Spis treści
Trzydzieści sześć lat wcześniej
Dziki kraj
Zmienia się jeszcze więcej
Noc ognia
Sny umarłych
Trzydzieści sześć lat wcześniej
Dzicy
Król Rzeźnik
Zimne prawdy, ciepłe kłamstwa
Nowe żniwo
Trzydzieści jeden lat wcześniej
W stronę bagna
Człowiek z żelaza
To tylko dziewczyna
Niepokonany
Lepsze miejsce
Dwadzieścia sześć lat wcześniej
Magia krwi
Poznawanie
Wojenne blizny
Dwadzieścia pięć lat wcześniej
Wybór i konsekwencje
Kamienne dno
Posiew
Zawsze jest wybór
Czas zmian
Dwadzieścia cztery lata wcześniej
Jasnowidz
Dotknięty przez boga
Cienioport
Przemyślenia
Dwadzieścia jeden lat wcześniej
Mal-Torrad
Dziedzictwo bogów
Odkrycia
Nienarodzone
Czternaście lat wcześniej
Starzy i nowi przyjaciele
Co kryje się pod spodem
Anioły i demony
Dziesięć lat wcześniej
Rozdzieleni
Ci, którzy powrócili
Lepszy człowiek
Trzydzieści sześć lat wcześniej
Słyszał, jak przedzierają się za nim pomiędzy drzewami. Ześlizgnął się w dół zbocza,
a zniszczone buty znalazły oparcie na bryle zamarzniętego śniegu. Jego stopy były zdrętwiałe
z zimna, zdawały się tak martwe jak jagnię drgające mu dziko na ramieniu. Krew wciąż sączyła się
z podciętego gardła zwierzęcia i wsiąkała w brudne szmaty, które okrywały jego ciało.
Jeden ze ścigających go mężczyzn przeklął i ryknął wściekle. Przesunął tuszę, którą dźwigał na
ramieniu, i pozwolił sobie na uśmiech. Gubił ich mimo ciężaru, który niósł. Zorientował się, że kilku
z nich zdążyło się już poddać. Większość to starcy. Grubo po trzydziestce.
Oddalił się od nich na pewną odległość i znalazł miejsce, w którym mógł się ukryć. Leżał w nim
przez chwilę, po czym postanowił rozpocząć zabawę. Jego żołądek zaburczał potężnie,
przypominając mu, że ta zima była beznadziejna. Bardziej surowa niż jakakolwiek inna, którą
pamiętał.
Wskoczył na przewrócone drzewo i utrzymał równowagę mimo grubej warstwy lodu, która
znajdowała się tuż pod nim. Chwilę później usłyszał huk, któremu towarzyszyła nowa lawina
przekleństw. Domyślił się, że jeden z jego prześladowców potknął się o kłodę i upadł prosto na
twarz.
Zastanawiał się, co się stało z Liściem i Czerwonym Uchem – lub Martwym Uchem, jak
postanowił nazywać swego nieszczęsnego przyjaciela. Czerwone Ucho miał stać na warcie, w czasie
gdy on wraz z Liściem plądrowali farmę. Ubili dopiero pierwsze jagnię, kiedy ktoś podniósł alarm.
Okazało się, że Czerwone Ucho był równie bezużyteczny jako wartownik co jako kucharz. Wszyscy
się zastanawiali, jakim cudem udało mu się przetrwać tyle czasu w gangu Skarna.
Drzewa w końcu się przerzedziły. Teraz mógł dostrzec rzekę. Gdy tylko pokona powierzchnię
Topniaka, ci uparci dranie przyznają się do porażki. Kontynuował bieg, a szybkie oddechy tworzyły
kłęby pary. Jednak zbliżając się do brzegu, zdał sobie sprawę, jak bardzo się pomylił. Roztopy miały
niebawem całkowicie zamarznąć. Potężne kawały lodu kotłowały się, tworząc spiętrzenia i łącząc się
z siłą, która mogłaby zgnieść człowieka na miazgę. Nie było najmniejszej szansy na to, aby
przepłynąć wpław przez ten szalejący nurt.
Nasłuchując odgłosów pościgu, zbiegł w dół rzeki i powrócił do lasu.
Dwóch mężczyzn wyłoniło się zza drzew, zagradzając mu drogę.
– Dotarłeś już wystarczająco daleko, chłopcze.
Stojący bliżej był zdyszany, jednak nie dało się nie zauważyć ponurej determinacji w jego głosie.
Tak samo jak błysku zimnej stali, która wisiała mu u pasa.
Nie marnował czasu na odpowiedź. Rzucił się naprzód i uderzył czołem w twarz mówiącego.
Usłyszał łamanie kości i poczuł, jak chrząstki kruszą się od siły ciosu. Odwrócił się natychmiast,
zrzucił z ramienia jagnię i podniósł je do góry, tworząc prowizoryczną tarczę. Miecz drugiego
mężczyzny zaklinował się w boku zwierzęcia, a zdziwienie napastnika trwało wystarczająco długo,
by w trzech krótkich ciosach powalić go na ziemię.
Podniósł jagnię i usiłował wyciągnąć z niego miecz, jednak ktoś, kto stał z tyłu, uderzył go
i zwalił z nóg. Broń oraz zmaltretowana tusza wypadły mu z rąk, po czym poleciały na bok.
Obrócił się, aby dorwać kolejnego napastnika. Był z niego kawał bydlaka, równie wysoki jak on
sam i sporo cięższy. Mimo że zawsze był wyjątkowo silny jak na swój wiek, tym razem nie udało mu
się przygwoździć drania, aby wymierzyć mu porządny cios. Kącikiem ust wciągnął powietrze
i splunął krwią. Drugi mężczyzna złapał go za szyję i pociągnął w dół. Odskoczył desperacko w tył,
unikając tym samym roztrzaskania głowy o kamień. Zamachnął się łokciem i zdawało mu się, że
złamał napastnikowi żebro. Jednak nawet jeśli tak się stało, jego przeciwnik w ogóle się tym nie
przejął.
Walcząc z wielkim Wschodniakiem, zupełnie stracił poczucie czasu. Mogła minąć minuta lub
godzina, gdy tłukli się wzajemnie na brzegu rzeki, jednak żaden z nich nie potrafił uzyskać przewagi.
W końcu się rozłączyli, a jego przeciwnik odsunął się i teraz oddychał ciężko. Powoli zaczął się
orientować, że byli obserwowani. Odwrócił się. Patrzyło na niego pół tuzina twarzy. Znał dobrze
jedną z nich, pokrytą siniakami, które zmieniły chłopięce rysy w różnokolorowy bałagan. To Liść.
Jeden z mężczyzn przykładał długi sztylet do gardła Liścia. Dwóch innych trzymało naciągnięte
łuki. Najpodlej wyglądający z nich potrząsnął głową i splunął na śnieg.
– Gdzie się chowa reszta?
– Reszta?
Wiedział, o czym mówił mężczyzna, lub tak mu się wydawało. I jeżeli chodziło właśnie o to,
o czym myślał, to był już prawie martwy.
– Twój gang. Plądrowaliście osady w pobliżu Granicy od roku. Zamordowaliście całą rodzinę
w ich własnych łóżkach. Matkę, dzieci, wszystkich.
Skrzywił się na to wspomnienie. Otarł twarz wierzchem dłoni i obejrzał krwawą plamę, która na
niej została. Spojrzał w górę. Niebo pociemniało jak stary siniec.
– Czekam na odpowiedź, chłopcze.
Zmrużył oczy i popatrzył na martwe przebite jagnię leżące na brzegu rzeki.
– Ja tego nie zrobiłem. Liść i Czerwone Ucho też nie.
– Chcesz mi powiedzieć, że wasza trójka oddzieliła się od grupy, gdy ta zaczęła zabijać ludzi?
– To prawda.
Przywódca Wschodniaków splunął ponownie.
– W takim razie załatwimy to w ten gorszy sposób.
Wskazał ręką na mężczyznę trzymającego Liścia.
– Utop go w rzece. Powoli, pamiętaj. Daj naszemu koledze czas na zastanowienie się, czy jest coś,
o czym powinien nam powiedzieć.
Liść zaczął się wyrywać, gdy ciągnięto go w stronę rzeki. Wprawdzie on sam był jeszcze
właściwie dzieckiem i ciężko było mu patrzeć na próby uwolnienia się Liścia, jednak nie odwrócił
wzroku. Nawet wtedy, gdy głowa kamrata znalazła się we wzburzonej wodzie.
– Ile masz lat? – zapytał przywódca, kiedy chłopak został wyciągnięty z wody.
– Szesnaście – odpowiedział.
Widział, jak Liść szczęka zębami w niekontrolowany sposób. Muskularny młodzieniec usiłował
złapać oddech, a jego skóra przybrała paskudny niebieskawy odcień.
– Jesteś jeszcze chłopcem, a już pobiłeś dwóch moich ludzi do nieprzytomności. Zarżnięcie tej
kobiety i jej dzieci musiało być dla ciebie łatwizną.
Tym razem się rozzłościł.
– Mówiłem ci, że my tego nie zrobiliśmy! Ukradliśmy jedynie trochę żywego inwentarza.
Zostawiliśmy Skarna i innych przed Wschodnim Stykiem.
Liść poszedł ponownie pod wodę. Gdy został wyciągnięty, jego oczy wywróciły się w głąb
oczodołów. Już nie walczył.
Przywódca wskazał na bezwładną postać.
– Już po nim. Dobij go i wrzuć ciało do rzeki.
Narastała w nim wściekłość. Lubił Liścia, który był chłopcem inteligentnym, pogodnej natury,
mimo że prędzej podciąłby gardło swemu wujowi, niż spędził kolejną noc w swym łóżku. Liść
strzegł go, gdy dołączył do gangu Skarna, uratował go raz lub dwa z krwawej konfrontacji, kiedy
jego duma nie pozwoliła mu się poddać.
– Jak go utopisz, to cię zabiję.
Mężczyźni trzymający napięte łuki poruszyli się lekko. Strzały przygotowane były do
wystrzelenia. Ich przywódca zachichotał obrzydliwie i skinął na mężczyznę trzymającego Liścia.
– Utop go.
Zaatakował.
W następnej chwili leżał na ziemi, patrząc na ołowiane niebo. Płatki śniegu opadały w dół i topiły
się na jego twarzy. Sięgnął ręką do kolana i poczuł, że wystaje z niego strzała. Pojawiła się nad nim
twarz.
– To było głupie. Odważne, ale głupie. Panowie!
Poczuł, że ciągną go po śniegu w stronę, z której dobiegały dźwięki płynącej wody. Odwrócili go
brutalnie i przytrzymali ponad rzeką. Wpatrywał się w Topniak, obserwując, jak ciało Liścia
skręcało się i obracało, zupełnie jak jego występujący w przyrodzie imiennik, nim ostatecznie
zniknęło pod wodą. Ktoś złapał go za włosy i popchnął jego głowę w dół, w kierunku
zamarzającego wiru…
– Czekaj.
Niedoszli oprawcy się zawahali, a jego głowa zatrzymała się jeden cal ponad wodą. Spoglądał
w jej dziką otchłań.
– Jak masz na imię? – zapytał głos.
Był głęboki, mocny i brzmiał, jakby był skierowany wprost do niego. Odwrócił odrobinę głowę
i zobaczył, że przemawiającym był wielki drań, z którym wcześniej walczył.
– A jakie to ma znaczenie? – Przywódca był wyraźnie zirytowany. – Jest bandytą. Zabij go i to
zakończ.
– Chłopak ma w sobie ogień. Ogień i stal. Moglibyśmy zrobić z niego użytek. Duchy dobrze
wiedzą, że w Twierdzy potrzebujemy walecznych mężczyzn.
– To zimnokrwisty morderca. Zabójca dzieci. Poza tym właśnie oberwał strzałą w kolano.
Niewielu wyleczyło się z takich ran.
Zapadła krótka cisza. Ranny wstrzymał oddech i wsłuchiwał się w ryk szalejącego pod nim
Topniaka.
Silna ręka wyciągnęła go niemal delikatnie, po czym obróciła.
– Nigdy nie spotkałem chłopca, który zniósłby ta walkę co ty. Zwłaszcza będąc na wpół
zagłodzonym. Zapytam raz jeszcze: jak masz na imię, chłopcze?
Spojrzał na swego wybawcę. Na jego twarzy widać było kilka drobnych ran, które poniósł
w wyniku wcześniejszej walki, jednak oczy nie zdradzały złych zamiarów ani złości. Jedynie pewną
ciekawość.
– Mam na imię… – rzekł powoli, próbując nie zemdleć z bólu.
Zamrugał, by zrzucić płatki śniegu z powiek.
– Mam na imię… – powiedział ponownie – Kayne.
Dziki kraj
Kayne.
Szorstki głos wyrwał go ze snu, tak jak gdyby ktoś wylał mu na głowę kubeł lodowatej wody.
Wilk potrafił wychrypieć jego imię na wiele mrożących krew w żyłach sposobów. Jeden rzut oka na
łyse, naznaczone przez ogień oblicze Jereka wystarczył mu, aby się upewnić, że sprawy potoczą się
paskudnie.
– Bandyci? – zapytał bezgłośnie.
Jerek skinął głową i skrzywił się na widok blednącej nocy. Bliźniacze topory ponurego wojownika
były już przygotowane. Te brutalne narzędzia śmierci odebrały więcej istnień, niż Kayne był w stanie
zliczyć.
Stary góral podniósł się z bólem na nogi i otarł sen z oczu. Nie zadali sobie trudu, aby rozpalić
ognisko. Był środek lata, a poza tym mieli nadzieję, że dzięki temu nie zwrócą na siebie uwagi. Mieli
nadzieję, że unikną sytuacji takiej jak ta.
Dobył miecza i zmrużył oczy, wpatrując się w ciemność.
„Ni cholery nie widać” – pomyślał gorzko.
Jego wzrok się pogarszał.
Z kolei zmysły Jereka zdawały się wyostrzone jak nigdy wcześniej. Jego przyjaciel odwalił
większą część warty i mimo że żaden z nich nie powiedział nic na ten temat, Kayne zaczynał się czuć
winny. Człowiek jest w stanie znieść jedynie określoną dawkę poczucia winy. A im jest się starszym,
tym trudniej udźwignąć ten ciężar.
Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. Strzała świsnęła w powietrzu i uderzyła o trawę sześć stóp od
miejsca, w którym uwiązane były konie. Prychnęły i poruszyły się nerwowo.
Kayne westchnął. Nienawidził łuczników. Jednak ostatecznie wolał ich niż czarodziejów, ponieważ
większość z nich wiedziała, co to przyzwoitość, i nie paradowała w czymś, co mówiąc wprost, było
jedynie przereklamowaną sukienką. Skrawek snu, z którego właśnie się przebudził, przemknął przez
mroczne czeluści jego umysłu. Spojrzał w dół na kolano. Skrzywił się na wspomnienie dawnej
agonii.
Jerek wskazał na lewo i zaczął się oddalać, kucając nisko i bujając się na boki. Kayne podążył za
nim, mimo że schylanie się wywołało wielki sprzeciw jego pleców.
Zdawało mu się, że widział przed sobą przemykające cienie. Bandyci podróżowali zwykle
w niewielkich grupach, dzięki czemu uderzali mocno i szybko, po czym prędko uciekali. Większe
grupy były wyjątkiem. Gdyby wyrzucili z bandy jednego lub dwóch, zaraz posypałaby się cała reszta.
Wyczuł nagle ruch po prawej stronie. Nie zważając na skrzypiące kolana, dał nura i wyskoczył
z mieczem uniesionym wysoko, przygotowanym, aby rozłupać na pół każdego, kto stanie mu na
drodze.
Jednak był to tylko Jerek. Jego oczy błyszczały upiornie. Wilk splunął na ziemię i potrząsnął
głową.
– Nawiali – rzekł. – Lepiej stąd chodźmy. Nie ma sensu czekać, aż powybijają nas w biały dzień.
Kayne skinął głową. Bandyci zawsze stanowili ryzyko podczas podróżowania po Złych Ziemiach.
Po niedawnych doświadczeniach mężczyźni wiedzieli o tym bardzo dobrze.
Kiedy wracali do obozowiska, zorientowali się, że ich pakunki zniknęły.
– Sukinsyny ukradły nasze torby – warknął Jerek, który nigdy nie przebierał w słowach. Uniósł
rękę i zaczął szarpać się za brodę. Robił to zawsze wtedy, gdy był na skraju szału.
Kayne zamknął oczy i oparł się na mieczu. To był niepomyślny początek ich podróży. Od czasu
uwolnienia Szarego Miasta minęły trzy tygodnie, a rany, które ponieśli, zmusiły ich do odpoczynku.
Rany Jereka były wyjątkowo paskudne – co najmniej dwa złamane żebra i pęknięta kość policzkowa.
Wilk jednak wolałby zemdleć w siodle niż stracić kolejny tydzień. Jerek nienawidził tłumów.
Nienawidził delikatnych nizin i ich wygód. Prawdę mówiąc, nienawidził prawie wszystkiego.
– Przynajmniej mamy jeszcze konie – powiedział Kayne, po czym chrząknął.
Podszedł do wierzchowców, kręcąc ze smutkiem głową.
– Moglibyśmy wrócić do Popielnika i zrobić jeszcze raz zapasy – zasugerował, mimo że znał
odpowiedź.
Jerek zmierzył go ponurym wzrokiem.
– Nie wracam tam. To zadupie.
Kayne nie mógł się nie zgodzić. To określenie było dla Popielnika właściwe. Czarny pył osiadł
wszędzie. Przyniosły go wirujące wiatry ze Wzgórz Demonicznego Ognia i opadł w tym najbardziej
oddalonym na północ mieście wasalskim Dorminii. Nikomu się nie spieszyło z powrotem do
Popielnika.
– Jedźmy dalej – powiedział Kayne, chowając miecz i dosiadając wierzchowca.
Niebo się rozjaśniało. Jego granatowy kolor blakł i przemieniał się w szarość. Noc ustępowała
porankowi. Rozglądał się po okolicy. Jerek w tym czasie wspiął się na konia, czarnego ogiera, który
przyjął jego ciężar z łatwością. Zaskoczyłoby to nawet właściciela stajni, z której pochodziło
zwierzę. Jerek miał podejście do zwierząt, jakiego brakowało mu w stosunku do ludzi.
Równiny rozciągały się w każdym kierunku. Dzikie trawy toczyły wojny z niewielkimi
zagajnikami dębów, wiązów i buków. Światło dzienne miało wkrótce ukazać ich olśniewające
odcienie złota i zieleni.
Kayne wiedział, że dalej na północ te żywe kolory blakły. Trawa stawała się matowa
i przerzedzona, a karłowate krzaki zabierały miejsce drzewom aż do miejsca, gdzie rozpoczynały się
Złe Ziemie. Niegdyś, przed tym, jak wojna z bogami rozbiła kraj, ten szeroki jałowy odcinek był
domem koczowniczych plemion Yahanów, które przemieszczały się na koniach. Ostatnim razem, gdy
razem z Jerekiem tamtędy przejeżdżali, miejsce roiło się od bandytów. Widząc szlak oznakowany
zwłokami, wytyczony przez dwóch górali, Kayne doszedł do wniosku, że Król Bandytów nie będzie
w nastroju, by powitać ich z otwartymi ramionami.
Podczas jazdy obserwował Jereka z niepokojem. Wilk wyglądał, jakby cierpiał. Powodem było
prawdopodobnie uszkodzenie ciała. Rany Kayne’a także wciąż bolały, zwłaszcza ta cięta, zadana
nożem w brzuch, która mogła zacząć gnić. Oczyścił ciało i pozszywał brzegi zranienia, jednak
blizna była wciąż świeża. Nie poświęcał temu zbyt wiele uwagi. Niektóre obrażenia nigdy się nie
goiły. Te jątrzące się głęboko w duszy, które ostatecznie złamały człowieka bardziej niż jakikolwiek
ból fizyczny. Duchy wiedziały o tym, że nosił w sobie wystarczająco wiele blizn, ale wieści, które
otrzymał w Szarym Mieście, dały mu nadzieję na to, iż największa z nich nie pójdzie razem z nim do
grobu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy miał cel. Coś, dla czego warto było żyć.
Puścił wodze i ścisnął sakiewkę wiszącą mu u pasa. Czterdzieści złotych wieżyc i garść srebrnych
bereł. Według wszelkich standardów była to spora liczba monet. Wraz z Jerekiem przeszli przez
piekło, aby je zarobić. W końcu nie każdego dnia pomaga się w uwolnieniu miasta spod władzy
tyrana. W Trójwładzie zdobył przyjaciół, spotkał kilku dobrych mężczyzn i dobre kobiety, a także
kilku niezbyt dobrych, jednak mimo to interesujących. Gdyby okoliczności były inne, być może
zdecydowałby się tam zostać. Jednakże razem z Wilkiem opuścili Dorminię od razu po odebraniu
wypłaty. Skarb ukrywany w tej sakwie zmieniał wszystko. Był powodem, dla którego skierowali się
z powrotem na północ. Z powrotem do Wysokich Kłów. Z powrotem do miejsca, które dawniej
nazywał domem.
– Kayne.
Jerek wskazał na największe z drzew, które wyrastały przed nimi. Kayne pochylił się na brązowej
klaczy i zmrużył oczy, jednak nie zauważył niczego prócz rozmazanej zielonej plamy. Potrząsnął
głową z frustracją. Przypomniał sobie czasy, gdy wiek trzydziestu lat uznawał za podeszły. Po
czterdziestce siłę wieku człowiek miał już za sobą. W wieku pięćdziesięciu lat waleczne dni powinny
być już jedynie historią opowiadaną wnukom. Jednak oto on – był grubo po sześćdziesiątce i wciąż
tkwił w tym samym gównie, z tą różnicą, że teraz jego ciało się rozpadało, a szczanie zdawało się
trudniejszym zadaniem niż zabicie człowieka.
Pociągnął wodze i podążył za Jerekiem. Odwrócili się od drzew i popędzili konie do galopu.
Chwilę później z zagajnika wypadła grupa uzbrojonych mężczyzn. Naliczył pięciu, a Jerek
odchrząknął, by zwrócić jego uwagę na trzech kolejnych, którzy wyłonili się z gąszczu przed nimi.
– Nie obejdzie się bez walki – powiedział Kayne, spoglądając nieufnie na mężczyzn.
Dwóch górali pognało konie. Wiatr przenikał przez siwe włosy Kayne’a i tańczył wokół łysej
głowy Jereka. Kayne obejrzał się za siebie. Goniący ich jeźdźcy przyspieszali.
– Psiamać – wymamrotał.
Nigdy nie uda im się przegonić bandytów. Wierzchowce górali były przyzwoite, jednak konie tych
stepów były słynne na całym świecie. Znikające plemiona Yahanów nieumyślnie obdarzyły Króla
Bandytów najwspanialszymi końmi na tych ziemiach.
Trzech jeźdźców dogoniło ich i z łatwością dotrzymywało kroku. Przywódca uniósł rękę
w podejrzanie teatralnym geście.
– Poddajcie się! – zawołał w pełen dramatyzmu sposób. – Uciekając, zaprzepaszczacie swe życie.
Jerek zmrużył oczy i splunął przez bok konia. Kayne zorientował się, że poddanie się było ostatnią
rzeczą, o której myślał. Wilk prędzej usiałby swą drogę ich ciałami.
Zniżył głos, wierząc, że usłyszy go tylko Jerek.
– Lepiej załatwmy to na ziemi. Jest czterech na jednego, a ja średnio radzę sobie w walce na koniu.
Przez chwilę myślał, że jego kompan go zignoruje, jednak kilka sekund później Jerek szarpnął
wodze i zatrzymał gwałtownie ogiera. Kayne zrobił to samo, mając nadzieję, że nie popełnili właśnie
ogromnego błędu.
Gdy schodzili z koni, bandyci szybko ich okrążyli. Przywódca zsunął się z wierzchowca z gracją,
prawie się przed nimi kłaniając, ku widocznej irytacji Jereka.
– Cóż – rzekł przywódca bandytów, skubiąc swój cienki wąs.
Jego kruczoczarne włosy były związane w kucyk. Rękojeść ozdobnego miecza wystawała zza pasa
ściśle zapiętego wokół szarej skórzanej zbroi. Kayne stłumił kichnięcie, gdy wonny zapach bandyty
połaskotał go w nos. Mężczyzna pachniał delikatnie perfumami.
– Cóż – powtórzył szykowny banita i uśmiechnął się, ukazując śnieżnobiałe zęby. – Widzę, że
mamy tutaj do czynienia z jakąś grabieżą. Chciałbym powiedzieć, że nas wymęczyliście, jednak
byłoby to kłamstwo.
Kayne obserwował Jereka kątem prawego oka. Wilk zgrzytał zębami, od wybuchu wściekłości
dzieliły go jedynie sekundy. Ten fircyk doprowadzał go do szału.
– Chciałbym złożyć pewną propozycję – powiedział ostrożnie Kayne. – Zapłacimy wam parę
monet za bezpieczny przejazd. Pożyczycie nam miłej podróży i wszyscy rozejdziemy się w pokoju.
Przywódca bandytów uniósł odzianą w rękawiczkę dłoń i potarł podbródek w zamyśleniu.
– Widzę, iż jesteście zaznajomieni z naszymi zwyczajami. Ta sakwa wisząca u twego boku
rzeczywiście wygląda na przydatną. Tak samo jak wasza broń. Na tych terenach dobra stal jest zawsze
w cenie.
– Pierdol się.
Wszyscy obecni mężczyźni natychmiast skierowali wzrok na Jereka.
– Nie mam zamiaru oddawać moich toporów jakiemuś fircykowi – wyjaśnił niechętnie Wilk.
Kayne starał się, aby na jego twarzy nie było widać rozpaczy, gdy wyjmowana z pochew stal
zachrzęściła złowieszczo. To jego zasługa, że przywódca bandytów nie wyciągnął jednak swego
miecza.
– Nie wierzę – rzekł spokojnie wąsaty banita – że w ogóle rozważacie odmowę.
Wskazał na sakwę wiszącą u pasa Kayne’a.
– Co jest w tej torbie? – zapytał uprzejmie.
Odczuwając zniewagę, Kayne zmrużył niebieskie oczy. Rozwiązał jednak worek i otworzył go,
ukazując bandytom jego błyszczącą zawartość.
– Czterdzieści złotych wieżyc – rzekł, starając się, aby jego głos brzmiał przyjaźnie.
Zatrząsł sakwą, aby zademonstrować zawartość, jednakże się przeliczył i prawdziwy skarb, ten,
który starał się ukryć, upadł na trawę.
„Cholera!”. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać, więc postawił na szaleńczy uśmiech.
– Czterdzieści złotych wieżyc i co jeszcze? Może kolekcja cennych klejnotów? – Bandyta
zarechotał gardłowo i wskazał na mały pakunek owinięty w tkaninę, który leżał na ziemi. – Co
chciałeś przede mną ukryć? Podaj to.
– Nie mogę tego zrobić – odpowiedział Kayne.
Teraz w jego głosie słychać było żelazo, twardy ton, nad którym nie potrafił zapanować, mimo że
wiedział, do czego to doprowadzi. Jerek napotkał jego wzrok i w tym właśnie momencie obaj
zrozumieli, co zaraz nastąpi.
Przywódca bandytów ponownie westchnął, wyraźnie delektując się dramaturgią chwili. Potrząsnął
głową z udawanym żalem.
– W takim razie musimy zabrać to siłą.
– Wuju – pisnął cichy głos.
Był to najmłodszy z bandytów, młodzieniec stojący najbliżej przywódcy. Kayne przyjrzał mu się
z dezaprobatą. Był to w zasadzie jeszcze chłopiec, o żylastej sylwetce, zielonych oczach
i jasnorudych włosach. Zbyt młody, aby obracać się w takim towarzystwie.
– Cicho, Brick. – Przywódca machnął lekceważąco ręką.
– Ale ci mężczyźni… – Brick spróbował raz jeszcze.
Starszy bandyta pochylił się i trzepnął go w tył głowy.
– Powiedziałem „cicho”. Gdzie twoje maniery? Nie wychowałem cię na barbarzyńcę. Nie na
takiego jak te bydlaki.
– To trochę nieuprzejme, szefie – powiedział jeden z bandytów z wyrzutem.
Przywódca uniósł brew.
– Miałem na myśli tych górali.
Położył dłoń odzianą w rękawiczkę na rękojeści miecza. Palcem wskazującym drugiej ręki
przesunął w dramatycznym geście po gardle.
– Zabić ich.
Brodar Kayne wyrzucił sakiewkę w powietrze.
Przeleciała ponad kręgiem bandytów, których chciwe oczy podążały za rozsypującym się złotem,
tak jak muchy podążają za trupem. Rozproszenie trwało jedynie chwilę, jednak wiele zdążyło się
wydarzyć w tym krótkim czasie.
Kayne sięgnął za siebie i wyciągnął miecz z pochwy, po czym pozbawił głowy zbója stojącego
najbliżej. Topór przeleciał łukiem, wirując w powietrzu, i rąbnął w pierś bandyty znajdującego się
naprzeciw Jereka. Siła uderzenia powaliła go na ziemię jak kamień, a krew obryzgała przerażone
twarze mężczyzn stojących po obu stronach. Wilk znalazł się przy nich w mgnieniu oka i jego drugi
topór rozdzierał już skórę oraz rąbał kości.
Jedynie przywódca bandytów zareagował w obliczu tego niespodziewanego zdarzenia, wskakując
prędko na konia. Popędził wierzchowca do galopu, nie oglądając się za siebie.
Jeden z bandytów rzucił się na Kayne’a z uniesioną szabelką, krzycząc w ten bezsensowny sposób,
jak robią to często ludzie, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji walczyć. Kayne odparł jego
niezdarny zamach i kopniakiem wycelowanym w brzuch posłał go na ziemię. Bandyta rozpaczliwie
szukał broni, kiedy stary wojownik wymierzył cios, aby go dobić.
Ponad ramieniem Kayne’a świsnęła strzała. Ukucnął nisko, zaciskając zęby z bólu, który ukłuł go
w dole pleców. Brick sięgał ponownie do kołczanu z przerażeniem w szmaragdowych oczach. Drugi
z bandytów naciągał już łuk. Celował prosto w Kayne’a.
Kątem oka zauważył błysk metalu i zaraz po tym głowa łucznika wybuchła jak melon. Krew
i kości eksplodowały. Ciało zwaliło się na ziemię, a z mieszaniny, która była wcześniej głową
mężczyzny, wystawał uchwyt topora Jereka.
Przy życiu pozostał tylko jeden z bandytów.
Kayne napotkał wzrok Bricka. Utrzymał go, podczas gdy piegowata ręka chłopca grzebała przy
łuku. Dzieliło ich trzydzieści stóp.
– Jesteś w tym dobry? – zagadał Kayne, wycierając miecz do sucha o ciało leżące pod jego
stopami.
Jerek zbliżał się do topora wbitego w klatkę piersiową pierwszego człowieka, którego zabił.
– Wystarczająco dobry – odparł Brick z przekonaniem godnym podziwu.
Umieścił strzałę w łuku i naciągnął cięciwę.
– Już raz chybiłeś – rzekł spokojnie Kayne. – Tym razem lepiej się postaraj. Nie licz na to, że
dostaniesz kolejną szansę.
Kiwnął znacząco do Jereka, który schylał się powoli, by odzyskać broń. Na jego twarzy malowała
się ponura obietnica śmierci.
Zauważył, że chłopiec zaczyna się wahać.
– Nie chcę umrzeć – powiedział, a jego głos brzmiał okropnie młodo.
Patrzył wokół na ciała towarzyszy z szaleństwem w oczach. Na miazgę, która była pozostałością
głowy człowieka, na zniekształcony mózg wyciekający przez rozbitą czaszkę.
– Nikt z nas nie chce. Ale okradanie ludzi to brudna robota.
Wzrok Bricka przeskakiwał z Kayne’a na Jereka i z powrotem. Łuk drżał mu w rękach,
skierowany to w jedną, to w drugą stronę, ponieważ chciał mieć na oku obydwu mężczyzn naraz.
– Wiem, kim jesteście. Jesteście tymi góralami, którzy zabili dziesiątki ludzi Asandera. Król
Bandytów wyznaczył nagrodę za wasze głowy.
Kayne westchnął.
– Tak – odpowiedział. – To właśnie my.
– Odjadę i nie będę się oglądał do tyłu – rzekł Brick z desperacją w głosie. – Nikomu nie powiem,
że tu jesteście. Macie moje słowo!
„Trochę na to za późno, chłopcze. Puszczę cię wolno, a ty sprowadzisz na nas wszystkich bandytów
ze Złych Ziem”.
Jego serce zamarło na myśl o tym, co musi się teraz wydarzyć. Wziął się w garść i podszedł
powoli do chłopca, po czym wyciągnął zakrwawioną rękę.
– Oddaj mi łuk i będziemy kwita.
Brick zawahał się i rozluźnił cięciwę. Brodar Kayne wziął broń i skinął głową w podziękowaniu.
Drugą ręką uderzył Bricka mocno w twarz.
*
– Powinniśmy go zabić. Załatwmy to szybko.
Kayne potarł zarośniętą brodę. Spojrzał w górę na gwiazdy, po czym popatrzył w dół na jęczącą
postać przywiązaną do siodła obok niego.
– To tylko chłopiec.
– Zabiłeś już człowieka w jego wieku, Kayne, dobrze o tym wiesz.
Na Jereku wrażenie robiło to, że Brick wciąż oddycha. Wilk już się uspokoił, furię zastąpił ponury
gniew. Kayne wiedział z doświadczenia, że ten drugi stan utrzyma się przez dobrą chwilę.
– Lepiej nie używajmy mnie jako punktu odniesienia.
Jerek splunął. Jechali dalej w ciszy, kierując się na północ, ku dziczy, która znajdowała się poza
Trójwładem. Za kolejny dzień lub dwa będą już na terenach Złych Ziem.
– Król Bandytów o nas nie zapomniał – powiedział w końcu Jerek. – Prawdopodobnie jego kuzyn
Pięciobrzuch także nas pamięta. Słyszałeś, co mówił dzieciak. Wyznaczono nagrodę za nasze głowy.
– Wiem. Nie obchodzi mnie to teraz.
– Wuj dzieciaka także będzie go szukał. Zastanawiałeś się nad tym?
– Tak.
– I?
– Nie obchodzi mnie to teraz – powtórzył.
Jerek potrząsnął głową, a jego łysina zabłyszczała w świetle księżyca.
– Zamieniasz się w starą nudną cipę. Stwierdzam fakt.
Kayne westchnął.
– Wiek zrobi to również i tobie.
Jerek prychnął w odpowiedzi.
Godzinę później zatrzymali konie i rozbili obóz. Odwiązali Bricka od siodła i położyli na ziemi.
Chłopiec miał na policzku wielki fioletowy siniak, jednak obyło się bez trwałych uszkodzeń. Kayne
pokręcił głową ze smutkiem. Dawniej jego prawy sierpowy gwarantował złamanie szczęki.
– Nie śpisz?
Potrząsnął bukłakiem, który trzymał, i rozlał kilka kropel po twarzy Bricka.
– Ej! Zostaw mnie w spokoju.
Jerek wymierzył butem niedelikatnego kuksańca w bok Bricka.
– Rusz się, leniwy kutasie.
– Och! Gdzie… gdzie ja jestem?
Kayne odgryzł kawał chleba i dokładnie go przeżuł.
– Chciałbym powiedzieć, że wśród przyjaciół – rzekł. – Jednak prawda jest taka, że jesteś naszym
jeńcem, i lepiej, byś robił to, co ci powiemy, bo w innym wypadku z pewnością zginiesz.
Dał Brickowi chwilę na oswojenie się z tą myślą.
– Gdzie mój wuj Glaston? – zapytał chłopiec.
– Uciekł jak spłoszony jeleń, gdy tylko wyczuł kłopoty. Niezły tchórz z tego twojego wuja.
– On nie jest tchórzem! To najmądrzejszy człowiek, jakiego znam.
– Był wystarczająco mądry, aby ratować własną skórę. To mu przyznam.
– Nic nie rozumiesz – rzekł Brick. – Gdyby nie on, Asander i Seer z pewnością by mnie zabili.
– Nie jesteś w dobrych stosunkach z Królem Bandytów?
Brick potrząsnął głową i potarł posiniaczony policzek.
– Uciekaliśmy przed nim na południe. Chcieliśmy jedynie waszego jedzenia i monet, które dałoby
się ukraść. Nie jesteśmy mordercami.
Kayne uniósł grubą brew, ale postanowił tego nie komentować. Zamilkł na chwilę, próbując
wymyślić wyjście z sytuacji, które nie wymagałoby zabicia chłopaka.
– W porządku, Brick – powiedział. – Oto, co będzie dalej. Pojedziesz z nami, będziesz naszym
przewodnikiem po tych ziemiach. Słuchaj nas, a odzyskasz konia, gdy dotrzemy do Purpurowych
Wzgórz.
– Wuj Glaston mnie nie opuści.
– Więc gdy ponownie pokaże swą twarz, to będziesz musiał po prostu wytłumaczyć mu całą
sytuację. Rozwiążę ci nogi, ale ręce zostawiam na razie skrępowane.
Przeciął linę wokół nóg Bricka i wręczył mu piętkę chleba oraz resztę wody, która pozostała
w bukłaku. Chłopak wgryzł się zachłannie w chleb. Jadł jedynie prawą stroną. Przez chwilę Kayne
czuł litość do młodego bandyty. Pokręcił głową ze smutkiem. Przez te wszystkie lata pamiętał
o małym ciele znikającym w Topniaku.
Jerek zajmował się końmi. Kayne opuścił obolałe ciało na ziemię i oparł się plecami o pień dębu.
Następnie sięgnął do sakiewki umieszczonej przy pasie i pogrzebał w niej. Była lżejsza niż wcześniej
– walcząc z bandytami, zgubili garść wieżyc i bereł. Doszedł do wniosku, że były to dobrze wydane
monety.
Z wielką starannością wyjął z torby zawinięte przedmioty. W czasie walki ochronna tkanina została
poplamiona krwią, jednak z ulgą odkrył, że zawartość nie była zabrudzona.
Patrzył na nie, kołysząc delikatnie w dłoni. Były to jego trzy najcenniejsze skarby.
Czekoladowobrązowy pukiel włosów Mhairy.
Pierścień, który mu podarowała podczas łączącej ich ceremonii, zwyczajny srebrny krążek. Mimo
upływu lat wciąż błyszczał.
Niewielki nożyk, który sam wykonał dla Magnara. To tradycyjny prezent, który ojciec daje synowi
w piętnastą rocznicę nadania mu imienia. Tego dnia chłopiec oficjalnie staje się mężczyzną.
Delikatnie przesunął palcem po tępym ostrzu.
Jerek zbliżył się, a Kayne zauważył, że jego kompan lekko utyka. Wilk musiał oberwać tego dnia
podczas walki. Nie wspomniał o tym. Nigdy się nie żalił.
Kayne poczuł nową falę poczucia winy, straszny ciężar prawd, które ukrywał przez tak długi czas.
Jerek obserwował go, a jego pokryta bliznami twarz była niezgłębiona. Jeżeli Wilk zauważył łzy
napływające do oczu Kayne’a, nie dał tego po sobie poznać.
– Znajdziemy ją – rzekł.
Zrzucił buty i zaczął chrapać w momencie, gdy tylko jego ciało dotknęło ziemi.
Kayne zawinął z powrotem trzymane w ręku przedmioty i umieścił je ostrożnie w sakiewce.
Spojrzał na Bricka, który patrzył w noc, bez wątpienia zastanawiając się, kiedy jego wuj powróci, by
go uratować.
Usadowił się najwygodniej, jak potrafił, i zaczął rozglądać się po pustkowiu. Po raz kolejny jego
zamykające się oczy skierowały się na północ.
Tysiąc albo i więcej mil stąd czekała na niego żona. Do niedawna był przekonany, że nie żyje.
Znajdzie Mhairę. Jeśli mu się uda, naprawi stosunki z synem. Później rozliczy się z Szamanem.
Po dwóch długich latach Miecz Północy wracał do domu.
Zmienia się jeszcze więcej
Nabrzeże pełne było ludzi, którzy tworzyli wielką śmierdzącą ludzką masę smażącą się
w południowym słońcu. Większość z nich zdawała się biedna i zdesperowana. Półmag Eremul
zastanawiał się jednak, czy kilku „ochotników” upchniętych na pokładzie nie było tak naprawdę
znudzonymi synami kupców poszukującymi dreszczyku przygody.
Mieszkańcy miasta, którzy pozostali z tyłu, obserwowali ponuro, jak ich bliscy wlekli się po
pomostach w stronę sporych statków stojących na redzie. Wkrótce wypłyną na zachód, w kierunku
Strzaskanego Morza. Większość osób wyglądała na przerażonych tą perspektywą. Jedna lub dwie
wykazywały dziwną ochoczość. Eremul wykrzywił wąskie usta w pogardzie.
„Wydaje im się, że wrócą z Niebiańskich Wysp jako bogacze. Trzeba być wyjątkowym idiotą, by
wsadzić głowę w stryczek i liczyć na to, że kat mianuje cię księciem”.
Minął miesiąc od zabójstwa Salazara. W tym czasie dla Eremula stało się jasne, że nowy władca
Dorminii nie był ani wybawcą, ani wielkim wyzwolicielem powodowanym altruistycznymi
pobudkami. Zauważył jedynie, że miasto zamieniło jednego tyrana na drugiego. Biała Pani
z Thelassy była w każdym calu tak totalitarna jak wcześniej Salazar. Z tą różnicą, że okazała się
subtelniejsza w swych metodach.
– Jesteś Półmagiem? – zapytał ktoś przeciągle zza jego pleców.
Wykręcił szyję i zmarszczył brwi na widok fałszywego uśmiechu na okrągłej twarzy mężczyzny –
kupca, sądząc po ekstrawaganckim odcieniu purpury kubraka opinającego jego korpulentne ciało.
Same złote guziki musiały być warte małą fortunę, która wystarczyłaby do wykarmienia wielu
głodujących w Norach gąb.
Eremul zakręcił wózkiem wokoło i wskazał szczupłym palcem na szaty przykrywające kikuty nóg.
– Znasz innego straszliwie okaleczonego czarodzieja?
Kupiec lekko zmrużył załzawione oczy.
– Nie.
– W takim razie możesz się domyślić, że w rzeczy samej jestem Półmagiem.
Poruszył się niespokojnie na wózku. Wilgotna od upału tkanina szaty przykleiła mu się do tyłka.
Przed wizytą w Obelisku musi się ponownie umyć.
– Jesteś bohaterem – rzekł kupiec, ignorując aluzję do tego, że ma się odpieprzyć. – Słyszałem, że
musieli zeskrobywać Tyrana z ulic po tym, jak go załatwiłeś.
Eremul westchnął. Jego nowy status zaczynał go męczyć, choćby dlatego, że oparty był na
oburzającym kłamstwie.
– Spójrz na tych wszystkich odważnych pionierów przygotowujących się do żeglugi –
kontynuował kupiec. – Są świadectwem niezłomnego ducha tego wielkiego miasta.
Obserwowali sznur mężczyzn i kobiet przesuwający się po trapie na zadokowaną karakę.
Wszystkie statki były thelassańskimi okrętami noszącymi nazwy, takie jak „Dziewicza Podróżniczka”
czy „Pani Mórz”. Ich flagi wisiały luźno w popołudniowym słońcu.
– Prawie żałuję, że nie mogę do nich dołączyć – oświadczył kupiec. – Mówią, że Niebiańskie
Wyspy są pełne bogactw.
– To miasto nie zobaczy ani miedziaka z tych skarbów. – Eremul nie mógł powstrzymać złości,
którą było słychać w jego głosie. – Biała Pani zdążyła się już poczęstować olbrzymią częścią
bogactwa Dorminii, czego świadkami byli wydziedziczeni rozwścieczeni szlachcice knujący bunt.
– Jesteś przeciwny temu, by te uprzywilejowane pasożyty zostały pozbawione majątków? – Kupiec
zdawał się zaskoczony.
Eremul zmarszczył brwi.
– Wręcz przeciwnie, kurewsko podoba mi się ten pomysł. Jednak zauważyłem, że żadna ze
skonfiskowanych monet nie trafiła do człowieka ulicy. Biedakom wiedzie się gorzej niż pod rządami
Salazara.
Kupiec wzruszył ramionami i machnął lekceważąco w stronę rozchodzącego się tłumu.
– W takim razie sami są sobie winni. Niektórzy z nas radzą sobie całkiem nieźle pod rządami
naszego nowego Władcy Magii. Zawsze wierzyłem w siłę uczciwej zapłaty za dzień uczciwej pracy.
– A gdy nie ma „dnia uczciwej pracy”? – zapytał spokojnie Eremul. – Jak sądzisz, co się stało
z tymi, którzy służyli szlachcie? Z pokojówkami, kucharzami, ogrodnikami? Biała Pani nakłada
wysokie podatki, podczas gdy braki żywności są coraz większe. Można by ją oskarżyć o celowe
głodzenie miasta, by ludzie przyjęli Układ Pioniera.
Buńczuczność kupca została zastąpiona przez zaniepokojenie człowieka, który nie jest zadowolony
z kierunku, w którym poszła rozmowa.
– Nie powinieneś tak mówić – powiedział, rozglądając się nerwowo.
Twarz Eremula wykrzywiła się w udawanym zmieszaniu.
– Niby dlaczego nie? Czy sugerujesz, że wciąż musimy obawiać się mówienia prawdy?
Kupiec otarł pot z twarzy i poprawił kołnierzyk.
– Ze wszystkich ludzi to właśnie ty powinieneś się najbardziej cieszyć z tego, że teraz rządzi tutaj
Biała Pani. Dobro zatryumfowało nad złem.
Eremul zadrwił nieprzyjemnie.
– To Wiek Zniszczenia. Nie ma dobra ani zła.
W północnej części portu nastąpiło nagłe poruszenie. Tłum mężczyzn zakutych w łańcuchy
maszerował ku dokom. Był to najbardziej różnorodny i złowrogi tłum, jaki Półmag kiedykolwiek
widział. Prowadziła ich garstka widmowych służących Białej Pani.
Eremul przyglądał się grupie z zainteresowaniem. Jeden z więźniów przykuł jego wzrok. Była to
wysoka postać ubrana w czarny płaszcz, który musiał być kiedyś czymś doskonałym, jednak
przemienił się w poszarpaną szmatę, zbyt dużą na swego wymizerowanego właściciela. Zachowywał
się w inny sposób niż pozostali. Podczas gdy reszta się garbiła, on szedł dumnie wyprostowany.
Przypominał wielkiego ptaka o podciętych skrzydłach.
Więzień odwrócił głowę w stronę Eremula, który wzdrygnął się i skurczył na wózku. Oczy
mężczyzny były zasłonięte czerwonym materiałem, a jego szczęka zaciśnięta tak zaciekle, że
wyglądał, jakby mógł przegryźć własny język. Mimo że było niemożliwe, aby widział coś przez tę
opaskę, Półmag miał niepokojące wrażenie, że człowiek ten patrzy prosto na niego.
Dziwny więzień został poprowadzony do ładowni statku, z dala od innych, a Eremul zaczął na
powrót swobodnie oddychać. Nagle poczuł się zakłopotany. Wystraszony przez niewidomego
kryminalistę, przypomniał sobie, jak bardzo poruszyła go zdrada Isaaca.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha – powiedział stojący obok kupiec.
Eremul zdążył już zapomnieć, że ten rozgadany idiota w ogóle tam był.
– To nic takiego – odparł z poirytowaniem. – Widziałeś więźnia w czarnym płaszczu? Było w nim
coś dziwnego.
– Hm. – Kupiec podrapał się po głowie. – To tylko kolejny kryminalista, który zasługuje na to, co
na niego czeka.
– To prawda. – Eremul pchał już swój wózek, oddalając się od postawnego faceta. – Miejmy
nadzieję, że wszyscy dostaniemy to, co na nas czeka – wymamrotał.
Półmag przedzierał się na wózku przez labirynt wąskich uliczek, które rozchodziły się od portu,
celowo unikając szerszych dróg. Jego właśnie zdobyta sława sprawiła, że nie był już przedmiotem
zwyczajnych drwin. Zamiast tego, mimo wszelkich przeczących temu dowodów, ludzie Dorminii
traktowali go jak czarodzieja przyjaznego mieszkańcom.
„Dlaczego dowody widziane przez czyjeś oczy miałyby zaszkodzić dobrej opowieści?”.
Strumień ludzi przybywających do składu w poszukiwaniu magicznych błogosławieństw
doprowadzał go do szału. Zagroził, że przeklnie kolejnego idiotę, który zapuka do niego
z problemem gnijącego kutasa. Musiał przyznać, iż jak na człowieka, który czczony był za zabicie
Władcy Magii w czarodziejskim pojedynku, zajmował się w tym czasie błahostkami, jednak w jakiś
sposób to się sprawdzało.
Całkowita absurdalność tej sytuacji wciąż go mierziła. Tyran Salazar, prawdopodobnie
najpotężniejszy czarodziej, jaki kiedykolwiek żył, został zabity przez niego, Półmaga?
Zachichotał i natychmiast tego pożałował, ponieważ smród jakiegoś starego gówna wypełnił jego
nozdrza. Krótki konflikt z Thelassą pozostawił infrastrukturę Dorminii w opłakanym stanie. Stos
gnijących śmieci zatkał studzienkę ściekową na ulicy. Tłuste czarne muchy i wijące się robaki roiły
się na powstałej stercie odpadków.
Półmag wstrzymał oddech i przeklął cicho, gdy wjechał niechcący z chlupotem w pojedyncze
łajno.
Gdy dotarł do składu, który był budynkiem o dziwacznym wyglądzie, cały ociekał potem. Nie
licząc wielkiej biblioteki Obelisku, znajdowała się w nim największa w mieście kolekcja książek
szczęśliwie uratowanych z niedawno uszkodzonej wieży. Eremula niewiele cieszyło. Książki były
jedną z kilku rzeczy, które wciąż trzymał blisko swego zwiędłego serca. Tak samo jak małe brudne
stworzenie, które machało radośnie ogonem na jego widok, gdy otworzył drzwi.
– Czekałeś na mnie! – zawołał Eremul, podnosząc brązowego kundla i sadzając go sobie na
kolanach.
Tyro zaczął lizać go po twarzy z zachwytem. Zwierzę cudownie ozdrowiało po tym, jak prawie
utonęło. Przy swym nowym panu czuło się jak ryba w wodzie.
„Mimo że w tych okolicznościach jest to nieco niefortunna analogia”.
Uśmiechnął się, doceniając proste uczucia psa. Dobrze było się w końcu uśmiechnąć – to krótkie
wytchnienie od nieustającego ogromu nieszczęścia, które spotykało go przez lata.
„Straszliwie okaleczony przez poprzedniego Władcę Magii, zmuszony do zostania informatorem,
szpiegujący dla Karmazynowej Straży. Wszystko zmienia się tak szybko”.
Utkwił wzrok w miotle opierającej się o ścianę w kącie, obok stosu książek. Jego uśmiech
zamienił się w grymas.
„Zdradzony przez własnego sługę. Kim byłeś, Isaacu? Czym byłeś?”.
Te pytania stały się w ostatnim czasie jego obsesją. Potrzebował czegoś, by wypełnić pustkę, którą
pozostawiła śmierć Salazara. Pragnienie zemsty podtrzymywało go na duchu w najgorszych
chwilach, bez tego czuł się dziwacznie pusty.
„Wielcy poeci gadają bzdury. Miłość nijak się ma do wielkości nienawiści, która stawia przed
człowiekiem cel”.
Zaoferowano mu nowego służącego, dodatek pasujący do jego statusu członka nowej Wielkiej
Rady. Po przemyśleniu propozycji odmówił. Był pozbawiony obu nóg i pomocnika, którym był
Isaac, jednak ku swemu zdziwieniu radził sobie całkiem dobrze. Wątpił w to, że jego optymizm
przetrwa, jednak teraz postara się stanąć na własnych nogach. Przynajmniej w przenośni.
Eremul delikatnie postawił Tyro na podłodze. Pies zawył dwa razy i pobiegł pokręcić się pod
stołem. Półmag przetoczył wózek przez archiwa ku łaźni, chcąc zmyć z siebie smród miasta.
Zatrzymał się, gdy zauważył, że książka na jego biurku leży krzywo. Był to stary tekst na temat
głównych ras zamieszkujących północne ziemie podczas Wieku Legend. Przed wyjściem czytał
o starej rasie nazywanej Zmierzchłymi. Z jakiegoś powodu książka leży otwarta na stronie ukazującej
brutalnego humanoida o zielonej skórze.
Wezwał swą magię i zbadał niewidzialne oddziały chroniące budynek przed intruzami. Powinny go
zaalarmować, w przypadku, gdyby ktoś próbował włamać się do magazynu. Odkrył, że oddziały
pozostały jednak nietknięte.
Zbadał pokój, ale nie znalazł żadnego śladu intruza. Tyro wystawił łeb z kryjówki i ziewnął.
Eremul uniósł brew.
– Wygląda na to, że rozsmakowałeś się w starożytnej historii. Jestem ci wdzięczny, że nie
obśliniłeś książki.
Tyro patrzył się na niego głupkowato, po czym wyskoczył spod biurka i próbował wspiąć się
z powrotem na kolana Eremula. Oczy błyszczały mu z podekscytowania, podrzucał głowę w górę
z rozpaczliwą nadzieją na podrapanie za uszami.
– Ufam ci, że nie wypróżnisz się na nic wartościowego, gdy będę w Obelisku – powiedział
Półmag.
Starał się, aby ton jego głosu był dezaprobujący, jednak mówiąc, uśmiechał się.
*
Mimo późnej godziny w Izbie Wielkiej Rady było nieprzyjemnie ciepło. Obok duszącego upału
ględzenie wypływające z ust urzędników znajdujących się po jego obu stronach i nieustanne walenie
młotów w oddali przyprawiały Eremula o ból głowy. Na domiar złego Wielki Regent kazał im na
siebie czekać.
Skrzywił się ponad wielkim stołem z ciemnego drewna, który dominował w komnacie,
przesuwając wzrok po siedzących postaciach ubranych w szaty. Kanclerz Ardling był jednym
z niewielu, którzy przetrwali poprzedni system. Szary zarządca finansów miasta spojrzał mu na
chwilę w oczy, po czym odwrócił wzrok. Po jego lewej Remy kłócił się z urzędnikiem, a Eremul
starał się sobie przypomnieć, jakie jest jego zadanie. Oszustwo, które popełnił nowy Mistrz
Informacji, by otrzymać posadę, wyraźnie go dręczyło. W oddechu Remy’ego wyczuwał alkohol. To
nie pierwszy raz, gdy ten niechlujny mistrz szpiegowski przyszedł na spotkanie Rady na wpół pijany.
„Ze wszystkich cech, które powinien posiadać urzędnik miejski, sumienie jest chyba najmniej
pożądane. Zniszczy człowieka szybciej niż jakikolwiek nikczemny plan rywala”.
Eremul doskonale zdawał sobie sprawę z groteskowości jego udziału w Radzie. Ktoś musiał wziąć
odpowiedzialność za śmierć Salazara po tym, jak jego prawdziwy zabójca zniknął w tajemniczych
okolicznościach. To właśnie na plecy Eremula spadł obowiązek odgrywania bohatera, roli, którą
musiał przyjąć, jeśli nie chciał zniknąć bez powodu lub zostać znalezionym w porcie, dryfując twarzą
w dół. Jako Mistrz Magii nie miał wiele do powiedzenia w kwestii rządzenia miastem. Jednak prawdę
mówiąc, podobnie było w przypadku wszystkich zgromadzonych wokół stołu.
„Wszyscy jesteśmy aktorami w farsie mima. Marionetkami tańczącymi na sznurkach Białej Pani
z Thelassy”.
Przy wielkich żelaznych drzwiach słychać było krzątaninę i w końcu nowy Wielki Regent
Dorminii wszedł wolnym krokiem do komnaty. U jego boku stała jedna ze służących Białej Pani –
miejskie oczy i uszy Władcy Magii. Podobnie jak reszta ludzi jej rasy miała bladą skórę, a czarne jak
obsydian źrenice znajdowały się na środku bezbarwnych oczu. Unosiła się w swych nieskazitelnie
białych szatach, nie rzucając cienia w ponurym pomarańczowym świetle, które rozjaśniało
pomieszczenie.
Cień Wielkiego Regenta był z kolei tak wyraźny jak nieznośny wyraz jego szczupłej twarzy.
Człowiek, który jeszcze do niedawna był prawą ręką Salazara, zamienił czarne szaty na te w kolorze
krzykliwego złota. Co obrzydzało Eremula jeszcze bardziej, przywdział on również srebrny diadem
na wzór książąt Ishari ze swej ojczyzny znajdującej się na wschodzie. Wyglądał on śmiesznie na
czubku łysiejącej głowy.
Wielki Regent Timerus zatrzymał się przy obsydianowym tronie z przodu stołu, obdarzając
zgromadzonych królewskim uśmiechem. Następnie zasiadł niespiesznie na krześle, pewny tego, że
został stworzony, by wypełniać to wyściełane poduszkami siedzisko. Eremul był poirytowany.
Znoszenie kaprysów Władcy Magii, który jest w stanie zatopić całe miasto, to jedna sprawa, a bycie
traktowanym z całkowitą pogardą przez tego zdradzieckiego jaszczura to zupełnie co innego.
– Mam nadzieję, że jest wam wygodnie – zaczął Timerus, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że
urzędnicy czekali na niego, pocąc się jak świnie w grubych rytualnych szatach.
Splótł palce przed twarzą w ten jego irytujący sposób.
– Rozumiem, że thelassańskie okręty opuściły port bez przeszkód.
– Prawie bez przeszkód – poprawił marszałek Bracka.
Nowo wyznaczony dowódca Karmazynowej Straży spojrzał nerwowo na służącą Białej Pani. Ktoś
z zewnątrz mógłby uznać onieśmielenie marszałka wobec kobiety o połowę o niego niższej za
śmieszne. Jednakże wszyscy obecni słyszeli historie na temat masakry, która miała miejsce podczas
przejmowania miasta przy Zachodniej Bramie. Służące przesadziły strome mury i łamały karki
obrońców miasta jak suche gałęzie. Sam Bracka leczył jeszcze ramię, które zostało złamane podczas
takiego spotkania.
– Kontynuuj – powiedział przeciągle Timerus.
Uśmiechnął się, bez wątpienia rozkoszując się zakłopotaniem człowieka.
– Buntownicy podłożyli ogień w składzie na ulicy Krakena. Skandowali imię Melissana. Kazałem
Straży dokonać kilku egzekucji, a resztę aresztować.
Timerus uniósł brew.
– Mam nadzieję, że wkrótce namierzysz Melissana.
Bracka zmarszczył brwi i potarł rudą krzaczastą brodę.
– To niełatwe w tak dużym mieście. Zwłaszcza gdy przybyło tu tylu nowych.
Kanclerz Ardling odchrząknął. Eremul uważał go za jednego z mniej odrażających uczestników
zebrania, częściowo dlatego, że był przynajmniej kompetentny jako Mistrz Monet, a częściowo
dlatego, że po prostu brakowało mu wyobraźni prawdziwego okrutnika.
Tuż przed tym, jak Ardling zaczął mówić, z góry rozległy się głośny trzask, a po nim przenikliwy
wrzask, coraz głośniejszy, który po chwili został gwałtownie przerwany.
– To jeden z robotników budowlanych – rzekł Remy, czkając. – Być może pomysł, aby rozkazać
im pracować przez całą noc, nie był najlepszy.
Timerus uśmiechnął się bez poczucia humoru, co również było w jego stylu.
– To nie jest tyrania, panowie. Oni zgodzili się na takie warunki. To trudne czasy dla nas
wszystkich.
Eremul zmarszczył brwi. „Ty próżny draniu – chciałby powiedzieć. – Nie rozpoznałbyś ubóstwa,
nawet gdyby pieprzyło cię w tyłek zardzewiałą dzidą. Jak wiele z miejskiego bogactwa zdążyłeś już
sprzeniewierzyć?”.
Ardling odchrząknął ponownie, by zwrócić na siebie uwagę.
– Skoro już mówimy o trudnych czasach, przykro mi to stwierdzić, ale nasze finanse są
w opłakanym stanie. Szkody wyrządzone przez broń oblężniczą okazały się dość rozległe.
Siedzący wokół stołu pokiwali głowami. Eremul spędził dużą część swego dorosłego życia
w okolicach portu, był więc przyzwyczajony do niezbyt czystych ulic. Dla reszty urzędników widok
ścieków i zburzonych murów znajdujących się w pobliżu ich domów w bogatszych dzielnicach
miasta był nowy i całkowicie niepożądany.
Lorganna uniosła rękę. Timerus uczynił ją Ministrem Stosunków Obywatelskich po tym, jak kilka
miesięcy temu połowa Rady uległa śmiertelnemu zatruciu. Sam Timerus brał udział w tej właśnie
intrydze, która była aktem zdrady i wyszła na jaw dopiero po zabójstwie Salazara. Wprowadzenie
kobiety do Rady spotkało się z kilkoma głosami sprzeciwu. Z tego, co Eremul słyszał, nie była
w żadnym stopniu gorsza od mężczyzn. Ponadto zawsze uważał się za mizantropa uznającego
równouprawnienie.
– Wyzwolenie miasta kosztowało życie wielu poborowych z miast rolniczych – rzekła Lorganna.
Nowy Lord Sprawiedliwości stłumił ziewnięcie, a Bracka uniósł oczy ku niebu, gdy
kontynuowała.
– Osadom wewnątrz kraju grozi głód. Wieśniacy gromadzą się tutaj, a niedobory żywności są
coraz większe i już nawet miejscowych biedaków ledwie stać na jedzenie.
Timerus wzruszył szczupłym ramieniem.
– Zaproponowano im Układ Pioniera, prawda? Ci, którzy zgłoszą się do badania Wysp, zostaną
nakarmieni, ponadto otrzymają ubrania oraz inne udogodnienia. Podczas nieobecności ich mężowie
i żony będą otrzymywać jedno srebrne berło tygodniowo.
– Srebro wystarcza ledwie na bochenek chleba, lordzie. Ceny rosną każdego dnia.
Wielki Regent westchnął.
– Biedacy będą musieli jakoś wytrzymać. Biała Pani i tak już wiele zainwestowała w Dorminię.
Oburzenie, które ropiało wewnątrz Eremula od tygodni, nagle się rozlało.
– Do diabła z jej inwestycjami! Jakie ofiary ponieśliśmy do tej pory? Tysiące martwych. Setki
kolejnych osób wysyłanych na Niebiańskie Wyspy. Ta Rada będzie wkrótce rządziła umierającym
miastem. A głód wcale nie jest tutaj najgorszy – dodał, żałując natychmiast ostatnich słów.
Timerus rozsiadł się na tronie. W jego oczach widać było błysk złości, jednak zdawał się
zainteresowany.
– Co masz na myśli?
Eremul wziął głęboki wdech. Czekał na odpowiedni moment, by poruszyć ten temat. Ten moment
z pewnością nie był odpowiedni. Jednakże nie zyskałby już zupełnie nic, odkładając tę kwestię na
później.
– Według mnie jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie – rzekł ostrożnie. – Gdy wróciłem do
domu tej nocy, której Salazar został zabity, czekał tam na mnie… nieznajomy. Zapewniam was, to nie
był człowiek. Mówił o wyroku. O powrocie do swej ojczyzny w celu przygotowania krucjaty. –
Rozejrzał się wokół stołu.
Na twarzach urzędników uprzejme zainteresowanie walczyło z niedowierzaniem.
– W ciągu ostatnich miesięcy przestudiowałem każdy tekst w tym mieście, który choćby przelotnie
odnosił się do rasy, którą dziś nazywamy Zmierzchłymi. Sądzę, że żeglują po Bezkresnym Oceanie
i wkrótce powrócą na te ziemie.
Timerus ponownie uniósł brew.
– W jakim celu?
Eremul pochylił się do przodu i obdarzył Wielkiego Regenta swym najbardziej złowieszczym
spojrzeniem.
– Mają zamiar nas zniszczyć.
Po jego przemówieniu nastała cisza. Spodziewał się śmiechu lub przynajmniej jednego czy dwóch
chichotów. Timerus pokręcił głową.
– Nie wierzę ci, głupcze – powiedział spokojnie.
Tego Eremul się nie spodziewał.
– Doceniam twą życzliwą ocenę mojego intelektu.
– Nie… ty nie jesteś głupi. Ty jesteś chory. Majaczysz.
– Wstrzymaj się przez jedną cholerną minutę…
– To wszystko ma sens – wciął się gładko Timerus. – Żyłeś w strachu tak długo, że po prostu nie
jesteś w stanie przyjąć do wiadomości nagłej zmiany swego losu. Uczepiłeś się swej paranoi jak
dziecko cycka matki.
Słowa Timerusa poruszyły go do żywego. Do żywego i paskudnego.
– Nie traktuj mnie protekcjonalnie, skurwysynu.
Służąca Białej Pani drgnęła.
– Uważaj na język – powiedziała głosem twardym jak kamień. – Albo zostaniesz uciszony na
wieki.
Wiedział, że dyskrecja jest lepszą stroną męstwa, jednak w tym momencie nie potrafił się
powstrzymać.
– Już to wcześniej słyszałem – zadrwił. – Powinnaś uważać, grożąc czarodziejowi. Nawet takiemu
pieprzonemu obłąkańcowi jak ja.
– Dość! – oznajmił Timerus.
Cień niepokoju w jego aroganckim głosie był satysfakcjonujący.
„A więc obawia się, że nie blefuję. Jeśli nie ugram nic więcej w czasie tej wieczornej katastrofy, to
przynajmniej ten fakt powinienem uznać za mój skarb”.
– Niniejszym zostajesz pozbawiony stanowiska w Radzie – ogłosił Wielki Regent i wskazał
szczupłym palcem w kierunku podwójnych drzwi. – Wynocha!
Eremul rozejrzał się po raz ostatni. Zgromadzeni urzędnicy unikali jego wzroku, oprócz
Lorganny, która posłała mu nieśmiałe skinienie.
– Dobrej nocy, moja pani – powiedział, po czym wyprowadził wózek z sali.
Noc ognia
Trzęsły jej się ręce. Patrzyła na mężczyznę przywiązanego do krzesła na środku pokoju. Osunął
się bezwładnie. Głowę miał zasłoniętą starym workiem zawiązanym ściśle wokół szyi. Krew
zakrzepła na czubku worka tworzyła na brudnym płótnie ciemną plamę. Oddech mężczyzny był
wolny i ciężki. Każdy wdech stanowił bolesną walkę o powietrze. Spojrzała na nóż, który trzymała
w ręku, i przełknęła ślinę. Ambryl wkrótce wróci. Ma coraz mniej czasu.
Podeszła do więźnia. Okropny smród mężczyzny prawie zatrzymał ją w półmroku. Był tutaj od
ponad miesiąca i w tym czasie narobił w spodnie niezliczoną liczbę razy. Śmierdział cały budynek.
Cuchnęło szczynami, gównem i śmiercią.
Pokój zdawał się obracać wokół niej, a zgiełk wczesnego wieczora słyszalny z zewnątrz stawał się
coraz głośniejszy. Wykpił ją kobiecy śmiech. Wołanie żebraka wzmogło jej skrywane przerażenie.
Pies zawył raz, drugi, a potem trzeci. Za każdym razem wycie było głośniejsze. Nagle serce zaczęło
jej bić szybciej, nóż ślizgał się w spoconych dłoniach.
Zacisnęła oczy i odcięła się od dźwięków, wzięła kilka głębokich wdechów, by się uspokoić.
Chwyciła worek, który zasłaniał twarz mężczyzny, i pociągnęła go w górę. Zaschnięta krew i brud
sprawiły, że przykleił się do twarzy więźnia. Szarpnęła mocniej, czując, jak gruby materiał rani mu
policzek. Ignorując jego stękanie z bólu, zdarła worek i odrzuciła go na bok z obrzydzeniem.
– Jesteś obrzydliwym draniem – powiedziała po chwili Sasha.
Rana na głowie Trójpalcego zagoiła się, tworząc pokryty strupami nieład. Pod okrutnymi brwiami
mrugały świńskie oczka, zrzucając z rzęs brud, który nagromadził się w ciągu dni spędzonych
w całkowitej ciemności. Miał na twarzy miesięczny zarost, jednak był on nierówny, wyrastał jedynie
w miejscach, których nie dosięgła niszcząca skórę choroba. Kępki grubych siwiejących włosów
pojawiły się pomiędzy fioletowymi fragmentami ciała pokrytymi brudem.
Trójpalcy usiłował coś wybełkotać, jednak udało mu się jedynie opluć własny podbródek.
Zmrużyła oczy, patrząc na niego.
– Coś ty powiedział?
Tym razem udało mu się wyrzucić z siebie słowa.
– Pierdol się, dziwko.
Spojrzenie, które jej posłał, sprawiło, że serce ponownie zaczęło jej łomotać. Sasha uniosła nóż
i przystawiła mu go do twarzy.
– Pamiętasz, jak powiedziałeś mi, że mam brudną gębę? Już nigdy więcej nikogo nie skrzywdzisz.
– Rozwiąż mi ręce, to się przekonamy.
Napiął linę, którą jego ręce były przywiązane do krzesła, i wyrzucił z siebie lawinę przekleństw.
Patrzyła na niego ze spokojem, czekając, aż przestanie się szamotać. W końcu jego ciało zwiotczało
i pochyliło się do przodu, a głowa opadła na pierś. Rana, którą zadała mu Ambryl, prawie rozbiła
jego czaszkę na pół. To cud, że wciąż żył.
– Udało się nam przedrzeć przez chaos przy bramach – powiedziała łagodnie. – Mieliśmy
szczęście. Stwórca wie, że na to nie zasługiwałeś, jednak otrzymałeś szansę, aby zrobić coś ze swym
życiem. Lepsi mężczyźni od ciebie stracili życie tego dnia. Lepsze kobiety również. – Przypomniała
sobie czarodziejkę Briannę, którą Salazar rozerwał swą magią. – Zasługujesz na to – rzekła.
„On na to zasługuje – powiedziała sama do siebie. – Naprawdę zasługuje na to”.
– Więc to zrób. Miej to z głowy i biegnij do tego wymuskanego fiuta, na którego jesteś tak
napalona. Czy ten dzieciak w ogóle wie, że tu jestem?
Zrozumienie, o co chodzi Trójpalcemu, zajęło Sashy dłuższą chwilę. Zaraz po tym wezbrała w niej
fala ciemności i prawie całkowicie ją zalała.
– Cole’a nie widziano od nocy, w czasie której miasto zostało przejęte – rzekła cierpko.
Więzień zachichotał obrzydliwie.
– Więc jest martwy, co nie? Dzieciak chciał być sławny, a zamiast tego leży gdzieś
w nieoznaczonym grobie. Życie nagradza dobrych ludzi, tak właśnie jest.
– On był lepszym człowiekiem, niż ty kiedykolwiek będziesz, Trójpalcy. – Przystawiła ostrze noża
do jego chropowatej szyi.
– Moryk – odparł więzień. – Mam na imię Moryk. Jeśli masz zamiar rozpłatać mnie jak wieprza, to
przynajmniej nazywaj mnie imieniem, które nadała mi matka.
Sasha spojrzała w małe paciorkowate oczy mężczyzny. Nie wyglądał teraz na niebezpiecznego ani
drapieżnego, ani nawet złowrogiego. Wyglądał żałośnie. Ręka jej zadrżała, nagła rozpacz zastąpiła
złość.
– Idź do diabła! – Splunęła.
Oderwała nóż od gardła Trójpalcego i zatoczyła się ku biurku stojącemu w rogu pokoju. Starała
się wymacać uchwyt szuflady, walcząc jednocześnie ze łzami, które zalewały jej oczy. Odnalazła go,
otworzyła szufladę i wyjęła z niej malutką sakiewkę, którą następnie rzuciła na biurko. Nie zwracając
uwagi na sznurek, wbiła w nią czubek noża i rozcięła szeroko, patrząc z niepokojem, jak wysypuje
się zawartość.
Sasha pochyliła się nad biurkiem i pozwoliła, by srebrzysty proszek poniósł ją ku słodkiemu
zapomnieniu.
*
Nie wiedziała, która była godzina, gdy powróciła Ambryl. Zdawało jej się, że słyszała, jak
otwierają się drzwi, jednak nie było to wystarczająco ważne, by zwrócić jej uwagę. Przynajmniej
dopóki nie została poderwana z ziemi za włosy i rzucona w tył na ścianę magazynu.
Starsza siostra patrzyła na nią, jej piwne oczy nie zdradzały zupełnie nic. Sasha zaśmiała się
głupio.
Ambryl uderzyła ją w twarz.
– To bolało – wymamrotała, podnosząc rękę, by potrzeć piekące usta.
Popatrzyła na swą dłoń z zakłopotaniem. Wydawało jej się, że jest bielsza niż wcześniej.
– Czy ja jestem duchem? – zastanawiała się na głos.
Absurdalność tego pytania sprawiła, że zaczęła chichotać.
Siostra trzepnęła ją ponownie w twarz, tym razem mocniej.
– Jesteś głupia. Skup się.
Do Sashy dotarło, że jej ręka pokryta była hashką. Tak samo jak twarz. Czuła w ustach jej smak
razem z gorzkim, metalicznym posmakiem krwi.
– Przepraszam – rzekła.
Nie wiedziała, za co właściwie przeprasza. Wydawało jej się po prostu, że tak powinna powiedzieć.
– Gwałciciel wciąż żyje. – Siostra wskazała na zgarbioną postać siedzącą na krześle. – Obiecałaś
mi, że go zabijesz.
Sasha potarła się po nosie. Zaczynał boleć. Ambryl zapaliła świece przy drzwiach, jednak ich blask
nie docierał do Trójpalcego, którego ciemna sylwetka majaczyła pośrodku pokoju. Sasha była
zadowolona, że nie mogła dostrzec jego twarzy.
– Zabicie go niczego nie zmieni – powiedziała spokojnie. – Nie przywróci życia Cole’owi. Ani
Garrettowi. Ani całej reszcie mojej rodziny.
W Świątyni Matki odnalazła szczątki swego ojczyma oraz Odłamków. Padła na kolana i szlochała
tak długo, aż jej oczy stały się całkowicie czerwone. Następnie udała się do mieszkania Cole’a,
stamtąd do domu Garretta, a później do domów wszystkich osób związanych z jej dawną grupą
buntowników, których imiona wciąż pamiętała. Większość nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Nikt
nie wiedział, co się stało z Cole’em.
– Teraz to ja jestem twoją rodziną – rzekła Ambryl.
Starsza siostra delikatnie ujęła jej podbródek.
– Twoją prawdziwą rodziną.
Do oczu Sashy napłynęły łzy.
– Jak mogłam przez te wszystkie lata nie wiedzieć, że wciąż żyjesz?
– Zapomnij o tym teraz. To przeszłość.
Sasha pociągnęła nosem i wytarła go.
– Ambryl…
– Cicho. – Siostra ścisnęła ją nieco mocniej. – Prosiłam, byś mnie tak nie nazywała. Ambryl była
zupełnie inną kobietą.
– To właśnie ty. Moja siostra. Nie… nie Cyreena.
– To, co słabe, musi zostać wyeliminowane. Aby ludzie tacy jak ten nie mogli nas skrzywdzić
w sposób, w jaki robili to przez te wszystkie lata. – Jej ręka zacisnęła się wokół noża leżącego na
biurku. – Ambryl była słaba. Cyreena taka nie jest.
Sasha spojrzała na siostrę z osłupieniem.
– Co robisz?
Ambryl podeszła do więźnia.
– Naprawiam to, co zostało zniszczone – powiedziała.
Trójpalcy musiał widzieć jej wzrok, ponieważ znów się zaczął szamotać, z większym wysiłkiem
niż dotychczas. Tym razem w jego głosie słychać było prawdziwy strach.
– Odejdź ode mnie, ty szalona…
Jego słowa przekształciły się w pełen bólu krzyk, gdy Ambryl pchnęła go nożem w udo, aż po
rękojeść. Wyciągnęła go i dźgnęła mężczyznę ponownie w ramię. Tym razem przekręciła nóż
z okrucieństwem.
Sasha się skrzywiła. Efekty hashki zaczęły zanikać. Patrzyła z tępym przerażeniem, jak jej siostra
powolnie zarzynała więźnia, dźgnięcie po dźgnięciu.
Nagle z zewnątrz dobiegł potężny ryk. Pomieszczeniem zatrzęsło, kurz wzbił się w powietrze.
– Co to za hałas? – zapytała Ambryl, mrugając, by pozbyć się żwiru z oczu.
Gdzieś w nocnej otchłani krzyknęła kobieta. W powietrzu czuć było ciężki zapach siarki.
Sasha czuła się tak, jakby miała zemdleć. Znała ten złowrogi smród. Mroczne wspomnienia
z masakry w Szczelinie Płaczu dręczyły jej umysł.
– Ktoś używa alchemii – szepnęła. – To wybuchowy proch. Powinnyśmy stąd iść.
Ambryl wpatrywała się w nędzną sylwetkę Trójpalcego. Rosnące kałuże krwi błyszczały
w ponurym blasku płomieni buchających na zewnątrz.
– Najpierw pozbędę się tego zwierzęcia – powiedziała chłodno.
Uniosła nóż.
Przez okno wpadło coś małego i okrągłego. Sasha z rosnącym przerażeniem patrzyła, jak
przedmiot toczył się chwilę, nim ostatecznie zatrzymał w pobliżu drzwi.
– Na ziemię! – krzyknęła.
Ambryl tylko spojrzała na nią ze zdziwieniem, więc Sasha rzuciła się przez pokój i powaliła ją na
podłogę.
Chwilę później bomba zapalająca wybuchła.
Żar był ekstremalny, wystarczający, by przypalić włosy na głowie Sashy. Wspięła się na kolana,
ciągnąc za sobą oszołomioną siostrę. Połowa pokoju przemieniła się w piekło. Płomienie lizały
Luke Scull Miecz Północy Przekład: Marta Fijał
Tytuł oryginału: Sword of the North Copyright © Luke Scull, 2014 Copyright for the Polish edition © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Copyright © for the Polish translation by Marta Fijał, MMXVI Wydanie I Warszawa, MMXVI
Spis treści Trzydzieści sześć lat wcześniej Dziki kraj Zmienia się jeszcze więcej Noc ognia Sny umarłych Trzydzieści sześć lat wcześniej Dzicy Król Rzeźnik Zimne prawdy, ciepłe kłamstwa Nowe żniwo Trzydzieści jeden lat wcześniej W stronę bagna Człowiek z żelaza To tylko dziewczyna Niepokonany Lepsze miejsce Dwadzieścia sześć lat wcześniej Magia krwi Poznawanie Wojenne blizny Dwadzieścia pięć lat wcześniej Wybór i konsekwencje Kamienne dno Posiew Zawsze jest wybór Czas zmian Dwadzieścia cztery lata wcześniej
Jasnowidz Dotknięty przez boga Cienioport Przemyślenia Dwadzieścia jeden lat wcześniej Mal-Torrad Dziedzictwo bogów Odkrycia Nienarodzone Czternaście lat wcześniej Starzy i nowi przyjaciele Co kryje się pod spodem Anioły i demony Dziesięć lat wcześniej Rozdzieleni Ci, którzy powrócili Lepszy człowiek
Trzydzieści sześć lat wcześniej Słyszał, jak przedzierają się za nim pomiędzy drzewami. Ześlizgnął się w dół zbocza, a zniszczone buty znalazły oparcie na bryle zamarzniętego śniegu. Jego stopy były zdrętwiałe z zimna, zdawały się tak martwe jak jagnię drgające mu dziko na ramieniu. Krew wciąż sączyła się z podciętego gardła zwierzęcia i wsiąkała w brudne szmaty, które okrywały jego ciało. Jeden ze ścigających go mężczyzn przeklął i ryknął wściekle. Przesunął tuszę, którą dźwigał na ramieniu, i pozwolił sobie na uśmiech. Gubił ich mimo ciężaru, który niósł. Zorientował się, że kilku z nich zdążyło się już poddać. Większość to starcy. Grubo po trzydziestce. Oddalił się od nich na pewną odległość i znalazł miejsce, w którym mógł się ukryć. Leżał w nim przez chwilę, po czym postanowił rozpocząć zabawę. Jego żołądek zaburczał potężnie, przypominając mu, że ta zima była beznadziejna. Bardziej surowa niż jakakolwiek inna, którą pamiętał. Wskoczył na przewrócone drzewo i utrzymał równowagę mimo grubej warstwy lodu, która znajdowała się tuż pod nim. Chwilę później usłyszał huk, któremu towarzyszyła nowa lawina przekleństw. Domyślił się, że jeden z jego prześladowców potknął się o kłodę i upadł prosto na twarz. Zastanawiał się, co się stało z Liściem i Czerwonym Uchem – lub Martwym Uchem, jak postanowił nazywać swego nieszczęsnego przyjaciela. Czerwone Ucho miał stać na warcie, w czasie gdy on wraz z Liściem plądrowali farmę. Ubili dopiero pierwsze jagnię, kiedy ktoś podniósł alarm. Okazało się, że Czerwone Ucho był równie bezużyteczny jako wartownik co jako kucharz. Wszyscy się zastanawiali, jakim cudem udało mu się przetrwać tyle czasu w gangu Skarna. Drzewa w końcu się przerzedziły. Teraz mógł dostrzec rzekę. Gdy tylko pokona powierzchnię Topniaka, ci uparci dranie przyznają się do porażki. Kontynuował bieg, a szybkie oddechy tworzyły kłęby pary. Jednak zbliżając się do brzegu, zdał sobie sprawę, jak bardzo się pomylił. Roztopy miały niebawem całkowicie zamarznąć. Potężne kawały lodu kotłowały się, tworząc spiętrzenia i łącząc się z siłą, która mogłaby zgnieść człowieka na miazgę. Nie było najmniejszej szansy na to, aby przepłynąć wpław przez ten szalejący nurt. Nasłuchując odgłosów pościgu, zbiegł w dół rzeki i powrócił do lasu. Dwóch mężczyzn wyłoniło się zza drzew, zagradzając mu drogę. – Dotarłeś już wystarczająco daleko, chłopcze. Stojący bliżej był zdyszany, jednak nie dało się nie zauważyć ponurej determinacji w jego głosie. Tak samo jak błysku zimnej stali, która wisiała mu u pasa. Nie marnował czasu na odpowiedź. Rzucił się naprzód i uderzył czołem w twarz mówiącego. Usłyszał łamanie kości i poczuł, jak chrząstki kruszą się od siły ciosu. Odwrócił się natychmiast, zrzucił z ramienia jagnię i podniósł je do góry, tworząc prowizoryczną tarczę. Miecz drugiego mężczyzny zaklinował się w boku zwierzęcia, a zdziwienie napastnika trwało wystarczająco długo, by w trzech krótkich ciosach powalić go na ziemię. Podniósł jagnię i usiłował wyciągnąć z niego miecz, jednak ktoś, kto stał z tyłu, uderzył go i zwalił z nóg. Broń oraz zmaltretowana tusza wypadły mu z rąk, po czym poleciały na bok. Obrócił się, aby dorwać kolejnego napastnika. Był z niego kawał bydlaka, równie wysoki jak on sam i sporo cięższy. Mimo że zawsze był wyjątkowo silny jak na swój wiek, tym razem nie udało mu się przygwoździć drania, aby wymierzyć mu porządny cios. Kącikiem ust wciągnął powietrze i splunął krwią. Drugi mężczyzna złapał go za szyję i pociągnął w dół. Odskoczył desperacko w tył,
unikając tym samym roztrzaskania głowy o kamień. Zamachnął się łokciem i zdawało mu się, że złamał napastnikowi żebro. Jednak nawet jeśli tak się stało, jego przeciwnik w ogóle się tym nie przejął. Walcząc z wielkim Wschodniakiem, zupełnie stracił poczucie czasu. Mogła minąć minuta lub godzina, gdy tłukli się wzajemnie na brzegu rzeki, jednak żaden z nich nie potrafił uzyskać przewagi. W końcu się rozłączyli, a jego przeciwnik odsunął się i teraz oddychał ciężko. Powoli zaczął się orientować, że byli obserwowani. Odwrócił się. Patrzyło na niego pół tuzina twarzy. Znał dobrze jedną z nich, pokrytą siniakami, które zmieniły chłopięce rysy w różnokolorowy bałagan. To Liść. Jeden z mężczyzn przykładał długi sztylet do gardła Liścia. Dwóch innych trzymało naciągnięte łuki. Najpodlej wyglądający z nich potrząsnął głową i splunął na śnieg. – Gdzie się chowa reszta? – Reszta? Wiedział, o czym mówił mężczyzna, lub tak mu się wydawało. I jeżeli chodziło właśnie o to, o czym myślał, to był już prawie martwy. – Twój gang. Plądrowaliście osady w pobliżu Granicy od roku. Zamordowaliście całą rodzinę w ich własnych łóżkach. Matkę, dzieci, wszystkich. Skrzywił się na to wspomnienie. Otarł twarz wierzchem dłoni i obejrzał krwawą plamę, która na niej została. Spojrzał w górę. Niebo pociemniało jak stary siniec. – Czekam na odpowiedź, chłopcze. Zmrużył oczy i popatrzył na martwe przebite jagnię leżące na brzegu rzeki. – Ja tego nie zrobiłem. Liść i Czerwone Ucho też nie. – Chcesz mi powiedzieć, że wasza trójka oddzieliła się od grupy, gdy ta zaczęła zabijać ludzi? – To prawda. Przywódca Wschodniaków splunął ponownie. – W takim razie załatwimy to w ten gorszy sposób. Wskazał ręką na mężczyznę trzymającego Liścia. – Utop go w rzece. Powoli, pamiętaj. Daj naszemu koledze czas na zastanowienie się, czy jest coś, o czym powinien nam powiedzieć. Liść zaczął się wyrywać, gdy ciągnięto go w stronę rzeki. Wprawdzie on sam był jeszcze właściwie dzieckiem i ciężko było mu patrzeć na próby uwolnienia się Liścia, jednak nie odwrócił wzroku. Nawet wtedy, gdy głowa kamrata znalazła się we wzburzonej wodzie. – Ile masz lat? – zapytał przywódca, kiedy chłopak został wyciągnięty z wody. – Szesnaście – odpowiedział. Widział, jak Liść szczęka zębami w niekontrolowany sposób. Muskularny młodzieniec usiłował złapać oddech, a jego skóra przybrała paskudny niebieskawy odcień. – Jesteś jeszcze chłopcem, a już pobiłeś dwóch moich ludzi do nieprzytomności. Zarżnięcie tej kobiety i jej dzieci musiało być dla ciebie łatwizną. Tym razem się rozzłościł. – Mówiłem ci, że my tego nie zrobiliśmy! Ukradliśmy jedynie trochę żywego inwentarza. Zostawiliśmy Skarna i innych przed Wschodnim Stykiem. Liść poszedł ponownie pod wodę. Gdy został wyciągnięty, jego oczy wywróciły się w głąb oczodołów. Już nie walczył. Przywódca wskazał na bezwładną postać. – Już po nim. Dobij go i wrzuć ciało do rzeki. Narastała w nim wściekłość. Lubił Liścia, który był chłopcem inteligentnym, pogodnej natury, mimo że prędzej podciąłby gardło swemu wujowi, niż spędził kolejną noc w swym łóżku. Liść strzegł go, gdy dołączył do gangu Skarna, uratował go raz lub dwa z krwawej konfrontacji, kiedy
jego duma nie pozwoliła mu się poddać. – Jak go utopisz, to cię zabiję. Mężczyźni trzymający napięte łuki poruszyli się lekko. Strzały przygotowane były do wystrzelenia. Ich przywódca zachichotał obrzydliwie i skinął na mężczyznę trzymającego Liścia. – Utop go. Zaatakował. W następnej chwili leżał na ziemi, patrząc na ołowiane niebo. Płatki śniegu opadały w dół i topiły się na jego twarzy. Sięgnął ręką do kolana i poczuł, że wystaje z niego strzała. Pojawiła się nad nim twarz. – To było głupie. Odważne, ale głupie. Panowie! Poczuł, że ciągną go po śniegu w stronę, z której dobiegały dźwięki płynącej wody. Odwrócili go brutalnie i przytrzymali ponad rzeką. Wpatrywał się w Topniak, obserwując, jak ciało Liścia skręcało się i obracało, zupełnie jak jego występujący w przyrodzie imiennik, nim ostatecznie zniknęło pod wodą. Ktoś złapał go za włosy i popchnął jego głowę w dół, w kierunku zamarzającego wiru… – Czekaj. Niedoszli oprawcy się zawahali, a jego głowa zatrzymała się jeden cal ponad wodą. Spoglądał w jej dziką otchłań. – Jak masz na imię? – zapytał głos. Był głęboki, mocny i brzmiał, jakby był skierowany wprost do niego. Odwrócił odrobinę głowę i zobaczył, że przemawiającym był wielki drań, z którym wcześniej walczył. – A jakie to ma znaczenie? – Przywódca był wyraźnie zirytowany. – Jest bandytą. Zabij go i to zakończ. – Chłopak ma w sobie ogień. Ogień i stal. Moglibyśmy zrobić z niego użytek. Duchy dobrze wiedzą, że w Twierdzy potrzebujemy walecznych mężczyzn. – To zimnokrwisty morderca. Zabójca dzieci. Poza tym właśnie oberwał strzałą w kolano. Niewielu wyleczyło się z takich ran. Zapadła krótka cisza. Ranny wstrzymał oddech i wsłuchiwał się w ryk szalejącego pod nim Topniaka. Silna ręka wyciągnęła go niemal delikatnie, po czym obróciła. – Nigdy nie spotkałem chłopca, który zniósłby ta walkę co ty. Zwłaszcza będąc na wpół zagłodzonym. Zapytam raz jeszcze: jak masz na imię, chłopcze? Spojrzał na swego wybawcę. Na jego twarzy widać było kilka drobnych ran, które poniósł w wyniku wcześniejszej walki, jednak oczy nie zdradzały złych zamiarów ani złości. Jedynie pewną ciekawość. – Mam na imię… – rzekł powoli, próbując nie zemdleć z bólu. Zamrugał, by zrzucić płatki śniegu z powiek. – Mam na imię… – powiedział ponownie – Kayne.
Dziki kraj Kayne. Szorstki głos wyrwał go ze snu, tak jak gdyby ktoś wylał mu na głowę kubeł lodowatej wody. Wilk potrafił wychrypieć jego imię na wiele mrożących krew w żyłach sposobów. Jeden rzut oka na łyse, naznaczone przez ogień oblicze Jereka wystarczył mu, aby się upewnić, że sprawy potoczą się paskudnie. – Bandyci? – zapytał bezgłośnie. Jerek skinął głową i skrzywił się na widok blednącej nocy. Bliźniacze topory ponurego wojownika były już przygotowane. Te brutalne narzędzia śmierci odebrały więcej istnień, niż Kayne był w stanie zliczyć. Stary góral podniósł się z bólem na nogi i otarł sen z oczu. Nie zadali sobie trudu, aby rozpalić ognisko. Był środek lata, a poza tym mieli nadzieję, że dzięki temu nie zwrócą na siebie uwagi. Mieli nadzieję, że unikną sytuacji takiej jak ta. Dobył miecza i zmrużył oczy, wpatrując się w ciemność. „Ni cholery nie widać” – pomyślał gorzko. Jego wzrok się pogarszał. Z kolei zmysły Jereka zdawały się wyostrzone jak nigdy wcześniej. Jego przyjaciel odwalił większą część warty i mimo że żaden z nich nie powiedział nic na ten temat, Kayne zaczynał się czuć winny. Człowiek jest w stanie znieść jedynie określoną dawkę poczucia winy. A im jest się starszym, tym trudniej udźwignąć ten ciężar. Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. Strzała świsnęła w powietrzu i uderzyła o trawę sześć stóp od miejsca, w którym uwiązane były konie. Prychnęły i poruszyły się nerwowo. Kayne westchnął. Nienawidził łuczników. Jednak ostatecznie wolał ich niż czarodziejów, ponieważ większość z nich wiedziała, co to przyzwoitość, i nie paradowała w czymś, co mówiąc wprost, było jedynie przereklamowaną sukienką. Skrawek snu, z którego właśnie się przebudził, przemknął przez mroczne czeluści jego umysłu. Spojrzał w dół na kolano. Skrzywił się na wspomnienie dawnej agonii. Jerek wskazał na lewo i zaczął się oddalać, kucając nisko i bujając się na boki. Kayne podążył za nim, mimo że schylanie się wywołało wielki sprzeciw jego pleców. Zdawało mu się, że widział przed sobą przemykające cienie. Bandyci podróżowali zwykle w niewielkich grupach, dzięki czemu uderzali mocno i szybko, po czym prędko uciekali. Większe grupy były wyjątkiem. Gdyby wyrzucili z bandy jednego lub dwóch, zaraz posypałaby się cała reszta. Wyczuł nagle ruch po prawej stronie. Nie zważając na skrzypiące kolana, dał nura i wyskoczył z mieczem uniesionym wysoko, przygotowanym, aby rozłupać na pół każdego, kto stanie mu na drodze. Jednak był to tylko Jerek. Jego oczy błyszczały upiornie. Wilk splunął na ziemię i potrząsnął głową. – Nawiali – rzekł. – Lepiej stąd chodźmy. Nie ma sensu czekać, aż powybijają nas w biały dzień. Kayne skinął głową. Bandyci zawsze stanowili ryzyko podczas podróżowania po Złych Ziemiach. Po niedawnych doświadczeniach mężczyźni wiedzieli o tym bardzo dobrze. Kiedy wracali do obozowiska, zorientowali się, że ich pakunki zniknęły. – Sukinsyny ukradły nasze torby – warknął Jerek, który nigdy nie przebierał w słowach. Uniósł rękę i zaczął szarpać się za brodę. Robił to zawsze wtedy, gdy był na skraju szału.
Kayne zamknął oczy i oparł się na mieczu. To był niepomyślny początek ich podróży. Od czasu uwolnienia Szarego Miasta minęły trzy tygodnie, a rany, które ponieśli, zmusiły ich do odpoczynku. Rany Jereka były wyjątkowo paskudne – co najmniej dwa złamane żebra i pęknięta kość policzkowa. Wilk jednak wolałby zemdleć w siodle niż stracić kolejny tydzień. Jerek nienawidził tłumów. Nienawidził delikatnych nizin i ich wygód. Prawdę mówiąc, nienawidził prawie wszystkiego. – Przynajmniej mamy jeszcze konie – powiedział Kayne, po czym chrząknął. Podszedł do wierzchowców, kręcąc ze smutkiem głową. – Moglibyśmy wrócić do Popielnika i zrobić jeszcze raz zapasy – zasugerował, mimo że znał odpowiedź. Jerek zmierzył go ponurym wzrokiem. – Nie wracam tam. To zadupie. Kayne nie mógł się nie zgodzić. To określenie było dla Popielnika właściwe. Czarny pył osiadł wszędzie. Przyniosły go wirujące wiatry ze Wzgórz Demonicznego Ognia i opadł w tym najbardziej oddalonym na północ mieście wasalskim Dorminii. Nikomu się nie spieszyło z powrotem do Popielnika. – Jedźmy dalej – powiedział Kayne, chowając miecz i dosiadając wierzchowca. Niebo się rozjaśniało. Jego granatowy kolor blakł i przemieniał się w szarość. Noc ustępowała porankowi. Rozglądał się po okolicy. Jerek w tym czasie wspiął się na konia, czarnego ogiera, który przyjął jego ciężar z łatwością. Zaskoczyłoby to nawet właściciela stajni, z której pochodziło zwierzę. Jerek miał podejście do zwierząt, jakiego brakowało mu w stosunku do ludzi. Równiny rozciągały się w każdym kierunku. Dzikie trawy toczyły wojny z niewielkimi zagajnikami dębów, wiązów i buków. Światło dzienne miało wkrótce ukazać ich olśniewające odcienie złota i zieleni. Kayne wiedział, że dalej na północ te żywe kolory blakły. Trawa stawała się matowa i przerzedzona, a karłowate krzaki zabierały miejsce drzewom aż do miejsca, gdzie rozpoczynały się Złe Ziemie. Niegdyś, przed tym, jak wojna z bogami rozbiła kraj, ten szeroki jałowy odcinek był domem koczowniczych plemion Yahanów, które przemieszczały się na koniach. Ostatnim razem, gdy razem z Jerekiem tamtędy przejeżdżali, miejsce roiło się od bandytów. Widząc szlak oznakowany zwłokami, wytyczony przez dwóch górali, Kayne doszedł do wniosku, że Król Bandytów nie będzie w nastroju, by powitać ich z otwartymi ramionami. Podczas jazdy obserwował Jereka z niepokojem. Wilk wyglądał, jakby cierpiał. Powodem było prawdopodobnie uszkodzenie ciała. Rany Kayne’a także wciąż bolały, zwłaszcza ta cięta, zadana nożem w brzuch, która mogła zacząć gnić. Oczyścił ciało i pozszywał brzegi zranienia, jednak blizna była wciąż świeża. Nie poświęcał temu zbyt wiele uwagi. Niektóre obrażenia nigdy się nie goiły. Te jątrzące się głęboko w duszy, które ostatecznie złamały człowieka bardziej niż jakikolwiek ból fizyczny. Duchy wiedziały o tym, że nosił w sobie wystarczająco wiele blizn, ale wieści, które otrzymał w Szarym Mieście, dały mu nadzieję na to, iż największa z nich nie pójdzie razem z nim do grobu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy miał cel. Coś, dla czego warto było żyć. Puścił wodze i ścisnął sakiewkę wiszącą mu u pasa. Czterdzieści złotych wieżyc i garść srebrnych bereł. Według wszelkich standardów była to spora liczba monet. Wraz z Jerekiem przeszli przez piekło, aby je zarobić. W końcu nie każdego dnia pomaga się w uwolnieniu miasta spod władzy tyrana. W Trójwładzie zdobył przyjaciół, spotkał kilku dobrych mężczyzn i dobre kobiety, a także kilku niezbyt dobrych, jednak mimo to interesujących. Gdyby okoliczności były inne, być może zdecydowałby się tam zostać. Jednakże razem z Wilkiem opuścili Dorminię od razu po odebraniu wypłaty. Skarb ukrywany w tej sakwie zmieniał wszystko. Był powodem, dla którego skierowali się z powrotem na północ. Z powrotem do Wysokich Kłów. Z powrotem do miejsca, które dawniej nazywał domem.
– Kayne. Jerek wskazał na największe z drzew, które wyrastały przed nimi. Kayne pochylił się na brązowej klaczy i zmrużył oczy, jednak nie zauważył niczego prócz rozmazanej zielonej plamy. Potrząsnął głową z frustracją. Przypomniał sobie czasy, gdy wiek trzydziestu lat uznawał za podeszły. Po czterdziestce siłę wieku człowiek miał już za sobą. W wieku pięćdziesięciu lat waleczne dni powinny być już jedynie historią opowiadaną wnukom. Jednak oto on – był grubo po sześćdziesiątce i wciąż tkwił w tym samym gównie, z tą różnicą, że teraz jego ciało się rozpadało, a szczanie zdawało się trudniejszym zadaniem niż zabicie człowieka. Pociągnął wodze i podążył za Jerekiem. Odwrócili się od drzew i popędzili konie do galopu. Chwilę później z zagajnika wypadła grupa uzbrojonych mężczyzn. Naliczył pięciu, a Jerek odchrząknął, by zwrócić jego uwagę na trzech kolejnych, którzy wyłonili się z gąszczu przed nimi. – Nie obejdzie się bez walki – powiedział Kayne, spoglądając nieufnie na mężczyzn. Dwóch górali pognało konie. Wiatr przenikał przez siwe włosy Kayne’a i tańczył wokół łysej głowy Jereka. Kayne obejrzał się za siebie. Goniący ich jeźdźcy przyspieszali. – Psiamać – wymamrotał. Nigdy nie uda im się przegonić bandytów. Wierzchowce górali były przyzwoite, jednak konie tych stepów były słynne na całym świecie. Znikające plemiona Yahanów nieumyślnie obdarzyły Króla Bandytów najwspanialszymi końmi na tych ziemiach. Trzech jeźdźców dogoniło ich i z łatwością dotrzymywało kroku. Przywódca uniósł rękę w podejrzanie teatralnym geście. – Poddajcie się! – zawołał w pełen dramatyzmu sposób. – Uciekając, zaprzepaszczacie swe życie. Jerek zmrużył oczy i splunął przez bok konia. Kayne zorientował się, że poddanie się było ostatnią rzeczą, o której myślał. Wilk prędzej usiałby swą drogę ich ciałami. Zniżył głos, wierząc, że usłyszy go tylko Jerek. – Lepiej załatwmy to na ziemi. Jest czterech na jednego, a ja średnio radzę sobie w walce na koniu. Przez chwilę myślał, że jego kompan go zignoruje, jednak kilka sekund później Jerek szarpnął wodze i zatrzymał gwałtownie ogiera. Kayne zrobił to samo, mając nadzieję, że nie popełnili właśnie ogromnego błędu. Gdy schodzili z koni, bandyci szybko ich okrążyli. Przywódca zsunął się z wierzchowca z gracją, prawie się przed nimi kłaniając, ku widocznej irytacji Jereka. – Cóż – rzekł przywódca bandytów, skubiąc swój cienki wąs. Jego kruczoczarne włosy były związane w kucyk. Rękojeść ozdobnego miecza wystawała zza pasa ściśle zapiętego wokół szarej skórzanej zbroi. Kayne stłumił kichnięcie, gdy wonny zapach bandyty połaskotał go w nos. Mężczyzna pachniał delikatnie perfumami. – Cóż – powtórzył szykowny banita i uśmiechnął się, ukazując śnieżnobiałe zęby. – Widzę, że mamy tutaj do czynienia z jakąś grabieżą. Chciałbym powiedzieć, że nas wymęczyliście, jednak byłoby to kłamstwo. Kayne obserwował Jereka kątem prawego oka. Wilk zgrzytał zębami, od wybuchu wściekłości dzieliły go jedynie sekundy. Ten fircyk doprowadzał go do szału. – Chciałbym złożyć pewną propozycję – powiedział ostrożnie Kayne. – Zapłacimy wam parę monet za bezpieczny przejazd. Pożyczycie nam miłej podróży i wszyscy rozejdziemy się w pokoju. Przywódca bandytów uniósł odzianą w rękawiczkę dłoń i potarł podbródek w zamyśleniu. – Widzę, iż jesteście zaznajomieni z naszymi zwyczajami. Ta sakwa wisząca u twego boku rzeczywiście wygląda na przydatną. Tak samo jak wasza broń. Na tych terenach dobra stal jest zawsze w cenie. – Pierdol się. Wszyscy obecni mężczyźni natychmiast skierowali wzrok na Jereka.
– Nie mam zamiaru oddawać moich toporów jakiemuś fircykowi – wyjaśnił niechętnie Wilk. Kayne starał się, aby na jego twarzy nie było widać rozpaczy, gdy wyjmowana z pochew stal zachrzęściła złowieszczo. To jego zasługa, że przywódca bandytów nie wyciągnął jednak swego miecza. – Nie wierzę – rzekł spokojnie wąsaty banita – że w ogóle rozważacie odmowę. Wskazał na sakwę wiszącą u pasa Kayne’a. – Co jest w tej torbie? – zapytał uprzejmie. Odczuwając zniewagę, Kayne zmrużył niebieskie oczy. Rozwiązał jednak worek i otworzył go, ukazując bandytom jego błyszczącą zawartość. – Czterdzieści złotych wieżyc – rzekł, starając się, aby jego głos brzmiał przyjaźnie. Zatrząsł sakwą, aby zademonstrować zawartość, jednakże się przeliczył i prawdziwy skarb, ten, który starał się ukryć, upadł na trawę. „Cholera!”. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać, więc postawił na szaleńczy uśmiech. – Czterdzieści złotych wieżyc i co jeszcze? Może kolekcja cennych klejnotów? – Bandyta zarechotał gardłowo i wskazał na mały pakunek owinięty w tkaninę, który leżał na ziemi. – Co chciałeś przede mną ukryć? Podaj to. – Nie mogę tego zrobić – odpowiedział Kayne. Teraz w jego głosie słychać było żelazo, twardy ton, nad którym nie potrafił zapanować, mimo że wiedział, do czego to doprowadzi. Jerek napotkał jego wzrok i w tym właśnie momencie obaj zrozumieli, co zaraz nastąpi. Przywódca bandytów ponownie westchnął, wyraźnie delektując się dramaturgią chwili. Potrząsnął głową z udawanym żalem. – W takim razie musimy zabrać to siłą. – Wuju – pisnął cichy głos. Był to najmłodszy z bandytów, młodzieniec stojący najbliżej przywódcy. Kayne przyjrzał mu się z dezaprobatą. Był to w zasadzie jeszcze chłopiec, o żylastej sylwetce, zielonych oczach i jasnorudych włosach. Zbyt młody, aby obracać się w takim towarzystwie. – Cicho, Brick. – Przywódca machnął lekceważąco ręką. – Ale ci mężczyźni… – Brick spróbował raz jeszcze. Starszy bandyta pochylił się i trzepnął go w tył głowy. – Powiedziałem „cicho”. Gdzie twoje maniery? Nie wychowałem cię na barbarzyńcę. Nie na takiego jak te bydlaki. – To trochę nieuprzejme, szefie – powiedział jeden z bandytów z wyrzutem. Przywódca uniósł brew. – Miałem na myśli tych górali. Położył dłoń odzianą w rękawiczkę na rękojeści miecza. Palcem wskazującym drugiej ręki przesunął w dramatycznym geście po gardle. – Zabić ich. Brodar Kayne wyrzucił sakiewkę w powietrze. Przeleciała ponad kręgiem bandytów, których chciwe oczy podążały za rozsypującym się złotem, tak jak muchy podążają za trupem. Rozproszenie trwało jedynie chwilę, jednak wiele zdążyło się wydarzyć w tym krótkim czasie. Kayne sięgnął za siebie i wyciągnął miecz z pochwy, po czym pozbawił głowy zbója stojącego najbliżej. Topór przeleciał łukiem, wirując w powietrzu, i rąbnął w pierś bandyty znajdującego się naprzeciw Jereka. Siła uderzenia powaliła go na ziemię jak kamień, a krew obryzgała przerażone twarze mężczyzn stojących po obu stronach. Wilk znalazł się przy nich w mgnieniu oka i jego drugi topór rozdzierał już skórę oraz rąbał kości.
Jedynie przywódca bandytów zareagował w obliczu tego niespodziewanego zdarzenia, wskakując prędko na konia. Popędził wierzchowca do galopu, nie oglądając się za siebie. Jeden z bandytów rzucił się na Kayne’a z uniesioną szabelką, krzycząc w ten bezsensowny sposób, jak robią to często ludzie, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji walczyć. Kayne odparł jego niezdarny zamach i kopniakiem wycelowanym w brzuch posłał go na ziemię. Bandyta rozpaczliwie szukał broni, kiedy stary wojownik wymierzył cios, aby go dobić. Ponad ramieniem Kayne’a świsnęła strzała. Ukucnął nisko, zaciskając zęby z bólu, który ukłuł go w dole pleców. Brick sięgał ponownie do kołczanu z przerażeniem w szmaragdowych oczach. Drugi z bandytów naciągał już łuk. Celował prosto w Kayne’a. Kątem oka zauważył błysk metalu i zaraz po tym głowa łucznika wybuchła jak melon. Krew i kości eksplodowały. Ciało zwaliło się na ziemię, a z mieszaniny, która była wcześniej głową mężczyzny, wystawał uchwyt topora Jereka. Przy życiu pozostał tylko jeden z bandytów. Kayne napotkał wzrok Bricka. Utrzymał go, podczas gdy piegowata ręka chłopca grzebała przy łuku. Dzieliło ich trzydzieści stóp. – Jesteś w tym dobry? – zagadał Kayne, wycierając miecz do sucha o ciało leżące pod jego stopami. Jerek zbliżał się do topora wbitego w klatkę piersiową pierwszego człowieka, którego zabił. – Wystarczająco dobry – odparł Brick z przekonaniem godnym podziwu. Umieścił strzałę w łuku i naciągnął cięciwę. – Już raz chybiłeś – rzekł spokojnie Kayne. – Tym razem lepiej się postaraj. Nie licz na to, że dostaniesz kolejną szansę. Kiwnął znacząco do Jereka, który schylał się powoli, by odzyskać broń. Na jego twarzy malowała się ponura obietnica śmierci. Zauważył, że chłopiec zaczyna się wahać. – Nie chcę umrzeć – powiedział, a jego głos brzmiał okropnie młodo. Patrzył wokół na ciała towarzyszy z szaleństwem w oczach. Na miazgę, która była pozostałością głowy człowieka, na zniekształcony mózg wyciekający przez rozbitą czaszkę. – Nikt z nas nie chce. Ale okradanie ludzi to brudna robota. Wzrok Bricka przeskakiwał z Kayne’a na Jereka i z powrotem. Łuk drżał mu w rękach, skierowany to w jedną, to w drugą stronę, ponieważ chciał mieć na oku obydwu mężczyzn naraz. – Wiem, kim jesteście. Jesteście tymi góralami, którzy zabili dziesiątki ludzi Asandera. Król Bandytów wyznaczył nagrodę za wasze głowy. Kayne westchnął. – Tak – odpowiedział. – To właśnie my. – Odjadę i nie będę się oglądał do tyłu – rzekł Brick z desperacją w głosie. – Nikomu nie powiem, że tu jesteście. Macie moje słowo! „Trochę na to za późno, chłopcze. Puszczę cię wolno, a ty sprowadzisz na nas wszystkich bandytów ze Złych Ziem”. Jego serce zamarło na myśl o tym, co musi się teraz wydarzyć. Wziął się w garść i podszedł powoli do chłopca, po czym wyciągnął zakrwawioną rękę. – Oddaj mi łuk i będziemy kwita. Brick zawahał się i rozluźnił cięciwę. Brodar Kayne wziął broń i skinął głową w podziękowaniu. Drugą ręką uderzył Bricka mocno w twarz. * – Powinniśmy go zabić. Załatwmy to szybko. Kayne potarł zarośniętą brodę. Spojrzał w górę na gwiazdy, po czym popatrzył w dół na jęczącą
postać przywiązaną do siodła obok niego. – To tylko chłopiec. – Zabiłeś już człowieka w jego wieku, Kayne, dobrze o tym wiesz. Na Jereku wrażenie robiło to, że Brick wciąż oddycha. Wilk już się uspokoił, furię zastąpił ponury gniew. Kayne wiedział z doświadczenia, że ten drugi stan utrzyma się przez dobrą chwilę. – Lepiej nie używajmy mnie jako punktu odniesienia. Jerek splunął. Jechali dalej w ciszy, kierując się na północ, ku dziczy, która znajdowała się poza Trójwładem. Za kolejny dzień lub dwa będą już na terenach Złych Ziem. – Król Bandytów o nas nie zapomniał – powiedział w końcu Jerek. – Prawdopodobnie jego kuzyn Pięciobrzuch także nas pamięta. Słyszałeś, co mówił dzieciak. Wyznaczono nagrodę za nasze głowy. – Wiem. Nie obchodzi mnie to teraz. – Wuj dzieciaka także będzie go szukał. Zastanawiałeś się nad tym? – Tak. – I? – Nie obchodzi mnie to teraz – powtórzył. Jerek potrząsnął głową, a jego łysina zabłyszczała w świetle księżyca. – Zamieniasz się w starą nudną cipę. Stwierdzam fakt. Kayne westchnął. – Wiek zrobi to również i tobie. Jerek prychnął w odpowiedzi. Godzinę później zatrzymali konie i rozbili obóz. Odwiązali Bricka od siodła i położyli na ziemi. Chłopiec miał na policzku wielki fioletowy siniak, jednak obyło się bez trwałych uszkodzeń. Kayne pokręcił głową ze smutkiem. Dawniej jego prawy sierpowy gwarantował złamanie szczęki. – Nie śpisz? Potrząsnął bukłakiem, który trzymał, i rozlał kilka kropel po twarzy Bricka. – Ej! Zostaw mnie w spokoju. Jerek wymierzył butem niedelikatnego kuksańca w bok Bricka. – Rusz się, leniwy kutasie. – Och! Gdzie… gdzie ja jestem? Kayne odgryzł kawał chleba i dokładnie go przeżuł. – Chciałbym powiedzieć, że wśród przyjaciół – rzekł. – Jednak prawda jest taka, że jesteś naszym jeńcem, i lepiej, byś robił to, co ci powiemy, bo w innym wypadku z pewnością zginiesz. Dał Brickowi chwilę na oswojenie się z tą myślą. – Gdzie mój wuj Glaston? – zapytał chłopiec. – Uciekł jak spłoszony jeleń, gdy tylko wyczuł kłopoty. Niezły tchórz z tego twojego wuja. – On nie jest tchórzem! To najmądrzejszy człowiek, jakiego znam. – Był wystarczająco mądry, aby ratować własną skórę. To mu przyznam. – Nic nie rozumiesz – rzekł Brick. – Gdyby nie on, Asander i Seer z pewnością by mnie zabili. – Nie jesteś w dobrych stosunkach z Królem Bandytów? Brick potrząsnął głową i potarł posiniaczony policzek. – Uciekaliśmy przed nim na południe. Chcieliśmy jedynie waszego jedzenia i monet, które dałoby się ukraść. Nie jesteśmy mordercami. Kayne uniósł grubą brew, ale postanowił tego nie komentować. Zamilkł na chwilę, próbując wymyślić wyjście z sytuacji, które nie wymagałoby zabicia chłopaka. – W porządku, Brick – powiedział. – Oto, co będzie dalej. Pojedziesz z nami, będziesz naszym przewodnikiem po tych ziemiach. Słuchaj nas, a odzyskasz konia, gdy dotrzemy do Purpurowych Wzgórz.
– Wuj Glaston mnie nie opuści. – Więc gdy ponownie pokaże swą twarz, to będziesz musiał po prostu wytłumaczyć mu całą sytuację. Rozwiążę ci nogi, ale ręce zostawiam na razie skrępowane. Przeciął linę wokół nóg Bricka i wręczył mu piętkę chleba oraz resztę wody, która pozostała w bukłaku. Chłopak wgryzł się zachłannie w chleb. Jadł jedynie prawą stroną. Przez chwilę Kayne czuł litość do młodego bandyty. Pokręcił głową ze smutkiem. Przez te wszystkie lata pamiętał o małym ciele znikającym w Topniaku. Jerek zajmował się końmi. Kayne opuścił obolałe ciało na ziemię i oparł się plecami o pień dębu. Następnie sięgnął do sakiewki umieszczonej przy pasie i pogrzebał w niej. Była lżejsza niż wcześniej – walcząc z bandytami, zgubili garść wieżyc i bereł. Doszedł do wniosku, że były to dobrze wydane monety. Z wielką starannością wyjął z torby zawinięte przedmioty. W czasie walki ochronna tkanina została poplamiona krwią, jednak z ulgą odkrył, że zawartość nie była zabrudzona. Patrzył na nie, kołysząc delikatnie w dłoni. Były to jego trzy najcenniejsze skarby. Czekoladowobrązowy pukiel włosów Mhairy. Pierścień, który mu podarowała podczas łączącej ich ceremonii, zwyczajny srebrny krążek. Mimo upływu lat wciąż błyszczał. Niewielki nożyk, który sam wykonał dla Magnara. To tradycyjny prezent, który ojciec daje synowi w piętnastą rocznicę nadania mu imienia. Tego dnia chłopiec oficjalnie staje się mężczyzną. Delikatnie przesunął palcem po tępym ostrzu. Jerek zbliżył się, a Kayne zauważył, że jego kompan lekko utyka. Wilk musiał oberwać tego dnia podczas walki. Nie wspomniał o tym. Nigdy się nie żalił. Kayne poczuł nową falę poczucia winy, straszny ciężar prawd, które ukrywał przez tak długi czas. Jerek obserwował go, a jego pokryta bliznami twarz była niezgłębiona. Jeżeli Wilk zauważył łzy napływające do oczu Kayne’a, nie dał tego po sobie poznać. – Znajdziemy ją – rzekł. Zrzucił buty i zaczął chrapać w momencie, gdy tylko jego ciało dotknęło ziemi. Kayne zawinął z powrotem trzymane w ręku przedmioty i umieścił je ostrożnie w sakiewce. Spojrzał na Bricka, który patrzył w noc, bez wątpienia zastanawiając się, kiedy jego wuj powróci, by go uratować. Usadowił się najwygodniej, jak potrafił, i zaczął rozglądać się po pustkowiu. Po raz kolejny jego zamykające się oczy skierowały się na północ. Tysiąc albo i więcej mil stąd czekała na niego żona. Do niedawna był przekonany, że nie żyje. Znajdzie Mhairę. Jeśli mu się uda, naprawi stosunki z synem. Później rozliczy się z Szamanem. Po dwóch długich latach Miecz Północy wracał do domu.
Zmienia się jeszcze więcej Nabrzeże pełne było ludzi, którzy tworzyli wielką śmierdzącą ludzką masę smażącą się w południowym słońcu. Większość z nich zdawała się biedna i zdesperowana. Półmag Eremul zastanawiał się jednak, czy kilku „ochotników” upchniętych na pokładzie nie było tak naprawdę znudzonymi synami kupców poszukującymi dreszczyku przygody. Mieszkańcy miasta, którzy pozostali z tyłu, obserwowali ponuro, jak ich bliscy wlekli się po pomostach w stronę sporych statków stojących na redzie. Wkrótce wypłyną na zachód, w kierunku Strzaskanego Morza. Większość osób wyglądała na przerażonych tą perspektywą. Jedna lub dwie wykazywały dziwną ochoczość. Eremul wykrzywił wąskie usta w pogardzie. „Wydaje im się, że wrócą z Niebiańskich Wysp jako bogacze. Trzeba być wyjątkowym idiotą, by wsadzić głowę w stryczek i liczyć na to, że kat mianuje cię księciem”. Minął miesiąc od zabójstwa Salazara. W tym czasie dla Eremula stało się jasne, że nowy władca Dorminii nie był ani wybawcą, ani wielkim wyzwolicielem powodowanym altruistycznymi pobudkami. Zauważył jedynie, że miasto zamieniło jednego tyrana na drugiego. Biała Pani z Thelassy była w każdym calu tak totalitarna jak wcześniej Salazar. Z tą różnicą, że okazała się subtelniejsza w swych metodach. – Jesteś Półmagiem? – zapytał ktoś przeciągle zza jego pleców. Wykręcił szyję i zmarszczył brwi na widok fałszywego uśmiechu na okrągłej twarzy mężczyzny – kupca, sądząc po ekstrawaganckim odcieniu purpury kubraka opinającego jego korpulentne ciało. Same złote guziki musiały być warte małą fortunę, która wystarczyłaby do wykarmienia wielu głodujących w Norach gąb. Eremul zakręcił wózkiem wokoło i wskazał szczupłym palcem na szaty przykrywające kikuty nóg. – Znasz innego straszliwie okaleczonego czarodzieja? Kupiec lekko zmrużył załzawione oczy. – Nie. – W takim razie możesz się domyślić, że w rzeczy samej jestem Półmagiem. Poruszył się niespokojnie na wózku. Wilgotna od upału tkanina szaty przykleiła mu się do tyłka. Przed wizytą w Obelisku musi się ponownie umyć. – Jesteś bohaterem – rzekł kupiec, ignorując aluzję do tego, że ma się odpieprzyć. – Słyszałem, że musieli zeskrobywać Tyrana z ulic po tym, jak go załatwiłeś. Eremul westchnął. Jego nowy status zaczynał go męczyć, choćby dlatego, że oparty był na oburzającym kłamstwie. – Spójrz na tych wszystkich odważnych pionierów przygotowujących się do żeglugi – kontynuował kupiec. – Są świadectwem niezłomnego ducha tego wielkiego miasta. Obserwowali sznur mężczyzn i kobiet przesuwający się po trapie na zadokowaną karakę. Wszystkie statki były thelassańskimi okrętami noszącymi nazwy, takie jak „Dziewicza Podróżniczka” czy „Pani Mórz”. Ich flagi wisiały luźno w popołudniowym słońcu. – Prawie żałuję, że nie mogę do nich dołączyć – oświadczył kupiec. – Mówią, że Niebiańskie Wyspy są pełne bogactw. – To miasto nie zobaczy ani miedziaka z tych skarbów. – Eremul nie mógł powstrzymać złości, którą było słychać w jego głosie. – Biała Pani zdążyła się już poczęstować olbrzymią częścią bogactwa Dorminii, czego świadkami byli wydziedziczeni rozwścieczeni szlachcice knujący bunt. – Jesteś przeciwny temu, by te uprzywilejowane pasożyty zostały pozbawione majątków? – Kupiec
zdawał się zaskoczony. Eremul zmarszczył brwi. – Wręcz przeciwnie, kurewsko podoba mi się ten pomysł. Jednak zauważyłem, że żadna ze skonfiskowanych monet nie trafiła do człowieka ulicy. Biedakom wiedzie się gorzej niż pod rządami Salazara. Kupiec wzruszył ramionami i machnął lekceważąco w stronę rozchodzącego się tłumu. – W takim razie sami są sobie winni. Niektórzy z nas radzą sobie całkiem nieźle pod rządami naszego nowego Władcy Magii. Zawsze wierzyłem w siłę uczciwej zapłaty za dzień uczciwej pracy. – A gdy nie ma „dnia uczciwej pracy”? – zapytał spokojnie Eremul. – Jak sądzisz, co się stało z tymi, którzy służyli szlachcie? Z pokojówkami, kucharzami, ogrodnikami? Biała Pani nakłada wysokie podatki, podczas gdy braki żywności są coraz większe. Można by ją oskarżyć o celowe głodzenie miasta, by ludzie przyjęli Układ Pioniera. Buńczuczność kupca została zastąpiona przez zaniepokojenie człowieka, który nie jest zadowolony z kierunku, w którym poszła rozmowa. – Nie powinieneś tak mówić – powiedział, rozglądając się nerwowo. Twarz Eremula wykrzywiła się w udawanym zmieszaniu. – Niby dlaczego nie? Czy sugerujesz, że wciąż musimy obawiać się mówienia prawdy? Kupiec otarł pot z twarzy i poprawił kołnierzyk. – Ze wszystkich ludzi to właśnie ty powinieneś się najbardziej cieszyć z tego, że teraz rządzi tutaj Biała Pani. Dobro zatryumfowało nad złem. Eremul zadrwił nieprzyjemnie. – To Wiek Zniszczenia. Nie ma dobra ani zła. W północnej części portu nastąpiło nagłe poruszenie. Tłum mężczyzn zakutych w łańcuchy maszerował ku dokom. Był to najbardziej różnorodny i złowrogi tłum, jaki Półmag kiedykolwiek widział. Prowadziła ich garstka widmowych służących Białej Pani. Eremul przyglądał się grupie z zainteresowaniem. Jeden z więźniów przykuł jego wzrok. Była to wysoka postać ubrana w czarny płaszcz, który musiał być kiedyś czymś doskonałym, jednak przemienił się w poszarpaną szmatę, zbyt dużą na swego wymizerowanego właściciela. Zachowywał się w inny sposób niż pozostali. Podczas gdy reszta się garbiła, on szedł dumnie wyprostowany. Przypominał wielkiego ptaka o podciętych skrzydłach. Więzień odwrócił głowę w stronę Eremula, który wzdrygnął się i skurczył na wózku. Oczy mężczyzny były zasłonięte czerwonym materiałem, a jego szczęka zaciśnięta tak zaciekle, że wyglądał, jakby mógł przegryźć własny język. Mimo że było niemożliwe, aby widział coś przez tę opaskę, Półmag miał niepokojące wrażenie, że człowiek ten patrzy prosto na niego. Dziwny więzień został poprowadzony do ładowni statku, z dala od innych, a Eremul zaczął na powrót swobodnie oddychać. Nagle poczuł się zakłopotany. Wystraszony przez niewidomego kryminalistę, przypomniał sobie, jak bardzo poruszyła go zdrada Isaaca. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha – powiedział stojący obok kupiec. Eremul zdążył już zapomnieć, że ten rozgadany idiota w ogóle tam był. – To nic takiego – odparł z poirytowaniem. – Widziałeś więźnia w czarnym płaszczu? Było w nim coś dziwnego. – Hm. – Kupiec podrapał się po głowie. – To tylko kolejny kryminalista, który zasługuje na to, co na niego czeka. – To prawda. – Eremul pchał już swój wózek, oddalając się od postawnego faceta. – Miejmy nadzieję, że wszyscy dostaniemy to, co na nas czeka – wymamrotał. Półmag przedzierał się na wózku przez labirynt wąskich uliczek, które rozchodziły się od portu, celowo unikając szerszych dróg. Jego właśnie zdobyta sława sprawiła, że nie był już przedmiotem
zwyczajnych drwin. Zamiast tego, mimo wszelkich przeczących temu dowodów, ludzie Dorminii traktowali go jak czarodzieja przyjaznego mieszkańcom. „Dlaczego dowody widziane przez czyjeś oczy miałyby zaszkodzić dobrej opowieści?”. Strumień ludzi przybywających do składu w poszukiwaniu magicznych błogosławieństw doprowadzał go do szału. Zagroził, że przeklnie kolejnego idiotę, który zapuka do niego z problemem gnijącego kutasa. Musiał przyznać, iż jak na człowieka, który czczony był za zabicie Władcy Magii w czarodziejskim pojedynku, zajmował się w tym czasie błahostkami, jednak w jakiś sposób to się sprawdzało. Całkowita absurdalność tej sytuacji wciąż go mierziła. Tyran Salazar, prawdopodobnie najpotężniejszy czarodziej, jaki kiedykolwiek żył, został zabity przez niego, Półmaga? Zachichotał i natychmiast tego pożałował, ponieważ smród jakiegoś starego gówna wypełnił jego nozdrza. Krótki konflikt z Thelassą pozostawił infrastrukturę Dorminii w opłakanym stanie. Stos gnijących śmieci zatkał studzienkę ściekową na ulicy. Tłuste czarne muchy i wijące się robaki roiły się na powstałej stercie odpadków. Półmag wstrzymał oddech i przeklął cicho, gdy wjechał niechcący z chlupotem w pojedyncze łajno. Gdy dotarł do składu, który był budynkiem o dziwacznym wyglądzie, cały ociekał potem. Nie licząc wielkiej biblioteki Obelisku, znajdowała się w nim największa w mieście kolekcja książek szczęśliwie uratowanych z niedawno uszkodzonej wieży. Eremula niewiele cieszyło. Książki były jedną z kilku rzeczy, które wciąż trzymał blisko swego zwiędłego serca. Tak samo jak małe brudne stworzenie, które machało radośnie ogonem na jego widok, gdy otworzył drzwi. – Czekałeś na mnie! – zawołał Eremul, podnosząc brązowego kundla i sadzając go sobie na kolanach. Tyro zaczął lizać go po twarzy z zachwytem. Zwierzę cudownie ozdrowiało po tym, jak prawie utonęło. Przy swym nowym panu czuło się jak ryba w wodzie. „Mimo że w tych okolicznościach jest to nieco niefortunna analogia”. Uśmiechnął się, doceniając proste uczucia psa. Dobrze było się w końcu uśmiechnąć – to krótkie wytchnienie od nieustającego ogromu nieszczęścia, które spotykało go przez lata. „Straszliwie okaleczony przez poprzedniego Władcę Magii, zmuszony do zostania informatorem, szpiegujący dla Karmazynowej Straży. Wszystko zmienia się tak szybko”. Utkwił wzrok w miotle opierającej się o ścianę w kącie, obok stosu książek. Jego uśmiech zamienił się w grymas. „Zdradzony przez własnego sługę. Kim byłeś, Isaacu? Czym byłeś?”. Te pytania stały się w ostatnim czasie jego obsesją. Potrzebował czegoś, by wypełnić pustkę, którą pozostawiła śmierć Salazara. Pragnienie zemsty podtrzymywało go na duchu w najgorszych chwilach, bez tego czuł się dziwacznie pusty. „Wielcy poeci gadają bzdury. Miłość nijak się ma do wielkości nienawiści, która stawia przed człowiekiem cel”. Zaoferowano mu nowego służącego, dodatek pasujący do jego statusu członka nowej Wielkiej Rady. Po przemyśleniu propozycji odmówił. Był pozbawiony obu nóg i pomocnika, którym był Isaac, jednak ku swemu zdziwieniu radził sobie całkiem dobrze. Wątpił w to, że jego optymizm przetrwa, jednak teraz postara się stanąć na własnych nogach. Przynajmniej w przenośni. Eremul delikatnie postawił Tyro na podłodze. Pies zawył dwa razy i pobiegł pokręcić się pod stołem. Półmag przetoczył wózek przez archiwa ku łaźni, chcąc zmyć z siebie smród miasta. Zatrzymał się, gdy zauważył, że książka na jego biurku leży krzywo. Był to stary tekst na temat głównych ras zamieszkujących północne ziemie podczas Wieku Legend. Przed wyjściem czytał o starej rasie nazywanej Zmierzchłymi. Z jakiegoś powodu książka leży otwarta na stronie ukazującej
brutalnego humanoida o zielonej skórze. Wezwał swą magię i zbadał niewidzialne oddziały chroniące budynek przed intruzami. Powinny go zaalarmować, w przypadku, gdyby ktoś próbował włamać się do magazynu. Odkrył, że oddziały pozostały jednak nietknięte. Zbadał pokój, ale nie znalazł żadnego śladu intruza. Tyro wystawił łeb z kryjówki i ziewnął. Eremul uniósł brew. – Wygląda na to, że rozsmakowałeś się w starożytnej historii. Jestem ci wdzięczny, że nie obśliniłeś książki. Tyro patrzył się na niego głupkowato, po czym wyskoczył spod biurka i próbował wspiąć się z powrotem na kolana Eremula. Oczy błyszczały mu z podekscytowania, podrzucał głowę w górę z rozpaczliwą nadzieją na podrapanie za uszami. – Ufam ci, że nie wypróżnisz się na nic wartościowego, gdy będę w Obelisku – powiedział Półmag. Starał się, aby ton jego głosu był dezaprobujący, jednak mówiąc, uśmiechał się. * Mimo późnej godziny w Izbie Wielkiej Rady było nieprzyjemnie ciepło. Obok duszącego upału ględzenie wypływające z ust urzędników znajdujących się po jego obu stronach i nieustanne walenie młotów w oddali przyprawiały Eremula o ból głowy. Na domiar złego Wielki Regent kazał im na siebie czekać. Skrzywił się ponad wielkim stołem z ciemnego drewna, który dominował w komnacie, przesuwając wzrok po siedzących postaciach ubranych w szaty. Kanclerz Ardling był jednym z niewielu, którzy przetrwali poprzedni system. Szary zarządca finansów miasta spojrzał mu na chwilę w oczy, po czym odwrócił wzrok. Po jego lewej Remy kłócił się z urzędnikiem, a Eremul starał się sobie przypomnieć, jakie jest jego zadanie. Oszustwo, które popełnił nowy Mistrz Informacji, by otrzymać posadę, wyraźnie go dręczyło. W oddechu Remy’ego wyczuwał alkohol. To nie pierwszy raz, gdy ten niechlujny mistrz szpiegowski przyszedł na spotkanie Rady na wpół pijany. „Ze wszystkich cech, które powinien posiadać urzędnik miejski, sumienie jest chyba najmniej pożądane. Zniszczy człowieka szybciej niż jakikolwiek nikczemny plan rywala”. Eremul doskonale zdawał sobie sprawę z groteskowości jego udziału w Radzie. Ktoś musiał wziąć odpowiedzialność za śmierć Salazara po tym, jak jego prawdziwy zabójca zniknął w tajemniczych okolicznościach. To właśnie na plecy Eremula spadł obowiązek odgrywania bohatera, roli, którą musiał przyjąć, jeśli nie chciał zniknąć bez powodu lub zostać znalezionym w porcie, dryfując twarzą w dół. Jako Mistrz Magii nie miał wiele do powiedzenia w kwestii rządzenia miastem. Jednak prawdę mówiąc, podobnie było w przypadku wszystkich zgromadzonych wokół stołu. „Wszyscy jesteśmy aktorami w farsie mima. Marionetkami tańczącymi na sznurkach Białej Pani z Thelassy”. Przy wielkich żelaznych drzwiach słychać było krzątaninę i w końcu nowy Wielki Regent Dorminii wszedł wolnym krokiem do komnaty. U jego boku stała jedna ze służących Białej Pani – miejskie oczy i uszy Władcy Magii. Podobnie jak reszta ludzi jej rasy miała bladą skórę, a czarne jak obsydian źrenice znajdowały się na środku bezbarwnych oczu. Unosiła się w swych nieskazitelnie białych szatach, nie rzucając cienia w ponurym pomarańczowym świetle, które rozjaśniało pomieszczenie. Cień Wielkiego Regenta był z kolei tak wyraźny jak nieznośny wyraz jego szczupłej twarzy. Człowiek, który jeszcze do niedawna był prawą ręką Salazara, zamienił czarne szaty na te w kolorze krzykliwego złota. Co obrzydzało Eremula jeszcze bardziej, przywdział on również srebrny diadem na wzór książąt Ishari ze swej ojczyzny znajdującej się na wschodzie. Wyglądał on śmiesznie na czubku łysiejącej głowy.
Wielki Regent Timerus zatrzymał się przy obsydianowym tronie z przodu stołu, obdarzając zgromadzonych królewskim uśmiechem. Następnie zasiadł niespiesznie na krześle, pewny tego, że został stworzony, by wypełniać to wyściełane poduszkami siedzisko. Eremul był poirytowany. Znoszenie kaprysów Władcy Magii, który jest w stanie zatopić całe miasto, to jedna sprawa, a bycie traktowanym z całkowitą pogardą przez tego zdradzieckiego jaszczura to zupełnie co innego. – Mam nadzieję, że jest wam wygodnie – zaczął Timerus, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że urzędnicy czekali na niego, pocąc się jak świnie w grubych rytualnych szatach. Splótł palce przed twarzą w ten jego irytujący sposób. – Rozumiem, że thelassańskie okręty opuściły port bez przeszkód. – Prawie bez przeszkód – poprawił marszałek Bracka. Nowo wyznaczony dowódca Karmazynowej Straży spojrzał nerwowo na służącą Białej Pani. Ktoś z zewnątrz mógłby uznać onieśmielenie marszałka wobec kobiety o połowę o niego niższej za śmieszne. Jednakże wszyscy obecni słyszeli historie na temat masakry, która miała miejsce podczas przejmowania miasta przy Zachodniej Bramie. Służące przesadziły strome mury i łamały karki obrońców miasta jak suche gałęzie. Sam Bracka leczył jeszcze ramię, które zostało złamane podczas takiego spotkania. – Kontynuuj – powiedział przeciągle Timerus. Uśmiechnął się, bez wątpienia rozkoszując się zakłopotaniem człowieka. – Buntownicy podłożyli ogień w składzie na ulicy Krakena. Skandowali imię Melissana. Kazałem Straży dokonać kilku egzekucji, a resztę aresztować. Timerus uniósł brew. – Mam nadzieję, że wkrótce namierzysz Melissana. Bracka zmarszczył brwi i potarł rudą krzaczastą brodę. – To niełatwe w tak dużym mieście. Zwłaszcza gdy przybyło tu tylu nowych. Kanclerz Ardling odchrząknął. Eremul uważał go za jednego z mniej odrażających uczestników zebrania, częściowo dlatego, że był przynajmniej kompetentny jako Mistrz Monet, a częściowo dlatego, że po prostu brakowało mu wyobraźni prawdziwego okrutnika. Tuż przed tym, jak Ardling zaczął mówić, z góry rozległy się głośny trzask, a po nim przenikliwy wrzask, coraz głośniejszy, który po chwili został gwałtownie przerwany. – To jeden z robotników budowlanych – rzekł Remy, czkając. – Być może pomysł, aby rozkazać im pracować przez całą noc, nie był najlepszy. Timerus uśmiechnął się bez poczucia humoru, co również było w jego stylu. – To nie jest tyrania, panowie. Oni zgodzili się na takie warunki. To trudne czasy dla nas wszystkich. Eremul zmarszczył brwi. „Ty próżny draniu – chciałby powiedzieć. – Nie rozpoznałbyś ubóstwa, nawet gdyby pieprzyło cię w tyłek zardzewiałą dzidą. Jak wiele z miejskiego bogactwa zdążyłeś już sprzeniewierzyć?”. Ardling odchrząknął ponownie, by zwrócić na siebie uwagę. – Skoro już mówimy o trudnych czasach, przykro mi to stwierdzić, ale nasze finanse są w opłakanym stanie. Szkody wyrządzone przez broń oblężniczą okazały się dość rozległe. Siedzący wokół stołu pokiwali głowami. Eremul spędził dużą część swego dorosłego życia w okolicach portu, był więc przyzwyczajony do niezbyt czystych ulic. Dla reszty urzędników widok ścieków i zburzonych murów znajdujących się w pobliżu ich domów w bogatszych dzielnicach miasta był nowy i całkowicie niepożądany. Lorganna uniosła rękę. Timerus uczynił ją Ministrem Stosunków Obywatelskich po tym, jak kilka miesięcy temu połowa Rady uległa śmiertelnemu zatruciu. Sam Timerus brał udział w tej właśnie intrydze, która była aktem zdrady i wyszła na jaw dopiero po zabójstwie Salazara. Wprowadzenie
kobiety do Rady spotkało się z kilkoma głosami sprzeciwu. Z tego, co Eremul słyszał, nie była w żadnym stopniu gorsza od mężczyzn. Ponadto zawsze uważał się za mizantropa uznającego równouprawnienie. – Wyzwolenie miasta kosztowało życie wielu poborowych z miast rolniczych – rzekła Lorganna. Nowy Lord Sprawiedliwości stłumił ziewnięcie, a Bracka uniósł oczy ku niebu, gdy kontynuowała. – Osadom wewnątrz kraju grozi głód. Wieśniacy gromadzą się tutaj, a niedobory żywności są coraz większe i już nawet miejscowych biedaków ledwie stać na jedzenie. Timerus wzruszył szczupłym ramieniem. – Zaproponowano im Układ Pioniera, prawda? Ci, którzy zgłoszą się do badania Wysp, zostaną nakarmieni, ponadto otrzymają ubrania oraz inne udogodnienia. Podczas nieobecności ich mężowie i żony będą otrzymywać jedno srebrne berło tygodniowo. – Srebro wystarcza ledwie na bochenek chleba, lordzie. Ceny rosną każdego dnia. Wielki Regent westchnął. – Biedacy będą musieli jakoś wytrzymać. Biała Pani i tak już wiele zainwestowała w Dorminię. Oburzenie, które ropiało wewnątrz Eremula od tygodni, nagle się rozlało. – Do diabła z jej inwestycjami! Jakie ofiary ponieśliśmy do tej pory? Tysiące martwych. Setki kolejnych osób wysyłanych na Niebiańskie Wyspy. Ta Rada będzie wkrótce rządziła umierającym miastem. A głód wcale nie jest tutaj najgorszy – dodał, żałując natychmiast ostatnich słów. Timerus rozsiadł się na tronie. W jego oczach widać było błysk złości, jednak zdawał się zainteresowany. – Co masz na myśli? Eremul wziął głęboki wdech. Czekał na odpowiedni moment, by poruszyć ten temat. Ten moment z pewnością nie był odpowiedni. Jednakże nie zyskałby już zupełnie nic, odkładając tę kwestię na później. – Według mnie jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie – rzekł ostrożnie. – Gdy wróciłem do domu tej nocy, której Salazar został zabity, czekał tam na mnie… nieznajomy. Zapewniam was, to nie był człowiek. Mówił o wyroku. O powrocie do swej ojczyzny w celu przygotowania krucjaty. – Rozejrzał się wokół stołu. Na twarzach urzędników uprzejme zainteresowanie walczyło z niedowierzaniem. – W ciągu ostatnich miesięcy przestudiowałem każdy tekst w tym mieście, który choćby przelotnie odnosił się do rasy, którą dziś nazywamy Zmierzchłymi. Sądzę, że żeglują po Bezkresnym Oceanie i wkrótce powrócą na te ziemie. Timerus ponownie uniósł brew. – W jakim celu? Eremul pochylił się do przodu i obdarzył Wielkiego Regenta swym najbardziej złowieszczym spojrzeniem. – Mają zamiar nas zniszczyć. Po jego przemówieniu nastała cisza. Spodziewał się śmiechu lub przynajmniej jednego czy dwóch chichotów. Timerus pokręcił głową. – Nie wierzę ci, głupcze – powiedział spokojnie. Tego Eremul się nie spodziewał. – Doceniam twą życzliwą ocenę mojego intelektu. – Nie… ty nie jesteś głupi. Ty jesteś chory. Majaczysz. – Wstrzymaj się przez jedną cholerną minutę… – To wszystko ma sens – wciął się gładko Timerus. – Żyłeś w strachu tak długo, że po prostu nie jesteś w stanie przyjąć do wiadomości nagłej zmiany swego losu. Uczepiłeś się swej paranoi jak
dziecko cycka matki. Słowa Timerusa poruszyły go do żywego. Do żywego i paskudnego. – Nie traktuj mnie protekcjonalnie, skurwysynu. Służąca Białej Pani drgnęła. – Uważaj na język – powiedziała głosem twardym jak kamień. – Albo zostaniesz uciszony na wieki. Wiedział, że dyskrecja jest lepszą stroną męstwa, jednak w tym momencie nie potrafił się powstrzymać. – Już to wcześniej słyszałem – zadrwił. – Powinnaś uważać, grożąc czarodziejowi. Nawet takiemu pieprzonemu obłąkańcowi jak ja. – Dość! – oznajmił Timerus. Cień niepokoju w jego aroganckim głosie był satysfakcjonujący. „A więc obawia się, że nie blefuję. Jeśli nie ugram nic więcej w czasie tej wieczornej katastrofy, to przynajmniej ten fakt powinienem uznać za mój skarb”. – Niniejszym zostajesz pozbawiony stanowiska w Radzie – ogłosił Wielki Regent i wskazał szczupłym palcem w kierunku podwójnych drzwi. – Wynocha! Eremul rozejrzał się po raz ostatni. Zgromadzeni urzędnicy unikali jego wzroku, oprócz Lorganny, która posłała mu nieśmiałe skinienie. – Dobrej nocy, moja pani – powiedział, po czym wyprowadził wózek z sali.
Noc ognia Trzęsły jej się ręce. Patrzyła na mężczyznę przywiązanego do krzesła na środku pokoju. Osunął się bezwładnie. Głowę miał zasłoniętą starym workiem zawiązanym ściśle wokół szyi. Krew zakrzepła na czubku worka tworzyła na brudnym płótnie ciemną plamę. Oddech mężczyzny był wolny i ciężki. Każdy wdech stanowił bolesną walkę o powietrze. Spojrzała na nóż, który trzymała w ręku, i przełknęła ślinę. Ambryl wkrótce wróci. Ma coraz mniej czasu. Podeszła do więźnia. Okropny smród mężczyzny prawie zatrzymał ją w półmroku. Był tutaj od ponad miesiąca i w tym czasie narobił w spodnie niezliczoną liczbę razy. Śmierdział cały budynek. Cuchnęło szczynami, gównem i śmiercią. Pokój zdawał się obracać wokół niej, a zgiełk wczesnego wieczora słyszalny z zewnątrz stawał się coraz głośniejszy. Wykpił ją kobiecy śmiech. Wołanie żebraka wzmogło jej skrywane przerażenie. Pies zawył raz, drugi, a potem trzeci. Za każdym razem wycie było głośniejsze. Nagle serce zaczęło jej bić szybciej, nóż ślizgał się w spoconych dłoniach. Zacisnęła oczy i odcięła się od dźwięków, wzięła kilka głębokich wdechów, by się uspokoić. Chwyciła worek, który zasłaniał twarz mężczyzny, i pociągnęła go w górę. Zaschnięta krew i brud sprawiły, że przykleił się do twarzy więźnia. Szarpnęła mocniej, czując, jak gruby materiał rani mu policzek. Ignorując jego stękanie z bólu, zdarła worek i odrzuciła go na bok z obrzydzeniem. – Jesteś obrzydliwym draniem – powiedziała po chwili Sasha. Rana na głowie Trójpalcego zagoiła się, tworząc pokryty strupami nieład. Pod okrutnymi brwiami mrugały świńskie oczka, zrzucając z rzęs brud, który nagromadził się w ciągu dni spędzonych w całkowitej ciemności. Miał na twarzy miesięczny zarost, jednak był on nierówny, wyrastał jedynie w miejscach, których nie dosięgła niszcząca skórę choroba. Kępki grubych siwiejących włosów pojawiły się pomiędzy fioletowymi fragmentami ciała pokrytymi brudem. Trójpalcy usiłował coś wybełkotać, jednak udało mu się jedynie opluć własny podbródek. Zmrużyła oczy, patrząc na niego. – Coś ty powiedział? Tym razem udało mu się wyrzucić z siebie słowa. – Pierdol się, dziwko. Spojrzenie, które jej posłał, sprawiło, że serce ponownie zaczęło jej łomotać. Sasha uniosła nóż i przystawiła mu go do twarzy. – Pamiętasz, jak powiedziałeś mi, że mam brudną gębę? Już nigdy więcej nikogo nie skrzywdzisz. – Rozwiąż mi ręce, to się przekonamy. Napiął linę, którą jego ręce były przywiązane do krzesła, i wyrzucił z siebie lawinę przekleństw. Patrzyła na niego ze spokojem, czekając, aż przestanie się szamotać. W końcu jego ciało zwiotczało i pochyliło się do przodu, a głowa opadła na pierś. Rana, którą zadała mu Ambryl, prawie rozbiła jego czaszkę na pół. To cud, że wciąż żył. – Udało się nam przedrzeć przez chaos przy bramach – powiedziała łagodnie. – Mieliśmy szczęście. Stwórca wie, że na to nie zasługiwałeś, jednak otrzymałeś szansę, aby zrobić coś ze swym życiem. Lepsi mężczyźni od ciebie stracili życie tego dnia. Lepsze kobiety również. – Przypomniała sobie czarodziejkę Briannę, którą Salazar rozerwał swą magią. – Zasługujesz na to – rzekła. „On na to zasługuje – powiedziała sama do siebie. – Naprawdę zasługuje na to”. – Więc to zrób. Miej to z głowy i biegnij do tego wymuskanego fiuta, na którego jesteś tak napalona. Czy ten dzieciak w ogóle wie, że tu jestem?
Zrozumienie, o co chodzi Trójpalcemu, zajęło Sashy dłuższą chwilę. Zaraz po tym wezbrała w niej fala ciemności i prawie całkowicie ją zalała. – Cole’a nie widziano od nocy, w czasie której miasto zostało przejęte – rzekła cierpko. Więzień zachichotał obrzydliwie. – Więc jest martwy, co nie? Dzieciak chciał być sławny, a zamiast tego leży gdzieś w nieoznaczonym grobie. Życie nagradza dobrych ludzi, tak właśnie jest. – On był lepszym człowiekiem, niż ty kiedykolwiek będziesz, Trójpalcy. – Przystawiła ostrze noża do jego chropowatej szyi. – Moryk – odparł więzień. – Mam na imię Moryk. Jeśli masz zamiar rozpłatać mnie jak wieprza, to przynajmniej nazywaj mnie imieniem, które nadała mi matka. Sasha spojrzała w małe paciorkowate oczy mężczyzny. Nie wyglądał teraz na niebezpiecznego ani drapieżnego, ani nawet złowrogiego. Wyglądał żałośnie. Ręka jej zadrżała, nagła rozpacz zastąpiła złość. – Idź do diabła! – Splunęła. Oderwała nóż od gardła Trójpalcego i zatoczyła się ku biurku stojącemu w rogu pokoju. Starała się wymacać uchwyt szuflady, walcząc jednocześnie ze łzami, które zalewały jej oczy. Odnalazła go, otworzyła szufladę i wyjęła z niej malutką sakiewkę, którą następnie rzuciła na biurko. Nie zwracając uwagi na sznurek, wbiła w nią czubek noża i rozcięła szeroko, patrząc z niepokojem, jak wysypuje się zawartość. Sasha pochyliła się nad biurkiem i pozwoliła, by srebrzysty proszek poniósł ją ku słodkiemu zapomnieniu. * Nie wiedziała, która była godzina, gdy powróciła Ambryl. Zdawało jej się, że słyszała, jak otwierają się drzwi, jednak nie było to wystarczająco ważne, by zwrócić jej uwagę. Przynajmniej dopóki nie została poderwana z ziemi za włosy i rzucona w tył na ścianę magazynu. Starsza siostra patrzyła na nią, jej piwne oczy nie zdradzały zupełnie nic. Sasha zaśmiała się głupio. Ambryl uderzyła ją w twarz. – To bolało – wymamrotała, podnosząc rękę, by potrzeć piekące usta. Popatrzyła na swą dłoń z zakłopotaniem. Wydawało jej się, że jest bielsza niż wcześniej. – Czy ja jestem duchem? – zastanawiała się na głos. Absurdalność tego pytania sprawiła, że zaczęła chichotać. Siostra trzepnęła ją ponownie w twarz, tym razem mocniej. – Jesteś głupia. Skup się. Do Sashy dotarło, że jej ręka pokryta była hashką. Tak samo jak twarz. Czuła w ustach jej smak razem z gorzkim, metalicznym posmakiem krwi. – Przepraszam – rzekła. Nie wiedziała, za co właściwie przeprasza. Wydawało jej się po prostu, że tak powinna powiedzieć. – Gwałciciel wciąż żyje. – Siostra wskazała na zgarbioną postać siedzącą na krześle. – Obiecałaś mi, że go zabijesz. Sasha potarła się po nosie. Zaczynał boleć. Ambryl zapaliła świece przy drzwiach, jednak ich blask nie docierał do Trójpalcego, którego ciemna sylwetka majaczyła pośrodku pokoju. Sasha była zadowolona, że nie mogła dostrzec jego twarzy. – Zabicie go niczego nie zmieni – powiedziała spokojnie. – Nie przywróci życia Cole’owi. Ani Garrettowi. Ani całej reszcie mojej rodziny. W Świątyni Matki odnalazła szczątki swego ojczyma oraz Odłamków. Padła na kolana i szlochała tak długo, aż jej oczy stały się całkowicie czerwone. Następnie udała się do mieszkania Cole’a,
stamtąd do domu Garretta, a później do domów wszystkich osób związanych z jej dawną grupą buntowników, których imiona wciąż pamiętała. Większość nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Nikt nie wiedział, co się stało z Cole’em. – Teraz to ja jestem twoją rodziną – rzekła Ambryl. Starsza siostra delikatnie ujęła jej podbródek. – Twoją prawdziwą rodziną. Do oczu Sashy napłynęły łzy. – Jak mogłam przez te wszystkie lata nie wiedzieć, że wciąż żyjesz? – Zapomnij o tym teraz. To przeszłość. Sasha pociągnęła nosem i wytarła go. – Ambryl… – Cicho. – Siostra ścisnęła ją nieco mocniej. – Prosiłam, byś mnie tak nie nazywała. Ambryl była zupełnie inną kobietą. – To właśnie ty. Moja siostra. Nie… nie Cyreena. – To, co słabe, musi zostać wyeliminowane. Aby ludzie tacy jak ten nie mogli nas skrzywdzić w sposób, w jaki robili to przez te wszystkie lata. – Jej ręka zacisnęła się wokół noża leżącego na biurku. – Ambryl była słaba. Cyreena taka nie jest. Sasha spojrzała na siostrę z osłupieniem. – Co robisz? Ambryl podeszła do więźnia. – Naprawiam to, co zostało zniszczone – powiedziała. Trójpalcy musiał widzieć jej wzrok, ponieważ znów się zaczął szamotać, z większym wysiłkiem niż dotychczas. Tym razem w jego głosie słychać było prawdziwy strach. – Odejdź ode mnie, ty szalona… Jego słowa przekształciły się w pełen bólu krzyk, gdy Ambryl pchnęła go nożem w udo, aż po rękojeść. Wyciągnęła go i dźgnęła mężczyznę ponownie w ramię. Tym razem przekręciła nóż z okrucieństwem. Sasha się skrzywiła. Efekty hashki zaczęły zanikać. Patrzyła z tępym przerażeniem, jak jej siostra powolnie zarzynała więźnia, dźgnięcie po dźgnięciu. Nagle z zewnątrz dobiegł potężny ryk. Pomieszczeniem zatrzęsło, kurz wzbił się w powietrze. – Co to za hałas? – zapytała Ambryl, mrugając, by pozbyć się żwiru z oczu. Gdzieś w nocnej otchłani krzyknęła kobieta. W powietrzu czuć było ciężki zapach siarki. Sasha czuła się tak, jakby miała zemdleć. Znała ten złowrogi smród. Mroczne wspomnienia z masakry w Szczelinie Płaczu dręczyły jej umysł. – Ktoś używa alchemii – szepnęła. – To wybuchowy proch. Powinnyśmy stąd iść. Ambryl wpatrywała się w nędzną sylwetkę Trójpalcego. Rosnące kałuże krwi błyszczały w ponurym blasku płomieni buchających na zewnątrz. – Najpierw pozbędę się tego zwierzęcia – powiedziała chłodno. Uniosła nóż. Przez okno wpadło coś małego i okrągłego. Sasha z rosnącym przerażeniem patrzyła, jak przedmiot toczył się chwilę, nim ostatecznie zatrzymał w pobliżu drzwi. – Na ziemię! – krzyknęła. Ambryl tylko spojrzała na nią ze zdziwieniem, więc Sasha rzuciła się przez pokój i powaliła ją na podłogę. Chwilę później bomba zapalająca wybuchła. Żar był ekstremalny, wystarczający, by przypalić włosy na głowie Sashy. Wspięła się na kolana, ciągnąc za sobą oszołomioną siostrę. Połowa pokoju przemieniła się w piekło. Płomienie lizały