prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Ukryta brama 03 - Eva Voller

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Ukryta brama 03 - Eva Voller.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Eva Voller Poza czasem 01-03
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 188 stron)

Dla Lukasa i Luise I’ve looked around enough to know that you’re the one I want to go through the time with Time in a Bottle, Jim Croce Żyłem wystarczająco długo, by wiedzieć, że jesteś jedyną, z którą chcę iść przez życie. Czas w butelce, Jim Croce

CZĘŚĆ PIERWSZA

Londyn, 1813 – To tam – powiedział Sebastiano, gdy zsiedliśmy z kozła furmanki i wolnym krokiem przeszliśmy kawałek pogrążonej w nocy Harley Street. – Chodzi ci o ten dom z kamiennymi lwami przed drzwiami? – To są sfinksy. – Aha. – Udawałam spokój, choć serce podchodziło mi do gardła. – Właśnie się zastanawiałam, czemu mają skrzydła, ludzkie twarze i tak dziwacznie szczerzą zęby. Sebastiano zatrzymał się przed bramą budynku o majestatycznym wyglądzie. – Jeszcze raz szybko omówimy plan – powiedział już z ręką na antabie. – Na wszelki wypadek. – Niech ci będzie – odparłam. – Nie zapytam go, czy dałby mi autograf. Cóż, nie zaprzeczę, że chciałabym go mieć, i jestem pewna, że byłby otwarty na taką propozycję, ale rozumiem, że to mogłoby skomplikować sprawę. A więc odpuszczę sobie. Nie musimy jeszcze raz tego omawiać. Z nerwów za dużo gadałam. To taki skutek uboczny podróży w czasie. Po prostu dziwnie się czułam, przebywając w roku 1813 jako przybysz z 2013. Ale Sebastiano stanowił uosobienie cierpliwości i to był jeden z wielu powodów, dla których tak bardzo go kochałam. – Nie chodziło mi o to, że chciałabyś jego autograf – wyjaśnił. – Tylko o kolejność zdarzeń. – Aha. No więc ty zaraz zastukasz tą lwią głową. Następnie poczekamy, aż pan Turner otworzy. Później ja odwrócę jego uwagę, a ty wejdziesz i sprawdzisz, gdzie dokładnie wybuchł pożar. Zaraz potem nastąpi druga część planu. Druga część przewidywała, że przed drzwi zajedzie furmanka czekająca za najbliższym rogiem, załadowana do pełna beczkami z wodą i kilkoma wiadrami, których będziemy mogli użyć do gaszenia ognia. Nasza akcja tutaj byłaby znacznie prostsza, gdyby w roku 1813 istniała już jakaś sensowna straż pożarna, ale wszystko, co w tej epoce istniało, potrzebowało zbyt wiele czasu na dojazd. Zanim zebrałoby się dostatecznie dużo ludzi do gaszenia pożaru, dom spłonąłby aż do fundamentów, razem z dobudowaną do niego galerią i mnóstwem przepięknych obrazów o wartości mniej więcej miliarda funtów. Oczywiście tu i teraz te obrazy nie były wcale aż tyle warte, ale za dwieście lat będą, zwłaszcza jeśli uwzględnimy tysiące mistrzowskich dzieł, jakie malarz, pan Turner, stworzy jeszcze przez resztę swojego życia. Dlatego musieliśmy zadbać o to, by nie tylko jego dotychczasowy dorobek, ale szczególnie on sam nie doznał w tym pożarze uszczerbku. Sebastiano uruchomił antabę. – Mówienie najlepiej pozostaw mnie – zaproponował. – Dlaczego? Boisz się, że jednak poproszę go o autograf? Uważasz, że nie będę przestrzegać naszych ustaleń? Sebastiano zmarszczył brwi. – Tak jak w zeszłym roku we Florencji, kiedy przysięgałaś, że będziesz się trzymać z dala od Michała Anioła, a potem i tak go zapytałaś, czy mogłabyś mu pozować do jednego ze szkiców? – Och, ale Michał Anioł chciał mnie narysować! A poza tym nie masz najmniejszych powodów do zazdrości, bo ten gość był stuprocentowym gejem! – No, i właśnie dlatego jego kochanek się wkurzył i okaleczył najsłynniejszy marmurowy posąg świata.

– Wcale nie jest powiedziane, że to on. Każdy mógł wyrzucić tę ławkę z okna pałacu i trafić Dawida – broniłam się. – A poza tym już dawno go odrestaurowano. Przerwał mi dźwięk pobliskiego dzwonu. Wstrzymałam oddech. Uderzenia następowały jedno po drugim, z bezlitosną regularnością. Dwanaście razy. – To znak – wyszeptałam. – Zaczyna się. „Tuż po północy” – tak określono ramy czasowe naszej akcji. Początek pożaru. Przysunęłam głowę do drzwi i zaczęłam niespokojnie węszyć. – Chyba czuję już dym. Czyżbyśmy się spóźnili? – Cicho! – rozkazał Sebastiano stłumionym głosem. – Ktoś idzie. – Cofnął się i schował za jednym z opasłych, skrzydlatych sfinksów. Faktycznie, słychać było kroki, a potem drzwi się otworzyły. Przede mną stał zaspany mężczyzna w długim szlafroku. Miał na oko niecałe czterdzieści lat i przyjemną, wąską twarz, która jednak w tej chwili przybrała dość ponury wyraz. – Kto śmie zakłócać mi spokój o tak późnej porze? – W dłoni trzymał olejową lampę i w migoczącym świetle dostrzegłam na jego palcach plamy farby. – Och – szepnęłam nabożnie. To był on. William Turner we własnej osobie. Największy angielski impresjonista wszech czasów. Potrzebowałam kilku chwil, by przypomnieć sobie o moim zadaniu. – Och – powtórzyłam, tym razem już celowo. – Jakoś dziwnie się… sama nie wiem… – Przyłożyłam dłoń grzbietem do czoła, zaprezentowałam wdzięczny obrót i osunęłam się u jego stóp na ziemię. – Na Boga! Panienko, co pani jest? Pan Turner zareagował dokładnie tak, jak się tego spodziewaliśmy. Ukląkł obok mnie i poklepał mnie po policzku. Może odrobinkę za mocno, ale chęci miał przecież dobre. Wzdychając, otworzyłam oczy. – Co się stało? Zemdlałam? – W rzeczy samej, zemdlała pani – wyjąkał pan Turner, pomagając mi się podnieść. – Jakże mogę… cóż mogę…? – Proszę o szklankę wody – jęknęłam zamierającym głosem i pan Turner ponownie uczynił dokładnie to, co powinien był uczynić: gwałtownie zerwał się na nogi i zniknął w głębi domu. Sebastiano wysunął się zza sfinksa i poszedł za nim. Po chwili pan Turner wrócił i podał mi szklankę. Tego, że Sebastiano wkradł się do domu, najwyraźniej nie zauważył. Część planu udało się zatem już zrealizować, przynajmniej początek. – Jak się panna czuje? – Pan Turner przyglądał mi się z niepokojem. – Czy może pani? – Panna, proszę. – Pozwoliłam, by pomógł mi wstać, wypiłam łyk wody i udałam, że strasznie mi się kręci w głowie, wskutek czego pan Turner musiał mnie podtrzymać, inaczej znów bym upadła. – A gdzież jest… Czy może… – Rozejrzał się wokół w panice. – Czyżby szła pani tędy sama? – Och, nie. – Przypomniałam sobie, że w tamtych czasach nie do pomyślenia było, żeby przyzwoita dziewczyna chodziła sama. – Byłam w towarzystwie mego… – Nie mogłam powiedzieć „męża”, skoro byłam panną. – Mego brata. A potem nasz powóz zatrzymał… rabuś. Udało mi się uciec, i oto jestem. – Wielkie nieba! Wielkie nieba! – Pan Turner powtórzył te słowa jeszcze kilka razy, załamując przy tym ręce. – Trzeba wezwać policję! Zadzwonię po gospodynię i wyślę ją na Bow Street.

– Och, to nie będzie konieczne. – Znów niepostrzeżenie zaczęłam węszyć; w dalszym ciągu nie było czuć dymu. Najwidoczniej pożar jeszcze nie wybuchł. Miałam nadzieję, że Sebastiano natychmiast odkryje zarzewie ognia. To, czy uda się nam w porę ugasić płomienie, oznaczało być albo nie być. Przede wszystkim dla Turnera, który w przeciwnym wypadku jutro już by nie żył. Odstępstwo od ciągu przyczynowo-skutkowego, któremu koniecznie musieliśmy zapobiec. – Może niech pan chwilę ze mną postoi tutaj na świeżym powietrzu – zaproponowałam panu Turnerowi. Póki był na dworze, nie mógł paść ofiarą wielkiego pożaru. – Ale rabuś… Powinniśmy powiadomić władze… Natychmiast udałam, że znów mdleję, co zmusiło go do pozostania i podtrzymywania mnie. Wtedy z głębi domu dobiegł niespodziewany dźwięk. Brzmiał jak zduszony krzyk. Pan Turner puścił mnie, najwyraźniej jego uczynność miała swoje granice. – To mój ojciec! Chwycił lampę i zniknął we wnętrzu domu. Nie chciałam stać bezczynnie, pospieszyłam więc za nim i znalazłam się w holu, gdzie na ścianach wisiało kilkadziesiąt obrazów. Same autentyczne Turnery! Ale nie miałam czasu ich podziwiać. Do holu wpadł bowiem starszy mężczyzna w powiewającej nocnej koszuli i o wiele za dużych pantoflach. – Złodzieje! Włamywacze! Podpalacze! – zawołał zdenerwowanym, piskliwym głosem. Za nim pojawił się Sebastiano, który przemawiał do niego uspokajająco: – Ależ niech pan mnie posłucha, proszę… Pan Turner, który znalazł się tuż przede mną, nie tylko krzyknął z przerażeniem na widok domniemanego włamywacza, lecz także w tym samym momencie upuścił lampę, która z hukiem roztrzaskała się o ziemię. Płonący olej rozpełzł się po podłodze ognistymi jęzorami i dotarł do długiej aksamitnej kotary na jednym z okien. Tkanina natychmiast zajęła się i już po kilku sekundach płonęła jasnym ogniem. Gorejące płomienie pięły się w górę, ku drewnianym belkom stropowym. Hol wypełniły kłęby dymu przesłaniające widoczność. Teraz już zdecydowanie było go czuć. Nim pojęłam, co się stało, minęła chwila. Ten pożar to była nasza wina! A przecież przybyliśmy tu z zadaniem, by mu zapobiec. Bezradnie gapiłam się na płonącą kotarę. Sebastiano wyrwał ją z uchwytów i odstawiając szalony taniec, deptał po niej, lecz płomienie przeskoczyły już na dywan, który także zaczął się palić. – Czas najwyższy na część drugą. Lecę po wóz. – Sebastiano ruszył biegiem w stronę drzwi. – Wyprowadź Turnera na zewnątrz! – zawołał jeszcze przez ramię w moją stronę, a potem zniknął w mroku nocy. – Panie Turner? – Badawczo rozejrzałam się wokół, ale zobaczyłam tylko dym i ogień. – Sir! Sir! Musi się pan schronić w bezpiecznym miejscu! – Ojcze! – usłyszałam jego głos gdzieś z drugiego końca holu. – Ojcze, gdzie jesteś? Przysłoniłam twarz zdobionym koronką rękawem i potykając się, zaczęłam biegać po holu, ale przez dym prawie nic nie widziałam. Po chwili, jakby znikąd, pojawił się Sebastiano, w obu rękach dzierżąc pełne wiadra, które opróżnił jedno po drugim wprost na płonący dywan. Płomienie gwałtownie zgasły. Dzięki Bogu! Udało się! Ale niestety – najwyraźniej się myliłam. – Potrzebujemy więcej wody! – zawołał Sebastiano. – Musisz mi pomóc gasić! Na piętrze! – I już go nie było. Podkasałam obiema rękami suknię i pobiegłam za nim, mijając pana Turnera, który wreszcie odnalazł ojca i wyprowadził go na zewnątrz. Tam obaj zatrzymali się, łapiąc powietrze.

– Kim jest ta jasnowłosa dziewczyna? – dopytywał się starszy mężczyzna. – I dlaczego chodzi po naszym domu? Czy to twoja znajoma? – Nie wolno panu wchodzić do środka, a już na pewno nie na górę – wysapałam, przebiegając obok niego. – Tam też się pali! – Doprawdy, słodkie stworzenie – usłyszałam słowa starca. – Choć zdaje się, że nieco jej się spieszy. Furmanka z turkotem wyjechała zza rogu. Sebastiano zatrzymał konia tuż przed drzwiami i zeskoczył z kozła. Na wozie obok otwartej beczki stał José, napełniając po kolei wiadra wodą. Dwa podał Sebastianowi, trzecie wcis­nął do ręki mnie. Jego chuda, poorana zmarszczkami twarz była zupełnie bez wyrazu, tak samo jak oko, którym miał na wszystko baczenie. Drugie było jak zwykle schowane pod czarną opaską, nadającą mu wygląd starego, ale jeszcze zdolnego do walki pirata. Sebastiano wbiegł do domu z dwoma wiadrami wypełnionymi po brzegi wodą, a ja pospieszyłam za nim, rozchlapując wodę ze swojego, tyle że poruszałam się znacznie wolniej. To była jedna z tych chwil, gdy sama przed sobą musiałam przyznać, że w razie konieczności byłam ledwie w połowie tak skuteczna jak Sebastiano. On mógł unieść dwa pełne wiadra, ja tylko jedno. Poza tym dwa razy szybciej wbiegał na schody. Po części było to oczywiście spowodowane tym, że co chwila potykałam się o rąbek sukni. Wyglądała wprawdzie ślicznie – przede wszystkim te piękne koronki na rękawach i przy dekolcie – ale jak na zaimprowizowaną akcję gaśniczą była zdecydowanie za długa. Dysząc, dotarłam do pierwszego piętra, gdzie zaczęłam taszczyć wiadro przez korytarz wyłożony perskimi dywanami, gdy ni stąd, ni zowąd wyprzedził mnie pan Turner, który także wziął od José dwa pełne wiadra. Z pokoju na końcu korytarza wydobywały się kłęby dymu. Pan Turner wbiegł tam, potykając się, a ja bez ociągania pospieszyłam za nim, choć brakowało mi już tchu. W zadymionym pokoju dostrzegłam zarysy sylwetek Sebastiana i pana Turnera, a pomiędzy nimi migoczące płomienie. Zaraz potem rozległ się syk – pan Turner szerokim łukiem polał ogień wodą, a Sebastiano wyjął mi z ręki wiadro i zrobił to samo co on, potem dopadł do okna i szeroko je otworzył. – Udało się! – krzyknął dość głośno, by José na dole mógł go usłyszeć. Pożar został ugaszony. – Chodź tu – rozkazał mi. – Tu jest świeże powietrze. Nie wdychaj tego dymu, słyszysz? Kaszląc, pokiwałam głową i zatoczyłam się, zatrzymując się obok niego, by głęboko zaczerpnąć powietrza. W pokoju było ciemno, pomijając słabą poświatę ulicznej latarni, palącej się w pewnej odległości od domu. – Wielki Boże – wykrztusił z siebie pan Turner, dołączając do nas i łapczywie wciągając napływające z zewnątrz ciepłe nocne powietrze. Wskazał zarys wielkiego łoża z baldachimem, które również stanęło w ogniu i z którego unosiły się jeszcze cienkie nitki dymu. – Mój ojciec mógł zginąć! – Głos mężczyzny drżał z trwogi. – To jego pokój. – Zdawało się, że nie pojmuje, co się wydarzyło. Szybkim krokiem opuścił pomieszczenie. – Ach, pani Thackerey, obudziła się pani – usłyszałam z korytarza jego głos. – Nie ma powodu do niepokoju, pożar został ugaszony, mieliśmy dzielnych pomocników. Ale musi pani zająć się ojcem. Na pewno jest całkowicie wytrącony z równowagi. Kobieta – zapewne gospodyni – odparła coś zdenerwowanym głosem, ale nie mogłam zrozumieć, co powiedziała, ponieważ oboje zdążyli się oddalić. Sebastiano położył dłonie na moich ramionach i spojrzał mi uważnie w oczy. – Wszystko w porządku?

Przytaknęłam w milczeniu. W tej chwili poziom adrenaliny był jeszcze wysoki, ale za parę minut pewnie dostanę ataku spazmów. Tak jak w trakcie kilku wcześniejszych misji w czasie miałam poczucie, że zawiodłam na całej linii. A przy tym właściwie wszystko zrobiłam jak trzeba. No, prawie wszystko. Wprawdzie przywlokłam tutaj to głupie wiadro, ale jakoś zapomniałam polać wodą ogień. Musiał to za mnie załatwić Sebastiano. Powinnam była też lepiej zadbać przed akcją o włosy. Warkocz, przedtem całkiem porządnie spleciony, rozwiązał się, tworząc splątane kosmyki, wściekle śmierdzące dymem, podobnie zresztą jak ja cała. Sebastianowi najwyraźniej to nie przeszkadzało. Pochylił się i czule mnie pocałował. – Byłaś dzielna – powiedział cicho. Pokręciłam głową, czując, że zaczynam drżeć. – Muszę częściej chodzić do siłowni. To cholerne wiadro… Ledwo co weszłam po schodach. – Bo też to było bardzo duże wiadro. – Mimo wszystko. – Przecież dałaś radę. Nic nie rozlałaś. To była dokładnie taka ilość wody, jakiej brakowało do ugaszenia pożaru. Naprawdę, poradziłaś sobie z tym doskonale. W drzwiach rozbłysło światło. Pan Turner zadbał o oświetlenie – wkroczył teraz do pokoju z pięcioramiennym świecznikiem i się potknął. Płomienie zamigotały i przez moment bałam się, że zaraz wybuchnie kolejny pożar, lecz pan Turner trzymał świecznik pewną ręką. Schylił się i podniósł przedmiot, o który nieomal się przewrócił. – Tak myślałem. Ojciec znowu palił w łóżku. Ileż razy mu powtarzałem, że pewnego dnia go to zabije! Wzdychając, przyglądał się dowodowi rzeczowemu: rzeźbionej, dymiącej się jeszcze fajce. Potem spojrzał najpierw na Sebastiana, a potem na mnie. Oczy wciąż miał szeroko otwarte z trwogi i świecznik drżał nieco w jego dłoni, ale pomijając to, panował nad sobą w zdumiewającym stopniu. – Kim jesteście? – zapytał bez ceregieli. Było to całkowicie uprawnione pytanie, na które jednak nie mogliśmy odpowiedzieć zgodnie z prawdą, bo wypadłoby to dość dziwnie. Na przykład: „Panie Turner, jesteśmy podróżnikami w czasie, pochodzimy z roku 2013 i przybyliśmy tu z zadaniem, by zapobiec temu pożarowi. Pożarowi, który w mgnieniu oka przybrałby rozmiary straszliwej pożogi, w której niestety pan by zginął, gdybyśmy w porę nie przybyli z pomocą”. Choć to była akurat prawda, nikt by nam w to nie uwierzył. Poza tym blokada nie pozwoliłaby nam tego powiedzieć. Blokada była czymś w rodzaju automatycznej bariery zatrzymującej każdą informację, która choćby w części mogła zdradzić, kim jesteśmy i co robimy. Gdybyśmy mimo to próbowali, stalibyśmy z otwartymi ustami, nie mogąc dobyć z siebie głosu. Dlatego w takich sytuacjach wyjście było tylko jedno: dobra wymówka. Albo zyskanie na czasie do chwili, gdy ponownie znikniemy. Sebastiano skłonił się szybko. – Nazywam się Sebastian Foscary. I to nawet nie było kłamstwo, w każdym razie nie do końca. W rzeczywistości nazywał się Sebastiano Foscari, ponieważ był Włochem z krwi i kości i pochodził z Wenecji, ale wersja angielska – brzmiąca jak Sebeszczyn – też była całkiem ładna. – A ta młoda dama jest przypuszczalnie twą siostrą? – Tak – wtrąciłam szybko, nim Sebastiano zdążył sprostować. – Jestem jego siostrą i właśnie jechaliśmy naszym powozem, kiedy ten rabuś nas zatrzymał, ale na szczęście udało mi się uciec i tak dotarłam tutaj, do pana Turnera…

Miałam ochotę jeszcze trochę podkolorować moją wersję, aby zabrzmiała bardziej wiarygodnie, lecz Sebastiano jednym spojrzeniem zmusił mnie do milczenia i zaraz potem stało się dla mnie jasne dlaczego. – Zna pani moje nazwisko, choć nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni? – zapytał pan Turner z nutą nieufności w głosie. Na szczęście Sebastiano natychmiast zatuszował moją wpadkę. – Rozpoznaliśmy pańskie obrazy w holu. Pana sława szybko się rozchodzi, w Londynie nie ma bodaj jednego człowieka, który by nie podziwiał pańskiej sztuki. Chyba rzadko komu dane jest zobaczyć w ciągu jednej nocy tyle pana mistrzowskich dzieł. Jedno wisi nawet tutaj, nad łóżkiem. – Wskazał obraz przedstawiający smagane wichrem morze, które wydało mi się znajome. Mogłabym nawet przysiąc, że już je kiedyś widziałam, na jakiejś wystawie za dwieście lat. Sebastiana chyba odrobinę poniosło, kiedy starał się udobruchać pana Turnera, ale w gruncie rzeczy każde jego słowo było prawdą. Ten malarz był geniuszem. I właśnie dlatego wcale nie był głupi. Dobrze widział, że to wszystko nie trzyma się kupy. – Nad wyraz dziwne wydaje mi się, że byliście w moim domu tej nocy, dokładnie w chwili pożaru. To zaś, że w tym samym momencie pojawił się tu wóz drabiniasty z wodą, jest wprost nie do uwierzenia. Ściśle rzecz biorąc, jest to jak najdalsze od wszelkiego przypadku. – Oczy pana Turnera przybrały świdrujący wyraz. – Mam nadzieję, że potrafi mi pan to w wiarygodny sposób wytłumaczyć, sir? – Oczywiście – odrzekł swobodnie Sebastiano. Patrzyłam na niego z podziwem, uświadamiając sobie przy tym po raz kolejny, ile mam powodów, by go kochać. Nie zastanawiałam się nad tym zbyt często, po prostu go kochałam, ale bywały takie chwile jak ta, w których z pełną jasnością widziałam, jakim jest niezwykłym człowiekiem i jakie mam szczęście, że z nim jestem. Nie dość, że był bardzo przystojny, to jeszcze niewiarygodnie inteligentny. Świadczył o tym chociażby fakt, jak szybko wymyślił logiczne wyjaśnienie na potrzeby pana Turnera. Mnie by się to nigdy nie udało! – Obawiam się tylko, że nie starczy mi na to czasu – dodał Sebastiano z ubolewaniem. Wziął mnie pod rękę i powiódł w stronę drzwi, jakbym znajdowała się w stanie kwalifikującym mnie na izbę przyjęć. – Moja siostra jest tym wszystkim ogromnie poruszona. Pilnie potrzebuje spokoju. Sam pan przecież widzi, że źle się czuje. Dym zaatakował jej płuca. Cóż, na takie wyjaśnienie może i sama bym wpadła. Przezwyciężyłam własne zaskoczenie i szybko zakaszlałam dla zilustrowania fatalnego stanu moich płuc. – Mój brat niestety ma rację – powiedziałam stosownie ochrypłym głosem, przy czym ta chrypa nie była nawet udawana. Czułam, że pali mnie gardło, poza tym dość mocno piekły oczy. I było mi odrobinę niedobrze. Chyba rzeczywiście za dużo nawdychałam się dymu. A to, że potrzebuję spokoju, to było za mało powiedziane, bo naraz poczułam się tak wyczerpana jak po treningu kondycyjnym u pana Schindelmaiera. Wprawdzie dwa lata temu skończyłam szkołę (i tym samym na szczęście pożegnałam się na zawsze z wuefem u pana Schindelmaiera), ale mięśnie bolały mnie w tym momencie niemal tak samo jak wtedy. – Naprawdę chciałabym trochę odpocząć – przyznałam. – Ależ oczywiście – powiedział pan Turner przestraszony. – Czy mogę… A może… – Nieco bezradnie zamachał w powietrzu rękami. – Może jeszcze szklankę wody? – To nie będzie konieczne, dziękuję – odparł Sebastiano. – Proszę nam po prostu uwierzyć, że jesteśmy panu przychylni, nawet jeśli okoliczności zdają się cokolwiek dziwaczne. – Wierzę panu! – Odpowiedź pana Turnera padła spontanicznie, ale wyraźnie było po nim widać, że nie jest zadowolony z kierunku, jaki obrała rozmowa. Wyglądał jak jeden wielki znak

zapytania. Sebastiano sprowadził mnie po schodach w dół, a ja cieszyłam się, że mogę się wesprzeć na jego ramieniu. Wszędzie śmierdziało dymem, ale pani Thackerey – sprawiająca wrażenie osoby rezolutnej – odziana w nocną koszulę przypominającą namiot, szeroko otworzyła wszystkie drzwi i okna i wyniosła na zewnątrz zwęglone resztki kotary i dywanu. Poza tym otuliła ojca pana Turnera szlafrokiem, a na głowę naciągnęła mu pogniecioną szlafmycę. Starszy pan siedział w holu na krześle i wyglądał na nieco zagubionego, podczas gdy pani Thackerey energicznymi ruchami zamiatała sadzę. – A oto znów ta jasnowłosa dziewczyna – powiedział, gdy mijałam go prowadzona przez Sebastiana. – I tego młodego człowieka też już kiedyś widziałem. Czy to nie jest podpalacz? – W zamyśleniu przyjrzał się swoim pantoflom, jakby one miały znać odpowiedź. – Hm, myślę, że to nie tak. Było mi gorąco, ponieważ moje łóżko płonęło, i nagle on wszedł do pokoju, wyszarpnął mnie i powlókł na dół. I wtem na dole też zaczęło się palić. To prawie tak samo dziwne jak te twoje wizje, Will. Powinieneś to namalować. A może już namalowałeś? Czy ten pożar nie pojawił się w twojej wizji? I ta jasnowłosa dziewczyna? Och, a tak w ogóle, to mnie też się coś śniło. Niezwykle barwnie. Słoń indyjski. No wiesz, ten z menażerii w Exeter Change. Niestety nie pamiętam, jak się nazywał. – Zamilkł i popadł w głęboką zadumę, która po chwili przeszła w ciche pochrapywanie. Pan Turner odchrząknął i już miał poczynić jakąś uwagę, przypuszczalnie wygłosić komentarz do niejasnych wywodów swego ojca, ale Sebastiano nie dał mu ku temu okazji. – Żegnam, panie Turner. – Niechże mi pan chociaż poda swój adres, nim sobie pójdzie. Bardzo zależy mi na tym, by wyrazić panu uznanie za pańską pomoc! Najchętniej bym mu zaproponowała, żeby po prostu dał nam jeden ze swoich obrazów – wystarczyłby mi jeden, malusieńki – ale Sebastiano, jakby się tego domyślał, uprzedził moją odpowiedź: – To, że jest pan cały i zdrów, jest dla nas wystarczającą podzięką. Nie mamy adresu w Londynie, bowiem jesteśmy w mieście jedynie gośćmi. – Jesteśmy tylko podróżnymi – poparłam go. Dokładnie rzecz biorąc, powiedziałam „jesteśmy turystami”, ale intergalaktyczny translator zmienił moją wypowiedź. Oczywiście termin „intergalaktyczny translator” nie był oficjalnym określeniem. Nazywałam go tak, bo wciąż jeszcze nie udało mi się dowiedzieć, jak się naprawdę nazywa. Za to dobrze wiedziałam, jak działa: niczym wbudowany tłumacz. Przekształcał wszystko, co się powiedziało, na właściwy język, odpowiedni do danej epoki. Mogłam sobie wesoło paplać po niemiecku, a Sebastiano po włosku – dla ludzi, z którymi rozmawialiśmy, brzmiało to jak perfekcyjna angiel­szczyzna. Nowoczesne słowa były przy tej okazji również przekształcane i dostosowywane do historycznych realiów: z turystów robili się podróżni, samochody przeistaczały się w powozy, a staniki w sznurówki i gorsety. Kiedy jako Obrońcy Czasu przebywaliśmy w przeszłości, nigdy nie groziło nam, że się przez nieuwagę wygadamy – blokada nie pozwalała zdradzić przyszłych faktów ludziom z przeszłości, a intergalaktyczny translator dbał o to, byśmy mogli się porozumieć, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Właściwie były to dwa bardzo praktyczne urządzenia, choć czasem komicznie zniekształcały wypowiedzi. Powóz zaprzężony w dwa konie nadjechał z przeciwległego końca ulicy i zatrzymał się za furmanką. Na koźle siedział jakiś wyrostek. Zsiadł, ściągnął z głowy czapkę i skłonił się przed José. Nawet w mdłym świetle latarni było widać, że ma płomiennorude włosy. José rozmówił się

z nim cicho, a potem niecierpliwie skinął na nas. – Dziwny jest ten jednooki starzec – dobiegły mnie słowa pana Turnera, gdy szliśmy z Sebastianem do powozu. – W ogóle to wszystko jest bardzo dziwne. – Niech pan to po prostu namaluje – zaproponowała pani Thackerey. – Przecież i tak zawsze pan tak robi. Sebastiano pomógł mi wsiąść do powozu i sam zrobił to samo. José wdrapał się na kozioł, chłopiec zaś przejął wóz drabiniasty i odjechał. Prawdopodobnie był Posłańcem; tak nazywaliśmy pomocników Obrońców Czasu w poszczególnych epokach. Byli głęboko wtajemniczeni w nasze zadania i wiedzieli, że mają do czynienia z podróżnikami w czasie, choć blokada nie pozwalała nam zdradzić im wydarzeń z przyszłości. Powóz ruszył z szarpnięciem. Przez na wpół zaciągniętą zasłonkę w oknie spostrzegłam pana Turnera stojącego przed domem w towarzystwie dwóch uśmiechających się zagadkowo sfinksów. Mimowolnie pomyślałam o tym, co powiedział tamten starzec o wizjach, i w głowie zamajaczyło mi niejasne podejrzenie, że nie jestem tutaj po raz ostatni. Przez chwilę powóz toczył się przez nocne City of Westminster. Sebastiano objął mnie ramieniem i mniej więcej co dwie minuty pytał, jak się czuję, a ja za każdym razem zarzekałam się, że czuję się świetnie. Jednak mi nie wierzył. Sama w to nie wierzyłam, zwłaszcza wtedy, gdy się zatrzymaliśmy, żebym mogła zwymiotować. – Możliwości są dwie. – José zsiadł z kozła i obrzucił mnie badawczym spojrzeniem. – Możemy odczekać te pięć dni do nowiu w zajeździe i skorzystać z bramy głównej na Trafalgar Square. Albo od razu dziś w nocy przejdziemy zwykłą nocną bramą. Jest taka w Spitalfields. – Jedziemy do Spitalfields – powiedział natychmiast Sebastiano. – Ale przecież chcieliśmy spędzić tu kilka fajnych dni – zaprotestowałam. – Nie wchodzi w grę. Chcę, żebyś jak najszybciej poszła do lekarza. I to do prawdziwego lekarza. – Nic mi nie jest – sprzeciwiłam się, choć w dalszym ciągu było mi słabo i niedobrze. Poza tym zaczęła mnie boleć głowa. – O tym zdecyduje lekarz – oświadczył Sebastiano. – Lepiej mieć pewność – zawtórował mu José. – Prawdopodobnie tylko lekko zatrułaś się dymem, ale właściwe leczenie szybko postawi cię na nogi. Zostałam przegłosowana i darowałam sobie dalszy opór, choćby przez wzgląd na własne dobro. Chwilowo miałam silną potrzebę zażycia aspiryny, która zostanie wynaleziona dopiero za mniej więcej sto lat, albo jakoś tak. Posuwaliśmy się żwawo naprzód i przygnębiona myślałam o tym wszystkim, co nas ominie. Te pięć dni, które musielibyśmy spędzić w przeszłości w oczekiwaniu na kolejny nów, zdążyłam już sobie odmalować w jaskrawych barwach: sightseeing1 w roku 1813. Moglibyśmy pójść na jeden z legendarnych bali w Almack’s, najmodniejszym klubie tanecznym tamtych czasów. Albo do Vauxhall Gardens, gdzie wieczorami bawiło się pół Londynu. Może nawet mogłabym sobie kupić jeden z tych ślicznych, zdobionych jedwabnymi wstążkami kapeluszy, jakie w tym stuleciu nosiły kobiety. Wprawdzie nie zważałam zbytnio na modę, ale te kapelusze były naprawdę piękne. Jednak najlepsze z tego wszystkiego byłoby te pięć dodatkowych dni, które zyskalibyśmy w ten sposób w roku 2013. Gdybyśmy bowiem wrócili do tego roku przy kolejnej zmianie faz księżyca, wylądowalibyśmy dokładnie w tej sekundzie, w której wystartowaliśmy. Tak jakbyśmy

się w ogóle stamtąd nie ruszali. To był fantastyczny efekt uboczny tych akcji: wracając, dostawaliśmy w prezencie czas spędzony w przeszłości. Ale to działało tylko wtedy, gdy wracaliśmy w czasie nowiu lub pełni przez jedną z bram głównych. Gdy korzystaliśmy ze zwykłej bramy, czas płynął normalnie – w tym przypadku były to dwa dni. Tym samym do powrotu do Wenecji zostawał nam tylko jeden dzień. Innymi słowy, traciliśmy resztkę urlopu w roku 2013… Żegnaj, Londynie! – Wrócimy tu za parę miesięcy – powiedział Sebastiano, jakby czytał w moich myślach (czasem wydaje mi się, że naprawdę to potrafi!). – I wtedy nie będziemy się spieszyć. Co o tym myślisz? – Dobry plan – wymamrotałam, zasłaniając ręką usta, bo znów wszystko podeszło mi do gardła. – A teraz moglibyśmy jeszcze raz zjechać na pobocze? Spitalfields na londyńskim East Endzie wydawał się szemraną okolicą. Zgodnie ze wszystkim, co wcześniej o nim czytałam, uchodził dawniej – to znaczy teraz – za najgorszą dzielnicę w mieście. Pod koniec XIX wieku popłoch siał tu Kuba Rozpruwacz, a biedota wegetowała w podłych kwaterach. Musieliśmy zwolnić, bo jakość dróg wyraźnie się pogorszyła. Wszędzie było pełno dziur, a w niektórych miejscach całkowicie brakowało bruku. Domy były powykrzywiane przez wiatr i zrujnowane, tu i ówdzie czaiły się podejrzane indywidua, jednak z całą pewnością żadne z nich nie odważyłoby się nas zatrzymać w niecnym celu. Po ostatnim postoju Sebastiano usiadł bowiem obok José na koźle i założył pas, u którego kołysały się doskonale widoczny śmiercionośny pistolet oraz szpada. Zawsze trochę się bałam, gdy obwieszał się wszystkimi tymi niebezpiecznymi przedmiotami, ale jednocześnie było to w pewien sposób uspokajające, wiedziałam bowiem, że w razie konieczności może mi uratować życie. Kilka razy Sebastiano musiał już dowieść swoich umiejętności w tym względzie, choć przeważnie nosił broń jedynie dla odstraszającego efektu. W końcu powóz się zatrzymał. Chybotliwa poświata latarni przytwierdzonej do niego padła na niewielki kościół. Sebastiano otworzył mi drzwiczki i pomógł wysiąść, a potem poszliśmy za José, który dobył klucza i otworzył ukryte boczne drzwi kościoła. Nie zdziwiło mnie, że brama czasu, której za chwilę mieliśmy użyć, znajdowała się w świątyni. W Wenecji też taka była, w Santo Stefano. Jednak z takich bram można było korzystać jedynie wtedy, kiedy nikt nie patrzył – gdy tylko znalazły się tam niewtajemniczone osoby, brama przestawała działać. Dlatego przejścia były często zlokalizowane w ustronnych miejscach albo poza miastem, albo właśnie w kościołach. Bo jeśli nie odbywała się akurat msza, świątynia przeważnie była pusta – poza jednym czy drugim księdzem. José miał swoje sposoby, by zapobiec ich niespodziewanemu pojawieniu się, na przykład dzięki hojnemu datkowi na tacę. Czuć było kadzidłem i wilgocią starych murów. Podłoga została wyłożona ociosanymi z grubsza marmurowymi płytami, przysiąść można było na jednej z kilku toczonych przez robaki ławek. W niszach bocznych ołtarzy stało parę sarkofagów o dość niesamowitym wyglądzie, okolonych osmolonymi świecami, które teraz jednak nie płonęły. Naszym jedynym źródłem światła była latarnia wzięta przez José z powozu. Strażnik Czasu obszedł jeden z filarów, przysiadł na ławce i obrzucił ponurym wzrokiem ołtarz główny, nad którym wisiała naturalnych rozmiarów figura ukrzyżowanego Chrystusa, patrzącego na nas szeroko otwartymi oczami. Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz, tak upiorne sprawiał wrażenie. Gdyby to ode mnie zależało, wolałabym natychmiast stąd zniknąć.

– Dlaczego siadasz? – Sebastiano poszedł za José i popatrzył na niego pytająco. – Na co czekamy? – Na Posłańca. Jeremy’ego. Kazałem mu tu przyjść. – Ten rudowłosy chłopak? A po co? Ma przyjść po powóz i zaprzęg? – Nie, ma ich pilnować, nim wrócę. – Chcesz wrócić do tego roku? – Tak. Mam tu jeszcze parę spraw do załatwienia. Słowa José obudziły we mnie niedobre przeczucia. Zakładałam, że w naszych czasach poleci z nami z powrotem do Wenecji, bo przecież tam pracował. Był kierownikiem archiwum historycznego na uniwersytecie i, pomijając okazjonalne wycieczki do dawnych epok, tam właśnie znajdowała się jego stała siedziba. Zwykle wszystkie nasze interwencje jako Obrońców Czasu miały miejsce w Wenecji, chyba że trzeba było akurat gdzieś kogoś zastąpić, tak jak teraz w Londynie. W każdym razie José mówił, że to jest zastępstwo. Sebastiano i ja wymieniliśmy spojrzenia. Coś tu się potężnie nie zgadzało. Wyczerpana osunęłam się na ławkę. – Co dokładnie masz tu do załatwienia? – dopytywał się Sebastiano. José tylko wzruszył ramionami. To było dla niego typowe: nie odezwać się ani słowem. Mimo że znałam go równie długo jak Sebastiana, dotąd nie zdołałam rozgryźć. Jako jeden ze Starców dysponował mocami, o których Sebastiano i ja nie mieliśmy pojęcia. Choćby na tyle, by snuć jakiekolwiek przypuszczenia. Określenie „Starzec” nie miało żadnego związku z pooraną zmarszczkami twarzą José i jego wychudzonym ciałem, choć mogło to sprawiać błędne wrażenie, że ma się przed sobą stetryczałego emeryta. Starcy naprawdę byli starzy, może nawet starsi niż czas. José, zapytany o to wprost, ukrywał się zawsze za zasłoną milczenia i do tej pory nie udało się nam dowiedzieć okrężną drogą niczego więcej. Poza tym, że takich jak on było kilku ­– zdążyliśmy już zawrzeć z nimi znajomość – a wśród nich dwóch czy trzech, których należało się bać. Starcy, określani również mianem Strażników, podróżowali przez bramy z jednej epoki do drugiej, wykonując najrozmaitsze zadania. Czasami angażowali do nich Obrońców Czasu, czyli takie osoby jak Sebastiano i ja. Ale niektóre sprawy woleli załatwiać sami, nie zdradzając, dlaczego i dla kogo to robią. Posiadali dziwne, magiczne lustra, w których potrafili dojrzeć niewłaściwy przebieg wydarzeń, i tam, gdzie zdawało im się to konieczne, z pomocą nas, Obrońców Czasu, zapobiegali niepożądanym wypadkom po to, by dostrzeżone przez nich odstępstwa nie mogły nastąpić. Najczęściej powodem takich odstępstw były potajemne machinacje. Sama wielokrotnie na własnej skórze przekonałam się, że stali za nimi inni Starcy. Niektórzy najwyraźniej chcieli naginać czas do swoich potrzeb. Niekiedy zadawałam sobie pytanie, skąd mam wiedzieć, kto ma rację. Sebastiano i ja wychodziliśmy zawsze z milczącego założenia, że w tych sprawach ostatnią i najbardziej godną zaufania instancją jest José, a wszyscy inni, którzy realizują własne plany, majstrują przy strumieniu czasu z niecnych pobudek. Na przykład dlatego, że chcą koniecznie zapanować nad światem albo się na kimś zemścić. Albo udowodnić, że są zdolni do większych czynów niż pozostali. Ale jak dotąd nie udało mi się tego dokładnie zbadać, bo z José trudno było wydobyć jakiekolwiek informacje, także na temat innych Starców. Nie wiedzieliśmy, skąd pochodzą, dokąd zmierzają, kto jest czyim przyjacielem, a kto wrogiem. I niezależnie od tego, co naprawdę się za tym kryło, informacja, że José ma tu jeszcze „parę spraw do załatwienia”, w moich uszach wcale nie zabrzmiała dobrze. Pachniała mrocznym spiskiem i nadciągającym niebezpieczeństwem. Sebastiano najwyraźniej czuł to samo, bo już chciał zadać pytanie, gdy ze skrzypieniem

otworzyły się drzwi kościoła i stanął w nich rudowłosy chłopiec. – Przybiegłem tak szybko, jak się tylko dało. – Obrzucił mnie onieśmielonym spojrzeniem i ściągnął czapkę ze sterczących na wszystkie strony loków. – Milady. – Skłonił się odrobinę niezdarnie. – Po prostu Anna – powiedziałam. Mimo skąpego oświetlenia dostrzegłam, że się zarumienił. Skłonił się ponownie zmieszany i przestąpił z nogi na nogę. – Jestem Jeremy. Może mi pani mówić Jerry. Jerry miał proste, ale czyste spodnie do kolan, nieco za duży kaftan z niebieskiego sukna i biały, dość wymyślnie zawiązany halsztuk2. Najwidoczniej był zbyt mocno za­ciś­nięty, bo podskubywał go z dość nieszczęśliwą miną. José podniósł się. – Możesz zaczekać koło powozu. Będę gotów za około pięć minut. Jerry mocniej szarpnął halsztuk. – Wolałbym poczekać na pana tu, w środku. – Dlaczego? – Tam na dworze jest kobieta. Czuć od niej alkohol – wódkę. Mówi, że ma na imię Molly. Uważa, że mam piekielnie elegancki halsztuk i wyglądam w nim jak prawdziwy dżentelmen. Z tej nieco rozpaczliwie brzmiącej opowieści Sebastiano natychmiast wyciągnął prawidłowe wnioski. – Zdaje mi się, że nie chciała ci zabrać tego halsztuka, tylko wyciągnąć parę szylingów z twojej sakiewki. – Wiem, panie. Ale wolałbym nie wychodzić, póki ona tam jest. – Nie musisz – powiedziałam. Miało to zabrzmieć pocieszająco, ale wyszło jak szczekanie, bo znów się rozkaszlałam. Głowa bolała mnie coraz bardziej. Sebastiano niecierpliwie odwrócił się w stronę José. – Anna musi iść do lekarza. Znikajmy stąd! Przecież skoro Jerry jest Posłańcem, to może zobaczyć przejście. – Och tak! Proszę, chciałbym przy tym być i popatrzeć. – Oczy Jerry’ego zalśniły z ciekawości. José pokręcił głową. – Zapewne nie uda mi się otworzyć bramy, jeśli będziesz się przyglądał, Jerry. Nie jest zbyt stabilna. Weź się więc w garść i idź na dwór. Daj tej damie szylinga i powiedz, żeby stąd znikła. Chłopiec posępnie pokiwał głową i z ociąganiem ruszył do wyjścia. Wyglądał przy tym tak, jakby za chwilę miał stawić czoła straszliwej bestii. W tym momencie drzwi otworzyły się i w oparach alkoholu wtoczyła się do środka krzepka, mocno uszminkowana kobieta. To musiała być Molly. Miała żółtą suknię, około trzydziestu lat i jednoznaczne zamiary. – Tu jest mój czarujący młody dżentelmen! Już się pomodliłeś? No to może teraz jakaś miła drobna randka? Na dźwięk tego radosnego, wygłoszonego lekko bełkotliwym tonem zaproszenia Jerry skulił ramiona, a potem powoli odwrócił się w naszą stronę. „Widzicie?” – zdawał się mówić jego oskarżycielski wzrok. Znowu się rozkaszlałam, co zwróciło na mnie uwagę Molly. Minąwszy Jerry’ego, podbiegła do mnie. – Och, biedaczyno! Wyglądasz okropnie. Taka brudna i sponiewierana. I do tego jesteś

chora, prawda? Dopadły cię suchoty? Czy z tego powodu szukasz Bożego błogosławieństwa? – Rzuciła gapiącemu się znad ołtarza Jezusowi krótkie spojrzenie i przeżegnała się od niechcenia. – Panie, ulecz tę małą z suchot! Potem poddała mnie dokładniejszym oględzinom. – Ładna jesteś. I wcale nie tak wygłodzona, jak mi się zdawało na pierwszy rzut oka. – Chwyciła mnie za uwalany sadzą rękaw i potarła koronkę między palcami. – Kiedyś to była piękna suknia. Kto ci ją podarował? Dopiero teraz spostrzegła José i Sebastiana. – A to kto? – Oczy Molly zwęziły się. Nagle jej dłoń zniknęła w fałdach sukni i wyłoniła się z powrotem, dzierżąc pistolet. – Co zamierzacie zrobić temu biednemu, udręczonemu dziecku, łotrzy? (Tak naprawdę nie powiedziała „łotrzy”, tylko coś bardzo nieprzyzwoitego, czego jednak nie należy powtarzać i na dźwięk czego nawet Sebastiano się wzdrygnął). Pomachała lufą pistoletu, który był dość duży i wyglądał na niebezpieczny. – Lepiej puść ten pas, przyjacielu, w przeciwnym razie będę musiała rozwalić ci czaszkę. Sebastiano posłusznie opuścił ręce. Nieufność Molly była wyraźnie wyczuwalna, gdy przyglądała się teraz José. – A ty kim jesteś? Wyglądasz jak przeklęty hiszpański korsarz. Czyżbyście chcieli uprowadzić to dziecko na statek i sprzedać jednemu z tych rozpustnych orientalnych władców haremu? – Ma pani bujną fantazję. – Wszystko w porządku – wtrąciłam. – To moi dobrzy przyjaciele. Chcieliśmy się tylko tu razem… pomodlić. – Rozumiem – powiedziała Molly, ale nie zabrzmiało to przekonująco. Nawet o milimetr nie opuściła pistoletu. – Co by pani powiedziała na dwa funty szterlingi za drobną przysługę? – zapytał José. – Jaką przysługę? – Oddalenie się stąd. Jerry wydał z siebie okrzyk oburzenia. – Aż tyle? Molly odwróciła się do niego wraz z pistoletem. – Sądzisz, że przysługa z mojej strony nie jest tyle warta? – Och… nie – zapewnił ją pospiesznie. Ale widać było, że jest niezadowolony, gdy José kazał mu wyprowadzić Molly z kościoła i wręczyć jej uzgodnioną sumę. Schowała pistolet i spojrzała na José ze świeżo rozkwitłą przychylnością. – Wyglądasz, jakby twoja ostatnia podróż była piekielnie długa i samotna, stary marynarzu. Mogłabym ci okazać odrobinę względów. – Wielkie dzięki, ale nie. – A jak z tobą, chłopcze? – spytała Sebastiana. W jej oczach pojawiła się mała iskierka zainteresowania. – Nie, w żadnym wypadku – powiedziałam. Molly nie wydawała się specjalnie zaskoczona. – No dobrze, więc teraz, moi piękni, zostawię was z waszą modlitwą. – Spojrzała na mnie, szczerząc zęby. – Uważaj na siebie, dziecko. I na tego tam też. – Wskazała na Sebastiana. – Mężczyźni często znikają szybciej, niż zdążysz powiedzieć „dżin”. I, jakby dając sobie w ten sposób hasło, wyciągnęła z drugiej kieszeni butelkę, odkorkowała ją i pociągnęła parę porządnych łyków. Cicho bekając, schowała butelkę

z powrotem. – Jeśli będziecie jeszcze kiedyś potrzebowali przysługi, przyjdźcie na Brick Lane do Molly Flanders. Moje drzwi zawsze są dla was otwarte. A teraz ruszajmy, mój rudasku, mamy jeszcze interes do załatwienia. Zamaszystym gestem ujęła Jerry’ego pod ramię, nim zdążył zrobić unik, i razem z nim wyszła na zewnątrz. – Nareszcie. – Sebastiano podszedł do mnie, objął mnie ramieniem i podprowadził do filaru, gdzie czekał na nas José. – Możemy zaczynać? – Odsłonięte oko Starca taksowało mnie badawczo. Skinęłam głową, tłumiąc kaszel, Sebastiano zaś objął mnie mocniej. Przytuliłam się do niego, wdychając dobrze znany, uspokajający zapach wełny, skóry i drzewa sandałowego. I jego samego. I – no cóż – dość sporej dawki dymu, ale tego, zważywszy na sytuację, należało się spodziewać. Świat wokół nas zamigotał, najpierw pojawiła się cienka świetlista linia, która szybko się rozszerzała, aż wszystko utonęło w oślepiającym blasku. Jednocześnie powietrze zaczęło wibrować, podłoga zdawała się unosić, a potem załamywać pod naszymi stopami. Wczepiłam się mocno w Sebastiana i zacisnęłam powieki, bo tego, co miało za chwilę nastąpić, zawsze bałam się najbardziej – ogłuszającego huku, który porywał nas w nieskończoną otchłań czasu. 1 Sightseeing (ang.) – zwiedzanie (przyp. red.). 2 Halsztuk – trójkątna chusta noszona przez mężczyzn w XVIII i XIX wieku (przyp. red.).

Londyn, 2013 Ocknęłam się w dziwnym miejscu, kołyszącym się w górę i w dół – jarzeniowe światło, brudne, pomazane kafelki. Sebastiano trzymał mnie w ramionach, widziałam nad sobą jego zatroskaną twarz. Niósł mnie przez coś w rodzaju tunelu. – Puść mnie, niedobrze mi – wykrztusiłam. Ledwie zdążył postawić mnie na nogi. Oddałam resztę zawartości żołądka (na szczęście nie było już tego dużo), a potem, jęcząc, spróbowałam się zorientować w otoczeniu. Zamrugałam z niedowierzaniem, gdy zobaczyłam, że nie jesteśmy sami. Na odcinku około dziesięciu metrów leżało na ziemi sporo ludzkich postaci, otulonych śpiworami lub złachmanionymi kocami. W bezlitośnie jaskrawym świetle widziałam skołtunione włosy i tu i ówdzie zszarzałą twarz. Okropnie śmierdziało moczem i potem. – Gdzie my jesteśmy? – zapytałam z przerażeniem. – W przejściu podziemnym. – A co tu robią ci wszyscy ludzie? – Nocują – odpowiedział Sebastiano. Chciał mnie znowu wziąć na ręce, ale odmówiłam. – Mogę iść sama. Gdzie jest José? – Już przeskoczył z powrotem. – Sebastiano wyglądał na zmartwionego. – Jesteś pewna, że możesz iść sama? – Całkowicie. – A jednak chwiałam się na nogach i idąc, musiałam się podpierać. Ostrożnie przesuwaliśmy się wzdłuż rzędu śpiących bezdomnych. Gdy dotarliśmy niemal do samego końca przejścia podziemnego, jeden z mężczyzn przebudził się i spojrzał na nas zamglonymi oczami. – Massie sssoś do picia? – wybełkotał. – Abo trochę kasy? – Niestety nie, kolego – odpowiedział Sebastiano. – W poszsządku, na razzzzie. Odwrócił się i spał dalej. Nasze historyczne stroje najwyraźniej w ogóle mu nie przeszkadzały. Tak samo jak kierowcy taksówki, do której wsiedliśmy chwilę potem. Nie obdarzył nas niczym więcej niż przelotnym spojrzeniem. To był Londyn. Zbyt dużo ludzi chodziło tu w dziwacznych strojach, by nasz występ mógł kogokolwiek zdziwić. Jechaliśmy przez pogrążone w nocy miasto do naszego hotelu w Westminsterze. Poczekałam w taksówce, Sebastiano zaś pobiegł do pokoju po pieniądze, by móc zapłacić taksówkarzowi, który zaraz zawiózł nas dalej, do najbliższego szpitala, gdzie zmęczony lekarz po kilku krótkich wyjaśnieniach podłączył mnie do kroplówki i aparatu tlenowego. Musiałam położyć się do łóżka i wypocząć. – Jestem taka zmęczona – wymamrotałam, ale ponieważ miałam na twarzy maskę, nikt tego nie usłyszał. Zapadając w sen, usłyszałam jeszcze, jak Sebastiano opowiada pielęgniarce jakąś historię o przebieranej imprezie i pożarze w kuchni, co brzmiało tak wiarygodnie, że nieomal sama w to uwierzyłam. Gdy się obudziłam, był jasny dzień i czułam się znacznie lepiej. Duszący kaszel właściwie minął, nudności zniknęły, a ból głowy ustąpił miejsca lekkiemu uciskowi w skroniach. Nie wiem, czego dodali do tej kroplówki, ale okazało się to skuteczne. Lekarz szybko mnie zbadał i wypisał ze szpitala. Czułam się zdecydowanie lepiej. Sebastiano natomiast wyglądał na wyczerpanego i niewyspanego. Przez kilka godzin siedział przy moim łóżku, czuwając. Wróciliśmy do hotelu, brudne i przesiąknięte dymem ubrania z czasów regencji

wyrzuciliśmy do śmieci, wzięliśmy długi prysznic i przespaliśmy się jeszcze parę godzin. Po tym wszystkim czułam się jak nowo narodzona – i byłam głodna jak wilk. Włożyliśmy czyste ciuchy i poszliśmy do Pret a Manger na rogu, żeby coś zjeść. Zamówiliśmy sałatkę i kanapki, a ja wzięłam sobie jeszcze pyszne brownie, które maczałam w gorącej kawie z mlekiem. – Szkoda, że już jutro musimy wracać do domu – westchnęłam z ustami pełnymi rozmoczonego ciasta. – Mała zmiana planów. Zostajemy jeszcze parę dni. – Ale nasz samolot odlatuje rano. Sebastiano pokręcił głową. – To jest właśnie ta zmiana planów. Tuż przed swoim przeskokiem José powiedział mi, że mamy na niego zaczekać. Musimy załatwić jeszcze jedną sprawę. – Jaką? – Tego nie powiedział. Ale zabrzmiało to… nagląco. Mówiąc to, Sebastiano był bardzo poważny. Już wcześniej snułam w głębi duszy przypuszczenia na temat powodów tej tajemniczości José, ale żaden sensowny pomysł nie przychodził mi do głowy. Sebastiano najwyraźniej czuł się tak samo. – Naprawdę nie mam bladego pojęcia, co się dzieje, ale jestem przekonany, że chodzi o dość istotną sprawę. – Powiedział, kiedy wraca? – spytałam. – Za dwa, trzy dni. – Hm. To coś nowego. Kiedy się dłużej nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że nie było to wcale takie złe. Oczywiście mart­wiłam się trochę, z jakimż to zadaniem wróci do nas José, ale dostrzegałam także pozytywne strony tej sytuacji: mogliśmy tu spędzić kilka naprawdę fajnych dni. – Nie powinieneś dać znać w pracy, że nie wracasz? – spytałam Sebastiana. – To już załatwione. – Co im powiedziałeś? – Prawdę. Że zatrułaś się dymem i dlatego musimy tu jeszcze zostać. Trochę podkolorowałem – dodał. – Nie byli zachwyceni, ale co mieli zrobić? Po ukończeniu studiów na uniwersytecie Sebastiano podjął w zeszłym roku pracę w zarządzie biennale. Jesienią znowu będzie wystawa, co oznaczało mnóstwo roboty, ale na pewno przez parę dni dadzą sobie bez niego radę. Jeśli chodzi o mnie i o moją pracę, traciłam niewiele. To jest zaleta studiowania. W tej chwili na uczelni nie było żadnych wykładów, musiałam tylko do końca miesiąca oddać pracę na temat Giacoma Casanovy, którego przypadkowo poznałam osobiście w roku 1756 w czasie wypełniania misji i dlatego mogłam uwzględnić kilka dodatkowych interesujących aspektów. Oczywiście w taki sposób, by nikt się nie zorientował. Lubiłam swoje studia. To była dobra decyzja, by zdawać na italianistykę w Wenecji. Nie tylko ze względu na to, że mogłam mieszkać z Sebastianem, ale i dlatego, że nauka sprawiała mi przyjemność. A poza tym miałam jeszcze dostatecznie dużo wolnego, by z Sebastianem i José odbywać podróże w czasie. Ogólnie rzecz biorąc, wiodłam urozmaicone i ekscytujące życie, do tego z mężczyzną, którego kochałam. A teraz byliśmy razem w jednym z najpiękniejszych miast Europy. Czekały nas cudowne dni, dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. Właściwie powinnam być szczęśliwa, ale coś mi w tym przeszkadzało. Nie potrafiłam dokładnie powiedzieć co, za bardzo to było ulotne i mało konkretne. Energicznie przepędziłam te dziwne obawy. – Zróbmy coś!

– Co proponujesz? To było bardzo dobre pytanie. Wyciągnęłam z torebki przewodnik i go otworzyłam. – Zobaczmy, co tu jest w pobliżu. – Od razu trafiłam i wskazałam palcem na wybrany cel. – Myślę, że chciałabym pójść tam. Już od początku spaceru miałam niedobre przeczucia. A przy tym wszystko zaczęło się niewinnie. Ramię w ramię szliśmy powoli przez park Świętego Jakuba w kierunku pałacu Buckingham. Panowało przyjemne ciepło, niebo było błękitne i bezchmurne. Lato pokazywało swoje najpiękniejsze oblicze. Na jeziorze, wzdłuż którego szliśmy, unosiły się łabędzie. Przy brzegu brodziło kilka pelikanów kłócących się o pokarm z paroma poddziobującymi je gołębiami. Między potężnymi drzewami przemykały wiewiórki, które również chciały dostać swoją porcję. W zasięgu wzroku mieliśmy kilka atrakcji turystycznych: opactwo Westminsterskie, gigantyczny diabelski młyn London Eye, pałac Buckingham. Na trawniku opalały się zakochane parki, na ławkach odpoczywali emeryci, co chwilę mijał nas jakiś biegacz. Poza tym wokół roiło się oczywiście od turystów, przede wszystkim przed pałacem, do którego wkrótce dotarliśmy. Ale idyllicznej urody otoczenia nie zakłócały nawet nieprzebrane tłumy zwiedzających. Strzeliłam parę fotek monumentalnej, błyszczącej w słońcu bogini zwycięstwa na Victoria Memorial, a potem razem z Sebastianem podeszłam do ogrodzenia przed pałacem, ponieważ koniecznie chciałam zobaczyć szkocką gwardię. – Co będziemy teraz robić? – spytał Sebastiano, gdy zrobiłam kilka zdjęć spoglądającym ze stoickim spokojem strażnikom, godząc się z faktem, że w najbliższym czasie nie pojawi się tu ani książę William, ani Kate, ani nikt z rodziny królewskiej. – Nie wiem – odparłam z roztargnieniem, bo złe przeczucia zaczęły się nasilać. Dokładnie w tym momencie poczułam swędzenie. Podrapałam się w kark, myśląc najpierw, że to brzeg koszulki ociera mi się o szyję, ale po chwili zorientowałam się, że to jest nic innego jak to, co od niepamiętnych czasów przejmowało mnie panicznym strachem: swędzenie karku stanowiło coś w rodzaju nadprzyrodzonego daru, który posiadałam od dawna i który dawał o sobie znać zawsze wtedy, gdy groziło mi jakieś niebezpieczeństwo. Tą szczególną zdolnością obdarzyli mnie Starcy, gdy byłam jeszcze mała. Kilka razy swędzenie uratowało mnie przed grubszymi nieprzyjemnościami, ale czasami pojawiało się, można powiedzieć, w ostatnim momencie – orientowałam się, że sytuacja jest niebezpieczna, dopiero wtedy, gdy tkwiłam w niej już po uszy. Sebastiano zauważył, że się drapię. – Anno. – Zatrzymał się nagle, chwycił mnie za ramiona i wlepił we mnie wzrok. W następnej chwili jakiś rowerzysta przemknął obok tak blisko, że o mały włos na nas nie wpadł. Pewnie by zresztą wpadł, gdybyśmy się właśnie nie zatrzymali. Sebastiano posłał mu włoskie przekleństwo, a potem spojrzał mi badawczo w oczy. – To było to? – spytał w napięciu. – Przeszło ci? Opuściłam rękę i przytaknęłam w milczeniu. Faktycznie, swędzenie ustało. Jednak lekki niepokój pozostał. Coś w rodzaju mglistego przeczucia, że to swędzenie miało mnie ostrzec przed czymś więcej niż tylko pędzącym rowerzystą. Chwilę potrwało, nim zdołałam zidentyfikować ten nieokreślony dyskomfort. To było wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Nie rozmawiałam o tym z Sebastianem, bo w miarę upływu czasu wrażenie zniknęło i na

koniec dnia byłam przekonana o tym, że to był tylko spóźniony efekt stresów minionej nocy. Odfajkowaliśmy pieszo jeszcze kilka pobliskich atrakcji turystycznych: opactwo Westminsterskie, Downing Street nr 10, Horse Guards Parade i Trafalgar Square. Plac już znałam, ponieważ tuż obok kolumny Nelsona znajdowała się wielka brama czasu, przez którą parę dni temu przeskoczyliśmy do roku 1813, aby uratować pana Turnera i jego obrazy. Kolumny Zwycięstwa jednak wtedy tam jeszcze nie było, choć admirał Nelson wygrał słynną bitwę morską z Francuzami kilka lat wcześniej. Kupiliśmy sobie lody, siedliśmy na murku przy fontannie i przez chwilę przyglądaliśmy się barwnemu tłumowi na placu. Odważny gość w krótkich spodniach w kratkę wdrapywał się na jednego z potężnych lwów z brązu u stóp pomnika, pozując swojej dziewczynie, która obfotografowywała go ze wszystkich stron. W tle przejeżdżały czerwone piętrowe autobusy, symbol Londynu, w równym stopniu stanowiące nieodłączny element obrazu miasta co niekończący się potok turystów. Tłum oblegał fontannę, podobnie jak przedstawienie ulicznych artystów na potężnych monocyklach, odbywające się kawałek dalej. Roiło się od ludzi, tak samo jak w słoneczny dzień na placu Świętego Marka w Wenecji. Brama była zaledwie kilka kroków stąd. Na jej widok po plecach przebiegł mi lekki dreszcz. Ale póki nie otworzył jej któryś ze Starców, tak jakby jej tu nie było. Pomijając to, osoba postronna nie zauważyłaby jej nawet wtedy, gdyby działała. To była szczególna cecha bram głównych. Można było – pod warunkiem że był przy tym jeden ze Starców – przeskoczyć w biały dzień na oczach wszystkich. Wprawdzie ludzie mogli dostrzec, że ktoś znika, a potem znów się pojawia, ale nie wydawało im się to niczym dziwnym – po prostu natychmiast o tym zapominali. Dokładnie w miejscu, gdzie znajdowała się brama, stał teraz zaspany typ z dredami i leniwie wertował przewodnik. To mi przypomniało, że mamy jeszcze z Sebastianem przed sobą bogaty program turystyczny. Skoro już tu byliśmy, wypadało odwiedzić pobliską National Gallery, bo można tam było podziwiać między innymi dzieła pana Turnera. Ale na marsz po przepastnym muzeum byłam jeszcze zbyt zmęczona, zgodziłam się więc natychmiast, gdy Sebastiano zaproponował, byśmy wrócili do hotelu. W końcu jutro też jest dzień. Wieczorem zjedliśmy w hinduskiej restauracji najlepsze curry z kurczakiem wszech czasów, a potem poszliśmy do pubu nad brzegiem Tamizy. Siedzieliśmy przy stoliku pod oknem, piliśmy lanego z beczki guinnessa i rozmawialiśmy. Myślałam przy tym, jakie to wszystko w sumie dziwne. Znamy się już prawie od czterech lat i czasami mam wrażenie, że wystarczy, by jedno spojrzało na drugie, i od razu wiemy, co myślimy nawzajem. A jednak nigdy nie brakowało nam tematów do rozmów. Równie dobrze mogliśmy po prostu siedzieć razem i milczeć, przez wiele minut, milczenie w ogóle nam nie przeszkadzało. To było dobre uczucie. Dobrze znane i prawdziwe. Tego wieczoru jednak postawiliśmy raczej na gadanie. Na przykład o Vanessie, która od szkoły podstawowej była moją najlepszą przyjaciółką. Miałyśmy urodziny w odstępie dwóch dni i w ogóle wiele nas łączyło, choćby to, że obie byłyśmy niewyobrażalnie kiepskie z matmy i dlatego jednocześnie musiałyśmy powtarzać klasę. Niestety, nie widywałyśmy się już tak często, od kiedy zamieszkałam w Wenecji, bo Vanessa po maturze została we Frankfurcie, rodzinnym mieście jej i moim. Studiowała tam prawo i była strasznie nieszczęśliwa, szczególnie od czasu, gdy na uniwersytecie poznała gościa o imieniu Manuel. W pubie było darmowe Wi-Fi i od chwili, gdy tam weszliśmy, napisała do mnie przynajmniej dziesięć razy, wyładowując swoje najnowsze frustracje w tym związku. – Dlaczego nie wyśle tego gościa w kosmos, skoro ją tak strasznie obraża? – spytał

Sebastiano. – Ona nie czuje się obrażona, tylko myśli, że on po prostu mówi jej prawdę. – Powiedział, że jest gruba! – No cóż, ona sama myśli, że jest gruba. – Przytyła od czasu, kiedy widziałem ją po raz ostatni? – Nic mi o tym nie wiadomo. – Jaki nosi rozmiar? Trzydzieści osiem? – Tak. – No więc wcale nie jest grubsza od ciebie. Wlepiłam w niego wzrok. – A cóż to miało znaczyć? Ja noszę trzydzieści sześć! Zrobił przestraszoną minę. – Nie, ja chciałem tylko powiedzieć, że… Wyszczerzyłam do niego zęby. – To był tylko żart. Stylowi à la latin lover, w jakim mi odpowiedział, nie potrafiłam się oprzeć. – Nigdy nie miałbym dość twych krągłości, piccina3. Jak dla mnie możesz spokojnie jeszcze nieco przytyć. Trochę się jeszcze powygłupialiśmy, a tymczasem w moim iPhonie zadźwięczała kolejna wiadomość od Vanessy: „Chciałabym być teraz z Wami i wybrać się na kolejną misję. Nie mogłabyś pogadać z tym jednookim gościem, czy nie miałby dla mnie roboty na wakacje?”. – To zdecydowanie był błąd, że jej o tym opowiedziałaś – zauważył Sebastiano, który siedział obok mnie i wszystko czytał. – Ona jest moją najlepszą przyjaciółką, i tak nie mogłabym tego wiecznie przed nią ukrywać. Przecież coś musiałam jej opowiedzieć po tej historii z diamentowym naszyjnikiem. Vanessa dobrze mnie zna, z pewnością nie przełknęłaby kłamstwa. Naszyjnik Sebastiano przywiózł po pamiętnej przygodzie w Paryżu w roku 1625. Nie mogłam go nosić, ponieważ był zbyt cenny i za bardzo rzucał się w oczy, dobrze go więc ukryłam. Tak w każdym razie myślałam do chwili, gdy Vanessa na hucznej imprezie, jaką zorganizowałyśmy razem w zeszłym roku z okazji naszych dwudziestych urodzin, chciała wyjąć z zamrażarki kostki lodu. Migoczące cudo wpadło jej wtedy w ręce i, chcąc nie chcąc, musiałam jej to i owo wyjaśnić. – Może rzeczywiście powinnam spytać José, czy mogłaby raz wziąć udział – powiedziałam. – Przecież ty też trafiłeś kiedyś do tej roboty przez kolegę. Ping! Kolejna wiadomość od Vanessy: „Ale w sumie to nie mam czasu, bo Manuel chce pojutrze lecieć na Ibizę. Jego rodzice mają tam domek. Jeśli z nim nie pojadę, znowu nie będzie gadał ze mną przez tydzień. I tak mam wszystkiego dość. Pisałam ci już, że oblałam pierwszy egzamin?”. – No to chyba sprawa załatwiona – podsumował Sebastiano. Napisałam Vanessie kilka miłych słów, pocieszając ją w związku z egzaminem. Na szczęście mogła go zdawać jeszcze raz. O ile w ogóle będzie chciała. Już kilka razy wspominała, że z tym prawem to się chyba pomyliła i może lepiej byłoby przerzucić się na coś związanego ze sztuką albo z modą. Kelner przyniósł drugą kolejkę guinnessa, ale po wypiciu połowy szklanki opadłam z sił i nie mogłam opanować ziewania. Sebastiano zapłacił i powędrowaliśmy przez ciepłą noc z powrotem do hotelu. Wszędzie wokół panował ruch, niemal tak duży jak za dnia. Trzeba było bardzo uważać, bo auta nadjeżdżały z lewej strony zamiast z prawej. Ogromne strzałki

wymalowane na pasach – zapewne specjalnie dla turystów – uświadamiały, gdzie należy patrzeć, nim zdecydujemy się przejść przez ulicę. Szliśmy ciasno objęci i dokładnie tak samo potem zasnęliśmy. Ułożyłam głowę na piersi Sebastiana, tak że słyszałam bicie jego serca. W tamtej chwili byłam bezgranicznie szczęśliwa. We śnie spadałam przez ciemną rozpadlinę w otchłań. Nie tak szybko jak kamień, lecz powoli, jak wirujący liść, targany na wszystkie strony podmuchami wiatru, nad którymi nie byłam w stanie zapanować. Wiedziałam, że to nie jest rzeczywistość, a mimo to czułam otaczający mnie ze wszystkich stron chłód, tak samo jak złowrogą nieskończoność, w której kierunku zmierzałam. To było trochę tak jak upadek w Alicji w Krainie Czarów, lecz tam, na dole, nie czekał na mnie bajkowy świat, tylko coś znacznie gorszego. Coś mrocznego i złego, co nie miało stałej postaci, za to miało pazury, rogi, spiczaste zęby i smagający ogon. Nie żebym mogła to zobaczyć. Przepełniało mnie coś w rodzaju intuicyjnej wiedzy o tym, że taki stwór istnieje w otchłaniach czasu i że go spotkam, jeśli będę spadać wystarczająco długo. Zbliżałam się do niego, czułam to, choć nie potrafiłam powiedzieć dlaczego. Ogarnął mnie potworny strach, przygniatając mi klatkę piersiową i nie pozwalając oddychać. Przebudziłam się, dysząc i usiłując złapać oddech. Sebastiano objął mnie. – Anno? – Wszystko w porządku – wykrztusiłam, chcąc uspokoić samą siebie. – Wielkie nieba, ty drżysz. – Głupi, zły sen. – Co ci się śniło? – Nie wiem. Coś złego z Alicji w Krainie Czarów. – Królowa Kier? – Nie, raczej coś w rodzaju Jabberwocky’ego. – Potwora z tego filmu4? Spotkałaś go we śnie? – Nie do końca, to było raczej przeczucie. – Na pewno pokazałabyś tej bestii, kto tu rządzi – stwierdził Sebastiano z lekkim rozbawieniem. – Na pewno. – Przytuliłam się do niego, czerpiąc z jego ciepłego ciała siłę i pociechę, ale moje serce w dalszym ciągu biło jak oszalałe. Nim zdołałam znowu zasnąć, minęło sporo czasu. Następnego ranka zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w drogę, aby zobaczyć jak najwięcej Londynu, nim wróci José. Dwa kolejne dni były wypełnione rozmaitymi przedsięwzięciami, a ja cieszyłam się każdą chwilą. Zwiedzaliśmy do późna w nocy. Poruszaliśmy się przy tym na zmianę pieszo, metrem albo którymś z licznych piętrowych autobusów. Big Ben, Tower, Piccadilly Circus, Covent Garden, Harrods (to niewiarygodne, jak wiele luksusowych towarów w cenie powyżej dziesięciu tysięcy funtów może się zmieścić w jednym domu towarowym!). I oczywiście zrobiliśmy sobie wycieczkę na London Eye, z którego roztaczał się zapierający dech w piersiach widok. Warto było, mimo wysokiej ceny. Darowaliśmy sobie Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud, za to złożyliśmy wizytę w London Dungeon, jedynym w swoim rodzaju muzeum horroru, wzorowanym na dawnym Londynie, z pożarami, szczurami i chorymi na zarazę, do złudzenia przypominającymi prawdziwych ludzi. Gdy wieczorem drugiego dnia po spacerze na Porto­bello Road wróciliśmy do hotelu, byliśmy już oczekiwani. José wrócił.

Wyglądał na wyczerpanego, zdenerwowanego i sprawiał wrażenie jeszcze bardziej niż zwykle zamkniętego w sobie. Bez większych ceregieli wcisnął nam w ręce stos historycznych kostiumów i wyjaśnił, że misja rozpoczyna się następnego ranka. – O dziewiątej przy kolumnie Zwycięstwa na Trafalgar Square spotkamy się z panem Stephensonem. Bądźcie punktualnie. – Kim jest pan Stephenson? – Inżynierem – odpowiedział José, jak zawsze lakonicznie. Nie wyglądało na to, by miał wielką ochotę opowiadać nam o szczegółach. – U ciebie wszystko w porządku? – chciał wiedzieć Sebastiano, gdy José zbierał się już do wyjścia z pokoju, nie udzieliwszy nam żadnych dodatkowych wyjaśnień. – Czy stało się coś szczególnego? Naprawdę wyglądasz na wykończonego. – Jestem wykończony. I dlatego teraz pilnie potrzebuję snu. Widzimy się jutro o dziewiątej pod kolumną Nelsona. – Po tych słowach José wyszedł. Następnego ranka wstaliśmy wcześnie, szybko zeszliśmy na śniadanie, a potem przebraliśmy się na kolejną podróż w czasie. Rzeczy, które dał nam José, znów pochodziły z roku 1813, tak samo jak podczas ostatniej misji. Tylko suknia, jaką miałam na sobie w trakcie akcji u pana Turnera, w porównaniu z tą, którą dostałam teraz, była tanią szmatką. Tym razem José przyniósł mi bladoróżową suknię w stylu empire z małymi haftowanymi bufkami na rękawach i cienki błękitnoszary płaszczyk z długim kołnierzem – o wiele kosztowniejszy niż wszystko, co do tej pory dostałam na potrzeby podróży w czasie. Całość uzupełniał ozdobiony jedwabnymi kwiatami kapelusz, przewiązywany wstążką pod brodą, oraz wąskie, wysokie, sznurowane botki z obłędnie miękkiej skóry. José pomyślał nawet o dodatkach: fantastycznej małej sakiewce w charakterze torebki, kolorystycznie dopasowanej do jedwabnych kwiatów na kapeluszu, i parasolce obszytej koronką. Suknia, płaszcz i buty leżały jak ulał – José dysponował listą moich dokładnych wymiarów. Po tym, jak dwa czy trzy razy musiałam odbyć podróż w czasie w za krótkich, za długich albo za dużych ciuchach, przed wszystkimi kolejnymi akcjami domagałam się ubrań szytych na miarę, takich, jakie zawsze dostawał Sebastiano. Obejrzałam się ze wszystkich stron w hotelowym lustrze. Wyglądałam jak bohaterka powieści Jane Austen. – Tym razem jednak José pokazał, że ma dobry gust – powiedziałam do Sebastiana, który właśnie wyszedł z łazienki. – Tak chyba można powiedzieć – zgodził się Sebastiano. Stanął obok mnie i mogłam go zobaczyć w lustrze. Szczęka mi opadła. – Łał! Nie mogłam oderwać oczu od jego odbicia. Miał na sobie obcisłe jasne spodnie, przytwierdzone sztylpami5 do wyglansowanych na wysoki połysk butów, do tego coś w rodzaju fraka z miękkiego materiału w kolorze tytoniu. Spomiędzy jego pół wystawała koszula z wysokim kołnierzem, przytrzymywanym przez śnieżnobiały halsztuk. Sebastiano strzepnął niewidoczny pyłek z nienagannej czystej tkaniny rękawa, zapiął frak i włożył na głowę autentyczny, błyszczący, czarny cylinder. – Łał! – powtórzyłam. – Obłęd. Wyglądasz zupełnie jak pan Darcy. – Czego się nie robi dla tej pracy – westchnął. Przed wyjściem wymeldowaliśmy się z hotelu. Cenne przedmioty zdeponowaliśmy

w hotelowym sejfie, resztę rzeczy umieściliśmy w schowku w przechowalni bagażu na dworcu kolejowym. Stamtąd wzięliśmy taksówkę na Trafalgar Square. Mimo wczesnej pory panował tam już jak zwykle ruch. W naszych historycznych kostiumach prawie nie rzucaliśmy się w oczy, bo ten rozległy plac był ulubionym miejscem aktorów i mimów wszelkiej maści. Na każdym kroku można było spotkać kogoś w przebraniu, kto prezentował coś zgromadzonym turystom. Zgodnie z umową czekaliśmy pod kolumną Zwycięstwa, w miejscu, gdzie znajdowała się brama czasu. Sebastiano zdjął cylinder i przejechał ręką po włosach, potem wyjął z kieszonki ciężki złoty zegarek i go otworzył. – Za chwilę dziewiąta – powiedział. Spojrzałam na zegarek. – Fajna rzecz. Wygląda na drogi. Miałeś już kiedyś coś takiego na misji? – Nie. – Dziwne. To znaczy, to wszystko tutaj… – objęłam nas gestem – …jest takie kosztowne. – W rzeczy samej. – Sebastiano sprawiał wrażenie równie zatroskanego. – Coś jest w tej misji zupełnie innego niż zawsze. Minęła nas para turystów, która wrzuciła kilka monet do cylindra Sebastiana. – Cudowne kostiumy – pochwaliła nas kobieta. – Niewiarygodnie autentyczne. I najwyższej jakości! A więc widzieli to nawet zupełnie obcy ludzie. Zatem jasne było, że czekająca nas akcja wykracza poza zwykłą asystę, która nie wymagałaby aż takiego zachodu. Owa „asysta” – dość łagodne określenie tego, co w rzeczywistości było porwaniem – stanowiła tę część podróży w czasie, która ani trochę mi się nie podobała. Wolałam jej unikać, więc zajmowanie się takimi przypadkami najczęściej pozostawiałam Sebastianowi, bo uważałam, że to deprymujące tak po prostu przerzucać nic niepodejrzewających ludzi do dawnych stuleci. Nawet nie zauważali, że zostali porwani. Tylko na samym początku niektórzy z nich byli nieco zdezorientowani. W takich przypadkach do akcji wkraczało jedno z nas, Obrońców Czasu, by zaprowadzić ich do ich nowego domu, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki czekał już na nich w przeszłości, ze wszystkim, co trzeba: rodziną, przyjaciółmi, znajomymi, a nawet zwierzętami domowymi. Tak jakby od zawsze tu właśnie było ich miejsce; dotychczasowe życie było całkowicie wymazywane z ich pamięci. A także z pamięci ludzi, których znali. Właśnie to mi najbardziej w tym wszystkim przeszkadzało. Nawet jeśli nikt nie traktował zniknięcia tych ludzi jako straty, to przecież taka osoba miała przyjaciół i rodziców, którzy przez całe życie ją kochali i nagle nie mieli pojęcia, że ktoś taki w ogóle istniał. – Idą – powiedział Sebastiano. Zaciekawiona spojrzałam na mężczyznę towarzyszącego José. A więc to był pan Stephenson. Tak samo jak José miał na sobie kostium pochodzący z początków dziewiętnastego wieku, ale znacznie mniej elegancki niż strój Sebastiana czy mój. Nie wyglądał źle, trochę jak George Clooney, tylko był wyraźnie młodszy i jakiś taki przygnębiony, jakby w ostatnim czasie spotkało go jakieś nieszczęście. Oceniłam go na trzydzieści parę lat. Miał krzaczaste brwi, a jego włosy sprawiały wrażenie, jakby od dawna nie odwiedzał fryzjera. José wspomniał, że jest inżynierem i to na pewno nie był przypadek. Większość ludzi, których przeprowadza­liśmy w przeszłość, była naukowcami i przenoszono ich do wcześ­niejszych epok dlatego, że mieli do wypełnienia ważne zadania. Najczęściej dokonywali przełomowych odkryć albo kładli podwaliny pod wynalazki, które z jakiegoś względu były nieodłącznym warunkiem postępu. Mogły to być odkrycia w dziedzinie medycyny, ale także techniki, która dzięki nim zdecydowanie szła do przodu.