prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Marlowe Mia - 01. Dotyk złodziejki

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Marlowe Mia - 01. Dotyk złodziejki.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Mia Marlowe Dotyk 1-3
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 222 stron)

Mia Marlowe Dotyk złodziejki Przełożyła Krystyna Kowalska Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA

Rozdział 1 LISTOPAD 1856 Amdźerat, księstwo indyjskie Każdego dnia ktoś konał z rozkoszy w domu najbardziej pożądanej kurtyzany w Amdźeracie. Pech sprawił, że tym razem nie był to porucznik Greydon Quinn. – Bardzo dobrze, Quinn-sahib – wyszeptała Padma, kiedy zbliżył usta do jej szyi. Pachniała jaśminem, piżmem i podnieconą kobietą. – Szybko stajesz się mistrzem nauk Watsjajany. Szybko poczuł ciasność w spodniach, ale to ćwiczenie winno dać zadowolenie tylko kobiecie, więc jedynie Padma była naga. Kiedy Quinn postanowił zgłębić tajniki starożytnej sztuki erotycznej z tekstu zwanego Kamasutrą, miał świadomość, że podczas tej zmysłowej odysei zdarzą się chwile poświęcenia. Właśnie nadeszła jedna z nich. Nie zwracając uwagi na własne ciało, skupił się na oddechu Padmy i mięśniach drżących pod jej złotobrązową skórą. – Jesteś moim najlepszym uczniem – szepnęła bez tchu. Ujęła jego dłoń i skierowała między swoje uda. Za sprawą jakiejś orientalnej magii Padma pozbyła się wszystkich, nawet najmniejszych włosków z ciała, łącznie z okrywającymi jej miejsce intymne. Quinn uważał to za egzotyczną podnietę. – Wielu twoich rodaków przychodzi do mnie na naukę sztuk erotycznych, ale jedynie nieliczni kończą kurs. – Mruknęła cicho i uniosła biodra na powitanie jego palców. – Jak myślisz, dlaczego tak jest? Quinn najwyraźniej miał problemy z pozbieraniem myśli. – Uważaj, Quinn-sahib – napomniała go, kiedy jego palec ominął miejsce, które nazywała perełką. – Potrafisz robić dwie rzeczy jednocześnie. Odetchnął głęboko i podjął intymne pieszczoty. Padma cicho jęknęła z aprobatą. – W ukończeniu kursu przeszkadza im chyba czas – wykrztusił przez zaciśnięte zęby, walcząc ze sobą.

Jej rozpalona rumieńcem skóra świadczyła o pożądaniu. Z trudem panował nad pragnieniem zdarcia z siebie spodni i zanurzenia się w delikatnej wilgoci Padmy. – Czy nasze dni nie trwają tyle samo, czy nasze serca… nie biją w tym samym… tempie? Nawet dla niej, znawczyni sztuk miłosnych, poskromienie pożądania stanowiło niemały wysiłek. – Tak, lecz my, Anglicy, mierzymy nasze dni miłymi, praktycznymi godzinami i minutami. – W pierwszych dniach po przybyciu do Indii Quinna drażniła azjatycka niepunktualność. Wkrótce jednak uświadomił sobie, że tutejszego poczucia czasu nie da się zamknąć w regułach zachodnich rygorów. – A ja sądzę, że to dlatego, iż Anglicy na ogół pragną sprawiać przyjemność tylko sobie… nie… swoim… kobietom… Och! – Jej ciemne tęczówki odpłynęły pod powieki, a ciało wygięło się w łuk w oczekiwaniu na dreszcz rozkoszy. Quinn przyglądał się z satysfakcją. Doprowadzenie kobiety do takiego szczytu sprawiało, że czuł pełnię życia. Był pewien, że kiedy Padma ochłonie, zrewanżuje się za jego szczodrość. I wtedy ktoś zapukał cicho do drzwi. Quinn zaklął pod nosem. Padma podniosła się chwiejnie i owinęła jedwabną tkaniną. – Proszę. W drzwiach stanął Sandźaj, więc Quinn również wstał. – Tysiączne przeprosiny, mój przyjacielu. – Nikt by nie rozpoznał następcy tronu Amdźeratu w tym mężczyźnie odzianym w prostą tunikę i spodnie z wytartymi nogawicami. Quinn towarzyszył mu w licznych wyprawach incognito, kiedy książę uciekał swojej ochronie i wymykał się z pałacu, ale taka sytuacja wydarzyła się im po raz pierwszy. – W świątyni dzieją się niepokojące rzeczy. – Co takiego? – Banda thugów wtargnęła na dziedziniec – poinformował Sandźaj. – Już zabili jednego kapłana. Nie wszyscy wyznawcy budzącej grozę bogini Kali praktykowali rytualne morderstwa, ale Quinn słyszał o grupie thugów, którzy wyprawiali się na południe i składali ofiary swojej pani. Zwykle był tolerancyjny, ale duszenie ludzi wydawało mu się mało zrozumiałym sposobem demonstrowania wiary. Każde z tych morderstw było uważane za pudźę – akt uwielbienia Kali.

Anglicy usiłowali położyć kres tym praktykom, spotkali się jednak z oporem tubylców. Teraz banda thugów dotarła do Amdźeratu. Quinn mógł w końcu z nią walczyć. Pocałował policzek Padmy. – Przepraszam, muszę iść. – Zatem twoje szkolenie dobiegło końca. – W jej melodyjnym głosie zabrzmiała nutka żalu. – Podarować szczęście bez żądania rewanżu to cel oświeconej duszy. – Nie jestem aż tak oświecony – mruknął Quinn, wkładając za pas rewolwer Beaumont-Adams. – Wierz mi, o niczym tak nie myślę jak o rewanżu. Quinn pobiegł za księciem w upalną noc wąskim zaułkiem prowadzącym do potężnej świątyni. Podeszli do bocznego wejścia, na wypadek gdyby thugowie postawili strażnika przed głównymi wrotami. – Czego tu chcą? – spytał Quinn szeptem. Thugowie na ogół wybierali na ofiary ludzi wracających z palarni opium, zbyt otumanionych, by się bronić. – Obawiam się, że chodzi im o Bagh Ka Khun. – Krew Tygrysa? – Tak. To ten czerwony brylant, który zdobi oko posągu Śiwy. Posiada potężną moc. W niewłaściwych rękach posłuży złu. – Dopilnujmy zatem, żeby pozostał we właściwych. – Quinn wyjął rewolwer. Pożałował, że nie przeładował go po dzisiejszych ćwiczeniach na strzelnicy. Zbyt mu się spieszyło do Padmy. Tak więc zamiast dwunastu pocisków miał w bębenku tylko cztery. Quinn otworzył kopniakiem drzwi i ryknął do bandytów, by się poddali. W chwilach desperacji brawura zawsze jest przydatna. Ale rabusie tylko nabrali animuszu. Quinn naliczył dziesięciu. Jeden z nich, siedzący na ramieniu potężnego posągu w głębi świątyni, obrzucił nieproszonych gości lekceważącym spojrzeniem i spokojnie dłubał sztyletem w oku boga. Quinn zastrzelił czterech thugów, którzy rzucili się na niego i księcia. Zastanawiał się nad zlikwidowaniem opryszka bezczeszczącego podobiznę Śiwy, ale tamci byli bliżej. Poza tym książę Sandźaj mógłby się poczuć urażony, gdyby Quinn przypadkowo uszkodził kulą posąg jego boga. W tej chwili obaj stali plecami do siebie i siekali szablami na prawo i lewo, by odpędzić zamaskowanych bandytów. Poruszali się jak w wystudiowanym tańcu śmierci. Nikt, kto trafił w

zasięg ich kling, nie uchodził cało. Quinna nigdy nie przestało zdumiewać, jak bardzo wyostrzone są w walce ludzkie zmysły. Zauważył owłosioną brodawkę dzielącą brew jednego z napastników. Poczuł mocny zapach kozieradki i curry, bijący od łopoczących szat thugów. Wzdrygnął się, usłyszawszy przeraźliwy wrzask – jego klinga właśnie zadała celny cios i w powietrze bryzgnęła fontanna czerwieni. I Quinn, i jego przyjaciel byli biegli w sztuce fechtunku, ale gdyby któryś z nich upadł, dla obu oznaczałoby to koniec. Nagle thug na posągu wrzasnął wibrująco i przenikliwie, po czym zeskoczył. Na ten dźwięk reszta bandytów porzuciła walkę i pobiegła w ślad za mężczyzną, który unosił czerwony brylant zawinięty w kawałek czarnego jedwabiu. Quinn i Sandźaj ruszyli w pościg, jednak w plątaninie uliczek bazaru wkrótce zgubili uciekinierów. Bagh Ka Khun zniknął niczym kamyk rzucony w wody Gangesu. Bez śladu rozpłynął się w gnijącym sercu podziemnego światka Amdźeratu. MARZEC 1857 Londyn „Słowo daję, to zdecydowanie ostatni raz” – obiecywała sobie lady Viola Preston, przeciskając się przez parterowe okno modnego londyńskiego domu. Na przyjęciu u porucznika Quinna podziwiała nowy szmaragdowy naszyjnik lady Henson. Gdy podano zupę, gospodarz wspomniał, że kupił parę garści nieoszlifowanych kamieni z Indii. Ten nowobogacki nie powinien się tak przechwalać majątkiem, jeśli nie chciał go utracić. Viola zamierzała rozdzielić kamienie z naszyjnika lady Henson. Niestety były tak duże i miały tak niezwykle intensywny kolor, że z pewnością by je rozpoznano. Kamienie nieoszlifowane – niektóre wielkości pestki brzoskwini, o ile porucznik mówił prawdę – nie wyglądały równie charakterystycznie. Viola mogła dostać za nie dobrą cenę. Wtedy da sobie spokój. „Tylko ten jeden raz” – przysięgła w duchu. Choć, jak szekspirowska bohaterka, na której cześć nosiła imię, będzie tęskniła za noszeniem spodni. Są o wiele wygodniejsze od gorsetu i krynoliny. W głębi eleganckiego domu rozległo się ciche skrzypnięcie. Viola wstrzymała oddech.

Zegar w korytarzu tykał. Kiedy hałas się nie powtórzył, doszła do wniosku, że to tylko odgłosy typowe dla starego budynku osiadającego na fundamentach. Pokój, do którego się włamała, pachniał dymem z cygar i brandy, spotkaniem z poprzedniego wieczoru. Nie były to świeże wonie. Może porucznik Quinn skorzystał z zaproszenia lorda Montjoya do klubu? Pewnie raczej poszli do domu publicznego. Ach, wszystko jedno. Ważne, że willa była pusta. Powód nie stanowił dla niej znaczącej różnicy. Weszła na palcach na schody, czujnie wypatrując służby. Porucznik jeszcze nie rozgościł się w domu na dobre, ale sprowadził pomoc z Indii. Podczas przyjęcia Viola zauważyła stojącego na uboczu człowieka w turbanie, który dyskretnie dyrygował służącymi i wydawał rozkazy. Ten Indus najprawdopodobniej tu mieszka. „Wszystko będzie dobrze, o ile nie zbliżę się do kuchni lub na poddasze” – pomyślała. Kamienie powinny się znajdować w sypialni porucznika. Jej paser miał znajomego w cechu murarzy, ten zaś za przyzwoitą cenę chętnie ujawniał lokalizację tajnych sejfów państwa z wyższych sfer. Domy na znanej londyńskiej ulicy miały identyczne skrytki w ścianach głównej sypialni. Nowomodny zamek zapadkowy otworzyłby się bez oporu pod sprawnymi palcami Violi. Bo Viola miała dar. Właściwie dwa, ale tego drugiego nie ceniła aż tak bardzo. Powoli otworzyła drzwi sypialni. Zawiasy niedawno naoliwiono. Dobrze. Usłyszała tylko cichutki zgrzyt. Ciężkie adamaszkowe kotary były zaciągnięte, więc przez jakiś czas stała nieruchomo, przyzwyczajając wzrok do ciemności. Jest! Pejzaż w złoconej ramie znaczył miejsce, w którym prawdopodobnie znajdowała się skrytka. Podeszła na palcach i ostrożnie uniosła obraz zawieszony na drucie przymocowanym do haczyka pod sufitem. Gdyby spadł, męczyłaby się w nieskończoność, usiłując go z powrotem zawiesić. Jeśli szczęście jej dopisze, przesunie pejzaż na miejsce i porucznik Quinn dopiero po wielu tygodniach zorientuje się, że jego kamienie znikły. Sejf rzeczywiście znajdował się pod obrazem, dokładnie w miejscu, które wskazał przyjaciel Williego. Viola przyłożyła ucho do drzwiczek i przymknęła oczy. Gdy słyszała stuknięcie lub cichy chrobot, wiedziała, że odkryła część szyfru. Po paru próbach ostatnia zapadka znalazła się tam

gdzie trzeba i sejf stanął otworem. Jego mroczne wnętrze ziało pustką. Sięgnęła w jego głąb, by dotknąć zimnego metalu ściany. – Szukasz czegoś? – rozległ się męski głos. A niech to! Rzuciła się do drzwi, ale te zamknęły się z trzaskiem. Indyjski służący wyłonił się z cienia. – Proszę, nie próbuj uciekać, bo z największym żalem będę cię musiał zastrzelić. – Melodyjny akcent Indusa kłócił się z powagą jego słów. Viola skoczyła do okna w nadziei, że jest otwarte. I że na dole rośnie przyjazny krzak, który zamortyzuje jej upadek. Porucznik Quinn chwycił ją, zanim zdołała dopaść okna. Przyciągnął do siebie. Jego duża dłoń spoczęła na jej nieskrępowanej gorsetem piersi. – Tam do kata! To kobieta! Włącz lampę, Sandźaj. Żółty blask rozjaśnił pokój. Viola zamrugała oczami oślepiona, a potem z całych sił przydeptała stopę mężczyzny, który ją pochwycił. Quinn stęknął, ale nie rozluźnił chwytu. Odwrócił ją ku sobie. Spojrzał zdumionym wzrokiem. – Lady Viola! Przecież pani nie może być Złodziejem z Mayfair! – A niby dlaczego nie? – Może i była złodziejką, ale nie zamierzała kłamać. – Byłabym zobowiązana, gdyby zechciał pan zabrać ręce. – Nie wątpię. – Porucznik nie rozluźnił chwytu. Jego służący także nie opuścił broni. – Nie mówiłem, sahibie? Kiedy patrzyła na szmaragdy hrabiny, jej oczy płonęły zielenią. – Włosy służącego, uwolnione spod turbanu, spadały falami na plecy. – To diablica. – Możliwe. – Quinn uniósł ciemną brew. – I jeśli tak jest, to mój znajomy ksiądz miał rację: diabeł rzeczywiście przybiera ponętne kształty. Właściwie był to komplement. Viola nie przyjrzała się porucznikowi podczas przyjęcia. Nie miała czasu na mężczyzn i kłopoty, które stwarzali. Kochała raz i na tym koniec. Teraz obchodziły ją wyłącznie klejnoty. Spojrzała na porucznika równie władczym wzrokiem jak on na nią. Quinn miał symetryczne, klasyczne rysy. Pełne wargi i białe zęby zdradzały, że jest

młodszy, niż sądziła. Nie przekroczył trzydziestu pięciu lat. Jego jasna angielska karnacja ogorzała pod wpływem indyjskiego słońca i monsunów. Pobyt w Indiach dał mu bogactwo, ale miał swoją cenę. Jego szare jak chmura oczy jaśniały na tle mocno opalonej skóry. Spojrzenie wydawało się przenikać kobietę na wskroś, dostrzegać, kim jest – złodziejką udającą damę. Quinn spojrzał na służącego. – Chyba jestem ci winien sto rupii. – Pokręcił głową. – Ja stawiałem na wicehrabiego Fenwaya. Był draniem już w Eton, kiedy razem studiowaliśmy. – Puścił ramiona Violi i ujął jej dłoń, lekko się skłoniwszy. – Przepraszam, że w panią zwątpiłem. Zatem znamy już złoczyńcę o złotych palcach, na którego się dziś zasadziliśmy. – Po co od razu używać takich brutalnych określeń. – Wyrwała rękę. Może jeśli go zagada, zdoła się niepostrzeżenie zbliżyć do drzwi i czmychnąć. A wówczas – jego słowo przeciwko jej. Nikt nie uwierzyłby, że potrafiłaby otworzyć sejf, chyba że widziałby ją w akcji. – Kłamca nie powinien krytykować innych. Nie wspominał pan, że dziś wieczorem zamierza dołączyć do lorda Montjoya w klubie? – Powiedziałem. Ale kwestia pójścia z przyjacielem do klubu i pozbawienie kogoś klejnotów to chyba nie ta sama kategoria przewinienia? – Pozbawić mężczyznę klejnotów… – Rzuciła mu wściekłe spojrzenie. – A to dopiero pomysł. Pożałowała tych słów natychmiast po ich wypowiedzeniu. Wysłuchała już wystarczająco wielu sprośności, gdy czekała, aż sklep Williego opustoszeje na tyle, by mogli przejść do omawiania interesów. To najwyraźniej stępiło jej wrażliwość. Żadna dama nie tylko nie powiedziałaby nic podobnego, ale nawet by w ten sposób nie pomyślała. Quinn prychnął. – Proszę wybaczyć, że nie zemdleję z trwogi – jego uśmiech zbladł – ale nie skłamałem. To była dezinformacja. Uświęcona tradycją taktyka, stosowana ze szlachetnych pobudek. – Pewnie sądzi pan, że mną nie mogły kierować szlachetne pobudki. – Zrobiła niby od niechcenia krok w stronę drzwi. Quinn, szeroki w barach i wąski w biodrach, odciął jej drogę ucieczki z gracją wielkiego drapieżnika. Jeśli zamierzała wybrnąć z kłopotów, uwodząc go, nie byłoby to najbardziej problematyczne zadanie, jakiego mogłaby się podjąć. Na pewne rzeczy jednak nie mogła

przystać. Gdyby miała się sprzedać, nie zostałaby złodziejką. – Teraz zapewne odda mnie pan w ręce sprawiedliwości i doprowadzi do mojego upadku. – Obawiam się, że ten upadek już nastąpił, milady. Viola uniosła rękę, by spoliczkować Quinna, ale on zdołał ją pochwycić. Przeszywające spojrzenie mężczyzny sprawiło, że kobieta znieruchomiała. Jedną z jego brwi przecinała cienka blizna ginąca w płowych włosach na skroni. Porucznik był zniewalająco przystojnym człowiekiem. Człowiekiem niebezpiecznym. W towarzystwie panów wyróżniał się niczym jastrząb wśród kur. – Mój służący mierzy do pani z rewolweru, a jest wobec mnie nadmiernie opiekuńczy. – Głos porucznika brzmiał jak cichy pomruk. – Czy na pewno chce mnie pani uderzyć? – Czy dama nie może bronić swojego honoru? – A zatem złodzieje znają to pojęcie. Intrygujące. – Porucznik dał znak Indusowi, by ten opuścił broń, ale sam nie uwolnił przegubu Violi. – To wszystko, Sandźaj. Ta pani i ja musimy porozmawiać. – Jak pan rozkaże. – Indus zatknął broń za szeroki pas i złożył obie dłonie w geście pożegnania. – Namaste. Ale proszę się strzec demonów, sahibie – rzucił złe spojrzenie Violi – choćby przybierały najpiękniejszą postać. Wymknął się z pokoju ruchem płynnym jak jedwab ześlizgujący się po nagiej skórze. – Żądam, by mnie pan uwolnił. – W żelaznym chwycie Quinna jej przegub pulsował. Nie chciała, żeby porucznik uświadomił sobie, jak bardzo łomocze jej serce. – Nie ma pani prawa niczego żądać. Zamierza mnie pani jeszcze raz uderzyć? – Nie, chyba że znowu pan na to zasłuży. – Słusznie. – Quinn puścił rękę Violi i usiadł w nogach łóżka. – Teraz chętnie usłyszę, dlaczego postanowiła pani zaryzykować swoją reputację i wolność dla paru błyskotek. – Siedzi pan, kiedy dama stoi? – Ależ skąd. – Porucznik założył nogę na nogę. – Gdyby do mojej sypialni w środku nocy włamała się dama, z pewnością bym wstał. Viola zmrużyła oczy. Skoro ciągle ją obrażał, z pewnością nie wzruszy go jej los. Zacisnęła usta. Ten człowiek nie zasługiwał, by usłyszeć o jej bólu. – Pani także może usiąść. – Quinn zachęcająco poklepał brokatową narzutę. – Postoję. – Założyła ręce na piersi. – Bycie złodziejką i damą nie wyklucza się, wie pan?

– Trudno będzie przekonać o tym sędziego. – Jeśli zamierza mnie pan oddać w ręce sprawiedliwości, to na co jeszcze czeka? – Miała nadzieję, że dobrze odgaduje jego intencje. Matka pewnie by umarła na wieść, że córkę aresztowano. – Inteligentna kobieta. Nie zamierzam pani stawiać przed sądem. Dodam przenikliwość do listy pani zalet. – Porucznik skinął głową niechętnie. – Czy wiedziała pani, że o Złodzieju z Mayfair słyszano nawet w Bombaju? Jest podstępny. Okrada tylko tych, którzy mają dość majątku, by nie odczuli boleśnie straty. Nie daje się nabrać na podróbki. Czy teraz jest jasne, dlaczego postanowiliśmy panią złapać? Wiedziała, że za jej ujęcie wyznaczono wysoką nagrodę, ale nie miała pojęcia, iż wieści o jej wyczynach rozniosły się tak daleko. – Zatem pańskie przechwałki o garści nieoszlifowanych klejnotów nie były prawdziwe. – Co do cennych kamieni, mam ich dwie garści i są jak najbardziej prawdziwe. – Na ogół. – Prześlizgnął się spojrzeniem na jej nogi w obcisłych skórzanych spodniach. – Nie pragnę nagrody wyznaczonej za pomoc w ujęciu pani, więc będziemy musieli znaleźć inne rozwiązanie. – Inne rozwiązanie? Jeśli w zamian za dyskrecję mam dzielić z panem łoże, to czeka pana rozczarowanie. Porucznik roześmiał się cicho. – Nie to zaplanowałem, choć mogę się zastanowić nad tą propozycją. To miłe, że wzięła pani pod uwagę takie wyjście. Tym razem udało jej się go spoliczkować z całej siły. Quinn zareagował równie szybko. Pociągnął ją na łóżko i przygniótł swoim ciężarem. Zatonęła w puchowym materacu. – Proszę mnie natychmiast puścić! – Wolną ręką uderzyła w jego pierś, ale złapał ją i unieruchomił. Nie mogła się ruszyć pod naporem silnego, muskularnego ciała. – Kobieta, która zakrada się do sypialni mężczyzny, nie powinna sądzić, że uda jej się uniknąć kary. – Zamknął usta Violi gwałtownym pocałunkiem. Wpierw się szamotała, ale po chwili rozchyliła wargi. Porucznik przechylił głowę, jakby doskonale wiedział, jak lubi być pieszczona. Pocałunek nie był już brutalny, stał się proszący. Jej ciało odpowiedziało niepokojącym drżeniem i rozlewającym się powoli uczuciem pulsującego bólu.

Co za absurd! Nie może pozwolić, żeby jakikolwiek mężczyzna wykorzystywał jej skłonną do namiętności naturę. Z wysiłkiem zapanowała nad sobą. Porucznik uniósł się i spojrzał na Violę, unosząc brwi. – Tak pan pojmuje karę? – spytała. – Nie. Całowanie pani wydało mi się przez chwilę dobrym pomysłem. – Teraz już nie? – Może nam posłużyć jako rozrywka. Widzi pani, zostaniemy partnerami – oznajmił porucznik kategorycznie. – W obu przypadkach nie postępuje pan po dżentelmeńsku. – Viola starała się mówić spokojnie. – Czy nie mam tu prawa głosu? – W sprawie naszego partnerstwa? Nie. Chyba że pragnie pani spotkać się z sędzią. – Chropawy baryton wywoływał drżenie w jej całym ciele. Kiedy porucznik na nią spojrzał, oczy mu pociemniały i poczuła twardą męskość napierającą na jej uda. – W kwestii tego, czy oprócz spraw biznesowych będą nas łączyć inne – owszem, ma pani prawo głosu. Serce tłukło się jej w piersi. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. O niebiosa, nie czuła takiej pokusy od… Urwała tę myśl w połowie. Nie zamierzała pozwolić, by ciało podjęło za nią decyzję. Odetchnęła głęboko. – Tylko interesy – szepnęła. – Na razie się z tym pogodzę. Ale proszę zauważyć, że to pani wspomniała o dzieleniu łóżka. Czy jeśli panią puszczę, powstrzyma się pani od okładania mnie pięściami? Skinęła głową. Nie ufała swojemu głosowi. Quinn stoczył się z niej i pomógł jej usiąść. Przez chwilę trwał nieruchomo, jakby odzyskiwał panowanie nad sobą. Potem wstał i podszedł szybko do komody. Wyjął z niej skarpetkę i białą chusteczkę, którą rozpostarł na łóżku. Wytrząsnął na nią zawartość skarpetki. W sypialni rozjarzyły się tęczowe blaski klejnotów. – Trzyma pan drogie kamienie w starej skarpecie? Porucznik wzruszył ramionami. – Wydawało mi się to bezpieczniejsze niż sejf – taki sam model jak te, które otwiera pani w całym Londynie. Viola przyjrzała się kamieniom. Prezentowały się imponująco. – Niektóre nie są autentyczne.

Porucznik uniósł brew z zaskoczeniem. – Proszę je wskazać. Odetchnęła głęboko i wyciągnęła rękę. Najpierw perły. Ich syczące, wodne głosy zawsze słyszała najlepiej. Wzięła jedną z nich, szarą, przydymioną i tęczową. W głowie kobiety rozległ się cichy pomruk. Perła przemówiła do niej wibrującym, łagodnym tonem kojarzącym się z falującym w nurcie łanem wodorostów. Słowa były zniekształcone i nie należały do żadnego znanego języka. Przed oczami Violi pojawiła się wizja starego mężczyzny w fioletowym turbanie i z ufarbowaną na szkarłatno brodą. Upuściła klejnot, zanim zdążył jej zdradzić więcej. Rzadko odbierała obrazy wysyłane przez perły. Może to dlatego, że nigdy nie były tak stare jak inne drogocenne kamienie. Może ich delikatna natura opierała się wpływom właścicieli. A może perły wiedziały, że same także są śmiertelne, i nie chciały dźwigać cudzego ciężaru. Jakkolwiek było, Viola nie chciała znać tajemnic szarej perły. – Ta jest prawdziwa – powiedziała. – I bardzo stara. Nie znajdzie pan drugiej podobnej do niej. Trzeba będzie zrobić z niej wisior. – Skąd pani to wie? – Po prostu wiem. – Jak miała wytłumaczyć coś, czego sama nie pojmowała? Rozumiała tylko, że różni się od innych. A ludzie nie lubią tych, którzy się od nich różnią. Zajęła się pozostałymi kamieniami. Po kolei odnajdowała prawdziwe karneole o słodkich głosach i naburmuszone lapis lazuli, a ich milczące imitacje odkładała na bok. Potem przeszła do innych klejnotów – tych o bardziej przejmującym brzmieniu, potrafiących wtargnąć do jej umysłu, niosąc koszmarne obrazy ze swojej przeszłości. Odsiała zgrzytające szmaragdy, mamroczące szafiry i łkające rubiny. Sterta sztucznych kamieni rosła. Niektóre podróbki były całkiem dobre i pewnie większość jubilerów dałoby się nabrać, ale ona wiedziała, że jeśli kamień do niej nie przemawia, nie jest autentyczny. Na koniec zostało jej pięć diamentów. Wzięła głęboki oddech. Ze wszystkich klejnotów te najboleśniej krzyczały o zbrodniach, które dla nich popełniono. Były nieoszlifowane – nie mogły mieć styczności ze zbyt wieloma osobami. Może kontakt z nimi nie okaże się nadto nieprzyjemny. – Dlaczego się pani zatrzymała? – spytał Quinn. – Nie potrafi pani rozpoznać diamentów?

Viola wzięła największy kamień i odetchnęła z ulgą. – Fałszywy. – Na pewno? Upuściła go na podłogę i nadepnęła. Klejnot rozprysnął się pod jej obcasem na dziesiątki okruchów. – A niech to. Sandźaj niemal mi wmówił, że jest prawdziwy. – Sandźaj pana nabrał. – Skrzywiła się, słysząc to prostackie słowo, które jakoś nieświadomie padło z jej ust. Sięgnęła po następny diament. Ledwie go musnęła, wrzasnął tak przeraźliwie, że ten krzyk niemal odbił się echem od ścian pokoju. Zagryzła wargę i cofnęła rękę, zanim klejnot zdążył przekazać obraz. – Prawdziwy. Quinn przesunął kamień na stertę autentyków. Nie słyszał jego cichego kwilenia. Jak to możliwe? Rzadko się zdarzało, że klejnot do niej przemawiał, gdy ledwo go dotykała. Ten diament musiał mieć szczególnie dramatyczną historię. A ona zrobi wszystko, żeby jej nie poznać. Reszta kamieni okazała się prawdziwa. Zdołała je rozpoznać na tyle szybko, że tylko jeden zdążył wysłać tonący w czerwieni obraz smagłego mężczyzny, który został zaszlachtowany. Przełknęła ślinę, usiłując się pozbyć wizji straszliwej sceny. – A więc to prawda. Nie daje się pani oszukać, choćby podróbki były arcydziełem. – Quinn zgarnął autentyczne kamienie i wsypał je do skarpetki. Viola wstała. Udało jej się uniknąć bolesnych wizji – no, może z wyjątkiem ostatniego diamentu. Wątpiła, żeby pozostawiły po sobie rozsadzający ból głowy, który pojawiał się zwykle jako skutek uboczny jej daru. – Cieszę się, że mogłam się przydać. A teraz, jeśli pan pozwoli… – Nie tak szybko. Nie wyjaśniłem jeszcze istoty naszego przedsięwzięcia. – Przecież już rozpoznałam kamienie. – To była tylko próba. Musiałem się upewnić, że jest pani prawdziwym Złodziejem z Mayfair. Proszę siadać. Powiedział to tak rozkazującym tonem, że bezwiednie usiadła. Po chwili wstała. Nie była przecież jego służącą.

– Jak pani woli. W każdym razie ja spocznę. – Znowu usiadł na łóżku i posłał jej łajdacki uśmiech. Zatrzęsła nią wściekłość, ale przecież sama tego chciała. – Oto moje warunki, które nie podlegają negocjacji – powiedział Quinn. – Będzie mi pani świadczyć usługi w zakresie włamań, a pod koniec naszej współpracy otrzyma pani połowę klejnotów, które przed chwilą oglądaliśmy. – Te, które sobie wybiorę? – spytała z drżeniem serca. Może to oznacza koniec kłopotów jej rodziny. Może nigdy więcej nie będzie musiała kraść. Quinn skinął głową. – Doskonale. Przyjmuję pańskie warunki. Czego pan ode mnie wymaga? – Co pani wie o czerwonych diamentach? – Że są wyjątkowo rzadkie. – W całej swojej karierze włamywaczki nigdy nie natknęła się na taki kamień. – I z tego powodu warte fortunę. Ale nie każdemu służą. Podobno często są obłożone klątwą. – Jest pani przesądna? – Nie. – Wiara w coś, co jest prawdą, nie jest przesądem. Klątwy słyszała jako pierwsze. – Ale o ile wiem, w całej Anglii nie ma ani jednego czerwonego diamentu. A nawet gdyby był, nie ukradłabym go. – Dlaczego? – Bo nie można by go było sprzedać. A pocięcie go na mniejsze kamienie to grzech śmiertelny. Czerwone diamenty w ogóle nie mają zbyt imponujących rozmiarów, najwyżej pięć, sześć karatów. Co bym z nim zrobiła? – Tym będę się martwił ja. – Quinn wstał. – Musi pani wracać do domu, milady. Czeka panią pracowity dzień. Odetchnęła z ulgą, kiedy użył tego grzecznościowego tytułu, ale zaraz zerknęła na niego podejrzliwie. – Co mam zrobić? – Wyjedzie pani ze mną do Paryża. Brylant Bagh Ka Khun został wysłany do królewskiej kolekcji, a ja zamierzam spotkać się z kurierem we Francji. – Bagh Ka Khun? – Krew Tygrysa – wyjaśnił Quinn. – A pani, moja zręczna, pomoże mi go ukraść.

Rozdział 2 Nie wolno ufać złodziejowi, a tym bardziej kobiecie. – Sandźaj złożył powiewną tunikę i upchnął ją w małej torbie. – Kobieta mąci każdy strumień. Dobrze o tym wiesz. Czy memsahib nie sprawiła, że twoi rodacy obrócili się przeciwko mojemu ludowi? Sandźaj miał rację. Bariery społeczne między białymi i Indusami pojawiły się natychmiast, gdy Anglicy sprowadzili do Indii swoje żony i ukochane. – Nie podoba mi się ten plan. – Nie bądź pesymistą. Uda się, zobaczysz. Quinn spojrzał na bagaż swojego przyjaciela, z żalem myśląc, że sam nie ma tak wygodnych strojów. Mieszkając w Indiach, często przywdziewał ubrania miejscowych. Miał wybitny talent do języków i władał hindustani na tyle dobrze, by brano go za tubylca na każdym bazarze, gdzie jeszcze nie słyszano jego przydomku Badśah – diabeł wcielony. – Nie mamy wielkiego wyboru. Telegramy Worthingtona coraz bardziej mnie martwią. – Porucznik Freddie Worthington podzielał obawy Quinna co do narastających niepokojów społecznych. Został w Delhi, ale co tydzień wysyłał raport o sytuacji. Quinn powiadomił go, żeby następną wiadomość zaadresował do hotelu de Crillon w Paryżu. – Pozostaje faktem, że potrzebujemy Złodzieja z Mayfair i że złodziej ten okazał się kobietą. Wyjątkowo kobiecą kobietą. – Quinn uśmiechnął się na wspomnienie nieskrępowanej gorsetem piersi w jego dłoni i dotyku delikatnych ust. Uniósł brew. – Do tej pory nigdy nie stroniłeś od towarzystwa pięknych pań, wasza łaskawość. – W rzeczy samej. Kobieta bywa przydatna. – Sandźaj odsłonił zęby w szerokim uśmiechu, by po chwili się zamyślić. – Ale co do tej mam złe przeczucia. Otacza ją mrok. I nie wymieniaj mojego tytułu, nawet kiedy jesteśmy sami. Nie jestem już księciem. – Nie ze swojej winy. – Quinn zacisnął usta. – To niesprawiedliwe. – Ha! Nikt z wyjątkiem dzieci i głupców – oraz Anglików – nie spodziewa się, że życie będzie sprawiedliwe. – Nie wiem, dlaczego ministerstwo spraw wewnętrznych nie chciało mnie wysłuchać. – Wprowadzona przez lorda Dalhousie doktryna dziedziczenia pozbawiła Sandźaja należnego mu tytułu. Po śmierci sułtana Amdźeratu Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska oznajmiła, że dynastia wygasła wraz z nim, ponieważ Sandźaj był jego adoptowanym synem. Opieka nad

sierotami cieszyła się w Anglii popularnością, ale adopcja? Nigdy. Quinn usiłował wytłumaczyć swoim zwierzchnikom ów miejscowy obyczaj, ale nie chcieli go słuchać. – To dziwne. W moim kraju od stuleci władzę przejmowali adoptowani synowie. Jakie inne wyjście miałby mężczyzna, któremu urodziły się same córki? – spytał Sandźaj, wzruszając ramionami. – Tak, lecz według nas, Anglików, sukcesja dotyczy tylko osób czystej królewskiej krwi. – Quinn zacisnął pięści. – Jakby ludzie byli końmi wyścigowymi. Kompania Wschodnioindyjska wykorzystała fakt, że sułtan nie miał spokrewnionego ze sobą następcy, i zagarnęła księstwo Sandźaja. Amdźerat co prawda nie był duży, lecz leżał na przecięciu kilku szlaków handlowych, przez co stanowił ważny obszar strategiczny. Lord Dalhousie wprowadził swoją decyzję potęgą całej armii brytyjskiej. Na szczęście Quinn zdołał przekonać Sandźaja, że pół tuzina bojowych słoni i wojownicy uzbrojeni w stare muszkiety nie mają szans przeciwko angielskim żołnierzom. Książę nie chciał narażać swoich poddanych, przystępując do wojny. Ale przez tę niesprawiedliwość Quinn wstydził się, że jest Anglikiem. Podał Sandźajowi beaumont-adamsa. – Włóż to do swojej torby. Może ci się przydać. – Nie, sahibie. W tej części świata człowiek o moim kolorze skóry będzie w większym niebezpieczeństwie, kiedy złapią go z taką bronią, niż gdyby paradował nago. – Sandźaj odsunął rewolwer. – Ty mnie obronisz. – Tak cię broniłem, że straciłeś księstwo. – Ufam ci. – Może nie potrafię zmienić faktu, że odebrano ci tron, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby odzyskać skarb Amdźeratu. – Jeśli Krew Tygrysa wróci do świątyni, z której została skradziona, uznam, że spełniłeś obietnicę, przyjacielu. – Sandźaj poklepał Quinna po ramieniu. – Anglicy sprowadzili do mojego kraju wiele rzeczy, ale i wiele z niego zabrali. Lud Amdźeratu ma prawo być dumny ze swego pochodzenia. Odzyskanie Bagh Ka Khun sprawi, że moi rodacy odzyskają ducha. Przypomną sobie, kim są. Quinn był żołnierzem. Wiedział, że pewnych bitew nie da się uniknąć, ale szanował decyzję Sandźaja. Nikt nie nienawidzi wojny bardziej niż ci, którzy ją znają.

– Kiedyś nasze narody zrozumieją, że możemy się wiele od siebie nauczyć. – Ja także mam taką nadzieję. Ale do tego czasu lud Amdźeratu będzie uczyć swoje dzieci tego, co wie każde źdźbło trawy. Kiedy Sandźaj zaczynał mówić zagadkami, Quinn za nim nie nadążał. Indyjski książę postrzegał świat jako nieskończenie zmienny. Dla Quinna widok był raczej czarno-biały. Dobro lub zło, prawda lub fałsz, sprawiedliwość lub jej brak. Umysł przyjaciela był dla porucznika fascynującą zagadką. – No dobrze, poddaję się. Co wie trawa? – Nawet kamień nie jest wieczny. – Sandźaj zamknął bagaż z trzaskiem. „Ale Anglia to cholernie wielki kamień”. – Krew Tygrysa musi wrócić do świątyni – oznajmił Indus. – Tylko pod opieką Śiwy zła moc zostanie okiełznana. Quinn miał zwyczaj puszczać mimo uszu opowieści przyjaciela o klątwach i ciemnej mocy czerwonego diamentu. Bardziej martwiło go zło tkwiące w człowieku. Na bazarach szeptano o buncie. Święci szaleńcy krążyli po Wielkiej Drodze, namawiając do rzezi setek angielskich kobiet i dzieci. Gdyby sipaje dali się podburzyć, wypędziliby wszystkich Anglików za morze, gdzie ich miejsce. Quinn ostrzegał swojego dowódcę przed narastającymi niepokojami. Tłumaczył, że zagarnięcie księstwa Amdźeratu stanowiło wodę na młyn podżegaczy, ale zwierzchnicy nie chcieli go słuchać. Gorzej – oskarżono go o tchórzostwo. Quinn zaprotestował, kiedy wicekról przejął Bagh Ka Khun od bandy thugów. A kiedy porucznik nie dawał za wygraną, dowódca zdegradował go i odesłał do domu z surowym upomnieniem: „Pamiętajcie, po której stronie stoicie”. Teraz Quinn mógł jedynie na własną rękę starać się wynagrodzić krzywdę wyrządzoną Amdźeratowi i mieć nadzieję, że angielscy obywatele, mieszkający w kwaterach wojskowych i rezydencjach w całych Indiach, nie będą musieli odpokutować za grzechy Kompanii Wschodnioindyjskiej. – Nadal uważam, że nie powinien pan ufać tej złodziejce… tej kobiecie – powiedział Sandźaj. – Kto powiedział, że jej ufam? – Quinn narzucił na siebie płaszcz. – Po prostu wiem, że przyjaciół należy trzymać blisko, a wrogów jeszcze bliżej.

– A lady Viola do której kategorii należy? – Zapewne do obu – odpowiedział porucznik, przypominając sobie dziwny błysk w jej orzechowych oczach, kiedy dotykała kamieni i dygotała niczym dzikie stworzenie, które jednocześnie pragnęło i bało się tego, co jej ofiarowywał. Stanowiła żywą zagadkę, skomplikowany węzeł, lecz Quinn z radością go rozwiąże. – Tak czy tak, czas poświęcony na jej poznanie nie będzie czasem straconym. – To nie wypada, żebyś jechała do Paryża bez przyzwoitki – oznajmiła hrabina Meade, skrobiąc marchewkę przy kuchennym stole. – Wcale mi się to nie podoba. – Poradzę sobie, mamo. Viola wyjęła miskę z rąk matki i błyskawicznie dokończyła pracę. Eugenia Preston, obecnie tylko czasem nazywana lady Meade, nie przywykła do podobnych zadań. Choć od czterech lat żyła poniżej standardów typowych dla hrabiowskiego tytułu, nie zdołała opanować sztuki prowadzenia domu. – Przecież nie muszę odwoływać licznych zobowiązań. Pewnie nawet nikt nie zauważy mojej nieobecności. – Viola odłożyła miskę, którą później miała się zająć ich służąca Martha. – Nie wyprawiam się do dzikiej Australii, tylko do Francji, cywilizowanego kraju. – A to akurat kwestia sporna – prychnęła Eugenia. – Jedyna dobra rzecz, która przyszła do nas z Francji… – …to francuskie pasztety – skończyła Viola po raz kolejny. Tak jakby mogły sobie na nie pozwolić. – Tak, mamo. – Powinnaś przynajmniej zabrać Marthę. Viola pokręciła głową. – Bardziej potrzebowałaby mojej opieki niż ja jej. – Stareńka służąca często zapadała na krup lub jakąś inną chorobę i rzadko wywiązywała się ze swoich codziennych obowiązków. Ale Viola nie zwolniła jej ani jej męża Phineasa, ponieważ oboje pracowali w tej rodzinie od lat i nie mieli gdzie się podziać. Matka westchnęła z miną cierpiętnicy. – W takim razie ja będę musiała ci towarzyszyć. O, tylko nie to! – Mamo, dostajesz choroby morskiej na sam widok Tamizy. Podczas podróży okrutnie byś cierpiała. – Viola zerknęła na siostrę, która podśpiewywała w fotelu przy kominku. – Jesteś

potrzebna tutaj. – Ale dlaczego musisz wyjechać tak daleko? Viola zagryzła wargę. Matka przyzwyczaiła się, że jej córka przychodzi do domu z grubymi zwitkami banknotów i kolekcją monet i nie tłumaczy, skąd je zdobyła. Dopóki Viola zapewniała ją, że nie straciła czci, Eugenia uważała te pieniądze za dary od Boga. Kiedy się kończyły, Viola zawsze przynosiła następne. Matka nie mogła poznać prawdy. Myśl, że hrabina wdowa dowie się o paserze, budziła w dziewczynie dreszcze. Matka była bezpieczniejsza i szczęśliwsza, nie znając szczegółów. – Mam coś do załatwienia we Francji – oznajmiła Viola oschle. – Ktoś musi zarobić na tę rodzinę. – Doskonale wiesz, że mogłybyśmy sprzedać dom i wyjechać na wieś. – Eugenia znowu sięgnęła po swój koronny argument. Kłóciły się o to co najmniej raz w tygodniu. – Jeśli będziemy żyć skromnie, wystarczy nam pieniędzy. – Już teraz żyjemy skromnie. Jeszcze więcej skromności i zaczniemy się ubierać w worki po ziemniakach! – warknęła Viola. Nie chciała skromnego życia, tylko takiego, do jakiego została stworzona. Jej ojciec umarł, nie zostawiając męskiego potomka, więc większość jego ziem, wraz z dochodem, jaki przynosiły, trafiła w ręce niegodziwego kuzyna Jerome’a Prestona. Ojciec napisał na łożu śmierci list, w którym polecał Jerome’owi zadbać o ciotkę i kuzynki, ale dokument nie miał mocy prawnej. Nowy hrabia po prostu udał, że rodzina poprzednika nie istnieje. Ojciec zostawił Violi tylko dom w Londynie – i żadnych środków na jego utrzymanie. Ani na życie godne hrabianki. – Tata na pewno życzyłby sobie, żeby sprawy potoczyły się inaczej – odezwała się jej siostra Ophelia. Sterta ubrań do cerowania leżąca obok niej malała w szybkim tempie, a igła migotała w takt ruchu fotela. – Nie zamierzał nas tak zostawić. – Oczywiście – mruknęła matka. – Nikt nie zamierza umrzeć. „Ale człowiek rozważny poświęciłby tej sprawie więcej myśli” – dodała Viola w duchu. – Kiedy Teddy wróci, wszystko się ułoży – oznajmiła Ophelia z niezłomną pewnością. Pochyliła się, żeby pogłaskać po główce dziewczynkę bawiącą się na podłodze z kotem. – Prawda, kochanie? Kiedy tatuś wróci do domu, wszystko się ułoży.

Mała uśmiechnęła się do niej i z radosnym piskiem wróciła do zabawy ze zwierzakiem. Viola i matka wymieniły spojrzenia. Dziewczyna pokręciła głową. Nie było sensu znowu przypominać Ophelii, że jej niepoprawny mąż nie wróci. Kobieta i tak ignorowała prawdę i uparcie tkwiła we własnym świecie. Po narodzinach Portii Ophelia wymyśliła sobie, że Teddy wyjechał na kontynent, gdzie czytał poezje głowom państw. Żaden argument nie mógł jej odwieść od tego przekonania, więc w końcu matka i siostra dały sobie z tym spokój. Ophelia była szczęśliwa, żyjąc w świecie fantazji. Dlaczego miały jej tego odmawiać? Ale ktoś musiał stawić czoła rzeczywistości. I ta trudna rola przypadła Violi. Dziewczyna pocałowała zapadnięty policzek matki i zarzuciła płaszcz na ramiona. – Wrócę, ani się obejrzycie. – Do widzenia, siostro. – Ophelia uśmiechnęła się do niej słodko. – Pozdrów Teddy’ego, kiedy go spotkasz. Po pierwszej desperackiej kradzieży szpilki do kapelusza Viola zorientowała się szybko, że potrzebuje pomocy przy wymianie łupów na gotówkę. Odważyła się zapuścić w zakazane ulice, szukając kogoś, komu może zaufać. Mały granat ze szpilki przesłał jej obraz twarzy Williego i szyldu nad jego sklepikiem. Gdy ów szyld ukazał się za rogiem, postanowiła posłuchać rady kamienia. Początkowo okłamywała Williego, że sprzedaje własne ozdoby, ale kiedy jej wizyty nie ustawały i zawsze towarzyszyły im sensacyjne wieści o kradzieży klejnotów, paser domyślił się prawdy. I ucieszył się z całego serca. Zaproponował układ, który obojgu przynosił korzyści. On miał znajomości w najniższych sferach. Ona, jako córka hrabiego, choćby i zrujnowana, bywała w najlepszym towarzystwie. Mogli sobie nawzajem pomóc. Viola wiedziała, kto posiada drogocenności. Willie poprzez sieć służących i przyjaciół z cechu murarzy zdobywał informacje, gdzie bogacze trzymają skarby. Dzięki temu wchodziła do domu, zawsze dokładnie wiedząc, gdzie szukać łupów. Kiedy zaczęła kraść bardziej kosztowne precjoza, Willie stwierdził, że jego wydatki wzrosły. Musiał zaangażować specjalistów od cięcia większych kamieni i przetwarzania

biżuterii. To kosztowało, toteż Viola zarabiała coraz mniej. Willie zaczął podsuwać wspólniczce pomysły na kolejnych kandydatów do ograbienia i obiecał, że zwiększy jej udział w zyskach. Na razie obietnica pozostała niespełniona. Paser nie byłby zadowolony, gdyby odkrył, że zlekceważyła szmaragdy lady Henson na rzecz klejnotów porucznika i w dodatku tak niewiele zyskała. Opuściła dom Quinna jedynie z szarą perłą. – To rękojmia moich dobrych zamiarów – rzekł z przekonaniem porucznik. – Diament byłby lepszym dowodem – mruknęła, wysiadając z dorożki i polecając woźnicy czekać. Pobiegła wąskim zaułkiem do sklepu Williego. Jej twarz zasłaniała woalka, ale nie dlatego, że Viola obawiała się tu spotkać znajomych z towarzystwa. Wyższe sfery się tu nie pojawiały. Dzięki niej mogła udawać, że nie widzi, do jakiego poziomu się zniża. Otworzyła drzwi sklepu. Dzwonek wywabił z zaplecza Williego, którego brzydka, dobroduszna twarz rozjaśniła się w uśmiechu. – Dzień dobry, milady – zachrypiał. Nigdy nie zwracał się do niej po imieniu. – Witaj, Willie. – Ona z kolei nigdy nie poznała jego nazwiska. Im mniej o nim wiedziała, tym miała spokojniejszy sen. W sklepie nie było nikogo, więc wyjęła z woreczka chusteczkę, która skrywała perłę. – Niestety, ta noc nie przyniosła wielkich efektów. Podsunęła zdobycz paserowi, nie zdejmując rękawiczek z koźlęcej skórki. Obawiała się, że podając klejnot gołą dłonią, wpadnie w trans w tym obskurnym sklepiku. Willie słyszał o jej talencie do włamań, lecz nie musiał poznawać tajemnicy drugiego daru. – Mam tylko tę perłę. – A co z tymi surowymi klejnotami, o których wspominał porucznik? – Mężczyźni uwielbiają się przechwalać. – Nie było to właściwie kłamstwo; Viola bardzo się starała nie powiększać listy swoich grzechów. Niech Willie zrozumie jej słowa, jak chce. – Ta perła jest wyjątkowa, bardzo stara i niezwykle rzadka. – I dlatego będzie trudno ją opchnąć – rzucił Willie, po czym zaproponował obraźliwie niską cenę. Przez parę minut targowali się, jednak w końcu Viola, zrezygnowana, przystała na kwotę o wiele niższą, niż wynosiła prawdziwa wartość perły. Czasami kusiło ją, żeby poszukać innego pasera, ale im więcej osób wiedziało o jej działalności, tym bardziej niebezpieczna się ona

stawała. Dziewczyna była zatem skazana na Williego. – Nie martw się, kaczuszko – starał się ją pocieszyć paser, odliczając pieniądze. – Zarobisz więcej, jak ściągniesz te szmaragdy. – Przez jakiś czas nie będę tu zaglądać. – „A może już nigdy” – dodała w myślach. Złożyła banknoty i schowała do woreczka. Zdeponuje je na koncie matki w Bank of England po drodze do portu, gdzie czekał na nią porucznik Quinn. Hrabina będzie potrzebować pieniędzy na życie. Skoro porucznik zorganizował ten wypad, to on będzie za nią płacił podczas pobytu we Francji. – Wyjeżdżam z… miasta. – Tak? Powinienem o czymś wiedzieć? – Nie, ta podróż nie ma związku z naszymi interesami. – Hmm… – Paser uśmiechnął się przymilnie. – No to proszę na siebie uważać, wasza łaskawość. – Dziękuję. – Miała nadzieję, że widzi go ostatni raz. Kiedy zdobędzie klejnoty, które obiecał jej porucznik, nie będzie musiała korzystać z usług Williego. Zmusi Quinna, aby wystawił jej akt sprzedaży klejnotów, by mogła udowodnić swoje prawo do nich. Zaniesie je do szacownego jubilera, który da jej za nie rzeczywistą cenę. Wówczas powierzy te pieniądze godnemu zaufania inwestorowi i wreszcie zacznie żyć na poziomie odpowiadającym jej pozycji. Matka nie będzie już musiała skrobać marchwi. Znajdą lekarza, który uspokoi znękany umysł Ophelii. Nie będą się już martwić, skąd wziąć buty dla ciągle rosnącej Portii. Rachunek od rzeźnika przestanie budzić ich lęk. Zaczną się wieczorki taneczne, wyjścia do teatru, a w garderobie zawiśnie tyle sukien, ile dusza zapragnie. Może nawet sprawić sobie posag, jeśli zechce wyjść za mąż. „Nie” – poprawiła się zaraz w myślach. Mężczyźni sprawiają zbyt wiele kłopotów. Najważniejsze, że już skończy z tą plugawą norą i kradzieżami. Znów będzie żyć jak dawniej. I nigdy więcej nie zobaczy Williego, odsłaniającego w uśmiechu poplamione tytoniem zęby. – Dobrego dnia. – Wyszła szybkim krokiem, by jak najszybciej odetchnąć świeższym powietrzem. – Nawzajem, milady! – zawołał za nią paser. Jednym ruchem potężnej łapy zgarnął perłę z kontuaru. Była wspaniała. I niech go kule biją, jeśli nie pochodziła z jakiejś większej kolekcji.

– Duncan! Z zaplecza wyłonił się pryszczaty chłopak. – No? – Nasza milady coś kombinuje. Właśnie wyszła. Leć za nią. Zobacz, dokąd idzie. Dowiedz się jak najwięcej: gdzie się wybiera, z kim i w jakim celu. Chłopak zaczął rozwiązywać skórzany fartuch. – No szybciej! Duncan podskoczył, rzucił ciuch i wybiegł jak oparzony. – Jeśli ją zgubisz, ty łachudro, nie masz tu po co wracać! – ryknął za nim Willie. – Bo będę musiał cię obedrzeć ze skóry…

Rozdział 3 Statek Minstrel’s Lady stał w porcie tam, gdzie powiedział porucznik Quinn. On sam krążył z wyraźnym rozdrażnieniem przed trapem. Viola uśmiechnęła się z satysfakcją. Wysoki, okrzepły w walce Quinn prezentował się imponująco. Jego spodnie i marynarka zostały skrojone według najlepszej mody i doskonale podkreślały męską sylwetkę. Najwyraźniej od czasu powrotu z Indii sprawił sobie nową cywilną garderobę. Podróżowanie z tak efektownym towarzyszem nie powinno być dla niej szczególnie uciążliwe. A jeśli niepokoił się, czy ją zobaczy, to tym lepiej. Mężczyzna zawsze powinien trochę poczekać. Wtedy bardziej doceni zaszczyt, jaki go spotkał, jeśli kobieta jednak nie zawiodła. Woźnica pomógł jej wysiąść, po czym przyniósł dwie walizki i pudełko na kapelusze. – Dziękuję, dobry człowieku. A teraz, jeśli zechcesz zaczekać, ten ponury dżentelmen przyjdzie tu zapłacić. – Jest pani! W końcu. Już miałem po panią jechać! – zawołał porucznik. – Proszę się cieszyć, że w ogóle się zdecydowałam. Czy mam przypomnieć, że nie dał mi pan czasu na przygotowanie się do podróży? – Zanim przybyła do portu, zdjęła woalkę, a teraz musiała wsunąć niesforny lok rdzawych włosów pod kapelusik. Nakrycia głowy stanowiły jedyną ekstrawagancję, której nie potrafiła sobie odmówić pomimo trudnej sytuacji rodziny. – Przed wyjazdem musiałam się zatroszczyć o pewne sprawy. – W każdym razie już tu pani dotarła, więc proszę się pospieszyć, bo skończy się odpływ. – Quinn odwrócił się gwałtownie i ruszył w stronę statku. – Moment, panie! – zawołał dorożkarz. – A za przejazd łaskawej pani? Quinn wymamrotał coś pod nosem, ale zapłacił mężczyźnie i dodał sowity napiwek. Znowu ruszył ku trapowi. – Poruczniku, czy pan o czymś nie zapomniał? – Co znowu? – A mój bagaż? – Oczywiście. – Porucznik uśmiechnął się z przymusem. – Przecież poleciłem pani zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy.

– I zabrałam. Quinn wziął jej pudło na kapelusze, zostawiając na ziemi dwie ciężkie walizy. – Oto co nazywam niewielkim bagażem. – A reszta? Porucznik już się nie uśmiechał, tylko szczerzył zęby jak wilk. – Proszę zabrać lub zostawić, mnie to obojętne. Cokolwiek uzna pani za niezbędne, kupię to w Paryżu, ale proszę natychmiast zapakować swój słodki tyłeczek na statek, bo zmienię zdanie i oddam panią w ręce sprawiedliwości szybciej, niż potrafi pani otworzyć zamek. Odwrócił się po raz ostatni. Viola patrzyła za nim w osłupieniu. – Brutal – mruknęła, podniosła bagaż i podążyła za Quinnem. Marynarze podnieśli trap, kiedy tylko po nim przeszła, i rzucili cumy. Minstrel’s Lady ruszył pod pełnymi żaglami. Nie był to wielki statek; mierzył najwyżej osiemnaście stóp szerokości i nieco ponad dwa razy tyle długości. Z pewnością nie zapewniał luksusowych warunków podróży. Viola nie zauważyła wśród podróżnych innych kobiet. – Będę potrzebować czegoś do przegryzienia, jeśli mam być przyjemną towarzyszką podróży – oznajmiła, idąc za Quinnem. Jej matka zapadała na chorobę morską podczas każdego rejsu. Co prawda Viola nigdy nie wybrała się w tak długą podróż, lecz rozsądek podpowiadał, że ona również może tak zareagować. – Najlepiej, żeby to był chleb. – Proszę się nie martwić, nie zamorzę pani głodem. – Zakładam, że przybijemy w Dover. – Oddychała z trudem, płytko. Ten gorset tak przeszkadzał! Porucznik dopiero by się zdziwił, gdyby postanowiła odbyć podróż w męskim stroju, w którym pracowała. To by się nazywało podróżować z małym bagażem! – Kanał pokonamy parowcem? – Nie, ten statek płynie do Hawru, a potem Sekwaną aż do Paryża. – Przepłyniemy tym czymś kanał? – Viola powiodła wzrokiem po pokładzie. Marynarze roili się wokół niej jak mrówki w zburzonym mrowisku. Robili, co w ich mocy, ale stateczek był najwyraźniej przeżarty przez korniki, a jego żagle połatane. – Mój szacunek dla pańskiej odwagi od razu wzrósł o kilka stopni. Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o inteligencji. Czy pan oszalał? To jest statek rzeczny, nie morski. – To jedyny statek, jaki dziś wyruszał do Paryża. Kapitan zapewnił mnie, że już kilka razy odbył taką podróż. Ta trasa oszczędza nam tułaczki w pyle powozem z Calais. Jeśli zna pani