*
Luke Skull
Ponura drużyna
*
Tytuł oryginału: The Grim Company
Przekład: Marcin Mortka
Spis treści
Zakład tyrana
Anioł śmierci
Koniec spokoju
Rozdroża
Nieubłagana broń
Radosny śmiech
Sufity tonące w dymie
Droga godna bohatera
Żelazne serca
Nieoczekiwana wiadomość
Nie jesteś moim bratem
Trudne decyzje
Ostateczna lekcja
Śmiertelna szybkość
Wysoko postawieni przyjaciele
Wielka ucieczka
Niespokojne czasy
Niełatwe wybory
Wzór prawdziwego mężczyzny
Nadciągająca burza
Cenny dar
Miasto Wież
Tak jak należy
Wybraniec
Oczyszczający ogień
Ponure wieści
Ostateczny sprawdzian
Obowiązek wzywa
Więzy krwi
Złowieszcze znaki
Niewart uwagi
Ocaleni
Ostatni marsz
Dobre i złe wieści
Lato
Najdłuższa noc
Krew i ogień
Gdy nadejdzie pora
Przeznaczenie bohatera
Wilk
Duchy
Prawda
Urodzony, by umrzeć
Zakład tyrana
Wiatr szarpnął banderą okrętu wojennego kołyszącego się na kotwicy. Widniejąca na niej
stylizowana litera „M”, wyszyta srebrną nicią na czarnym tle, z dumą głosiła, iż jest to jednostka
flagowa tryumfującej floty Cienioportu.
Konflikt, na skutek którego wody Trójwładu od sześciu miesięcy spływały krwią, wreszcie
dobiegł końca. Dwieście mil na północ, po drugiej stronie Strzaskanego Morza, Dorminia
podliczała właśnie koszty rzucenia swej floty prosto pod miażdżący ostrzał okrętów Miasta Cieni.
Tarn przyglądał się, jak załoga „Wolności” schodzi dumnym krokiem na nabrzeże i niknie
wśród rozradowanych tłumów. Nad dokami niosły się radosne śmiechy i wiwaty, a powracający
bohaterowie ze łzami w oczach rzucali się w objęcia przyjaciół i krewnych.
Tarn przypatrywał się scenie jeszcze chwilę, a potem odwrócił się i splunął do
ciemnobłękitnej wody portu. Plwocina unosiła się przez moment na powierzchni, aż
pochłonęła ją drobna fala. Przechodząca kobieta zmierzyła Tarna ostrym spojrzeniem i wmieszała
się w grupę schodzących na ląd żołnierzy.
Walczyłby w pierwszym szeregu na okrętach podczas wojny z Dorminią, ale uniemożliwiła
mu to chroma noga. Nie przydałby się na Strzaskanym Morzu, podobnie jak nigdzie indziej.
Byłby niczym kula u nogi dla tych, którzy na nim polegali.
Z przyzwyczajenia zerknął na dłonie. Skrzywił się, oglądając grube strupy i stare sińce.
Wstyd wezbrał w jego duszy niczym gejzer. Musiał zobaczyć się z Sarą. Musiał ją
przeprosić.
Z pochyloną głową Tarn zaczął powoli kusztykać w stronę domu.
By uczcić zwycięstwo miasta w wojnie o Niebiańskie Wyspy daleko na zachodzie
Bezkresnego Oceanu, lord Marius ogłosił trzy dni wolne od pracy. Grupy świętujących
wychodziły i zanurzały się w cieniach rzucanych przez zachodzące słońce, które o tej porze
dnia było już tylko intensywnie czerwoną półkulą nurzającą się w falach Strzaskanego Morza.
Tarn przemierzał labirynt ulic za portem i czuł, że wzbiera w nim gniew. Rozpasanie lorda
Mariusa nie miało granic, a jego obżarstwo oraz wyuzdanie przeszły już do legendy. Podobnie jak
tyran Dorminii oraz tajemnicza Biała Pani rządząca Thelassą na wschodzie, tak i Marius był
Władcą Magii, nieśmiertelnym czarodziejem o wielkiej mocy, który wywołał Wiek
Spustoszenia.
Przeklęty Zabójca Bogów.
Tłumy płynące w stronę portu stawały się coraz większe. Tarn co chwila widział skąpo
odziane dziwki owiane zapachem tanich perfum i myślące tylko o tym, by opróżnić sakiewki
schodzących na ląd żołnierzy. Jedna z nich, wietrząc łatwą zdobycz, stanęła przed Tarnem, wypięła
biust i obdarzyła go uśmiechem. Jej zęby były krzywe, ale miała intensywnie niebieskie oczy, a
brudne, brązowe włosy okalały twarz, którą można było nazwać atrakcyjną.
– Dręczy cię pragnienie, skarbie? Jeśli chcesz, znajdę sposób na to, by zwilżyć twój język
– powiedziała, przesuwając dłonie po biodrach.
Udało jej się przy tym unieść rąbek krótkiej sukni. Jej nogi były blade i trochę posiniaczone,
przez co przypominały nieco białe sery, które Cienioport eksportował do Thelassy i dalej. Widok
ten wywołał nieprzyjemne wspomnienia.
Tarn odkaszlnął.
– Dzięki, nie jestem zainteresowany. W domu czeka na mnie żona.
Wskazał zwykłą, niewyróżniającą się niczym obrączkę na palcu. Usiłował nie dostrzegać
szczerb w tanim srebrze.
Rozczarowana dziwka wydęła wargi. Ów irytujący gest miał pochlebić klientowi, ale
spojrzenie, jakim obrzuciła jego rumianą twarz, rzedniejące włosy i wielki brzuch,
zdradziło, że jedynie udaje.
– A co powiesz na rabacik z okazji uroczystości, hę? Przecież twojej żoneczki nie zaboli to,
o czym nie wie, no nie?
W głosie kobiety słychać już było brak zainteresowania, jakby uznała, że i tak wiele nie
zarobi, w związku z czym nie ma sensu bardziej się starać. Jej postawa rozzłościła Tarna głównie
dlatego, że dziwka miała rację.
– Wiesz, jak to jest, kiedy ktoś darzy cię miłością? Wiesz, jak to jest, gdy ktoś trwa przy
tobie bez względu na wszystko i nie opuszcza cię, choć wpadasz w coraz to większe gówno? Taka
kobieta zasługuje na wiernego mężczyznę.
– Pewnie tak, drogi panie. Wielu takich jak ty przejdzie jeszcze dziś tą ulicą i założę się, że
większość z nich będzie miała lepszy nastrój i głębsze kieszenie.
Kobieta odepchnęła go i ruszyła przed siebie.
Tarn parsknął rozdrażniony. Lewe kolano znów zaczęło boleć, co powtarzało się od
wypadku. Podjął powolną wędrówkę do domu.
Światło dnia rzedniało. Dotarcie do dzielnicy przemysłowej zwanej Wschodnim
Śmierduchem zajęło Tarnowi połowę czasu, jaki upływał między dwoma uderzeniami w
dzwon pokładowy. W międzyczasie zatrute dymami niebo zasnuły ciemne chmury. Kuźnie
wystygły i opustoszały, ale poza tym Tarn nie zauważył żadnych śladów świętowania. Wschodni
Śmierduch był ponurym, dogorywającym miejscem. Dla Tarna był również domem.
Przeklął chromą nogę, gdy kolano przeszył ostry ból. Atak był tak niespodziewany, że Tarn
się potknął i upadł w podejrzanie mokrą plamę na ziemi.
Skądś dobiegł go śmiech młodego chłopaka.
– Widziałeś to, Tomaz? Ten gruby dupek prawie zanurzył gębę w twoje siki!
– Pewnie znowu się urżnął.
Tarn zacisnął pięści. W jego sercu zapłonął gniew. Było ich sześciu, wszyscy z sąsiedztwa.
Paskudna zgraja.
Jeden z nich podszedł bliżej i powąchał.
– Nie jest pijany.
– Choć raz. Jego żona ma przynajmniej spokojny wieczór. Widzieliście te siniaki po tym,
jak ją sprał?
– Aha. Twarz miała żółtobrązową jak psie łajno. – Mówiący te słowa chłopak, który stał już
bezpieczny wśród swoich kolegów, obrzucił Tarna chytrym spojrzeniem. – A zresztą co to ma do
rzeczy? Przecież wystarczy takiej narzucić worek na głowę, no nie?
Chłopak wychylił kilkakrotnie biodra do przodu i zaczął stękać, czym rozbawił całe
towarzystwo.
Tarn zaczął się trząść. Jego twarz poczerwieniała, a żyły na czole nabrzmiały. Podszedł do
uliczników, a ich rozbawienie natychmiast przeszło w śmiertelną powagę. Ich spojrzenia stały się
złowrogie, a dłonie opadły ku broni trzymanej za paskami. Tarn wiedział, że przewaga jest po ich
stronie, ale nie przejął się tym. Chciał po prostu wyrządzić im krzywdę.
Naraz spadły pierwsze krople deszczu, a wraz z nimi pojawiło się coś niewidzialnego, lecz
wyczuwalnego. W powietrzu zderzyły się wielkie siły, które wszyscy wyczuwali, ale żaden z nich
nie potrafił ująć tego w słowa.
– Ha! – rzekł jeden z uliczników i spojrzał na pozostałych.
– Może lepiej wracajmy – rzekł Tomaz. – Muszę wpuścić Tyro do środka. Nie przepada za
deszczem.
Pozostali pokiwali głowami, a mordercze myśli ustąpiły miejsca trosce o psa przyjaciela. Ich
postacie rozpłynęły się w narastającym deszczu. Każdy z nich obrzucił jeszcze Tarna
złowieszczym spojrzeniem, ale nikt niczego nie powiedział.
Tarn pochylił głowę przed naporem kwaśnego deszczu i szedł niepewnie po śliskich ulicach.
Musiał dotrzeć do domu. Wiedział, że Sara na niego czeka. Wiatr przybrał na sile i smagał
jego twarz strugami zimnej wody. Mężczyzna zamrugał, by pozbyć się jej z oczu. Noc otuliła
miasto niczym koc.
Nienawidził tego, czym się stał, ale czy mógł coś na to poradzić? Alkohol go zniszczył.
Sprowadził na samo dno po tym, jak spadający ładunek zmiażdżył mu nogę. Wszystkie
pieniądze, które odłożył przez dziesięć lat – pełne dziesięć złotych wieżyc – wydał na
lekarza, który uratował mu nogę, ale nie zdołał przywrócić pełnej sprawności. Sara zasługiwała na
kogoś lepszego.
Już prawie dotarł do domu. A co, jeśli już uciekła, nie dając mu szansy na przeprosiny? Była
młodsza od niego, wciąż w kwiecie wieku. Nie dała mu dzieci, ale przecież wielu aptekarzy w
mieście mogłoby jej pomóc. Przed wybuchem wojny w całym Trójwładzie było głośno o ostatnich
osiągnięciach nauki Cienioportu.
Ich oszczędności niemalże się skończyły. Nie mieli szans na wynajęcie dobrego aptekarza.
Tarn podszedł do drzwi skromnego domu. Ze środka nie dobiegało żadne światło. Wszędzie
panowała cisza zakłócana jedynie równomiernym pluskiem deszczu ściekającego z krawędzi dachu
na bruk. Tarn poczuł, że ogarnia go panika.
Naraz zamigotało światło i drzwi się otworzyły. Sara stała na progu. Blask trzymanej przez
nią świecy oświetlał jej twarz, z której powoli schodziły sińce. Bez słowa odwróciła się i weszła do
kuchni. Tarn podążył za nią.
Na niewielkim stole w jadalni stały dwie miski. Tarn zajął miejsce, a Sara odstawiła
świeczkę i podeszła do żelaznej kuchenki. Powróciła z obtłuczonym garnkiem i nałożyła jemu
obfitą, a sobie mniejszą porcję zapiekanki. Następnie położyła na stole dwie drewniane łyżki i
usiadła naprzeciwko niego.
Minęło pół godziny. Sara nawet na niego nie spojrzała. Nie tknęła kolacji. Tarn czuł, że
wraca tępy ból czaszki. Wsparł się, szukając słów, które chciał jej powiedzieć.
– Sara… Ja nigdy nie chciałem wyrządzić ci krzywdy. Dobrze o tym wiesz. Jestem
cholernym durniem. Bezużytecznym, skretyniałym kaleką. Jest mi tak bardzo…
Rzucona przez Sarę miska z jedzeniem przemknęła tuż obok jego głowy. Jej twarz była
lodowatą maską, ale dłonie drżały.
– Ty draniu – powiedziała i odepchnęła się od stołu, wstając. – Jak mogłeś mi to zrobić?
– Nie potrafiłem nad sobą zapanować, Sara. Już to powiedziałem. Zasługujesz na kogoś
lepszego.
– A żebyś, cholera, wiedział! – Kobieta rozejrzała się, ogarnięta furią, złapała rondel stojący
na kuchence i ruszyła ku niemu.
Tarn poderwał się i zaklął wściekle, gdy kolano znów przeszył ból, ale Sara była szybsza.
Zamachnęła się i walnęła go z całej siły w bok głowy.
– Au! – ryknął.
Przed oczami błysnęło mu oślepiające światło. Czuł, jak krew spływa mu po policzku
i ścieka z podbródka. Bolało jak jasna cholera. Sara znów uniosła rondel.
Tarn złapał ją za ramię i ścisnął mocno. Rączka rondla wysunęła się z jej osłabłej dłoni.
Gniew, który kotłował się w nim przez cały dzień, niespodziewanie eksplodował,
niemożliwy do powstrzymania, i przerodził się w bezrozumną furię. Zacisnął dłoń mocniej, aż Sara
jęknęła.
Zwarł stwardniałe, pokryte strupami palce drugiej ręki w pięść. Ich spojrzenia się spotkały.
Pięść Tarna zadrżała.
A potem oboje usłyszeli huk głośniejszy od łoskotu tysiąca fal uderzających o klif. Plusk
deszczu przerodził się we wściekły łomot. Sufit zadrżał. Tu i ówdzie pojawiły się szpary, przez
które do środka runął deszcz, obryzgując stół, podłogę i meble. Z ulicy dobiegło echo ludzkich
wrzasków, ledwie słyszalne wśród ryku burzy.
Tarn puścił nadgarstek żony. Oboje wybiegli na zewnątrz.
Szalejące wody Zatoki Zmierzchu wzniosły się sto stóp ponad miasto, przesłaniając
wszędzie horyzont. Miliardy ton wody zawisły w powietrzu podtrzymywane przez niewyobrażalną
moc, spryskując kroplami miasto pod sobą. Mężczyźni i kobiety tulili się do siebie na ulicach
sparaliżowani strachem, inni w pośpiechu zamykali się w domach. Kilku starszych ludzi zamknęło
oczy i modliło się do swych bogów, choć wiedziało, że ci ich nie usłyszą. Byli bowiem martwi od
pięciu wieków, wymordowani w Wojnie z Bogami, a ich ciała zostały zrzucone z niebios przez
Władców Magii, którzy władali teraz strzaskanym kontynentem.
Tarn wpatrywał się w nieprawdopodobny spektakl nad ich głowami. Nie czuł strachu ani
smutku. Jego umysł był od-rętwiały. Nie był w stanie pojąć skali tego, co rozgrywało się na jego
oczach. Gdzieś wściekle szczekał przerażony pies miotający się we wszystkie strony. Młody
człowiek wykrzykiwał jakieś imię – czyżby było to „Tyro”? – i objął zwierzę ramionami, by je
uspokoić.
Tarn poczuł dłoń wsuwającą się w jego własną. Miękka skóra musnęła stwardniałe kłykcie.
Delikatnie przyciągnął Sarę do siebie.
– Przepraszam – szepnął i ucałował jej czoło.
Sara oparła głowę o jego klatkę piersiową. Tarn stał z uniesioną głową i gładził jej mokre
włosy. Mrugając, wpatrywał się w wody szalejące na niebie. Niespodziewanie znieruchomiały one
na ułamek sekundy. Wydawało mu się, że dostrzega dziób i połowę kadłuba jakiegoś statku
wystającego z wody niemalże dokładnie nad jego głową. Był to okręt „Wolność”.
Potem spadło niebo.
Anioł śmierci
Wcześniej tego dnia…
Woda dusiła go niczym dłoń olbrzyma i wyciskała mu powietrze z płuc. Miotał się dziko i
potrząsał głową, zmuszając swe ciało do największego wysiłku. Chciał przeżyć jak najdłużej.
Klatka piersiowa płonęła.
Da radę. Wytrzyma. Trzy minuty. Więcej nie potrzebował. Jeszcze tylko kilka sekund i…
Nie udało się. Davarus Cole gwałtownie wysunął głowę z wody i łapczywie nabrał
powietrza. Wściekle uderzył pięściami w żelazną balię, przeklinając Władcę Magii, którego
śmierć postawił sobie za cel życia. Musiał zabić tyrana rządzącego miastem żelazną ręką.
„Salazar… Kiedyś się policzymy”.
Oparł dłoń o balię i wstał. Zamrugał, próbując pozbyć się wody z oczu, a potem spojrzał na
niewielkie lustro w rogu pokoju. W Dorminii takie przedmioty należały do rzadkości, gdyż tylko
szlachta mogła sobie pozwolić na podobną rozrzutność. Jego mentor i przybrany ojciec Garrett
kupił mu je za sporą sumkę. Zdaniem Cole’a w pełni zasłużył sobie na taki luksus.
„Przecież bohater musi dobrze wyglądać” – pomyślał.
W lustrze ujrzał smukłe, muskularne ciało. Sięgające ramion czarne włosy i równie czarna
krótka bródka kontrastowały z jasną, lśniącą skórą. Zimna woda w balii wchłonęła wszystkie barwy
na jego ciele, przez co przypominał teraz ducha.
„Anioła śmierci”.
Cole zmrużył szare oczy i przyjrzał się złowieszczemu odbiciu. Wyobraził sobie grymas
pomarszczonej twarzy Salazara, gdy Zabójca Magów wbije się w jego serce, a z ust pocieknie mu
krew. Wyobraził sobie jego osuwające się ciało.
„Pamiętasz mego ojca, ty stary łajdaku? Pamiętasz, co mu zrobiłeś? Jestem Davarus Cole i
przyszedłem odebrać to, co należy do mnie”.
Zmarszczył brwi. A co tak naprawdę należało do niego? Oczywiście przysługiwało mu
prawo do zemsty, ale na pewno było coś więcej. Przecież chwili, gdy będzie wygłaszał
tryumfalne słowa, nie powinny przyćmić żadne wątpliwości. Choć z drugiej strony takie
niedopowiedzenia idealnie pasowały do Davarusa Cole’a.
„Jestem człowiekiem pełnym tajemnic”.
Tak, podobało mu się to.
Tknięty niespodziewanym impulsem Cole wyskoczył z balii, wykonał salto do tyłu
i wylądował w rozkroku kilka metrów dalej. Podniósł się powoli i odwrócił w stronę lustra,
by jeszcze raz przyjrzeć się sobie z podziwem. Jego myśli znów umknęły ku chwili nieuniknionej
chwały.
„Nie teraz. Jeszcze nie. Ale niedługo”.
Davarus miał czuły słuch, ale pogrążony w myślach nie usłyszał zbliżających się kroków.
Zdał sobie z nich sprawę dopiero wtedy, gdy nadchodząca osoba znalazła się niemalże przed
drzwiami mieszkania. Ze zgrozą uświadomił sobie, że zapomniał ich zamknąć na klucz. Zamarł
w bezruchu. Drzwi rozwarły się głośno, a do środka wkroczyła Sasha.
Przyjrzeli się sobie. Sasha liczyła sobie kilka lat więcej. Była wysoka, szczupła i miała
ciemnobrązowe włosy sięgające ramion oraz urzekające oczy. Z narastającą paniką Davarus
patrzył, jak wzrok przybyszki wędruje w dół po jego nagim ciele.
– Cóż, raczej nie jestem pod wrażeniem – rzekła. Przez jej usta przemknął cień uśmiechu.
– Myślałam, że dysponujesz jakąś bronią, która może magazynować moc i przebijać
Władców Magii jak rożen, a tymczasem to, co widzę, nie zrobiłoby wrażenia nawet na prostej
wieśniaczce.
Cole spojrzał na swą skurczoną męskość. Szybko zakrył ją lewą dłonią, a prawą wskazał
balię.
– To przez wodę – wymamrotał. – Bardzo zimna.
Sasha przyglądała mu się przez moment. Jej zwężone oczy błyszczały rozbawieniem.
– Następnym razem zamknij może drzwi, co? – rzekła, a jej uśmiech przygasł. – Garrett
chce się z nami zobaczyć na Haku za godzinę. Nie spóźnij się, bo chyba nie żartuje. To nie czas na
wygłupy, Cole.
– Dobra – odpowiedział potulnie, gdy dziewczyna odwróciła się do drzwi.
Nagle Sasha zatrzymała się i rzekła:
– Jeśli o mnie chodzi, nadal zgarniałbyś nagrody na wystawach rasowych kogucików!
I wyszła, śmiejąc się.
Większość mieszkańców Trójwładu nazywała Dorminię Sza-rym Miastem. Określenie to
było słuszne z wielu powodów. Przede wszystkim większość budynków wzniesiono tu z
granitu wydobywanego w kamieniołomach na Wzgórzach Demonicznego Ognia wznoszących się
tuż za północnymi murami miasta. Wzgórza ongiś zamieszkane były przez dzikie plemiona ludzkie,
ale chaotyczne mutacje magiczne i inne przerażające zjawiska, które prześladowały tę krainę od
czasu Wojny z Bogami, sprawiły, że hordy te umknęły na północ i zamieszkały na Złych Ziemiach.
Kilka starożytnych zapisków odnosiło się do katastrofy, z której Wzgórza Demonicznego Ognia
wywiodły swą nazwę, ale szczegóły niknęły w mrokach dziejów. Wiele ksiąg historycznych
zaginęło na skutek katastrofalnych następstw bogobójstwa.
Wiatr przybrał na sile, gdy Davarus Cole wyszedł z niewielkiego mieszkania i ruszył w górę
Drogi Tyrana. Szeroka arteria opadała lekko ku przystani na południu miasta, a na północy
przecinała spory, okrągły plac zwany Hakiem i nikła wśród zabudowań Dzielnicy Arystokracji,
gdzie garstka obdarzonych przywilejami, otaczających się zbytkiem wybrańców, rządziła Dorminią
w imieniu Władcy Magii Salazara.
Cole widział kształt Obelisku na tle nieba. Była to ogromna, wzmocniona magicznie wieża z
granitu, która wznosiła się w centrum Dzielnicy Arystokracji i stała się symbolem tyranii Salazara.
Despotyczny Władca Magii założył Dorminię niecałe pięćset lat temu, niedługo po tym, jak
kataklizmy następujące w wyniku Wojny z Bogami zmieniły rejon nie do poznania. Zabity Malantis
spadł z niebios prosto w wody Lazurowego Morza, na skutek czego jego wody zalały królestwo
Andarru i w końcu utworzyły niegościnne Zalane Brzegi, które ciągnęły się przez setki mil na
południu i zachodzie Trójwładu. Choć Salazar i inni Władcy Magii byli winni śmierci bogów, tylko
oni mogli ochronić ocalałych ludzi przed chaotyczną magią szalejącą po zrujnowanym kontynencie.
Uciekali więc na północ i na wschód do nietkniętej przez powódź
Thelassy, a potem pomogli wznieść Cienioport oraz Dorminię. Woleli żyć pod rządami
czarnoksiężnika bogobójcy niż umrzeć.
Przez kilka następnych wieków po Wojnie z Bogami Trójwład stał się jednym
z największych ośrodków cywilizacji na północ od Słonecznych Krain. Co prawda
Konfederacja przewyższała ją rozmiarami, ale ów sojusz narodów, które ogłosiły niepodległość po
rozpadzie Imperium Gharziańskiego, leżał w odległości miesiąca jazdy konnej na wschód, za
nawiedzanymi przez potworności Bezpańskimi Ziemiami.
Cole nigdy nie dotarł dalej niż do osad zaopatrujących Dorminię w jedzenie i inne produkty.
Trzy lata temu eskortował Garretta, który wybrał się w interesach do Malbrecu, ale pamiętał
tylko tyle, że potwornie się wówczas wynudził. Prowincje były zamieszkane przez
rolników, górników i innych zwykłych ludzi, a nie mężczyzn takich jak on – stworzonych do
wielkich czynów.
Cole szedł Drogą Tyrana, słuchając plusku Zwęglichy. Rzeka miała źródło we Wzgórzach
Demonicznego Ognia, ale biegła przez ponad sto jardów równolegle do lewej strony drogi, a potem
wpadała do portu. O tej porze roku na jej wodach unosiło się niewiele jednostek, gdyż w
wiosennym powietrzu nadal znać było ostrą zimę i jeszcze długo należało spodziewać się chłodu.
Ponadto dopiero co zakończyła się wojna z Cienioportem. Rozpoczęty pod koniec jesieni spór o
nowo odkryte Niebiańskie Wyspy na Bezkresnym Oceanie setki mil na zachód zakończył
się upokarzającą porażką Dorminii.
Zdaniem Cole’a każdy cios, jaki spadał na Salazara, należało traktować jako zwycięstwo
ludu Dorminii, nawet jeśli zwykli ludzie nie zdawali sobie z tego sprawy. Porażka floty miasta
udowadniała, że tyran nie był nieomylny. Dzięki podobnym klęskom oraz wysiłkom ludzi takich
jak Davarus Cole Salazar mógł kiedyś utracić kontrolę na tyle, by lud był w stanie chwycić za broń
i obalić swego wiecznego władcę. O ile Cole nie zabije go wcześniej.
Uśmiechnął się na samą myśl o tym. Któregoś dnia cała Północ uzna go za bohatera.
Powietrzem wstrząsnął ostry zgrzyt i zaniepokojony Cole uniósł głowę. Ujrzał
myślostrzębia, który zataczał szerokie kręgi nad miastem. Srebrna główka ptaka rozsyłała wibracje,
a szafirowe oczy uważnie przyglądały się okolicy. Mężczyźni i kobiety, którzy znaleźli się w
pobliżu, natychmiast zaczęli uciekać.
Cole również miał ochotę pójść w ich ślady, ale przypomniał sobie o pigułce, którą zażył
przed wyjściem z mieszkania, i odetchnął z ulgą. Był to swego rodzaju środek uśmierzający,
który znieczulał części mózgu mogące wysyłać zdradzieckie myśli przechwytywane przez
magiczne mutanty. Rano mógł się spodziewać bólu głowy, ale była to niewielka cena za uniknięcie
Czarnej Loterii. Karmazynowa Straż losowo wybierała winnych wywrotowego myślenia i
poddawała ich torturom, wtrącała do lochu bądź po prostu mordowała.
Jego uwagę przyciągnęło zamieszanie na ulicy. Nadchodziło dwóch Strażników
prowadzących kruchego staruszka. Jeden z odzianych na czerwono żołnierzy podstępnie
pchnął
niedołężnego mężczyznę w plecy, a ten potknął się i upadł na twarz. Gdy znów wstał, Cole
ujrzał
na jego twarzy paskudne skaleczenie sięgające od łysiny aż po policzek. Starzec odwrócił
się ku swym dręczycielom i zaczął protestować, ale wtedy drugi Strażnik posłał go ciosem pięści
znów na bruk.
Cole znieruchomiał. Takie zdarzenia nie należały do rzadkości. Karmazynowa Straż służyła
Dorminii i ziemiom przy-ległym jako stałe wojsko oraz straż miejska, ale w rzeczywistości była to
jedynie zgraja zbirów i brutali, terroryzujących ludność z rozkazu Wielkiej Rady i ich bezlitosnego
zwierzchnika.
Najrozsądniej byłoby wymknąć się, nie zwracając na siebie uwagi. Czy Garrett nie wymagał
od nich ostrożności?
„Dobro ogółu jest ważniejsze od dobra jednostki – powtarzał. – Nie możemy zapobiec
każdemu złu. Nierozważne działania ściągną biedę na nas wszystkich. Mądrze wybierajcie
moment ataku i pamiętajcie, że Odłamki z cieni ranią najbardziej”.
Cole zmarszczył brwi. Słowa Garretta przypuszczalnie nie odnosiły się do niego. Przecież to
oczywiste, że umiejętnościami i inteligencją już dawno zakasował rówieśników. Poza tym czyż
Garrett nie powtarzał bez przerwy, że kiedyś zostanie bohaterem jak jego prawdziwy ojciec?
Człowiek taki jak on bez wahania stawiał czoło przejawom niesprawiedliwości z
zaczarowanym ostrzem w dłoni, zmierzając ku wielkiemu przeznaczeniu przepełniony świętym
gniewem, przed którym zwykły drań musiał się ukorzyć.
Podjąwszy decyzję, Cole ruszył w stronę Strażników możliwie najpewniejszym krokiem.
Kątem oka zauważył, że nieliczny tłum przyglądający się oprawcom znikł bez śladu. Był
teraz sam jak palec. Niespodziewanie poczuł suchość w gardle.
Żołnierz klęczący nad starcem uniósł głowę i dostrzegł Cole’a. Obrzucił kolegę
zaskoczonym spojrzeniem, a potem uniósł miecz znad szyi ofiary i wyprostował się.
– Czego tu szukasz, do kurwy nędzy? – spytał zimno.
Drugi Strażnik zbliżył się do Cole’a i położył dłoń na rękojeści miecza.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzasz funkcjonariuszom Karmazynowej Straży bez
powodu, chłopcze – odezwał się głosem ociekającym jadem. – W przeciwnym razie będę musiał
zawlec twój tyłek do lochów.
– Dość tego! – oznajmił Cole.
Chciał, żeby w jego głosie zabrzmiał autorytet. Wsunął dłoń pod płaszcz i odnalazł rękojeść
Zabójcy Magów. Z jakiegoś powodu ręce zaczęły mu drżeć. Nie tak to wszystko miało wyglądać.
Postanowił skorzystać z fortelu.
– Czy naprawdę żaden z was nie połapał się jeszcze, że rozmawiacie z Przysparzaczem, wy
tępe sukinsyny!? Ten człowiek ma się stawić w Obelisku. Przekażcie go.
Na czole Cole’a pojawił się pot. Nie był w stanie tego powstrzymać.
– Czyżby? – Żołnierza stojącego po lewej najwyraźniej to nie obeszło. Był to mężczyzna w
średnim wieku z dziobatą twarzą i małymi, nieco zezującymi oczami. Wyglądał na okrutnika.
– A więc pewno nie obrazisz się, jeśli poprosimy cię o list uwierzytelniający.
Zamarł w oczekiwaniu.
Cole przełknął ślinę i płynnym ruchem wyciągnął Zabójcę Magów. Trzymał swój długi
sztylet w taki sposób, by nie było widać drżącej dłoni.
– To zaczarowane ostrze! – Wskazał broń. – Widzisz, jak się mieni? Nikt oprócz
Przysparzacza nie mógłby władać takim orężem. Mam nadzieję, że to zaspokaja waszą
ciekawość. – „Proszę, skiń głową i odejdź” – modlił się w myślach, a głośno dodał: – A
teraz won stąd, śmierdzielu, albo tak ci wbiję sztylet w fiuta, że jajca połaskotają cię w gardło!
Strażnicy spojrzeli po sobie i bez słowa doszli do tego samego wniosku. Dziobaty wzruszył
ramionami i splunął na zmaltretowanego staruszka leżącego na bruku.
– No dobra. Jest twój. Miłego dnia.
Obaj mężczyźni powoli wyminęli Cole’a i ruszyli drogą na południe.
Cole spojrzał na oddalające się, łopoczące na wietrze czerwone płaszcze. Zalała go fala
uniesienia. Uśmiechnął się szeroko, zachwycony swą przytomnością umysłu i darem
improwizacji. Może i był lepiej wykształcony od pozostałych Odłamków – buntowników,
których nazywał towarzyszami – ale gdy trzeba było, potrafił przeklinać równie dobrze jak
najtwardszy spośród nich. Doszedł do wniosku, że bariery społeczne przestawały go dotyczyć.
Bez wysiłku bowiem potrafił wczuć się w sytuację zarówno arystokraty, jak i zwykłego
prostaka.
Spojrzał na pojękującego staruszka leżącego u jego stóp. Lewy oczodół mężczyzny otaczały
rany i sińce, a po policzku i szyi ściekała krew.
– Możesz wstać? – spytał Cole.
– Uch – stęknął staruszek.
Próbował się podnieść, lecz znów upadł, a Cole poczuł nagły przypływ zniecierpliwienia.
– Nie widziałeś tego, co się właśnie wydarzyło? Uratowałem ci życie! Oni by cię zabili
– rzekł, opanowując gwałtowne emocje.
Położył mu dłoń na ramieniu, chcąc dodać otuchy. Starzec dźwignął się na kolana.
– Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale przeznaczenie najwyraźniej chciało, byś tu się
znalazł.
Miałeś być świadkiem tego zajścia. Pewnego dnia wspomnisz tę chwilę, roześmiejesz się i
zadasz sobie pytanie, czy właśnie wtedy nie narodziła się legenda… Co? Co się dzieje?
Zdrowe oko staruszka otworzyło się szeroko, jakby ujrzał on coś strasznego za plecami
Cole’a. Młody Odłamek się odwrócił.
Dziobaty stał tuż za nim, a na jego twarzy malowało się szyderstwo. Drugi Strażnik uniósł
już miecz. Cole dostrzegł głowicę opadającą prosto na jego czaszkę. Zdołał odsunąć głowę
do tyłu, ale uderzenie trafiło prosto w jego nos.
Trzask! Eksplozja bólu, irracjonalnego i śmiesznego. Cole usiłował wrzeszczeć, ale głos go
zawiódł i z jego ust wydarł się przeraźliwy pisk zarzynanego prosięcia. Oślepiło go białe światło, a
gdy odzyskał wzrok, uzmysłowił sobie, że przygniótł ciało tego starego głupca.
„Jak to możliwe?”.
Jego usta wypełniła lepka, słona ciecz. Krew. Cole potrząsnął głową, desperacko usiłując
odzyskać przytomność.
Dziobaty stał nad nim. Blask słońca odbił się od jego wzniesionego miecza i spłynął po
kolczudze. Cole z trudem skupił wzrok. Na białej tunice Strażnika ujrzał Obelisk na tle
czerwonego, zachodzącego słońca. Dostrzegł też plamy krwi.
„To moja?”.
Ostrze ze świstem opadło. Cole odtoczył się w ostatniej chwili. Klinga przeszyła powietrze
w miejscu, gdzie przed chwilą leżał, i rozrąbała głowę staruszka na pół. Bruk zbryzgały kawałki
kości i masy mózgowej.
Cole zacisnął zęby, próbując zwalczyć ból głowy, uniósł Zabójcę Magów i dźgnął Strażnika
w nogę. Lśniące ostrze pozostawiło płytką ranę, a Strażnik zaklął, unosząc zbrukany krwią miecz
do kolejnego ciosu. Jego towarzysz uczynił to samo.
Cole rzucił się do tyłu i udało mu się wstać. Dziobaty wyprowadził potężne uderzenie znad
głowy. Zabójca Magów niespodziewanie znalazł się na drodze opadającego ostrza i odrzucił
cięższą broń, jakby nic nie ważyła. Wtedy dziobaty kopnął Cole’a w pierś. Rozległo się
głuche łupnięcie i chłopak poleciał na bruk. Strażnik warknął i skoczył do przodu, chcąc zakończyć
walkę, ale poślizgnął się na krwi. Raniona noga nagle straciła oparcie i mężczyzna rymnął na
ziemię, przeklinając wściekle.
„Wstawaj! Wstawaj!” – Cole ponaglił się w myślach i zmusił do powstania.
Z nosa i podbródka ściekała krew, ale ręce i nogi działały tak, jak powinny. Drugi Strażnik
zbliżał się szybko z uniesionym mieczem.
Cole nabrał tchu, by uspokoić nerwy. A więc do tego doszło. Nie mógł pokonać żołnierza w
walce wręcz – był przecież ranny, a Strażnik miał na sobie znakomitą zbroję. Jego własny skórzany
kaftan nie zapewniał właściwie żadnej ochrony. Uniósł dłoń i odpowiednio ułożył
Zabójcę Magów. Ćwiczył ten manewr wielokrotnie i wiedział, że nie może chybić.
Przeznaczenie nigdy mu na to nie pozwoli. W takich właśnie chwilach bohaterowie dokonywali
czynów, które wprawiały historyków w zachwyt.
Cisnął sztyletem i patrzył, jak ten wiruje, zmierzając ku głowie Strażnika. Rzut był
bezbłędny, co wcale go nie zdziwiło. Praktyka czyni mistrza, zwłaszcza jeśli ćwiczący ma
znakomite oko i wrodzony talent do…
Sztylet uderzył tępym końcem w prawe oko Strażnika. Ten ryknął z wściekłością i zakrył
dłońmi twarz, a Zabójca Magów spadł na bruk. Dziobaty w tym czasie podniósł się i
kusztykając, zmierzał w stronę Cole’a. Jego twarz wykrzywiła furia.
– Zabić tego skurwysyna! – wrzasnął. Z jego podbródka ściekała ślina.
Cole załkał i rzucił się do ucieczki.
Biegł przez kilka minut i jego pierś płonęła żywym ogniem. Ból przeszywał go po każdym
oddechu.
Zakaszlał i splunął krwią. Słyszał ścigających, którzy biegli krętymi uliczkami
prowadzącymi na południowy wschód od Haka. Podążał teraz przez dzielnicę biedoty,
potrącając każdego mijanego człowieka. Pchnięta przez niego staruszka przewróciła się na stertę
odpadów i Cole skrzywił się, słysząc jej wrzaski. Z pewnością ściągnie tu Straż.
Oddychał z coraz większym trudem. Coś było nie tak z jego płucami. Zwolnił, a potem
zatrzymał się. Przy magazynie cuchnącym zgniłymi rybami opadł na kolana i nasłuchiwał,
jak zbliża się śmierć. Po jego policzku spłynęła pojedyncza łza.
„Żałosny koniec” – pomyślał gorzko.
Koniec spokoju
Napierał ze wszystkich sił, choć miał wrażenie, że próbuje przepchnąć kamień przez oko
igły.
„Albo ramię przez wiklinową klatkę Szamana”.
Wysokie Kły leżały daleko stąd, ale nigdy nie można było pozbyć się wszystkich
wspomnień, bez względu na to, jak daleko się umknęło.
Brodar Kayne zacisnął zęby i stęknął z wysiłku. Jego ogromne, poznaczone bliznami dłonie
drżały, trzymając męskość. Ból był nie do zniesienia. Niech szlag trafi duchy, ten ból był
nieczysty!
„Bywało, że wroga strzała czy ostrze wbite w trzewia nie dokuczały mi aż tak bardzo”
– pomyślał.
A może tylko mu się zdawało? Nie był już człowiekiem pierwszej młodości i zdarzało się,
że umysł płatał mu figle.
Koncentracja. Wszystko zależało od koncentracji. Musiał odciąć się od oszałamiającego
zgiełku ulicy i skupić na zadaniu. W Kłach było to o wiele łatwiejsze, gdyż nieustający szept wiatru
zakłócało jedynie wycie wilków, a jeden człowiek szanował drugiego na tyle, by pozwolić mu się
wysikać w spokoju. Tu, w mieście, miał wrażenie, że każdy chce mu przeszkodzić. Kupcy
podtykali mu towary pod oczy, jakby był dziewką na naradzie wojennej wodzów plemion.
Szaleństwo, istne szaleństwo.
Tego dnia jeden z natrętnych kupców oberwał już od niego tak mocno, że niemalże stracił
przytomność. Człowiek ów tylko złapał go za rękę, przypuszczalnie chcąc wcisnąć w nią
jakiś materiał. Brodar Kayne przeprosił, gdy zorientował się, że handlarz nie chciał mu wyrządzić
krzywdy.
Powoli napór na pęcherz zaczynał ustępować. Jak określił to medyk, dokuczały mu
obstrukcje mechanizmów wydalniczych. Zaproponował wykonanie drobnego nacięcia, co
okazało się błędem. Z trudem umknął przed gniewem Kayne’a, który chciał powbijać mu
metalowe instrumenty w mało przyjemne miejsca. Góral przeżył bowiem tak długo tylko
dlatego, że nie pozwalał nikomu się nakłuwać.
„Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem…” – odliczał cierpliwie w głowie, co stanowiło jego
cichy rytuał. Przez ostatnie lata nie nauczył się wiele poza tym, że rutyna pomaga chronić ludzkie
ciało przed skutkami upływu czasu. Nie miało to żadnego związku z przesądami. Ani ze starzeniem
się.
„Pięć, cztery, trzy… – liczył dalej i odsapnął z ulgą, gdy ból zelżał i pęcherz był gotów do
opróżnienia. – Dwa, jeden… O kurwa”.
Już miał uwolnić strugę, gdy nagle przerwały mu odgłosy głośnego pościgu. Kilka kropelek
niemalże przejrzystego moczu pociekło po spodniach, a potem penis nabrzmiał niczym trąba.
Kayne wepchnął zdradliwy członek do spodni i wyszedł z bocznej uliczki, gotów odnaleźć
źródło zamieszania.
Ktoś mu za to zapłaci.
Jakiś chłopak osunął się na ziemię przy ścianie starego magazynu. Oparł brodę o pierś i
oddychał chrapliwie, jakby dokuczały mu jakieś wewnętrzne obrażenia, przez co było mu trudno
nabrać tchu. Zza drzwi wyjrzało kilkoro zaciekawionych ludzi, którzy znikli na widok Brodara
Kayne’a, zbliżającego się do nieboraka. Góral złapał chłopaka za mokre od potu włosy i odciągnął
jego głowę do tyłu.
Czerwona od krwi plwocina przemknęła o włos od jego oka. Ręka chłopaka wystrzeliła ku
górze, najwyraźniej usiłując odnaleźć jakąś broń, ale udało mu się jedynie uderzyć Kayne’a w
krocze.
Góral był szybki jak żmija. Złapał młodzieńca za nadgarstek i wykręcił mu rękę, zmuszając
go do głośnego jęknięcia. Drugą dłonią uderzył go w twarz z taką siłą, że jego głowa odbiła się od
ściany magazynu. Potem gwałtownym szarpnięciem postawił go na nogi.
– To kiepski dzień, by ze mną zadzierać – warknął, patrząc na jego umazaną krwią twarz.
Chłopak mógł liczyć nie więcej niż dwadzieścia zim i miał jasną skórę jak większość
tutejszych mieszczan. Miał stalowoszare oczy, teraz przesłonięte mgłą i nieco załzawione,
jakby właśnie płakał. Kayne pokręcił głową z obrzydzeniem.
– Chyba zbyt długo chodzę po tym świecie, skoro zwykłe pacnięcie w łeb wyciska młodemu
chłopakowi łzy z oczu. W twoim wieku położyłem już trupem więcej ludzi, niż byłem w stanie
spamiętać. Zadano mi też sporo ran, które zabiłyby kogoś innego, a mimo to żyję i mam się dobrze.
Masz chyba złamane żebro, a twój nos nigdy już nie będzie taki prosty, ale przynajmniej wciąż
żyjesz. O ile ci na to pozwolę, rzecz jasna.
Usłyszał szczęk kolczugi za sobą i odwrócił się, wypuszczając z ręki mieszczucha. Ten
bezsilnie opadł na bruk.
– Z drogi! To sprawa Karmazynowej Straży! – wrzasnął na niego niewielki, paskudny
człowieczek z twarzą noszącą ślady po zarazie.
Szedł, powłócząc prawą nogą i zostawiając za sobą smugi krwi.
Drugi Strażnik był nieco młodszy i szerszy w barach, ale wciąż o głowę niższy od Kayne’a.
Góral zauważył, że ma na twarzy świeży siniak pod prawym okiem. Żołnierz w czerwonym
płaszczu spojrzał na niego z niechęcią.
– Czego szukasz tak daleko na południu, przybłędo z wyżyn? Człowiek w twoim wieku
powinien zajmować się kozami lub siedzieć przy ognisku i snuć wyssane z palca opowiastki
o swoim męstwie, by jakaś dziewczyna zdecydowała się obciągnąć mu fiuta. Choć z drugiej strony
nie mam pojęcia, co wy tam w górach wyprawiacie. Nie jesteś tu mile widziany, przybłędo. Lord
Salazar nie darzy miłością Władcy Magii z Wysokich Kłów.
Kayne wzruszył ramionami.
– Raczej go o to nie winię – odparł. – Ale ja również mam na pieńku z Szamanem. Mroźna
północ stała się niebezpiecznym miejscem dla starego barbarzyńcy.
Młody chłopak u jego stóp zaczął jęczeć.
– Zwiedzałem sobie miasto, gdy trafiłem w tę okolicę. Co zrobił ten chłoptaś?
– A czemu się tak tym interesujesz? – spytał mężczyzna z dziobami po ospie. – Przeszkodził
we wprowadzaniu prawa. Mały gnojek dziabnął mnie tym swoim sztyletem w nogę. Nie
przestaje krwawić.
Mówiąc to, wskazał broń przy pasie i swą nogę. W jego głosie pojawiła się nuta paniki.
Kayne zerknął na broń i zauważył emanację.
– Magia, o ile się nie mylę – rzekł. – Znawcą nie jestem, ale myślę sobie, że rana nie
zasklepi się szybko sama z siebie. Lepiej poszukaj sobie dobrego znachora.
Założył ramiona na piersi i wbił w żołnierzy nieubłagane spojrzenie.
Dłoń młodszego Strażnika opadła na rękojeść miecza.
– Bez tego ścierwojada nigdzie się nie ruszymy. Dalej, odsuń się.
Kayne poruszył głową to w jedną, to w drugą stronę. Kręgi trzeszczały, aż westchnął
z zadowoleniem.
– Nie – rzekł.
– A więc umrzesz wraz z nim. Merrik, bierz go z lewej.
Strażnicy podchodzili powoli. Ich szkarłatne płaszcze furkotały na wietrze.
„Zapraszam” – pomyślał góral i sięgnął po wielki miecz przytroczony do pleców. Jego palce
zacisnęły się na znajomej rękojeści. Cofnął się od chłopaka leżącego na ziemi, obrzucając go
rozgniewanym spojrzeniem. Jego obecność niczego nie ułatwiała. Strażnicy okrążali Brodara.
Mężczyzna po prawej zamarkował niskie uderzenie, a potem wykonał mieczem obrót i ciął
podstępnie z góry. Kayne cofnął się nieco. Ostrze przemknęło o włos.
Dostrzegł ruch kątem lewego oka i obrócił się, jednocześnie przyklękając. Klinga
przemknęła nad jego głową, nie czyniąc mu krzywdy, a wtedy grzmotnął prawym łokciem
w policzek napastnika, przewracając go na ziemię. Kończąc obrót, drugą ręką wyrwał
własny miecz z pochwy i sparował nim kolejne uderzenie Strażnika.
Ten cofnął się i zamrugał.
– O kurwa – rzekł.
– Uhm. – Brodar Kayne pokiwał głową. – Zakończmy to, bo chce mi się szczać.
Ostrza się zderzyły. Kayne nawet się nie poruszył, bez wysiłku parując chaotyczne
uderzenia Strażnika. Doprowadzony do ostateczności mężczyzna wzniósł miecz nad głowę z
zamiarem rozszczepienia czaszki górala na pół. Ten zręcznie zszedł mu z drogi i ciął go na
wysokości talii.
Strażnik wpatrywał się wstrząśnięty we własne, krwawe wnętrzności, wypływające
z rozchlastanego brzucha. Wypuścił miecz i próbował zebrać lśniące, wężowate jelita, ale
cofnął
dłonie z obrzydzeniem.
„To rzeczywiście paskudna sprawa” – pomyślał ze współczuciem Kayne.
Uniósł miecz i ściął Strażnikowi głowę, a potem wytarł ostrze w jego tunikę i schował
miecz do pochwy. Podszedł do drugiego Strażnika, który z trudem usiłował się podnieść. Złapał go
za włosy i uderzył jego głową kilkakrotnie o ścianę magazynu, a następnie dźwignął człowieka
jedną ręką do pozycji pionowej, a drugą wyjął mu sztylet zza pasa. Potem wypuścił ciało.
Obrócił sztylet w dłoni. Była to zacna broń. Lekko zakrzywione ostrze i rękojeść niczym się
nie wyróżniały, ale głowicę ozdobiono wielkim rubinem, a stal emanowała łagodnym, błękitnym
światłem sugerującym jakieś zaklęcie. Góral wsunął go za pas i już miał ruszyć w stronę tawerny,
gdy jego uwagę przyciągnęło ciche kaszlnięcie.
– Byłbym o tobie zapomniał – mruknął do jęczącego młodziana. – Chyba powinienem ci za
to podziękować. W Dorminii może być ciężko znaleźć nabywcę na to cacko, ale gdzie indziej
zgarnę za nie niezłą sumkę. – Zawahał się, a potem oparł but o szyję chłopaka. – Przykro mi, ale
zaraz zleci się tu więcej tych zgniłych łajdaków – rzekł. – Jeśli cię tu znajdą, przed końcem dnia
będziesz błagał o śmierć. Wyświadczam ci jedynie przysługę.
Twarz chłopaka posiniała, gdy Kayne nadepnął na jego tchawicę. Słabo zamachał rękami, a
z jego ust wyrwał się żałosny bulgot. Szare oczy lśniły lękiem przed śmiercią.
Błagały go. Żebrały o ocalenie.
Kayne odwrócił głowę. Pamiętał podobne spojrzenie. Pamiętał oczy niemalże tego samego
koloru należące do człowieka równie młodego jak ten tutaj. Pamiętał, gdy zdzierał sobie ręce do
krwi, usiłując rozerwać klatkę. Jego umysł przeszywały oszalałe wrzaski Mhairy, a nozdrza
wypełnił obrzydliwy zapach przypalonego ciała.
Przyjrzał się swoim przedramionom. Ślady wciąż były widoczne, choć Kayne’a mało co to
obchodziło. Nosił przecież inne blizny, o wiele gorsze, takie, które zmieniają człowieka na zawsze.
Wzdychając ciężko, stary barbarzyńca zdjął nogę z szyi chłopaka, podniósł go i zarzucił
sobie na ramię z łatwością, która przeczyła jego wiekowi. Stęknął, zawrócił i podążył przed
siebie tak szybko, jak pozwalały mu poskrzypujące kolana.
Wilk był już nieźle pijany, gdy Brodar Kayne wkroczył do brudnej speluny niedaleko
slumsów. Pozostali goście z zaintrygowaniem przyglądali się, jak zrzucał swój pojękujący
ciężar na zalaną piwem podłogę. Plecy bolały go jak jasna cholera.
Stał się miękki i słaby, w tym tkwił problem. Powinni już byli wyruszyć na wschód do
któregoś z Wolnych Miast. Nie sądził, by którekolwiek z nich mogło się równać z tą rozpadającą
się, cuchnącą norą, ale znajdowały się na terenie Bezpańskich Ziem, gdzie nie sięgała władza
żadnego z Władców Magii, a czary nie były zakazane tak jak na ziemiach Trójwładu. Sztylet za
pasem mógł mu przynieść sumkę godną wodza, o ile sprzeda go właściwemu człowiekowi.
Tak powinien był uczynić, a tymczasem zmiękł na widok cholernego durnia, który wił się
teraz u jego stóp.
Jerek go zauważył. Siedział w najciemniejszym kącie tawerny, pochylony nad swoim
kuflem piwa, i obrzucał mrocznymi spojrzeniami każdego, kto był na tyle głupi, by skupić na nim
uwagę. Jego łysa czaszka mieniła się czerwienią, odbijając blask pochodni.
– Czas na nas, Wilku. Miałem starcie z miejscową władzą. Lada chwila oblezą tę dziurę jak
wszy.
Czekał cierpliwie, aż jego przyjaciel powoli osuszy kufel i ponownie napełni go z dzbana.
Jerek zerknął na niego, a potem uniósł kufel i wychylił jego zawartość.
– A cóż to, kurwa, za jeden? – spytał ochrypłym głosem, z trzaskiem odstawiając kufel i
wskazując ruchem głowy młodzieńca na podłodze. Mówił swobodnym tonem, jakby
uczestniczył w miłej rozmowie. Był to zły znak.
Kayne westchnął.
„Miejmy to już za sobą”.
– Ten młody? Dwóch gnojków w czerwonych płaszczach postanowiło go zamordować.
Kazali mi się odsunąć, a ja nie byłem skłonny do współpracy – rzekł i zastygł w
oczekiwaniu na zbliżający się, nieunikniony wybuch.
Jerek powstał nagle. Jak na górala nie był człowiekiem wysokim, ale za to silnym
i barczystym. Wbił wzrok w chłopaka, a w jego ciemnych oczach zapłonął ogień. Pogładził
parokrotnie swą krótką czarną brodę, lecz już przetkaną nitkami siwizny, a następnie zaczął
ją szarpać. Kąciki jego ust zadrgały.
„Oho – pomyślał Kayne. – Zaczyna się!”.
– Chyba się, kurwa, przesłyszałem! – warknął Wilk i rąbnął pięściami w stół.
Przewrócony dzban stoczył się na ziemię, a piwo rozlało się dookoła. Barbarzyńca sięgnął
za siebie i wyciągnął dwa identyczne topory. Wskazał chłopaka, potrząsając orężem trzymanym w
lewej dłoni.
– Masz na myśli tę cipę? A któż to taki? Nikt! A niech sobie zdycha! Cóż nas to obchodzi?
Musiałeś się w to mieszać, co? Już myślałem, że nam się udało. Już się cieszyłem, że
uszliśmy z życiem! Miałem ochotę na całonocną popijawę. Zasłużyliśmy sobie na to po tym
gównie, przez które przeszliśmy, no nie? Chciałem se przygarnąć jakąś cizię na noc, wiesz? No i
co? Nici z popijawy, tak? Zawsze musisz zgrywać bohatera? Mam już tego dosyć! Jestem
zmęczony, do kurwy nędzy!
Kayne zaczekał do końca tyrady. Jerek był najstraszliwszą i najbardziej popędliwą osobą
spotkaną przez niego w świecie pełnym straszliwych i popędliwych ludzi: chwytał za broń w
sytuacji, którą rozładowałoby jedno spokojne słowo, i naskakiwał na każdego, kto spędził
w jego towarzystwie więcej niż pięć minut, ale i tak był najlepszym przyjacielem, jakiego
kiedykolwiek miał. „Ostre trza miękkim chwytać” – jak mawiał jego ojciec.
Jerek przerwał, by nabrać tchu, co wykorzystał stary góral.
– Uspokój się, Wilku. Ukradniemy kilka koni i udamy się na wschód, na Bezpańskie
Ziemie.
Za parę dni będziemy na miejscu. Zobacz! – Z tymi słowami wyciągnął mieniący się sztylet.
– To magia. Nożyk należał do naszego przyjaciela z podłogi. Dostaniemy za niego trzydzieści
złotych wieżyc, a może i więcej. – Nagle wpadła mu do głowy nowa myśl. – Mówisz, że miałeś
ochotę na jakąś panienkę? Pijesz od trzech godzin, a w tamtym kącie siedzi pełno dziwek!
Wskazał przeciwną ścianę tawerny, pod którą kilka skąpo odzianych kobiet usiłowało
prowadzić interesy. Jerek skrzywił się.
– Chciałem się najpierw napić! A co? Od kiedy mężczyzna nie może sobie gardła zwilżyć?
Mógłbym wyżłopać wszystko, co ta knajpa ma w piwnicy, a potem zerżnąć każdą z nich, a
ty, kurwa, dobrze o tym wiesz. Kwestionujesz moją męskość, Kayne?
Wilk zacisnął dłonie z taką siłą, że jego kłykcie pobielały.
– Przecież nie miałem nic złego na myśli – pospiesznie rzekł Brodar. – Podzieliłem się
spostrzeżeniem, i tyle. Daj mi pogadać z właścicielem tego przybytku, a potem zmywamy się stąd.
Barman, mężczyzna z ogromnymi czyrakami po obu stronach nosa, przyglądał mu się
podejrzliwie zza baru. Kayne przetrząsnął sakiewkę i wyłuskał dwa srebrne berła, po czym
położył monety na barze.
– Widzisz tego młodego zwijającego się na podłodze? Niech leży w łóżku, dopóki nie
dojdzie do siebie. Ma kilka połamanych żeber i przez dzień czy dwa będzie go bolała głowa,
ale przeżyje. Jeśli zajrzy tu Straż, ani słowa o nim, jasne?
Barman zerknął na pieniądze, a potem na usiłującego wstać młodzieńca. Pokręcił głową i
odsunął monety od siebie.
– Moje życie jest warte więcej niż te berła, góralu. Jeśli Straż odkryje, że przetrzymuję
banitę, spalą knajpę po fundamenty. Mam żonę i córkę…
Przerwał, gdyż nagle drzwi stanęły otworem i do środka wpadł korpulentny człowiek
w fartuchu kowala. Po brudnej od sadzy twarzy ściekały krople potu. Mówił piskliwym
głosem całkowicie niepasującym do jego wyglądu.
– Ważne wieści, chłopaki! Miasto zostało zamknięte! Nikt nie ma prawa wjechać do
Dorminii ani opuścić miasta. Rozkaz został wydany przez samego lorda Salazara.
Brodar Kayne zerknął na Jereka, który znów szarpał się za brodę.
– Kiedy? – spytał kowala, mając coraz gorsze przeczucia.
– Przed chwilą! – odparł mężczyzna kobiecym głosem. – Wydarzyło się coś wielkiego. Coś,
co ma związek z Cienioportem i wojną o te cholerne wyspy.
Potarł szczeciniaste bokobrody po obu stronach twarzy.
– Kręci się tu grupa Strażników. Szukają kogoś. Wygląda na to, że ten ktoś załatwił dwóch
łajdaków w pobliżu.
„Kurwa mać – pomyślał Kayne. – Jak to możliwe, że zareagowali tak szybko?”.
Odwrócił się do Jereka.
– Udamy się do portu i znajdziemy jakąś kryjówkę – rzekł, a potem poczuł, że ktoś szarpie
go za spodnie.
Chłopak usiłował się podnieść. Kayne nachylił się i postawił go jednym szarpnięciem.
Młodzieniec natychmiast się zgarbił i pochylił, przyciskając dłonie do klatki piersiowej i
łapczywie nabierając tchu. Potem, o dziwo, wyprostował się. Na jego umazanej krwią twarzy
malował się ból, ale stalowe oczy błyszczały zdecydowaniem.
„A więc mimo wszystko masz jaja”.
Jerek podszedł do młodzieńca i wbił w niego złowieszczy wzrok. Ku zdumieniu Kayne’a
ten wytrzymał spojrzenie górala bez trudu i nawet nie drgnął.
– Nazywam się Davarus Cole. – Z jego głosu biła zaskakująca siła, choć z pewnością
cierpiał
ból. Zabrzmiało to jak początek przemówienia. – Znam pewne miejsce na północnym
zachodzie miasta, gdzie Karmazynowa Straż nigdy was nie znajdzie. Bylibyście wśród przyjaciół.
Zakaszlał i splunął krwią. Przez moment wyglądał, jakby miał zemdleć, ale potem
najwyraźniej przypomniał sobie, że górale nadal mu się przyglądają, i spojrzał na plwocinę
z pogardą.
Kayne podrapał się po głowie. Ten mieszczuch był dziwnym człowiekiem.
– Nazywam się Brodar Kayne, a to jest Jerek. Lepszego planu nie mamy, więc trzymamy cię
za słowo. O co chodzi?
Zauważył, że chłopak wpatruje się w jego pas.
– A, twój sztylet? Zatrzymam go na jakiś czas. W końcu uratowałem ci życie.
Cole wyglądał, jakby miał ochotę zaprotestować, ale Jerek obrzucił go spojrzeniem
grożącym brutalną śmiercią i młodzieniec pospiesznie zamknął usta.
Kayne wyciągnął rękę i poklepał młodego Davarusa Cole’a po plecach, by dodać mu
otuchy.
– Prowadź.
Rozdroża
W mieście aż wrzało, gdy Davarus Cole prowadził nowych towarzyszy przez labirynt
krętych uliczek. Na szczęście wśród mijanych grup ludzi nie było ani jednego Strażnika.
„Przeznaczenie znów się do mnie uśmiecha” – pomyślał Cole z zadowoleniem. Posuwał się
z trudem, a jego klatka piersiowa pulsowała bólem, który dodatkowo przeszywał jego czaszkę z
każdym krokiem, ale przynajmniej uszedł z życiem.
Zerknął za siebie. Starszy góral był bardzo wysoki: prawie o głowę przewyższał samego
Cole’a. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Jego mięśnie świadczyły o tym, że pomimo
zaawansowanego wieku nie stracił wiele ze swej siły. Miał ogorzałą, pobrużdżoną twarz z wielkim
nosem. Jego oblicze szpeciła blizna zaczynająca się tuż pod lewym okiem i biegnąca w poprzek
policzka. Siwe włosy górala przerzedził już wiek, a na czubku głowy zaczynała się uwidaczniać
łysina, ale jego bujna grzywa opadająca do ramion wciąż robiła wrażenie. Na policzkach widać
było srebrzysty zarost; wiek jednak nie przyćmił blasku błękitnych oczu.
Innymi słowy, Brodar Kayne wyglądał dokładnie tak, jak Cole wyobrażał sobie typowego
barbarzyńcę z gór, z tą różnicą, iż nie był człowiekiem pierwszej młodości. Chłopak doszedł do
wniosku, że kobiety nadal mogłyby uznać go za przystojnego mężczyznę w typie ojcowskim.
O góralu, który stąpał cicho obok niego, nie można już było tego powiedzieć. Cole
przypuszczał, że Jerek jest nieco młodszy od Brodara i ma około czterdziestu lat. Był niższy
od rodaka, ale nadal wyższy o kilka cali od Cole’a. Miał zwalistą sylwetkę i fizjonomię, która
mogła przyprawić dziecko o koszmary. Na twarzy górala zastygł wieczny grymas nie-zadowolenia,
a spojrzenie jego ciemnych oczu wypalało dziurę w boku młodziana. Miał łysą czaszkę, ale za to
krótką brodę.
Jerek spojrzał Cole’owi w oczy i wwiercił się w nie.
– Masz jakiś problem? – warknął i przesunął nieco dłonie w kierunku identycznych toporów
przytroczonych do pleców.
Cole odkaszlnął. Znaleźli się już na Haku.
– Jesteśmy prawie na miejscu. Widzicie ten rozpadający się budynek po drugiej stronie
placu?
Brodar Kayne zmrużył oczy, jakby wypatrzenie starej wieży znajdującej się w odległości stu
jardów było jakimś kłopotem.
– No, widzę. Dość oczywiste miejsce jak na tajną kryjówkę – rzekł z ponurą miną. –To
klatki szubieniczne?
Skinął głową w kierunku klatek zwisających z wielkiego drewnianego stojaka
umieszczonego na podwyższeniu na środku placu. Z nastaniem zmroku wiatr przybrał na
sile i rozkołysane klatki zaczęły stukać o siebie złowieszczo.
– Salazar dba, by niczego im nie brakowało – odpowiedział Cole. Zaskoczyła go mina
kamiennego zazwyczaj oblicza Brodara Kayne’a. – Ta wieża to część starej, opuszczonej
świątyni Matki. Odłamki spotykają się tam raz w miesiącu. Westybul runął już dawno temu, ale z
boku jest tajne wejście.
– Świątynia Matki – warknął Jerek. – Ha. Już żadna bogini nam nie pomoże.
Splunął na bruk.
Cole postanowił pociągnąć rozmowę.
– Przemkniemy dookoła Haka bocznymi uliczkami. Mogę zostać rozpoznany, jeśli
przejdziemy na przełaj.
Nagle przypomniał sobie starca, którego czaszkę rozpołowił Strażnik. Wydawało mu się, że
dostrzega ciemną plamę na Drodze Tyrana. Wyglądało na to, że ciało zostało już odciągnięte na
bok i obrabowane ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Takie było życie w
Dorminii.
Cole skinął na górali i całą trójką zaczęli obchodzić Hak. Chłopak miał świetny słuch i
wyłapywał fragmenty rozmów prowadzonych na ulicach dookoła rynku. Ludzie rozmawiali
głównie o zamknięciu bram miasta i konsekwencjach tej decyzji. Cole nie pamiętał wielu
szczegółów ostatniego oblężenia, gdyż był wówczas małym dzieckiem. Wiedział tylko, że pod
murami Dorminii zjawił się jakiś gigantyczny potwór i wysłano grupę Przysparzaczy z zadaniem
wyeliminowania zagrożenia. Nie wszyscy wrócili.
Usłyszał głos pary starszych niewiast rozmawiających o pogodzie. Wskazywały horyzont.
Ucichły na widok Cole’a i jego towarzyszy, a chłopak czuł na sobie ich zaciekawione
spojrzenia, póki nie znaleźli się za rogiem ulicy.
Przybyszy z gór bardzo rzadko spotykano w Trójwładzie. Ich ojczyzna znajdowała się
daleko na północnej granicy znanego świata, za nękanymi Złymi Ziemiami, które niegdyś były
rozległymi stepami zamieszkanymi przez miłujące konie koczownicze plemiona Yahan.
Cole zerknął na złowieszcze postacie idące za nim. Samo to, że przeżyli niezwykłą podróż
na południe, wiele o nich mówiło. Byli twardymi ludźmi.
Może nawet tak twardymi jak on sam.
Zbliżali się już do zrujnowanej wieży, gdy spadły pierwsze kropelki deszczu. Cole widział
ciemne chmury napływające z południowego zachodu. Zatrzymał się na moment i odchylił
głowę do tyłu. Chciał, by deszcz obmył jego twarz i pomógł mu zetrzeć krew z podbródka. Jerek
wpadł
na niego od tyłu i chłopak się potknął. Jego klatkę piersiową znów przeszył ból.
– Z drogi, dupku – warknął góral.
Cole otworzył szerzej oczy. Spodziewał się, że ten przeprosi albo przynajmniej przyzna, że
wpadł na niego przez przypadek. Chciał wytknąć mu grubiaństwo, ale wyprowadził go
z równowagi ton głosu barbarzyńcy. Nie powiedział więc nic, ale uśmiechnął się blado.
– Jerek nie lubi deszczu – rzekł Brodar Kayne niemalże uprzejmie. – Jego blizny zaczynają
swędzieć jak cholera. Nie bierz tego do siebie.
– Nie biorę – odparł swobodnym tonem Cole, choć w myślach widział już, jak masakruje
mu pięściami twarz. – Jesteśmy prawie na miejscu.
Obeszli zrujnowaną wieżę oraz rozpadające się ściany zachodniego dziedzińca i westybulu.
Ruiny porośnięte były bluszczem. Cole zaprowadził górali na tył świątyni, gdzie ściany
osunęły się i spękany fronton przechylał się pod niebezpiecznym kątem. Niedaleko wznosiły się
rzędy magazynów. Ich bliskość zapewniała osłonę przed oczami ciekawskich.
Cole rozejrzał się i sprawdził, czy nikt go nie śledzi, a potem pochylił się i odsunął wielki
kłąb bluszczu. Odsłonił tym samym otwór na tyle duży, by dorosły człowiek mógł się przezeń
przecisnąć. Wślizgnął się do środka i gestem zachęcił górali, by poszli w jego ślady. Brodar Kayne
dokonał tego z zadziwiającą łatwością. Pomimo długich kończyn był człowiekiem imponująco
sprężystym i zręcznym. Jerek okazał się mniej sprawny – przecisnął się ze sporym trudem,
przeklinając i posapując z wysiłku.
– Jesteśmy na miejscu – rzekł Cole.
Wpatrywał się w kamienny korytarz, na końcu którego znajdowały się schody wiodące do
świątyni. Grupa Odłamków zapewne nawet teraz niepokoiła się jego nieobecnością. Przeszył go
dreszcz podniecenia. Zadano mu rany, które z pewnością zmogłyby człowieka mniejszego formatu,
a mimo to żył. Wkraczał teraz jako bohater, prowadząc nowych towarzyszy. Nie mógł
się doczekać, aż ujrzy minę Sashy…
– Coś nie tak? – spytał Brodar Kayne, wyrywając go z zadumy.
Cole pokręcił głową.
– Drzwi przed nami prowadzą do sanktuarium. Odłamki będą tam czekać. Pozwólcie mi się
z nimi rozmówić, a wszystko będzie dobrze.
Cole przeszedł korytarz do końca i wbiegł na górę schodów, gdzie wystukał skomplikowaną
sekwencję na drzwiach. Odczekał kilka chwil, nasłuchując stłumionych szeptów ze środka, aż ktoś
zdjął sztabę z drzwi i otworzył je.
– Cole! – wykrzyknęła Sasha. Bez cienia współczucia przyjrzała się jego zmaltretowanej
twarzy. – Właź do środka.
Grupa Odłamków zgromadziła się wokół resztek ogromnego ołtarza, który kiedyś wznosił
się w samym sercu sanktuarium. Gdy wiele wieków temu ostatni wyznawcy bogini
ostatecznie uznali jej porażkę i opuścili świątynię, zabrali również złote figury przedstawiające
Matkę w różnych aspektach oraz wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Dziś nie było tu ani
śladu ozdób. Deszczówka ściekająca z pęknięcia w suficie uformowała wielką kałużę u stóp ołtarza
i spływała do nawy, unosząc brud, szczurze odchody i inne śmieci.
Ostatni cios pamięci o Matce zadał sam Garrett, który teraz umościł na ołtarzu swój opasły
tyłek i przyglądał się podchodzącemu chłopakowi. Dziesięć innych osób zrobiło to samo.
W pomieszczeniu panował półmrok i Cole nie miał pewności, ale wydawało mu się, że jego
widok przyniósł im prawdziwą ulgę.
– Spóźniłeś się – rzekł Garrett i postukał palcem w kieszonkowy zegarek trzymany w dłoni.
Był to zbytkowny przedmiot, nowy wynalazek z Miasta Cieni. Garrett nabył go od kupca z
Cienioportu za niezłą fortunę tuż przed wybuchem konfliktu.
– Lepiej późno niż wcale, co? – odpowiedział Cole, ob-darzając go krzywym uśmiechem. –
Miałem małe spięcie z naszymi przyjaciółmi z Karmazynowej Straży. Nic mi się nie stało. –
Wskazał przy tych słowach twarz. – Nie licząc nosa. Nie martw się, Sasha, zagoi się.
Ktoś zakaszlał. Sasha pokręciła głową i spojrzała na podłogę.
– Strażnicy już tyle szczęścia nie mieli – ciągnął Cole. Zrobił dramatyczną przerwę, a potem
nonszalancko wzruszył ramionami. – Nie żyją.
Jego słowa powitała cisza. Po dłuższej chwili Garrett odezwał się łagodnym głosem:
– Kim są ci ludzie, którzy kryją się za twymi plecami, Davarus?
Cole zerknął na drzwi za sobą, gdzie oczekiwali górale. Jego dłonie zaczęły się pocić.
– Właśnie miałem wam o tym powiedzieć. Spotkałem ich po drodze. Jeden z nich, cóż…
Pomógł mi trochę ze Strażą. Potrzebowali kryjówki i przyszło mi do głowy…
Niespodziewanie przerwał mu Jerek, który podszedł bliżej.
– To jakieś jebane nieporozumienie! Przecież to zwykły ściek! Chcesz, byśmy tu się
schowali? Chyba ci odpieprzyło! Nie zostaję tutaj! Nie tak to miało wyglądać! – wycharczał
w twarz młodzieńcowi.
Młody Odłamek cofnął się, nie mogąc znieść jego cuchnącego oddechu. Brodar Kayne
wyłonił się z cienia sekundę później i położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
Pozostali jak jeden mąż sięgnęli po broń. W stronę obcych wycelowano kilka kusz. Jerek
natychmiast złapał za topory.
Cole zamknął oczy. Układało się inaczej, niż sobie założył.
– Dość tego! – rozkazał Garrett. – Opuścić broń. Ci ludzie nie należą do Straży.
– Pewno, że nie – rzekł Brodar Kayne. – To ja uratowałem tego chłopaka. Chyba twarda z
niego sztuka, ale wygląda na to, że pomieszało mu się w głowie od ciosów, które przyjął.
Gdybym się nie włączył, byłoby już po nim.
– To prawda? – spytał Garrett.
Mówił tym samym tonem co zawsze, gdy jego protegowany w czymś go zawiódł. Cole
skrzywił się. Po tylu latach ów ton wciąż miał w sobie moc.
– Cóż, niby tak, ale miałem plan – odparł.
Wspomniał zajście na ulicach i uświadomił sobie, że wystarczyłoby odwrócić uwagę
któregoś ze Strażników, by móc ukraść mu broń, a potem załatwić ich obu. Przecież był
bohaterem. Sukces miał w kieszeni.
Stary góral zmarszczył brwi. Miał tę samą minę, którą Cole widział na Haku. Nie był tak
gwałtowny jak jego rodak, ale chłopak odniósł wrażenie, że rozdrażnienie go mogło się skończyć
równie kiepsko jak rozwścieczenie Jereka.
– Ale tak czy owak jestem wdzięczny za pomoc – dodał szybko.
– Jasne – rzekł Brodar. Zamyślił się i potarł szczękę. – Wygląda na to, że w mieście roi się
od żołnierzy, którzy nas szukają, a my nie mamy dokąd uciec. Tym bardziej że zamknięto bramy.
Młody Cole powiedział, że możemy tu przeczekać jakiś czas.
Garrett nagle zeskoczył z ołtarza. Jego pokaźny brzuch zafalował i wysunął się spod
kaftana, a podwójny podbródek zatrząsł się jak galareta. Cole uznałby, że to śmieszne, gdyby nie
powaga w jego słowach.
– Uspokój mnie, Davarusie, i powiedz, że podałeś tym góralom miksturę zapomnienia,
zanim ich tu przywiodłeś!
Strach uderzył w chłopaka z siłą rękojeści miecza Strażnika.
– Nie przyszło mi do głowy… Na niebie nie było żadnych myślostrzębiów…
Jego głos zadrżał, gdy w oczach przyglądających mu się spiskowców pojawiła się furia.
– Niewykluczone, że właśnie zdradziłeś naszą kryjówkę Straży – rzekł cicho Garrett. –
Mogą już tu zmierzać.
– To mało prawdopodobne – rzekł Brodar Kayne. – W Wysokich Kłach nie ma
myślostrzębiów. Wygląda na to, że nie oddajemy sekretów równie łatwo jak ludzie na
nizinach.
Mamy chyba silniejszą wolę od was.
– Nauczyliście się ukrywać własne myśli? – spytał Garrett. Wydawał się zdumiony.
– Nie wiem, jak to naprawdę działa – odparł Kayne – ale rycie nam we łbach nie zdaje się
na wiele. Szaman woli eliminować swoich przeciwników w bardziej tradycyjny sposób.
Stary wojownik nagle ucichł, a w jego nieprawdopodobnie błękitnych oczach pojawiła się
zgryzota.
Cole poczuł, jak zalewa go fala odprężenia. Zerknął na Jereka, który stał z założonymi
ramionami z ponurym grymasem na twarzy.
Garrett zwalczył panikę i przemówił z ostrożnym namysłem:
– Moje lęki zostały więc częściowo uśmierzone. Nazywam się Garrett i przewodzę ludziom,
których tu widzisz. Jesteśmy Odłamkami, grupą buntowników sprzeciwiających się tyrańskim
rządom Salazara.
Jerek parsknął.
– Grupą buntowników – odezwał się głosem ociekającym pogardą. – To ci, kurwa, dopiero.
Nie mam zamiaru stać i słuchać tych jebanych bzdur.
Rozzłoszczony wojownik odwrócił się i zszedł po schodach do nawy. Tam zaczął
przyglądać się pochodzącym z dawnych czasów kamiennym ławkom. Wybrał jedną z nich, zrzucił
tobołek na ziemię i wyciągnął się wygodnie, podtykając dłonie pod głowę.
Kilku Odłamków znów podniosło kusze. Bracia Urichowie byli czerwoni ze złości, a w ich
oczach połyskiwała żądza mordu. Garrett zamachał gwałtownie rękami i buntownicy rozluźnili się
nieco, ale nadal obrzucali Jereka wściekłymi spojrzeniami.
Jego rodak wydawał się nieco zażenowany.
– Wilk łatwo wpada w gniew – rzekł stary barbarzyńca przepraszająco. – Zwłaszcza wtedy,
gdy jest zmęczony. Nie chciał nikogo urazić. Ja nazywam się Brodar Kayne…
Przerwał mu zgorzkniały głos dobiegający zza nawy:
– To ci dopiero luksus, psiamać. Przeżyliśmy w najgroźniejszym miejscu znanym ludzkości
i tak oto zostajemy za to wynagrodzeni…
– Fajne miejsce – rzekł Kayne i odkaszlnął. – Dobra, a więc skoro się już poznaliśmy, czy
możemy dostać coś do jedzenia? Zgłodniałem od tego zamieszania.
Cole wpatrywał się w płomienie i słuchał bębnienia deszczu na kopulastym dachu
zrujnowanej świątyni. Udało im się znaleźć suchy kąt w miejscu, gdzie dach był
stosunkowo nietknięty, a potem rozpalić tam niewielki ogień. Garrett monotonnym głosem
opowiadał
Brodarowi o szczegółach ich działalności, a jego wywód co chwila zagłuszały grzmoty,
trzask płomieni i chrapanie Jereka. Napięcie opadło, choć większość towarzyszy Cole’a nadal czuła
się nieswojo w towarzystwie dwóch zahartowanych wojowników.
– …a to Sasha, nasza najzdolniejsza podżegaczka – ciągnął Garrett. – Jej zadaniem jest
wywołanie oporu wobec Salazara i jego Wielkiej Rady. Niebezpieczny przydział. Nienawiść,
podobnie jak każde inne gwałtowne uczucie, natychmiast zwabia myślostrzębie. Musimy być
ostrożni.
„Tak naprawdę boimy się zabrać do tego, co trzeba zrobić” – pomyślał Cole. Gdyby to
zależało do niego, grupa Odłamków rozpoczęłaby o wiele bardziej otwartą walkę z
Salazarem.
– Vicard, nasz alchemik, produkuje narkotyki, dzięki którym ukrywamy nasze myśli przed
tymi magicznymi mutantami na niebie. Spożycie zbyt wielkiej ilości może nieść niebezpieczne
następstwa, a w dodatku ostatnio kończą nam się zapasy.
– Im aktywniej działamy, tym większe spożycie – rzekła Sasha z nieoczekiwanym
zaangażowaniem. – Rozmawialiśmy o tym.
– Wiem – odpowiedział ugodowo mentor Cole’a. – Wygłosiłem jedynie zwykłą uwagę.
Składniki stają się coraz droższe i coraz trudniej je zdobyć. Dbam o zaopatrzenie najlepiej,
jak umiem. A naszego lekarza widziałeś już w akcji.
Przy tych słowach Garrett wskazał starszego mężczyznę siedzącego naprzeciwko niego.
Cole zmrużył oczy. Był przekonany, że zabieg wstawienia nosa na miejsce sprawił Remy’emu
sporo niezdrowej przyjemności. Z trudem powstrzymał wrzask bólu, a po policzkach popłynęły mu
łzy.
Na szczęście okazało się, że żebra były jedynie stłuczone i żadne nie zostało złamane. Remy
przestrzegał go przed podejmowaniem jakiegokolwiek wysiłku fizycznego przez przynajmniej dwa
tygodnie, ale Cole w duchu postanowił, że zignoruje tę radę. Bohaterowie nie siedzieli bezczynnie,
czekając, aż ich rany się zagoją.
Brodar Kayne uśmiechnął się szeroko, a Cole, wbrew własnej woli, złapał się na tym, że
odpowiada tym samym. Stary góral, podobnie jak Davarus, najprawdopodobniej był człowiekiem
czynu.
– A te ponure zbiry? – Barbarzyńca skinieniem głowy wskazał dwóch braci siedzących po
przeciwnej stronie ognia.
Cole zmarszczył brwi. Nie znosił braci Urichów, którzy nieźle dali mu w kość, gdy dorastał
pod opieką Garretta.
– To Aram i Garnst – odparł Garrett. – Bliźniacy, co pewnie sam już zauważyłeś. Najlepsi
wojownicy w grupie – dodał ku niezadowoleniu Cole’a.
– Jak trzeba kogoś ukatrupić, jesteśmy do usług – warknął Aram i obrzucił górala kolejnym
złowrogim spojrzeniem.
Cole nie mógł się powstrzymać.
– Tylko nie proś ich o coś bardziej skomplikowanego – wypalił. – Słyszałem, że co rano
oglądają sobie portki, by sprawdzić, czy któryś nie założył ich tył na przód.
Uśmiechnął się do ludzi siedzących wokół ognia. Brodar Kayne zachichotał cicho,
a spojrzenia Urichów obiecywały krwawą zemstę. Spiskowcy spoglądali na niego chłodno z
wyjątkiem Sashy, która uśmiechnęła się lekko. To wystarczyło, by Cole uznał, że żart się udał.
– Przejdźmy do interesów – rzekł Garrett. – Zeszłej nocy otrzymałem pilne wieści
i musiałem się natychmiast nimi podzielić. Salazar wezwał Przysparzaczy do Obelisku.
Każdego.
„Co takiego?” – Cole nie wierzył własnym uszom.
– Przysparzacze to elita jego sił zbrojnych – dodał, widząc konsternację na twarzy Kayne’a.
Garrett usiadł wygodniej i odetchnął powoli. W każdym calu wyglądał na bogatego, dobrze
prosperującego kupca i nikt z jego kolegów z Kartelu Szarego Miasta nie wpadłby na to, że
prowadzi podwójne życie. Nikt z nich nie domyśliłby się, że znaczna część jego bogactwa została
wydana na stworzenie buntowniczej organizacji mającej na celu obalenie tyrana Dorminii. Cole
szczerze kochał swego przybranego ojca, ale wiedział, że gdy to on – Davarus obejmie
przywództwo Odłamków, osiągnie znacznie więcej niż tylko upokorzenie kilku członków Wielkiej
Rady. On chciał ujrzeć śmierć Władcy Magii.
– Wojna o Niebiańskie Wyspy nie zakończy się tylko porażką naszej floty – ciągnął Garrett
z kwaśną miną i opartą o brzuch dłonią. – Sytuacja polityczna na ziemiach Trójwładu znalazła się
na ostrzu noża. Marius z Cienioportu i Biała Pani z Thelassy wiedzą, że Dorminia jest osłabiona.
Salazar będzie chciał jak najszybciej przeprowadzić uderzenie odwetowe. Nie pogodzi się z
tym, że stał się trzecim i najmniej istotnym graczem Trójwładu.
– Ale po co zebrał wszystkich Przysparzaczy? – spytał Vicard, pocierając nos.
Cole zauważył, że mężczyzna często to robił.
– Szykuje potężny czar. Użyje magii, jakiej świat nie widział od dawna. Zasysa moc.
– Z Przysparzaczy!? – wykrzyknęła Sasha. – Czy to możliwe?
Garrett pokiwał głową.
– Salazarowi służy co najmniej czterdziestu Przysparzaczy. Surowa magia, którą gromadzi
od wielu dekad, jest wykorzystywana do produkcji mieczy, włóczni, tarcz i hełmów, dzięki którym
Przysparzacze przewyższają zwykłych żołnierzy. Mimo to użyta w ten sposób magia nadal
pozostaje z nim związana. Może ją pobrać i wzmocnić swoją niewyobrażalną potęgę.
Niewykluczone, że pracuje nad czarem, który ześle zniszczenia niespotykane od czasów
Wojny z Bogami, kiedy to wraz ze swymi kompanami pozabijali bóstwa. Zamordowali wówczas
boginię, do której należała ta świątynia.
Wszyscy milczeli przez chwilę, aż odezwał się Cole:
– Przysparzacze Salazara bronią terytorium Dorminii przed magicznymi wypaczeniami
i innymi zagrożeniami. Jeśli pozbawi ich magii, staną się bezużyteczni. Nie może sobie
chyba pozwolić na utratę tych, którzy wprowadzają jego wolę w życie, prawda?
Nagle poczuł przypływ gwałtownej tęsknoty za Zabójcą Magów. Spojrzał na Brodara
Kayne’a, który nadal trzymał jego magiczny sztylet za pasem. Góral położył dłoń na jego
broni, jakby niespodziewanie odczytał myśli chłopaka. Drugą ręką wsadził sobie stare jabłko do
gęby, odgryzł potężny kęs i wypluł do ognia ogryzek, który zasyczał cicho w płomieniach.
– Jak wszyscy wiemy, Salazar jest zepsuty do szpiku kości. Zrobi wszystko, by zrealizować
swój zamysł – rzekł Garrett i znów pomasował brzuch, a potem podjął: – Niebiańskie Wyspy to
największe źródło surowej magii w znanym świecie. Źródła istniejące w Dorminii zostaną
wyczerpane w ciągu dekady. Władca Magii, który zdobędzie kontrolę nad tym archipelagiem,
zapewni sobie panowanie na wieki. Będzie mógł zastąpić Przysparzaczy i stworzyć nowe
przedmioty magiczne, którymi można obdarować godnych tego zaszczytu.
Sasha się pochyliła. Cole zauważył, że w blasku ognia jej oczy stały się wielkie.
– Skoro Przysparzacze są w Obelisku, nikt nie ochrania obiektów cennych dla Salazara! –
wykrzyknęła. – To może być nasza szansa, by dokonać czegoś wielkiego!
Ogromne wąsy Garretta drgnęły, gdy uśmiechnął się do całej grupy.
– Szczelina Płaczu – rzekł. – Jedyna aktywna kopalnia magii w całej Dorminii, miejsce
szczególnie ważne dla władcy. Zazwyczaj strzeże go przynajmniej tuzin Przysparzaczy.
Dokonamy tam sabotażu!
– Ale przecież bramy miasta zostały zamknięte! – zaprotestował Garnst.
Jego brat pokiwał głową z mądrą miną, jakby ów szczegół umknął wszystkim poza nim.
– To już moje zmartwienie – odparł Garrett i zwrócił się do Sashy: – Poprowadzisz
niewielką grupę do portu. Tam oczekiwać będzie mój kontakt. Poznasz miejsce spotkania podczas
odprawy.
Vicard uda się z tobą. Remy, twoja obecność również się przyda.
– Wolałbym tego uniknąć – odparł ponury lekarz. – Nie mam raczej smykałki do przygód.
Poza tym muszę spędzić ten wieczór z pacjentem. To jeden z urzędników miejskich. Nie
będzie zadowolony, jeśli się nie pojawię.
Garrett westchnął i zwrócił się do Brodara, który zjadł już jabłko do końca, a w tej chwili
usiłował usunąć dokuczliwy kawałek skórki spomiędzy zębów. Na obliczu kupca malowała się
ponura mina.
– Chciałbym, abyś przedstawił nam swoje zamiary, przybyszu z gór. Ty i twój przyjaciel
wiecie na tyle dużo, że możemy przez was zginąć.
Stary barbarzyńca uniósł brew.
– Uratowałem młodemu Cole’owi życie. To chyba wystarczy, by zasłużyć sobie na czyjeś
zaufanie.
Garrett patrzył teraz z wyrachowaniem, które Cole widywał u niego podczas negocjacji
handlowych.
– Zbudowałem fortunę dzięki umiejętności czytania ludziom w sercach – rzekł powoli. –
Rzadko kiedy coś uchodzi mojej uwadze. Zauważyłem choćby to, że twój rodak oddycha
nieco wolniej, a jego dłonie jakimś cudem znalazły się bliżej rękojeści toporów.
Cole spojrzał nań z zaskoczeniem i ujrzał, jak Jerek otwiera szeroko oczy. Jego usta
poruszyły się, gdy bezgłośnie wymamrotał przekleństwo. Chłopak poczuł nagły przypływ podziwu
dla swojego starego niezłomnego mentora.
Brodar Kayne najwyraźniej również był pod wrażeniem.
– Dałem ci słowo – rzekł. – Jak dotąd tylko raz złamałem obietnicę, i to w sytuacji, w której
każdy mężczyzna, który postąpiłby inaczej, zasłużyłby na miano cholernego idioty.
Garrett skinął głową.
– Jak już powiedziałem, zarabiam na życie dzięki umiejętności rozgryzania ludzi. Mamy
nad wami pięciokrotną przewagę, ale przypuszczam, że i tak bylibyście w stanie zamienić to
miejsce w krwawą rzeźnię, gdyby doszło do starcia. – Kupiec pokręcił głową ze smutkiem. –
Zakończmy już ten temat. Mam dla was propozycję.
– Mów.
– Szczelina Płaczu znajduje się na skraju Trójwładu. Bandyci często pokonują ją w drodze
ze Złych Ziem na północ. W okolicy nierzadko pojawiają się też wypaczenia.
Brodar Kayne uniósł brew.
– Bandyci i wypaczenia? Myślę, że radziłem sobie z nimi o wiele częściej niż większość z
was.
Garrett przytaknął.
– Sasha i Vicard będą potrzebowali wsparcia. Posłałbym Urichów, ale chłopaki przydadzą
się gdzieś indziej. Co powiesz na dziesięć złotych wieżyc?
Stary góral na moment przestał dłubać w zębie.
– Moim zdaniem ów magiczny sztylet to wystarczająca nagroda za uratowanie tego
młodziana. Myślę, że na Bezpańskich Ziemiach dostałbym za niego dwadzieścia.
Garrett pokręcił głową.
– Szybko się przekonasz, że Zabójca Magów jest bezużyteczny zarówno dla ciebie, jak i dla
każdego, kto spróbuje go użyć.
– Dlaczego? – Brodar Kayne wydawał się zdumiony.
Pomimo narastającej irytacji Cole nie mógł powstrzymać uśmiechu. Znał odpowiedź na to
pytanie.
– Zabójca Magów okaże swą moc jedynie w rękach człowieka, który ma w żyłach krew
prawdziwego bohatera – odparł Garrett i poruszył się nieco, jakby słowa sprawiły mu lekki
dyskomfort.
Brodar Kayne potarł nos i uśmiechnął się szeroko.
– No to ja odpadam. Żaden ze mnie bohater. Ale co będzie, gdy uznasz, że jednak nie
zapłacisz mi za robotę? Trudno mi będzie cię znaleźć w tak wielkim mieście.
Przywódca Odłamków zacisnął usta. Zapadła cisza tak głęboka, iż Cole słyszał tykanie
zegarka w kieszeni Garretta.
– Zatrzymam więc ten sztylet – rzekł w końcu Kayne. – Gdy wrócimy ze Szczeliny, oddam
go chłopakowi. Zaraz po tym, jak zapłacisz mi trzydzieści wieżyc, które właśnie chcesz
zaproponować. Piętnaście dla mnie i piętnaście dla Wilka, jak sądzę.
Oczy Garretta zwęziły się.
– Targujesz się jak kupiec! – burknął z niechęcią. – Dobra. Mamy umowę. Tylko pilnuj
sztyletu. Ma wielką wartość. To jedyny artefakt, który może zniwelować moc Władcy Magii.
– Nie spuszczę go z oka – obiecał Brodar Kayne.
Cole miał dość słuchania. Poderwał się gwałtownie.
– Wygląda na to, że będę musiał poszukać sobie innej broni. Kiedy ruszamy?
– Ty nigdzie nie idziesz, Davarusie.
Cole znieruchomiał.
„O czym on gada?” – pomyślał.
– Posłuchaj, moje żebra są w dobrym stanie – rzekł rozdrażniony. – Odniosłem co prawda
jakieś obrażenia, ale nadal jestem szybszy od każdego z was!
Powiódł wyzywającym spojrzeniem po Odłamkach, jakby miał nadzieję, że ktoś zaprzeczy.
– Nie chodzi o rany – rzekł Garrett ze znużeniem. – O mały włos dałbyś się dziś zabić.
Zlekceważyłeś wyraźne rozkazy i prawie ściągnąłeś nieszczęście na nas wszystkich. – Jego
głos złagodniał i posmutniał. – Jestem twoim przybranym ojcem od chwili, gdy ukończyłeś osiem
lat.
Kocham cię jak własnego syna, Davarusie, ale ty nie postępujesz tak, jak cię o to proszę.
Myślisz jedynie o sobie i o swojej chwale. Jeśli chcesz, bym na powrót ci zaufał, musisz się
nauczyć działać w zespole.
Cole nie wierzył własnym uszom. Czuł się, jakby ktoś wbił mu sztylet w trzewia.
– To przecież niedorzeczne! – zaprotestował. – Najlepiej się nadaję do takich zadań i ty
dobrze o tym wiesz! Przecież po to się urodziłem!
– Przykro mi, Davarusie – rzekł Garrett.
Cole rozejrzał się, rozpaczliwie poszukując wsparcia. Nikt nie spojrzał mu w oczy poza
starym góralem, który nie odezwał się ani słowem.
– Jestem Davarus Cole! – wrzasnął z furią. – Mój ojciec nie miał sobie równych! Róbcie, co
chcecie! Chowajcie się po kątach i udawajcie, że robicie coś dobrego, ale ja nie będę stał
bezczynnie, gdy niewinny człowiek jest mordowany na ulicy.
Sięgnął pod skórzaną kamizelkę i wyciągnął zielony kryształ kwarcu, który otrzymał od
Garretta w dniu osiemnastych imienin, kiedy to oficjalnie został włączony w szeregi Odłamków.
Kryształek wisiał na rzemyku, który Cole zerwał jednym szarpnięciem.
Przez moment wpatrywał się w leżący w dłoni kryształ. Dobrze pamiętał, jak dumny był,
gdy otrzymał go od Garretta. Ten człowiek był mu ojcem przez dwanaście lat. Ponad połowę jego
życia. I tak na koniec potraktował swego genialnego przybranego syna?
Cole pokręcił głową z niesmakiem i cisnął kryształ w płomienie, ignorując przerażone jęki
zebranych. Potem odwrócił się i wybiegł ze świątyni Matki prosto w siekący, nocny deszcz.
Leżący dwieście mil na południe Cienioport właśnie przestał istnieć.
Nieubłagana broń
Możesz powstać.
Barandas podniósł się wstrząśnięty wyczerpaniem, które usłyszał w starym głosie.
Niekwestionowany władca Dorminii i bez wątpienia najpotężniejszy człowiek Północy
nigdy dotąd nie wydawał się tak stary. Było to niepokojące odkrycie nawet dla Starszego nad
Przysparzaczami.
Zaryzykował i wstając, obrzucił szybkim spojrzeniem siedzącego przed nim mężczyznę.
Lord Salazar garbił się na swym obsydianowym tronie i dla lepszej równowagi zaciskał
poznaczone plamami pomarszczone dłonie na podłokietnikach. Obszerne ciemnoczerwone
szaty, które zawsze nosił, okalały jego chude ciało niczym całun. Znużenie sprawiło, że rysy
ciemnej twarzy Władcy Magii wydawały się ostrzejsze niż zwykle. Oczy również były bardziej
zapadłe, a plamy pod nimi niemalże równie czarne jak tron, na którym zasiadał. Nawet broda i
wąsy, które z taką starannością nacierano mu oliwą wedle starożytnego ściśle przestrzeganego
zwyczaju gharziańskiego, opadały ze znużenia.
Co ciekawe, Wielki Radca Timerus siedzący po lewicy Salazara wydawał się promieniować
zadowoleniem. Podobnie jak sam władca nie wywodził się z linii Andarrów. Choć Wielki Radca
przyszedł na świat w Dorminii, rysy jego twarzy wskazywały na pochodzenie z Ishar na wschodzie.
Główny zarządca miasta dotknął garbatego nosa długim palcem wskazującym i obdarzył
Przysparzacza uśmiechem aprobaty.
Korpulentny marszałek Halendorf, przywódca Karmazynowej Straży, zasiadał po drugiej
stronie Salazara. Miał dłonie złożone na kolanach, a po ustach błąkał się cień uśmiechu.
„No, dalej, panowie – pomyślał Barandas z rozdrażnieniem. – Pysznijcie się i napawajcie
tryumfem. Ciekawe, czy będzie wam do śmiechu, gdy Biała Pani odkryje, że Przysparzacze zostali
pozbawieni mocy”.
– Mam nadzieję, że doszedłeś już do siebie – odezwał się w końcu Salazar.
Barandas nadal czuł się słabo, ale nigdy w życiu by się do tego nie przyznał, a już na pewno
nie przed obliczem Władcy Magii i dwóch najważniejszych urzędników miasta.
– Czuję się dobrze, mój panie. Muszę jednakże ze smutkiem przyznać, że dwudziestu jeden
Przysparzaczy utraciło swą magię wiążącą. Na szczęście wszyscy żyją.
Salazar zacisnął wąskie usta.
– Ponad połowa Przysparzaczy – oznajmił.
W jego głosie pojawił się cień irytacji, a Barandas poczuł narastający lęk. Tyran Dorminii
może i był tak wyczerpany, że nie dawał rady zejść z tronu o własnych siłach, ale nadal jednym
mrugnięciem oka mógł pozbawić życia wszystkich obecnych. Wystarczyłby mu jakiś powód. Los
Cienioportu był tego najlepszym dowodem.
– Tak, mój panie. Przede wszystkim nowych i bez doświadczenia. Straciliśmy też jednego,
może dwóch weteranów, ale główna siła pozostaje nietknięta.
Timerus wychylił się do przodu.
– Twoi byli koledzy najwyraźniej potrzebują czegoś, co ulży im w niedoli. Rozumiem, że
utrata magii wiążącej może być traumatycznym doświadczeniem.
Małe oczka Wielkiego Radcy lśniły drwiną. Darzył Starszego nad Przysparzaczami
bezgraniczną nienawiścią i pogardą. Barandas odpłacał się tym samym.
– Będą cierpieć przez tydzień, może dwa. Większość z nich da sobie radę – odparł. – Gdy
dojdą do siebie, chciałbym, by otrzymali inne stanowiska. Jestem przekonany, że ich
umiejętności przydadzą się w Straży. – Przy tych słowach spojrzał znacząco na Halendorfa.
– Zastanowię się – rzekł marszałek. – Choć muszę przyznać, że Karmazynowa Straż to nie
miejsce dla narkomanów.
– I właśnie dlatego nie będą już oddawać magii za narkotyki – odparł Barandas i spojrzał na
Timerusa, mrużąc oczy.
Wielki Radca nie powiedział ani słowa, lecz gadzi uśmiech nie znikł z jego twarzy.
Salazar uniósł dłoń, domagając się ciszy.
– Marszałku, proszę spełnić prośbę Starszego nad Przysparzaczami – powiedział. – Nie chcę
już słyszeć ani słowa na ten temat.
Strzelił palcami. Natychmiast podbiegła doń służąca ze złotym pucharem ulubionego wina.
Władca Magii zakręcił naczyniem i zapatrzył się w wirujący krwistoczerwony napój, jakby
w głębinie dostrzegał miejsca i zdarzenia z dawnych epok.
– Cienioport nie istnieje – rzekł. – Choć nie uznam Mariusa za zmarłego, póki nie ujrzę jego
ciała. Zawsze był genialnym strategiem i układał plan za planem. Jego spryt bardzo się nam przydał
w dawnych czasach, gdy Kongregacja rozpoczęła oczyszczanie ziem z tych, którzy dysponowali
darami.
Upił łyk wina i przymknął powieki. Przez moment Barandas był przekonany, że Salazar
zapadł w sen, ale niespodziewanie oczy Władcy Magii otworzyły się szeroko i znów
rozbrzmiał
jego głos, twardy, nieustępliwy, taki, do którego przywykli.
– Skoro Cienioport wypadł z gry, Biała Pani z pewnością na mnie ruszy. Dla Thelassy to
idealny moment, by umocnić swą władzę w Trójwładzie.
Marszałek Halendorf odkaszlnął nerwowo.
– Mój panie, czy wojna z Miastem Wież w istocie jest nieunikniona? Los Cienioportu
powinien dać Białej Pani wiele do myślenia.
W głosie Salazara pojawiła się irytacja.
– Zniszczenie Miasta Cieni nie przyszło nam łatwo, marszałku. Rytuał trwał ponad miesiąc.
Nie zmrużyłem w tym czasie oka, straciłem połowę Przysparzaczy i zużyłem trzyletnie
zapasy surowej magii. Wyczerpałem również osobiste rezerwy. Skoro nie mamy już dostępu do
surowej magii, upłynie wiele miesięcy, nim odzyskam moc.
Dowódca sił zbrojnych miasta wyglądał na niepocieszonego, mimo to brnął dalej:
– Ale czy nie można podzielić Niebiańskich Wysp pomiędzy dwa miasta-państwa? Biała
Pani poniesie spore ryzyko, wydając nam wojnę. Czy te Wyspy naprawdę są aż tak ważne?
Barandas był pod wrażeniem. Halendorf z odwagą przemawiał do podwładnych, gdy stali
przy nim oficerowie, ale tracił pewność siebie, gdy trzeba było przedstawić własne zdanie
straszliwemu Władcy Magii.
W oczach Salazara pojawił się niebezpieczny błysk.
– Niebiańskie Wyspy to w rzeczy samej fragment niebios. Nigdzie indziej na wschód od
Więdnących Krain nie ma tak bogatych złóż. Sugerujesz, bym przekazał Białej Pani moc
wystarczającą do opanowania całego Trójwładu?
Pobladły Halendorf usiadł na swym fotelu.
Salazar znów upił wina. Barandas oraz dwaj urzędnicy wstrzymali oddech.
– Potrzeba nam więcej Przysparzaczy – rzekł w końcu Władca Magii.
Tym razem Timerus poruszył się nerwowo.
– Mój panie, prowadzimy wydobycie w Szczelinie Płaczu, najszybciej jak się da. Nie
możemy przyspieszyć…
– Cisza! – Salazar przerwał Wielkiemu Radcy, którego czoło natychmiast zrosił pot. –
Będziemy prowadzić dalsze poszukiwania. Trzy dni żeglugi na zachód stąd, na skraju
Strzaskanego Morza, znajduje się złoże, które odbuduje moją moc. Wystarczy jej zarówno
do stworzenia nowych Przysparzaczy, jak i do obrony miasta, gdy Biała Pani w końcu chwyci za
broń.
Marszałek Halendorf przełknął z trudem ślinę.
– Mój panie, czy chodzi o Kipiel?
Jego głos zadrżał przy ostatnim słowie.
– Tak – odparł chłodno Władca Magii. – Przekaż admirałowi Kramerowi, że właśnie ma
ostatnią szansę na odkupienie swych win. Otrzyma okręt z załogą i popłynie do Kipieli,
gdzie będzie nadzorował operacje wydobywcze.
Timerus zwilżył usta.
– Panie, przecież to właśnie Kipiel jest powodem, dla którego Lazurowe Morze zaczęto
nazywać Strzaskanym! Władca Głębi nie żyje, ale wciąż karze tych, którzy naruszają granice jego
miejsca pochówku. Zdrowi na umyśle ludzie nie zapuszczą się w okolice Kipieli za wszystkie
skarby Dorminii!
– A więc poślemy szaleńców, desperatów i skazańców. – Salazar zmarszczył brwi. – Mam
nadzieję, że podołasz, Wielki Radco.
Timerus pochylił posłusznie głowę.
„Mądry człowiek” – pomyślał Barandas.
– Niczego się nie obawiaj, Starszy nad Przysparzaczami – ciągnął Władca Magii. – Twe siły
zostaną odbudowane. Tymczasem pojawiła się inna sprawa, która wymaga twojej uwagi. Wielki
Radca wprowadzi cię w temat. – Z tymi słowy Salazar podniósł się chwiejnie z tronu. – Muszę
teraz udać się na spoczynek. Dopilnujcie, by nikt mi nie przeszkadzał.
Dopiwszy wino, Władca Magii opuścił komnatę, powłócząc nogami.
Barandas wyszedł z Obelisku nad ranem. Wciąż szalała burza – mokre od deszczu włosy
kleiły mu się do twarzy, a karmazynowy płaszcz łopotał wściekle za nim. Krople ściekały
po jego złocistej zbroi i jakoś dostawały się do butów. Przysparzacz zebrał płaszcz najciaśniej jak
mógł
i pochylił głowę, próbując się uchronić przed naporem burzy. Gdyby się pospieszył, być
może udałoby mu się przespać choć kilka godzin przed wschodem słońca. Miał przed sobą ciężki
dzień, a w łóżku czekała przecież na niego Lena. Pomimo paskudnej pogody i chlupotu wody w
butach wyobraził sobie zapach jej włosów i uśmiechnął się natychmiast.
Barandas nie był ślepy na cierpienia tych, którym wiodło się gorzej od niego, i wiedział, że
dla wielu ludzi miasto może okazać się nieprzyjaznym miejscem, ale przynajmniej jakoś działało.
Wiele lat temu Salazar nauczył go, że człowiek silny powinien robić to, co jest konieczne, a
nie zawsze to, co jest słuszne. Barandas wielokrotnie się nad tym zastanawiał i doszedł do wniosku,
że Władca Magii jak zwykle ma rację. Któż lepiej zrozumie konieczność podejmowania trudnych
działań od człowieka, który obalił samych bogów?
Myślostrzębie, Czarna Loteria, twórcze metody wyciągania informacji od potencjalnych
buntowników i zdrajców… Te działania były godne pożałowania, ale czy bez nich miasto mogłoby
przetrwać i prosperować wobec zagrożeń czyhających zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz
murów?
Salazar kiedyś rzekł, iż ludność pozbawiona wiary jest niczym liść niesiony wiatrem.
Obraca się i leci tam, dokąd pcha ją powiew. Powstają wówczas niebezpieczne pomysły, które
roznoszą się niczym dziki ogień po stepie. Gdy brakuje bogów, dusza zaczyna szukać dla siebie
innego pożywienia, a wtedy wystarczy pojawienie się jednego demagoga, by wybuchło powstanie.
Lepiej zapewnić sobie posłuszeństwo strachem niż przyglądać się upadkowi miasta.
Gdy należało wymierzyć wprowadzoną przez lorda Salazara sprawiedliwość tym, którzy
chcieli wyrządzić miastu krzywdę, Starszy nad Przysparzaczami stawał się nieubłaganą
bronią.
Barandas zbliżył się do swej wielkiej posiadłości znajdującej się w południowo-wschodnim
* Luke Skull Ponura drużyna * Tytuł oryginału: The Grim Company Przekład: Marcin Mortka
Spis treści Zakład tyrana Anioł śmierci Koniec spokoju Rozdroża Nieubłagana broń Radosny śmiech Sufity tonące w dymie Droga godna bohatera Żelazne serca Nieoczekiwana wiadomość Nie jesteś moim bratem Trudne decyzje Ostateczna lekcja Śmiertelna szybkość Wysoko postawieni przyjaciele Wielka ucieczka Niespokojne czasy Niełatwe wybory Wzór prawdziwego mężczyzny Nadciągająca burza Cenny dar Miasto Wież Tak jak należy Wybraniec Oczyszczający ogień Ponure wieści Ostateczny sprawdzian Obowiązek wzywa Więzy krwi Złowieszcze znaki Niewart uwagi Ocaleni Ostatni marsz Dobre i złe wieści Lato Najdłuższa noc Krew i ogień Gdy nadejdzie pora Przeznaczenie bohatera Wilk Duchy Prawda Urodzony, by umrzeć Zakład tyrana Wiatr szarpnął banderą okrętu wojennego kołyszącego się na kotwicy. Widniejąca na niej stylizowana litera „M”, wyszyta srebrną nicią na czarnym tle, z dumą głosiła, iż jest to jednostka flagowa tryumfującej floty Cienioportu.
Konflikt, na skutek którego wody Trójwładu od sześciu miesięcy spływały krwią, wreszcie dobiegł końca. Dwieście mil na północ, po drugiej stronie Strzaskanego Morza, Dorminia podliczała właśnie koszty rzucenia swej floty prosto pod miażdżący ostrzał okrętów Miasta Cieni. Tarn przyglądał się, jak załoga „Wolności” schodzi dumnym krokiem na nabrzeże i niknie wśród rozradowanych tłumów. Nad dokami niosły się radosne śmiechy i wiwaty, a powracający bohaterowie ze łzami w oczach rzucali się w objęcia przyjaciół i krewnych. Tarn przypatrywał się scenie jeszcze chwilę, a potem odwrócił się i splunął do ciemnobłękitnej wody portu. Plwocina unosiła się przez moment na powierzchni, aż pochłonęła ją drobna fala. Przechodząca kobieta zmierzyła Tarna ostrym spojrzeniem i wmieszała się w grupę schodzących na ląd żołnierzy. Walczyłby w pierwszym szeregu na okrętach podczas wojny z Dorminią, ale uniemożliwiła mu to chroma noga. Nie przydałby się na Strzaskanym Morzu, podobnie jak nigdzie indziej. Byłby niczym kula u nogi dla tych, którzy na nim polegali. Z przyzwyczajenia zerknął na dłonie. Skrzywił się, oglądając grube strupy i stare sińce. Wstyd wezbrał w jego duszy niczym gejzer. Musiał zobaczyć się z Sarą. Musiał ją przeprosić. Z pochyloną głową Tarn zaczął powoli kusztykać w stronę domu. By uczcić zwycięstwo miasta w wojnie o Niebiańskie Wyspy daleko na zachodzie Bezkresnego Oceanu, lord Marius ogłosił trzy dni wolne od pracy. Grupy świętujących wychodziły i zanurzały się w cieniach rzucanych przez zachodzące słońce, które o tej porze dnia było już tylko intensywnie czerwoną półkulą nurzającą się w falach Strzaskanego Morza. Tarn przemierzał labirynt ulic za portem i czuł, że wzbiera w nim gniew. Rozpasanie lorda Mariusa nie miało granic, a jego obżarstwo oraz wyuzdanie przeszły już do legendy. Podobnie jak tyran Dorminii oraz tajemnicza Biała Pani rządząca Thelassą na wschodzie, tak i Marius był Władcą Magii, nieśmiertelnym czarodziejem o wielkiej mocy, który wywołał Wiek Spustoszenia. Przeklęty Zabójca Bogów. Tłumy płynące w stronę portu stawały się coraz większe. Tarn co chwila widział skąpo odziane dziwki owiane zapachem tanich perfum i myślące tylko o tym, by opróżnić sakiewki schodzących na ląd żołnierzy. Jedna z nich, wietrząc łatwą zdobycz, stanęła przed Tarnem, wypięła biust i obdarzyła go uśmiechem. Jej zęby były krzywe, ale miała intensywnie niebieskie oczy, a brudne, brązowe włosy okalały twarz, którą można było nazwać atrakcyjną. – Dręczy cię pragnienie, skarbie? Jeśli chcesz, znajdę sposób na to, by zwilżyć twój język – powiedziała, przesuwając dłonie po biodrach. Udało jej się przy tym unieść rąbek krótkiej sukni. Jej nogi były blade i trochę posiniaczone, przez co przypominały nieco białe sery, które Cienioport eksportował do Thelassy i dalej. Widok ten wywołał nieprzyjemne wspomnienia. Tarn odkaszlnął. – Dzięki, nie jestem zainteresowany. W domu czeka na mnie żona. Wskazał zwykłą, niewyróżniającą się niczym obrączkę na palcu. Usiłował nie dostrzegać szczerb w tanim srebrze. Rozczarowana dziwka wydęła wargi. Ów irytujący gest miał pochlebić klientowi, ale spojrzenie, jakim obrzuciła jego rumianą twarz, rzedniejące włosy i wielki brzuch, zdradziło, że jedynie udaje. – A co powiesz na rabacik z okazji uroczystości, hę? Przecież twojej żoneczki nie zaboli to, o czym nie wie, no nie? W głosie kobiety słychać już było brak zainteresowania, jakby uznała, że i tak wiele nie zarobi, w związku z czym nie ma sensu bardziej się starać. Jej postawa rozzłościła Tarna głównie dlatego, że dziwka miała rację. – Wiesz, jak to jest, kiedy ktoś darzy cię miłością? Wiesz, jak to jest, gdy ktoś trwa przy tobie bez względu na wszystko i nie opuszcza cię, choć wpadasz w coraz to większe gówno? Taka kobieta zasługuje na wiernego mężczyznę.
– Pewnie tak, drogi panie. Wielu takich jak ty przejdzie jeszcze dziś tą ulicą i założę się, że większość z nich będzie miała lepszy nastrój i głębsze kieszenie. Kobieta odepchnęła go i ruszyła przed siebie. Tarn parsknął rozdrażniony. Lewe kolano znów zaczęło boleć, co powtarzało się od wypadku. Podjął powolną wędrówkę do domu. Światło dnia rzedniało. Dotarcie do dzielnicy przemysłowej zwanej Wschodnim Śmierduchem zajęło Tarnowi połowę czasu, jaki upływał między dwoma uderzeniami w dzwon pokładowy. W międzyczasie zatrute dymami niebo zasnuły ciemne chmury. Kuźnie wystygły i opustoszały, ale poza tym Tarn nie zauważył żadnych śladów świętowania. Wschodni Śmierduch był ponurym, dogorywającym miejscem. Dla Tarna był również domem. Przeklął chromą nogę, gdy kolano przeszył ostry ból. Atak był tak niespodziewany, że Tarn się potknął i upadł w podejrzanie mokrą plamę na ziemi. Skądś dobiegł go śmiech młodego chłopaka. – Widziałeś to, Tomaz? Ten gruby dupek prawie zanurzył gębę w twoje siki! – Pewnie znowu się urżnął. Tarn zacisnął pięści. W jego sercu zapłonął gniew. Było ich sześciu, wszyscy z sąsiedztwa. Paskudna zgraja. Jeden z nich podszedł bliżej i powąchał. – Nie jest pijany. – Choć raz. Jego żona ma przynajmniej spokojny wieczór. Widzieliście te siniaki po tym, jak ją sprał? – Aha. Twarz miała żółtobrązową jak psie łajno. – Mówiący te słowa chłopak, który stał już bezpieczny wśród swoich kolegów, obrzucił Tarna chytrym spojrzeniem. – A zresztą co to ma do rzeczy? Przecież wystarczy takiej narzucić worek na głowę, no nie? Chłopak wychylił kilkakrotnie biodra do przodu i zaczął stękać, czym rozbawił całe towarzystwo. Tarn zaczął się trząść. Jego twarz poczerwieniała, a żyły na czole nabrzmiały. Podszedł do uliczników, a ich rozbawienie natychmiast przeszło w śmiertelną powagę. Ich spojrzenia stały się złowrogie, a dłonie opadły ku broni trzymanej za paskami. Tarn wiedział, że przewaga jest po ich stronie, ale nie przejął się tym. Chciał po prostu wyrządzić im krzywdę. Naraz spadły pierwsze krople deszczu, a wraz z nimi pojawiło się coś niewidzialnego, lecz wyczuwalnego. W powietrzu zderzyły się wielkie siły, które wszyscy wyczuwali, ale żaden z nich nie potrafił ująć tego w słowa. – Ha! – rzekł jeden z uliczników i spojrzał na pozostałych. – Może lepiej wracajmy – rzekł Tomaz. – Muszę wpuścić Tyro do środka. Nie przepada za deszczem. Pozostali pokiwali głowami, a mordercze myśli ustąpiły miejsca trosce o psa przyjaciela. Ich postacie rozpłynęły się w narastającym deszczu. Każdy z nich obrzucił jeszcze Tarna złowieszczym spojrzeniem, ale nikt niczego nie powiedział. Tarn pochylił głowę przed naporem kwaśnego deszczu i szedł niepewnie po śliskich ulicach. Musiał dotrzeć do domu. Wiedział, że Sara na niego czeka. Wiatr przybrał na sile i smagał jego twarz strugami zimnej wody. Mężczyzna zamrugał, by pozbyć się jej z oczu. Noc otuliła miasto niczym koc. Nienawidził tego, czym się stał, ale czy mógł coś na to poradzić? Alkohol go zniszczył. Sprowadził na samo dno po tym, jak spadający ładunek zmiażdżył mu nogę. Wszystkie pieniądze, które odłożył przez dziesięć lat – pełne dziesięć złotych wieżyc – wydał na lekarza, który uratował mu nogę, ale nie zdołał przywrócić pełnej sprawności. Sara zasługiwała na kogoś lepszego. Już prawie dotarł do domu. A co, jeśli już uciekła, nie dając mu szansy na przeprosiny? Była młodsza od niego, wciąż w kwiecie wieku. Nie dała mu dzieci, ale przecież wielu aptekarzy w mieście mogłoby jej pomóc. Przed wybuchem wojny w całym Trójwładzie było głośno o ostatnich osiągnięciach nauki Cienioportu.
Ich oszczędności niemalże się skończyły. Nie mieli szans na wynajęcie dobrego aptekarza. Tarn podszedł do drzwi skromnego domu. Ze środka nie dobiegało żadne światło. Wszędzie panowała cisza zakłócana jedynie równomiernym pluskiem deszczu ściekającego z krawędzi dachu na bruk. Tarn poczuł, że ogarnia go panika. Naraz zamigotało światło i drzwi się otworzyły. Sara stała na progu. Blask trzymanej przez nią świecy oświetlał jej twarz, z której powoli schodziły sińce. Bez słowa odwróciła się i weszła do kuchni. Tarn podążył za nią. Na niewielkim stole w jadalni stały dwie miski. Tarn zajął miejsce, a Sara odstawiła świeczkę i podeszła do żelaznej kuchenki. Powróciła z obtłuczonym garnkiem i nałożyła jemu obfitą, a sobie mniejszą porcję zapiekanki. Następnie położyła na stole dwie drewniane łyżki i usiadła naprzeciwko niego. Minęło pół godziny. Sara nawet na niego nie spojrzała. Nie tknęła kolacji. Tarn czuł, że wraca tępy ból czaszki. Wsparł się, szukając słów, które chciał jej powiedzieć. – Sara… Ja nigdy nie chciałem wyrządzić ci krzywdy. Dobrze o tym wiesz. Jestem cholernym durniem. Bezużytecznym, skretyniałym kaleką. Jest mi tak bardzo… Rzucona przez Sarę miska z jedzeniem przemknęła tuż obok jego głowy. Jej twarz była lodowatą maską, ale dłonie drżały. – Ty draniu – powiedziała i odepchnęła się od stołu, wstając. – Jak mogłeś mi to zrobić? – Nie potrafiłem nad sobą zapanować, Sara. Już to powiedziałem. Zasługujesz na kogoś lepszego. – A żebyś, cholera, wiedział! – Kobieta rozejrzała się, ogarnięta furią, złapała rondel stojący na kuchence i ruszyła ku niemu. Tarn poderwał się i zaklął wściekle, gdy kolano znów przeszył ból, ale Sara była szybsza. Zamachnęła się i walnęła go z całej siły w bok głowy. – Au! – ryknął. Przed oczami błysnęło mu oślepiające światło. Czuł, jak krew spływa mu po policzku i ścieka z podbródka. Bolało jak jasna cholera. Sara znów uniosła rondel. Tarn złapał ją za ramię i ścisnął mocno. Rączka rondla wysunęła się z jej osłabłej dłoni. Gniew, który kotłował się w nim przez cały dzień, niespodziewanie eksplodował, niemożliwy do powstrzymania, i przerodził się w bezrozumną furię. Zacisnął dłoń mocniej, aż Sara jęknęła. Zwarł stwardniałe, pokryte strupami palce drugiej ręki w pięść. Ich spojrzenia się spotkały. Pięść Tarna zadrżała. A potem oboje usłyszeli huk głośniejszy od łoskotu tysiąca fal uderzających o klif. Plusk deszczu przerodził się we wściekły łomot. Sufit zadrżał. Tu i ówdzie pojawiły się szpary, przez które do środka runął deszcz, obryzgując stół, podłogę i meble. Z ulicy dobiegło echo ludzkich wrzasków, ledwie słyszalne wśród ryku burzy. Tarn puścił nadgarstek żony. Oboje wybiegli na zewnątrz. Szalejące wody Zatoki Zmierzchu wzniosły się sto stóp ponad miasto, przesłaniając wszędzie horyzont. Miliardy ton wody zawisły w powietrzu podtrzymywane przez niewyobrażalną moc, spryskując kroplami miasto pod sobą. Mężczyźni i kobiety tulili się do siebie na ulicach sparaliżowani strachem, inni w pośpiechu zamykali się w domach. Kilku starszych ludzi zamknęło oczy i modliło się do swych bogów, choć wiedziało, że ci ich nie usłyszą. Byli bowiem martwi od pięciu wieków, wymordowani w Wojnie z Bogami, a ich ciała zostały zrzucone z niebios przez Władców Magii, którzy władali teraz strzaskanym kontynentem. Tarn wpatrywał się w nieprawdopodobny spektakl nad ich głowami. Nie czuł strachu ani smutku. Jego umysł był od-rętwiały. Nie był w stanie pojąć skali tego, co rozgrywało się na jego oczach. Gdzieś wściekle szczekał przerażony pies miotający się we wszystkie strony. Młody człowiek wykrzykiwał jakieś imię – czyżby było to „Tyro”? – i objął zwierzę ramionami, by je uspokoić. Tarn poczuł dłoń wsuwającą się w jego własną. Miękka skóra musnęła stwardniałe kłykcie. Delikatnie przyciągnął Sarę do siebie.
– Przepraszam – szepnął i ucałował jej czoło. Sara oparła głowę o jego klatkę piersiową. Tarn stał z uniesioną głową i gładził jej mokre włosy. Mrugając, wpatrywał się w wody szalejące na niebie. Niespodziewanie znieruchomiały one na ułamek sekundy. Wydawało mu się, że dostrzega dziób i połowę kadłuba jakiegoś statku wystającego z wody niemalże dokładnie nad jego głową. Był to okręt „Wolność”. Potem spadło niebo. Anioł śmierci Wcześniej tego dnia… Woda dusiła go niczym dłoń olbrzyma i wyciskała mu powietrze z płuc. Miotał się dziko i potrząsał głową, zmuszając swe ciało do największego wysiłku. Chciał przeżyć jak najdłużej. Klatka piersiowa płonęła. Da radę. Wytrzyma. Trzy minuty. Więcej nie potrzebował. Jeszcze tylko kilka sekund i… Nie udało się. Davarus Cole gwałtownie wysunął głowę z wody i łapczywie nabrał powietrza. Wściekle uderzył pięściami w żelazną balię, przeklinając Władcę Magii, którego śmierć postawił sobie za cel życia. Musiał zabić tyrana rządzącego miastem żelazną ręką. „Salazar… Kiedyś się policzymy”. Oparł dłoń o balię i wstał. Zamrugał, próbując pozbyć się wody z oczu, a potem spojrzał na niewielkie lustro w rogu pokoju. W Dorminii takie przedmioty należały do rzadkości, gdyż tylko szlachta mogła sobie pozwolić na podobną rozrzutność. Jego mentor i przybrany ojciec Garrett kupił mu je za sporą sumkę. Zdaniem Cole’a w pełni zasłużył sobie na taki luksus. „Przecież bohater musi dobrze wyglądać” – pomyślał. W lustrze ujrzał smukłe, muskularne ciało. Sięgające ramion czarne włosy i równie czarna krótka bródka kontrastowały z jasną, lśniącą skórą. Zimna woda w balii wchłonęła wszystkie barwy na jego ciele, przez co przypominał teraz ducha. „Anioła śmierci”. Cole zmrużył szare oczy i przyjrzał się złowieszczemu odbiciu. Wyobraził sobie grymas pomarszczonej twarzy Salazara, gdy Zabójca Magów wbije się w jego serce, a z ust pocieknie mu krew. Wyobraził sobie jego osuwające się ciało. „Pamiętasz mego ojca, ty stary łajdaku? Pamiętasz, co mu zrobiłeś? Jestem Davarus Cole i przyszedłem odebrać to, co należy do mnie”. Zmarszczył brwi. A co tak naprawdę należało do niego? Oczywiście przysługiwało mu prawo do zemsty, ale na pewno było coś więcej. Przecież chwili, gdy będzie wygłaszał tryumfalne słowa, nie powinny przyćmić żadne wątpliwości. Choć z drugiej strony takie niedopowiedzenia idealnie pasowały do Davarusa Cole’a. „Jestem człowiekiem pełnym tajemnic”. Tak, podobało mu się to. Tknięty niespodziewanym impulsem Cole wyskoczył z balii, wykonał salto do tyłu i wylądował w rozkroku kilka metrów dalej. Podniósł się powoli i odwrócił w stronę lustra, by jeszcze raz przyjrzeć się sobie z podziwem. Jego myśli znów umknęły ku chwili nieuniknionej chwały. „Nie teraz. Jeszcze nie. Ale niedługo”. Davarus miał czuły słuch, ale pogrążony w myślach nie usłyszał zbliżających się kroków. Zdał sobie z nich sprawę dopiero wtedy, gdy nadchodząca osoba znalazła się niemalże przed drzwiami mieszkania. Ze zgrozą uświadomił sobie, że zapomniał ich zamknąć na klucz. Zamarł w bezruchu. Drzwi rozwarły się głośno, a do środka wkroczyła Sasha. Przyjrzeli się sobie. Sasha liczyła sobie kilka lat więcej. Była wysoka, szczupła i miała ciemnobrązowe włosy sięgające ramion oraz urzekające oczy. Z narastającą paniką Davarus patrzył, jak wzrok przybyszki wędruje w dół po jego nagim ciele. – Cóż, raczej nie jestem pod wrażeniem – rzekła. Przez jej usta przemknął cień uśmiechu. – Myślałam, że dysponujesz jakąś bronią, która może magazynować moc i przebijać Władców Magii jak rożen, a tymczasem to, co widzę, nie zrobiłoby wrażenia nawet na prostej wieśniaczce.
Cole spojrzał na swą skurczoną męskość. Szybko zakrył ją lewą dłonią, a prawą wskazał balię. – To przez wodę – wymamrotał. – Bardzo zimna. Sasha przyglądała mu się przez moment. Jej zwężone oczy błyszczały rozbawieniem. – Następnym razem zamknij może drzwi, co? – rzekła, a jej uśmiech przygasł. – Garrett chce się z nami zobaczyć na Haku za godzinę. Nie spóźnij się, bo chyba nie żartuje. To nie czas na wygłupy, Cole. – Dobra – odpowiedział potulnie, gdy dziewczyna odwróciła się do drzwi. Nagle Sasha zatrzymała się i rzekła: – Jeśli o mnie chodzi, nadal zgarniałbyś nagrody na wystawach rasowych kogucików! I wyszła, śmiejąc się. Większość mieszkańców Trójwładu nazywała Dorminię Sza-rym Miastem. Określenie to było słuszne z wielu powodów. Przede wszystkim większość budynków wzniesiono tu z granitu wydobywanego w kamieniołomach na Wzgórzach Demonicznego Ognia wznoszących się tuż za północnymi murami miasta. Wzgórza ongiś zamieszkane były przez dzikie plemiona ludzkie, ale chaotyczne mutacje magiczne i inne przerażające zjawiska, które prześladowały tę krainę od czasu Wojny z Bogami, sprawiły, że hordy te umknęły na północ i zamieszkały na Złych Ziemiach. Kilka starożytnych zapisków odnosiło się do katastrofy, z której Wzgórza Demonicznego Ognia wywiodły swą nazwę, ale szczegóły niknęły w mrokach dziejów. Wiele ksiąg historycznych zaginęło na skutek katastrofalnych następstw bogobójstwa. Wiatr przybrał na sile, gdy Davarus Cole wyszedł z niewielkiego mieszkania i ruszył w górę Drogi Tyrana. Szeroka arteria opadała lekko ku przystani na południu miasta, a na północy przecinała spory, okrągły plac zwany Hakiem i nikła wśród zabudowań Dzielnicy Arystokracji, gdzie garstka obdarzonych przywilejami, otaczających się zbytkiem wybrańców, rządziła Dorminią w imieniu Władcy Magii Salazara. Cole widział kształt Obelisku na tle nieba. Była to ogromna, wzmocniona magicznie wieża z granitu, która wznosiła się w centrum Dzielnicy Arystokracji i stała się symbolem tyranii Salazara. Despotyczny Władca Magii założył Dorminię niecałe pięćset lat temu, niedługo po tym, jak kataklizmy następujące w wyniku Wojny z Bogami zmieniły rejon nie do poznania. Zabity Malantis spadł z niebios prosto w wody Lazurowego Morza, na skutek czego jego wody zalały królestwo Andarru i w końcu utworzyły niegościnne Zalane Brzegi, które ciągnęły się przez setki mil na południu i zachodzie Trójwładu. Choć Salazar i inni Władcy Magii byli winni śmierci bogów, tylko oni mogli ochronić ocalałych ludzi przed chaotyczną magią szalejącą po zrujnowanym kontynencie. Uciekali więc na północ i na wschód do nietkniętej przez powódź Thelassy, a potem pomogli wznieść Cienioport oraz Dorminię. Woleli żyć pod rządami czarnoksiężnika bogobójcy niż umrzeć. Przez kilka następnych wieków po Wojnie z Bogami Trójwład stał się jednym z największych ośrodków cywilizacji na północ od Słonecznych Krain. Co prawda Konfederacja przewyższała ją rozmiarami, ale ów sojusz narodów, które ogłosiły niepodległość po rozpadzie Imperium Gharziańskiego, leżał w odległości miesiąca jazdy konnej na wschód, za nawiedzanymi przez potworności Bezpańskimi Ziemiami. Cole nigdy nie dotarł dalej niż do osad zaopatrujących Dorminię w jedzenie i inne produkty. Trzy lata temu eskortował Garretta, który wybrał się w interesach do Malbrecu, ale pamiętał tylko tyle, że potwornie się wówczas wynudził. Prowincje były zamieszkane przez rolników, górników i innych zwykłych ludzi, a nie mężczyzn takich jak on – stworzonych do wielkich czynów. Cole szedł Drogą Tyrana, słuchając plusku Zwęglichy. Rzeka miała źródło we Wzgórzach Demonicznego Ognia, ale biegła przez ponad sto jardów równolegle do lewej strony drogi, a potem wpadała do portu. O tej porze roku na jej wodach unosiło się niewiele jednostek, gdyż w wiosennym powietrzu nadal znać było ostrą zimę i jeszcze długo należało spodziewać się chłodu. Ponadto dopiero co zakończyła się wojna z Cienioportem. Rozpoczęty pod koniec jesieni spór o nowo odkryte Niebiańskie Wyspy na Bezkresnym Oceanie setki mil na zachód zakończył
się upokarzającą porażką Dorminii. Zdaniem Cole’a każdy cios, jaki spadał na Salazara, należało traktować jako zwycięstwo ludu Dorminii, nawet jeśli zwykli ludzie nie zdawali sobie z tego sprawy. Porażka floty miasta udowadniała, że tyran nie był nieomylny. Dzięki podobnym klęskom oraz wysiłkom ludzi takich jak Davarus Cole Salazar mógł kiedyś utracić kontrolę na tyle, by lud był w stanie chwycić za broń i obalić swego wiecznego władcę. O ile Cole nie zabije go wcześniej. Uśmiechnął się na samą myśl o tym. Któregoś dnia cała Północ uzna go za bohatera. Powietrzem wstrząsnął ostry zgrzyt i zaniepokojony Cole uniósł głowę. Ujrzał myślostrzębia, który zataczał szerokie kręgi nad miastem. Srebrna główka ptaka rozsyłała wibracje, a szafirowe oczy uważnie przyglądały się okolicy. Mężczyźni i kobiety, którzy znaleźli się w pobliżu, natychmiast zaczęli uciekać. Cole również miał ochotę pójść w ich ślady, ale przypomniał sobie o pigułce, którą zażył przed wyjściem z mieszkania, i odetchnął z ulgą. Był to swego rodzaju środek uśmierzający, który znieczulał części mózgu mogące wysyłać zdradzieckie myśli przechwytywane przez magiczne mutanty. Rano mógł się spodziewać bólu głowy, ale była to niewielka cena za uniknięcie Czarnej Loterii. Karmazynowa Straż losowo wybierała winnych wywrotowego myślenia i poddawała ich torturom, wtrącała do lochu bądź po prostu mordowała. Jego uwagę przyciągnęło zamieszanie na ulicy. Nadchodziło dwóch Strażników prowadzących kruchego staruszka. Jeden z odzianych na czerwono żołnierzy podstępnie pchnął niedołężnego mężczyznę w plecy, a ten potknął się i upadł na twarz. Gdy znów wstał, Cole ujrzał na jego twarzy paskudne skaleczenie sięgające od łysiny aż po policzek. Starzec odwrócił się ku swym dręczycielom i zaczął protestować, ale wtedy drugi Strażnik posłał go ciosem pięści znów na bruk. Cole znieruchomiał. Takie zdarzenia nie należały do rzadkości. Karmazynowa Straż służyła Dorminii i ziemiom przy-ległym jako stałe wojsko oraz straż miejska, ale w rzeczywistości była to jedynie zgraja zbirów i brutali, terroryzujących ludność z rozkazu Wielkiej Rady i ich bezlitosnego zwierzchnika. Najrozsądniej byłoby wymknąć się, nie zwracając na siebie uwagi. Czy Garrett nie wymagał od nich ostrożności? „Dobro ogółu jest ważniejsze od dobra jednostki – powtarzał. – Nie możemy zapobiec każdemu złu. Nierozważne działania ściągną biedę na nas wszystkich. Mądrze wybierajcie moment ataku i pamiętajcie, że Odłamki z cieni ranią najbardziej”. Cole zmarszczył brwi. Słowa Garretta przypuszczalnie nie odnosiły się do niego. Przecież to oczywiste, że umiejętnościami i inteligencją już dawno zakasował rówieśników. Poza tym czyż Garrett nie powtarzał bez przerwy, że kiedyś zostanie bohaterem jak jego prawdziwy ojciec? Człowiek taki jak on bez wahania stawiał czoło przejawom niesprawiedliwości z zaczarowanym ostrzem w dłoni, zmierzając ku wielkiemu przeznaczeniu przepełniony świętym gniewem, przed którym zwykły drań musiał się ukorzyć. Podjąwszy decyzję, Cole ruszył w stronę Strażników możliwie najpewniejszym krokiem. Kątem oka zauważył, że nieliczny tłum przyglądający się oprawcom znikł bez śladu. Był teraz sam jak palec. Niespodziewanie poczuł suchość w gardle. Żołnierz klęczący nad starcem uniósł głowę i dostrzegł Cole’a. Obrzucił kolegę zaskoczonym spojrzeniem, a potem uniósł miecz znad szyi ofiary i wyprostował się. – Czego tu szukasz, do kurwy nędzy? – spytał zimno. Drugi Strażnik zbliżył się do Cole’a i położył dłoń na rękojeści miecza. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzasz funkcjonariuszom Karmazynowej Straży bez powodu, chłopcze – odezwał się głosem ociekającym jadem. – W przeciwnym razie będę musiał zawlec twój tyłek do lochów. – Dość tego! – oznajmił Cole. Chciał, żeby w jego głosie zabrzmiał autorytet. Wsunął dłoń pod płaszcz i odnalazł rękojeść
Zabójcy Magów. Z jakiegoś powodu ręce zaczęły mu drżeć. Nie tak to wszystko miało wyglądać. Postanowił skorzystać z fortelu. – Czy naprawdę żaden z was nie połapał się jeszcze, że rozmawiacie z Przysparzaczem, wy tępe sukinsyny!? Ten człowiek ma się stawić w Obelisku. Przekażcie go. Na czole Cole’a pojawił się pot. Nie był w stanie tego powstrzymać. – Czyżby? – Żołnierza stojącego po lewej najwyraźniej to nie obeszło. Był to mężczyzna w średnim wieku z dziobatą twarzą i małymi, nieco zezującymi oczami. Wyglądał na okrutnika. – A więc pewno nie obrazisz się, jeśli poprosimy cię o list uwierzytelniający. Zamarł w oczekiwaniu. Cole przełknął ślinę i płynnym ruchem wyciągnął Zabójcę Magów. Trzymał swój długi sztylet w taki sposób, by nie było widać drżącej dłoni. – To zaczarowane ostrze! – Wskazał broń. – Widzisz, jak się mieni? Nikt oprócz Przysparzacza nie mógłby władać takim orężem. Mam nadzieję, że to zaspokaja waszą ciekawość. – „Proszę, skiń głową i odejdź” – modlił się w myślach, a głośno dodał: – A teraz won stąd, śmierdzielu, albo tak ci wbiję sztylet w fiuta, że jajca połaskotają cię w gardło! Strażnicy spojrzeli po sobie i bez słowa doszli do tego samego wniosku. Dziobaty wzruszył ramionami i splunął na zmaltretowanego staruszka leżącego na bruku. – No dobra. Jest twój. Miłego dnia. Obaj mężczyźni powoli wyminęli Cole’a i ruszyli drogą na południe. Cole spojrzał na oddalające się, łopoczące na wietrze czerwone płaszcze. Zalała go fala uniesienia. Uśmiechnął się szeroko, zachwycony swą przytomnością umysłu i darem improwizacji. Może i był lepiej wykształcony od pozostałych Odłamków – buntowników, których nazywał towarzyszami – ale gdy trzeba było, potrafił przeklinać równie dobrze jak najtwardszy spośród nich. Doszedł do wniosku, że bariery społeczne przestawały go dotyczyć. Bez wysiłku bowiem potrafił wczuć się w sytuację zarówno arystokraty, jak i zwykłego prostaka. Spojrzał na pojękującego staruszka leżącego u jego stóp. Lewy oczodół mężczyzny otaczały rany i sińce, a po policzku i szyi ściekała krew. – Możesz wstać? – spytał Cole. – Uch – stęknął staruszek. Próbował się podnieść, lecz znów upadł, a Cole poczuł nagły przypływ zniecierpliwienia. – Nie widziałeś tego, co się właśnie wydarzyło? Uratowałem ci życie! Oni by cię zabili – rzekł, opanowując gwałtowne emocje. Położył mu dłoń na ramieniu, chcąc dodać otuchy. Starzec dźwignął się na kolana. – Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale przeznaczenie najwyraźniej chciało, byś tu się znalazł. Miałeś być świadkiem tego zajścia. Pewnego dnia wspomnisz tę chwilę, roześmiejesz się i zadasz sobie pytanie, czy właśnie wtedy nie narodziła się legenda… Co? Co się dzieje? Zdrowe oko staruszka otworzyło się szeroko, jakby ujrzał on coś strasznego za plecami Cole’a. Młody Odłamek się odwrócił. Dziobaty stał tuż za nim, a na jego twarzy malowało się szyderstwo. Drugi Strażnik uniósł już miecz. Cole dostrzegł głowicę opadającą prosto na jego czaszkę. Zdołał odsunąć głowę do tyłu, ale uderzenie trafiło prosto w jego nos. Trzask! Eksplozja bólu, irracjonalnego i śmiesznego. Cole usiłował wrzeszczeć, ale głos go zawiódł i z jego ust wydarł się przeraźliwy pisk zarzynanego prosięcia. Oślepiło go białe światło, a gdy odzyskał wzrok, uzmysłowił sobie, że przygniótł ciało tego starego głupca. „Jak to możliwe?”. Jego usta wypełniła lepka, słona ciecz. Krew. Cole potrząsnął głową, desperacko usiłując odzyskać przytomność. Dziobaty stał nad nim. Blask słońca odbił się od jego wzniesionego miecza i spłynął po kolczudze. Cole z trudem skupił wzrok. Na białej tunice Strażnika ujrzał Obelisk na tle czerwonego, zachodzącego słońca. Dostrzegł też plamy krwi.
„To moja?”. Ostrze ze świstem opadło. Cole odtoczył się w ostatniej chwili. Klinga przeszyła powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą leżał, i rozrąbała głowę staruszka na pół. Bruk zbryzgały kawałki kości i masy mózgowej. Cole zacisnął zęby, próbując zwalczyć ból głowy, uniósł Zabójcę Magów i dźgnął Strażnika w nogę. Lśniące ostrze pozostawiło płytką ranę, a Strażnik zaklął, unosząc zbrukany krwią miecz do kolejnego ciosu. Jego towarzysz uczynił to samo. Cole rzucił się do tyłu i udało mu się wstać. Dziobaty wyprowadził potężne uderzenie znad głowy. Zabójca Magów niespodziewanie znalazł się na drodze opadającego ostrza i odrzucił cięższą broń, jakby nic nie ważyła. Wtedy dziobaty kopnął Cole’a w pierś. Rozległo się głuche łupnięcie i chłopak poleciał na bruk. Strażnik warknął i skoczył do przodu, chcąc zakończyć walkę, ale poślizgnął się na krwi. Raniona noga nagle straciła oparcie i mężczyzna rymnął na ziemię, przeklinając wściekle. „Wstawaj! Wstawaj!” – Cole ponaglił się w myślach i zmusił do powstania. Z nosa i podbródka ściekała krew, ale ręce i nogi działały tak, jak powinny. Drugi Strażnik zbliżał się szybko z uniesionym mieczem. Cole nabrał tchu, by uspokoić nerwy. A więc do tego doszło. Nie mógł pokonać żołnierza w walce wręcz – był przecież ranny, a Strażnik miał na sobie znakomitą zbroję. Jego własny skórzany kaftan nie zapewniał właściwie żadnej ochrony. Uniósł dłoń i odpowiednio ułożył Zabójcę Magów. Ćwiczył ten manewr wielokrotnie i wiedział, że nie może chybić. Przeznaczenie nigdy mu na to nie pozwoli. W takich właśnie chwilach bohaterowie dokonywali czynów, które wprawiały historyków w zachwyt. Cisnął sztyletem i patrzył, jak ten wiruje, zmierzając ku głowie Strażnika. Rzut był bezbłędny, co wcale go nie zdziwiło. Praktyka czyni mistrza, zwłaszcza jeśli ćwiczący ma znakomite oko i wrodzony talent do… Sztylet uderzył tępym końcem w prawe oko Strażnika. Ten ryknął z wściekłością i zakrył dłońmi twarz, a Zabójca Magów spadł na bruk. Dziobaty w tym czasie podniósł się i kusztykając, zmierzał w stronę Cole’a. Jego twarz wykrzywiła furia. – Zabić tego skurwysyna! – wrzasnął. Z jego podbródka ściekała ślina. Cole załkał i rzucił się do ucieczki. Biegł przez kilka minut i jego pierś płonęła żywym ogniem. Ból przeszywał go po każdym oddechu. Zakaszlał i splunął krwią. Słyszał ścigających, którzy biegli krętymi uliczkami prowadzącymi na południowy wschód od Haka. Podążał teraz przez dzielnicę biedoty, potrącając każdego mijanego człowieka. Pchnięta przez niego staruszka przewróciła się na stertę odpadów i Cole skrzywił się, słysząc jej wrzaski. Z pewnością ściągnie tu Straż. Oddychał z coraz większym trudem. Coś było nie tak z jego płucami. Zwolnił, a potem zatrzymał się. Przy magazynie cuchnącym zgniłymi rybami opadł na kolana i nasłuchiwał, jak zbliża się śmierć. Po jego policzku spłynęła pojedyncza łza. „Żałosny koniec” – pomyślał gorzko.
Koniec spokoju Napierał ze wszystkich sił, choć miał wrażenie, że próbuje przepchnąć kamień przez oko igły. „Albo ramię przez wiklinową klatkę Szamana”. Wysokie Kły leżały daleko stąd, ale nigdy nie można było pozbyć się wszystkich wspomnień, bez względu na to, jak daleko się umknęło. Brodar Kayne zacisnął zęby i stęknął z wysiłku. Jego ogromne, poznaczone bliznami dłonie drżały, trzymając męskość. Ból był nie do zniesienia. Niech szlag trafi duchy, ten ból był nieczysty! „Bywało, że wroga strzała czy ostrze wbite w trzewia nie dokuczały mi aż tak bardzo” – pomyślał. A może tylko mu się zdawało? Nie był już człowiekiem pierwszej młodości i zdarzało się, że umysł płatał mu figle. Koncentracja. Wszystko zależało od koncentracji. Musiał odciąć się od oszałamiającego zgiełku ulicy i skupić na zadaniu. W Kłach było to o wiele łatwiejsze, gdyż nieustający szept wiatru zakłócało jedynie wycie wilków, a jeden człowiek szanował drugiego na tyle, by pozwolić mu się wysikać w spokoju. Tu, w mieście, miał wrażenie, że każdy chce mu przeszkodzić. Kupcy podtykali mu towary pod oczy, jakby był dziewką na naradzie wojennej wodzów plemion. Szaleństwo, istne szaleństwo. Tego dnia jeden z natrętnych kupców oberwał już od niego tak mocno, że niemalże stracił przytomność. Człowiek ów tylko złapał go za rękę, przypuszczalnie chcąc wcisnąć w nią jakiś materiał. Brodar Kayne przeprosił, gdy zorientował się, że handlarz nie chciał mu wyrządzić krzywdy. Powoli napór na pęcherz zaczynał ustępować. Jak określił to medyk, dokuczały mu obstrukcje mechanizmów wydalniczych. Zaproponował wykonanie drobnego nacięcia, co okazało się błędem. Z trudem umknął przed gniewem Kayne’a, który chciał powbijać mu metalowe instrumenty w mało przyjemne miejsca. Góral przeżył bowiem tak długo tylko dlatego, że nie pozwalał nikomu się nakłuwać. „Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem…” – odliczał cierpliwie w głowie, co stanowiło jego cichy rytuał. Przez ostatnie lata nie nauczył się wiele poza tym, że rutyna pomaga chronić ludzkie ciało przed skutkami upływu czasu. Nie miało to żadnego związku z przesądami. Ani ze starzeniem się. „Pięć, cztery, trzy… – liczył dalej i odsapnął z ulgą, gdy ból zelżał i pęcherz był gotów do opróżnienia. – Dwa, jeden… O kurwa”. Już miał uwolnić strugę, gdy nagle przerwały mu odgłosy głośnego pościgu. Kilka kropelek niemalże przejrzystego moczu pociekło po spodniach, a potem penis nabrzmiał niczym trąba. Kayne wepchnął zdradliwy członek do spodni i wyszedł z bocznej uliczki, gotów odnaleźć źródło zamieszania. Ktoś mu za to zapłaci. Jakiś chłopak osunął się na ziemię przy ścianie starego magazynu. Oparł brodę o pierś i oddychał chrapliwie, jakby dokuczały mu jakieś wewnętrzne obrażenia, przez co było mu trudno nabrać tchu. Zza drzwi wyjrzało kilkoro zaciekawionych ludzi, którzy znikli na widok Brodara Kayne’a, zbliżającego się do nieboraka. Góral złapał chłopaka za mokre od potu włosy i odciągnął jego głowę do tyłu. Czerwona od krwi plwocina przemknęła o włos od jego oka. Ręka chłopaka wystrzeliła ku górze, najwyraźniej usiłując odnaleźć jakąś broń, ale udało mu się jedynie uderzyć Kayne’a w krocze. Góral był szybki jak żmija. Złapał młodzieńca za nadgarstek i wykręcił mu rękę, zmuszając go do głośnego jęknięcia. Drugą dłonią uderzył go w twarz z taką siłą, że jego głowa odbiła się od ściany magazynu. Potem gwałtownym szarpnięciem postawił go na nogi. – To kiepski dzień, by ze mną zadzierać – warknął, patrząc na jego umazaną krwią twarz. Chłopak mógł liczyć nie więcej niż dwadzieścia zim i miał jasną skórę jak większość
tutejszych mieszczan. Miał stalowoszare oczy, teraz przesłonięte mgłą i nieco załzawione, jakby właśnie płakał. Kayne pokręcił głową z obrzydzeniem. – Chyba zbyt długo chodzę po tym świecie, skoro zwykłe pacnięcie w łeb wyciska młodemu chłopakowi łzy z oczu. W twoim wieku położyłem już trupem więcej ludzi, niż byłem w stanie spamiętać. Zadano mi też sporo ran, które zabiłyby kogoś innego, a mimo to żyję i mam się dobrze. Masz chyba złamane żebro, a twój nos nigdy już nie będzie taki prosty, ale przynajmniej wciąż żyjesz. O ile ci na to pozwolę, rzecz jasna. Usłyszał szczęk kolczugi za sobą i odwrócił się, wypuszczając z ręki mieszczucha. Ten bezsilnie opadł na bruk. – Z drogi! To sprawa Karmazynowej Straży! – wrzasnął na niego niewielki, paskudny człowieczek z twarzą noszącą ślady po zarazie. Szedł, powłócząc prawą nogą i zostawiając za sobą smugi krwi. Drugi Strażnik był nieco młodszy i szerszy w barach, ale wciąż o głowę niższy od Kayne’a. Góral zauważył, że ma na twarzy świeży siniak pod prawym okiem. Żołnierz w czerwonym płaszczu spojrzał na niego z niechęcią. – Czego szukasz tak daleko na południu, przybłędo z wyżyn? Człowiek w twoim wieku powinien zajmować się kozami lub siedzieć przy ognisku i snuć wyssane z palca opowiastki o swoim męstwie, by jakaś dziewczyna zdecydowała się obciągnąć mu fiuta. Choć z drugiej strony nie mam pojęcia, co wy tam w górach wyprawiacie. Nie jesteś tu mile widziany, przybłędo. Lord Salazar nie darzy miłością Władcy Magii z Wysokich Kłów. Kayne wzruszył ramionami. – Raczej go o to nie winię – odparł. – Ale ja również mam na pieńku z Szamanem. Mroźna północ stała się niebezpiecznym miejscem dla starego barbarzyńcy. Młody chłopak u jego stóp zaczął jęczeć. – Zwiedzałem sobie miasto, gdy trafiłem w tę okolicę. Co zrobił ten chłoptaś? – A czemu się tak tym interesujesz? – spytał mężczyzna z dziobami po ospie. – Przeszkodził we wprowadzaniu prawa. Mały gnojek dziabnął mnie tym swoim sztyletem w nogę. Nie przestaje krwawić. Mówiąc to, wskazał broń przy pasie i swą nogę. W jego głosie pojawiła się nuta paniki. Kayne zerknął na broń i zauważył emanację. – Magia, o ile się nie mylę – rzekł. – Znawcą nie jestem, ale myślę sobie, że rana nie zasklepi się szybko sama z siebie. Lepiej poszukaj sobie dobrego znachora. Założył ramiona na piersi i wbił w żołnierzy nieubłagane spojrzenie. Dłoń młodszego Strażnika opadła na rękojeść miecza. – Bez tego ścierwojada nigdzie się nie ruszymy. Dalej, odsuń się. Kayne poruszył głową to w jedną, to w drugą stronę. Kręgi trzeszczały, aż westchnął z zadowoleniem. – Nie – rzekł. – A więc umrzesz wraz z nim. Merrik, bierz go z lewej. Strażnicy podchodzili powoli. Ich szkarłatne płaszcze furkotały na wietrze. „Zapraszam” – pomyślał góral i sięgnął po wielki miecz przytroczony do pleców. Jego palce zacisnęły się na znajomej rękojeści. Cofnął się od chłopaka leżącego na ziemi, obrzucając go rozgniewanym spojrzeniem. Jego obecność niczego nie ułatwiała. Strażnicy okrążali Brodara. Mężczyzna po prawej zamarkował niskie uderzenie, a potem wykonał mieczem obrót i ciął podstępnie z góry. Kayne cofnął się nieco. Ostrze przemknęło o włos. Dostrzegł ruch kątem lewego oka i obrócił się, jednocześnie przyklękając. Klinga przemknęła nad jego głową, nie czyniąc mu krzywdy, a wtedy grzmotnął prawym łokciem w policzek napastnika, przewracając go na ziemię. Kończąc obrót, drugą ręką wyrwał własny miecz z pochwy i sparował nim kolejne uderzenie Strażnika. Ten cofnął się i zamrugał. – O kurwa – rzekł. – Uhm. – Brodar Kayne pokiwał głową. – Zakończmy to, bo chce mi się szczać.
Ostrza się zderzyły. Kayne nawet się nie poruszył, bez wysiłku parując chaotyczne uderzenia Strażnika. Doprowadzony do ostateczności mężczyzna wzniósł miecz nad głowę z zamiarem rozszczepienia czaszki górala na pół. Ten zręcznie zszedł mu z drogi i ciął go na wysokości talii. Strażnik wpatrywał się wstrząśnięty we własne, krwawe wnętrzności, wypływające z rozchlastanego brzucha. Wypuścił miecz i próbował zebrać lśniące, wężowate jelita, ale cofnął dłonie z obrzydzeniem. „To rzeczywiście paskudna sprawa” – pomyślał ze współczuciem Kayne. Uniósł miecz i ściął Strażnikowi głowę, a potem wytarł ostrze w jego tunikę i schował miecz do pochwy. Podszedł do drugiego Strażnika, który z trudem usiłował się podnieść. Złapał go za włosy i uderzył jego głową kilkakrotnie o ścianę magazynu, a następnie dźwignął człowieka jedną ręką do pozycji pionowej, a drugą wyjął mu sztylet zza pasa. Potem wypuścił ciało. Obrócił sztylet w dłoni. Była to zacna broń. Lekko zakrzywione ostrze i rękojeść niczym się nie wyróżniały, ale głowicę ozdobiono wielkim rubinem, a stal emanowała łagodnym, błękitnym światłem sugerującym jakieś zaklęcie. Góral wsunął go za pas i już miał ruszyć w stronę tawerny, gdy jego uwagę przyciągnęło ciche kaszlnięcie. – Byłbym o tobie zapomniał – mruknął do jęczącego młodziana. – Chyba powinienem ci za to podziękować. W Dorminii może być ciężko znaleźć nabywcę na to cacko, ale gdzie indziej zgarnę za nie niezłą sumkę. – Zawahał się, a potem oparł but o szyję chłopaka. – Przykro mi, ale zaraz zleci się tu więcej tych zgniłych łajdaków – rzekł. – Jeśli cię tu znajdą, przed końcem dnia będziesz błagał o śmierć. Wyświadczam ci jedynie przysługę. Twarz chłopaka posiniała, gdy Kayne nadepnął na jego tchawicę. Słabo zamachał rękami, a z jego ust wyrwał się żałosny bulgot. Szare oczy lśniły lękiem przed śmiercią. Błagały go. Żebrały o ocalenie. Kayne odwrócił głowę. Pamiętał podobne spojrzenie. Pamiętał oczy niemalże tego samego koloru należące do człowieka równie młodego jak ten tutaj. Pamiętał, gdy zdzierał sobie ręce do krwi, usiłując rozerwać klatkę. Jego umysł przeszywały oszalałe wrzaski Mhairy, a nozdrza wypełnił obrzydliwy zapach przypalonego ciała. Przyjrzał się swoim przedramionom. Ślady wciąż były widoczne, choć Kayne’a mało co to obchodziło. Nosił przecież inne blizny, o wiele gorsze, takie, które zmieniają człowieka na zawsze. Wzdychając ciężko, stary barbarzyńca zdjął nogę z szyi chłopaka, podniósł go i zarzucił sobie na ramię z łatwością, która przeczyła jego wiekowi. Stęknął, zawrócił i podążył przed siebie tak szybko, jak pozwalały mu poskrzypujące kolana. Wilk był już nieźle pijany, gdy Brodar Kayne wkroczył do brudnej speluny niedaleko slumsów. Pozostali goście z zaintrygowaniem przyglądali się, jak zrzucał swój pojękujący ciężar na zalaną piwem podłogę. Plecy bolały go jak jasna cholera. Stał się miękki i słaby, w tym tkwił problem. Powinni już byli wyruszyć na wschód do któregoś z Wolnych Miast. Nie sądził, by którekolwiek z nich mogło się równać z tą rozpadającą się, cuchnącą norą, ale znajdowały się na terenie Bezpańskich Ziem, gdzie nie sięgała władza żadnego z Władców Magii, a czary nie były zakazane tak jak na ziemiach Trójwładu. Sztylet za pasem mógł mu przynieść sumkę godną wodza, o ile sprzeda go właściwemu człowiekowi. Tak powinien był uczynić, a tymczasem zmiękł na widok cholernego durnia, który wił się teraz u jego stóp. Jerek go zauważył. Siedział w najciemniejszym kącie tawerny, pochylony nad swoim kuflem piwa, i obrzucał mrocznymi spojrzeniami każdego, kto był na tyle głupi, by skupić na nim uwagę. Jego łysa czaszka mieniła się czerwienią, odbijając blask pochodni. – Czas na nas, Wilku. Miałem starcie z miejscową władzą. Lada chwila oblezą tę dziurę jak wszy. Czekał cierpliwie, aż jego przyjaciel powoli osuszy kufel i ponownie napełni go z dzbana. Jerek zerknął na niego, a potem uniósł kufel i wychylił jego zawartość. – A cóż to, kurwa, za jeden? – spytał ochrypłym głosem, z trzaskiem odstawiając kufel i
wskazując ruchem głowy młodzieńca na podłodze. Mówił swobodnym tonem, jakby uczestniczył w miłej rozmowie. Był to zły znak. Kayne westchnął. „Miejmy to już za sobą”. – Ten młody? Dwóch gnojków w czerwonych płaszczach postanowiło go zamordować. Kazali mi się odsunąć, a ja nie byłem skłonny do współpracy – rzekł i zastygł w oczekiwaniu na zbliżający się, nieunikniony wybuch. Jerek powstał nagle. Jak na górala nie był człowiekiem wysokim, ale za to silnym i barczystym. Wbił wzrok w chłopaka, a w jego ciemnych oczach zapłonął ogień. Pogładził parokrotnie swą krótką czarną brodę, lecz już przetkaną nitkami siwizny, a następnie zaczął ją szarpać. Kąciki jego ust zadrgały. „Oho – pomyślał Kayne. – Zaczyna się!”. – Chyba się, kurwa, przesłyszałem! – warknął Wilk i rąbnął pięściami w stół. Przewrócony dzban stoczył się na ziemię, a piwo rozlało się dookoła. Barbarzyńca sięgnął za siebie i wyciągnął dwa identyczne topory. Wskazał chłopaka, potrząsając orężem trzymanym w lewej dłoni. – Masz na myśli tę cipę? A któż to taki? Nikt! A niech sobie zdycha! Cóż nas to obchodzi? Musiałeś się w to mieszać, co? Już myślałem, że nam się udało. Już się cieszyłem, że uszliśmy z życiem! Miałem ochotę na całonocną popijawę. Zasłużyliśmy sobie na to po tym gównie, przez które przeszliśmy, no nie? Chciałem se przygarnąć jakąś cizię na noc, wiesz? No i co? Nici z popijawy, tak? Zawsze musisz zgrywać bohatera? Mam już tego dosyć! Jestem zmęczony, do kurwy nędzy! Kayne zaczekał do końca tyrady. Jerek był najstraszliwszą i najbardziej popędliwą osobą spotkaną przez niego w świecie pełnym straszliwych i popędliwych ludzi: chwytał za broń w sytuacji, którą rozładowałoby jedno spokojne słowo, i naskakiwał na każdego, kto spędził w jego towarzystwie więcej niż pięć minut, ale i tak był najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał. „Ostre trza miękkim chwytać” – jak mawiał jego ojciec. Jerek przerwał, by nabrać tchu, co wykorzystał stary góral. – Uspokój się, Wilku. Ukradniemy kilka koni i udamy się na wschód, na Bezpańskie Ziemie. Za parę dni będziemy na miejscu. Zobacz! – Z tymi słowami wyciągnął mieniący się sztylet. – To magia. Nożyk należał do naszego przyjaciela z podłogi. Dostaniemy za niego trzydzieści złotych wieżyc, a może i więcej. – Nagle wpadła mu do głowy nowa myśl. – Mówisz, że miałeś ochotę na jakąś panienkę? Pijesz od trzech godzin, a w tamtym kącie siedzi pełno dziwek! Wskazał przeciwną ścianę tawerny, pod którą kilka skąpo odzianych kobiet usiłowało prowadzić interesy. Jerek skrzywił się. – Chciałem się najpierw napić! A co? Od kiedy mężczyzna nie może sobie gardła zwilżyć? Mógłbym wyżłopać wszystko, co ta knajpa ma w piwnicy, a potem zerżnąć każdą z nich, a ty, kurwa, dobrze o tym wiesz. Kwestionujesz moją męskość, Kayne? Wilk zacisnął dłonie z taką siłą, że jego kłykcie pobielały. – Przecież nie miałem nic złego na myśli – pospiesznie rzekł Brodar. – Podzieliłem się spostrzeżeniem, i tyle. Daj mi pogadać z właścicielem tego przybytku, a potem zmywamy się stąd. Barman, mężczyzna z ogromnymi czyrakami po obu stronach nosa, przyglądał mu się podejrzliwie zza baru. Kayne przetrząsnął sakiewkę i wyłuskał dwa srebrne berła, po czym położył monety na barze. – Widzisz tego młodego zwijającego się na podłodze? Niech leży w łóżku, dopóki nie dojdzie do siebie. Ma kilka połamanych żeber i przez dzień czy dwa będzie go bolała głowa, ale przeżyje. Jeśli zajrzy tu Straż, ani słowa o nim, jasne? Barman zerknął na pieniądze, a potem na usiłującego wstać młodzieńca. Pokręcił głową i odsunął monety od siebie. – Moje życie jest warte więcej niż te berła, góralu. Jeśli Straż odkryje, że przetrzymuję banitę, spalą knajpę po fundamenty. Mam żonę i córkę…
Przerwał, gdyż nagle drzwi stanęły otworem i do środka wpadł korpulentny człowiek w fartuchu kowala. Po brudnej od sadzy twarzy ściekały krople potu. Mówił piskliwym głosem całkowicie niepasującym do jego wyglądu. – Ważne wieści, chłopaki! Miasto zostało zamknięte! Nikt nie ma prawa wjechać do Dorminii ani opuścić miasta. Rozkaz został wydany przez samego lorda Salazara. Brodar Kayne zerknął na Jereka, który znów szarpał się za brodę. – Kiedy? – spytał kowala, mając coraz gorsze przeczucia. – Przed chwilą! – odparł mężczyzna kobiecym głosem. – Wydarzyło się coś wielkiego. Coś, co ma związek z Cienioportem i wojną o te cholerne wyspy. Potarł szczeciniaste bokobrody po obu stronach twarzy. – Kręci się tu grupa Strażników. Szukają kogoś. Wygląda na to, że ten ktoś załatwił dwóch łajdaków w pobliżu. „Kurwa mać – pomyślał Kayne. – Jak to możliwe, że zareagowali tak szybko?”. Odwrócił się do Jereka. – Udamy się do portu i znajdziemy jakąś kryjówkę – rzekł, a potem poczuł, że ktoś szarpie go za spodnie. Chłopak usiłował się podnieść. Kayne nachylił się i postawił go jednym szarpnięciem. Młodzieniec natychmiast się zgarbił i pochylił, przyciskając dłonie do klatki piersiowej i łapczywie nabierając tchu. Potem, o dziwo, wyprostował się. Na jego umazanej krwią twarzy malował się ból, ale stalowe oczy błyszczały zdecydowaniem. „A więc mimo wszystko masz jaja”. Jerek podszedł do młodzieńca i wbił w niego złowieszczy wzrok. Ku zdumieniu Kayne’a ten wytrzymał spojrzenie górala bez trudu i nawet nie drgnął. – Nazywam się Davarus Cole. – Z jego głosu biła zaskakująca siła, choć z pewnością cierpiał ból. Zabrzmiało to jak początek przemówienia. – Znam pewne miejsce na północnym zachodzie miasta, gdzie Karmazynowa Straż nigdy was nie znajdzie. Bylibyście wśród przyjaciół. Zakaszlał i splunął krwią. Przez moment wyglądał, jakby miał zemdleć, ale potem najwyraźniej przypomniał sobie, że górale nadal mu się przyglądają, i spojrzał na plwocinę z pogardą. Kayne podrapał się po głowie. Ten mieszczuch był dziwnym człowiekiem. – Nazywam się Brodar Kayne, a to jest Jerek. Lepszego planu nie mamy, więc trzymamy cię za słowo. O co chodzi? Zauważył, że chłopak wpatruje się w jego pas. – A, twój sztylet? Zatrzymam go na jakiś czas. W końcu uratowałem ci życie. Cole wyglądał, jakby miał ochotę zaprotestować, ale Jerek obrzucił go spojrzeniem grożącym brutalną śmiercią i młodzieniec pospiesznie zamknął usta. Kayne wyciągnął rękę i poklepał młodego Davarusa Cole’a po plecach, by dodać mu otuchy. – Prowadź. Rozdroża W mieście aż wrzało, gdy Davarus Cole prowadził nowych towarzyszy przez labirynt krętych uliczek. Na szczęście wśród mijanych grup ludzi nie było ani jednego Strażnika. „Przeznaczenie znów się do mnie uśmiecha” – pomyślał Cole z zadowoleniem. Posuwał się z trudem, a jego klatka piersiowa pulsowała bólem, który dodatkowo przeszywał jego czaszkę z każdym krokiem, ale przynajmniej uszedł z życiem. Zerknął za siebie. Starszy góral był bardzo wysoki: prawie o głowę przewyższał samego Cole’a. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Jego mięśnie świadczyły o tym, że pomimo zaawansowanego wieku nie stracił wiele ze swej siły. Miał ogorzałą, pobrużdżoną twarz z wielkim nosem. Jego oblicze szpeciła blizna zaczynająca się tuż pod lewym okiem i biegnąca w poprzek policzka. Siwe włosy górala przerzedził już wiek, a na czubku głowy zaczynała się uwidaczniać łysina, ale jego bujna grzywa opadająca do ramion wciąż robiła wrażenie. Na policzkach widać
było srebrzysty zarost; wiek jednak nie przyćmił blasku błękitnych oczu. Innymi słowy, Brodar Kayne wyglądał dokładnie tak, jak Cole wyobrażał sobie typowego barbarzyńcę z gór, z tą różnicą, iż nie był człowiekiem pierwszej młodości. Chłopak doszedł do wniosku, że kobiety nadal mogłyby uznać go za przystojnego mężczyznę w typie ojcowskim. O góralu, który stąpał cicho obok niego, nie można już było tego powiedzieć. Cole przypuszczał, że Jerek jest nieco młodszy od Brodara i ma około czterdziestu lat. Był niższy od rodaka, ale nadal wyższy o kilka cali od Cole’a. Miał zwalistą sylwetkę i fizjonomię, która mogła przyprawić dziecko o koszmary. Na twarzy górala zastygł wieczny grymas nie-zadowolenia, a spojrzenie jego ciemnych oczu wypalało dziurę w boku młodziana. Miał łysą czaszkę, ale za to krótką brodę. Jerek spojrzał Cole’owi w oczy i wwiercił się w nie. – Masz jakiś problem? – warknął i przesunął nieco dłonie w kierunku identycznych toporów przytroczonych do pleców. Cole odkaszlnął. Znaleźli się już na Haku. – Jesteśmy prawie na miejscu. Widzicie ten rozpadający się budynek po drugiej stronie placu? Brodar Kayne zmrużył oczy, jakby wypatrzenie starej wieży znajdującej się w odległości stu jardów było jakimś kłopotem. – No, widzę. Dość oczywiste miejsce jak na tajną kryjówkę – rzekł z ponurą miną. –To klatki szubieniczne? Skinął głową w kierunku klatek zwisających z wielkiego drewnianego stojaka umieszczonego na podwyższeniu na środku placu. Z nastaniem zmroku wiatr przybrał na sile i rozkołysane klatki zaczęły stukać o siebie złowieszczo. – Salazar dba, by niczego im nie brakowało – odpowiedział Cole. Zaskoczyła go mina kamiennego zazwyczaj oblicza Brodara Kayne’a. – Ta wieża to część starej, opuszczonej świątyni Matki. Odłamki spotykają się tam raz w miesiącu. Westybul runął już dawno temu, ale z boku jest tajne wejście. – Świątynia Matki – warknął Jerek. – Ha. Już żadna bogini nam nie pomoże. Splunął na bruk. Cole postanowił pociągnąć rozmowę. – Przemkniemy dookoła Haka bocznymi uliczkami. Mogę zostać rozpoznany, jeśli przejdziemy na przełaj. Nagle przypomniał sobie starca, którego czaszkę rozpołowił Strażnik. Wydawało mu się, że dostrzega ciemną plamę na Drodze Tyrana. Wyglądało na to, że ciało zostało już odciągnięte na bok i obrabowane ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Takie było życie w Dorminii. Cole skinął na górali i całą trójką zaczęli obchodzić Hak. Chłopak miał świetny słuch i wyłapywał fragmenty rozmów prowadzonych na ulicach dookoła rynku. Ludzie rozmawiali głównie o zamknięciu bram miasta i konsekwencjach tej decyzji. Cole nie pamiętał wielu szczegółów ostatniego oblężenia, gdyż był wówczas małym dzieckiem. Wiedział tylko, że pod murami Dorminii zjawił się jakiś gigantyczny potwór i wysłano grupę Przysparzaczy z zadaniem wyeliminowania zagrożenia. Nie wszyscy wrócili. Usłyszał głos pary starszych niewiast rozmawiających o pogodzie. Wskazywały horyzont. Ucichły na widok Cole’a i jego towarzyszy, a chłopak czuł na sobie ich zaciekawione spojrzenia, póki nie znaleźli się za rogiem ulicy. Przybyszy z gór bardzo rzadko spotykano w Trójwładzie. Ich ojczyzna znajdowała się daleko na północnej granicy znanego świata, za nękanymi Złymi Ziemiami, które niegdyś były rozległymi stepami zamieszkanymi przez miłujące konie koczownicze plemiona Yahan. Cole zerknął na złowieszcze postacie idące za nim. Samo to, że przeżyli niezwykłą podróż na południe, wiele o nich mówiło. Byli twardymi ludźmi. Może nawet tak twardymi jak on sam. Zbliżali się już do zrujnowanej wieży, gdy spadły pierwsze kropelki deszczu. Cole widział
ciemne chmury napływające z południowego zachodu. Zatrzymał się na moment i odchylił głowę do tyłu. Chciał, by deszcz obmył jego twarz i pomógł mu zetrzeć krew z podbródka. Jerek wpadł na niego od tyłu i chłopak się potknął. Jego klatkę piersiową znów przeszył ból. – Z drogi, dupku – warknął góral. Cole otworzył szerzej oczy. Spodziewał się, że ten przeprosi albo przynajmniej przyzna, że wpadł na niego przez przypadek. Chciał wytknąć mu grubiaństwo, ale wyprowadził go z równowagi ton głosu barbarzyńcy. Nie powiedział więc nic, ale uśmiechnął się blado. – Jerek nie lubi deszczu – rzekł Brodar Kayne niemalże uprzejmie. – Jego blizny zaczynają swędzieć jak cholera. Nie bierz tego do siebie. – Nie biorę – odparł swobodnym tonem Cole, choć w myślach widział już, jak masakruje mu pięściami twarz. – Jesteśmy prawie na miejscu. Obeszli zrujnowaną wieżę oraz rozpadające się ściany zachodniego dziedzińca i westybulu. Ruiny porośnięte były bluszczem. Cole zaprowadził górali na tył świątyni, gdzie ściany osunęły się i spękany fronton przechylał się pod niebezpiecznym kątem. Niedaleko wznosiły się rzędy magazynów. Ich bliskość zapewniała osłonę przed oczami ciekawskich. Cole rozejrzał się i sprawdził, czy nikt go nie śledzi, a potem pochylił się i odsunął wielki kłąb bluszczu. Odsłonił tym samym otwór na tyle duży, by dorosły człowiek mógł się przezeń przecisnąć. Wślizgnął się do środka i gestem zachęcił górali, by poszli w jego ślady. Brodar Kayne dokonał tego z zadziwiającą łatwością. Pomimo długich kończyn był człowiekiem imponująco sprężystym i zręcznym. Jerek okazał się mniej sprawny – przecisnął się ze sporym trudem, przeklinając i posapując z wysiłku. – Jesteśmy na miejscu – rzekł Cole. Wpatrywał się w kamienny korytarz, na końcu którego znajdowały się schody wiodące do świątyni. Grupa Odłamków zapewne nawet teraz niepokoiła się jego nieobecnością. Przeszył go dreszcz podniecenia. Zadano mu rany, które z pewnością zmogłyby człowieka mniejszego formatu, a mimo to żył. Wkraczał teraz jako bohater, prowadząc nowych towarzyszy. Nie mógł się doczekać, aż ujrzy minę Sashy… – Coś nie tak? – spytał Brodar Kayne, wyrywając go z zadumy. Cole pokręcił głową. – Drzwi przed nami prowadzą do sanktuarium. Odłamki będą tam czekać. Pozwólcie mi się z nimi rozmówić, a wszystko będzie dobrze. Cole przeszedł korytarz do końca i wbiegł na górę schodów, gdzie wystukał skomplikowaną sekwencję na drzwiach. Odczekał kilka chwil, nasłuchując stłumionych szeptów ze środka, aż ktoś zdjął sztabę z drzwi i otworzył je. – Cole! – wykrzyknęła Sasha. Bez cienia współczucia przyjrzała się jego zmaltretowanej twarzy. – Właź do środka. Grupa Odłamków zgromadziła się wokół resztek ogromnego ołtarza, który kiedyś wznosił się w samym sercu sanktuarium. Gdy wiele wieków temu ostatni wyznawcy bogini ostatecznie uznali jej porażkę i opuścili świątynię, zabrali również złote figury przedstawiające Matkę w różnych aspektach oraz wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Dziś nie było tu ani śladu ozdób. Deszczówka ściekająca z pęknięcia w suficie uformowała wielką kałużę u stóp ołtarza i spływała do nawy, unosząc brud, szczurze odchody i inne śmieci. Ostatni cios pamięci o Matce zadał sam Garrett, który teraz umościł na ołtarzu swój opasły tyłek i przyglądał się podchodzącemu chłopakowi. Dziesięć innych osób zrobiło to samo. W pomieszczeniu panował półmrok i Cole nie miał pewności, ale wydawało mu się, że jego widok przyniósł im prawdziwą ulgę. – Spóźniłeś się – rzekł Garrett i postukał palcem w kieszonkowy zegarek trzymany w dłoni. Był to zbytkowny przedmiot, nowy wynalazek z Miasta Cieni. Garrett nabył go od kupca z Cienioportu za niezłą fortunę tuż przed wybuchem konfliktu. – Lepiej późno niż wcale, co? – odpowiedział Cole, ob-darzając go krzywym uśmiechem. – Miałem małe spięcie z naszymi przyjaciółmi z Karmazynowej Straży. Nic mi się nie stało. –
Wskazał przy tych słowach twarz. – Nie licząc nosa. Nie martw się, Sasha, zagoi się. Ktoś zakaszlał. Sasha pokręciła głową i spojrzała na podłogę. – Strażnicy już tyle szczęścia nie mieli – ciągnął Cole. Zrobił dramatyczną przerwę, a potem nonszalancko wzruszył ramionami. – Nie żyją. Jego słowa powitała cisza. Po dłuższej chwili Garrett odezwał się łagodnym głosem: – Kim są ci ludzie, którzy kryją się za twymi plecami, Davarus? Cole zerknął na drzwi za sobą, gdzie oczekiwali górale. Jego dłonie zaczęły się pocić. – Właśnie miałem wam o tym powiedzieć. Spotkałem ich po drodze. Jeden z nich, cóż… Pomógł mi trochę ze Strażą. Potrzebowali kryjówki i przyszło mi do głowy… Niespodziewanie przerwał mu Jerek, który podszedł bliżej. – To jakieś jebane nieporozumienie! Przecież to zwykły ściek! Chcesz, byśmy tu się schowali? Chyba ci odpieprzyło! Nie zostaję tutaj! Nie tak to miało wyglądać! – wycharczał w twarz młodzieńcowi. Młody Odłamek cofnął się, nie mogąc znieść jego cuchnącego oddechu. Brodar Kayne wyłonił się z cienia sekundę później i położył dłoń na ramieniu przyjaciela. Pozostali jak jeden mąż sięgnęli po broń. W stronę obcych wycelowano kilka kusz. Jerek natychmiast złapał za topory. Cole zamknął oczy. Układało się inaczej, niż sobie założył. – Dość tego! – rozkazał Garrett. – Opuścić broń. Ci ludzie nie należą do Straży. – Pewno, że nie – rzekł Brodar Kayne. – To ja uratowałem tego chłopaka. Chyba twarda z niego sztuka, ale wygląda na to, że pomieszało mu się w głowie od ciosów, które przyjął. Gdybym się nie włączył, byłoby już po nim. – To prawda? – spytał Garrett. Mówił tym samym tonem co zawsze, gdy jego protegowany w czymś go zawiódł. Cole skrzywił się. Po tylu latach ów ton wciąż miał w sobie moc. – Cóż, niby tak, ale miałem plan – odparł. Wspomniał zajście na ulicach i uświadomił sobie, że wystarczyłoby odwrócić uwagę któregoś ze Strażników, by móc ukraść mu broń, a potem załatwić ich obu. Przecież był bohaterem. Sukces miał w kieszeni. Stary góral zmarszczył brwi. Miał tę samą minę, którą Cole widział na Haku. Nie był tak gwałtowny jak jego rodak, ale chłopak odniósł wrażenie, że rozdrażnienie go mogło się skończyć równie kiepsko jak rozwścieczenie Jereka. – Ale tak czy owak jestem wdzięczny za pomoc – dodał szybko. – Jasne – rzekł Brodar. Zamyślił się i potarł szczękę. – Wygląda na to, że w mieście roi się od żołnierzy, którzy nas szukają, a my nie mamy dokąd uciec. Tym bardziej że zamknięto bramy. Młody Cole powiedział, że możemy tu przeczekać jakiś czas. Garrett nagle zeskoczył z ołtarza. Jego pokaźny brzuch zafalował i wysunął się spod kaftana, a podwójny podbródek zatrząsł się jak galareta. Cole uznałby, że to śmieszne, gdyby nie powaga w jego słowach. – Uspokój mnie, Davarusie, i powiedz, że podałeś tym góralom miksturę zapomnienia, zanim ich tu przywiodłeś! Strach uderzył w chłopaka z siłą rękojeści miecza Strażnika. – Nie przyszło mi do głowy… Na niebie nie było żadnych myślostrzębiów… Jego głos zadrżał, gdy w oczach przyglądających mu się spiskowców pojawiła się furia. – Niewykluczone, że właśnie zdradziłeś naszą kryjówkę Straży – rzekł cicho Garrett. – Mogą już tu zmierzać. – To mało prawdopodobne – rzekł Brodar Kayne. – W Wysokich Kłach nie ma myślostrzębiów. Wygląda na to, że nie oddajemy sekretów równie łatwo jak ludzie na nizinach. Mamy chyba silniejszą wolę od was. – Nauczyliście się ukrywać własne myśli? – spytał Garrett. Wydawał się zdumiony. – Nie wiem, jak to naprawdę działa – odparł Kayne – ale rycie nam we łbach nie zdaje się
na wiele. Szaman woli eliminować swoich przeciwników w bardziej tradycyjny sposób. Stary wojownik nagle ucichł, a w jego nieprawdopodobnie błękitnych oczach pojawiła się zgryzota. Cole poczuł, jak zalewa go fala odprężenia. Zerknął na Jereka, który stał z założonymi ramionami z ponurym grymasem na twarzy. Garrett zwalczył panikę i przemówił z ostrożnym namysłem: – Moje lęki zostały więc częściowo uśmierzone. Nazywam się Garrett i przewodzę ludziom, których tu widzisz. Jesteśmy Odłamkami, grupą buntowników sprzeciwiających się tyrańskim rządom Salazara. Jerek parsknął. – Grupą buntowników – odezwał się głosem ociekającym pogardą. – To ci, kurwa, dopiero. Nie mam zamiaru stać i słuchać tych jebanych bzdur. Rozzłoszczony wojownik odwrócił się i zszedł po schodach do nawy. Tam zaczął przyglądać się pochodzącym z dawnych czasów kamiennym ławkom. Wybrał jedną z nich, zrzucił tobołek na ziemię i wyciągnął się wygodnie, podtykając dłonie pod głowę. Kilku Odłamków znów podniosło kusze. Bracia Urichowie byli czerwoni ze złości, a w ich oczach połyskiwała żądza mordu. Garrett zamachał gwałtownie rękami i buntownicy rozluźnili się nieco, ale nadal obrzucali Jereka wściekłymi spojrzeniami. Jego rodak wydawał się nieco zażenowany. – Wilk łatwo wpada w gniew – rzekł stary barbarzyńca przepraszająco. – Zwłaszcza wtedy, gdy jest zmęczony. Nie chciał nikogo urazić. Ja nazywam się Brodar Kayne… Przerwał mu zgorzkniały głos dobiegający zza nawy: – To ci dopiero luksus, psiamać. Przeżyliśmy w najgroźniejszym miejscu znanym ludzkości i tak oto zostajemy za to wynagrodzeni… – Fajne miejsce – rzekł Kayne i odkaszlnął. – Dobra, a więc skoro się już poznaliśmy, czy możemy dostać coś do jedzenia? Zgłodniałem od tego zamieszania. Cole wpatrywał się w płomienie i słuchał bębnienia deszczu na kopulastym dachu zrujnowanej świątyni. Udało im się znaleźć suchy kąt w miejscu, gdzie dach był stosunkowo nietknięty, a potem rozpalić tam niewielki ogień. Garrett monotonnym głosem opowiadał Brodarowi o szczegółach ich działalności, a jego wywód co chwila zagłuszały grzmoty, trzask płomieni i chrapanie Jereka. Napięcie opadło, choć większość towarzyszy Cole’a nadal czuła się nieswojo w towarzystwie dwóch zahartowanych wojowników. – …a to Sasha, nasza najzdolniejsza podżegaczka – ciągnął Garrett. – Jej zadaniem jest wywołanie oporu wobec Salazara i jego Wielkiej Rady. Niebezpieczny przydział. Nienawiść, podobnie jak każde inne gwałtowne uczucie, natychmiast zwabia myślostrzębie. Musimy być ostrożni. „Tak naprawdę boimy się zabrać do tego, co trzeba zrobić” – pomyślał Cole. Gdyby to zależało do niego, grupa Odłamków rozpoczęłaby o wiele bardziej otwartą walkę z Salazarem. – Vicard, nasz alchemik, produkuje narkotyki, dzięki którym ukrywamy nasze myśli przed tymi magicznymi mutantami na niebie. Spożycie zbyt wielkiej ilości może nieść niebezpieczne następstwa, a w dodatku ostatnio kończą nam się zapasy. – Im aktywniej działamy, tym większe spożycie – rzekła Sasha z nieoczekiwanym zaangażowaniem. – Rozmawialiśmy o tym. – Wiem – odpowiedział ugodowo mentor Cole’a. – Wygłosiłem jedynie zwykłą uwagę. Składniki stają się coraz droższe i coraz trudniej je zdobyć. Dbam o zaopatrzenie najlepiej, jak umiem. A naszego lekarza widziałeś już w akcji. Przy tych słowach Garrett wskazał starszego mężczyznę siedzącego naprzeciwko niego. Cole zmrużył oczy. Był przekonany, że zabieg wstawienia nosa na miejsce sprawił Remy’emu sporo niezdrowej przyjemności. Z trudem powstrzymał wrzask bólu, a po policzkach popłynęły mu łzy.
Na szczęście okazało się, że żebra były jedynie stłuczone i żadne nie zostało złamane. Remy przestrzegał go przed podejmowaniem jakiegokolwiek wysiłku fizycznego przez przynajmniej dwa tygodnie, ale Cole w duchu postanowił, że zignoruje tę radę. Bohaterowie nie siedzieli bezczynnie, czekając, aż ich rany się zagoją. Brodar Kayne uśmiechnął się szeroko, a Cole, wbrew własnej woli, złapał się na tym, że odpowiada tym samym. Stary góral, podobnie jak Davarus, najprawdopodobniej był człowiekiem czynu. – A te ponure zbiry? – Barbarzyńca skinieniem głowy wskazał dwóch braci siedzących po przeciwnej stronie ognia. Cole zmarszczył brwi. Nie znosił braci Urichów, którzy nieźle dali mu w kość, gdy dorastał pod opieką Garretta. – To Aram i Garnst – odparł Garrett. – Bliźniacy, co pewnie sam już zauważyłeś. Najlepsi wojownicy w grupie – dodał ku niezadowoleniu Cole’a. – Jak trzeba kogoś ukatrupić, jesteśmy do usług – warknął Aram i obrzucił górala kolejnym złowrogim spojrzeniem. Cole nie mógł się powstrzymać. – Tylko nie proś ich o coś bardziej skomplikowanego – wypalił. – Słyszałem, że co rano oglądają sobie portki, by sprawdzić, czy któryś nie założył ich tył na przód. Uśmiechnął się do ludzi siedzących wokół ognia. Brodar Kayne zachichotał cicho, a spojrzenia Urichów obiecywały krwawą zemstę. Spiskowcy spoglądali na niego chłodno z wyjątkiem Sashy, która uśmiechnęła się lekko. To wystarczyło, by Cole uznał, że żart się udał. – Przejdźmy do interesów – rzekł Garrett. – Zeszłej nocy otrzymałem pilne wieści i musiałem się natychmiast nimi podzielić. Salazar wezwał Przysparzaczy do Obelisku. Każdego. „Co takiego?” – Cole nie wierzył własnym uszom. – Przysparzacze to elita jego sił zbrojnych – dodał, widząc konsternację na twarzy Kayne’a. Garrett usiadł wygodniej i odetchnął powoli. W każdym calu wyglądał na bogatego, dobrze prosperującego kupca i nikt z jego kolegów z Kartelu Szarego Miasta nie wpadłby na to, że prowadzi podwójne życie. Nikt z nich nie domyśliłby się, że znaczna część jego bogactwa została wydana na stworzenie buntowniczej organizacji mającej na celu obalenie tyrana Dorminii. Cole szczerze kochał swego przybranego ojca, ale wiedział, że gdy to on – Davarus obejmie przywództwo Odłamków, osiągnie znacznie więcej niż tylko upokorzenie kilku członków Wielkiej Rady. On chciał ujrzeć śmierć Władcy Magii. – Wojna o Niebiańskie Wyspy nie zakończy się tylko porażką naszej floty – ciągnął Garrett z kwaśną miną i opartą o brzuch dłonią. – Sytuacja polityczna na ziemiach Trójwładu znalazła się na ostrzu noża. Marius z Cienioportu i Biała Pani z Thelassy wiedzą, że Dorminia jest osłabiona. Salazar będzie chciał jak najszybciej przeprowadzić uderzenie odwetowe. Nie pogodzi się z tym, że stał się trzecim i najmniej istotnym graczem Trójwładu. – Ale po co zebrał wszystkich Przysparzaczy? – spytał Vicard, pocierając nos. Cole zauważył, że mężczyzna często to robił. – Szykuje potężny czar. Użyje magii, jakiej świat nie widział od dawna. Zasysa moc. – Z Przysparzaczy!? – wykrzyknęła Sasha. – Czy to możliwe? Garrett pokiwał głową. – Salazarowi służy co najmniej czterdziestu Przysparzaczy. Surowa magia, którą gromadzi od wielu dekad, jest wykorzystywana do produkcji mieczy, włóczni, tarcz i hełmów, dzięki którym Przysparzacze przewyższają zwykłych żołnierzy. Mimo to użyta w ten sposób magia nadal pozostaje z nim związana. Może ją pobrać i wzmocnić swoją niewyobrażalną potęgę. Niewykluczone, że pracuje nad czarem, który ześle zniszczenia niespotykane od czasów Wojny z Bogami, kiedy to wraz ze swymi kompanami pozabijali bóstwa. Zamordowali wówczas boginię, do której należała ta świątynia. Wszyscy milczeli przez chwilę, aż odezwał się Cole: – Przysparzacze Salazara bronią terytorium Dorminii przed magicznymi wypaczeniami
i innymi zagrożeniami. Jeśli pozbawi ich magii, staną się bezużyteczni. Nie może sobie chyba pozwolić na utratę tych, którzy wprowadzają jego wolę w życie, prawda? Nagle poczuł przypływ gwałtownej tęsknoty za Zabójcą Magów. Spojrzał na Brodara Kayne’a, który nadal trzymał jego magiczny sztylet za pasem. Góral położył dłoń na jego broni, jakby niespodziewanie odczytał myśli chłopaka. Drugą ręką wsadził sobie stare jabłko do gęby, odgryzł potężny kęs i wypluł do ognia ogryzek, który zasyczał cicho w płomieniach. – Jak wszyscy wiemy, Salazar jest zepsuty do szpiku kości. Zrobi wszystko, by zrealizować swój zamysł – rzekł Garrett i znów pomasował brzuch, a potem podjął: – Niebiańskie Wyspy to największe źródło surowej magii w znanym świecie. Źródła istniejące w Dorminii zostaną wyczerpane w ciągu dekady. Władca Magii, który zdobędzie kontrolę nad tym archipelagiem, zapewni sobie panowanie na wieki. Będzie mógł zastąpić Przysparzaczy i stworzyć nowe przedmioty magiczne, którymi można obdarować godnych tego zaszczytu. Sasha się pochyliła. Cole zauważył, że w blasku ognia jej oczy stały się wielkie. – Skoro Przysparzacze są w Obelisku, nikt nie ochrania obiektów cennych dla Salazara! – wykrzyknęła. – To może być nasza szansa, by dokonać czegoś wielkiego! Ogromne wąsy Garretta drgnęły, gdy uśmiechnął się do całej grupy. – Szczelina Płaczu – rzekł. – Jedyna aktywna kopalnia magii w całej Dorminii, miejsce szczególnie ważne dla władcy. Zazwyczaj strzeże go przynajmniej tuzin Przysparzaczy. Dokonamy tam sabotażu! – Ale przecież bramy miasta zostały zamknięte! – zaprotestował Garnst. Jego brat pokiwał głową z mądrą miną, jakby ów szczegół umknął wszystkim poza nim. – To już moje zmartwienie – odparł Garrett i zwrócił się do Sashy: – Poprowadzisz niewielką grupę do portu. Tam oczekiwać będzie mój kontakt. Poznasz miejsce spotkania podczas odprawy. Vicard uda się z tobą. Remy, twoja obecność również się przyda. – Wolałbym tego uniknąć – odparł ponury lekarz. – Nie mam raczej smykałki do przygód. Poza tym muszę spędzić ten wieczór z pacjentem. To jeden z urzędników miejskich. Nie będzie zadowolony, jeśli się nie pojawię. Garrett westchnął i zwrócił się do Brodara, który zjadł już jabłko do końca, a w tej chwili usiłował usunąć dokuczliwy kawałek skórki spomiędzy zębów. Na obliczu kupca malowała się ponura mina. – Chciałbym, abyś przedstawił nam swoje zamiary, przybyszu z gór. Ty i twój przyjaciel wiecie na tyle dużo, że możemy przez was zginąć. Stary barbarzyńca uniósł brew. – Uratowałem młodemu Cole’owi życie. To chyba wystarczy, by zasłużyć sobie na czyjeś zaufanie. Garrett patrzył teraz z wyrachowaniem, które Cole widywał u niego podczas negocjacji handlowych. – Zbudowałem fortunę dzięki umiejętności czytania ludziom w sercach – rzekł powoli. – Rzadko kiedy coś uchodzi mojej uwadze. Zauważyłem choćby to, że twój rodak oddycha nieco wolniej, a jego dłonie jakimś cudem znalazły się bliżej rękojeści toporów. Cole spojrzał nań z zaskoczeniem i ujrzał, jak Jerek otwiera szeroko oczy. Jego usta poruszyły się, gdy bezgłośnie wymamrotał przekleństwo. Chłopak poczuł nagły przypływ podziwu dla swojego starego niezłomnego mentora. Brodar Kayne najwyraźniej również był pod wrażeniem. – Dałem ci słowo – rzekł. – Jak dotąd tylko raz złamałem obietnicę, i to w sytuacji, w której każdy mężczyzna, który postąpiłby inaczej, zasłużyłby na miano cholernego idioty. Garrett skinął głową. – Jak już powiedziałem, zarabiam na życie dzięki umiejętności rozgryzania ludzi. Mamy nad wami pięciokrotną przewagę, ale przypuszczam, że i tak bylibyście w stanie zamienić to miejsce w krwawą rzeźnię, gdyby doszło do starcia. – Kupiec pokręcił głową ze smutkiem. – Zakończmy już ten temat. Mam dla was propozycję.
– Mów. – Szczelina Płaczu znajduje się na skraju Trójwładu. Bandyci często pokonują ją w drodze ze Złych Ziem na północ. W okolicy nierzadko pojawiają się też wypaczenia. Brodar Kayne uniósł brew. – Bandyci i wypaczenia? Myślę, że radziłem sobie z nimi o wiele częściej niż większość z was. Garrett przytaknął. – Sasha i Vicard będą potrzebowali wsparcia. Posłałbym Urichów, ale chłopaki przydadzą się gdzieś indziej. Co powiesz na dziesięć złotych wieżyc? Stary góral na moment przestał dłubać w zębie. – Moim zdaniem ów magiczny sztylet to wystarczająca nagroda za uratowanie tego młodziana. Myślę, że na Bezpańskich Ziemiach dostałbym za niego dwadzieścia. Garrett pokręcił głową. – Szybko się przekonasz, że Zabójca Magów jest bezużyteczny zarówno dla ciebie, jak i dla każdego, kto spróbuje go użyć. – Dlaczego? – Brodar Kayne wydawał się zdumiony. Pomimo narastającej irytacji Cole nie mógł powstrzymać uśmiechu. Znał odpowiedź na to pytanie. – Zabójca Magów okaże swą moc jedynie w rękach człowieka, który ma w żyłach krew prawdziwego bohatera – odparł Garrett i poruszył się nieco, jakby słowa sprawiły mu lekki dyskomfort. Brodar Kayne potarł nos i uśmiechnął się szeroko. – No to ja odpadam. Żaden ze mnie bohater. Ale co będzie, gdy uznasz, że jednak nie zapłacisz mi za robotę? Trudno mi będzie cię znaleźć w tak wielkim mieście. Przywódca Odłamków zacisnął usta. Zapadła cisza tak głęboka, iż Cole słyszał tykanie zegarka w kieszeni Garretta. – Zatrzymam więc ten sztylet – rzekł w końcu Kayne. – Gdy wrócimy ze Szczeliny, oddam go chłopakowi. Zaraz po tym, jak zapłacisz mi trzydzieści wieżyc, które właśnie chcesz zaproponować. Piętnaście dla mnie i piętnaście dla Wilka, jak sądzę. Oczy Garretta zwęziły się. – Targujesz się jak kupiec! – burknął z niechęcią. – Dobra. Mamy umowę. Tylko pilnuj sztyletu. Ma wielką wartość. To jedyny artefakt, który może zniwelować moc Władcy Magii. – Nie spuszczę go z oka – obiecał Brodar Kayne. Cole miał dość słuchania. Poderwał się gwałtownie. – Wygląda na to, że będę musiał poszukać sobie innej broni. Kiedy ruszamy? – Ty nigdzie nie idziesz, Davarusie. Cole znieruchomiał. „O czym on gada?” – pomyślał. – Posłuchaj, moje żebra są w dobrym stanie – rzekł rozdrażniony. – Odniosłem co prawda jakieś obrażenia, ale nadal jestem szybszy od każdego z was! Powiódł wyzywającym spojrzeniem po Odłamkach, jakby miał nadzieję, że ktoś zaprzeczy. – Nie chodzi o rany – rzekł Garrett ze znużeniem. – O mały włos dałbyś się dziś zabić. Zlekceważyłeś wyraźne rozkazy i prawie ściągnąłeś nieszczęście na nas wszystkich. – Jego głos złagodniał i posmutniał. – Jestem twoim przybranym ojcem od chwili, gdy ukończyłeś osiem lat. Kocham cię jak własnego syna, Davarusie, ale ty nie postępujesz tak, jak cię o to proszę. Myślisz jedynie o sobie i o swojej chwale. Jeśli chcesz, bym na powrót ci zaufał, musisz się nauczyć działać w zespole. Cole nie wierzył własnym uszom. Czuł się, jakby ktoś wbił mu sztylet w trzewia. – To przecież niedorzeczne! – zaprotestował. – Najlepiej się nadaję do takich zadań i ty dobrze o tym wiesz! Przecież po to się urodziłem! – Przykro mi, Davarusie – rzekł Garrett.
Cole rozejrzał się, rozpaczliwie poszukując wsparcia. Nikt nie spojrzał mu w oczy poza starym góralem, który nie odezwał się ani słowem. – Jestem Davarus Cole! – wrzasnął z furią. – Mój ojciec nie miał sobie równych! Róbcie, co chcecie! Chowajcie się po kątach i udawajcie, że robicie coś dobrego, ale ja nie będę stał bezczynnie, gdy niewinny człowiek jest mordowany na ulicy. Sięgnął pod skórzaną kamizelkę i wyciągnął zielony kryształ kwarcu, który otrzymał od Garretta w dniu osiemnastych imienin, kiedy to oficjalnie został włączony w szeregi Odłamków. Kryształek wisiał na rzemyku, który Cole zerwał jednym szarpnięciem. Przez moment wpatrywał się w leżący w dłoni kryształ. Dobrze pamiętał, jak dumny był, gdy otrzymał go od Garretta. Ten człowiek był mu ojcem przez dwanaście lat. Ponad połowę jego życia. I tak na koniec potraktował swego genialnego przybranego syna? Cole pokręcił głową z niesmakiem i cisnął kryształ w płomienie, ignorując przerażone jęki zebranych. Potem odwrócił się i wybiegł ze świątyni Matki prosto w siekący, nocny deszcz. Leżący dwieście mil na południe Cienioport właśnie przestał istnieć. Nieubłagana broń Możesz powstać. Barandas podniósł się wstrząśnięty wyczerpaniem, które usłyszał w starym głosie. Niekwestionowany władca Dorminii i bez wątpienia najpotężniejszy człowiek Północy nigdy dotąd nie wydawał się tak stary. Było to niepokojące odkrycie nawet dla Starszego nad Przysparzaczami. Zaryzykował i wstając, obrzucił szybkim spojrzeniem siedzącego przed nim mężczyznę. Lord Salazar garbił się na swym obsydianowym tronie i dla lepszej równowagi zaciskał poznaczone plamami pomarszczone dłonie na podłokietnikach. Obszerne ciemnoczerwone szaty, które zawsze nosił, okalały jego chude ciało niczym całun. Znużenie sprawiło, że rysy ciemnej twarzy Władcy Magii wydawały się ostrzejsze niż zwykle. Oczy również były bardziej zapadłe, a plamy pod nimi niemalże równie czarne jak tron, na którym zasiadał. Nawet broda i wąsy, które z taką starannością nacierano mu oliwą wedle starożytnego ściśle przestrzeganego zwyczaju gharziańskiego, opadały ze znużenia. Co ciekawe, Wielki Radca Timerus siedzący po lewicy Salazara wydawał się promieniować zadowoleniem. Podobnie jak sam władca nie wywodził się z linii Andarrów. Choć Wielki Radca przyszedł na świat w Dorminii, rysy jego twarzy wskazywały na pochodzenie z Ishar na wschodzie. Główny zarządca miasta dotknął garbatego nosa długim palcem wskazującym i obdarzył Przysparzacza uśmiechem aprobaty. Korpulentny marszałek Halendorf, przywódca Karmazynowej Straży, zasiadał po drugiej stronie Salazara. Miał dłonie złożone na kolanach, a po ustach błąkał się cień uśmiechu. „No, dalej, panowie – pomyślał Barandas z rozdrażnieniem. – Pysznijcie się i napawajcie tryumfem. Ciekawe, czy będzie wam do śmiechu, gdy Biała Pani odkryje, że Przysparzacze zostali pozbawieni mocy”. – Mam nadzieję, że doszedłeś już do siebie – odezwał się w końcu Salazar. Barandas nadal czuł się słabo, ale nigdy w życiu by się do tego nie przyznał, a już na pewno nie przed obliczem Władcy Magii i dwóch najważniejszych urzędników miasta. – Czuję się dobrze, mój panie. Muszę jednakże ze smutkiem przyznać, że dwudziestu jeden Przysparzaczy utraciło swą magię wiążącą. Na szczęście wszyscy żyją. Salazar zacisnął wąskie usta. – Ponad połowa Przysparzaczy – oznajmił. W jego głosie pojawił się cień irytacji, a Barandas poczuł narastający lęk. Tyran Dorminii może i był tak wyczerpany, że nie dawał rady zejść z tronu o własnych siłach, ale nadal jednym mrugnięciem oka mógł pozbawić życia wszystkich obecnych. Wystarczyłby mu jakiś powód. Los Cienioportu był tego najlepszym dowodem. – Tak, mój panie. Przede wszystkim nowych i bez doświadczenia. Straciliśmy też jednego, może dwóch weteranów, ale główna siła pozostaje nietknięta. Timerus wychylił się do przodu.
– Twoi byli koledzy najwyraźniej potrzebują czegoś, co ulży im w niedoli. Rozumiem, że utrata magii wiążącej może być traumatycznym doświadczeniem. Małe oczka Wielkiego Radcy lśniły drwiną. Darzył Starszego nad Przysparzaczami bezgraniczną nienawiścią i pogardą. Barandas odpłacał się tym samym. – Będą cierpieć przez tydzień, może dwa. Większość z nich da sobie radę – odparł. – Gdy dojdą do siebie, chciałbym, by otrzymali inne stanowiska. Jestem przekonany, że ich umiejętności przydadzą się w Straży. – Przy tych słowach spojrzał znacząco na Halendorfa. – Zastanowię się – rzekł marszałek. – Choć muszę przyznać, że Karmazynowa Straż to nie miejsce dla narkomanów. – I właśnie dlatego nie będą już oddawać magii za narkotyki – odparł Barandas i spojrzał na Timerusa, mrużąc oczy. Wielki Radca nie powiedział ani słowa, lecz gadzi uśmiech nie znikł z jego twarzy. Salazar uniósł dłoń, domagając się ciszy. – Marszałku, proszę spełnić prośbę Starszego nad Przysparzaczami – powiedział. – Nie chcę już słyszeć ani słowa na ten temat. Strzelił palcami. Natychmiast podbiegła doń służąca ze złotym pucharem ulubionego wina. Władca Magii zakręcił naczyniem i zapatrzył się w wirujący krwistoczerwony napój, jakby w głębinie dostrzegał miejsca i zdarzenia z dawnych epok. – Cienioport nie istnieje – rzekł. – Choć nie uznam Mariusa za zmarłego, póki nie ujrzę jego ciała. Zawsze był genialnym strategiem i układał plan za planem. Jego spryt bardzo się nam przydał w dawnych czasach, gdy Kongregacja rozpoczęła oczyszczanie ziem z tych, którzy dysponowali darami. Upił łyk wina i przymknął powieki. Przez moment Barandas był przekonany, że Salazar zapadł w sen, ale niespodziewanie oczy Władcy Magii otworzyły się szeroko i znów rozbrzmiał jego głos, twardy, nieustępliwy, taki, do którego przywykli. – Skoro Cienioport wypadł z gry, Biała Pani z pewnością na mnie ruszy. Dla Thelassy to idealny moment, by umocnić swą władzę w Trójwładzie. Marszałek Halendorf odkaszlnął nerwowo. – Mój panie, czy wojna z Miastem Wież w istocie jest nieunikniona? Los Cienioportu powinien dać Białej Pani wiele do myślenia. W głosie Salazara pojawiła się irytacja. – Zniszczenie Miasta Cieni nie przyszło nam łatwo, marszałku. Rytuał trwał ponad miesiąc. Nie zmrużyłem w tym czasie oka, straciłem połowę Przysparzaczy i zużyłem trzyletnie zapasy surowej magii. Wyczerpałem również osobiste rezerwy. Skoro nie mamy już dostępu do surowej magii, upłynie wiele miesięcy, nim odzyskam moc. Dowódca sił zbrojnych miasta wyglądał na niepocieszonego, mimo to brnął dalej: – Ale czy nie można podzielić Niebiańskich Wysp pomiędzy dwa miasta-państwa? Biała Pani poniesie spore ryzyko, wydając nam wojnę. Czy te Wyspy naprawdę są aż tak ważne? Barandas był pod wrażeniem. Halendorf z odwagą przemawiał do podwładnych, gdy stali przy nim oficerowie, ale tracił pewność siebie, gdy trzeba było przedstawić własne zdanie straszliwemu Władcy Magii. W oczach Salazara pojawił się niebezpieczny błysk. – Niebiańskie Wyspy to w rzeczy samej fragment niebios. Nigdzie indziej na wschód od Więdnących Krain nie ma tak bogatych złóż. Sugerujesz, bym przekazał Białej Pani moc wystarczającą do opanowania całego Trójwładu? Pobladły Halendorf usiadł na swym fotelu. Salazar znów upił wina. Barandas oraz dwaj urzędnicy wstrzymali oddech. – Potrzeba nam więcej Przysparzaczy – rzekł w końcu Władca Magii. Tym razem Timerus poruszył się nerwowo. – Mój panie, prowadzimy wydobycie w Szczelinie Płaczu, najszybciej jak się da. Nie możemy przyspieszyć…
– Cisza! – Salazar przerwał Wielkiemu Radcy, którego czoło natychmiast zrosił pot. – Będziemy prowadzić dalsze poszukiwania. Trzy dni żeglugi na zachód stąd, na skraju Strzaskanego Morza, znajduje się złoże, które odbuduje moją moc. Wystarczy jej zarówno do stworzenia nowych Przysparzaczy, jak i do obrony miasta, gdy Biała Pani w końcu chwyci za broń. Marszałek Halendorf przełknął z trudem ślinę. – Mój panie, czy chodzi o Kipiel? Jego głos zadrżał przy ostatnim słowie. – Tak – odparł chłodno Władca Magii. – Przekaż admirałowi Kramerowi, że właśnie ma ostatnią szansę na odkupienie swych win. Otrzyma okręt z załogą i popłynie do Kipieli, gdzie będzie nadzorował operacje wydobywcze. Timerus zwilżył usta. – Panie, przecież to właśnie Kipiel jest powodem, dla którego Lazurowe Morze zaczęto nazywać Strzaskanym! Władca Głębi nie żyje, ale wciąż karze tych, którzy naruszają granice jego miejsca pochówku. Zdrowi na umyśle ludzie nie zapuszczą się w okolice Kipieli za wszystkie skarby Dorminii! – A więc poślemy szaleńców, desperatów i skazańców. – Salazar zmarszczył brwi. – Mam nadzieję, że podołasz, Wielki Radco. Timerus pochylił posłusznie głowę. „Mądry człowiek” – pomyślał Barandas. – Niczego się nie obawiaj, Starszy nad Przysparzaczami – ciągnął Władca Magii. – Twe siły zostaną odbudowane. Tymczasem pojawiła się inna sprawa, która wymaga twojej uwagi. Wielki Radca wprowadzi cię w temat. – Z tymi słowy Salazar podniósł się chwiejnie z tronu. – Muszę teraz udać się na spoczynek. Dopilnujcie, by nikt mi nie przeszkadzał. Dopiwszy wino, Władca Magii opuścił komnatę, powłócząc nogami. Barandas wyszedł z Obelisku nad ranem. Wciąż szalała burza – mokre od deszczu włosy kleiły mu się do twarzy, a karmazynowy płaszcz łopotał wściekle za nim. Krople ściekały po jego złocistej zbroi i jakoś dostawały się do butów. Przysparzacz zebrał płaszcz najciaśniej jak mógł i pochylił głowę, próbując się uchronić przed naporem burzy. Gdyby się pospieszył, być może udałoby mu się przespać choć kilka godzin przed wschodem słońca. Miał przed sobą ciężki dzień, a w łóżku czekała przecież na niego Lena. Pomimo paskudnej pogody i chlupotu wody w butach wyobraził sobie zapach jej włosów i uśmiechnął się natychmiast. Barandas nie był ślepy na cierpienia tych, którym wiodło się gorzej od niego, i wiedział, że dla wielu ludzi miasto może okazać się nieprzyjaznym miejscem, ale przynajmniej jakoś działało. Wiele lat temu Salazar nauczył go, że człowiek silny powinien robić to, co jest konieczne, a nie zawsze to, co jest słuszne. Barandas wielokrotnie się nad tym zastanawiał i doszedł do wniosku, że Władca Magii jak zwykle ma rację. Któż lepiej zrozumie konieczność podejmowania trudnych działań od człowieka, który obalił samych bogów? Myślostrzębie, Czarna Loteria, twórcze metody wyciągania informacji od potencjalnych buntowników i zdrajców… Te działania były godne pożałowania, ale czy bez nich miasto mogłoby przetrwać i prosperować wobec zagrożeń czyhających zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz murów? Salazar kiedyś rzekł, iż ludność pozbawiona wiary jest niczym liść niesiony wiatrem. Obraca się i leci tam, dokąd pcha ją powiew. Powstają wówczas niebezpieczne pomysły, które roznoszą się niczym dziki ogień po stepie. Gdy brakuje bogów, dusza zaczyna szukać dla siebie innego pożywienia, a wtedy wystarczy pojawienie się jednego demagoga, by wybuchło powstanie. Lepiej zapewnić sobie posłuszeństwo strachem niż przyglądać się upadkowi miasta. Gdy należało wymierzyć wprowadzoną przez lorda Salazara sprawiedliwość tym, którzy chcieli wyrządzić miastu krzywdę, Starszy nad Przysparzaczami stawał się nieubłaganą bronią. Barandas zbliżył się do swej wielkiej posiadłości znajdującej się w południowo-wschodnim