prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Magiczna gondola 01 - Eva Voller

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Magiczna gondola 01 - Eva Voller.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Eva Voller Poza czasem 01-03
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 285 stron)

Dla mojej córki Clary

You must remember this A kiss is just a kiss A sigh is just a sigh The fundamental thing apply As time goes by (Herman Hupfeld)

PROLOG Wenecja, 1499 C*e*ć! Najpierw to najważniejsze: Mam na imię Anna. Trzy razy próbowałam napisać swoje pełne nazwisko i rok urodzenia, ale nie jestem w stanie. I tak nie wiem, czy jeszcze zdołam cokolwiek napisać. Tylko na te pierwsze zdania potrzebowałam prawie godziny i nic z nich nie zostało. Przyczyną jest oczywiście to, że byłam nieostrożna. Muszę uważać, jakich słów i liczb używam, bo jeśli nie pasują, to nie da się ich zapisać. Albo będą się zmieniać, aż nabiorą zupełnie innego znaczenia. I jeszcze ten papier. Moje pismo wygląda na nim zaskakująco obco. To wcale nie ułatwia pisania. Musiałam wziąć pergamin, bo jest trwalszy, ale na koniec i tak nie byłam w stanie zliczyć kleksów. Atrament śmierdzi jak zgniła trucizna. O piórze szkoda nawet gadać, tak samo jak o dźwięku, jaki wydaje podczas pisania. Nie do wiary, że ludzie piszą w ten sposób całe księgi! Mam mało czasu! Moja kryjówka nie jest bezpieczna, w każdej chwili mogą mnie znaleźć. Wątpię, czy uda mi się potem tak szybko dostać do przyborów do pisania. Jak tylko skończę ten list, ukryję go i będę się modlić, żeby ktoś go znalazł. Mężczyzna z Dalekiej Północy. Nawet jeśli to wygląda na wariactwo, niestety jest nieuniknione. Lepiej nie potrafię tego wyrazić. Owinę list w nawoskowane płótno, to może nie spleśnieje. Słyszę kroki. Muszę kończyć.

Mam nadzieję, że potem napiszę więcej.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wenecja, 2009 Kolację, jak zwykle, jedliśmy w hotelowej restauracji. Mama uważała, że w całej Wenecji nie ma lepszego makaronu. Mnie osobiście restauracja podobała się choćby dlatego, że była w zasięgu hotelowej sieci WLAN; między antipasti a daniem głównym surfowałam sobie po Internecie. – Wiesz, mogłabyś czasem okazać nieco więcej zainteresowania, kiedy twój ojciec opowiada o swojej pracy – powiedziała mama, kiedy tata po przystawce wyszedł na chwilę, aby zadzwonić. – Jego sprawy zawodowe są dla niego bardzo ważne. – Przecież okazuję zainteresowanie – obruszyłam się. – Zawsze słucham. – I bawisz się przy tym pod stołem komórką. – To nie jest komórka, tylko iPod Touch – odparłam bez przekonania. Mama miała rację. Opowieści taty o jego pracy wydawały mi się nieszczególnie fascynujące. Może z tego powodu, że musiałam ich wysłuchiwać już wielokrotnie. Mój ojciec jest cudownym człowiekiem i uznanym na całym świecie naukowcem. Ale jeśli przez dziesięć wieczorów z rzędu jedynym tematem przy stole są stare zakurzone monety, zapleśniałe gliniane naczynia i fragmenty fresków, to jedenastego wieczora przestaje to być porywające. Czasami mój ojciec znajdował okropne rzeczy. I potrafił o tym opowiadać. Kilka lat temu archeolodzy na jednej z wysp weneckiej laguny odkryli masowe groby z setkami ciał, które pogrzebano tam w XV wieku w czasie jednej z wielkich epidemii dżumy. Jeszcze straszniej zrobiło się wtedy, gdy tata opowiadał o innym weneckim znalezisku sprzed zaledwie kilku miesięcy, pochodzącym z tego samego okresu. Chodziło o szkielet kobiety, której wbito kołek w szyję. – To straszne! – Mama była wstrząśnięta. – Jak u wampirów – dodałam. Ku mojemu zdziwieniu tata przytaknął. – To wcale nie takie niedorzeczne. Ten przesąd był rozpowszechniony już w renesansie. Zgodnie z nim umarli wstawali z grobów, by posilać się ofiarami zarazy. – Ooooch! – wykrzyknęłam z przejęciem. – Zakłada się, że ta kobieta umarła na zarazę, kołek zaś miał zapobiec temu, by stała się

upiorem. Dlatego też nazwano ją kobietą wampirem. I to była ciekawa historia archeologiczna, z prawdziwą nutką sensacji. Ale najczęściej opowieści mojego ojca były mniej więcej tak fascynujące jak nocne wiadomości, których zadaniem jest przypomnieć ludziom o tym, że pora kłaść się spać. Chwilę po tym, jak mama kazała mi poświęcić więcej uwagi pracy ojca, tata wrócił już z tego dzwonienia i z powrotem usiadł przy stole. – Kolega z Reykjaviku poinformował mnie o bardzo ciekawym znalezisku. I to był dokładnie ten moment, gdy powinnam była posłuchać się mamy. – Och, to w Reykjaviku też są archeolodzy? – spytałam uprzejmie. – To się w ogóle opłaca? To znaczy: kopać? A może kiedy zaczyna się tam grzebać, z ziemi wystrzeliwują gejzery? Powiedziawszy to, znowu zaczęłam majstrować pod stołem przy iPodzie. Vanessa napisała mi na ICQ: „Zamorduję tego gnoja!”. – Jesteśmy zespołem międzynarodowym – wyjaśnił tata. – Ten kolega, o którym mówię, pracuje tu ze mną na miejscu. Badamy Palazzo Tassini, a znalezisko zostało odkryte w fundamentach tego pałacu. Ta informacja nawet w połowie nie zainteresowała mnie tak jak wiadomość od Vanessy. Fatalny błąd! Gdybym tylko słuchała ojca! Ale ja przeczytałam durną wiadomość od Vanessy, a z tego, co opowiadał tata, zrozumiałam może co trzecie słowo. Jeśli w ogóle. – …unikatowy dokument, list, tak mówi… – (niezrozumiałe islandzkie nazwisko, zabrzmiało jak Bjarnignokki) – prawdopodobnie z anachronicznymi wtrąceniami. Vanessa: Nie mogę uwierzyć, że ten dupek ma czelność zaledwie tydzień po zerwaniu ze mną iść do kina z tą walniętą Tussi! – …jednak udało nam się odcyfrować tylko fragmenty pierwszej strony dokumentu, resztę trzeba najpierw spreparować… w dużej części zniszczony… Ale Bjarnignokki jest zdania, że to musi być falsyfikat. Dam to do zbadania na uniwersytecie, mają tu naprawdę niezłych speców od pisma. Zaraz jutro im to wyślę. – Dlaczego miałby to być falsyfikat? – Ze względu na ewentualne anachronizmy. Anachronizmy! Że co? A kogo to interesuje? No dobra, mogłam oczywiście zapytać, co

to znaczy, ale przy pytaniach tego rodzaju moi rodzice zawsze patrzyli na siebie tak, jakbym nie była ich córką, tylko kimś, kto dostał się do tej rodziny przez pomyłkę. Mój ojciec był profesorem, mama zaś miała tytuł doktorski, a ja akurat powtarzałam jedenastą klasę, ze stopniami, które były niewiele lepsze niż w dziesiątej. W szczególności z matmy. Vanessa: Jeszcze dziś wstawię na Naszą Klasę1 nowy album. Tytuł: „Zapomnieć o byłym”. I dodam tam to jego zdjęcie, które mu zrobiłaś w autobusie w czasie wycieczki do Paryża. To, na którym śpi z otwartymi ustami. Albo może jeszcze tamto, które pstryknęłaś na moich ostatnich urodzinach. Akurat jak rzygał w różach. – …zdaniem Bjarnignokkiego może to być też dowcip kogoś z zespołu, na przykład jakiegoś studenta. Bo wydaje się, jakby ten list zaczynał się od słowa „cześć”. Vanessa: Albo to zdjęcie z ostatniej imprezy, to, o którym mówiłaś, że wygląda jak Gollum2. – Cześć? – spytała ze zdziwieniem mama. – No właśnie, „cześć” – potwierdził tata. Szybko podniosłam wzrok. – Słucham przez cały czas, naprawdę. – Nie do wiary – powiedziała mama, kręcąc głową. Wzięłam to do siebie i szybko wyłączyłam iPoda. Zaraz potem kelner przyniósł kolację, a Bjarnignokki i Gollum poszli w zapomnienie. Następnego ranka zeszłam na śniadanie jak zwykle, przynajmniej godzinę później niż rodzice. W końcu miałam wakacje. Jeszcze przed podróżą postawiłam sprawę jasno: nie wstaję przed dziewiątą. Rodzice musieli pracować, i było im obojętne, że śpię dłużej. Tamten gruby koleś, który przyjechał z rodzicami do hotelu trzy dni temu, wszedł do sali śniadaniowej i rozejrzał się ukradkiem. Kiedy mnie zobaczył, zaczerwienił się i szybko spojrzał w bok. Tak samo jak każdego ranka, tyle tylko, że tym razem pojawił się bez rodziców. Pochyliłam się nad tostem i udawałam, że go nie widzę. Ku mojemu przerażeniu podszedł do mojego stołu, zatrzymał się i wziął głęboki oddech. – Cześć, jestem Matthias – wyrzucił z siebie. – Wolne tu? Mogę zjeść z tobą śniadanie? Byłam tak zaskoczona, że mimowolnie skinęłam głową. Dopiero gdy, wzdychając, opadł

z klaśnięciem na stojące naprzeciw krzesło, zrozumiałam, co to znaczy: spodobało mu się moje towarzystwo. Tego mi jeszcze brakowało! – Od dawna tu jesteś? – spytał. – Od dwóch minut – odparłam. – Chodzi mi o to, od jak dawna jesteś w tym hotelu. – Od dziesięciu dni. – Jesteś tutaj z rodzicami, prawda? – dopytywał się. Przytaknęłam. – Ja też – rzucił. – Wiem. Widziałam, jak przyjechaliście. I jak jedliście śniadanie. Oni też zaraz przyjdą na śniadanie? – Pełna nadziei obejrzałam się na drzwi. Gdyby przyszli jego rodzice, to odwróciłoby jego uwagę, a ja mogłabym z tego skorzystać i prędziutko zniknąć. – Nie, już jedli. Mają jakieś spotkania i dlatego jestem tu sam. Nie mam na dziś jeszcze żadnych planów. – Posłał mi pełne nadziei spojrzenie. Zignorowałam je. – Co za spotkania mają twoi rodzice? – spytałam. – Och, pewnie nudne. Mój ojciec jest kuratorem i pracuje przy biennale. Mama mu towarzyszy, bo uważa, że jego praca jest ważna. I dlatego, że spotyka tam ważnych ludzi. Ona lubi ważnych ludzi. Wyszukuje w Internecie wszystko na ich temat. – Ach tak – powiedziałam, bez przyjemności przeżuwając tost. – Moja mama mówiła, że twój ojciec jest jednym z czołowych archeologów w zakresie późnośredniowiecznej sztuki kościelnej i pałacowej. A twoja mama jest nauczycielem akademickim fizyki i bierze tu udział w międzynarodowym kongresie. I jesteście z Frankfurtu. – Wiem – powiedziałam. – Och… no jasne. Milczeliśmy przez chwilę. Zjadłam tost, przepłukałam gardło herbatą, zastanawiając się nad tym, jakiej eleganckiej wymówki użyć, żeby się stąd zmyć. Ale jakoś mi nie wychodziło. Może to miało związek z tym, że było mi go szkoda. Miał na sobie drogie ciuchy i modne adidasy, które jednak w żadnym stopniu nie zmieniały faktu, że wyglądał jak ofiara losu z nadwagą.

Matthias był młodszy ode mnie o trzy miesiące i pochodził z Monachium, gdzie chodził do szkoły. Tak jak ja miał wakacje i przyjechał z rodzicami do Wenecji w nadziei, że będzie nudził się tu trochę mniej, niż gdyby miał się przez parę tygodni pałętać po domu pod czujnym okiem ciotki. – U mnie to byłaby babcia – powiedziałam. – Też nie miałam na to ochoty. – No to mamy podobnie. A ty co robisz przez cały dzień w Wenecji, kiedy twoi rodzice pracują? – Nic szczególnego. Trafniej nie mogłabym tego wyrazić. Wszystkie znane atrakcje odfajkowałam już z mamą i tatą, bo w weekend zawsze w programie jest kultura. W ciągu tygodnia łaziłam sama. Po prostu się włóczyłam i jeździłam tramwajami wodnymi po okolicy. Albo spacerowałam sobie, obserwując niezmierzone masy turystów i rozglądając się za ciekawymi sklepami. – Masz już jakieś plany na potem? – spytał Matthias. – Ekhm… no, chciałam się jeszcze kimnąć chwilę, ostatniej nocy źle spałam – wcisnęłam mu kit. – A później? – Jeszcze nie wiem. Ledwie zdążyłam to powiedzieć, a już tego pożałowałam. Matthias miał wprost wypisane na twarzy, że zastanawia się właśnie, co też moglibyśmy razem zrobić. – Chyba pójdę sobie kupić buty – dodałam szybko. Kupowanie butów to całkowicie babska sprawa. Żaden normalny siedemnastoletni gość nie poszedłby z dziewczyną szukać dla niej butów. – Mógłbym z tobą pójść – powiedział pospiesznie. – Uwielbiam kupować buty. Wzdrygnęłam się. – Jak chcesz – rzuciłam bez entuzjazmu. – Spotkajmy się za godzinę koło recepcji. Buty zawsze się przydadzą i z tego względu nie było to dla mnie żadne wielkie wyrzeczenie. Wręcz przeciwnie. Zwłaszcza że w Wenecji są naprawdę cudowne sklepy obuwnicze, z modelami, których w Niemczech raczej nie spotkasz w sklepie za rogiem. Niestety, ceny też nie są takie jak w sklepie za rogiem, chyba że jako miarę weźmiemy róg ulic w Wenecji.

Innymi słowy, kupowanie butów w Wenecji pochłania sporo kasy. Ale ja miałam do dyspozycji jeszcze prawie wszystkie pieniądze, które dostałam na urodziny od obu babć, jednej ciotecznej babci, od chrzestnego i oczywiście od rodziców. Zebrało się tego całkiem sporo. Od kiedy dwa lata temu poprosiłam, żeby na urodziny i święta obdarowywano mnie gotówką, mogłam sobie czasem pozwolić na droższe zachcianki. Tak jak ten nowy iPod, którego sprawiłam sobie niedawno. Albo teraz – buty. Kiedy wyszłam z windy i podeszłam do recepcji, Matthias stał już przy wyjściu. Miał niepewny wyraz twarzy, jakby się obawiał, że się rozmyśliłam. Gdy mnie zobaczył, uśmiechnął się aż po same uszy, pokazując przy tym zaskakująco białe, idealnie równe zęby. – Jesteś! Hotel znajdował się w Sestiere Dorsoduro. Do Canal Grande nie było daleko. Poszliśmy w kierunku Accademii3. Łodzie motorowe mijały nas z warkotem, spieniając wodę. Letni upał wisiał ciężko nad kanałem i wyczarowywał na falach złote świetlne refleksy. Na obu brzegach wytworne stare pałace tworzyły pełne przepychu tło dla ożywionego ruchu, jaki panował na wodzie. – Och, zobacz! – zawołałam. – Czerwona gondola! Matthias wyciągnął głowę. – Naprawdę? Gdzie? Myślałem, że wszystkie gondole w Wenecji muszą być czarne. To samo powiedziano mnie i moim rodzicom zaraz w czasie pierwszego spaceru po Wenecji, którego częścią była też przejażdżka gondolą. Dawniej, jak opowiadał nam przewodnik, weneckie gondole były we wszystkich kolorach. Aż Wielka Rada Miasta w roku 1633 wydała przepis, zgodnie z którym należało wszystkie gondole pomalować na czarno. Przepis ten obowiązywał do dziś. No to skąd wzięła się czerwona gondola na Canal Grande? Przez chwilę myślałam, że musiałam się pomylić, ale potem także Matthias ją zobaczył. – Coś takiego, jest tam! – zawołał. Przepłynęła obok nas. Sterował nią gondolier, który stał na rufie i przesuwał w wodzie długie wiosło, trzymając je w obu dłoniach. Kiedy gondola zbliżyła się do nas, stwierdziłam, że gondolier wygląda równie niecodziennie jak jego łódź. W przeciwieństwie do innych nie był ubrany w uniform złożony z płaskiego kapelusza ze wstążką, koszuli w paski i ciemnych spodni. Miał na sobie coś

w rodzaju turbanu, białą, szeroką koszulę, do tego wąską kamizelkę ze złotą lamówką i sięgające kolan spodnie, spod których wyzierały kościste nogi. Był chudy jak patyk i według moich szacunków grubo po siedemdziesiątce. To prawdziwy cud, że potrafił jeszcze wiosłować w takim tempie. Tym bardziej że widział tylko na jedno oko: drugie, tak jak u piratów, było zasłonięte czarną klapką. Ale najbardziej zdumiewające było to, że wydał mi się jakoś znajomy, choć nie miałam pojęcia, gdzie go wcześniej widziałam. – Co za czubek – powiedział Matthias. – Na pewno ćwiczy już przed niedzielą – odparłam. Akurat mi się przypomniało, że zbliża się regata storica, wydarzenie, które w Wenecji co roku na początku września przyciąga mieszkańców i turystów. W tym historycznym rejsie po Canal Grande startuje zawsze cała masa łodzi, odszykowanych jak przed setkami lat. Mama już wspominała, że pójdziemy na to popatrzeć. – Zgadza się – powiedział Matthias. – Regata storica. Idziesz tam? Kiedy przytaknęłam, natychmiast oświadczył, że on też chciałby to zobaczyć. Mimowolnie zadałam sobie pytanie, czy będzie mi teraz siedział na karku przez całe dwa tygodnie, od rana do wieczora. – Właściwie to ja nie chcę butów – powiedziałam. – Tylko? – Nie wiem. Może… Wszystko jedno, najważniejsze, żeby to było coś, co można kupić szybko, żebym mogła już wrócić do hotelu. Nie tylko Matthias był przyczyną, dla której nagle straciłam ochotę na nowe buty. Właściwie był całkiem w porządku. Uprzejmy i miły. I nawet od czasu do czasu opowiadał jakiś dowcip, który potrafił mnie rozśmieszyć. Ale przed chwilą, patrząc na tę czerwoną gondolę, poczułam to dziwne swędzenie w karku. I od tamtej pory mi nie przeszło. Miałam potrzebę gdzieś się schować. Minęliśmy wylot wąziutkiej uliczki, której nie potrafiłam sobie przypomnieć, choć już nieraz dokładnie obeszłam całą okolicę placu Świętego Marka. Moją uwagę wzbudził staromodny szyld, wiszący nad drzwiami do sklepu. – To sklep z maskami – powiedziałam. – Dziwne. Kiedy szłam tędy ostatni raz, nie widziałam go.

– Chcesz sobie kupić maskę? Zamiast butów? – Hmm… Właściwie, dlaczego nie? I tak zaczęłam myszkować w maleńkim sklepiku, wypełnionym po brzegi maskami i starymi kostiumami. W powietrzu wisiał zapach kurzu, jakby te wszystkie rzeczy zalegały tu już od lat i nikt się nimi nie interesował. Wyświechtane peleryny, wyliniałe boa z piór, dziwaczne, haftowane zamszowe kaftany. I maski. Całe mnóstwo masek. Typowe weneckie maski, które ludzie zakładają w karnawale, niektóre z długim nosem w kształcie dzioba, inne o płaskich rysach twarzy, zdobione złotem, a także białe i czarne półmaski, zakrywające tylko górną część twarzy. Inne były wzorowane na baśniowych stworzeniach i zwierzętach. – Kot – powiedział ochrypły głos. Obejrzałam się i dostrzegłam starą kobietę wynurzającą się z mrocznych czeluści sklepu. Jej zgarbiona postać i cienki siwy węzeł włosów wydały mi się dziwnie znajome, ale nie miałam pojęcia, gdzie mogłam ją wcześniej widzieć. Najwyraźniej w Wenecji zdarzało mi się to często. Najpierw ten gondolier, a teraz ta staruszka. Prawie nie miała zębów, a jej twarz była pomarszczona jak bardzo stary pergamin. Palce miała powykręcane przez reumatyzm, ale poruszała nimi zadziwiająco zręcznie. Płynnym ruchem zdjęła maskę z jednego z wieszaków i podała mi ją. – Weź kota, dziecko. To była piękna maska, obciągnięta czarnym aksamitem i obrębiona złotą nitką. Wyglądała prawie tak, jakby była pokryta kocią sierścią. Otwory na oczy były obramowane drobniutkimi perłami, a pod nosem przyszyto wąsy, do złudzenia przypominające prawdziwe. Można ją było przymocować jedwabnymi wstążkami. Przymierzyłam maskę. Zadziwiające… pasowała jak ulał. Nie uciskała i nie zsuwała się. Wszędzie doskonale przylegała, jakby ktoś zrobił ją specjalnie dla mnie. I wyglądała na drogą. Pewnie kosztowała majątek. Chciałam ją oddać staruszce, ale Matthias mnie uprzedził. – Ile ona kosztuje? – spytał kobietę po włosku. – Wszystko to kwestia negocjacji – dodał szeptem, odwróciwszy się do mnie. – A ile może zapłacić ta dziewczyna? – spytała staruszka. – Pięć euro – rzucił szybko Matthias. – Dziesięć – sprzeciwiłam się. – Może nawet dwadzieścia – dodałam z ociąganiem.

Ta maska na pewno była tyle warta. A poza tym zaoszczędziłam sporo na butach. – Dwadzieścia euro jest w porządku – powiedziała przyjaźnie staruszka. – Za dwadzieścia euro to jest prawdziwa okazja – syknął Matthias, widząc moje wahanie. Walczyłam ze swoim sumieniem. Cały sklep sprawiał na mnie wrażenie, jakby od dawna niczego tutaj nie sprzedano. Być może staruszce tak bardzo zależało na tym, by wreszcie coś poszło do ludzi, że akceptowała każdą cenę, nawet bardzo niską. Najchętniej dorzuciłabym jeszcze pięć euro, ale starowinka chwyciła dwudziestoeurowy banknot, który wyjęłam, i bez słowa zniknęła na zapleczu. Matthias i ja staliśmy jeszcze przez chwilę. Myśleliśmy, że zaraz wróci z torebką, by zapakować maskę, i kwitem z kasy, ale już się nie pojawiła. – To chyba tyle – powiedział Matthias. – Dwadzieścia euro bez paragonu, to jak trzydzieści z paragonem. W każdym razie z punktu widzenia urzędu skarbowego. Tak zawsze mówi moja mama. Ociągając się, wyszłam za nim na ulicę, gdzie ostrożnie włożyłam maskę do swojej torby na ramię. W drodze do hotelu pozwoliłam się zaprosić Matthiasowi na kanapkę, ale uparłam się, że zapłacę za napoje. Usied­liśmy na niskim murku i obserwowaliśmy przepływających obok turystów, jedząc nasze tramezzini4 i popijając lodowatą lemoniadę. – Dobre – powiedział Matthias. – Tak, pyszne – potwierdziłam nieobecnym tonem. To głupie swędzenie znowu się zaczęło. – Czy już wiesz, kim chcesz zostać? – spytał Matthias. – To znaczy po szkole. – Nie, jeszcze nie mam pojęcia. Grunt, żeby to nie miało nic wspólnego z matmą. A ty? – Już jako mały chłopiec chciałem zostać dentystą. – Zaczerwienił się. – Czytam wszystko, co się da, na temat stomatologii. Spojrzałam na niego zaskoczona. – Serio? Ale żeby się dostać na takie studia, trzeba się naprawdę dobrze uczyć. Zaczerwienił się jeszcze bardziej. – Hmm… średnią mam całkiem niezłą. – Zajrzał mi w usta. – Masz świetne zęby. – No… przez dwa lata nosiłam ten durny aparat. – Ja też. Powinniśmy się z tego cieszyć. Dzięki właściwemu leczeniu ortodontycznemu

możemy zachować zęby przez całe życie. – Co ty nie powiesz. – Wydało mi się to niespecjalnie fascynujące. Przez ten zachwyt nad stomatologią sprawiał na mnie raczej wrażenie świra. Kto by miał ochotę na aparat ortodontyczny i lakowanie zębów? Moje myśli uciekły w bok. Za nami wyłonił się kościół, w którym już kiedyś byłam. Próbowałam sobie przypomnieć, jak się nazywał, ale w ciągu ostatniego półtora tygodnia zwiedziłam tyle kościołów – wszystkie imponujące i napchane dziełami sztuki. Już mnie to najzwyczajniej dobijało. – Zwiedzałaś już kościół Santo Stefano? – spytał Matthias. Skinęłam głową, wciąż jeszcze nieobecna duchem. Santo Stefano, tak. Ten kościół z krzywą wieżą i dziwacznym dachem, który od środka wygląda jak odwrócony kadłub statku. Matthias miał najwyraźniej lepszą pamięć niż ja. Podrapałam się w kark, bo swędzenie się nasiliło. – Co ci jest, coś cię ugryzło? – Nie, to taki rodzaj alergii. A co miałam powiedzieć? Że zawsze mnie swędzi kark, gdy zbliża się niebezpieczeństwo? Zaraz by pomyślał, że mam nierówno pod sufitem, i miałby rację. Dokładnie wiedziałam, dlaczego nikomu o tym nie mówię. Poza mną i moimi rodzicami nikt o tym nie wiedział i spośród tych trzech osób dwie były przekonane, że mam świra. Jedną z nich byłam ja. Moja mama, typowy umysł ścisły, była zdania, że z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością chodzi o chwilowe zaburzenia percepcji. Ojciec natomiast uważał, że między ziemią a niebem są rzeczy, których człowiek nie potrafi objąć rozumem. Na szczęście do tej pory zdarzyło mi się to nie więcej niż cztery razy. Za pierwszym razem poczułam swędzenie karku w wieku dziesięciu lat, kiedy chciałam na basenie wejść na trzymetrową trampolinę. Nie wiadomo, skąd wiedziałam, że tam, u góry, grozi mi niebezpieczeństwo. Zostałam więc na dole i przyglądałam się, jak inne dziecko się wspina i razem ze złamaną trampoliną wpada do wody. Ku mojej bezgranicznej uldze nikomu nic się nie stało. Na strachu się skończyło, zarówno dla tego dziecka, które spadło, jak i dla ludzi w wodzie. Za drugim razem – miałam wtedy dwanaście lat – tata miał mnie zawieźć do koleżanki, która zaprosiła mnie na urodziny. Przez ten mój okropnie swędzący kark grzebałam się tak długo, aż wyprowadzony z równowagi tata oświadczył, że dotrę tam autobusem. Tak zrobiłam, chociaż

trzeba było jechać okrężną drogą. Potem dowiedziałam się, że na tym krótszym odcinku, który wybralibyśmy, jadąc samochodem, wydarzył się straszny wypadek z kilkoma ofiarami śmiertelnymi – dokładnie o tej porze, kiedy mieliśmy tamtędy przejeżdżać. Dwa lata później zdarzyło się to po raz trzeci. Tuż przed czterdziestymi urodzinami mamy. Chciała zrobić wielką imprezę, zaprosiła całe mnóstwo ludzi. Wpadła na pomysł, że drzewo w ogrodzie przed domem fajniej by wyglądało, gdyby tata przystroił je na uroczystość girlandą lampionów. Tata wyjął więc drabinę z garażu i przystawił ją do drzewa. Potarłam swędzący kark. – Nie wchodź na nią – powiedziałam zatroskana. – Coś się wydarzy, ja to wiem. Zaśmiał się i obiecał, że będzie ostrożny. A skutek był taki, że urodziny mamy skończyły się na pogotowiu, gdzie wsadzili tacie nogę w gips i poinformowali, że tego dnia jest już trzecią osobą, która pojawiła się u nich po upadku z drabiny. Ze strachu, że następnym razem nie zostanę potraktowana poważnie – przy czym miałam nadzieję, że nie będzie następnego razu – tego dnia opowiedziałam rodzicom o moim swędzeniu. Poklepali mnie po plecach, mówiąc, że nie powinnam przywiązywać do tego nadmiernej wagi. Na szczęście, kiedy nastąpiło to po raz czwarty, rok temu, kilka dni po moich szesnastych urodzinach, udało się uniknąć najgorszego. Chcieliśmy pójść coś zjeść i tata zarezerwował stolik w naszej ulubionej restauracji. Chwilę przed wyjściem z domu zaczęło mnie swędzieć. – Lepiej tam nie jedźmy – powiedziałam. Tata był zafascynowany i odrobinę zmartwiony. – Znowu to masz? Skinęłam głową w milczeniu. Mama się zezłościła. – To byłaby dobra okazja, żeby udowodnić Annie i nam, że chodzi tu o pewien rodzaj autosugestii. Naukowo niewiarygodne. – Także jako zjawisko self fullfilling prophecy5? – Hm. To zależy, czy zastosujemy logikę dwuwartościową czy polikontekstualną. Chociaż… nie. – Mama zdecydowanie pokręciła głową. – Jedźmy. – Nie chcę – odparłam z uporem i ze strachu, że mogliby po prostu pojechać tam beze mnie, chwyciłam kluczyki od samochodu i wrzuciłam je do ubikacji.

– Mam zapasowe kluczyki – powiedziała mama. – To ja się położę na podjeździe. W ten sposób sprawa wyjścia do restauracji została załatwiona. Dwie godziny później mama zadzwoniła do lokalu i zapytała, czy wydarzyło się tam coś szczególnego, na przykład pożar albo napad z bronią i wzięcie zakładników. Odpowiedziano jej ze sporym zdziwieniem, że wszystko jest w najlepszym porządku. Mama uśmiechnęła się do mnie łagodnie i oznajmiła, że oto mam dowód. Następnego dnia tata pojechał do pracy. A ściślej, chciał pojechać do pracy. Niecałe trzy minuty po wyjściu z domu wrócił i opowiedział o kałuży, którą odkrył przy cofaniu z podjazdu. Kałużę utworzył płyn hamulcowy. Wczoraj wieczorem po ciemku byśmy jej nie zauważyli. – Zahamowałby pan raz albo dwa – orzekł wezwany mechanik, przesuwając sobie palcem po gardle – i byłoby po sprawie. Od tej pory mnie nie swędziało. Aż do dziś. Ale dlaczego tym razem to swędzenie wystąpiło tak po prostu? Bez związku z jakimkolwiek przedsięwzięciem czy zamiarem? Ani nie chciałam wsiąść do czerwonej gondoli, ani nie miałam żadnych innych planów. Nadciągające niebezpieczeństwo było zapewne natury ogólnej. Trzęsienie ziemi? Powódź stulecia? – Może masz uczulenie na słońce? – powiedział Matthias. – Być może – zgodziłam się, wiedząc, że to nie to. Kanapka nagle przestała mi smakować, choć uwielbiałam te trójkątne, typowo włoskie kromki białego chleba. Codziennie zjadałam przynamniej jedną. Majonez ściekał mi między palcami, kiedy wepchnęłam do ust ostatni kawałek. Przeżułam go pospiesznie i przełknęłam. Naraz poczułam, że muszę stąd jak najszybciej spadać. Nie tylko z tego campo6, na którym Matthias i ja urządziliśmy sobie mały piknik, ale najlepiej w ogóle z miasta. Zaniepokojona przypływem tak dziwacznych myśli podniosłam głowę. I wtedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Zbliżając się, ściągał na siebie wszystkie spojrzenia, nie tylko moje. Ale przyczyną był nie jego wygląd – no dobra, wyglądał świetnie, bez dyskusji – lecz to, że właśnie zamierzał wdać

się w bójkę z jakimś gościem. Obaj byli mniej więcej w tym samym wieku, na oko koło dwudziestki, i wrzeszczeli na siebie ile sił. Kiedy i tego było mało, zaczęli się wzajemnie popychać. Ten, od którego nie mogłam wprost oderwać oczu, był ubrany na luzie, niemal niechlujnie, w znoszonych dżinsach, brudnych adidasach i czarnej koszulce, na której dużymi literami wypisano I’m the original winner. Miał ciemne, kręcone, odrobinę za długie włosy. Nawet z odległości paru metrów było widać, że ma niewiarygodnie białe zęby. Bez żadnego związku pomyślałam sobie, że z ciuchami mu się nie udało, ale jego zębów naprawdę nie można się czepiać. Ten drugi był odrobinę niższy, za to mocniej zbudowany. I sprawiał wrażenie bardziej agresywnego. Szczególnie wtedy, gdy nagle otworzył nóż. Jakaś kobieta spostrzegła to i krzyknęła. Wtedy zobaczyli to też inni. Rozległ się gwar podenerwowanych głosów. Wstrzymałam oddech. Coraz więcej przechodniów zatrzymywało się obok i gapiło na nich. Tamci dwaj goście darli się na siebie zawzięcie, aż ten grubszy dźgnął nożem powietrze i zbliżył się do tego z kręconymi włosami, wygrażając mu. Ten z kolei nie ustąpił ani na krok, tylko rozłożył ręce, jakby chciał sprowokować przeciwnika do działania. – O kurde – powiedział Matthias wystraszony. – Zaraz go dźgnie. Powinniśmy wezwać policję. Grubszy zamachnął się nożem. Wszystko, co nastąpiło później, wydarzyło się tak szybko, że trudno było cokolwiek zauważyć. Przystojniak błyskawicznie chwycił napastnika za rękę i wykręcił mu ją, a nóż szerokim łukiem poleciał w powietrze. Zwycięzca podskoczył i kopnął przeciwnika w kolano, na co ten zgiął się z jękiem i miotając przekleństwa, przykucnął na chodniku. Gość z lokami zachowywał się dokładnie tak, jak głosił napis na jego koszulce, czyli jak zwycięzca. Podniósł głowę i rzucił publiczności krótkie, ale dumne spojrzenie. Jego wzrok napotkał mój i ponownie wstrzymałam oddech. Oczy miał tak niewiarygodnie błękitne, że gdyby człowiek się nie pilnował, utonąłby w nich na zawsze. Swędzenie w karku stało się nagle tak silne, że niemal nie do wytrzymania. – Znasz tego gościa? – szepnął do mnie Matthias. – Dlaczego on się tak na ciebie gapi? Może dlatego, że ja się na niego tak gapię? Nie zdołałam wydobyć z siebie ani jednego

dźwięku. Zwycięzca podniósł nóż przeciwnika, złożył ostrze i poszedł sobie. Matka Matthiasa była smukłą jak topola, wysoką nordycką blond pięknością z lodowato niebieskimi oczami i porcelanową cerą. Kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz, uznałam, że wygląda jak aktorka filmowa. Nie wiedziałam wprawdzie która, ale w każdym razie jakaś sławna. Żaden rozsądny człowiek nie wpadłby na pomysł, że Matthias może być jej synem. Od biedy mógłby uchodzić za tragarza. Trzy dni temu, kiedy rodzina Tasselhoffów przybyła do hotelu, dreptał za matką ciężko obładowany, w lewej ręce trzymając jej kosmetyczkę, w prawej walizkę, a pod pachą torbę podróżną. Wszystko z turkusowej skóry, w kolorze dobranym do kostiumu pani Tasselhoff. Potem do holu wszedł pan Tasselhoff z resztą bagaży i od razu było jasne, że jest ojcem Matthiasa. Wyglądał dokładnie tak samo jak Matthias, tylko był nieco większy, nieco grubszy i nosił okulary. – Zarezerwowaliśmy tutaj pokój, per favore – powiedział bardzo powoli. – Dwu-o-so-bo-wy. Z do-staw-ką. You capito? – Na jakie nazwisko? – spytała recepcjonistka doskonałą niemczyzną. – Ach… ach tak. Ekhm… no tak. Na nazwisko Heinrichowie Tasselhoff. Z synem. Pani Tasselhoff uśmiechnęła się przy tym, jakby to było zupełnie normalne, że jako małżonka pana Tasselhoffa jest pozbawiona własnego imienia. Teraz wiedziałam już, że ma na imię Juliane. Choćby dlatego, że w ciągu trzech dni zdołała w jakiś sposób przejść z moimi rodzicami na ty. Ona i jej mąż przypadkowo spotkali się z rodzicami wieczorem w hotelowym barze. Przy kilku kieliszkach czerwonego wina w mgnieniu oka okazało się, jak wiele zainteresowań ich łączy, i już mówili sobie po imieniu. Juliane Tasselhoff zawlokła moją mamę na biennale, a mój ojciec pokazał Heinrichowi Tasselhoffowi swoje wykopaliska w Palazzo Tassini. Ja osobiście nie miałam ochoty na oglądanie przeładowanych ekspozycji sztuki ani gruzowisk starych jak świat. Spędzanie czasu z Matthiasem wydawało mi się mniejszym złem. Krążyliśmy po mieście albo pływaliśmy vaporetto7 po kanałach. Raz popłynęliśmy łodzią na wyspę Burano, a w drodze powrotnej zwiedziliśmy sąsiednią Murano. I tak zszedł nam cały dzień wakacji, choć nie zobaczyłam nic, co

byłoby bardziej emocjonujące od kolorowych domów (na Burano) i masy kolorowego szkła (na Murano). Później miałam gorzko żałować tego, że nie poszłam chociaż raz z tatą ani nawet nie zapytałam go o znalezisko pana Bjarnignokkiego. Mój ojciec wspomniał krótko, że wysłał ten dziwny dokument do laboratorium, aby sprawdzono jego autentyczność. – Wyobraź sobie – powiedział – że najwyraźniej został napisany przez kobietę, która miała na imię tak samo jak ty. – Anna? – spytałam nieco głupkowato. Skinął głową. – Ale jak mówiłem, jeszcze nie wyjaśniliśmy, czy jest autentyczny. Ze względu na pewne naniesione rękopiś­mienne ornamenty, które w powierzchownej interpretacji reprezentują anachroniczne implikacje. Nie miałam pojęcia, o czym mówi, i dałam sobie spokój z dalszym dopytywaniem się. Mój brak zainteresowania był po części związany z tym, że z głowy nie chciał mi wyjść tamten Zwycięzca. Myślałam o nim przez cały czas. Jakie miał niebieskie oczy! I jak miękko się poruszał! Jak na mnie patrzył! Od tamtego czasu przestało mnie przynajmniej swędzieć. Najwidoczniej był to fałszywy alarm – nie stało się nic złego. Ostatnio skłaniam się raczej ku opinii mamy, to znaczy ku jej tezie o chwilowych zaburzeniach integracji sensorycznej. W zwyczajnym języku znaczyłoby to mniej więcej tyle, że od czasu do czasu mi odwala. Normalne. Najważniejsze, że się nie powtórzyło. Potem przyszła niedziela, dzień regata storica. Wtedy wszystko zaczęło się walić. W najprawdziwszym znaczeniu tego słowa. Heinrich i Juliane zaproponowali, byśmy razem zjedli śniadanie, nim ruszymy na imprezę. Moi rodzice się zgodzili, a więc w niedzielny poranek spotkaliśmy się w sali śniadaniowej o morderczo wczesnej porze. Byłam tak zmęczona, że mogłabym spać jeszcze przez wiele godzin. Jednak Juliane Tasselhoff uznała, że jeśli nie zajmiemy wcześnie rano dobrego miejsca na brzegu Canal Grande, zobaczymy najwyżej chorągiewki na masztach, a nie łodzie. Nie mówiąc już o cudownych kostiumach siedzących w nich ludzi. Powiedziała nam, że normalnie moglibyśmy obejrzeć spektakl z loggii palazzo stojącego

bezpośrednio nad kanałem. Mieszka tam bowiem kolega Heinricha od golfa i na pewno z radością ugościłby nas w swoim stylowym domu. Niestety, wyjechał. – Bardzo ważny człowiek w europejskiej polityce – powiedziała pani Tasselhoff. – I bankier – dodał pan Tasselhoff. – Gra w golfa z niewiarygodnym handicapem. – Jest kaleką? – zapytałam. Matthias parsknął do swojej herbaty. Tata stłumił atak kaszlu. Pani Tasselhoff zmierzyła mnie pobłażliwym spojrzeniem. – Handicapem mierzy się zdolności golfisty. Poza profesjonalistami praktycznie każdy ma jakiś8. – Prawdopodobnie dlatego jeżdżą po polu elektrycznymi wózkami – zauważyłam. – Na trawniku tak jest na pewno bezpieczniej niż o kulach czy na wózku inwalidzkim. Matthias chichotał, nie mogąc się opanować. – Matthias, nie wypada wyśmiewać się z innych tylko dlatego, że nie mają pojęcia o golfie – powiedziała pani Tasselhoff surowo. – Mamo, ja się śmiałem, bo Anna powiedziała dowcip – odrzekł Matthias. – A ty skąd to wiesz? – zganiła go matka. – No, skąd? – spytałam. – Może ja z natury jestem idiotką? Czy mówiłam już, że dopiero co powtarzałam jedenastą klasę? – Wyłącznie z powodu twojego bezprzykładnego lenistwa – powiedziała mama. – I twojej godnej pożałowania dyskalkulii. – Och, czy nie tak nazywa się problemy z matematyką? – spytała pani Tasselhoff ze współczuciem. – To musi być dla ciebie straszne. – Potrafię z tym żyć – powiedziałam. – Pała z matmy to nie jest taki prawdziwy handicap, a w każdym razie nie taki, że człowiek potrzebowałby wózka golfowego. – Właściwie miałam na myśli ciebie. – Pani Tasselhoff zwróciła się do mojej mamy. – To dla ciebie jest straszne. Wielkie nieba, być takim autorytetem w dziedzinie fizyki, a własne dziecko… Ojciec zaczął mnie bronić. – Anna ma to po mnie. Nigdy nie byłem specjalnie dobry z matematyki. I sam o mało też nie zostałem na drugi rok.

– Matthias przeskoczył rok do góry – powiedziała pani Tasselhoff. – W przyszłym roku zrobi maturę, a potem będzie studiował stomatologię. – Mamo! – Matthias był wyraźnie zakłopotany. – Każdy człowiek ma swoje szczególne zdolności – oświadczył pan Tasselhoff mocnym głosem. – Jeden takie, drugi inne. Pani Tasselhoff położyła dłoń na jego dłoni. – Masz rację, Heinrich. Powinniśmy się cieszyć, że Matthias jest tak wybitnie zdolny. Nie każdy może być tak inteligentny jak on. W takiej sytuacji tata nie mógł zostawić mnie na lodzie. – Anna pisze cudowne wypracowania – powiedział. – Ma talent do pisania. I do śmiesznych opowieści. Jej poczucie humoru jest niezrównane. – Tato! – zawołałam, obawiając się, że zaraz opowie, jak zdobyłam puchar w zawodach gimnastycznych. – I świetnie wygląda – wtrącił Matthias, jakby to miało być przekonujące usprawiedliwienie dla moich problemów z matematyką. – Jak siostra bliźniaczka Miley. – Dzięki – powiedziałam. – Jakiej Miley? – spytała pani Tasselhoff. – Miley Cyrus – wyjaśnił Matthias. – Kto to jest? – No, ta piosenkarka. Ta, co gra główną rolę w Hannah Montana. – W czym? – Taki serial. Leci na Disney Channel. Po jego i moich rodzicach było widać, że nie mają bladego pojęcia, kim są Miley czy Hannah, ale żadne z nich nie chciało się do tego przyznać. – Wygląd jest często przeceniany – oświadczyła pani Tasselhoff. Pan Tasselhoff wciągnął brzuch. – Masz rację, kochanie. Po wyjaśnieniu tej kwestii wyruszyliśmy w końcu na regata storica. Pani Tasselhoff nie przesadzała. Dotarcie do kanału było niemal niemożliwe – po obu jego stronach ludzie walczyli o najlepsze miejsca. Na balkonach i loggiach kłębiło się już wielu widzów. Niektórzy przezornie zarezerwowali sobie stoliki w restauracjach przy brzegu, inni mieli