prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony557 195
  • Obserwuję481
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań348 429

Mead Richelle - Georgina Kincaid 05 - Cienie sukuba

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Mead Richelle - Georgina Kincaid 05 - Cienie sukuba.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Mead Richelle Georgina Kincaid 01-06
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 515 osób, 426 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 279 stron)

Richelle Mead Cienie Sukuba    Przekład Joanna Lipińska Wydawnictwo:                 Amber           

Rozdział 1  Byłam pijana.     Nie wiedziałam, kiedy się upiłam, ale najprawdopodobniej wtedy, kiedy  mój przyjaciel Doug założył się ze mną, że nie  dam rady wypić trzech drinków z wódką szybciej od niego. Obiecał, że  jeśli przegra, weźmie moją zmianę w weekend,  natomiast gdyby wygrał, ja miałam przez tydzień pilnować dostaw do  księgarni.     Kiedy skończyliśmy, nic nie wskazywało na to, żebym w ten weekend  pracowała.     ­ Jak udało ci się z nim wygrać? ­ zdziwił się mój przyjaciel Hugh. ­ Jest  dwa razy większy od ciebie.     Poprzez tłum wypełniający moje mieszkanie spojrzałam w stronę  zamkniętych drzwi do łazienki.     ­ Miał w tym tygodniu grypę żołądkową. Zdaje się, że grypa i wódka to  niezbyt dobre połączenie. 

   Hugh uniósł brew.     ­ Kto przy zdrowych zmysłach założyłby się o coś takiego po tym, jak  miał grypę żołądkową?     Wzruszyłam ramionami.     ­ Doug.     Licząc na to, że Dougowi nic się nie stanie, przyjrzałam się innym  uczestnikom przyjęcia, tak jak królowa z zadowole­  niem ogląda swoje włości. Przeprowadziłam się tu w lipcu i od dawna  zbierałam się do zorganizowania parapetówki. Kiedy  w końcu nadeszło Halloween, uznałam, że połączenie go z parapetówką  będzie doskonałym rozwiązaniem. W związku z  tym moi goście byli przebrani w najróżniejsze kostiumy, poczynając od  wypracowanych strojów z epoki renesansu, po le­  niów ograniczających się do włożenia spiczastego kapelusza.     A ja byłam przebrana za Sierotkę Marysię ­ a w każdym razie byłabym,  gdyby Sierotka była striptizerką i/albo bez­  wstydną ladacznicą. Moja falbaniasta niebieska spódniczka kończyła się  tuż powyżej połowy uda, a biała bluzka z bulkami  miała tak głęboki dekolt, że musiałam uważać, gdy się schylałam.  Ukoronowaniem stroju, i to w dosłownym znaczeniu tego  słowa, była burza lnianoblond włosów uczesanych w dwa kucyki związane  błękitną wstążką. Wyglądały doskonale,  zupełnie jak prawdziwe, bo... no cóż, były prawdziwe.     Umiejętność zmiany postaci zawsze się przydawała w pracy sukuba, a na  Halloween była po prostu na wagę złota.  Zawsze miałam najlepsze kostiumy, bo po prostu mogłam przybrać postać,  jaką chciałam. Oczywiście musiałam się trochę ograniczać. Zbyt wiele  zmian mogłoby wzbudzić podejrzenia u ludzi, wśród których się  obracałam. Ale inny kolor włosów  i inna fryzura nikogo nie dziwi. O tak, umiejętność zmiany wyglądu była  bardzo praktyczna.      Ktoś dotknął mojego łokcia. Odwróciłam się i na widok Romana,  mojego socjopatycznego współlokatora, moje zado­  wolenie z siebie trochę osłabło.      ­ Zdaje się, że ktoś się pochorował w łazience ­ stwierdził. Roman był  nefilimem, pół człowiekiem, pół aniołem, o  miękkich czarnych włosach i zielonych jak morze oczach. Gdyby nie to, że 

czasami popadał w szał mordowania nie­  śmiertelnych, a ja znajdowałam się na jego liście „do odstrzału", byłby  niezłą partią.      ­ Tak ­ odpowiedziałam. ­ To Doug. Przegrał zakład o picie wódki.      Roman się skrzywił. Miał diabelskie rogi i czerwoną pelerynę.  Załapałam ironię.      ­ Mam nadzieję, że nie chybi. Nie chciałbym tego czyścić.      ­ Co? To sprzątanie też cię nie obowiązuje? ­ zapytał Hugh. Dowiedział  się ostatnio, że Roman nie płaci czynszu, bo  „szuka pracy". ­ Nie powinieneś tu trochę pomagać?      Roman rzucił Hugh ostrzegawcze spojrzenie.      ­ Nie mieszaj się w to, Roosevelcie.      ­ Jestem Calvinem Coolidge'em, trzydziestym prezydentem Stanów  Zjednoczonych! ­ wykrzyknął obrażony Hugh. ­  Podczas inauguracji miał na sobie taki sam surdut.      Westchnęłam.      ­ Hugh, nikt już tego nie pamięta. ­ To była jedna z wad  nieśmiertelności. Wraz z upływem czasu nasze wspomnienia  stawały się przestarzałe. Hugh, diablik, który skupował dusze dla piekła,  był znacznie młodszy niż ja czy Roman, ale i tak  był o wiele starszy niż którykolwiek z obecnych na przyjęciu ludzi.      Zignorowałam dysputę panów i poszłam porozmawiać z gośćmi.  Kilkoro kolegów z księgarni, w której pracowałam z  Dougiem, stało przy wazie z ponczem, więc zatrzymałam się przy nich na  chwilę. Natychmiast zasypali mnie komple­  mentami.      ­ Masz niesamowite włosy!      ­ Ufarbowałaś je?      ­ W ogóle nie wyglądają na perukę!      Zapewniłam ich, że to bardzo dobra peruka i odwzajemniłam się  komplementami. Ale jedną osobę skwitowałam tylko  smutnym kiwnięciem głową.Masz więcej inwencji twórczej niż wszyscy  tutaj razem wzięci i tylko na tyle cię stać? ­  zapytałam.      Seth Mortensen, autor bestsellerów, odwrócił się do mnie z jednym z  tych swoich charakterystycznych, lekko skrzywio­  nych uśmiechów. Mimo że od wódki kręciło mi się w głowie, to ten 

uśmiech sprawił, że moje serce zaczęło bić szybciej jak  zawsze.      Chodziliśmy kiedyś ze sobą, a Seth odkrył przede mną głębię miłości,  jakiej nigdy sobie nawet nie wyobrażałam.  Bycie sukubem oznaczało między innymi to, że przez wieczność miałam  uwodzić mężczyzn i kraść ich energię życiową,  więc prawdziwy związek wydawał mi się niemożliwy. I tak też ostatecznie  było. Seth i ja zerwaliśmy ze sobą, dwa razy, i  mimo że zazwyczaj godziłam się z tym, iż on sobie z tym jakoś poradził i  żył dalej, wiedziałam, że będę go kochać zawsze.  Jak dla mnie „na zawsze" oznaczało naprawdę coś poważnego.      ­ Nie mogę jej marnować na przebieranki ­ odpowiedział. Jego  bursztynowobrązowe oczy spojrzały na mnie czule. Nie  wiedziałam, czy nadal mnie kocha. Wiedziałam tylko, że zależy mu na  mnie jak na przyjaciółce. I starałam się sprawiać  takie samo wrażenie. ­ Inwencję twórczą muszę oszczędzać na następną  książkę.      ­ Marne wytłumaczenie ­ parsknęłam. Seth włożył koszulkę z Freddym  Kruegerem, co można by uznać za znośne  przebranie, gdyby nie to, że podejrzewałam, iż miał ją na długo przed tym  Halloween.       Seth pokręcił głową.      ­ I tak nikogo nie obchodzi, w co przebiorą się na Halloween faceci.  Liczą się tylko kobiety. Rozejrzyj się.      Tak zrobiłam i uświadomiłam sobie, że ma rację. To kobiety miały  wymyślne, seksowne stroje. Poza kilkoma wyjątkami  mężczyźni zdecydowanie ustępowali im pola.      ­ Peter się przebrał ­ zauważyłam. Seth podążył za moim wzrokiem i  spojrzał na jednego z moich nieśmiertelnych  przyjaciół. Peter był wampirem, szalenie drobiazgowym i obsesyj­no­ kompulsywnym. Był ubrany w strój z  przedrewolucyjnej Francji, włącznie z frakiem w wytłaczane wzory i  upudrowa­ną peruką kryjącą jego cienkie brązowe  włoski.      ­ Peter się nie liczy ­ stwierdził Seth.      Przypomniawszy sobie, jak w zeszłym tygodniu Peter pracowicie  odrysowywał łabądki na listwach przypodłogowych 

w łazience, nie mogłam się nie zgodzić.      ­ No racja.      ­ A za kogo przebrał się Hugh? Jimmy'ego Cartera?      ­ Calvina Coolidge'a.      ­ Skąd wiesz?      Nie musiałam odpowiadać, ponieważ pojawiła się narzeczona Setha i  jedna z moich najbliższych przyjaciółek, Maddie  Sato.      Była przebrana za wróżkę. Miała nawet skrzydełka i zwiewną suknię,  której daleko było do zdzirowatości mojego  stroju. W czarne, upięte w kok włosy wplotła sztuczne kwiaty. Do tego, że  jest z Sethem, też się już mniej więcej  przyzwyczaiłam, ale byłam pewna, że zawsze będzie mnie to trochę  drażniło. Maddie nie wiedziała, że kiedyś się spotyka­  liśmy i nie miała pojęcia, jakie odczucia budził we mnie ich związek.      Spodziewałam się, że weźmie Setha pod ramię, ale to mnie złapała i  odciągnęła na bok. Zachwiałam się odrobinę.  Zazwyczaj dziesięciocentymetrowe szpilki nie stanowiły dla mnie  problemu, ale wódka trochę komplikowała sprawę.     ­ Georgino! ­ wykrzyknęła, gdy odsunęłyśmy się wystarczająco od Setha.  ­ Potrzebuję twojej pomocy.      Wyciągnęła z torebki dwie kartki wyrwane z kolorowych pism.     ­ W czy... och. ­ Żołądek podszedł mi do gardła i mało brakowało, a  dołączyłabym do Douga w łazience. To były zdjęcia  sukien ślubnych.      ­ Prawie się zdecydowałam ­ wyjaśniła. ­ Co myślisz o tych?      Przyznanie, nawet z trudem, że mężczyzna, którego kocham, żeni się z  jedną z moich najlepszych przyjaciółek, to jedno,  ale pomoc przy organizowaniu ich ślubu to już zupełnie co innego. Z  trudem przełknęłam ślinę.       ­ Och, Maddie. To nie moja para kaloszy.       Spojrzała na mnie rozszerzonymi ze zdziwienia oczami.       ­ Żartujesz? To ty mnie nauczyłaś, jak należy się ubierać!      Najwyraźniej nie wzięła sobie do serca moich rad. Te suknie co prawda  doskonale prezentowały się na anorektycznych  modelkach, ale na Maddie wyglądałyby fatalnie.      ­ No nie wiem... ­ Nie zabrzmiało to przekonująco i odwróciłam wzrok. 

Te suknie nasuwały na myśl obraz Maddie i  Setha idących do ołtarza.      ­ Oj przestań ­ nalegała. ­ Wiem, że masz wyrobione zdanie na ten  temat.      Miałam. I to złe. I szczerze mówiąc, gdybym była dobrym sługą piekieł,  powiedziałabym, że w obu wyglądałaby dosko­  nale. Albo wskazałabym najgorszą. To nie moja sprawa, co zamierzała  włożyć. I może gdyby pojawiła się na ślubie w  czymś koszmarnym, to Seth uświadomiłby sobie, co stracił, kiedy się  rozstaliśmy. Ale mimo to... Nie mogłam. Mimo  wszystkiego, co się wydarzyło, nie mogłam Maddie na to pozwolić. Była  dobrą przyjaciółką, nigdy nie podejrzewała, że coś  zaszło między mną a Sethem ani przed ich związkiem, ani w trakcie. I  mimo że małostkowa, egoistyczna część mnie tego  chciała, nie mogłam jej pozwolić iść na ślub w nieodpowiedniej sukni.      ­ Żadna z nich nie jest dobra ­ wydusiłam w końcu. ­W tej bezie  będziesz wyglądała na niską. A kwiaty na dekolcie  tamtej będą cię pogrubiały.      ­ Serio? ­ zapytała zaskoczona. ­ Nigdy... ­ Przyjrzała się zdjęciom i  uśmiech zniknął jej z twarzy. ­ Cholera. A już  myślałam, że wreszcie mam to opanowane.      Moje kolejne słowa musiały być skutkiem ilości wypitego alkoholu.      ­ Jeśli chcesz, to w przyszłym tygodniu możemy się przejść po sklepach.  Poprzymierzasz sukienki, a ja powiem, w  czym ci do twarzy.      Maddie się rozpromieniła. Nie była śliczna w tradycyjnym stylu jak  modelki, ale kiedy się uśmiechała, była piękna.      ­ Naprawdę? Och, dziękuję. I może znajdziesz coś dla siebie.      ­ Dla mnie?      ­ No... ­ Uśmiechnęła się szelmowsko. ­ Będziesz przecież druhną.      W tym momencie przemyślałam kwestię tego, czy może być coś  gorszego od pomagania w planowaniu ich ślubu. By­  cie druhną na tym ślubie było nieporównywalnie gorsze. Ci, którzy  twierdzą, że sami tworzymy sobie piekło na ziemi, mu­  sieli mieć właśnie coś takiego na myśli.      ­ No nie wiem...      ­ Musisz! Nie chcę nikogo innego. 

    ­ Nie jestem typem druhny.      ­ Oczywiście, że jesteś. ­ Nagle Maddie spojrzała na coś za mną. ­ Och,  Doug się odnalazł. Sprawdzę, jak się czuje.  Pogadamy o tym później. I tak się poddasz.      Maddie odmaszerowala do brata, a ja stałam jak słup soli. Stwierdziłam,  że zaryzykuję podróż do Rygi, byle tylko  jeszcze się napić. To przyjęcie poszło zdecydowanie w złą stronę. Ale  kiedy się odwróciłam, nie poszłam do barku, tylko na  patio. Jedną z największych zalet mojego nowego mieszkania był wielki  balkon, który wychodził na zatokę Puget, a w tle  widać było wieżowce Seattle. Ale kiedy tam stałam, to nie widoki  przyciągnęły moją uwagę. To było... coś innego. Coś,  czego nie potrafiłam wyjaśnić. Ale było ciepłe i cudowne i przemawiało  do wszystkich moich zmysłów. Miałam wrażenie,  że widzę kolorowe światło, takie jak pasma zorzy polarnej. Słyszałam też  niezwykłą muzykę, której nie dało się opisać  żadnymi słowami i która nie miała nic wspólnego z dobiegającymi z  głośników mojej wieży dźwiękami Pink Floydów.  Przestałam zwracać uwagę na odgłosy dobiegające z mieszkania i powoli  zaczęłam iść w stronę balkonu. Drzwi były  otwarte, by wpuścić trochę świeżego powietrza, a moje koty Aubrey i  Godiva leżały przy progu i wyglądały na zewnątrz.  Przeszłam nad nimi, przyciągana przez to nienazwane i niewyjaśnione coś.  Kiedy tak szłam za wezwaniem, otoczyło mnie  ciepłe jesienne powietrze. To coś było wszędzie wokół mnie, a zarazem  poza zasięgiem. Wołało mnie, przyciągało do  czegoś, co było tuż przy brzegu balkonu. Zaczęłam nawet rozważać, czy  mimo wysokich obcasów nie wspiąć się na  barierkę i nie wyjrzeć. Musiałam dotrzeć do tego cudownego czegoś.      ­ Hej, Georgino.      Głos Petera wyrwał mnie z transu. Zaskoczona, rozejrzałam się wokół.  Nie było żadnej muzyki ani kolorów, nic mnie  nie wzywało. Były tylko noc, piękny widok i meble ogrodowe na moim  balkonie. Odwróciłam się i spojrzałam mu w oczy.      ­ Mamy problem.      ­ Mamy wiele problemów ­ mruknęłam, myśląc o sukni ślubnej Maddie  i o tym, że prawie wyskoczyłam z balkonu. 

Zadrżałam. Na pewno nie wypiję następnego drinka. Mdłości to jedno. Ale  halucynacje to już zupełnie co innego. ­ To co  się dzieje?       Peter zaprowadził mnie do środka i powiedział:      ­ Cody się zakochał.       Spojrzałam na Cody'ego, też wampira i ucznia Petera. Cody był  młodym nieśmiertelnym, ujmującym i pełnym opty­  mizmu. Przebrał się za kosmitę, z blond czupryny wystawały mu zielone  antenki, a stopień dopracowania srebrzystego  kombinezonu sugerował, że Peter pomagał mu zrobić kostium. W tym  momencie Cody gapił się z otwartymi ustami na  kogoś po drugiej stronie pokoju. Wyglądał tak, jak ja się czułam kilka  chwil temu.      Obiekt uczuć miał na imię Gabrielle i niedawno zaczął pracować w  mojej księgarni. Malutka jak skrzacik, w czarnych  kabaretkach i porwanej czarnej sukience, miała nastroszone czarne włosy i  czarną szminkę na ustach. Prosty dobór  kolorów. Cody wpatrywał się w nią tak, jakby była ósmym cudem świata.      ­ Ehm... ­ wykrztusiłam. Hugh często umawiał się na randki, ale nigdy  nie przyszło mi do głowy, że wampiry, a już  zwłaszcza Peter, mogły wchodzić w jakieś romantyczne relacje.      ­ Myślę, że spodobał mu się jej strój wampira ­ stwierdził Peter.      Pokręciłam głową.  ­     Prawdę mówiąc, ona zawsze tak się ubiera. Podeszliśmy do Cody'ego.  Zauważył nas dopiero po chwili i wyraźnie  ucieszył się na mój widok.      ­ Jak jej na imię? ­ zapytał przejęty.      Próbowałam ukryć uśmiech. Widok zakochanego Cody'e­go był jedną z  najsłodszych rzeczy, jakie zdarzyło mi się oglą­  dać, a także przyjemną odmianą po dotychczasowych wydarzeniach  wieczoru.      ­ Gabrielle. Pracuje w księgarni.      ­ Ma kogoś?      Spojrzałam na nią, akurat gdy roześmiała się z czegoś, co powiedziała  Maddie.      ­ Nie wiem. Mam spytać?      Cody się zarumienił, na tyle, na ile to możliwe u bladego wampira. 

    ­ Nie! To znaczy... no chyba że to nie będzie takie oczywiste? Nie chcę  sprawiać kłopotu.      ­ To żaden kłopot ­ powiedziałam, gdy przechodził obok nas Doug. ­  Hej. ­ Złapałam go za rękaw. ­ Wyświadcz mi  przysługę, a będziesz miał wolny weekend.      Doug dzięki pochodzeniu japońsko­amerykańskiemu miał złocistą  karnację, ale teraz jego skóra miała ten zielony od­  cień właściwy kosmitom.      ­ Wolałbym raczej odzyskać mój żołądek, Kincaid.      ­ Dowiedz się, jak tam stan cywilny Gabrielle. Cody jest  zainteresowany.      ­ Georgino! ­ wykrzyknął przerażony Cody.      Bez względu na samopoczucie Doug nie mógł się oprzeć takiej  propozycji.      ­ Nie ma sprawy.      Przeszedł przez pokój, przyciągnął do siebie Gabrielle i schylił się, żeby  mogła go usłyszeć. W pewnym momencie  spojrzał w naszą stronę, a Gabrielle podążyła za jego wzrokiem. Cody  prawie padł z wrażenia.      ­ O Boże...      Doug wrócił pięć minut później i pokręcił głową.      ­ Przykro mi, chłopie. Jest wolna, ale nie jesteś w jej typie. Ona gustuje  w gotach i wampirach. A ty jesteś zbyt main­  streemowy.      Akurat sączyłam wodę i prawie się zakrztusiłam.      ­ To właśnie ­ powiedział Peter, gdy tylko Doug gdzieś odszedł ­  nazywamy ironią.      ­ Ale jak to możliwe? ­ wykrzyknął Cody. ­ Jestem wampirem.  Powinienem być dokładnie tym, kogo chce.      ­ Tak, ale nie wyglądasz na wampira ­ zauważyłam. Gdyby Gabrielle  była fanką Star Treka, to Cody trafiłby w dzie­  siątkę.      ­ Wyglądam dokładnie jak wampir, bo nim jestem! Za kogo miałbym się  przebrać? Hrabiego Kaczulę?      Przyjęcie trwało jeszcze kilka godzin, po czym goście wreszcie zaczęli  się zbierać. Roman i ja, jako dobrzy gospodarze,  staliśmy w drzwiach, uśmiechaliśmy się i życzyliśmy im spokojnej drogi 

do domu. Kiedy wreszcie wszyscy wyszli, byłam  wykończona i naprawdę zadowolona, że już po wszystkim. Po wypadku na  balkonie nie wzięłam więcej alkoholu do ust i  właśnie dopadł mnie ból głowy, przypominający o wcześniejszej  rozpuście. Roman, patrząc na bałagan, wyglądał na równie  zmęczonego jak ja.      ­ To zabawne, co? Urządzasz parapetówkę, żeby pochwalić się  mieszkaniem, a ludzie zmieniają je w pobojowisko.      ­ Szybko się posprząta ­ mruknęłam, spoglądając na liczne butelki i  papierowe talerzyki z resztkami jedzenia.      Aubrey zlizywała lukier z nadgryzionej babeczki, więc szybko  odebrałam jej łup.      ­ Ale nie dziś. Pomóż mi pozbierać jednorazówki, a resztę zrobimy  jutro.      ­ W haśle „sprzątanie" nie ma miejsca na słowo „my" ­powiedział  Roman.      ­ To bez sensu ­ stwierdziłam, zakręcając salsę. ­1 Peter ma rację, wiesz?  Powinieneś więcej zajmować się domem.      ­ Zapewniam ci dobre towarzystwo. A poza tym i tak nie możesz się  mnie pozbyć.      ­ Jerome się tym zajmie... ­ zagroziłam mu ojcem demonem, a zarazem  moim szefem.      ­ Pewnie. Leć do niego i na mnie naskarż. ­ Roman pohamował  ziewnięcie, pokazując, jak bardzo boi się gniewu ojca.  Rzecz w tym, że miał rację. Nie mogłam się go sama pozbyć, a jakoś nie  podejrzewałam, żeby Jerome chciał mi w tym po­  móc. Ale mimo to trudno było mi uwierzyć, że Roman odma­szerował do  swojego pokoju i zostawił mnie samą ze sprząta­  niem. Nie sądziłam, że posunie się tak daleko.      ­ Dupek! ­ krzyknęłam za nim, ale w odpowiedzi tylko trzasnął  drzwiami. Nie był złym współlokatorem, ale w związku  z naszą skomplikowaną przeszłością często starał się wyprowadzić mnie z  równowagi. I wyprowadzał. Wściekła,  uprzątnęłam największy bałagan i pół godziny później padłam na łóżko.  Dołączyły do mnie Aubrey i Godiva, układając się  obok siebie w moich nogach. Ich kontrastowe kolory sprawiały, że  przypominały jakąś współczesną rzeźbę. Aubrey była 

biała z czarnymi plamkami na głowie, a Godiva składała się z  pomarańczowych, brązowych i czarnych łat. Wszystkie trzy  natychmiast zasnęłyśmy.      Jakiś czas później obudził mnie śpiew... czy raczej coś, co go  przypominało. To było znów to coś, co wabiło mnie  wcześniej, przemawiało do każdej cząsteczki mojego ciała. Ciepłe,  świetliste i piękne. Było wszędzie i wszystkim, i  pragnęłam mieć tego więcej, pójść do tego światła o niesamowitych  barwach. To było takie przyjemne, takie, że gdybym  tylko do tego dotarła, mogłabym się w tym rozpłynąć. Miałam wrażenie,  że widzę wejście, drzwi, które muszę tylko pchnąć  i przez nie przejść, i ...      Ktoś złapał mnie brutalnie i odwrócił do siebie.     ­ Obudź się!     Tak jak poprzednio, wszystkie niezwykłe odczucia zniknęły. Byłam sama  w cichym, pustym świecie. Pieśń syreny  ucichła. Przede mną stał Roman. Potrząsał mną i wpatrywał się we mnie z  niepokojem. Rozejrzałam się. Byliśmy w kuchni.  Nie pamiętałam, jak się tu znalazłam.     ­ Jak... co się stało? ­ wykrztusiłam.      Twarz, która wcześniej mnie przedrzeźniała, teraz pełna była niepokoju,  to zaś napawało niepokojem mnie. Dlaczego  ktoś, kto chce mnie zabić, miałby się o mnie martwić?     ­ To ty mi powiedz ­ odpowiedział Roman i rozluźnił uścisk.      Potarłam oczy i spróbowałam sobie przypomnieć, co się stało.      ­ N... nie wiem. Musiałam lunatykować.      Na twarzy Romana wciąż malowały się napięcie i niepokój.      ­ Nie... coś tu było... Pokręciłam głową.     ­ Nie, to był sen. Albo halucynacja. Już wcześniej to miałam... Po prostu  za dużo wypiłam.     ­ Czy ty mnie nie słyszysz? ­1 znowu maskowany złością niepokój o  mnie. ­ Coś tu było. Jakaś siła. Poczułem to. To  ona mnie zbudziła. Naprawdę nic nie pamiętasz?      Zapatrzyłam się w dal, próbując przypomnieć sobie to światło i dziwną  melodię, ale nie mogłam.     ­ To było... cudowne. Chciałam... chciałam do tego iść... połączyć się z  tym. ­ W moim głosie była nutka tęsknoty. 

    Roman spochmurniał. Byłam sukubem, niższym nieśmiertelnym, który  w przeszłości był człowiekiem. Wyżsi nie­  śmiertelni, tacy jak anioły i demony, zostali stworzeni wraz z początkiem  świata. Nefilimy się rodziły i trafiały gdzieś po­  między te dwie grupy. A w związku z tym ich moce i zmysły były  potężniejsze niż moje.      Roman mógł wyczuć rzeczy, których ja nie mogłam.     ­ Nie rób tego ­ ostrzegł. ­ Jeśli znów to poczujesz, uciekaj od tego. Nie  pozwól się wabić. Pod żadnym pozorem nie  możesz do tego iść.      Spojrzałam na niego spod zmarszczonych brwi.     ­ Czemu? Wiesz, co to jest?     ­ Nie ­ odpowiedział ponuro. ­I w tym właśnie problem.                                                Rozdział 2  Przez resztę nocy przewracałam się z boku na bok. Takie rzeczy się  zdarzają, gdy złoży ci wizytę jakaś nadnaturalna moc.     Poza tym nigdy nie otrząsnęłam się po tym, gdy niezwykle potężna siła  chaosu łączyła się kiedyś ze mną we śnie, by  wyssać ze mnie energię. Nazywała się Nyx i z tego, co wiedziałam,  obecnie była uwięziona. Ale mimo wszystko to, co mi  zrobiła i co mi pokazała, pozostawiło niezatarty ślad. Fakt, że Roman nie  mógł ustalić, co się stało dzisiejszej nocy, trochę  mnie niepokoił. Tak więc obudziłam się z opuchniętymi oczami i  okropnym bólem głowy, który pewnie w równym stopniu  wynikał z kaca, jak i z braku snu. Sukuby, tak jak wszyscy nieśmiertelni,  bardzo szybko wracały do zdrowia, więc moje złe  samopoczucie oznaczało, że poprzedniego dnia zaszalałam. Wiedziałam,  że ból głowy minie, ale wzięłam ibuprofen, żeby  minął szybciej.      W mieszkaniu było cicho. Pomaszerowałam do kuchni. Mimo że  poprzedniego wieczoru starałam się z grubsza  posprzątać, wciąż panował poprzyjęciowy bałagan. Na mój widok zwinięta  na kanapie Godiva podniosła łebek. Aubrey  spała niewzruszona w fotelu. Włączyłam ekspres do kawy i przeszłam na  patio popatrzeć na rozciągające się po drugiej  stronie szaroniebieskiej wody skąpane w słońcu Seattle.      Nagle poczułam znajomy zapach ognia i siarki. Westchnęłam. 

    ­ Nie za wcześnie jak na ciebie? ­ Nie musiałam się odwracać, żeby  wiedzieć, że to Jerome, arcydemon Seattle i mój  piekielny szef.      ­ Georgie, już południe ­ odpowiedział sucho. ­ Reszta świata już dawno  wstała.      ­ Jest sobota. Czas i przestrzeń działają dziś inaczej, a południe uznaje  się za wczesną porę.      W końcu się odwróciłam, głównie dlatego, że kawa była gotowa. Jerome  opierał się o ścianę kuchni, jak zawsze niena­  gannie ubrany w elegancki garnitur. I jak zawsze wyglądał dokładnie jak  John Cusack w latach dziewięćdziesiątych ubieg­  łego wieku. Mógł przybrać dowolną postać, ale z nieznanych przyczyn  najchętniej pojawiał się jako pan Cusack. Tak się do  tego przyzwyczaiłam, że gdy w telewizji leciało Mc nie mów albo  Zabijanie na śniadanie, zawsze się dziwiłam: co też Je­  rome robi w tym filmie?      Nalałam sobie filiżankę kawy i uniosłam dzbanek z zapytaniem, czy  także ma ochotę, ale pokręcił głową.      ­ Podejrzewam, że twój współlokator jest takim samym leniwcem i nie  gania teraz po mieście ze sprawunkami?      ­ Tak sądzę. ­ Dodałam do kawy sporą porcję waniliowej śmietanki. ­  Do niedawna łudziłam się, że jak go nie ma w  domu, to szuka pracy. Ale to były tylko moje pobożne życzenia.      Naprawdę ucieszyłam się, że Jerome przyszedł do Romana. Kiedy  zjawiał się w poszukiwaniu mnie, nigdy nie ozna­  czało to nic dobrego i zawsze kończyło się traumatycznym, zagrażającym  światu wydarzeniem z nieśmiertelnego podzie­  mia.      Przemaszerowałam przez salon, z którego koty zniknęły natychmiast,  gdy pojawił się Jerome, i z kawą w ręku skiero­  wałam się do pokoju Romana. Zapukałam raz, po czym otworzyłam drzwi.  Uznałam, że jako właścicielka mieszkania mam  do tego prawo, a poza tym Roman z uporem godnym lepszej sprawy zwykł  ignorować pukanie.      Leżał rozciągnięty na łóżku w samych bokserkach, a widok ten zaparł  mi na moment dech. Jak już mówiłam, był nie­  samowicie przystojny i to mimo kąśliwych uwag, jakie rzucał, od kiedy się 

wprowadził.      Na widok Romana w negliżu zawsze wracały wspomnienia czasów,  kiedy ze sobą sypialiśmy. Ale aby ochłonąć, wy­  starczyło przypomnieć sobie, że przypuszczalnie kombinuje teraz, jak  mnie zabić. Działało za każdym razem.      Zasłaniał ramieniem oczy od słońca. Przekręcił się, przesunął rękę i  spojrzał na mnie jednym okiem.      ­ Jest wcześnie.      ­ Twój szanowny szef ma inne zdanie na ten temat. Minęło kilka sekund,  po czym skrzywił się, wyczuwając  nieśmiertelny podpis Jerome'a. Westchnął i usiadł, przecierając oczy.  Wyglądał na równie wykończonego jak ja, ale jeśli  cokolwiek mogło go wyciągnąć z łóżka po przebalowanej nocy, to był to  mój szef ­ bez względu na to, co wczoraj na ten  temat mówił Roman. Z trudem zwlókł się z łóżka i ruszył do drzwi.      ­ Nie zamierzasz się ubrać? ­ wykrzyknęłam. Odpowiedział mi tylko  skinieniem dłoni i pomaszerował  korytarzem. Poszłam za nim i zobaczyłam, jak Jerome nalewa sobie kubek  pozostałej z poprzedniego wieczoru wódki. No  cóż, na pewno gdzieś było już po siedemnastej. Uniósł brew na widok  skąpego przyodziewku Romana.      ­ Miło, że się ubrałeś.      Roman okrążył Jerome'a i wziął sobie kawę.      ­ Dla ciebie wszystko, tatuśku. Poza tym Georginie się podoba.      Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Jerome przyglądał się badawczo  Romanowi. Nie wiedziałam nic o jego matce, a  Jerome był demonem, który go spłodził przed tysiącami lat.      Właściwie Jerome był wtedy aniołem, ale zadawanie się z człowiekiem  skończyło się dla niego wywaleniem z nieba i  wysłaniem do roboty pod ziemią. I to bez odprawy. Roman czasami robił  złośliwe uwagi na temat ich związków rodzin­  nych, ale Jerome nigdy się do tego nie przyznał. Prawdę mówiąc, zgodnie  z zasadami nieba i piekła powinien zniszczyć  Romana wieki temu. Anioły i demony uznawały nefilimy za nienaturalne i  złe, i starały się je wytępić. Trochę to brutalne,  nawet jeśli weźmie się pod uwagę socjopatyczne skłonności większości  nefilimów. Ale że niedawno Roman pomógł 

uratować Jerome'a, zawarli pakt, który pozwalał Romanowi mieszkać  spokojnie w Seattle. Przynajmniej na razie. Gdyby  któryś ze współpracowników Jerome'a dowiedział się o tym nielegalnym  pakcie, to piekielnie drogo by nas to kosztowało. I  to wszystkich. Dobry sukub doniósłby na swojego szefa.      ­ To co tu robisz? ­ Roman przysunął sobie krzesło. ­Chcesz pograć w  piłkę?       Twarz Terome'a nadal nic nie wyrażała.      ­ Mam dla ciebie robotę.      ­ Zarobi na czynsz? ­ zapytałam z nadzieją.      ­ Zarobi na dalsze życie w takiej formie, jaka mu odpowiada ­  odpowiedział Jerome.      Roman wciąż uśmiechał się nonszalancko, ale wiedziałam, że to tylko  maska. Zdawał sobie sprawę z tego, że Jerome  jest groźny i że w ramach ich umowy ma obowiązek spełniać polecenia  ojca. Ale mimo to sprawiał wrażenie, jakby to on  robił przysługę Jerome'owi. Wzruszył ramionami.      ­ Nie ma sprawy. I tak nie miałem planów na dziś. To o co chodzi?      ­ Mamy w mieście nieśmiertelnego gościa ­ wyjaśnił Jerome. Jeśli  postawa Romana go denerwowała, to nie dawał tego  po sobie poznać. ­ Sukuba.      Nagle przestałam tylko obserwować ojca i syna.      ­ Co?! ­ wykrzyknęłam i wyprostowałam się tak szybko, że prawie  rozlałam kawę. ­ Myślałam, że wystarczy nam  Tawny.      Przez lata pracowałam tutaj solo, ale kilka miesięcy temu Jerome zdobył  drugiego sukuba. Nazywała się Tawny i mimo  że była dość denerwująca i raczej mało zaradna jako sukub, miała też w  sobie coś ujmującego. Na szczęście Jerome wysłał  ją do Bellingham, na bezpieczną odległość półtoragodzinnej podróży  samochodem.      ­ Nie, żeby to była twoja sprawa, Georgie, ale ten tutaj nie przybył, żeby  pracować. Jest tu... gościem. Na wakacjach. ­  Jerome skrzywił się w ponurym uśmiechu.      Wymieniliśmy z Romanem spojrzenia. Nieśmiertelni mogą oczywiście  brać urlopy, ale na pewno chodziło tu o coś  więcej. 

    ­ I? ­ zapytał Roman. ­ Przyjechała tu, bo...?      ­ Bo jestem przekonany, że moi zwierzchnicy chcą mnie sprawdzić po  ostatnich... wydarzeniach.      Określił to bardzo oględnie, ale w jego słowach była delikatna groźba,  aby nie rozwodzić się nad rzeczonymi wydarze­  niami. Miał na myśli to, co mu się przytrafiło ­ został przywołany i  uwięziony w ramach walki o władzę między demonami.  Dać się przywołać to dla demona raczej żenująca sprawa, która może  podać w wątpliwość jego zdolności do sprawowania  władzy na danym terenie. To, że piekło przysłało kogoś, by sprawdził, jak  się sprawy mają, nie było aż tak zaskakujące.      ­ Myślisz, że cię szpieguje, żeby ocenić, czy nadal dajesz radę się  wszystkim zajmować? ­ zapytał Roman.      ­ Jestem przekonany. Chcę, żebyś ją śledził i ustalił, komu składa  raporty. Sam bym to zrobił, ale nie chcę, żeby wyglą­  dało, że jestem podejrzliwy. Więc muszę pozostać na widoku.      ­ Cudownie. ­ Głos Romana był równie szorstki jak głos jego ojca. ­ Nie  ma to jak śledzić sukuba.      ­ Z tego, co wiem, całkiem nieźle ci to wychodzi ­ wtrąciłam.      To prawda. Roman już wielokrotnie mnie śledził, niewidzialny. Niżsi  nieśmiertelni nie mogli ukryć podpisu, który każdy  z nas posiadał, ale Roman odziedziczył tę umiejętność po Jeromie, a to  czyniło go szpiegiem idealnym. Roman spojrzał na  mnie ponuro, po czym zapytał ojca:      ­ To kiedy zaczynam?      ­ Natychmiast. Nazywa się Simone i zatrzymała się w Four Seasons, w  centrum. Idź tam i sprawdź, co robi. Mei będzie  cię zmieniać.      Mei była zastępcą Jerome'a.      ­ Ten hotel Four Seasons? ­ zapytałam. ­ I piekło za to płaci? To znaczy,  wydawało mi się, że mamy recesję.      ­ W piekle nie ma czegoś takiego jak recesja. I wydawało mi się, że  cierpkie uwagi zaczynasz rzucać dopiero po wypi­  ciu kawy.       Pokazałam mu filiżankę. Była pusta.      Jerome westchnął i zniknął bez ostrzeżenia. Najwyraźniej nie miał  wątpliwości, że syn spełni jego rozkazy. 

    Staliśmy z Romanem, milczeliśmy. Do kuchni przyszły oba koty, a  Aubrey zaczęła się ocierać o nagą nogę Romana.  Schylił się i ją podrapał.      ­ Chyba powinienem wziąć prysznic i się ubrać ­ odezwał się w końcu.       ­ Po co? I tak będziesz niewidzialny? Odwrócił się ode mnie i ruszył do  łazienki.      ­ Pomyślałem, że mógłbym złożyć kilka podań o pracę, jak Mei mnie  zluzuje.       ­ Kłamca ­ stwierdziłam, ale chyba nie usłyszał. Dopiero słysząc lejącą  się wodę, uświadomiłam sobie, że  należało spytać Jerome'a o to dziwne uczucie w nocy. Było takie  dziwaczne, że nie wiedziałam nawet, jak je opisać. A im  dłużej się nad tym zastanawiałam, dochodziłam do wniosku, że to pewnie  efekt alkoholu. Roman twierdził co prawda, że  coś wyczuł, ale wypił co najmniej tyle co ja.      A jeśli chodzi o pracę... zegar kuchenny sugerował, że najwyższa pora  wybrać się do mojej. Wadą tego mieszkania było  to, że za piękne widoki musiałam zapłacić dojazdami do pracy. Wcześniej  mieszkałam w Queen Anne, blisko księgarni i  kawiarni Emerald City Books. Wtedy mogłam chodzić do pracy piechotą,  ale z zachodniego Seattle to było niemożliwe,  więc musiałam wziąć pod uwagę czas dojazdu.      W odróżnieniu od Romana nie musiałam brać prysznica i się przebierać,  nie żebym tego nie lubiła. Ludzkie zwyczaje  poprawiały mi samopoczucie. Użyłam sukubich mocy i byłam czysta,  ubrana w odpowiednią do pracy brzoskwiniową su­  kienkę na ramiączkach, włosy miałam uczesane w kok. Roman nie pojawił  się do momentu, kiedy miałam wychodzić, więc  złapałam kolejną filiżankę kawy i zostawiłam mu kartkę z pytaniem, czy  wyrzucenie śmieci, zanim zacznie bawić się w  Bonda, go zabije.      Nim weszłam do księgarni, po bólu głowy nie było ani śladu. W środku  kręciło się wielu klientów, takich co to za­  lalwiają sprawunki w sobotę, i turystów, którzy dotarli tu /. położonych  nieopodal Kosmicznej Iglicy i Seattle Center.  Zostawiłam torebkę w swoim biurze i obeszłam kontrolnie sklep,  zadowolona, że wszystko jest jak trzeba, dopóki nie za­ 

uważyłam, że w kolejce do kasy stoi osiem osób, a jest czynna tylko jedna.      ­ Co się stało z resztą załogi? ­ zapytałam Beth. Była doświadczonym i  dobrym pracownikiem. Odpowiedziała na moje  pytanie, nawet nie podnosząc wzroku znad kasy.      ­ Gabrielle ma przerwę, a Doug... nie czuje się najlepiej.  Przypomniałam sobie o naszych zawodach w piciu wódki.  Skrzywiłam się, bo czułam się winna, ale też bardzo zadowolona z siebie.      ­ I gdzie jest teraz?      ­ W erotyce.      Uniosłam brwi, ale nie skomentowałam, tylko pomaszerowałam w tamtą  stronę. Nasz niewielki dział erotyki został  dziwnie wciśnięty pomiędzy motoryzację i faunę (a dokładniej płazy).  Między półkami siedział na podłodze Doug z głową  między kolanami. Uklękłam przy nim.      ­ Czas na klina? ­ zapytałam.      Uniósł głowę i odgarnął z twarzy czarne włosy. Wyglądał  nieszczęśliwie.      ­ Oszukiwałaś. Jesteś o połowę ode mnie mniejsza. Jakim cudem nie  umierasz teraz w domu?      ­ Jestem starsza i mądrzejsza ­ stwierdziłam. Gdyby tylko wiedział, o ile  starsza. Złapałam go za ramię i pociągnęłam. ­  Chodź. Idziemy do kafejki po wodę.      Przez moment zdawało się, że nie da rady, ale w końcu z trudem wstał.  Nawet nie chwiał się za bardzo, kiedy prowa­  dziłam go na drugie piętro, którego połowę zajmowały książki, a drugą  kafejka. Złapałam butelkę wody, powiedziałam  barmance, że zapłacę później, po czym pociągnęłam Douga w stronę  krzesła. Obrzuciwszy wzrokiem pomieszczenie, sta­  nęłam jak wmurowana, biedny Doug się potknął. Przy jednym ze stolików  siedział Seth. Miał przed sobą otwarty laptop. To  było jego ulubione miejsce pracy, co całkiem mi odpowiadało, kiedy się  spotykaliśmy, ale teraz było... dziwne. Obok niego  w płaszczu i z torebką w ręku siedziała Maddie. Przypomniałam sobie, że  tego dnia zaczynałyśmy pracę o tej samej porze.  Najwyraźniej właśnie przyszła.      Machnęli, abyśmy do nich podeszli. Maddie zmierzyła brata wzrokiem.       ­ I dobrze ci tak. Doug wziął haust wody. 

     ­ A co z siostrzaną miłością?       ­ Nadal ci nie wybaczyłam, że ogoliłeś mojego jamnika.      ­ Ale to było ze dwadzieścia lat temu, a mały drań sam się o to prosił.      Uśmiechnęłam się z przyzwyczajenia. Kłótnie Douga i Maddie zwykle  stanowiły serial, którego nie mogłam przegapić.  Ale dziś to Seth przyciągał moją uwagę. Poprzedniej nocy, zamroczona  alkoholem, nie myślałam o nim, udawałam, że nie  przeszkadza mi to, że spotyka się teraz z Maddie. Ale teraz, na trzeźwo,  znów poczułam znajomy ból. Naprawdę czułam  zapach jego skóry, potu zmieszanego z mydłem o zapachu leśno­ jabłkowym, którego używał. Słońce wpadające przez duże  okna kafejki podkreślało miedziane kosmyki w zwichrzonej brązowej  czuprynie i doskonale pamiętałam, jakie to uczucie  głaskać go po twarzy, gładkiej skórze policzka i nieogolonym podbródku.      Spojrzałam mu w oczy i zdziwiłam się, że wpatrywał się we mnie.  Poprzedniej nocy prawie udało mi się przekonać  samą siebie, że Seth myśli o mnie wyłącznie jako o przyjaciółce, ale  teraz... nie byłam już taka pewna. W jego spojrzeniu  było coś ciepłego, pełnego namysłu. Nagle zaczęłam podejrzewać, że  pamięta, jak się kochaliśmy. Też o tym myślałam.  Kiedy Jerome zniknął, razem z nim zniknęły moje moce i mogliśmy  uprawiać „bezpieczny" seks, czyli bez efektów  ubocznych spania z suku­bem. Poza jednym. W owym czasie dalej  spotykał się z Maddie i zdradzanie jej odcisnęło na nim  piętno grzechu. To było gorsze, niż gdybym ukradła mu energię.     Teraz Seth był duszą potępioną. Nie wiedział o tym, a wyrzuty sumienia  z powodu zdrady doprowadziły do zbyt szyb­  kich oświadczyn. Uważał, że jest jej to winny. Poczucie winy zmusiło mnie  do odwrócenia wzroku i zauważyłam, że Mad­  die i Doug przestali się kłócić. Maddie patrzyła w stronę baru, ale Doug  wpatrywał się we mnie. Miał przekrwione,  otoczone ciemną obwódką, zmęczone oczy. Ale gdzieś w tym żałosnym,  skacowanym spojrzeniu... był błysk zaskoczenia i  zdziwienia.      ­ Czas na pracę ­ rzuciła wesoło Maddie, wstając od stolika. Puknęła  brata w ramię, odwracając tym samym jego uwagę  ode mnie, na szczęście. Skrzywił się. ­ Przetrwasz ostatnie godziny? 

    ­ Tia... ­ wymamrotał i wypił jeszcze trochę wody.      ­ Popracuj w magazynie ­ poradziłam, wstając. ­ Nie chcę, aby klienci  uznali, że nasi pracownicy mają problem z  alkoholem. Przenieśliby się do innej księgarni tak szybko, że nawet nie  byłoby to zabawne.      Maddie uśmiechnęła się, patrząc, jak Doug wstaje z trudem.      ­ Georgino, nie miałabyś nic przeciwko temu, żebyśmy z Dougiem  zamienili się zmianami we wtorek? Muszę w go­  dzinach pracy załatwić kilka spraw związanych ze ślubem.       Doug rzucił jej ponure spojrzenie.      ­ A kiedy zamierzałaś spytać, czy nie mam nic w planach?      ­ Pewnie. ­ Starałam się nie skrzywić na hasło „ślub". ­Możesz pracować  ze mną na wieczornej zmianie.      ­ Pójdziesz ze mną? ­ zapytała. ­ Obiecałaś.      ­ Naprawdę?      ­ Wczoraj wieczorem.      Zmarszczyłam brwi. Bóg jeden wie, ile obietnic złożyłam, a potem o  nich zapomniałam przez wódkę i dziwne magiczne  moce. Pamiętałam mgliście, że pokazywała mi zdjęcia sukien ślubnych.        ­ Wydaje mi się, że mam jakieś sprawy do załatwienia.      ­ Jeden sklep jest rzut kamieniem od twojego mieszkania ­ nalegała.      ­ Maddie ­ odezwał się pośpiesznie Seth, któremu najwyraźniej też nie  odpowiadała zmiana tematu. ­ Jeśli jest zajęta...      ­ Nie możesz być zajęta przez cały dzień ­ błagała Maddie. ­ Proszę?      Wiedziałam, że to będzie porażka, że proszę się o kłopoty i ból. Ale  Maddie była moją przyjaciółką, a prośba w jej  oczach sprawiała, że miękłam. Uświadomiłam sobie, że to poczucie winy.  Poczucie winy za zdradę, jakiej się dopuściliśmy  z Sethem. Jej twarz wyrażała taką wiarę we mnie, mnie, jej najlepszą  przyjaciółkę w Seattle i jedyną, która według niej  mogła jej pomóc przy ślubie. I dlatego właśnie się zgodziłam, tak samo jak  poprzedniej nocy. Tylko że teraz nie mogłam  zwalić tego na alkohol.       ­ Dobrze.       Poczucie winy to chyba główny powód głupich zachowań.                                               

Rozdział 3 Tego wieczoru pracowałam aż do zamknięcia i wróciłam do domu dopiero  koło dziesiątej. Ku mojemu zaskoczeniu na  kanapie zastałam jedzącego płatki Romana i koty, które walczyły o  najlepsze miejsce na jego kolanach. Ostatnio zdawały  się kochać jego bardziej niż mnie! To była zdrada na niespotykaną skalę.      ­ Co ty tu robisz? ­ zapytałam, siadając w fotelu naprzeciwko niego.  Zauważyłam, że przynajmniej posprzątał po  przyjęciu. Podejrzewałam, że gdybym zwróciła na to uwagę, już nigdy  więcej by tego nie zrobił. ­ Myślałam, że będziesz  ścigał sukuba Jerome'a.      Roman pohamował ziewnięcie i odstawił pustą miskę na stolik. Oba  koty natychmiast zeskoczyły mu z kolan, by wypić  resztę mleka.      ­ Mam przerwę. Ale łaziłem za nią cały dzień.      ­ I? ­ Pomijając już wrodzoną ciekawość, nie podobało mi się, że ktoś  podaje w wątpliwość autorytet Jerome'a. Arcy­  demon działał mi czasem na nerwy, ale nie miałam najmniejszej ochoty na  zmianę szefa. Byliśmy niepokojąco blisko tej  sytuacji, gdy Jerome został wezwany i żaden z kandydatów nie zrobił na  mnie dobrego wrażenia.      ­ To było potwornie nudne zajęcie. Śledzenie ciebie jest o niebo  ciekawsze. Ona większość dnia spędziła na zakupach.  Nie wiedziałem, że w sklepach można brać tyle łachów do przymierzami. I  poderwała faceta w barze, no i... reszty się  domyśl.      Myśl o cierpieniach Romana, gdy Simone uprawiała seks, całkiem mi  się podobała.      ­ Wiedziałam, że nie pogardzisz dobrą pornografią. Skrzywił się.      ­ To nie była dobra pornografia. To była brzydka, perwersyjna  pornografia, którą sprzedają z tyłu sklepu. Taka, która  pociąga tylko naprawdę pokręconych ludzi.      ­ Czyli żadnych potajemnych spotkań do zraportowania Jerome'owi?      ­ Nie.      ­ Pewnie nie ma się co dziwić. ­ Wyciągnęłam się i położyłam stopy na 

stole. W związku z niedyspozycją Douga  spędziłam dziś wyjątkowo dzień przy kasie, stojąc dłużej, niż byłam do  tego przyzwyczajona. O ile się nie myliłam, Roman  zagapił się na moje nogi i dopiero potem spojrzał mi w oczy. ­Jeśli nie  widziała dziś żadnej działalności nieśmiertelnych, to  nie bardzo miała co zgłosić.      ­ Przynajmniej do wieczora nic się nie działo.      ­ Wieczora?      ­. Jesteś aż tak nieprzytomna? Peter i Cody urządzają dziś imprezę.      ­ O cholera, zapomniałam. ­ Peter uwielbiał wydawać obiady i  organizować przyjęcia i zupełnie mu nie przeszkadzało,  że dopiero co ja robiłam parapetówkę. A jako że był istotą nocy, jego  imprezy zawsze zaczynały się późną nocą.      ­ Simone tam będzie?      ­ Tak. Teraz Mei ma na nią oko, ale zastąpię ją u Petera.      ­ Czyli będziesz tam przynajmniej duchem, jeśli nie ciałem?      ­ Mniej więcej. ­ Uśmiechnął się na mój dowcip i po raz pierwszy, od  kiedy wrócił do miasta, w jego ciemnych oczach  zobaczyłam rozbawienie. Przypomniało mi to tego zabawnego,  eleganckiego faceta, z którym się kiedyś umawiałam.  Uświadomiłam też sobie, że jest to jedna z nielicznych rozmów  nieociekających jadem. Było prawie... normalnie. Źle     16  interpretując moje milczenie, spojrzał na mnie nieufnie. ­Chyba nie  zamierzasz się wykręcić, co? To nie mógł być aż tak  męczący dzień.      Prawdę mówiąc, rozważałam wykręcenie się. Po wczorajszych  wydarzeniach i żalu, że zgodziłam się pomóc Maddie,  jakoś nie byłam pewna, czy wytrzymam wygłupy moich nieśmiertelnych  przyjaciół.      ­ Chodź ­ odezwał się Roman. ­ Simone jest taka nudna. I nawet nie  chodzi mi o to, co robi. Jest po prostu bezbarwna.  Jeśli cię tam nie będzie, to nie wiem, co zrobię.       ­ Mówisz, że reszta, moi przyjaciele nie są zabawni?       ­ Nieporównywalnie mniej niż ty.      W końcu zgodziłam się iść. Aczkolwiek nie zdziwiłabym się, gdyby 

Roman namówił mnie na tę imprezę tylko po to,  żebym go podwiozła. W każdym razie jadąc na Capitol Hill, byłam w  niezłym nastroju. Trochę dziwnie się czułam, będąc,  a zarazem nie będąc z Romanem. Aby śledzić sukuba, znów zrobił się  niewidzialny i ukrył swój podpis. Zupełnie, jakbym  miała w samochodzie ducha.      Jak zwykle przyszłam jako jedna z ostatnich. Trzej muszkieterowie:  Peter, Cody i Hugh, byli obecni, tym razem już w  zwykłych strojach, a nie historycznych. W przypadku Petera oznaczało to  spodnie i idealnie dobraną do nich wełnianą  kamizelkę, Cody był w dżinsach i podkoszulku, a Hugh w garniturze.  Przytrzymałam otwarte drzwi trochę dłużej, żeby  Roman mógł się wsunąć za mną. Dalej musiał sobie radzić sam. Peter, gdy  tylko wpuścił nas do domu, pognał do kuchni.      Była też Simone. Siedziała na niewielkiej kanapie, z ele­Haucko  skrzyżowanymi długimi nogami i dłońmi na kolanach.  Hyla szczupła, biust miała rozsądnej wielkości, włożyła czarną spódnicę i  srebrzystą jedwabną bluzkę. Włosy, co mnie nie  zaskoczyło, były długie i blond. Większość sukubów uważała, że bycie  blondynką było najlepszą metodą na zaciągnięcie  faceta do łóżka. Jak dla mnie oznaczało to brak doświadczenia. Byłam  brunetką, co prawda ze złotymi pasemkami, już  tadny kawałek czasu i jakoś nigdy nie narzekałam na brak powodzenia.  Obok niej siedział Hugh z miną flirciarza, którą  przybierał za każdym razem, gdy próbował poderwać dziewczynę. Simone  patrzyła na niego z grzecznym uśmiechem, a  gdy weszłam, uśmiechnęła się do mnie. Jej nieśmiertelny podpis pachniał  fiołkami i nasuwał mi na myśl blask księżyca i  dźwięk wiolonczeli.      ­ Na pewno jesteś Georgina ­ odezwała się. ­ Miło mi cię poznać.      Wciąż miała uprzejmy wyraz twarzy i byłam pewna, że nie udawała. Nie  była złośliwa czy nazbyt ujmująca ani też nie  okazywała wrogości, jaka zwykle łączyła się ze spotkaniem dwóch  sukubów, lub też ukrytej pod uśmiechami agresji. Była  po prostu w miarę miła. Była nudna.      ­ Wzajemnie ­ odpowiedziałam. Odwróciłam się do Co­dy'ego, próbując  ustalić, co to za zapach dobiega z kuchni. ­Co 

na obiad?      ­ Zapiekanka po pastersku.       Czekałam, aż do mnie mrugnie, mówiąc, że żartuje, ale nie.      ­ To nie w stylu Petera. ­ Był doskonałym kucharzem, zwykle wybierał  raczej steki z polędwicy wołowej czy małże po  prowansalsku.      Cody skinął głową.      ­ Oglądał dziś film dokumentalny o Wielkiej Brytanii i to go  zainspirowało.      ­ No, ja nie mam nic przeciwko. ­ Usiadłam na podłokietniku kanapy. ­  Powinniśmy się cieszyć, że nie postanowił  zaserwować kaszanki na krwisto.      ­ W Australii też mają coś w rodzaju zapiekanki po pastersku, ale na  wierzch i na dno kładą ziemniaki ­ odezwała się  nieoczekiwanie Simone. ­ Nazywają to zapiekanką ziemniaczaną.      Zapadła cisza. Nie, żeby jej wypowiedź była całkiem bez związku z  tematem, ale była po prostu dziwna, zwłaszcza że  Simone nie mówiła tonem przekonanego o swojej wiedzy kujona,  typowym dla ludzi, którzy zawsze wygrywali w kwizach.  Po prostu przedstawiła fakt. I to do tego niezbyt ciekawy.      ­ Ach ­ powiedziałam śmiertelnie poważnym tonem. ­Dobrze wiedzieć,  że nazwa pasuje do dania. Zaoszczędzimy sobie  kłopotliwych błędów przy obiedzie. Bóg jeden wie, ilu ludzi się nacięło,  zamawiając kurki.      Cody zakrztusił się piwem, natomiast Hugh uśmiechnął się promiennie  do Simone.      ­ To fascynujące. Jesteś kucharką?      ­ Nie ­ odparła i zamilkła.      W tym momencie pojawił się Peter z moim drinkiem. Po wczorajszym  zakładzie z Dougiem postanowiłam trochę  przystopować ­ powiedzmy przez kilka dni. Ale nagle stwierdziłam, że  chyba jednak muszę się napić. Peter rozejrzał się i  zmarszczył brwi.      ­ A to co? Miałem nadzieję, że Jerome przyjdzie.      Nasz szef często spędzał z nami czas, ale od kiedy go przywołano, jakoś  unikał spotkań towarzyskich.      ­ Wydaje mi się, że ma coś do załatwienia ­ wyjaśniłam. Prawdę