prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Kai Meyer - Arkadia 03 - Upadek Arkadii

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Kai Meyer - Arkadia 03 - Upadek Arkadii.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Kai Meyer Arkadia 1-3
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 223 stron)

K A I M E Y E R Tłumaczyła Emilia Kledzik

Blizny GDYBYŚMY BYLI bliznami, nasze wspomnienia łączyłyby nas jak nici. Nie można ich przeciąć. Jeśli to zrobisz, rozerwiesz się na pół. — Ale moje wspomnienia tak bardzo bolą — powiedziała. — O tak wielu sprawach chciałabym zapomnieć. — Jak sobie to wyobrażasz? Wszystko, co przytrafiło ci się w życiu, dzieje się także teraz. Co raz się zaczęło, nie kończy się. Tam, w twojej głowie, nigdy nie ma końca.

Pożegnanie POGRZEB FUNDLINGA. Za ciepło jak na środek marca, wiatr niosący za dużo piasku, słońce zbyt ostre. Karmelowy, pagórkowaty krajobraz drżał, a procesja czarnych postaci wyglądała jak fatamorgana. Rosa starała się nie zwracać uwagi na otoczenie. Wyłączyć wszystkie wrażenia poza dotykiem dłoni Alessandra. Szedł obok niej przez cmentarz. Wszystkimi zmysłami czuła jego obecność. Jedynymi drzewami pośród grobów były cyprysy. Obok szerokiej głównej alei wznosiły się kaplice bogatych rodzin ziemiańskich. Rodzin, które niczym królewskie dynastie rządziły niegdyś tą ziemią. Teraz wszystko należało do Carnevarów, ich krypta była największa i najwspanialsza. Drzwi do niej stały szeroko otwarte. Rosa i Alessandro szli zaraz za trumną i jej sześcioma milczącymi tragarzami. Dziewczyna miała na sobie skromną, ciemną sukienkę, która opinała się na jej kościach biodrowych, rajstopy z dużymi oczkami i buty na płaskim obcasie. Czarny garnitur Alessandra sprawiał, że wyglądał dojrzalej. Zresztą eleganckie stroje pasowały do niego bardziej niż do większości osób, które znała. Być może dlatego, że każdy z jego garniturów był uszyty na miarę. Na czele krótkiego pochodu pogrzebowego szło razem z nimi kilkoro domowników castello Carnevare, których Fundling znał od maleńkości. Ksiądz zniknął w cieniu portalu. Tragarze, trzymając trumnę za złote rączki, wsunęli ją w otwór w murze. Fundling nie był członkiem rodu Carnevare, a podrzutkiem o nieznanym pochodzeniu. Alessandro zarządził jednak, by oddano mu ostatnią posługę, jak gdyby był jego rodzonym bratem. Razem z Rosą i Alessandrem do kaplicy weszła Iole. Letnią biel, którą zwykle nosiła z takim upodobaniem, zamieniła na ciemny kostium. Iole była dziwna, o wiele zbyt dziwaczna jak na piętnastolatkę, ale z dnia na dzień stawała się coraz ładniejsza. Jej krótkie czarne włosy otaczały drobną twarz, z której wyglądały ogromne oczy podobne do kawałków węgla. Pogrążona w myślach, czubkiem buta rysowała w kurzu małe serce na marmurowej posadzce. Ksiądz rozpoczął mowę pogrzebową. Od kilku dni Rosa wiedziała, że ujrzy ten widok. Stała i czekała na moment, kiedy nie będzie można ukryć ostateczności tego zdarzenia. Chciała być zła na lekarzy, którzy nie zauważyli, że Fundling obudził się ze śpiączki i miał siłę, by bez pomocy wstać z łóżka. Na pielęgniarki, które nie obserwowały go dostatecznie starannie. A nawet na ludzi, którzy w końcu go znaleźli, niedaleko kliniki, ale na tyle głęboko w skałach, że poszukiwania trwały całe dwa dni. Najchętniej porozmawiałaby teraz z Alessandrem. W jednej chwili przestraszyła się, że być może nigdy więcej z nim nie pomówi, bo przecież to wszystko tak szybko przemijało. Czy to, co się działo, nie było tego najlepszym dowodem? Niedawno straciła siostrę Zoe i ciotkę Florindę. A teraz jeszcze Fundling. Kto mógł jej zagwarantować, że Alessandro nie będzie następny? A oni stali tu i marnowali czas. Ksiądz wypowiedział ostatnią modlitwę przy grobie w murze. Żałobnicy zbliżali się teraz pojedynczo do trumny, by się pożegnać. Rosa podeszła zaraz za Alessandrem. Chciała sobie przypomnieć coś, co łączyło ją z Fundlingiem, jakąś chwilę, coś osobistego, co do niej powiedział. Przyszło jej do głowy właśnie to, czego nigdy do końca nie zrozumiała: Zadałaś sobie kiedyś pytanie, kto stoi w dziurach w tłumie? Dlaczego właśnie teraz o tym pomyślała? Dlaczego nie o jego uśmiechu — czy

kiedykolwiek widziała jego uśmiech? — albo o smutnych, brązowych oczach? Cały czas są z nami. Niewidzialni. Tylko tłum sprawia, że ich widać. Przycisnęła opuszki palców do warg i dotknęła zimnego drewna trumny. Tak było dobrze. Trochę niezręcznie, ale dobrze. Iole położyła na pokrywie trumny zdjęcie Sarcasma, czarnego psa, mieszańca, który należał do Fundlinga. Potem grzbietem dłoni przetarła oczy i razem z Rosą i Alessandrem wyszła z kaplicy. Rosa po krótkim wahaniu chwyciła ją pod rękę. Dziewczynka położyła głowę na jej ramieniu. Materiał czarnej sukienki stał się wilgotny i ciepły pod policzkiem Iole. Palce Alessandra ścisnęły nieco mocniej dłoń Rosy. — Tam. — Skinął głową w kierunku trzech postaci, które stały w cieniu cyprysów, w oddaleniu od pozostałych. — Czy oni oszaleli, że się tu pojawiają? Za kamiennym lasem z cmentarnych krzyży i pomników Rosa zobaczyła niską kobietę, której krótkie włosy z ledwością dotykały kołnierza jej jasnobrązowego płaszcza. Przypomniała sobie o otwieranym medalionie. Nigdy nie widziała sędzi Quattrini bez niego na szyi. Kobieta z dystansu odwzajemniła spojrzenie. Oboje asystentów i ochroniarzy, Antonio Festa i Stefania Moranelli, stało po obu jej stronach. Pod rozpiętymi skórzanymi kurtkami było widać paski kabur ich pistoletów. — Czego tu szukają? — Delikatne czarne włoski wyrosły za kołnierzykiem Alessandra. — Tylko się przyglądają. Rosa miała nadzieję, że się nie myli. Kiedy razem z Alessandrem szła na oddział patologii, by zidentyfikować zwłoki Fundlinga, pomiędzy nim a sędzią doszło do ostrej kłótni. Alessandro zarzucił Quattrini, że wiedziała, jak umarł Fundling, i niepotrzebnie zarządziła obdukcję zmarłego. W jakim celu? — Żeby pociąć go jak gotowaną kurę — powiedział wtedy. Pod rąbkiem prześcieradła, którym lekarze medycyny sądowej przykryli Fundlinga, było widać górną krawędź rany. Otworzyli jego klatkę piersiową, a potem ponownie ją zaszyli. A przecież to, jak umarł, wydawało się jasne. Fundling wywlókł się z kliniki — nikt do końca nie wiedział, jak mu się to udało po pięciomiesięcznej śpiączce — i wpadł w szczelinę między skałami. Właśnie tam znaleźli go policjanci. Rosa przez chwilę przysłuchiwała się, jak Alessandro i sędzia przekrzykują się na temat zmarłego, a potem wyszła bez słowa. Na parkingu wsiadła do jego samochodu, a on był tak wściekły, że kiedy wrócił, kłótnia toczyła się dalej, bez udziału Quattrini. Rosa i Alessandro nigdy na siebie nie warczeli. Ale oboje znali tony swoich głosów na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy różnica zdań groziła zamianą w poważny problem. Od tego czasu zapomnieli już o tym spięciu. Ale on nie mógł się pogodzić z faktem, że Quattrini i jej asystenci pojawili się na pogrzebie. Kiedy już się zbierał, by podejść do sędzi, Rosa powstrzymała go. — Nie rób tego. — Jestem capo Carnevarów. Moi ludzie oczekują ode mnie, że będę reagować stanowczo. — Moim zdaniem, jeśli chcesz zrobić na niej wrażenie, załóż na głowę większy kapelusz niż ona. Ale nie wdawaj się w takie bzdury. Iole wyrosła przed nimi jak spod ziemi. — Przestańcie się kłócić, albo znowu będę udawać, że zemdlałam. Być może zacznę też krzyczeć. Czarne ślady rozmazanego tuszu do rzęs schły na jej policzkach. Rosa znów chwyciła ją pod ramię.

Alessandro z lekkim westchnieniem przeciągnął ręką po włosach Iole, pocałował Rosę w kark i ponownie ujął jej dłoń. — Proponuję, byśmy stąd poszli. — Panterze futro cofnęło się pod jego ubranie. Chwilę później dotarli do bramy cmentarnej. Na niewielkim parkingu stało kilka samochodów. Zakurzona droga prowadziła serpentynami w dół wzgórza. Z doliny unosił się zapach lawendy. Nieco na uboczu stał helikopter Alcantarów, którym Iole przyleciała z Isoli Luny. Mieszkała teraz razem z Rosą, swoją nauczycielką Raffaelą Falchi i prawniczką klanu Cristiną di Santis na jałowej wyspie wulkanicznej na Morzu Tyrreńskim. Młoda pani adwokat z zapałem zajęła posadę po zamordowanym avvocato Trevinim. Po zniszczeniu palazzo Alcantara Rosa mogła wybrać każdą luksusową willę spośród licznych nieruchomości, będących w posiadaniu jej rodziny, ale lubiła tę wyspę. Poza tym dostała ją w prezencie od Alessandra. Spędzał tam z nią dużo czasu, widywali się częściej niż wcześniej. Rosa delikatnie dotknęła ramienia Iole. — Dasz radę? Dziewczynka skinęła głową. — Nie przestanę głaskać Sarcasma. Rosa pocałowała ją w czoło. — Jutro będę z wami. Iole skinęła głową i ruszyła w stronę helikoptera. Pilot odłożył gazetę i włączył silnik. Iole pomachała Rosie dłonią na pożegnanie. Stojąc ramię w ramię z Alessandrem, przyglądali się, jak helikopter się unosi i zmienia w mały punkt na bezchmurnym niebie. Przez bramę cmentarną wychodzili kolejni żałobnicy. Sędzi nie było widać. Czyżby razem z asystentami wyszła bocznym wyjściem? — Przeszukałem pokój Fundlinga — powiedział nagle Alessandro. Kiedy Fundling miesiącami leżał w śpiączce, Alessandro nie dotknął jego rzeczy. Pokój Fundlinga w castello Carnevare do końca pozostał zamknięty. — Było tam dużo dziwactw. Mam je w kartonie w bagażniku. Zaplanowali, że po pogrzebie na dzień znikną z powierzchni ziemi, uciekną daleko od klanów i interesów. Może pojadą do jakiegoś hotelu przy plaży na południowym wschodzie wyspy, będą nurkować, a potem zjedzą kolację przy zachodzącym słońcu, z widokiem na morze, słuchając cichego oddechu Afryki. Powoli szli w kierunku jej samochodu. Antracytowy maybach Rosy lśnił na tle zakurzonego krajobrazu. Ani razu nie dotknęła już maserati ojca, chociaż, podobnie jak wszystkie samochody Alcantarów, przetrwał pożar w palazzo. Szyby były opuszczone — ostatecznie kradzież samochodu głowy klanu zakrawała na głupotę. A jeśli ktoś chciałby podłożyć w nim bombę, i tak nie powstrzymałyby go od tego podniesione szyby. Jej spojrzenie padło na siedzenie kierowcy. Na czarnej skórze leżała zmięta kartka. — Czy to od niej? — Ostry oddech Alessandra zabrzmiał jak parsknięcie drapieżnego kota. Rosa wyciągnęła papierek, zamknęła go w dłoni i przeszła za samochodem, wykorzystując go jako schronienie przed spojrzeniami ludzi na parkingu. Większość z nich sprawiała wrażenie, jakby szybko chciała stamtąd zniknąć. Rozprostowała kartkę i przebiegła wzrokiem po kilku napisanych na niej słowach. — Czego chce? — zapytał, podczas gdy ona wciskała kartkę do kieszeni. — Spotkać się z nami.

— Nie ma mowy. Wysunęła wyzywająco podbródek. — Czy to zakaz? — Wyłącznie zdrowy rozsądek. — Skoro zjawia się tutaj we własnej osobie, to musi być ważne. — Chciał wejść jej w słowo, ale położyła palec na jego wargach. — Ona coś wie. — Jest sędzią. Wie bardzo dużo o Cosa Nostrze. — Nie to miałam na myśli. Na kartce jest nazwa miejsca i informacja, że chce z nami porozmawiać. I słowo „Arkadia”. Ze znakiem zapytania. Ponurym wzrokiem patrzył ponad nią na cmentarz. — Nie słyszała o tym ode mnie — powiedziała Rosa. — Wiem. — Albo... — Zamilkła i zagryzła dolną wargę. — Co? — Głodomór. Kiedy byłam u niego w więzieniu... Słyszałam, że nie pilnują go na rozkaz z samej góry. Ale być może Quattrini nie zważała na polecenia. Możliwe, że podsłuchiwała, o czym rozmawialiśmy. Alessandro podrapał się po nosie. Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, ona podjęła decyzję. — Porozmawiam z nią. — Znowu? — I ty też. Parsknął pogardliwie. — Ona wie — szepnęła gwałtownie. — O nas, o dynastiach. Nie chcesz usłyszeć, co ma do powiedzenia? Zwinął dłoń w pięść i uderzył nią krótko i mocno w dach samochodu. Cicho wyrzucił z siebie imponujący strumień przekleństw. — San Leo — powiedziała. — Czy to wieś? Chce się z nami spotkać pod kościołem. — San Leo jest w górach Nebrodi. To dwie godziny stąd. Półtorej, jeśli się pospieszymy. — Kto prowadzi? — Kto prowadzi szybciej? Pocałowała go, po czym jeszcze raz nachyliła się do wnętrza samochodu, wyciągnęła z uchwytu swojego iPoda i wyszła na zewnątrz. — Twój samochód — powiedziała. — Ale moja muzyka.

Komnata świętych BYLI JUŻ DALEKO za miasteczkiem Cesarò. Jechali krętą drogą, pnącą się po zboczach gór Nebrodi. Rosa przypomniała sobie o rzeczach Fundlinga w bagażniku. Keep The Streets Empty For Me Fever Ray rozbrzmiewało we wnętrzu czarnego porsche cayenne. Basy nie musiały być aż tak głębokie, by zagłuszyć delikatny szum silnika. I’m laying down, eating snow My fur is hot, my tongue is cold* Rosa ściszyła muzykę. — Co jest w tym kartonie? Alessandro patrzył w lusterko o wiele za długo niż było to konieczne na tej pustej, górskiej drodze. Nikt za nimi nie jechał. — Przez te wszystkie lata nie widziałem Fundlinga z książką więcej niż raz lub dwa — powiedział. — Zawsze myślałem, że nie lubi czytać. Miał bzika na punkcie samochodów, naprawiania różnych sprzętów... praktycznych rzeczy. Sądziłem, że ktoś taki jak on nie interesuje się książkami. — A teraz znalazłeś w jego pokoju całą bibliotekę? Pokręcił głową. — Było tam kilka książek, ale nie o nie chodzi. Fundling kolekcjonował katalogi. Katalogi książek. Spisy antykwariatów z całych Włoch. Nie lśniące ulotki sprzedaży wysyłkowej, ale cenniki, skserowane, a nawet spisane ręcznie. Musiał napisać do dziesiątek małych sklepów z prośbą o przysłanie list inwentarzowych. — A więc czegoś szukał. Jakiejś konkretnej książki. Albo kilku. — Na to wygląda. — Wiesz jakiej? — Nie mam pojęcia. Większość z jego rzeczy spakowałem i zabrałem ze sobą. Pomyślałem, że możemy w spokoju je przejrzeć. Kartkując te katalogi, zauważyłem, że zaznaczał mnóstwo tytułów, kilka nawet zakreślił. Być może kryje się za tym jakiś system i uda nam się dowiedzieć, na jakich książkach szczególnie mu zależało. — A nie są to jakieś albumy z samochodami? — Nie. Kilka książek, które leżały w pokoju, zabrałem ze sobą. To popularnonaukowe opowieści o katastrofach w antyku, upadku Pompejów, zagładzie Sodomy i Gomory. Ich spojrzenia skrzyżowały się, zanim przy kolejnym zakręcie musiał spojrzeć przed siebie. — Atlantyda? — zapytała. Wzruszył ramionami. — Tak, też. — Powiedziałeś mi, że Atlantyda była drugą nazwą Arkadii. — Powiedziałem, że wielu ludzi w to wierzy. Ale nie ma na to dowodów. Atlantyda mogła być wszystkim. Nikt nie wie, czym naprawdę. A nawet jeśli Arkadia i Atlantyda to to samo miejsce, jakie to dzisiaj może mieć znaczenie? I dlaczego ktoś taki jak Fundling miałby się tym interesować? On nawet nie był Arkadyjczykiem. Spotkała Fundlinga tylko kilka razy. Sprawiał wrażenie dziwaka, a ona nie umiała powiedzieć, dlaczego mimo wszystko działał na nią przyciągająco. Nie wyglądał źle, miał ciemną cerę i odrobinę orientalną urodę, co nie było nietypowe na Sycylii, w miejscu, gdzie mieszkało wielu przybyszów z północnej Afryki. Nie znała źródła dziwnej energii, jaka biła od Fundlinga.

Droga biegła wzdłuż stromych, skalistych wzgórz, do których krawędzi przykleiły się kasztanowce i sękate dęby skalne. Poniżej, w dolinach, rosły klonowo-bukowe lasy. Utwardzona trasa wciąż rozwidlała się w trazzere, zakurzone ścieżki dla bydła, które znikały w wąwozach albo prowadziły serpentynami do oddalonych gospodarstw. Myśl o tym, by prosić tam o pomoc w razie wypadku, nie należała do przyjemnych. Za dużo kiepskich filmów. — Nie musisz jechać tak szybko — powiedziała Rosa, kiedy znów ściął jeden z wąskich zakrętów. — Możemy pozwolić jej czekać, jeśli będzie tam przed nami. — Chcę to załatwić, a potem już nigdy nie mieć z Quattrini nic wspólnego. Jeśli któraś z rodzin dowie się, że się z nią spotkaliśmy, jesteśmy martwi. Oczywiście, omertà. Zmowa milczenia. Rosa zawiesiła wzrok na abstrakcyjnym punkcie górskiego krajobrazu. — I co z tego? Nie my pierwsi musimy liczyć się z tym ryzykiem. Zwolnił na krótkiej prostej. Po prawej stronie wzgórze opadało stromo. Przy krawędzi drogi nie było balustrady, tylko kamienne bloki, sięgające do wysokości kolan, ustawione w odległości kilku metrów od siebie. W dole Rosa dojrzała nielegalne wysypisko śmieci, jedno z tysięcy na Sycylii. Rolnicy górscy prawdopodobnie wyrzucali tam śmieci, kiedy śmieciarki nie docierały na to pustkowie. Alessandro zatrzymał samochód i odwrócił się w jej stronę. — Razem doprowadzimy to do końca, okej? Nie chcę mieć nic wspólnego z Quattrini, ale jeśli ty uważasz, że musisz z nią porozmawiać, będę przy tobie. Uśmiechnęła się. — Żeby powstrzymać mnie przed zrobieniem jakiegoś głupstwa? — Jeśli zrobisz coś, co uznam za głupie, prawdopodobnie będziesz miała do tego dobry powód. Nachylił się w jej stronę i pocałował ją. Jej ręka powędrowała na tył jego głowy i wślizgnęła się w jego włosy. Poczuła, jak narasta w niej wężowe zimno i opanowała je. Zdążyła już nauczyć się kontrolowania przemian. Żadnych niechcianych metamorfoz. Zwykle się udawało. Potem on położył obie dłonie na kierownicy i dodał gazu. Samochód płynnie i prawie bezgłośnie ruszył przed siebie. Wdusiła przycisk na samochodowym odtwarzaczu. Piosenka zaczęła się od nowa. Orły krążyły nad szczytami gór Nebrodi, polując na pożywienie dla swoich piskląt. On a bed of spider web I think of how to change myself** Porsche cayenne wjechało w kolejny zakręt. Rosa zamknęła oczy. * * * — Tam — powiedział Alessandro. — To tam. Na widok tych soczyście zielonych wzgórz niemal zapomniała o żółtobrunatnym pustkowiu, królującym na terenach należących do Carnevarów. Jak gdyby w tym miejscu Sycylia chciała udowodnić, że jest tak samo płodna i bujna, jak inne regiony Europy. San Leo rozciągało się na pokrytych szczelinami skałach imponującego masywu górskiego. Tyły stojących na obrzeżach miasteczka domów opierały się o stromą ścianę skalną i dodawały temu miejscu czaru średniowiecznego grodu. Alessandro skręcił porsche cayenne z wyłożonego brukiem placu w uliczkę pomiędzy strzelistymi ścianami domów. Nie było tu żywej duszy. W niektórych drzwiach, poruszone powiewem powietrza za samochodem, falowały zasłony z kolorowych, plastikowych pasków.

Nawet drewniana ławka przed jedynym barem w okolicy była pusta. To tutaj musieli się spotykać starsi mężczyźni z miasteczka. Przejechali przez zacienione skupisko domów i wyjechali z San Leo. Po kilkuset metrach zobaczyli kościół, który wznosił się w oddali od zabudowań, pomiędzy stromymi skałami. Podjazd przed kościołem był szeroki. Za nim ciągnęła się szeroka droga, która pięła się po kolejnym zboczu. Na podjeździe stała tablica z informacjami o świętym źródełku, któremu kościół zawdzięczał swoją lokalizację. Za świątynią rozciągała się hala magazynowa z roletowymi drzwiami. Przed kościołem stało BMW z przyciemnianymi szybami, jeden z samochodów służbowych sędzi. Stefania Moranelli z rękami skrzyżowanymi na piersiach opierała się o karoserię i patrzyła w ich stronę. Była szczupłą, młodą kobietą, z pewnością jeszcze przed trzydziestką. Długie, czarne włosy wiązała niekiedy w koński ogon, ale dzisiaj rozpuściła je, by opadały na wytartą skórzaną kurtkę. Na swój surowy sposób była atrakcyjna, z szerokimi kośćmi policzkowymi i gibką budową ciała. Nigdzie ani śladu sędzi i jej drugiego ochroniarza. — Twoja przyjaciółka nie trzyma się żadnych ograniczeń prędkości — warknął Alessandro, jak gdyby czuł się urażony, że ludzie Quattrini dotarli tu szybciej. — Nie pasuje ci, kiedy powołuje się na prawo — odparła Rosa, śmiejąc się. — Ale kiedy je łamie, też ci się to nie podoba. Pogłaskała go po dłoni i wysiadła. Podążył za nią, ale chwilę później zaczął tego żałować, bo Stefania Moranelli wyciągnęła swoją broń. — Ręce na dach samochodu — rozkazała. — Świetnie — powiedział, ale zastosował się do jej polecenia i natychmiast oparzył sobie dłonie o rozgrzaną słońcem karoserię. Rosa była pewna, że rozkaz jej nie dotyczył, ale aby Alessandro nie poczuł się gorzej, wyciągnęła ręce przed siebie i trzymała je nad dachem samochodu. Moranelli przeszukała Alessandra, dostrzegła spojrzenie, jakie rzuciła jej Rosa, i zrozumiała je. Podeszła do niej i także ją poddała gruntownej kontroli. — Okej — powiedziała w końcu. — Dziękuję — wyszeptała Rosa z w połowie odwróconą głową, by Alessandro nie widział, jak ruszają się jej wargi. Na twarzy Stefanii pojawił się uśmiech. Wskazała na podjazd. — Sędzia czeka na was przy źródełku za kościołem. Alessandro rzucił ponure spojrzenie w kierunku budynków. — Dlaczego właśnie tam? — Raz w tygodniu przyjeżdża tu się modlić. — Się... — Przerwał, potrząsając głową. Kiedy spojrzał na Rosę, ta wzruszyła ramionami. Nie wiedziała, że Quattrini jest wierząca. Uważała, że to nie jej sprawa. Stefania została przy samochodach, a Rosa i Alessandro przeszli przez cichy dziedziniec. Ze skał za kościołem z gniewnym krzykiem wzbił się orzeł. W szczelinach i pęknięciach skalnych gwizdał wiatr. Z tyłu kościoła przejął ich Antonio Festa. Jego włosy były zgolone do długości milimetra. Pod lewym okiem widniała blizna, która kończyła się na wysokości brwi. Prawa ręka spoczywała pod kurtką na kaburze pistoletu. Rosa powitała go zdawkowo, Alessandro milczał. Lodowate spojrzenie, jakie wymienił z ochroniarzem, wyjaśniało sytuację. Za świątynią znajdował się kolejny plac. Z prawej strony odgrodzony był murem hali

magazynowej, z lewej — kościołem. Jego przód kończył się na skalnej ścianie. Woda spływała z kamiennej niecki na wysokości ramion do drugiej, większej niecki na ziemi. Sędzia klęczała przed nią ze złożonymi rękami i opuszczonym wzrokiem. Dokończyła modlitwę, podniosła się i podeszła do nich. Alessandro zareagował chłodno, ale grzecznie. Rosa miała nadzieję, że uda mu się w cywilizowany sposób przetrwać to spotkanie. Quattrini nakazała swoim ochroniarzom poczekać na zewnątrz, a potem poprowadziła Rosę i Alessandra do środka hali magazynowej. Festa nie wyglądał na szczęśliwego, że jego podopieczna chce zostać sama z tą parą. Zastosował się jednak do jej rozkazu, demonstracyjnie wyciągnął broń i wyszedł obserwować drogi dojazdowe do kościoła. W hali magazynowej pachniało trocinami i farbą. Pod przezroczystą folią, ustawione w rzędy niczym milcząca kompania, stały ogromne figury świętych z drewna i papier- -mâché. Większość z nich ustawiona była na konstrukcjach pokrytych materiałem przypominającym jedwab, kilka sięgało nawet trzech metrów wysokości. Święci mieli złożone dłonie i spojrzenia skierowane ku niebu. Już od wejścia Rosa widziała ukrzyżowanego Zbawiciela w wielu konfiguracjach i cztery podobizny Matki Boskiej, to z dzieckiem, to bez dziecka. Pozostałych postaci jednak nie udało jej się rozpoznać, przypuszczalnie byli to lokalni święci, których figury głęboko wierzący Sycylijczycy nosili podczas corocznych procesji misteryjnych. Rosa nie widziała jeszcze tych obchodów, znała je tylko z wiadomości telewizyjnych i opowiadań. W procesjach za posągami, przez udekorowane uliczki miast i wsi, szły wtedy tysiące ludzi. — Robią wrażenie, prawda? — Quattrini poprowadziła ich dwoje głębiej do hali świętych. — Tutaj składuje się figury na procesje ze wszystkich okolicznych miejscowości. — Dlaczego w San Leo? — Z powodu źródełka. Płynącej z niego wodzie od stuleci przypisuje się lecznicze działanie. Kilka lat temu był tutaj sam papież, by poświęcić to miejsce i kościół. Od tego czasu wszystkie sąsiednie gminy dążą do tego, by móc składować tutaj swoje figury. Nie odstraszają ich nawet długie drogi transportowe przez góry. To dobre źródło dochodów w tej okolicy. — I to pomaga? — chciał wiedzieć Alessandro. — Co? — Woda. Przecież dlatego pani tu przyjechała. Proszę nie mówić, że pani jej nie próbowała. Nawet jeśli ton głosu Quattrini zadrżał od gniewu, ona nie dała tego po sobie poznać. — Kilka kropel wody nie wystarczy, by ustrzec duszę przed czyśćcowym płomieniem. Ani twoją, ani moją. — Jej dłoń dotknęła wisiorka na piersi. — Więc dlaczego tu jesteśmy? — Rosa nie miała ochoty przysłuchiwać się dalszej kłótni tych dwojga. Scena w kostnicy wciąż żyła w jej pamięci. — Podsłuchała pani moją rozmowę w więzieniu, prawda? Na wypadek gdyby Głodomór... — Wy naprawdę wciąż go tak nazywacie. — Quattrini zacisnęła wargi w pozbawionym humoru uśmiechu. — Zdarzali się już szefowie mafii z mniej dźwięcznymi pseudonimami. Wracając do waszej rozmowy, nie mogę użyć z niej ani słowa w sądzie. — Zatrzymała się pod stopami figury Madonny, która, ukryta w plastikowym pokrowcu, była dwa razy wyższa od niej. — Dokument ministerstwa sprawiedliwości zabrania mi inwigilowania tak cennych więźniów bez specjalnego pozwolenia. Część panów z rządu może mieć wiele do stracenia, kiedy dawny capo dei capi zacznie prać swoje brudy. Rosa nie mogła oderwać spojrzenia od ogromnej Matki Boskiej. Gdzieś pod dachem hali gruchały gołębie. Trzepoczące skrzydła uderzały o drewniane sklepienie. — Ale mimo to zrobiła to pani. Sędzia skinęła głową.

— Już dawno temu nauczyłam się, że tutaj, na Sycylii, musimy sobie radzić bez poparcia Rzymu. Zbyt wielu moich kolegów zapłaciło życiem za swoją ustępliwość. Ja się nie ugięłam. Wypowiedziałam wojnę Cosa Nostrze, ale to wy wybraliś- cie broń. Twarz Alessandra nie drgnęła. Od dzieciństwa uczono go, że tacy sędziowie, jak Quattrini, są jego śmiertelnymi wrogami. Rosa to rozumiała. Nie zapomniała niekończących się godzin policyjnych przesłuchań, pierwszych, kiedy skończyła dwanaście lat. Jej sympatia dla tych, którzy twierdzili, że reprezentują prawo i moralność, była niewiele większa niż jego. A mimo to lubiła Quattrini. Sędzia wielokrotnie uratowała ją przed sądem. W zamian za to Rosa dostarczyła jej dokumenty ciotki, zakończyła prowadzony przez swoją rodzinę handel ludźmi — nielegalnymi imigrantami z Afryki — i narkotykowe interesy Alcantarów. Quattrini powoli podeszła do Alessandra, który rzucił jej ponure spojrzenie. — Czytałeś Lamparta Tomasi di Lampedusy? Pokręcił głową. — Doradza w niej wszystkim młodym mężczyznom, by opuścili Sycylię najpóźniej po skończeniu siedemnastego roku życia. W przeciwnym razie, ich charakter padnie ofiarą „słabości sycylijskiej”. — Wciąż stała przed nim, niższa od niego o ponad głowę. — Ty wróciłeś na Sycylię jako siedemnastolatek. Co to o tobie mówi? I co jeszcze musi się wydarzyć, żebyś zrozumiał, że nie jesteś w stanie opanować mafii? Rosa wie to od dawna, nieważne, czy się do tego przyznaje, czy nie. Chcesz ją pociągnąć za sobą, kiedy pójdziesz na dno? Chciał zaprzeczyć, ale Quattrini nie dała mu dojść do słowa. — Wielokrotnie prosiłam Rosę, by podała mi informacje, dotyczące ciebie. Prędzej by umarła niż cię wydała. Ale to, co ty robisz, Alessandro, to też jest rodzaj zdrady. Nie naraża się ludzi, których się kocha, na takie ryzyko. Przez chwilę wyglądał tak, jakby stracił nad sobą kontrolę. Rosa była przygotowana, by interweniować w razie konieczności. Pod jego skórą wrzało, kiedy panterze futro walczyło, by wybić się na powierzchnię. Czasem przemiana w drapieżnego kota przypominała eksplozję i była niemożliwa do powstrzymania. Alessandro panował nad sobą. Cienka warstwa potu połyskiwała na jego czole, kiedy walczył z buzującymi emocjami. — Czego pani od nas chce? — zapytał cicho. — Dlaczego mieliśmy tu przyjechać? Ale Quattrini jeszcze nie skończyła, a Rosa zadawała sobie pytanie, czy jednak się nie pomyliła. Czy słowo „Arkadia” w jej wiadomości nie było tylko wabikiem, by przemówić do ich sumień, jak do dwojga krnąbrnych dzieci. Nie miała w tym dużego doświadczenia. — Dorastaliście bez ojców — powiedziała sędzia. — Jeden zmarł, drugi był zbyt zajęty popełnianiem przestępstw, by interesować się swoim synem. Czy chcielibyście, żeby z waszymi dziećmi było podobnie? Z waszymi wnukami? Spójrzcie na szeregi klanów. Ilu mężczyzn zostało dziadkami, zanim dosięgła ich kula albo dostali się za kratki z wyrokiem dożywocia? Chcecie chronić innych swoim milczeniem, aż w końcu ktoś was zadenuncjuje? Capi przez chwilę mogą być potężni, ale mają jeden duży problem: są usuwalni. Co stało się z waszymi poprzednikami? Ilu z nich umarło śmiercią naturalną? Ilu z nich udało się spędzić życie z kimś, kogo kochali? Rosa tak mocno zacisnęła szczęki, że zaczynały ją boleć zęby. Z nieznanej przyczyny właśnie w tym momencie pomyślała o Fundlingu — i kolejnej śmierci, którą podczas tych zaledwie kilku miesięcy przeżyła na Sycylii. Alessandro cofnął się o krok, jak gdyby dostrzegł na skórze Quattrini zaraźliwą wysypkę. Ale Rosa zauważyła, że z jego wzroku zniknęła wcześniejsza twardość. Przez moment wyglądał tak, jakby chciał się ugiąć. Ale chwilę potem odpowiedział z niechęcią, która przestraszyła nawet ją: — Gada pani i gada, ale w rzeczywistości nie mówi pani nic, co mogłoby nam pomóc.

Jak gdyby rozmawiała pani z chorymi ludźmi i pytała ich, dlaczego po prostu nie wyzdrowieją. To nie jest takie łatwe i pani dobrze o tym wie, sędzio. Czego pani oczekiwała? Że palnie nam pani małe kazanie, a my od razu powiemy: „Jak mogliśmy nie widzieć tego od początku”? Staje pani przed nami i wygłasza mowę, nawija o przyzwoitości i odpowiedzialności, o moralności i o tym, co uważa pani za dobre, a co za złe. Ale pani reprezentuje tylko prawo, a to prawo nie jest nasze. Zostało uchwalone na północy, w Rzymie i Mediolanie, i we wszystkich tych miastach, które wzbogaciły się na wyzysku ziem tu, na południu. Pani prawo to prawo zwycięzcy: aroganckie, dumne i całkowicie niewrażliwe na to, jak ludziom na Sycylii udało się przeżyć przez te wszystkie stulecia. Mój ojciec popełnił przestępstwa, okropne przestępstwa — to prawda — ale czy ja jestem skazany na te same błędy? I czy naprawdę oczekuje pani, że zawiodę moją rodzinę i gdzieś indziej zacznę wszystko od zera? Quattrini wytrzymała jego spojrzenie i uśmiechnęła się. — Przecież wiem, że od dawna o tym myślisz. Dlaczego podjąłeś z konta sto tysięcy euro? A co z dwoma biletami na podróż? Jeden dla ciebie, drugi dla Rosy. — Przeniosła wzrok na dziewczynę, a potem pewnie spojrzała mu w oczy. — Tak, Alessandro, wiem o tym. Jestem sędzią. Gromadzenie informacji o takich sprawach jest częścią mojej pracy. Rosa dotknęła jego ręki. — Czy to prawda? Zagryzł dolną wargę, a ona miała nadzieję, że smak krwi nie wywoła u niego przemiany. Na chwilę opuścił wzrok, a potem skinął głową. — Po tym, co wydarzyło się w palazzo, po ataku Michele na ciebie i... — Zgubił wątek, zamilkł i zaczął od nowa. — Zdeponowałem pieniądze i bilety w tajnym miejscu. Na wypadek, gdybyśmy nie mieli innego wyboru, jak tylko stąd zniknąć. — I kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć? — Kiedy to stałoby się konieczne. To tylko na wypadek, gdyby trzeba było szybko podjąć decyzję. Quattrini skinęła głową. — To prawda, Rosa. Bilety, które kupił, nie mają daty i zostały wystawione na te same nazwiska, które widnieją na fałszywych paszportach, sporządzonych przez jednego z najbardziej utalentowanych fałszerzy, Paola Vitale. Twarz Alessandra była jak z kamienia. — Ale — ciągnęła Quattrini — nie interesuje mnie, gdzie schowałeś pieniądze i dokumenty. To tylko dowód, że już dawno temu zorientowałeś się, jakie jest wasze położenie. Że doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że nie macie najmniejszych szans, by przeżyć jako capi waszych klanów. Prędzej czy później ktoś... Przerwał jej skrzek, nieszczególnie głośny, ale przenikliwy, niczym odgłos kredy na szkolnej tablicy. Dźwięk dobiegał z góry, z więźby dachowej, cztery metry nad nimi, a towarzyszył mu trzepot gołębich skrzydeł. Jeden z metalowych otworów w dachu otworzył się z piskiem zawiasów. Na tle jasnego prostokąta nieba stanęła szczupła postać — kobieta z długimi włosami. Kiedy z rozpostartymi ramionami rzuciła się w dół, Rosa zobaczyła, że postać nie ma na sobie ubrania. Jeszcze w powietrzu jej ciało zmieniło swój kształt, skórę pokryło brązowe pierze, stopy skurczyły się i przekształciły w pazury, tak duże, jak nożyce do przycinania żywopłotu. Kiedy dopadła Quattrini i przygniotła ją, zmieniła się w ogromną sowę. * Leżę, jem śnieg / Moje futro jest gorące, mój język jest zimny ** Na łóżku z pajęczej sieci / Myślę, jak się zmienić

Harpie BESTIA WYLĄDOWAŁA z rozpostartymi skrzydłami na Quattrini, odrzuciła głowę i ze skrzekiem wbiła swoje zakrzywione szpony w klatkę piersiową sędzi. Alessandro upadł na ziemię i zniknął z pola widzenia Rosy. W następnej chwili był już panterą. Strzępy jego czarnego ubrania opadały na ziemię, jedną łapą wbił krawat w leżący na podłodze kurz. Skoczył do przodu, natarł z całą siłą na ogromnego ptaka i oderwał go od ciała Quattrini. Pośród ryków i dzikich uderzeń skrzydłami sowa i pantera wpadły na wysoką figurę Matki Boskiej, przewróciły ją i zniknęły pod jej ciężarem. Ale statua z gipsu i trocin nie była taka ciężka, na jaką wyglądała. Alessandro już wyczołgiwał się spod niej, a sowa potrzebowała dwóch, trzech sekund więcej, by uwolnić swoje skrzydła. Rosa podjęła decyzję, by się nie przemieniać, a zamiast tego zająć się sędzią. W tym momencie nad nią rozległo się kolejne uderzenie skrzydeł, zbyt głośne na paniczne trzepotanie gołębi. Spojrzała w górę i zobaczyła drugiego drapieżnego ptaka wielkości człowieka, który przygotowywał się do ataku na nią. Ogromne pazury już chwytały jej ciało, kiedy zmieniła się w węża i umknęła zaciskającemu się objęciu. Z szybkością błyskawicy prześlizgnęła się na bok, sycząc, uniosła bursztynową głowę i złożyła się do ugryzienia atakującego. Ptaszysko jednak natychmiast zamiotło skrzydłem, większym niż dwie pary samochodowych drzwi, i odtrąciło ją. Rosa poczuła pióra między zębami, kłapnęła nimi, ale straciła równowagę, kiedy została odrzucona do tyłu. Prześlizgnęła się po podłodze i uderzyła w owiniętą w plastik figurę świętego, zaplątała się w folię i przez kilka sekund leżała bezbronna. Kiedy wydostała się ze zwojów plastiku i uniosła głowę, zobaczyła, jak kolejne statuy przewracają się i pękają w kłębach kurzu. Wszędzie wkoło gołębie trzepotały skrzydłami. Alessandro i pierwszy ptak pogrążyli się w ferworze walki, otoczeni kurzem, gołębimi piórami i podartą plastikową folią. Druga sowa triumfująco zasiadła na Quattrini. Sędzia uniosła głowę. Nic nie rozumiejąc, spoglądała na swoją pokrytą krwią klatkę piersiową i na bestie. Pazury ptaka wbiły się w mięso. Z otwartych ust Quattrini nie dobiegł żaden dźwięk, kiedy sowa uniosła ją w powietrze, cisnęła nią o ziemię i ponownie podniosła. Rosa podpełzła do przodu, wystrzeliła w górę i wylądowała na plecach drapieżnego ptaka. Jej złotobrązowe łuski tarły o szorstkie pióra. Czuła obcą krew i przeklinała fakt, że jej zęby nie mają gruczołów jadowych. Wciąż nie wiedziała, z kim właściwie walczy. Sowa wypuściła Quattrini, ale nie zaatakowała Rosy ani pazurami, ani skrzydłami. Ta wbiła swoje zęby jeszcze głębiej w pióra na grzbiecie ptaka, zdołała jednak zaledwie zadrapać skórę pod nimi. Ich ochronna warstwa na ciele jej przeciwniczki była za gruba. Straciła koncentrację, kiedy Alessandro ze wściekłym parskaniem wpadł na kolejny rząd posągów, uderzył plecami o ich skorupy i leżał w bezruchu przez kilka niekończących się sekund. Pierwsza sowa wyłoniła się z chmury gipsu, powlokła się po ziemi z kurtyną rozpostartych skrzydeł, wyraźnie osłabiona, ale nie śmiertelnie ranna. Rosa zachwiała się, opadła na ziemię, umknęła przed kolejnym atakiem skrzydeł i chwilę później była przy Alessandrze. W ochronnym geście rozciągnęła swoją przednią część obok niego, trzymając głowę półtora metra nad ziemią. Jej spojrzenie wędrowało pomiędzy jedną a drugą sową, a syk brzmiał agresywniej niż wcześniej. Walczyłaby o niego do ostatniego tchnienia. Ale wtedy on ponownie się poruszył, chwiejnie oparł się na łapach i po chwili stał u jej boku. Ogromne sowy już się nie zbliżały. Jedna z nich z pokrytymi kurzem piórami zawisła

w chmurze pyłu, a jej klatka piersiowa unosiła się i opadała z wyczerpania. Druga spoglądała z góry na sędzię, ale nie atakowała jej. Quattrini nie żyła. Jej szeroko otwarte oczy patrzyły w pustkę. Na ciemnej plamie krwi wkoło jej ciała unosiły się pióra i kawałki gipsu. Sowa wydała z siebie głośny dźwięk, potem oderwała się od ziemi i wzbiła w powietrze w kierunku okna. Druga z nich, lekko się chwiejąc, ruszyła za nią, opanowała swój lot i przez otwór w dachu wydostała się na zewnątrz. Chwilę później rozległ się łomot, sowa pojawiła się ponownie na krawędzi otworu, zwinnie chwyciła pazurami gołębia w locie i odleciała ze swoim łupem. Rosa i Alessandro stali w snopie światła, wypełnionym opadającym kurzem i trocinami. Po krótkiej chwili ponownie przybrali swoje ludzkie postaci. Oboje byli nadzy, a ciało Alessandra pokrywały ślady krwi sędzi. Rosa pospiesznie upewniła się, że poza kilkoma zadrapaniami nic mu nie dolega, a potem chwiejnym krokiem podążyła w kierunku zwłok Quattrini i opadła obok nich na kolana. Jej oczom ukazały się przerażające rany. Na darmo broniła się przed tym widokiem; nie chciała zapamiętać takiej sędzi. Alessandro zaklął. — To były Malandry. — Kto to? — Aliza i Saffira Malandry. Harpie. Są siostrami. Nikt nie lubi się z nimi zadawać. Słyszałem, że można je wynająć jako płatne morderczynie. Uniosła głowę. — A co z Festą i Moranelli? Ledwo wypowiedziała to pytanie, a boczne drzwi hali otworzyły się z impetem. Antonio Festa wpadł do środka z wymierzonym przed siebie pistoletem, mokry od potu, jak gdyby to on przed chwilą odpierał atak. — Te ptaki są... kompletnie zwariowane — wysapał. — Musimy się schować w... Przerwał, kiedy zobaczył dwoje nagich, uwalanych krwią nastolatków obok leżącej w bezruchu sędzi. Z wściekłym wrzaskiem przygotował broń do strzału. — Cofnąć się! Już, odsuńcie się od niej! Alessandro chciał chwycić Rosę pod ramiona i podnieść ją, ale ona już zerwała się na nogi. — To nie my! — Cofnąć się! — warknął ponownie ochroniarz. Powoli podszedł do sędzi i patrzył na jej zwłoki. — Co wy z nią... Mój Boże! — wykrzyknął, kiedy zobaczył rany. — To nie my to zrobiliśmy — powtórzyła Rosa. Razem z Alessandrem powoli cofnęli się o kolejny krok. — Na ziemię! Ręce na głowę! — Zawołał swoją koleżankę: — Stefania! Kroki młodej policjantki zbliżały się na zewnątrz, na placu. Kiedy weszła do hali, spojrzała najpierw na Rosę i Alessandra, nie rozumiejąc, dlaczego są nadzy i pokryci krwią. Potem dostrzegła leżącą na ziemi Quattrini. — Nie — wyszeptała. Kilka gołębi wzbiło się w powietrze i wyleciało na zewnątrz. — Co wy zrobiliście? — Próbowaliśmy jej pomóc! — Rosa zbliżyła się do nich ze złością. — A wy tam na zewnątrz... Rozległ się strzał, który wyrwał kawał betonowej podłogi zaraz obok jej stóp i odbił się rykoszetem.

— Ani kroku! — wrzasnął Festa. — I kładźcie się na ziemię, cholerni gówniarze! Alessandro dotknął ramienia Rosy. — Róbmy, co nam każą. — Ukucnął i położył się płasko na ziemi. Ledwo panowała nad swoim oburzeniem, ale po krótkim wahaniu ułożyła się obok niego. Stefania opadła na kolana obok sędzi i płaską dłonią zamknęła jej powieki. — Dlaczego to zrobiliście? — zapytała cicho, nie patrząc na nich. — Ona chciała tylko waszego dobra. — Nie mamy z tym nic wspólnego — zaprzeczył Alessandro. — To były... — Może te ptaki? — Festa wszedł mu w słowo. Oni nigdy nam nie uwierzą, pomyślała Rosa. Alessandro przesunął minimalnie głowę, by móc spojrzeć swojej dziewczynie w oczy. Czekała na jego sygnał. Przemienić się na oczach policjantów — to było ostatnie możliwe wyjście. — Masz kajdanki? — zawołał Festa do swojej koleżanki. — W samochodzie. — Stefania nie odrywała wzroku od martwej kobiety. Jej twarz drżała ze smutku i złości. — Przynieś je. Ja będę ich miał na oku. Potrząsnęła głową, potem wstała i lewą ręką wyciągnęła z kieszeni komórkę. — Zadzwonię po wsparcie. Dopóki tu nie przyjedzie, żadne z nas nie powinno zostawać z nimi samo. — Zaraz z nimi skończę — odparł Festa. Spojrzenie Alessandra mówiło: „Poczekaj. Zaraz”. Stefania ponownie spojrzała na rany sędzi. — Nie zrobili jej tego gołymi rękami. — Odwróciła się i spojrzała w kierunku Rosy. — A co się stało z waszymi rzeczami? — Chcieli się ich pozbyć. — Festa ubiegł Rosę. Widać było po nim, że najchętniej nacisnąłby spust. Rosa ruchem głowy wskazała na resztki ubrania Alessandra. — A wcześniej podarliśmy je na kawałki, żeby — co? Połknąć je? Festa spojrzał na strzępy ubrań. Przy całym opanowaniu, które starał się demonstrować, było jasne, że śmierć Quattrini wstrząsnęła nim tak samo, jak jego koleżanką. — A co z sowami? — zapytała Rosa. — Przecież wy też je widzieliście. Policjantka przechyliła głowę. — I co? — Te potwory miały dobre dwa metry! Ochroniarze wymienili spojrzenia, jak gdyby zwątpili w zdrowy rozsądek Rosy. — Oni widzieli tylko totemy — szepnął Alessandro. — Malandry napuściły na nich kilka zwykłych drapieżnych ptaków. Harpie umieją to robić. Tak samo jak ty umiesz rozmawiać z wężami w szklarni, a ja z drapieżnymi kotami w zoo. Cholera. Niedobrze. — Uważaj na nich — powiedziała Stefania do Festy, wystukała coś na klawiaturze swojego telefonu, ostatni raz spojrzała na Quattrini i podeszła do bocznych drzwi. Alessandro podjął jeszcze jedną próbę. — Ktoś chciał, żeby wyglądało to tak, jakbyśmy zabili sędzię. — Uniósł głowę, by spojrzeć na Festę. — Dlatego nie zabili nas razem z nią. Nietrudno było się domyślić, skąd nastąpił atak. Ktoś z klanu Alcantara lub Carnevare miał dość słuchania rozkazów osiemnastolatków.

— Zamknij się! — Festa wyglądał na wycieńczonego, agresja niemal całkowicie zniknęła z jego głosu. Odwrócił głowę i zawołał przez ramię: — Przynieś ze sobą te cholerne kajdanki! W odpowiedzi rozległ się szelest. Kiedy Festa ponownie spojrzał przed siebie, w jego stronę pędziła czarna pantera, która następnie wykonała skok i wbiła zęby w nadgarstek policjanta. Ten wydał z siebie krzyk i wypuścił z dłoni pistolet. Przez kilka sekund był sparaliżowany przerażeniem. Poza zasięgiem jego wzroku Rosa zmieniła się w węża i pełzła w kierunku wyjścia wzdłuż rzędu niewzruszonych świętych. Kiedy zaalarmowana krzykiem Stefania wpadła do środka, Rosa była już pod ścianą, przesunęła się w górę po nogach policjantki, owinęła się wokół jej ciała i przewróciła się razem z nią na bok. Broń wciąż znajdowała się w dłoniach Stefanii, ale wężowe pierścienie owijały ją tak ciasno, że nie mogła wycelować. Festa wywinął się spod Alessandra. Ten pozwolił mu wstać, a potem z przerażającym, dzikim rykiem oparł obie przednie łapy o klatkę piersiową mężczyzny. Policjanta odrzuciło do tyłu, głową uderzył o beton. W jednej chwili jego opór zniknął. Alessandro przybrał ponownie ludzką postać. Jego twarz była wykrzywiona bólem, zbyt wiele gwałtownych przemian kosztowało go dużo siły. Rosa musiała się skoncentrować, by utrzymać napięcie swojego wężowego ciała. Stefania nie zdołałaby się uwolnić, ale wciąż trzymała pistolet, a Rosa nie sięgała do niego swoimi zębami. Alessandro położył czubki palców na tętnicy szyjnej Festy, odetchnął i chwycił za jego pistolet. Wężowa czaszka Rosy poruszała się bezpośrednio przed twarzą Stefanii. W oczach policjantki odbijało się czyste przerażenie. Alessandro podszedł do nich, wyjął broń z dłoni Stefanii i powiedział do Rosy: — Trzymaj ją jeszcze przez chwilę. Podbiegł z powrotem do Festy, ściągnął jego kurtkę, wyszukał pęk kluczyków i wybiegł z nimi na zewnątrz. Chwilę później wrócił z kajdankami z policyjnego samochodu, przykuł nimi nieprzytomnego Festę do lektyki jednej z figur i podszedł do Rosy. Ona poluzowała uścisk na tyle, by mógł skuć ręce policjantki. Potem wycelował pistolet w uwięzioną. Rosa ześlizgnęła się na ziemię i przeobraziła się, nie tak pospiesznie, jak poprzednio, by mieć pod kontrolą ból. — Czym wy, do diabła, jesteście? — zdołała wychrypieć Stefania. Alessandro nie zwracał na nią uwagi. — Musimy ją zabrać ze sobą. Rosa wlepiła w niego spojrzenie. — Dokąd? — Wezwała posiłki. Festa opowie im zagmatwaną historię o panterze i ataku ptaków, co pozwoli nam trochę zyskać na czasie. Nie widział, jak się przemieniamy. Przypuszczalnie będzie go okropnie boleć głowa, kiedy się ocknie, i nie będzie miał pewności, co właściwie mu się przytrafiło. — Nie jesteście ludźmi — wyszeptała Stefania. Alessandro sprawiał wrażenie, jakby chciał jej to wyjaśnić, ale potem zmienił zdanie. Zwrócił się ponownie do Rosy. — Najpóźniej za godzinę będą nas szukać na całej wyspie. — Nie uciekniemy od całej sycylijskiej policji. Romeo i Julia są okej, ale Bonnie i Clyde? — Musicie się oddać w ręce policji — powiedziała Stefania. — Nie strąciliśmy sędzi włosa z głowy! — zaatakowała ją Rosa. — I taka jest prawda. — Więc znajdą się dowody waszej niewinności. Alessandro wykrzywił twarz z pogardą.

— Wasi ludzie miesiącami szukają czegoś na nas. To dla was wspaniały kąsek. Widzę to po pani. Pani wierzy, że to my ją zabiliśmy. — Nie możemy jej zabrać — powiedziała Rosa. — To byłoby uprowadzenie — przytaknęła jej policjantka. Uśmiech błądził w kącikach jego ust. — Jesteśmy mafią. Już pani zapomniała? — Nie mam bladego pojęcia, czym jesteście. Ale nie jestem głupia. A zabranie mnie ze sobą rzeczywiście byłoby idiotyczne. Policja ściga porywaczy jeszcze intensywniej niż... — Prawdopodobnych morderców sędzi? — Machnął ręką. — Niech się pani zamknie, okej? — Alessandro — powiedziała Rosa błagalnie. — Nie pójdę do więzienia — powiedział zdecydowanym tonem i udało mu się jednocześnie zabrzmieć bardzo delikatnie. — Na pewno nie za to, czego nie zrobiłem. I ty też nie, zadbam o to. — To nie tylko twoja decyzja, ale również moja. — Podeszła do miejsca, w którym przeobrazili się pierwszy raz. Stamtąd w miarę możliwości mogła uniknąć patrzenia na Quattrini. Ubranie Rosy leżało nietknięte, taka była przewaga bycia lamią. Trzęsącymi się palcami wciągnęła na siebie majtki i czarną sukienkę. Na szczęście dziś rano nie zdecydowała się na buty na obcasie. Już widziała się w stroju żałobnym na zdjęciach w gazetach. „Ucieczka księżniczki mafii”. Cudownie. Ruszyła z powrotem w kierunku Alessandra, chwyciła jeden z pistoletów i wskazała na leżącego w bezruchu Festę. — Włóż na siebie jego ciuchy. Tak nigdzie z tobą nie ucieknę. Udało mu się uśmiechnąć, podał jej drugą broń, upewnił się, że trzyma Stefanię na muszce i zabrał się do ściągania z policjanta dżinsów i T-shirtu. Na koniec włożył jego skórzaną kurtkę. Żadne z ubrań nie pasowało na niego, ale było to lepsze niż nic. — A teraz musimy stąd spadać — powiedział. Ton głosu Stefanii stał się ostrzejszy. — Nasi ludzie będą was ścigać. — To jeszcze jeden powód, by stąd zmiatać. — Delikatnie dotknął ramienia Rosy. — Jeśli udowodnimy jej, że harpie istnieją, jest szansa, że nam pomoże. Stefania ruchem głowy wskazała broń. — Wierzysz, że w ten sposób zdobędziesz moje zaufanie? Rosa zlustrowała wzrokiem młodą policjantkę. Na jej twarzy wypisany był szok po śmierci sędzi. Nie można było zlekceważyć również tego, co się stanie, kiedy będzie miała czas na zastanowienie się nad przemianami. Rosa ostatni raz podeszła do Quattrini, delikatnie dotknęła jej czoła i prawej dłoni. Na samym końcu jej wzrok padł na mały wisiorek, który przesunął się po łańcuszku na ziemię pomiędzy głową a szyją i leżał w kałuży krwi. Chwyciła go kciukiem i palcem wskazującym i przez chwilę zastanawiała się, czy do niego zajrzeć. Zamiast tego odpięła zapięcie łańcuszka, wytarła medalion o swoją sukienkę — nie o płaszcz sędzi, to było dla niej ważne — i założyła sobie na szyję. Na koniec pogłaskała zmarłą po włosach. — Dziękuję za wszystko — wyszeptała. Kiedy wstała, poczuła na sobie spojrzenia innych. Stefania robiła wrażenie zdezorientowanej, ale w oczach Alessandra widziała zrozumienie. Rosa wsunęła wisiorek pod sukienkę i poczuła jego ciepło na swojej skórze.

Alessandro pocałował ją przelotnie, kiedy ponownie stanęła obok niego. Pachniał świeżą krwią. W jej wnętrzu, wbrew woli, poruszył się wąż. — Jedźmy — powiedziała.

W górach TO MOJA WINA — powiedziała Rosa po chwili. — Zmusiłam Treviniego, by zatrzymał handel narkotykami wśród moich ludzi. Ostrzegł mnie, że to się im nie spodoba. To nie było wszystko. Ujawniła handel afrykańskimi uchodźcami na Lampedusie i podjęła przynajmniej próbę ograniczenia handlu bronią. Z jej punktu widzenia były to suwerenne decyzje głowy klanu. Z perspektywy jej rodziny oznaczało to zdradę. Teraz wystawiano jej rachunek. — Równie dobrze mogą za tym stać Carnevarowie — Alessandro siedział za kierownicą i prowadził czarny samochód w górę wąskiej górskiej drogi ponad zalesioną doliną. — Jest wiele osób, które chciałyby się mnie pozbyć. Cesare był spośród nich najbardziej szczery. Nigdy nie krył, że jego zdaniem rodzina lepiej radziłaby sobie beze mnie. Pozostali wychodzą teraz z ukrycia. Na tylnym siedzeniu jechała Stefania w kajdankach na rękach i nogach. W samochodzie Quattrini znaleźli jeszcze jedną parę i przed odjazdem założyli ją policjantce. Ani słowem nie wspomniała o przemianach. Być może nauczyła się tego w szkole policyjnej. Jak zachować spokój w najdziwniejszych sytuacjach. — Wyjaśnijcie mi coś! — zawołała z tyłu. — Skoro wasze własne rodziny najchętniej by się was pozbyły, dlaczego nie posłuchaliście Quattrini i nie ustąpiliście? Co macie z tego, że robicie z siebie tarcze strzelnicze dla hordy płatnych morderców i sami wpadacie w konflikt z prawem? Czy chodzi o pieniądze? O cały ten luksus? Drogie auta, takie jak to? Nie rozumiem. Rosa sama dobrze tego nie rozumiała. Przyjechała na Sycylię, by kilkoma tysiącami kilometrów Atlantyku odgrodzić się od swojej przeszłości. A okazało się, że ta przeszłość czekała już na nią na wyspie. Zamiast walczyć z traumą gwałtu i aborcji, musiała zmierzyć się z historią swojej rodziny. Choć o to nie prosiła, po śmierci ciotki Florindy musiała odnaleźć się w roli głowy klanu. Na tym nie koniec: niczym klątwę rodzinną ujawniła największe przestępstwo swojej babci Costanzy — tajny pakt z TABULĄ. Wreszcie odkryła, że jej uznany za zmarłego ojciec, Davide, prawdopodobnie żyje i osobiście zlecił Tanowi Carnevare zgwałcenie Rosy. A do tego doszło dziedzictwo członkini dynastii arkadyjskich — niewiarygodna umiejętność przeobrażania się w trzymetrowego, gigantycznego węża. Cholerny Atlantyk nie był dość szeroki, by pozwolić jej zapomnieć o problemach. A teraz miała całą masę nowych zmartwień, którą zawdzięczała swojemu pochodzeniu. Pytanie Stefanii było więc uzasadnione. Dlaczego to sobie robiła? Dlaczego już dawno temu nie postawiła grubej kreski i nie opuściła Sycylii? Najwyraźniej przegapiła moment, w którym powinna wysiąść z pędzącego pociągu. Być może był to dzień, kiedy pierwszy raz zajrzała w szmaragdowozielone oczy Alessandra. Nie przeszło jej przez myśl, by poświęcić tę miłość. Nawet na zasadzie wymiany: życie bez mafii — życie bez niego. Czy to była odpowiedź na pytanie Stefanii? Jakaś odpowiedź? Alessandro miał inną. — Mój ojciec pozwolił na to, by moja matka została zamordowana — powiedział. — Potem sam zginął z rąk najbardziej zaufanych ludzi. Tylko dlatego zostałem capo Carnevarów. A teraz umarł Fundling. Nie mogę tak po prostu się poddać, w przeciwnym razie to wszystko pójdzie na marne. Rosa patrzyła z boku na jego piękną twarz w kalejdoskopie światła i cienia na opuszczonej, leśnej drodze. Być może była to jego jedyna cecha, której nigdy nie będzie w stanie zrozumieć: stanowcze upieranie się, że musi prowadzić klan Carnevare.

— A co z fałszywymi papierami? — zapytała Stefania. — Czy to nie przepustka do nowego życia? — Tylko w razie pilnej potrzeby. Czy naprawdę kiedykolwiek chciał porozmawiać na ten temat z Rosą? Czy w ogóle zamierzał ją włączyć w podjęcie tej decyzji, zanim było za późno? Policjantka zaśmiała się cicho. — A kiedy zaistnieje ta pilna potrzeba, jeśli nie teraz? Jego dłoń zacisnęła się na dźwigni zmiany biegów, a potem niespodziewanie nacisnął hamulec. Rosę wyrzuciło do przodu. Wyhamował ją pas. — Hej! — wydusiła z siebie. — Przepraszam — wymamrotał i wyskoczył z samochodu. Rosa obawiała się, że Stefania może spróbować uciec przez otwarte drzwi od strony kierowcy. Pospiesznie porwała pistolet leżący na wycieraczce i odwróciła się na siedzeniu. Patrzyły na siebie ponad lufą. — Nie zastrzelisz mnie — powiedziała Stefania. — Nie jesteś morderczynią. — A dokąd się pani wybiera, w głąb gór, z kajdankami na rękach i nogach? Nie muszę do pani strzelać, by panią zatrzymać. Nie może pani uciec. Więc proszę się oprzeć i przestać gadać. Alessandro otworzył bagażnik i zaczął w nim grzebać. Jeszcze przed ich odjazdem wyciągnął z niego cały wachlarz fałszywych tablic rejestracyjnych. Chwilę później siedział na tylnym siedzeniu obok Stefanii z kawałkiem szmatki i zwojem taśmy klejącej w dłoni. Zaprotestowała gwałtownie, kiedy ją kneblował, starannie dbając o to, by mogła oddychać przez nos. — To konieczne? — zapytała Rosa. — Naprawdę chcesz tego słuchać przez całą podróż? — Mogliśmy jej nie zabierać. Na chwilę zamknął oczy, jak gdyby chciał się zmusić do opanowania. — Nic jej nie zrobimy — powiedział potem. — Jest jedyną osobą, która nam uwierzy, kiedy dostarczymy dowód, że to Malandry zabiły Quattrini. Widziała, czym jesteśmy. — Jeśli tylko o to chodzi, możemy pokazać przemianę także innym. — Wtedy dopiero pomyślą, że to my. Wytkną nas palcami i rozpalą stos. — Wskazał na Stefanię. — Nie wygląda, jakby coś jej dolegało. Może działa mi trochę na nerwy, ale niekoniecznie jest naszym wrogiem. Rosa zacisnęła usta. — I dlatego ją kneblujesz? Stefania wymamrotała coś w szmatkę, na znak protestu uniosła dłonie w kajdankach i pozwoliła im opaść na kolana. — Przeżyje to — powiedział i ponownie usiadł za kierownicą. Rosa rzuciła do tyłu zrezygnowane spojrzenie, zamknęła broń w schowku i opadła na siedzenie. Samochód ruszył. — A co z biletami i paszportami? — zapytała po chwili. — Dlaczego nic mi o nich nie powiedziałeś? — Bo nie chciałem, żeby do tego doszło. Żeby wisiało pomiędzy nami pytanie, czy powinniśmy wyjechać, czy zostać. — Przecież wcale nie chcesz stąd uciekać. — Nie dam się tak po prostu przepędzić. Byłem niesprawiedliwy w stosunku do Quattrini i przykro mi, że źle ją oceniłem. Ona z jakiegoś powodu oszalała na twoim punkcie. A teraz nie żyje, ponieważ ktoś chciał nas wrobić. To nie była spontaniczna akcja. Planowali to już od

dawna. Stefania wydała z siebie wściekłe parsknięcie i położyła się wzdłuż tylnego siedzenia. Najwyraźniej podjęła decyzję, by tymczasowo pogodzić się ze swoim losem. — Dlaczego mieliby to robić? — By się nas pozbyć. — Mogli nas po prostu zabić. Te dwie Malandry dałyby radę zrobić to wcześniej. Jest na to zresztą sto innych możliwości. — Chcieli się nas pozbyć, ale nie zabijać? Rosa potrząsnęła głową. — To nie ma sensu. — Dlatego chętnie poznałbym wyjaśnienie. Czuła się winna śmierci sędzi i gotowała się z wściekłości na mordercę. Pierwszy raz czuła, że rozumie, co przez cały czas napędzało Alessandra. Najpierw zemsta za śmierć matki i zdradę Cesare. Potem zemsta za gwałt Rosy. Jego żądza odwetu była dla niej zawsze trochę obca, ale teraz, z zaschniętą krwią sędzi pod paznokciami, wreszcie go zrozumiała. — Cholera — wyrwało się jej. — Co jest? — Iole i reszta. Jeśli to Alcantarowie za tym stoją... Jeśli naprawdę odbywa się tu coś w rodzaju przewrotu, nie są bezpieczne na Isoli Lunie. — Żadnego z twoich ludzi nie interesuje Iole — powiedział uspokajającym tonem. — A Cristina di Santis? Zna wszystkie interesy, wszystkie umowy, wszystkie źródła przychodów z legalnych i nielegalnych biznesów Alcantarów. A ona jest na Lunie razem z Iole i Falchi. — W schowku jest komórka. Zadzwoń do nich i powiedz, że powinny uważać. Rosa otworzyła klapkę i wyciągnęła jeden z iPhone’ów Alessandra. Miał ich wiele i żaden nie dawał się namierzyć. Niecierpliwie dzwoniła do willi na wyspie, aż automatyczna sekretarka przerwała połączenie. Z pamięci wystukała na klawiaturze numer Iole. Sygnał rozbrzmiał dwukrotnie, a potem odebrała Iole. Rosa odetchnęła. — To ja. — Za każdym razem zamykałam drzwi do lodówki — zaczęła paplać Iole. — I nie dawałam Sarcasmowi czekolady, a przynajmniej nie za dużo. Nie zamawiałam żadnych rzeczy przez Internet, to znaczy dzisiaj jeszcze nie. I byłam naprawdę grzeczna dla signory Falchi, nawet jeśli ona uważa inaczej. Jest jeszcze coś, co mogłam zrobić źle? — Iole, dobrze mnie teraz posłuchaj. Jesteś na wyspie, prawda? — Od czterdziestu pięciu minut. — Ktoś jest tam poza tobą? Poza Cristiną, signorą Falchi i ochroną? — Nikogo nie widziałam. — Jesteś w domu? — W pokoju truskawkowym. — Czy możesz podejść do okna? Widać przez nie morze od południowej strony. — Poczekaj... tak, teraz. — Widzisz coś? Jachty? Helikopter? Cokolwiek? Przez kilka uderzeń serca po drugiej stronie panowała cisza. — Iole? — Trzy łodzie. Dość szybko się zbliżają. — Cholera.

Alessandro spojrzał na nią z niepokojem. — Co się dzieje? — Iole, popatrz teraz uważnie. Czy naprawdę zbliżają się do wyspy? Właśnie do Isoli Luny? — Na to wygląda. To jachty pocztowe, prawda? Czekam na paczkę... — Wiesz, gdzie są teraz signora Falchi i Cristina? — Falchi biega w kółko i mnie szuka. — Dziewczęcy głos Iole brzmiał swobodniej niż kiedykolwiek. — Nabrałam ją. Tylko trochę. A Cristina czyta jakieś papiery. — Zaakcentowała to, jak gdyby prawniczka Alcantarów została przyłapana na czymś niemoralnym. — Ona wciąż czyta. Przez cały dzień. Jeśli akurat nie rozmawia przez telefon. — Posłuchaj. Musisz mi coś obiecać. Naprawdę obiecać. Na życie Sarcasma, twojego wujka i... — Nie jestem dzieckiem, Rosa. Wiem, co to znaczy „obiecać”. — Biegnij do kuchni i spakuj wszystkie produkty. Wszystko, co można zjeść bez gotowania. I wodę. Tyle wody, ile zdołasz unieść. Potem złap Cristinę i signorę Falchi i schowaj się z nimi. — Fajnie. — Nie. Na łodziach są mężczyźni, którzy mogą chcieć was zabić. To nie jest fajne, zrozumiano? — Okej. — Będziecie potrzebowały naprawdę dobrej kryjówki. — Jak ten stary bunkier niedaleko przystani? Rosa zabroniła Iole tam chodzić. Równie dobrze mogła napisać serdeczne zaproszenie. — Sarcasmo tam pobiegł — broniła się dziewczynka — a potem musiałam go znaleźć. Nie mogłam przecież zostawić go samego tam w dole. Ale w bunkrze byłam tylko raz. I bardzo krótko — kręciła. W tym momencie Rosa chciała ją przytulić za jej cholerną ciekawość. — Weźcie ze sobą latarki. I zapas baterii. Macie tylko kilka minut. Ochrona będzie próbowała zatrzymać mężczyzn z łodzi. — Jeśli nie byli przekupieni i sami nie ruszyli już w kierunku willi. Nie myśl dalej. Nie zawsze zdarza się najgorsze. — Zrozumiałaś wszystko? — Jedzenie. Woda. Latarki. Sarcasmo. Cristina... i signora Falchi, jeśli uda mi się ją znaleźć. — Nie jeśli. Iole zachichotała. — I potem wszyscy do bunkra. Rozkaz. — Alessandro i ja przyjedziemy do was najszybciej, jak się da. — Jasne. — Uważajcie na siebie. I, Iole? Kocham cię. — Ja ciebie też. A kiedy umrzesz, będę mogła zrobić sobie z ciebie torebkę? Z wężowej skóry? Jesteś już przecież duża i ja też, więc coś takiego bardzo mi się podoba. To dość ohydne, ale jakoś szykowne. Mogę? Rosa uśmiechnęła się. Iole przerwała połączenie.

„Gaia” TO ZACZĘŁO SIĘ jeszcze zanim dotarli do Milazzo. Ale kiedy wyjechali z terenów przemysłowych i zbliżyli się do centrum miasta, stało się już nieznośne. W każdym samochodzie Rosa widziała obserwatora, każda kontrola radarowa była dla niej czujnym okiem ich prześladowców. Przechodnie zdawali się gapić na nich przez szyby, przede wszystkim na czerwonych światłach. Próbowała się uspokoić myślą, że to drogi samochód, a nie jego pasażerowie, ściąga na siebie spojrzenia, że sobie to wszystko wmawia, a w rzeczywistości nikt nie zwraca na nich najmniejszej uwagi. Ale paranoja na dobre opanowała jej umysł. W radiu nie podawali jeszcze wiadomości o śmierci sędzi i dwojgu podejrzanych uciekinierach, ale pościg musiał rozpocząć się już dawno temu. Fałszywe numery rejestracyjne nie będą ich długo chronić przed zdemaskowaniem. A uwięziona kobieta na tylnym siedzeniu samochodu nie poprawiała sytuacji. — Musimy jej zdjąć ten knebel — powiedziała Rosa, kiedy zmierzch pokrył ulice Milazzo mroczną czerwienią. — Jeśli ktoś ją zobaczy, będziemy zgubieni. Rozkazali Stefanii, by leżała płasko na siedzeniu i nie siadała. Rosa nie wiedziała, co powinni zrobić, gdyby jednak przyszło jej to do głowy. Przypuszczalnie także policjantka od dawna się nad tym zastanawiała. — Usłyszy ją połowa miasta — zaprzeczył Alessandro. — Na każdym skrzyżowaniu, na którym się zatrzymujemy, prawie dostaję ataku serca. Co jest nie tak z ludźmi w autobusach i ciężarówkach? Oni patrzą na nas nawet, kiedy prowadzą. — Rosa odwróciła się i zobaczyła, że Stefania ją obserwuje. — Jeśli ściągnę pani knebel, obiecuje pani, że się nie odezwie? Alessandro wykrzywił twarz. — Daj spokój, Rosa. Policjantka skinęła głową. — Nie będzie pani wołać o pomoc? Stefania potrząsnęła głową. — Wierzę jej — powiedziała Rosa. — Nieprawda. Nikomu nie wierzysz. — W każdym razie tak nie możemy dalej jechać. Zagryzł z namysłem dolną wargę, skinął głową i skierował samochód na zacienione miejsce parkingowe. Niedaleko niego stał kiosk, ale widok sprzedawcy przysłaniała kurtyna z gazet, które — pokryte folią — zwisały z dachu pawilonu. Handlarz owocami wyniósł puste skrzynki ze swojego sklepu i układał je w piramidę na chodniku; bezpański pies uniósł przy nich nogę, kiedy mężczyzna ponownie zniknął w pomieszczeniu. Nikt nie zdawał się zwracać uwagi na czarne porsche cayenne. Rosa przechyliła się do tyłu pomiędzy siedzeniami i poluzowała knebel Stefanii. Do taśmy przykleiło się kilka włosów, ale policjantka nawet nie drgnęła, kiedy Rosa odkleiła knebel zdecydowanym ruchem. — Dziękuję — powiedziała policjantka, łapiąc oddech. — Nie będzie pani krzyczeć? — Obiecuję. — I opowiadać różnych bzdur? — Nie. Nie macie przypadkiem przy sobie wody? Alessandro spochmurniał.

— Musieliśmy zrezygnować z koszyka piknikowego. Ale może Rosa zdejmie pani kajdanki i pójdzie pani kupić parę przekąsek w tamtym sklepie naprzeciwko. Rosa przesunęła się z powrotem na przednie siedzenie i nie spuszczała wzroku z policjantki. Przez tylne drzwi nie mogła uciec. Alessandro włączył zabezpieczenie dla dzieci. Przeciągnął się, strzelił palcami w stawach i poprawił się na siedzeniu. W cudzej skórzanej kurtce nie czuł się komfortowo. A potem przekręcił kluczyk w stacyjce i włączył się do ruchu. — Zaraz będziemy w porcie — powiedział. Rosa grzebała przy radiu, aż znalazła lokalną rozgłośnię. Przesłuchała już z pół tuzina serwisów informacyjnych i nigdzie nie znalazła wiadomości o poszukiwaniach. — Dlaczego nie podają nic o nas? — Żeby utrzymać was w poczuciu bezpieczeństwa — powiedziała Stefania. — Macie uwierzyć, że nie uważają tej sprawy za ważną. — Morderstwa sędzi? — zapytał Alessandro. — No jasne. Na końcu ulicy lśniło morze. Im bardziej zbliżali się do portu, tym wyraźniej widać było maszty jachtów — czarne kreski na tle ognistej wieczornej czerwieni. Kotwiczyła tam „Gaia”, czterdziestometrowy jacht Carnevarów. To stąd w październiku ubiegłego roku Rosa wyruszyła na swoją pierwszą wycieczkę na Isolę Lunę. Fundling przywiózł ją tutaj z palazzo Alcantara. Wspomnienie tej wyprawy sprawiało ból. W tym momencie zupełnie tego nie potrzebowała. Wzdłuż portu jachtowego biegła szeroka ulica z nadbrzeżną promenadą, otoczona wysokimi palmami. „Gaia” stała blisko wyjścia z portu, obok innego jachtu o podobnych rozmiarach. Wszystkie pozostałe łodzie w przystani były mniejsze, chociaż większość z nich mogła mieć wartość komfortowego domu jednorodzinnego. Naprzeciwko portu, po drugiej stronie ulicy, znajdował się plac z wysoką fontanną. Przestrzeń stała przed nimi otworem, nigdzie nie było widać wozów policyjnych. Alessandro minął „Gaię”, nie zatrzymując się przy niej. Odjechali pięćdziedziąt metrów od jachtu, nie dostrzegli jednak nic podejrzanego. — Są tutaj, prawda? — zapytała Rosa. Alessandro ściągnął nogę z gazu i obserwował jacht w bocznym lusterku. — Skąd ten pomysł? — To tylko przeczucie. Stefania przesunęła się na siedzeniu i wyjrzała przez boczną szybę. — Na początku koncentrują się na promach i lotniskach. — Wasi ludzie wiedzą o jachcie — powiedział Alessandro. — Jeśli jeszcze ich tu nie było, mogą się pojawić w każdej chwili. — Możliwe. A może nie. — To znaczy? — zapytała Rosa. — Chce nas wykiwać — zauważył Alessandro. Stefania wydała z siebie westchnięcie. — Akurat wam nie powinnam tego opowiadać. Nasz oddział ma duże braki kadrowe. Nie możemy być wszędzie jednocześnie. Mafia od dawna jest transparentna — macie o wiele mniej tajemnic niż się wam wydaje. Ale nas jest zdecydowanie zbyt mało. Teoretycznie moglibyśmy w ciągu tygodnia zamknąć połowę całej Cosa Nostry. Ale dopóki nie zdobędziemy wystarczającej liczby ludzi, będziemy bez szans. Dlatego czasem lepiej jest znosić kilkoro z was, patrzeć, jak się boicie, a potem jak się wymykacie i znikacie na wieczne do widzenia. Każdy mafiozo, który dba o swoją reputację, ma w jakimś porcie jacht albo przynajmniej łódź.