R.A. Salvatore
Mroki Puszczy
(In Sylvan Shadows)
Pięcioksiąg Cadderlyego – Księga II
Tłumaczenie: Robert Lipski
Brianowi, Genowi i Caitlin,
moim trzem małym pigułkom
na motywację.
Prolog
Cadderly zamierzał właśnie umoczyć pióro w kałamarzu, gdy nagle zmienił zdanie i odłożył
je na pulpit. Spojrzał przez okno na korony drzew otaczające gmach Biblioteki Naukowej
i zobaczył białą wiewiórkę – Percivala, przenoszącą z mozołem żołędzie wzdłuż rynny na
niższym poziomie. Był miesiąc eleasias, Gorące Słońce, środek lata. Na wysoko położonej
przełęczy Gór Śnieżnych panował nieznośny upał i blask. Cadderly’emu wszystko wydawało się
takie samo jak zawsze – a w każdym razie próbował się o tym przekonywać. Percival igrał
w promieniach słońca – biblioteka znów była bezpieczna i panował w niej spokój. Reszta lata
zapowiadała się zgoła przyjemnie. Przyjdzie mu spędzić je na błogim lenistwie i odprężających
przechadzkach. Jak zawsze.
Oparł brodę na dłoni, po czym przesunął palcami po jasnobrązowych włosach. Usiłował
skupić się na spokojnych obrazach, które miał przed sobą – leniwym, jasnym światku Gór
Śnieżnych, ale w głębi duszy wciąż widział wpatrzone w siebie oczy. Oczy człowieka, którego
zabił.
Już nigdy nic nie będzie takie samo. Szare oczy Cadderly’ego nie rozpalą się zbyt szybko
figlarnymi iskierkami, a na jego ustach nie wykwitnie chłopięcy radosny uśmiech.
Młody uczeń z determinacją zanurzył koniec pióra w atramencie i wygładził przed sobą
pergamin.
ZAPIS NUMER SIEDEMNAŚCIE SPORZĄDZONY PRZEZ CADDERLY’EGO
Z CARRADOONU UCZNIA DELEGATA ZAKONU DENEIRA CZWARTEGO DNIA
ELEASIASA, 1361 (ROKU DZIEWIC)
Minęło już pięć tygodni od śmierci Barjina, a mimo to nadal widzę jego oczy.
Przerwał i wykreślił tę myśl, zarówno z pergaminu, jak i ze swego umysłu. Ponownie wyjrzał
przez okno, upuścił pióro i mocno potarł dłońmi skronie. To było ważne – upomniał sam siebie.
Od ponad tygodnia niczego nie napisał, a gdyby zawiódł w rocznych poszukiwaniach, skutki dla
całego regionu mogłyby okazać się fatalne. Pióro ponownie przesunęło się w stronę kałamarza.
Minęło już pięć tygodni, odkąd pokonaliśmy klątwę, która spadla na Bibliotekę Naukową.
Od tej pory miało miejsce kilka smutnych wydarzeń – Ivan i Pikel Bouldershoulderowie opuścili
bibliotekę, ponieważ Pikel nie zrezygnował ze swego pragnienia zostania druidem. Życzę
Pikelowi jak najlepiej, ale wątpię, czy inni druidzi zechcą przyjąć w swoje szeregi krasnoluda.
Krasnoludy nie powiedziały, dokąd się wybierają (i wątpię, aby same to wiedziały). Bardzo mi
ich brakuje, bo właśnie oni, Danica i Newander byli prawdziwymi bohaterami w walce ze złym
kapłanem o imieniu Barjin – jeżeli faktycznie tak się nazwał.
Cadderly przerwał na chwilę. Podanie imienia człowieka, którego zabił, nie ułatwiło mu
sytuacji. Potrzebował trochę czasu, by skupić się na informacji, którą chciał zawrzeć w kolejnym
zapisie, dotyczącej rozmowy, jaką odbył z prowadzącymi przesłuchanie kapłanami.
Klerycy, którzy przywołali ducha zmarłego, ostrzegli mnie, bym potraktował ich odkrycia
raczej jako prawdopodobne niż jako pewne. Wyjaśnili, że informacje zza grobu są zwykle
niejasne i dwuznaczne, a uparty duch Barjina okazał się dla kapłanów równie twardym
przeciwnikiem po śmierci, jak i za życia.
Uzyskano niewiele informacji, ale klerycy zdołali stwierdzić, że zły kapłan zamieszany był
w spisek dotyczący podboju całego tego regionu i – jak przypuszczam – zagrożenie to nie zostało
bynajmniej zażegnane. To tylko zwiększa wagę mojego zadania.
Ponownie minęło wiele chwil, zanim Cadderly był w stanie kontynuować. Patrzył na plamy
słonecznych promieni i białą wiewiórkę i usiłował odegnać od siebie wspomnienie tych
wpatrzonych w niego martwych oczu.
Barjin wypowiedział jeszcze jedno imię – Talona – a to źle wróży zarówno bibliotece, jak
i całemu regionowi. Talonę nazywa się Panią Trucizn. Jest to zła bogini chaosu i nie obowiązują
jej żadne reguły moralne. Muszę w tym miejscu wspomnieć o pewnej sprzeczności, Barjin
bowiem nie odpowiadał typowemu wizerunkowi wyznawcy Talony. Nie miał blizn na ciele, co
jest podstawową cechą kapłanów oddających cześć Pani Trucizn. Jednakże święty symbol, jaki
nosił – trójząb z trzema małymi buteleczkami na końcach – przypomina symbol Talony, trójkąt
z wpisanymi weń trzema łzami. Niemniej jednak nawet ten ślad pozwala jedynie na domysły
i wysuwanie bardziej lub mniej racjonalnych wniosków.
Należy zebrać jak najwięcej konkretnych informacji, a obawiam się, że czasu jest niewiele.
Właśnie dziś moje poszukiwania przybrały inny obrót. Książę Elbereth z Shilmisty,
najbardziej szanowany wódz elfów, przybył do Biblioteki Naukowej, przywożąc ze sobą
rękawice zabrane członkom oddziału niedźwieżuków napotkanych w puszczy elfów. Na
rękawicach widnieją insygnia identyczne z symbolem na szacie Barjina. Nie ma najmniejszych
wątpliwości, że niedźwieżuki i kapłan zła byli sprzymierzeńcami. Przełożeni nie podjęli jeszcze
decyzji, ale zgadzają się, że ktoś powinien wyruszyć z Elberethem w drogę powrotną do puszczy.
Wydaje się logiczne, iż tym kimś będę ja.
Tu moje poszukiwania dobiegły kresu – wykorzystałem wszystkie dostępne informacje
dotyczące Talony. Nasz zasób wiedzy na jej temat nie jest, niestety, zbyt wielki. Co się tyczy
magicznego eliksiru, którego użył Barjin, przejrzałem wszystkie bardziej znane woluminy
dotyczące alchemii i czarnoksięskich wywarów, jak również skonsultowałem się z Vicerem
Belagiem, rezydującym w bibliotece alchemikiem. W miarę możliwości i czasu konieczne będą
dalsze badania, ale moje poszukiwania utknęły w martwym punkcie. Belago jest przekonany, że
dowiedziałby się więcej na temat eliksiru, gdyby butelka znalazła się w jego posiadaniu, ale
przełożeni stanowczo opierają się tym żądaniom. Dolne katakumby zostały zapieczętowane –
rzekomo nie wolno tam wchodzić – a butelka pozostała tam, gdzie ją zostawiłem, w misce ze
święconą wodą w pomieszczeniu, w którym Barjin wzniósł swój plugawy ołtarz.
Pozostałe tropy prowadzą do Shilmisty. Zawsze chciałem odwiedzić ów czarodziejski las,
ujrzeć na własne oczy taniec elfów i usłyszeć ich melancholijne pieśni. Jednak nie w takich
okolicznościach.
Cadderly odłożył pióro i podmuchał na pergamin, aby osuszyć inkaust. Jego zapis wydawał
się przeraźliwie krótki, zważywszy że przez wiele dni nie zamieścił nawet najkrótszej notatki,
a teraz trzeba było tak wiele nadrobić. To musiało jednak wystarczyć, bowiem miał w myślach
zbyt duży mętlik, by móc go uporządkować i sporządzić rzetelny zapis.
Osierocony we wczesnym dzieciństwie, Cadderly mieszkał w Bibliotece Naukowej, odkąd
sięgał pamięcią. Budynek ten był prawdziwą fortecą, której w nowoczesnych czasach aż do
pojawienia się Barjina nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Orkowie, gobliny, nieumarli czy
kapłani zła byli dla Cadderly’ego jedynie postaciami z zakurzonych starych ksiąg. Nagle
wszystko stało się aż nazbyt realne, a on znalazł się w samym środku tego wiru wydarzeń. Inni
kapłani, nawet Przełożony na Księgach Avery nazywali go bohaterem za to, czego dokonał, by
zwyciężyć Barjina. Cadderly miał jednak na ten temat inne zdanie. Wszystkimi jego
poczynaniami kierowały chaos, przypadek i ślepy traf. Nawet śmierć Barjina była dziełem
przypadku. Czy można ją jednak nazwać szczęśliwym trafem?
Młody kapłan naprawdę nie wiedział, czego Deneir się po nim spodziewa. Przypadek czy
nie, zabójstwo Barjina nie dawało mu spokoju. Widział jego martwe oczy w myślach i snach...
Wpatrywały się w niego, oskarżały.
Kapłan-uczeń musiał nosić na swoich barkach brzemię bohatera, złożone tam przez innych,
ale obawiał się, iż ciężar ten jest dla niego zbyt wielki. Załamie się prędzej czy później.
Za oknem Percival tańczył i igrał przy rynnie ściekowej, podczas gdy ciepłe promienie
słońca przebijały się przez gąszcz listowia potężnych dębów i klonów rosnących na przełęczy.
Daleko, bardzo daleko w dole migotało Jezioro Impresk, spokojne i lśniące łagodnie
w letnim słońcu. W przekonaniu Cadderly’ego, bohatera, wszystko to było tylko fasadą, za którą
skrywał się strach.
1
Z zaskoczenia
Zmierzchało. Pięćdziesięciu elfów łuczników leżało w ukryciu wzdłuż pierwszego
wzniesienia. Z tyłu czekało pięćdziesięciu następnych, rozmieszczonych na szczycie drugiego ze
wzgórz na wyżynnym obszarze Shilmisty, znanym jako Dells.
Wśród drzew zamigotały ognie pochodni.
– To nie jest czoło kolumny – ostrzegła Shayleigh i rzeczywiście, niebawem dużo bliżej niż
linia żagwi pojawiły się sylwetki goblinów, szybko i bezszelestnie przemykających pośród
ciemności.
Fiołkowe oczy Shayleigh migotały żywo w blasku gwiazd. Kaptur płaszcza naciągnęła
głęboko na czoło, obawiając się, że błysk jej złotych włosów pośród stonowanych barw nocy
mógłby zdradzić ich pozycję.
Gobliny idące na czele były coraz bliżej. Doskonale wyszkolone elfy trzymały potężne łuki
w gotowości do strzału – żaden z nich nie zadrżał pod wpływem ogromnego wysiłku, jakim było
napinanie cięciwy. Wojownicy rozglądali się wokoło z pewnym niepokojem, oczekując na
rozkaz Shayleigh, a ich dyscyplina została poddana poważnej próbie, w miarę jak orkowie,
gobliny i inne większe, bardziej złowrogie postacie zbliżały się do podnóża pagórka.
Shayleigh szybko przeszła wzdłuż szeregu.
– Wypuszczacie dwie strzały, a potem odwrót – zadecydowała, posługując się szeptem
i językiem migowym. – Na mój rozkaz.
Orkowie byli już na zboczu i pięli się wolno ku grani. Mimo to Shayleigh zwlekała
z wydaniem rozkazu, uważając, że jeśli wśród jej wrogów wybuchnie panika, łatwiej będzie
można ich osaczyć.
Potężny ork, oddalony o dziesięć kroków od grani, zatrzymał się nagle, węsząc. Idący jego
śladem również przystanęli, rozglądając się wokoło i usiłując dociec, co wyczuł ich towarzysz.
Stwór o świńskim pysku odchylił głowę do tyłu, próbując dostrzec nieco wyraźniej
niezwykłą postać leżącą zaledwie kilka stóp przed nim.
– Teraz! – rozległ się okrzyk Shayleigh.
Ork dowódca nie zdołał nawet wydać ostrzegawczego piśnięcia, kiedy strzała trafiła go
w twarz, a siła uderzenia odrzuciła ciało w tył. Stwór stoczył się bezwładnie po zboczu. Monstra
wzdłuż całej północnej strony pagórka zaczęły wrzeszczeć przeraźliwie i padać, niektóre trafione
w ułamku sekundy nawet trzema bądź czterema strzałami.
I wtedy zadrżała ziemia – drugi szereg armii najeźdźców ruszył do natarcia. Potwory
wiedziały już, że wróg zajmuje stanowiska bojowe na szczycie wzgórza. Prawie wszystkie
strzały wypuszczone przez elfy w równej salwie dosięgły celu, nie zdołały jednak powstrzymać
naporu potwornych zaślinionych kreatur.
Zgodnie z planem Shayleigh i jej drużyna wycofali się, a atakujące gobliny, orkowie i ogry
niemal deptały im po piętach.
Galladel, król elfów z Shilmisty, dowodzący drugą linią łuczników, dał im znak do oddania
salwy, kiedy tylko potwory wyłoniły się spoza krawędzi wierzchołka pierwszego wzgórza.
Strzały jedna po drugiej przeszywały czoła najeźdźców. Grupa czterech elfów obrała sobie za cel
ogromne ogry – wielkie potwory padały jak ścięte drzewa.
Grupa Shayleigh dotarła na drugie wzgórze i zajęła pozycje za swoimi towarzyszami, po
czym nałożyła strzały na cięciwy długich łuków i przyłączyła się do masakry. Dolina pomiędzy
wzgórzami z przerażającą szybkością zamieniała się w krwawą jatkę.
Jeden ogr wymknął się z gromady i niemal dotarł do obronnej linii elfów – zdołał nawet
unieść maczugę do ciosu – ale tuzin strzał zagłębił się w jego piersi. Oszołomiony stwór zachwiał
się. Nieustraszona Shayleigh przeskoczyła ponad najbliższym łucznikiem i przeszyła ostrzem
miecza serce potwora.
* * *
Kiedy tylko mag Tintagel usłyszał, że w Dells rozgorzała walka, pojął, że zarówno on, jak
i jego trzej praktykujący magię współpracownicy znajdą się na drodze monstrualnych
najeźdźców. Magowi miało towarzyszyć tylko dwunastu łuczników, tym jednak – o czym
Tintagel doskonale wiedział – więcej czasu zajmowało opatrywanie rannych i utrzymywanie
kontaktu z głównymi siłami na zachodzie niż walka. Czterej czarodzieje elfów starannie
opracowali plan obrony i wierzyli w możliwości swej sztuki. Jeżeli zasadzka w Dells miała się
udać, Tintagel i jego towarzysze musieli utrzymać pozycje na wschodzie. Nie wolno im było
zawieść.
Zwiadowca minął Tintagela, a mag odgarnął z czoła gęste ciemne kędziory i zmrużywszy
niebieskie oczy spojrzał ku północy.
– Mieszana grupa – wyjaśnił młody elf, oglądając się za siebie. – Głównie gobliny, ale idzie
za nimi również sporo orków.
Tintagel zatarł ręce i skinął na swoich towarzyszy. Wszyscy czterej jednocześnie
zainicjowali zaklęcie i niebawem niebo na północ od ich pozycji wypełniło się lepkimi włóknami
opadającymi ku ziemi i tworzącymi pomiędzy drzewami gęstą pajęczynę. Ostrzeżenie
zwiadowcy nadeszło w ostatniej chwili, bowiem nim jeszcze pajęczyna została ukończona, we
włókna zaplątało się kilka goblinów.
Od północy dały się słyszeć krzyki. Napór goblinów i orków, choć zaciekły, nie był w stanie
przełamać zaklęcia, i wiele potworów skonało zmiażdżonych wśród pajęczyn, podczas gdy inne
z ustami i nozdrzami zaklejonymi przez lepkie sieci zostały skazane na powolną śmierć przez
uduszenie. Kilku przydzielonych czarodziejom łuczników starannie wybierało cele, oszczędzając
drogocenne strzały – szyli z łuków tylko wtedy, gdy uważali, że jakiś potwór ma szansę uwolnić
się z kleistej pułapki.
Tintagel zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy najeźdźcy wpadli w zasadzkę. Nadal pozostało
ich wielu, bardzo wielu, ale przynajmniej zaklęcia dały elfom w Dells trochę cennego czasu.
* * *
Drugie wzgórze padło, jednak zanim to się stało, dziesiątki martwych najeźdźców zasłały
całą kotlinę. Odwrót elfów był szybki – w dół zbocza, ponad stertami liści u jego podnóża i na
szczyt kolejnego pagórka, by tam zająć kolejną pozycję obronną.
Dochodzące od wschodu wrzaski powiedziały Shayleigh, że właśnie stamtąd nadciągają
znaczne siły potworów. Daleko na pomocy ciemności rozpraszał blask setek pochodni.
– Ilu was jest? – wyszeptała bezgłośnie wojowniczka.
Jakby w odpowiedzi po południowym stoku drugiego wzgórza spłynęła czarna fala.
Na dnie kotliny na najeźdźców czekała niespodzianka. Elfy przeskoczyły nad stertami liści,
wiedziały bowiem, że pod nimi znajdują się doły z długimi, ostrymi szpikulcami na dnie.
Natarcie zostało powstrzymane. Na najeźdźców spadł grad strzał, który poważnie naruszył
ich szyki. Gobliny padały jeden po drugim. Twarde ogry odpowiadały złowrogimi warknięciami
na tuziny strzał przeszywających ich ciała tylko po to, by w chwilę później stać się celem
kolejnych dziesięciu czy dwunastu.
Elfy wyły w dzikiej wściekłości, śląc zabójczy deszcz na złowrogich intruzów, lecz na
twarzy Shayleigh nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Wiedziała, że główne siły, podążające za
szpicą, będą lepiej zorganizowane i dużo bardziej zdyscyplinowane.
– Śmierć wrogom Shilmisty! – wrzasnął gruby elf, podrywając się z ziemi i unosząc w górę
zaciśniętą pięść. W odpowiedzi potężny głaz przeciął mrok, trafiając nieroztropnego wojownika
w policzek i nieomal pozbawiając go głowy.
– Gigant! – dobiegły pełne przerażenia okrzyki z kilku różnych stanowisk naraz.
Kolejny głaz przemknął ze świstem niemal o włos od osłoniętej kapturem głowy Shayleigh.
* * *
Czarodzieje nie byli w stanie wytworzyć dostatecznie dużo pajęczyn, by odciąć cały
wschodni region. Wiedzieli o tym od początku i wybrali konkretne drzewa, na których zawiesili
lepkie włókna, tworząc tym samym labirynt mający spowolnić wrogie oddziały. Tintagel i jego
trzej towarzysze skinęli ponuro głowami jeden do drugiego, zajęli z góry upatrzone pozycje
u wylotu poszczególnych tuneli i przygotowali kolejne zaklęcia.
– Weszli do drugiego korytarza! – zawołał zwiadowca. Tintagel policzył w myślach do
pięciu, po czym klasnął w dłonie. Na ten sygnał czterej magowie zaintonowali jednocześnie tę
samą śpiewną inkantację. Dostrzegli sylwetki przemykające korytarzami, ciemne i rozmyte
wśród szarych pajęczyn. Najwyraźniej udało im się rozwikłać zagadkę i odnaleźć wyjście
z labiryntu.
Na czele podążały pałające żądzą mordu gobliny. Czarodzieje nie stracili jednak zimnej krwi,
koncentrując się na zaklęciach i ufając, że właściwie oszacowali czas, jaki zajmie napastnikom
przebycie labiryntu.
Gromady goblinów ruszyły w ich stronę, trzymając się z dala od lepkich włókien pajęczyn.
Jeden po drugim magowie unieśli ręce i wypowiedzieli ostatnie inicjujące sylaby. Smugi
płomieni przecięły mrok, podążając w głąb kolejnych korytarzy.
Gobliny nie zdążyły nawet krzyknąć, a już ich zwęglone szczątki spoczęły na leśnym
poszyciu, które miało stać się ich grobem.
* * *
– Pora ruszać – rzucił Galladel do Shayleigh, a wojowniczka po raz pierwszy nie
zaoponowała. Puszcza poza drugim wzgórzem jarzyła się blaskiem tak wielu pochodni, że
zrobiło się jasno jak w dzień, a mimo to wciąż pojawiały się kolejne światła.
Shayleigh nie potrafiła określić, ilu gigantów zajęło pozycje za wzgórzem, ale sądząc po
liczbie głazów ciskanych w stronę elfów, musiało ich być co najmniej kilku.
– Jeszcze pięć strzał! – rzuciła do swoich żołnierzy.
Wiele elfów nie było w stanie wykonać tego rozkazu. Musiały rzucić swoje łuki i dobyć
mieczy, ponieważ drużyna niedźwieżuków, które mimo dość znacznych rozmiarów skradały się
bezszelestnie, zdołała przedrzeć się od zachodu.
Shayleigh pobiegła, by stanąć do walki, świadoma, że jeśli niedźwieżukom uda się choć
przez chwilę opóźnić ich odwrót, armia elfów zostanie zmiażdżona. Zanim jednak tam dotarła,
wprawne elfy wysiekły w pień większość napastników, okupując to stratą tylko jednego ze
swych towarzyszy. Trzy elfy otoczyły ostatniego potwora, kolejna grupa ścigała dwa
niedźwieżuki wycofujące się ku zachodowi. Z boku wyłonił się jeszcze jeden, ale na jego drodze
stanęła wojowniczka elfów.
Shayleigh ruszyła pędem w tę stronę. Rozpoznała dziewczynę – była to Cellanie, zbyt
niedoświadczona, by poradzić sobie z przeciwnikiem tak potężnym jak niedźwieżuk.
Zanim dotarła na miejsce, Cellanie była już martwa – wielka maczuga niedźwieżuka
zgruchotała jej czaszkę. Mierzący siedem stóp goblinoid stał nad swoją ofiarą, odsłaniając
w złowieszczym uśmiechu pożółkłe zęby.
Shayleigh potrząsnęła głową i warknęła głośno, jakby szykowała się do ataku. Niedźwieżuk
stanął w rozkroku, ściskając mocno maczugę, nagle jednak dziewczyna zatrzymała się
i wykorzystała siłę rozpędu, by cisnąć mieczem. Niedźwieżuk stał oszołomiony. Miecze nie
powinny służyć tego typu atakom! Jeśli jednak wątpił w inteligencję Shayleigh, decydującej się
na rzut ciężką bronią, czy w jej wprawę w wykonaniu tej sztuczki, wystarczyło mu jedynie
spuścić wzrok i spojrzeć na swoją pierś, a raczej na rękojeść miecza wibrującą uparcie zaledwie
pięć cali od jego porośniętych gęstą szczeciną żeber. Krew buchała z rany, spływając po
rękojeści zachlapując ziemię.
Niedźwieżuk przeniósł wzrok na Shayleigh, po czym runął martwy u jej stóp.
– Na zachód! – krzyknęła, podbiegając, by wydobyć swój miecz. – Tak jak było
zaplanowane! Na zachód! – Chwyciła okrwawioną rękojeść i szarpnęła, ale broń nie chciała
wysunąć się z rany.
Shayleigh przejmowała się bardziej odwrotem swojej drużyny niż faktem, że była chwilowo
bezbronna. Oglądając się za siebie, by sprawdzić, jak przebiega wycofywanie wojsk, postawiła
stopę na piersi martwego niedźwieżuka i zacisnęła mocno obie ręce na rękojeści miecza.
Kiedy usłyszała nad sobą parsknięcie, zrozumiała, że popełniła błąd. Obie ręce miała zajęte,
nie była w stanie zadać ani sparować ciosu.
Uniosła wzrok, by zobaczyć kolejnego niedźwieżuka uzbrojonego w nabijaną ostrymi
ćwiekami maczugę.
* * *
Magowie, którzy przybyli, by dołączyć do sprzymierzeńców, skoncentrowali magiczne ataki
na pochodniach wrogów znajdujących się za drugim wzgórzem. Czarodziejskie płomienie
ożywały pod wpływem pirotechnicznej magii. Tryskały snopy iskier, wypalając ciała potworów,
które znalazły się w ich zasięgu. Inne żagwie buchały gęstym dymem, który oślepiał, dusił
i zmuszał monstra, by padały na ziemię bądź też wycofywały się w pośpiechu.
Dzięki temu magicznemu wsparciu, które powstrzymało dalszy atak wrogów, elfy oczyściły
niebawem trzecie wzgórze.
* * *
Obok twarzy Shayleigh pojawił się nagle jasny błysk, który poparzył ją i oślepił.
W pierwszej chwili myślała, że to efekt uderzenia maczugą niedźwieżuka, ale kiedy odzyskała
wzrok, stwierdziła, że nadal stoi nad zabitym przez siebie monstrum, ściskając oburącz rękojeść
miecza. Dopiero po chwili dostrzegła drugiego potwora opartego plecami o drzewo, z wypaloną
na wylot dziuraw brzuchu. Naładowana energią sierść stwora zdawała się tańczyć i falować.
Shayleigh domyśliła się, iż był to efekt trafienia wytworzonym przez czarodzieja piorunem.
Obok niej pojawił się Tintagel.
– Chodź – powiedział, pomagając jej wydobyć miecz z klatki piersiowej martwego
niedźwieżuka. – Spowolniliśmy natarcie wroga, ale tak wielkich mrocznych sił nie da się
powstrzymać. Od zachodu napotkano już silne ośrodki oporu.
Shayleigh usiłowała odpowiedzieć, ale stwierdziła, że jej szczęka nie porusza się tak, jak
powinna.
Czarodziej spojrzał na dwóch łuczników ze swej ochrony.
– Zabierzcie nieszczęsną Cellanie – rzucił ponuro. – Nie możemy wycofywać się,
pozostawiając umarłych, by nasi okrutni wrogowie mogli wykorzystywać ich dla swojej
rozrywki!
Tintagel wziął Shayleigh za rękę i prowadząc ją, ruszył w ślad za ostatnimi wycofującymi się
elfami.
* * *
Krzyki i przeraźliwe wrzaski rozbrzmiewały ze wszystkich stron, ale elfy nie wpadały
w panikę. Trzymały się ściśle ustalonego planu i realizowały go z misterną perfekcją. Od
zachodu napotkały niewielkie źródła oporu, ale nierówny teren działał na ich korzyść, a przeciw
wolniejszym, mniej zwinnym potworom, zwłaszcza że elfy nawet w biegu potrafiły szyć ze
swych łuków z zabójczą celnością. Wszystkie oddziały potworów zostały wycięte w pień, a elfy
kontynuowały odwrót bez strat.
Zanim wojownicy przegrupowali się i pozwolili sobie na krótki odpoczynek, niebo na
wschodzie zaróżowiło się, zwiastując nadejście świtu. Shayleigh nie brała już tej nocy udziału
w walkach i dobrze, że się tak stało, bowiem głowa bolała ją tak bardzo, iż bez pomocy Tintagela
nie była wręcz w stanie utrzymać się na nogach. Czarodziej przez cały czas trwał u jej boku,
a gdyby zostali osaczeni przez wroga, był gotów nawet umrzeć w jej obronie.
– Z całego serca proszę cię o wybaczenie – powiedział, kiedy rozbili nowy obóz na południe
od Dells. – Niedźwieżuk był zbyt blisko. Musiałem zainicjować piorun tuż obok ciebie.
– Przepraszasz za to, że uratowałeś mi życie? – spytała Shayleigh. Każde słowo, które
wypowiadała, sprawiało jej ból.
– Twoja twarz jest mocno poparzona – rzekł Tintagel, dotykając lekko jej lśniącego,
zaczerwienionego policzka i krzywiąc się przy tym w grymasie sympatii.
– Zagoi się – odparła Shayleigh, uśmiechając się z wysiłkiem. – Lepsze to, niż żeby
niedźwieżuk roztrzaskał mi głowę maczugą! – Przestała się uśmiechać, ale nie z powodu bólu,
lecz na wspomnienie Cellanie osuwającej się na ziemię. – Ilu straciliśmy? – spytała ponuro.
– Troje – odparł równie posępnie Tintagel.
– Tylko troje – rozległ się głos króla Galladela. – Tylko troje. A ziemię przy Dells splamiła
krew setek goblinów i ich sojuszników. Mówią nawet, że tej nocy padł jeden gigant. – Galladel
skrzywił się, widząc czerwoną, poparzoną twarz Shayleigh.
– To nic takiego – odparła wojowniczka, zauważywszy jego spojrzenie. Machnęła obojętnie
ręką..
Galladel, zakłopotany, odwrócił wzrok.
– Jesteśmy twoimi dłużnikami – powiedział, ponownie się uśmiechając. – Dzięki twemu
sprytnemu planowi tej nocy odnieśliśmy wielkie zwycięstwo. – Pokiwał głową, poklepał
Shayleigh po ramieniu i oddalił się, czekało nań bowiem wiele innych palących spraw.
Grymas Shayleigh dał Tintagelowi do zrozumienia, że wojowniczka nie podziela optymizmu
Galladela.
– Wygraliśmy – upomniał ją czarodziej. – Mogliśmy ponieść dużo większe straty.
Sądząc po jego niepewnym tonie, Shayleigh domyśliła się, że nie musi dzielić się z nim
swoimi obawami.
Uderzyli na wroga z zaskoczenia, na polu walki, które uprzednio przygotowali,
a nieprzyjaciel nie znał wszak tego terenu. Stracili tylko trójkę wojowników, to fakt, ale
Shayleigh miała wrażenie, że tych troje martwych elfów miało dla ich sprawy większe znaczenie
niż zabite goblinoidy, których – zdawałoby się – niezliczone mrowie szturmowało północną
granicę Shilmisty.
A poza tym pomimo zaskoczenia i dokonanej masakry to elfy, a nie najeźdźcy, zostały
zmuszone do odwrotu.
2
Księga warta przeczytania
Spotkałeś księcia Elberetha? – spytał Cadderly’ego Przełożony na Księgach Avery Schell,
kiedy młody uczeń wszedł do gabinetu dziekana Thobicusa.
Korpulentny przełożony przetarł chustką pyzate oblicze. Sapał i dyszał, próbując zaczerpnąć
dostatecznie dużo powietrza. Jeszcze zanim pojawiła się klątwa chaosu, Avery’ego nie można
było nazwać szczupłym. Teraz był jednak przeraźliwie gruby, co stanowiło efekt niesłychanej
orgii obżarstwa, w której brał udział wraz z kilkunastoma innymi mistrzami. Wskutek działania
klątwy zdarzały się przypadki, że kapłani dosłownie umierali z przejedzenia.
– Musisz wybierać się każdego ranka na dłuższy spacer – powiedziała Przełożona na
Księgach Pertelopa, zadbana, siwiejąca już kobieta o orzechowych oczach, które wciąż jeszcze
lśniły jak oczy młodej dziewczyny.
Cadderly przyjrzał się jej uważnie, stając obok Avery’ego. Pertelopa była jego ulubioną
nauczycielką, zadumaną, nierzadko pełną wzgardy kobietą, która częściej kierowała się zdrowym
rozsądkiem niż żelaznymi zasadami. Zwrócił uwagę, że od czasu klątwy chaosu nosiła zawsze
długą, sięgającą do kostek suknię z rękawami, zasznurowaną ciasno przy kołnierzu, i rękawiczki.
Nigdy dotąd Pertelopa nie była tak skromna, naturalnie jeśli to skromność była przyczyną doboru
jej strojów. Nie rozmawiała jednak na ten temat ani z Cadderlym, ani z nikim innym. Nie chciała
mówić o niczym, co się zdarzyło, gdy w bibliotece zapanowała klątwa chaosu. Cadderly
niespecjalnie się tym przejmował, ponieważ pomimo nowego stylu ubierania się Pertelopa
psychicznie zupełnie się nie zmieniła. Kiedy się jej przyglądał, położyła dłoń na wydatnym
kałdunie Avery’ego i poruszyła nim energicznie, czym kompletnie zaskoczyła zarówno
przełożonego, jak i dziekana Thobicusa, chudego i pomarszczonego kierownika biblioteki.
Z ust Cadderly’ego dobył się chichot. Nie zdołał się powstrzymać. Obaj mistrzowie
zmierzyli go posępnymi spojrzeniami, ale Pertelopa mrugnęła doń łobuzersko, aby go pocieszyć.
Przez cały ten czas książę Elbereth, wyprostowany i sztywny, o kruczoczarnych włosach
i oczach srebrzystych jak nurt górskiego strumienia, nie okazywał nawet najdrobniejszych uczuć.
Stojąc jak posąg obok drewnianego biurka dziekana Thobicusa, zauważył, że Cadderly przeniósł
na niego wzrok, i odpowiedział ostrym, przenikliwym spojrzeniem.
Cadderly był tak poruszony, że nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu.
– No i? – rzucił Avery.
Młody kapłan w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi, toteż Avery wskazał na księcia
elfów.
– Nie – odrzekł natychmiast Cadderly. – Nie miałem zaszczytu zostać formalnie
przedstawiony, choć sporo słyszałem o księciu Elberecie od momentu jego przybycia tutaj przed
trzema dniami.
Młody uczeń uśmiechnął się promiennie, przy czym kąciki jego szarych oczu skierowały się
ku górze. Odgarnął z czoła zmierzwione kosmyki jasnobrązowych włosów i wyciągnął rękę do
Elberetha.
– Miło mi cię poznać!
Elbereth wahał się przez chwilę, zanim zdecydował się podać mu swoją. Pokiwał posępnie
głową, a Cadderly, pomimo radosnego uśmiechu, poczuł się zażenowany i zakłopotany. Znowu
nie wiedział, jak powinien się zachować. Elbereth przybył tu, przywożąc być może katastrofalne
wieści, a Cadderly, który całe życie spędził w zaciszu biblioteki, po prostu nie wiedział, jak
zareagować w takiej sytuacji.
– To uczeń, o którym ci mówiłem – wyjaśnił elfowi Avery. – Cadderly z Carradoonu, wielce
pomysłowy młody człowiek.
Uścisk dłoni Elberetha okazał się niewiarygodnie silny jak na tak wiotką i szczupłą istotę,
kiedy zaś elf gwałtownym gestem odwrócił dłoń Cadderly’ego, młody uczeń praktycznie się nie
opierał.
Elbereth przyjrzał się wnętrzu jego dłoni, pocierając kciukiem podstawę palców.
– To nie są dłonie wojownika – zauważył spokojnie.
– Nigdy nie mówiłem, że jestem wojownikiem – odparł Cadderly, zanim Avery czy Thobicus
zdążyli cokolwiek wyjaśnić. Dziekan i przełożony spojrzeli na niego z wyrzutem i tym razem
nawet pobłażliwa Pertelopa nie była w stanie mu pomóc.
I znowu mijały sekundy.
Przełożony na Księgach Avery chrząknął głośno, by przełamać napięcie.
– Cadderly naprawdę jest wojownikiem – wyjaśnił. – To on pokonał zarówno złego kapłana
Barjina, jak i hordy jego nieumarłych popleczników. Na drodze stanęła mu nawet mumia, ale
i z nią dał sobie radę!
Jego słowa bynajmniej nie napawały Cadderly’ego dumą. Wystarczyła wzmianka
o martwym kapłanie, by ponownie go ujrzał, jak leży pod ścianą kaplicy w katakumbach,
z wyrwaną wybuchem wielką dziurą w klatce piersiowej, i wpatruje się niewidzącymi oczami
w swego zabójcę.
– Ale to nie wszystko – ciągnął Avery, podchodząc, by objąć pulchnym spoconym
ramieniem młodego ucznia. – Cadderly jest wojownikiem, a jego największą broń stanowi
wiedza. Mamy zagadkę, książę, obawiam się, że wielce niebezpieczną. I powiadam ci, że ten oto
uczeń potrafi ją rozwikłać.
Oświadczenie Avery’ego sprawiło, iż na barkach młodzieńca spoczął znacznie większy
ciężar niż waga pulchnego ramienia przełożonego.
Cadderly nie był tego całkiem pewny, ale wydawało mu się, że bardziej lubił Avery’ego
przed wydarzeniami związanymi z klątwą chaosu. W owych czasach przełożonemu nieraz
udawało się uprzykrzyć mu życie. Pod wpływem działania klątwy Avery wyznał Cadderly’emu
nieomal ojcowską miłość i obecnie przyjaźń mistrza była dla młodego ucznia jeszcze bardziej
uciążliwa niż poprzednie – zdawałoby się – bezwzględne i obcesowe traktowanie.
– Dość tego gadania – rzucił drżącym głosem dziekan Thobicus. Jego słowa niejednokrotnie
brzmiały niczym zduszony jęk. – Wybraliśmy Cadderly’ego jako naszego przedstawiciela w tej
sprawie. Podjęliśmy decyzję. Książę Elbereth będzie musiał się do niej zastosować.
Elf odwrócił się do siedzącego dziekana i dostojnie skłonił głowę.
Thobicus odpowiedział tym samym gestem.
– Powiedz Cadderly’emu o rękawicach i o tym, w jaki sposób znalazły się w twym
posiadaniu – polecił.
Elbereth sięgnął do kieszeni podróżnego płaszcza. Rozchylił przy tym jego poły i Cadderly
mógł przez chwilę podziwiać wspaniałą zbroję księcia elfów – misterną kolczugę z połączonych
złotych i srebrnych kółek – po czym wyjął rękawice, z których każda ozdobiona była haftem
przedstawiającym identyczny wzór w kształcie trójzęba z butelkami, taki sam jak na szacie
Barjina. Elbereth podał jedną z rękawic Cadderly’emu.
– Zło rzadko dociera w głąb Shilmisty – zaczął – niemniej jednak zawsze jesteśmy czujni,
zwarci i gotowi. Do naszej puszczy wdarła się drużyna niedźwieżuków. Żaden nie uszedł
z życiem.
Dla Cadderly’ego nie było to żadną nowością – plotki na ten temat krążyły w bibliotece od
dnia przybycia księcia. Skinął więc głową i obejrzał rękawicę.
– Taki sam jak u Barjina – powiedział w końcu, wskazując na symbol wyhaftowany na
materiale.
– Ale co on oznacza? – spytał zniecierpliwiony Avery.
– To adaptacja symbolu Talony – wyjaśnił Cadderly, wzruszając ramionami, by dać im do
zrozumienia, że sam nie do końca rozumie jego sens.
– Niedźwieżuki były uzbrojone w zatrute sztylety – stwierdził Elbereth. – To pasowałoby do
zasad Pani Trucizn.
– Słyszałeś o Talonie? – spytał Cadderly.
Srebrne oczy Elberetha rozbłysły jak blask księżyca na spienionych falach, po czym elf
rzucił mu drwiące spojrzenie.
– Młody człowieku, żyję już ponad trzy stulecia. Ty w chwili śmierci pozostaniesz nadal
młody, pomimo iż będzie ci może dane przeżyć więcej lat niż innym przedstawicielom twej rasy.
Cadderly powstrzymał się przed ostrą ripostą, wiedząc, że niewiele by wskórał, czyniąc sobie
z elfa wroga.
– Nie lekceważ tego, co mogę wiedzieć ja, książę Shilmisty – ciągnął wyniośle Elbereth. –
Nie jesteśmy prostym ludem, który marnuje całe lata na tańcach pod gwiazdami, w co wielu,
niestety, wierzy.
Cadderly już miał odpowiedzieć w ostrych słowach, gdy Pertelopa, wywierająca nań jak
zwykle kojący wpływ, stanęła tuż przed nimi. Wyjęła rękawicę z rąk młodzieńca, ponownie
mrugnęła filuternie, po czym niezbyt delikatnie nastąpiła mu na stopę.
– Nigdy nie pomyślelibyśmy w ten sposób o naszych przyjaciołach z Shilmisty – stwierdziła.
– My z Biblioteki Naukowej często zasięgamy rady u prastarego Galladela, twojego ojca i króla.
Elbereth, najwyraźniej uspokojony i mile połechtany, skinął szarmancko głową.
– Jeżeli to faktycznie sekta Talony, do jakich wniosków nas to prowadzi? – zapytał dziekan
Thobicus.
Cadderly bezradnie wzruszył ramionami.
– Nie wiem – odparł. – Od Czasów Kłopotów wiele się zmieniło. Nie znamy jeszcze
zamiarów i metod działania rozmaitych sekt, ale wątpię, by zbieg okoliczności przywiódł Barjina
do nas, a drużynę niedźwieżuków do Shilmisty, zwłaszcza że wszyscy oni nosili nie tradycyjny
symbol Talony, ale nieco zmieniony jego wariant. Wygląda na to, iż mamy do czynienia
z odłamem renegatów, choć należy przyznać, iż ich ataki są w pełni skoordynowane.
– Pojedziesz do Shilmisty – rzekł do Cadderly’ego Elbereth.
Uczeń przez chwilę sądził, że elf zwraca się do niego z prośbą, ale kiedy ujrzał jego
beznamiętną twarz i nieugięte spojrzenie, zrozumiał, iż był to rozkaz. Bezradnie przeniósł wzrok
na przełożonych i dziekana, ale wszyscy oni – w tym także Pertelopa – odpowiedzieli mu
potakującymi skinieniami.
– Kiedy? – zwrócił się do dziekana Thobicusa, próbując ominąć hipnotyczne spojrzenie
Elberetha.
– Za kilka dni – odparł Thobicus. – Należy poczynić odpowiednie przygotowania.
– Kilka dni to może być zbyt długo dla mojego ludu – odparł tym samym tonem Elbereth,
nadal świdrując wzrokiem Cadderly’ego.
– Wyruszymy tak szybko, jak to tylko możliwe. – To było najlepsze, co mógł zaproponować
Thobicus. – Ponieśliśmy poważne straty, książę. W drodze jest już emisariusz zakonu Ilmatera,
pragnący przeprowadzić dochodzenie w sprawie grupy kapłanów, których znaleziono martwych
w jednym z ich pokoi. Będzie chciał dokonać przesłuchań świadków, w tym także Cadderly’ego.
– A więc niech Cadderly zostawi mu pisemne zeznanie – odrzekł Elbereth – albo niech
emisariusz zaczeka, dopóki świadek nie wróci z Shilmisty. Mnie, dziekanie, nie obchodzą umarli,
lecz żywi.
Ku zdumieniu Cadderly’ego dziekan nie zaoponował. Spotkanie przerwał przełożony Avery,
w bibliotece miał się bowiem owego dnia odbyć niezwykły pokaz. Wielu miało ochotę go
zobaczyć, Cadderly zaś w żadnym wypadku nie chciał przegapić tego wydarzenia.
– Chodź z nami, książę – zaproponował korpulentny przełożony, idąc tuż obok swego
ucznia. Cadderly rzucił Avery’emu cierpkie spojrzenie. Nie był pewien, czy chce, by wyniosły
elf im towarzyszył. – Jedna z przebywających u nas kapłanek, Danica Maupoissant z Westgate
zamierza dokonać zaiste niezwykłego wyczynu.
Elbereth spojrzał ukradkiem na młodego ucznia – było wręcz oczywiste, że ten nie chciał
przebywać dłużej w jego towarzystwie – po czym uśmiechnął się i wyraził zgodę. Cadderly,
pogrążając się w coraz większej konsternacji, czuł, że Elbereth przyjął zaproszenie Avery’ego
tylko po to, by zrobić mu na złość.
Weszli do ogromnej, otoczonej kolumnami sali na parterze biblioteki, której ściany zdobiły
kobierce przedstawiające chwałę dwóch czołowych bóstw tego miejsca – Deneira i Oghmy.
Znajdowała się tam już większość kapłanów obu zakonów, blisko setka mężczyzn i kobiet
zebranych w szerokim kręgu wokół kamiennego bloku opartego na dwóch drewnianych kozłach.
Danica klęczała w bezruchu na macie kilka stóp od głazu. Miała zamknięte oczy, a ręce
splecione na piersiach i skrzyżowane w nadgarstkach. Była drobną, mierzącą zaledwie pięć stóp
wzrostu kobietą, a kiedy klęczała przed wielkim kamieniem, wydawała się jeszcze mniejsza.
Cadderly oparł się pragnieniu podejścia do niej, uświadomiwszy sobie, iż jest pogrążona
w głębokiej medytacji.
– Czy to kapłanka? – spytał Elbereth z pewną dozą podniecenia w głosie.
Cadderly odwrócił głowę i zmierzył elfa spojrzeniem. Zauważył delikatne iskierki
w srebrnych oczach Elberetha.
– To Danica – odrzekł Avery. – Piękna, nieprawdaż?
Rzeczywiście tak było. Danica miała idealną twarz o delikatnych rysach i gęstą czuprynę
truskawkowoblond włosów sięgających do ramion.
– Niech to piękno nie zwiedzie cię, książę – ciągnął z dumą Avery, jakby Danica była jego
własnym dzieckiem. – Danica należy do najwspanialszych wojowniczek, jakie miałem okazję
widzieć. Jej dłonie są zabójczą bronią, a oddanie i dyscyplina nie mają sobie równych.
Iskierki w oczach Elberetha nie przygasły. Te lśniące plamki światła kłuły serce
Cadderly’ego niczym ostra włócznia.
Przygotowanie czy nie, Cadderly postanowił podejść do Daniki. Przedarł się przez szereg
widzów i ukląkł przy niej, po czym delikatnie wyciągnął rękę, by musnąć kosmyk jej drugich
włosów.
Nawet nie drgnęła.
– Danico – wyszeptał, ujmując jej zwodniczo miękką dłoń. Otworzyła oczy o pięknych
brązowych tęczówkach, których widok za każdym razem przejmował go dreszczem.
Szeroki uśmiech dziewczyny powiedział Cadderly’emu, że się nie gniewa, choć przerwał jej
medytację.
– Obawiałam się, że nie przyjdziesz – wyszeptała.
– Tysiąc ogrów nie byłoby w stanie mnie powstrzymać – odparł. – Nie dziś.
Cadderly obejrzał się przez ramię, spoglądając na głaz. Wydawał się taki duży i twardy,
a Danica tak delikatna.
– Jesteś pewna? – zapytał.
– Jestem gotowa – odparła z powagą. – Wątpisz we mnie?
Cadderly cofnął się w myślach o kilka tygodni do owego koszmarnego dnia, kiedy wszedł do
pokoju Daniki i znalazł ją półprzytomną na podłodze, po tym jak wielokrotnie uderzyła głową
w podobny kamień. Jej rany zagoiły się dawno temu, uleczone maściami i czarami
najpotężniejszych kleryków, ale Cadderly nigdy nie zapomniał, że była wówczas bliska śmierci,
i pamiętał uczucie pustki, które ogarnęło go na myśl, że mógłby ją utracić.
– Byłam wówczas pod wpływem klątwy – wyjaśniła Danica, z łatwością czytając w jego
myślach. – Mgła nie pozwoliła mi osiągnąć właściwego poziomu koncentracji. Studiowałam
pisma Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna...
– Wiem – zapewnił Cadderly, gładząc jej delikatną dłoń. – I wiem, że jesteś gotowa. Wybacz
mi moje obawy. Nie biorą się z wątpliwości wobec ciebie, twojego oddania czy wiedzy.
Jego uśmiech był szczery, choć wyczuwało się w nim pewne napięcie. Przysunął się bliżej,
jakby chciał ją pocałować, ale nagle zrezygnował i rozejrzał się wokoło.
– Nie chcę zakłócić twojej koncentracji – wykrztusił.
Danica znała prawdę – wiedziała, że przypomniał sobie o zebranych wokoło widzach i to
właśnie spowodowało jego zakłopotanie. Roześmiała się głośno, jak zawsze oczarowana jego
niewinnością.
– Czy to cię nie podnieca? – spytała z ironicznym sarkazmem, aby pocieszyć
zdenerwowanego młodzieńca.
– O tak – odrzekł uczeń. – Zawsze chciałem zakochać się w kimś, kto potrafi przebić głową
solidny głaz. – Tym razem roześmiali się oboje.
Nagle Danica zauważyła Elberetha i w mgnieniu oka spoważniała. Książę elfów świdrował
ją wzrokiem, wyglądało to tak, jakby patrzył na wskroś niej. Obciągnęła mocniej nieco
rozluźnioną szatę, czując się pod wpływem tego spojrzenia jak naga, ale nie odwróciła wzroku.
– To jest książę Elbereth? – zapytała drżącym głosem. Cadderly przyglądał się jej przez
chwilę, po czym przeniósł wzrok na Elberetha. Co mi tam zebrani ludzie, pomyślał i pochyliwszy
się, pocałował ją żarliwie, odwracając jej uwagę od elfa.
Tym razem to nie Cadderly, a Danica się zmieszała. Nie wiedział, czy było to skutkiem
pocałunku, czy faktu, że została przyłapana na nieco zbyt intensywnym przyglądaniu się księciu
elfów.
– Wróć do swojej medytacji – poprosił Cadderly w obawie, że jeśli Danica za bardzo się
rozproszy, próba się nie powiedzie. Pocałował ją ponownie, tym razem lekko, w policzek. –
Wiem, że ci się uda – dodał i odszedł.
Danica zaczerpnęła kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić i oczyścić umysł. Najpierw
spojrzała na kamień, przeszkodę na drodze poznania tajemnic Penpahga D’Ahna. Czuła gniew
wobec tego kamienia, wyobrażała sobie, że jest jej wrogiem. I nagle przestała o nim myśleć jak
o zagrożeniu, koncentrując swoją uwagę na otaczającej ją sali, źródle zakłóceń, których należało
się pozbyć.
Najpierw skupiła się na Elberecie. Ujrzała księcia, jego dziwne oczy wciąż patrzące w jej
stronę i nagle elf zniknął, a w jego miejscu pojawiła się czarna plama. Następny był Avery,
a zaraz potem ci, którzy stali obok niego. Danica podniosła wzrok, skupiając się na ogromnych
łukowatych sklepieniach gigantycznej sali. One również rozpłynęły się w ciemności.
– Phien denifi ca – wyszeptała, kiedy znikła kolejna grupa ludzi. – To tylko obrazy. – Całe
pomieszczenie w błyskawicznym tempie zastępował mrok. Pozostał jedynie głaz. I Cadderly.
Danica zostawiła Cadderly’ego na koniec. Stanowił jej najpotężniejsze wsparcie, był dla niej
równie wielkim źródłem siły, jak wewnętrzna dyscyplina. – Phien denifi ca.
Ale koniec końców i on również zniknął.
Danica wstała i wolno podeszła do wrogiego kamienia.
Nie możesz mi się oprzeć – pomyślała. – Jestem silniejsza.
Wykonywała dłońmi płynne, powolne ruchy składające się na złożony, skomplikowany
taniec i nadal psychicznie atakowała głaz, traktując go jak czującą istotę. Zapewniała samą
siebie, iż przekonuje tę istotę, że nie może jej zwyciężyć. To była technika Penpahga D’Ahna,
a Penpahg D’Ahn przełamał kamień.
Spojrzała poza głaz, wyobrażając sobie swoją głowę rozbijającą go i wyłaniającą się
z drugiej strony. Studiowała średnicę kamienia i mentalnie zredukowała ją do grubości kartki
pergaminu.
Jesteś pergaminem, a ja jestem silniejsza – poinformowała w myślach kamień.
Trwało to długie minuty. Ręce Daniki wykonywały niekończący się taniec, nogi przesuwały
się po podłodze, pozostając zawsze w idealnej równowadze, i nagle z ust dziewczyny popłynął
cichy, melodyjny i rytmiczny śpiew, ostatni element, który miał dopełnić harmonii ciała i ducha.
To stało się tak nagle, że tłum ledwie zdążył gwałtowniej zaczerpnąć powietrza. Danica
postąpiła dwa szybkie kroki do przodu. Każdy mięsień w jej smukłym ciele zdawał się wysuwać
naprzód i w dół, pchając jej czoło w stronę kamienia.
Przez dłuższą chwilę nic nie widziała ani nie słyszała. Była tylko ciemność, która stopniowo
blakła, zastępowana przez kolejne obrazy.
Młoda mniszka rozejrzała się zdumiona, aż dostrzegła leżący przed sobą na podłodze głaz
rozłupany na dwie, prawie równe, części.
Ktoś oplótł j ą ramieniem i wiedziała, że to Cadderly.
– Jesteś teraz uczennicą Penpahga D’Ahna, dostąpiłaś najwyższego wtajemniczenia! –
wyszeptał jej do ucha i usłyszała go wyraźnie, pomimo że zebrany tłum wybuchnął gwałtownymi
okrzykami radości.
Danica odwróciła się i przytuliła do niego, ale nie mogła się oprzeć, by nie spojrzeć na
Elberetha. Poważny książę elfów nie uśmiechał się, ale dostojnie klaskał w dłonie i wpatrywał się
w Danicę z aprobatą malującą się w błyszczących srebrnych oczach.
* * *
W pokoju nad wielką salą Przełożona na Księgach Pertelopa usłyszała radosne okrzyki
i domyśliła się, że Danica dopięła swego. Wcale jej to nie zdziwiło. Widziała to wydarzenie we
śnie i czuła, że był to sen proroczy. Cieszyła się z sukcesu i narastającej mocy Daniki, a także
z tego, że przez następnych kilka dni młoda mniszka będzie trwać u boku Cadderly’ego.
Pertelopa obawiała się o niego, tylko ona bowiem spośród wszystkich kapłanów w bibliotece
zdawała sobie sprawę, co go czekało w najbliższej przyszłości.
Pertelopa wiedziała, że jest on wybrańcem.
– Czy to wystarczy? – spytała półgłosem, ściskając w dłoniach Księgę Uniwersalnej
Harmonii, świętą księgę Deneira. – Czy przeżyjesz, drogi Cadderly, tak jak ja przeżyłam, czy
zew Deneira pochłonie cię i opróżni do cna?
Nieomal z drwiną wobec wypowiedzianych przed chwilą słów o przetrwaniu stwierdziła, że
ostra jak brzytwa skóra ponownie rozorała materiał długich rękawów jej szaty. Pertelopa
pokręciła głową i przycisnęła mocniej księgę do podołka.
Potencjał wiedzy i intuicji był w zasadzie nieograniczony, ale podobnie rzecz miała się
z potencjałem zniszczenia.
3
Intryga
Czarodziejka Dorigen nieśmiało wyciągnęła rękę w stronę klamki w drzwiach komnaty
Aballistera, swego przywódcy. Zaskoczona własnym wahaniem przed wizytą u człowieka,
którego uważała za mistrza, a który dawniej był jej kochankiem, gniewnie schwyciła klamkę
i weszła do środka.
Aballister siedział w wygodnym fotelu, wyglądając przez maleńkie okienko na Lśniące
Równiny i nową konstrukcję Zamczyska Trójcy, której budowę na jego rozkaz właśnie
rozpoczęto. Dorigen wydał się teraz mały, stary i wynędzniały – nie był już tym tryskającym
życiem, potężnym czarnoksiężnikiem, który ją uwiódł i rozpalił w niej żar namiętności. Nadal
emanowała z niego siła, ale ta moc tkwiła nie w ciele, a w magii, którą władał. Czarne włosy
miał przylepione do czaszki, jego oczy, dawniej ciemne, wyglądały teraz jak ziejące puste jamy,
zapadnięte głęboko w silnie pobrużdżonej twarzy.
Dorigen zastanawiała się, jak kiedykolwiek mogła uważać go za atrakcyjnego i jak mogła
leżeć obok tego wiotkiego worka kości, który widziała przed sobą. Odegnała od siebie te myśli
i upomniała się, że nauki Aballistera obdarzyły ją znamienną mocą i że choćby z tego względu
to, co uczyniła, było tego warte.
Sojusznik Aballistera, nietoperzoskrzydła istota imieniem Druzil, stał na biurku za
czarnoksiężnikiem, udając posążek. Przed biurkiem kulił się wyraźnie zdenerwowany
ork-żołnierz, zupełnie nie zdający sobie sprawy, że stworzenie oddalone zaledwie o kilka cali od
niego jest żywe.
Dorigen prawie nie patrzyła na orka, koncentrując uwagę na Druzilu, podstępnej kreaturze,
której ani trochę nie ufała. Druzil towarzyszył Barjinowi, kiedy ten został pokonany
w podziemiach Biblioteki Naukowej. Jedynym powodem, dla którego wszyscy w Zamczysku
Trójcy nie szeptali między sobą o roli impa w upadku Barjina, było to, iż praktycznie nikt prócz
Aballistera, Dorigen i trzeciego z czarnoksiężników Bogo Ratha nie wiedział w ogóle o jego
istnieniu. Aballister oświadczył wprawdzie, że przedstawi Druzila zamkowemu garnizonowi, ale
Dorigen przynajmniej na razie zdołała odwieść go od tego zamiaru.
Przeniosła wzrok na wychudłe oblicze czarnoksiężnika i niemal skrzywiła się ironicznie,
zauważywszy jego gwałtowną i niebezpieczną arogancję. Do tej pory Aballister starannie strzegł
Druzila jako swojej osobistej tajemnicy i Dorigen nie była pewna, jak ma rozumieć tak
drastyczną zmianę jego decyzji.
Ów pusty człowiek, który jakimś sposobem wymienił siłę fizyczną na magiczną moc,
w ciągu ostatnich kilku tygodni nabrał niewiarygodnej pewności siebie. Barjin jako przywódca
zakonu kleryków Zamczyska Trójcy był jego głównym rywalem w walce o władzę nad
triumwiratem. Teraz Barjina już nie było.
Druzilowi udało się mrugnąć porozumiewawczo do Dorigen. Gapowaty ork zupełnie tego nie
zauważył.
Dorigen odpowiedziała grymasem, po czym zwróciła się do Aballistera.
– Żądałeś, abym przyszła – rzuciła bez ogródek, przechodząc od razu do sedna.
– Tak – odrzekł obojętnie czarnoksiężnik, nawet na nią nie spojrzawszy. – Aballister –
wymamrotał do siebie, a potem dodał – a może Bonaduce.
Przez kilka chwil zastanawiał się nad każdym z tych słów, po czym spojrzał na Dorigen
z promiennym uśmiechem.
– A może Aballister Bonaduce? – zapytał. – Wolisz jedno albo drugie, czy może, kiedy już
będę władał całym tym regionem, powinienem używać zarówno imienia, jak i nazwiska?
– Za wcześnie jeszcze o tym rozstrzygać – upomniała go. – Nasza jedyna jak dotąd wyprawa
poniosła sromotną klęskę.
Spojrzała na orka, bez wątpienia jednego z przybocznych Ragnora, po czym przeniosła
wzrok na Aballistera, zdumiona, że czarnoksiężnik mógł okazać się tak zuchwały i bezczelny
w obliczu zausznika swego nowego rywala.
– Cierpliwości – uspokoił ją Aballister, wykonując łagodny ruch ręką. – Ragnor jest już na
granicy Shilmisty. Kiedy zdecyduje się wyruszyć, elfy zostaną zmiażdżone.
– Elfy to tylko niektórzy z naszych wrogów – zauważyła Dorigen, ponownie spoglądając na
roztrzęsionego orka.
Aballister odczekał chwilę, najwyraźniej rozkoszując się zmieszaniem czarodziejki, po czym
rozkazał orkowi odejść.
– Wróć do Ragnora i przekaż mu, że ma nasze błogosławieństwo, jak również
błogosławieństwo Talony – oświadczył. – Powodzenia w walce!
Ork obrócił się na pięcie i wybiegł z komnaty, zatrzaskując za sobą drzwi.
Uradowany Aballister klasnął w dłonie.
– Witaj, Pani Czarodziejko – rzucił Druzil, przeciągając jak zawsze ceremonialny zwrot
skierowany do kobiet parających się magią. Teraz, kiedy ork odszedł, mógł wreszcie rozłożyć
szeroko błoniaste skrzydła. – A jak się dziś miewa twój nosek?
Dorigen skrzywiła się, słysząc tę uwagę. Była przystojną kobietą – może trochę ciut przy
kości, jak na swój gust – o łagodnych, choć nieco pospolitych rysach i małych, acz lśniących
oczach barwy czystego bursztynu. Jedynym jej mankamentem był nos, który ranił próżność
czarodziejki.
Któregoś razu we wczesnym okresie praktykowania czarów Dorigen wykonała przy użyciu
specjalnego zaklęcia ogromny skok. Lądowanie nie było jednak doskonałe, spadając, straciła
bowiem równowagę i uderzyła twarzą w kamienną posadzkę. W efekcie złamała nos, który
skrzywił się ku policzkowi. Od tamtej pory nie zdołała go właściwie nastawić.
– Sam sobie witaj, impie – odparła Dorigen. Podeszła do biurka i zaczęła bębnić w blat
palcami tak, by widać było wyraźnie onyksowy pierścień, który nosiła. Druzil znał moc owego
pierścienia i zakrył się skrzydłami jakby w obawie, że lada moment czarodziejka może
potraktować go płomiennym zaklęciem.
– Nie chcę żadnych kłótni pomiędzy sojusznikami – rzekł rozbawiony tym wszystkim
Aballister. – Muszę podjąć szereg ważnych decyzji, na przykład, jak mam się nazwać, kiedy już
będę mógł używać stosownego tytułu.
Dorigen nie podzielała jego przesadnej pewności siebie.
– Pozostają jeszcze Carradoon i Biblioteka Naukowa – rzuciła ponuro.
Odniosła wrażenie, że Aballister skrzywił się na wzmiankę o bibliotece, ale nie miała co do
tego pewności, czarnoksiężnik bowiem doskonale ukrywał swoje emocje. Jego wynędzniałe
oblicze zawsze wydawało się obojętne.
– Lud Carradoonu podda się bez walki – skonstatował Aballister. – To przecież wieśniacy
i rybacy, a nie wojownicy. Widzisz zatem, droga Dorigen, że musimy już zacząć przygotowywać
się na to, co nas czeka po zakończeniu podboju. Riatavin znajduje się niedaleko, podobnie jak
Westgate. Musimy sprawiać wrażenie praworządnych i sprawiedliwych władców, aby
zaakceptowali nas rządzący z okolicznych królestw.
– Czyżby Aballister stał się dyplomatą? – spytała Dorigen. – Mówisz o prawie
i sprawiedliwości? Talona nie będzie zadowolona.
– To ja spotkałem awatara bogini – upomniał ją ostro Aballister.
Dorigen nie trzeba było tego przypominać. Właśnie owo spotkanie tak bardzo zmieniło
Aballistera, przeistaczając jego proste ambicje, by poznawać coraz wyższe arkana sztuki, w coś
bardziej złowrogiego i pochłaniającego. Nie było bynajmniej zbiegiem okoliczności, iż Dorigen
niedługo potem zerwała związek z czarnoksiężnikiem.
– Barjin nie żyje, a wśród naszych kleryków panuje chaos – ciągnął Aballister. – Nie wiemy,
jak wielkie straty poniesie Ragnor podczas swojej kampanii. Czy chciałabyś, abyśmy wszczęli
większą wojnę z sąsiednimi królestwami natychmiast po zakończeniu naszego pierwszego
podboju?
– Pierwszy podbój jeszcze się nie zaczął – ośmieliła się stwierdzić Dorigen.
Aballister wydawał się bliski wybuchu, ale szybko się zmitygował.
– Oczywiście – przyznał, zmieniając się w mgnieniu oka w starego, dobrego, cierpliwego
Aballistera Bonaduce. – Ale Ragnor jest obecnie na skraju Shilmisty i właśnie rozpoczyna
wypady w głąb puszczy elfów.
– Zastanowiłeś się nad konsekwencjami jego ewentualnej kampanii? – spytała Dorigen.
Druzil na blacie biurka westchnął i pokiwał łebkiem potakująco, jakby miał nadzieję, że ktoś
wyjaśni wreszcie istotne problemy coraz bardziej zadufanemu w sobie czarnoksiężnikowi.
– Ragnor jest potężny – zaczęła Dorigen. – I nie żywi wielkiego szacunku dla praktyków
magii.
– Możemy go pokonać – odparował Aballister. Dorigen potaknęła ruchem głowy.
– Być może – powiedziała – ale ile kosztowałby Zamczysko Trójcy taki konflikt? Wiem, że
nie żal ci Barjina, i całkiem słusznie – dodała, zauważywszy, że Aballister skrzywił się gniewnie.
– Ale porażka kapłana była dla nas wszystkich wielkim ciosem. Gdyby on i klątwa zdołali
pokonać Bibliotekę Naukową, moglibyśmy wyruszyć na Carradoon, zanim jeszcze Ragnor
rozpoczął kampanię w Shilmiście. Teraz nie możemy, bo kapłani z biblioteki strzegą miasta.
Jeżeli Ragnor odniesie zwycięstwo nad elfami, nie ponosząc przy tym poważniejszych strat,
osiągnie spory prestiż. Kto wie, może zacznie się zastanawiać, jak sąsiednie królestwa przyjęłyby
króla ogrilliona.
Ta bezkompromisowa wypowiedź podziałała na Aballistera jak cios maczugą. Siedział
nieruchomo na swoim fotelu, wpatrując się długo w przestrzeń.
– Od dawna wie o tym zagrożeniu – rozległ się nagle w myślach Dorigen obcy głos.
Kobieta przeniosła wzrok na Druzila, który zerknął na nią znad krawędzi skrzydeł.
– Ale nie chce tego zaakceptować – dodał imp – bo jest pochłonięty rozważaniem kwestii,
czy powinien nazywać siebie Aballister Dobroczyńca czy Bonaduce Zdobywca.
Dorigen nie miała wątpliwości, że imp był szczery w swoich sarkastycznych stwierdzeniach,
niemniej z trudem mogła uwierzyć, że chowaniec potrafi być tak bezczelny w sytuacji, gdy jego
pan znajduje się tuż obok. Roztropnie nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok od impa i spojrzała
na czarnoksiężnika.
– Nie ma wątpliwości, że to ty sprawujesz władzę nad Zamczyskiem Trójcy – rzuciła – ale
musimy być ostrożni, bo sytuacja jest ogólnie niepewna, a twoja pozycja zagrożona. Kto wie, czy
nie pojawi się nowy kleryk, by zająć miejsce Barjina i przejąć władzę nad zakonem? Kto wie, jak
silny stanie się Ragnor?
– A co z Boygiem Rathem? – spytał podejrzliwie Aballister, myśląc o trzecim i najmniej
wprawnym czarnoksiężniku z Zamczyska Trójcy, którego zarówno Aballister, jak i Dorigen
traktowali jak dziecko. Czarnoksiężnik nazywał się w rzeczywistości Bogo Rath, ale oni nawet
bezpośrednio do niego zwracali się per Boygo. – A co z tobą? – dodał po chwili.
– Nie powinieneś wątpić w moją lojalność – zapewniła go Dorigen. – Podczas twojej
nieobecności rzeczywiście snułam plany co do władania triumwiratem, ale wiem, jakie
rozwiązania są najlepsze i jestem bardziej cierpliwa, niż ci się wydaje. Jeżeli chodzi o Boyga... –
urwała i uśmiechnęła się, jakby myśl, że młody adept sztuki czarnoksięskiej mógłby podjąć
rywalizację ze starym wyjadaczem w rodzaju Aballistera Bonaduce była zbyt absurdalna, by
w ogóle o niej myśleć. Śmiech Aballistera potwierdził, że on również w pełni podziela jej
przekonanie.
– A zatem klerycy i Ragnor – rzekł czarnoksiężnik. – I żaden z nich nie stanowi
poważniejszego zagrożenia, jeżeli będziemy dostatecznie czujni i ostrożni.
– Ragnor jest daleko stąd – rzuciła Dorigen, chcąc w ten sposób dać mu coś do zrozumienia.
Aballister przez chwilę przyglądał się czarodziejce z uwagą, jakby chciał zrozumieć, o co jej
naprawdę chodzi.
– Ragnor nie przyjmie cię w swoim obozie z otwartymi ramionami – stwierdził po namyśle.
– Nie boję się go – odparła Dorigen i trzykrotnie klasnęła w dłonie. Drzwi do komnaty
ponownie się otworzyły i stanął w nich mężczyzna mierzący blisko siedem stóp wzrostu, odziany
w przednie jedwabie, pod którymi rysowała się muskularna sylwetka. Włosy miał długie, gęste,
splecione w opadające na ramiona warkocze, a bladoniebieskie oczy wpatrywały się z napięciem
w przestrzeń. Aballister nie rozpoznałby go, gdyby nie brązowy odcień skóry i tatuaż w kształcie
polarnego robaka na czole.
– Ależ to nie może być... – zaczął czarnoksiężnik.
– Tiennek – potwierdziła Dorigen. – Barbarzyńca, którego wyłuskałam z cieni Wielkiego
Lodowca w odległej Yaasie.
– Droga Dorigen – zawołał czarnoksiężnik, a w jego głosie zabrzmiało zarówno szczere
zdumienie, jak i pogarda. – Ty go ucywilizowałaś!
Tiennek warknął.
– Może troszkę – odparła Dorigen. – Ale nie złamałam jego ducha. To byłoby wbrew moim
zamierzeniom, a poza tym nie miałabym żadnej przyjemności z jego towarzystwa.
Słysząc te słowa, Aballister mimowolnie zgrzytnął zębami. Wizja byłej kochanki
w ramionach tego osiłka ani trochę nie przypadła mu do gustu.
– Imponujący – przyznał. – Obawiałbym się jednak wystawić go przeciwko Ragnorowi.
Tiennek ponownie warknął, tym razem ciszej.
– Bez urazy – dodał pospiesznie Aballister. Czarnoksiężnik nie czuł się swobodnie
w towarzystwie niebezpiecznego ulubieńca Dorigen. Sięgnął pod biurko i wymacał palcami
różdżkę, którą rozniósłby barbarzyńcę w drobny mak, gdyby Tiennek wykonał najmniejszy ruch
świadczący, iż zamierza go zaatakować.
– Twój barbarzyński towarzysz jest bez wątpienia silny, to być może najsilniejszy człowiek,
jakiego widziałem – ciągnął Aballister, ponownie przenosząc wzrok na Dorigen – ale wątpię, by
jakikolwiek człowiek był w stanie pokonać w walce Ragnora. Ogrillion zabiłby go, a ty
musiałabyś ponownie wybrać się na Wielki Lodowiec, żeby znaleźć sobie następnego.
– Ja również nigdy nie widziałam, by ktokolwiek pokonał Ragnora – przyznała czarodziejka.
– Może twoje przypuszczenia są słuszne, ale Tiennek z pewnością okazałby się niełatwym
przeciwnikiem. W jego piersi bije serce wojownika Białego Robaka, a ja dałam mu jeszcze coś
R.A. Salvatore Mroki Puszczy (In Sylvan Shadows) Pięcioksiąg Cadderlyego – Księga II Tłumaczenie: Robert Lipski
Brianowi, Genowi i Caitlin, moim trzem małym pigułkom na motywację.
Prolog Cadderly zamierzał właśnie umoczyć pióro w kałamarzu, gdy nagle zmienił zdanie i odłożył je na pulpit. Spojrzał przez okno na korony drzew otaczające gmach Biblioteki Naukowej i zobaczył białą wiewiórkę – Percivala, przenoszącą z mozołem żołędzie wzdłuż rynny na niższym poziomie. Był miesiąc eleasias, Gorące Słońce, środek lata. Na wysoko położonej przełęczy Gór Śnieżnych panował nieznośny upał i blask. Cadderly’emu wszystko wydawało się takie samo jak zawsze – a w każdym razie próbował się o tym przekonywać. Percival igrał w promieniach słońca – biblioteka znów była bezpieczna i panował w niej spokój. Reszta lata zapowiadała się zgoła przyjemnie. Przyjdzie mu spędzić je na błogim lenistwie i odprężających przechadzkach. Jak zawsze. Oparł brodę na dłoni, po czym przesunął palcami po jasnobrązowych włosach. Usiłował skupić się na spokojnych obrazach, które miał przed sobą – leniwym, jasnym światku Gór Śnieżnych, ale w głębi duszy wciąż widział wpatrzone w siebie oczy. Oczy człowieka, którego zabił. Już nigdy nic nie będzie takie samo. Szare oczy Cadderly’ego nie rozpalą się zbyt szybko figlarnymi iskierkami, a na jego ustach nie wykwitnie chłopięcy radosny uśmiech. Młody uczeń z determinacją zanurzył koniec pióra w atramencie i wygładził przed sobą pergamin. ZAPIS NUMER SIEDEMNAŚCIE SPORZĄDZONY PRZEZ CADDERLY’EGO Z CARRADOONU UCZNIA DELEGATA ZAKONU DENEIRA CZWARTEGO DNIA ELEASIASA, 1361 (ROKU DZIEWIC) Minęło już pięć tygodni od śmierci Barjina, a mimo to nadal widzę jego oczy. Przerwał i wykreślił tę myśl, zarówno z pergaminu, jak i ze swego umysłu. Ponownie wyjrzał przez okno, upuścił pióro i mocno potarł dłońmi skronie. To było ważne – upomniał sam siebie. Od ponad tygodnia niczego nie napisał, a gdyby zawiódł w rocznych poszukiwaniach, skutki dla całego regionu mogłyby okazać się fatalne. Pióro ponownie przesunęło się w stronę kałamarza. Minęło już pięć tygodni, odkąd pokonaliśmy klątwę, która spadla na Bibliotekę Naukową. Od tej pory miało miejsce kilka smutnych wydarzeń – Ivan i Pikel Bouldershoulderowie opuścili bibliotekę, ponieważ Pikel nie zrezygnował ze swego pragnienia zostania druidem. Życzę Pikelowi jak najlepiej, ale wątpię, czy inni druidzi zechcą przyjąć w swoje szeregi krasnoluda. Krasnoludy nie powiedziały, dokąd się wybierają (i wątpię, aby same to wiedziały). Bardzo mi ich brakuje, bo właśnie oni, Danica i Newander byli prawdziwymi bohaterami w walce ze złym kapłanem o imieniu Barjin – jeżeli faktycznie tak się nazwał. Cadderly przerwał na chwilę. Podanie imienia człowieka, którego zabił, nie ułatwiło mu sytuacji. Potrzebował trochę czasu, by skupić się na informacji, którą chciał zawrzeć w kolejnym
zapisie, dotyczącej rozmowy, jaką odbył z prowadzącymi przesłuchanie kapłanami. Klerycy, którzy przywołali ducha zmarłego, ostrzegli mnie, bym potraktował ich odkrycia raczej jako prawdopodobne niż jako pewne. Wyjaśnili, że informacje zza grobu są zwykle niejasne i dwuznaczne, a uparty duch Barjina okazał się dla kapłanów równie twardym przeciwnikiem po śmierci, jak i za życia. Uzyskano niewiele informacji, ale klerycy zdołali stwierdzić, że zły kapłan zamieszany był w spisek dotyczący podboju całego tego regionu i – jak przypuszczam – zagrożenie to nie zostało bynajmniej zażegnane. To tylko zwiększa wagę mojego zadania. Ponownie minęło wiele chwil, zanim Cadderly był w stanie kontynuować. Patrzył na plamy słonecznych promieni i białą wiewiórkę i usiłował odegnać od siebie wspomnienie tych wpatrzonych w niego martwych oczu. Barjin wypowiedział jeszcze jedno imię – Talona – a to źle wróży zarówno bibliotece, jak i całemu regionowi. Talonę nazywa się Panią Trucizn. Jest to zła bogini chaosu i nie obowiązują jej żadne reguły moralne. Muszę w tym miejscu wspomnieć o pewnej sprzeczności, Barjin bowiem nie odpowiadał typowemu wizerunkowi wyznawcy Talony. Nie miał blizn na ciele, co jest podstawową cechą kapłanów oddających cześć Pani Trucizn. Jednakże święty symbol, jaki nosił – trójząb z trzema małymi buteleczkami na końcach – przypomina symbol Talony, trójkąt z wpisanymi weń trzema łzami. Niemniej jednak nawet ten ślad pozwala jedynie na domysły i wysuwanie bardziej lub mniej racjonalnych wniosków. Należy zebrać jak najwięcej konkretnych informacji, a obawiam się, że czasu jest niewiele. Właśnie dziś moje poszukiwania przybrały inny obrót. Książę Elbereth z Shilmisty, najbardziej szanowany wódz elfów, przybył do Biblioteki Naukowej, przywożąc ze sobą rękawice zabrane członkom oddziału niedźwieżuków napotkanych w puszczy elfów. Na rękawicach widnieją insygnia identyczne z symbolem na szacie Barjina. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że niedźwieżuki i kapłan zła byli sprzymierzeńcami. Przełożeni nie podjęli jeszcze decyzji, ale zgadzają się, że ktoś powinien wyruszyć z Elberethem w drogę powrotną do puszczy. Wydaje się logiczne, iż tym kimś będę ja. Tu moje poszukiwania dobiegły kresu – wykorzystałem wszystkie dostępne informacje dotyczące Talony. Nasz zasób wiedzy na jej temat nie jest, niestety, zbyt wielki. Co się tyczy magicznego eliksiru, którego użył Barjin, przejrzałem wszystkie bardziej znane woluminy dotyczące alchemii i czarnoksięskich wywarów, jak również skonsultowałem się z Vicerem Belagiem, rezydującym w bibliotece alchemikiem. W miarę możliwości i czasu konieczne będą dalsze badania, ale moje poszukiwania utknęły w martwym punkcie. Belago jest przekonany, że dowiedziałby się więcej na temat eliksiru, gdyby butelka znalazła się w jego posiadaniu, ale przełożeni stanowczo opierają się tym żądaniom. Dolne katakumby zostały zapieczętowane – rzekomo nie wolno tam wchodzić – a butelka pozostała tam, gdzie ją zostawiłem, w misce ze
święconą wodą w pomieszczeniu, w którym Barjin wzniósł swój plugawy ołtarz. Pozostałe tropy prowadzą do Shilmisty. Zawsze chciałem odwiedzić ów czarodziejski las, ujrzeć na własne oczy taniec elfów i usłyszeć ich melancholijne pieśni. Jednak nie w takich okolicznościach. Cadderly odłożył pióro i podmuchał na pergamin, aby osuszyć inkaust. Jego zapis wydawał się przeraźliwie krótki, zważywszy że przez wiele dni nie zamieścił nawet najkrótszej notatki, a teraz trzeba było tak wiele nadrobić. To musiało jednak wystarczyć, bowiem miał w myślach zbyt duży mętlik, by móc go uporządkować i sporządzić rzetelny zapis. Osierocony we wczesnym dzieciństwie, Cadderly mieszkał w Bibliotece Naukowej, odkąd sięgał pamięcią. Budynek ten był prawdziwą fortecą, której w nowoczesnych czasach aż do pojawienia się Barjina nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Orkowie, gobliny, nieumarli czy kapłani zła byli dla Cadderly’ego jedynie postaciami z zakurzonych starych ksiąg. Nagle wszystko stało się aż nazbyt realne, a on znalazł się w samym środku tego wiru wydarzeń. Inni kapłani, nawet Przełożony na Księgach Avery nazywali go bohaterem za to, czego dokonał, by zwyciężyć Barjina. Cadderly miał jednak na ten temat inne zdanie. Wszystkimi jego poczynaniami kierowały chaos, przypadek i ślepy traf. Nawet śmierć Barjina była dziełem przypadku. Czy można ją jednak nazwać szczęśliwym trafem? Młody kapłan naprawdę nie wiedział, czego Deneir się po nim spodziewa. Przypadek czy nie, zabójstwo Barjina nie dawało mu spokoju. Widział jego martwe oczy w myślach i snach... Wpatrywały się w niego, oskarżały. Kapłan-uczeń musiał nosić na swoich barkach brzemię bohatera, złożone tam przez innych, ale obawiał się, iż ciężar ten jest dla niego zbyt wielki. Załamie się prędzej czy później. Za oknem Percival tańczył i igrał przy rynnie ściekowej, podczas gdy ciepłe promienie słońca przebijały się przez gąszcz listowia potężnych dębów i klonów rosnących na przełęczy. Daleko, bardzo daleko w dole migotało Jezioro Impresk, spokojne i lśniące łagodnie w letnim słońcu. W przekonaniu Cadderly’ego, bohatera, wszystko to było tylko fasadą, za którą skrywał się strach.
1 Z zaskoczenia Zmierzchało. Pięćdziesięciu elfów łuczników leżało w ukryciu wzdłuż pierwszego wzniesienia. Z tyłu czekało pięćdziesięciu następnych, rozmieszczonych na szczycie drugiego ze wzgórz na wyżynnym obszarze Shilmisty, znanym jako Dells. Wśród drzew zamigotały ognie pochodni. – To nie jest czoło kolumny – ostrzegła Shayleigh i rzeczywiście, niebawem dużo bliżej niż linia żagwi pojawiły się sylwetki goblinów, szybko i bezszelestnie przemykających pośród ciemności. Fiołkowe oczy Shayleigh migotały żywo w blasku gwiazd. Kaptur płaszcza naciągnęła głęboko na czoło, obawiając się, że błysk jej złotych włosów pośród stonowanych barw nocy mógłby zdradzić ich pozycję. Gobliny idące na czele były coraz bliżej. Doskonale wyszkolone elfy trzymały potężne łuki w gotowości do strzału – żaden z nich nie zadrżał pod wpływem ogromnego wysiłku, jakim było napinanie cięciwy. Wojownicy rozglądali się wokoło z pewnym niepokojem, oczekując na rozkaz Shayleigh, a ich dyscyplina została poddana poważnej próbie, w miarę jak orkowie, gobliny i inne większe, bardziej złowrogie postacie zbliżały się do podnóża pagórka. Shayleigh szybko przeszła wzdłuż szeregu. – Wypuszczacie dwie strzały, a potem odwrót – zadecydowała, posługując się szeptem i językiem migowym. – Na mój rozkaz. Orkowie byli już na zboczu i pięli się wolno ku grani. Mimo to Shayleigh zwlekała z wydaniem rozkazu, uważając, że jeśli wśród jej wrogów wybuchnie panika, łatwiej będzie można ich osaczyć. Potężny ork, oddalony o dziesięć kroków od grani, zatrzymał się nagle, węsząc. Idący jego śladem również przystanęli, rozglądając się wokoło i usiłując dociec, co wyczuł ich towarzysz. Stwór o świńskim pysku odchylił głowę do tyłu, próbując dostrzec nieco wyraźniej niezwykłą postać leżącą zaledwie kilka stóp przed nim. – Teraz! – rozległ się okrzyk Shayleigh. Ork dowódca nie zdołał nawet wydać ostrzegawczego piśnięcia, kiedy strzała trafiła go w twarz, a siła uderzenia odrzuciła ciało w tył. Stwór stoczył się bezwładnie po zboczu. Monstra wzdłuż całej północnej strony pagórka zaczęły wrzeszczeć przeraźliwie i padać, niektóre trafione w ułamku sekundy nawet trzema bądź czterema strzałami. I wtedy zadrżała ziemia – drugi szereg armii najeźdźców ruszył do natarcia. Potwory wiedziały już, że wróg zajmuje stanowiska bojowe na szczycie wzgórza. Prawie wszystkie strzały wypuszczone przez elfy w równej salwie dosięgły celu, nie zdołały jednak powstrzymać
naporu potwornych zaślinionych kreatur. Zgodnie z planem Shayleigh i jej drużyna wycofali się, a atakujące gobliny, orkowie i ogry niemal deptały im po piętach. Galladel, król elfów z Shilmisty, dowodzący drugą linią łuczników, dał im znak do oddania salwy, kiedy tylko potwory wyłoniły się spoza krawędzi wierzchołka pierwszego wzgórza. Strzały jedna po drugiej przeszywały czoła najeźdźców. Grupa czterech elfów obrała sobie za cel ogromne ogry – wielkie potwory padały jak ścięte drzewa. Grupa Shayleigh dotarła na drugie wzgórze i zajęła pozycje za swoimi towarzyszami, po czym nałożyła strzały na cięciwy długich łuków i przyłączyła się do masakry. Dolina pomiędzy wzgórzami z przerażającą szybkością zamieniała się w krwawą jatkę. Jeden ogr wymknął się z gromady i niemal dotarł do obronnej linii elfów – zdołał nawet unieść maczugę do ciosu – ale tuzin strzał zagłębił się w jego piersi. Oszołomiony stwór zachwiał się. Nieustraszona Shayleigh przeskoczyła ponad najbliższym łucznikiem i przeszyła ostrzem miecza serce potwora. * * * Kiedy tylko mag Tintagel usłyszał, że w Dells rozgorzała walka, pojął, że zarówno on, jak i jego trzej praktykujący magię współpracownicy znajdą się na drodze monstrualnych najeźdźców. Magowi miało towarzyszyć tylko dwunastu łuczników, tym jednak – o czym Tintagel doskonale wiedział – więcej czasu zajmowało opatrywanie rannych i utrzymywanie kontaktu z głównymi siłami na zachodzie niż walka. Czterej czarodzieje elfów starannie opracowali plan obrony i wierzyli w możliwości swej sztuki. Jeżeli zasadzka w Dells miała się udać, Tintagel i jego towarzysze musieli utrzymać pozycje na wschodzie. Nie wolno im było zawieść. Zwiadowca minął Tintagela, a mag odgarnął z czoła gęste ciemne kędziory i zmrużywszy niebieskie oczy spojrzał ku północy. – Mieszana grupa – wyjaśnił młody elf, oglądając się za siebie. – Głównie gobliny, ale idzie za nimi również sporo orków. Tintagel zatarł ręce i skinął na swoich towarzyszy. Wszyscy czterej jednocześnie zainicjowali zaklęcie i niebawem niebo na północ od ich pozycji wypełniło się lepkimi włóknami opadającymi ku ziemi i tworzącymi pomiędzy drzewami gęstą pajęczynę. Ostrzeżenie zwiadowcy nadeszło w ostatniej chwili, bowiem nim jeszcze pajęczyna została ukończona, we włókna zaplątało się kilka goblinów. Od północy dały się słyszeć krzyki. Napór goblinów i orków, choć zaciekły, nie był w stanie przełamać zaklęcia, i wiele potworów skonało zmiażdżonych wśród pajęczyn, podczas gdy inne
z ustami i nozdrzami zaklejonymi przez lepkie sieci zostały skazane na powolną śmierć przez uduszenie. Kilku przydzielonych czarodziejom łuczników starannie wybierało cele, oszczędzając drogocenne strzały – szyli z łuków tylko wtedy, gdy uważali, że jakiś potwór ma szansę uwolnić się z kleistej pułapki. Tintagel zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy najeźdźcy wpadli w zasadzkę. Nadal pozostało ich wielu, bardzo wielu, ale przynajmniej zaklęcia dały elfom w Dells trochę cennego czasu. * * * Drugie wzgórze padło, jednak zanim to się stało, dziesiątki martwych najeźdźców zasłały całą kotlinę. Odwrót elfów był szybki – w dół zbocza, ponad stertami liści u jego podnóża i na szczyt kolejnego pagórka, by tam zająć kolejną pozycję obronną. Dochodzące od wschodu wrzaski powiedziały Shayleigh, że właśnie stamtąd nadciągają znaczne siły potworów. Daleko na pomocy ciemności rozpraszał blask setek pochodni. – Ilu was jest? – wyszeptała bezgłośnie wojowniczka. Jakby w odpowiedzi po południowym stoku drugiego wzgórza spłynęła czarna fala. Na dnie kotliny na najeźdźców czekała niespodzianka. Elfy przeskoczyły nad stertami liści, wiedziały bowiem, że pod nimi znajdują się doły z długimi, ostrymi szpikulcami na dnie. Natarcie zostało powstrzymane. Na najeźdźców spadł grad strzał, który poważnie naruszył ich szyki. Gobliny padały jeden po drugim. Twarde ogry odpowiadały złowrogimi warknięciami na tuziny strzał przeszywających ich ciała tylko po to, by w chwilę później stać się celem kolejnych dziesięciu czy dwunastu. Elfy wyły w dzikiej wściekłości, śląc zabójczy deszcz na złowrogich intruzów, lecz na twarzy Shayleigh nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Wiedziała, że główne siły, podążające za szpicą, będą lepiej zorganizowane i dużo bardziej zdyscyplinowane. – Śmierć wrogom Shilmisty! – wrzasnął gruby elf, podrywając się z ziemi i unosząc w górę zaciśniętą pięść. W odpowiedzi potężny głaz przeciął mrok, trafiając nieroztropnego wojownika w policzek i nieomal pozbawiając go głowy. – Gigant! – dobiegły pełne przerażenia okrzyki z kilku różnych stanowisk naraz. Kolejny głaz przemknął ze świstem niemal o włos od osłoniętej kapturem głowy Shayleigh. * * * Czarodzieje nie byli w stanie wytworzyć dostatecznie dużo pajęczyn, by odciąć cały wschodni region. Wiedzieli o tym od początku i wybrali konkretne drzewa, na których zawiesili lepkie włókna, tworząc tym samym labirynt mający spowolnić wrogie oddziały. Tintagel i jego
trzej towarzysze skinęli ponuro głowami jeden do drugiego, zajęli z góry upatrzone pozycje u wylotu poszczególnych tuneli i przygotowali kolejne zaklęcia. – Weszli do drugiego korytarza! – zawołał zwiadowca. Tintagel policzył w myślach do pięciu, po czym klasnął w dłonie. Na ten sygnał czterej magowie zaintonowali jednocześnie tę samą śpiewną inkantację. Dostrzegli sylwetki przemykające korytarzami, ciemne i rozmyte wśród szarych pajęczyn. Najwyraźniej udało im się rozwikłać zagadkę i odnaleźć wyjście z labiryntu. Na czele podążały pałające żądzą mordu gobliny. Czarodzieje nie stracili jednak zimnej krwi, koncentrując się na zaklęciach i ufając, że właściwie oszacowali czas, jaki zajmie napastnikom przebycie labiryntu. Gromady goblinów ruszyły w ich stronę, trzymając się z dala od lepkich włókien pajęczyn. Jeden po drugim magowie unieśli ręce i wypowiedzieli ostatnie inicjujące sylaby. Smugi płomieni przecięły mrok, podążając w głąb kolejnych korytarzy. Gobliny nie zdążyły nawet krzyknąć, a już ich zwęglone szczątki spoczęły na leśnym poszyciu, które miało stać się ich grobem. * * * – Pora ruszać – rzucił Galladel do Shayleigh, a wojowniczka po raz pierwszy nie zaoponowała. Puszcza poza drugim wzgórzem jarzyła się blaskiem tak wielu pochodni, że zrobiło się jasno jak w dzień, a mimo to wciąż pojawiały się kolejne światła. Shayleigh nie potrafiła określić, ilu gigantów zajęło pozycje za wzgórzem, ale sądząc po liczbie głazów ciskanych w stronę elfów, musiało ich być co najmniej kilku. – Jeszcze pięć strzał! – rzuciła do swoich żołnierzy. Wiele elfów nie było w stanie wykonać tego rozkazu. Musiały rzucić swoje łuki i dobyć mieczy, ponieważ drużyna niedźwieżuków, które mimo dość znacznych rozmiarów skradały się bezszelestnie, zdołała przedrzeć się od zachodu. Shayleigh pobiegła, by stanąć do walki, świadoma, że jeśli niedźwieżukom uda się choć przez chwilę opóźnić ich odwrót, armia elfów zostanie zmiażdżona. Zanim jednak tam dotarła, wprawne elfy wysiekły w pień większość napastników, okupując to stratą tylko jednego ze swych towarzyszy. Trzy elfy otoczyły ostatniego potwora, kolejna grupa ścigała dwa niedźwieżuki wycofujące się ku zachodowi. Z boku wyłonił się jeszcze jeden, ale na jego drodze stanęła wojowniczka elfów. Shayleigh ruszyła pędem w tę stronę. Rozpoznała dziewczynę – była to Cellanie, zbyt niedoświadczona, by poradzić sobie z przeciwnikiem tak potężnym jak niedźwieżuk. Zanim dotarła na miejsce, Cellanie była już martwa – wielka maczuga niedźwieżuka
zgruchotała jej czaszkę. Mierzący siedem stóp goblinoid stał nad swoją ofiarą, odsłaniając w złowieszczym uśmiechu pożółkłe zęby. Shayleigh potrząsnęła głową i warknęła głośno, jakby szykowała się do ataku. Niedźwieżuk stanął w rozkroku, ściskając mocno maczugę, nagle jednak dziewczyna zatrzymała się i wykorzystała siłę rozpędu, by cisnąć mieczem. Niedźwieżuk stał oszołomiony. Miecze nie powinny służyć tego typu atakom! Jeśli jednak wątpił w inteligencję Shayleigh, decydującej się na rzut ciężką bronią, czy w jej wprawę w wykonaniu tej sztuczki, wystarczyło mu jedynie spuścić wzrok i spojrzeć na swoją pierś, a raczej na rękojeść miecza wibrującą uparcie zaledwie pięć cali od jego porośniętych gęstą szczeciną żeber. Krew buchała z rany, spływając po rękojeści zachlapując ziemię. Niedźwieżuk przeniósł wzrok na Shayleigh, po czym runął martwy u jej stóp. – Na zachód! – krzyknęła, podbiegając, by wydobyć swój miecz. – Tak jak było zaplanowane! Na zachód! – Chwyciła okrwawioną rękojeść i szarpnęła, ale broń nie chciała wysunąć się z rany. Shayleigh przejmowała się bardziej odwrotem swojej drużyny niż faktem, że była chwilowo bezbronna. Oglądając się za siebie, by sprawdzić, jak przebiega wycofywanie wojsk, postawiła stopę na piersi martwego niedźwieżuka i zacisnęła mocno obie ręce na rękojeści miecza. Kiedy usłyszała nad sobą parsknięcie, zrozumiała, że popełniła błąd. Obie ręce miała zajęte, nie była w stanie zadać ani sparować ciosu. Uniosła wzrok, by zobaczyć kolejnego niedźwieżuka uzbrojonego w nabijaną ostrymi ćwiekami maczugę. * * * Magowie, którzy przybyli, by dołączyć do sprzymierzeńców, skoncentrowali magiczne ataki na pochodniach wrogów znajdujących się za drugim wzgórzem. Czarodziejskie płomienie ożywały pod wpływem pirotechnicznej magii. Tryskały snopy iskier, wypalając ciała potworów, które znalazły się w ich zasięgu. Inne żagwie buchały gęstym dymem, który oślepiał, dusił i zmuszał monstra, by padały na ziemię bądź też wycofywały się w pośpiechu. Dzięki temu magicznemu wsparciu, które powstrzymało dalszy atak wrogów, elfy oczyściły niebawem trzecie wzgórze. * * * Obok twarzy Shayleigh pojawił się nagle jasny błysk, który poparzył ją i oślepił. W pierwszej chwili myślała, że to efekt uderzenia maczugą niedźwieżuka, ale kiedy odzyskała
wzrok, stwierdziła, że nadal stoi nad zabitym przez siebie monstrum, ściskając oburącz rękojeść miecza. Dopiero po chwili dostrzegła drugiego potwora opartego plecami o drzewo, z wypaloną na wylot dziuraw brzuchu. Naładowana energią sierść stwora zdawała się tańczyć i falować. Shayleigh domyśliła się, iż był to efekt trafienia wytworzonym przez czarodzieja piorunem. Obok niej pojawił się Tintagel. – Chodź – powiedział, pomagając jej wydobyć miecz z klatki piersiowej martwego niedźwieżuka. – Spowolniliśmy natarcie wroga, ale tak wielkich mrocznych sił nie da się powstrzymać. Od zachodu napotkano już silne ośrodki oporu. Shayleigh usiłowała odpowiedzieć, ale stwierdziła, że jej szczęka nie porusza się tak, jak powinna. Czarodziej spojrzał na dwóch łuczników ze swej ochrony. – Zabierzcie nieszczęsną Cellanie – rzucił ponuro. – Nie możemy wycofywać się, pozostawiając umarłych, by nasi okrutni wrogowie mogli wykorzystywać ich dla swojej rozrywki! Tintagel wziął Shayleigh za rękę i prowadząc ją, ruszył w ślad za ostatnimi wycofującymi się elfami. * * * Krzyki i przeraźliwe wrzaski rozbrzmiewały ze wszystkich stron, ale elfy nie wpadały w panikę. Trzymały się ściśle ustalonego planu i realizowały go z misterną perfekcją. Od zachodu napotkały niewielkie źródła oporu, ale nierówny teren działał na ich korzyść, a przeciw wolniejszym, mniej zwinnym potworom, zwłaszcza że elfy nawet w biegu potrafiły szyć ze swych łuków z zabójczą celnością. Wszystkie oddziały potworów zostały wycięte w pień, a elfy kontynuowały odwrót bez strat. Zanim wojownicy przegrupowali się i pozwolili sobie na krótki odpoczynek, niebo na wschodzie zaróżowiło się, zwiastując nadejście świtu. Shayleigh nie brała już tej nocy udziału w walkach i dobrze, że się tak stało, bowiem głowa bolała ją tak bardzo, iż bez pomocy Tintagela nie była wręcz w stanie utrzymać się na nogach. Czarodziej przez cały czas trwał u jej boku, a gdyby zostali osaczeni przez wroga, był gotów nawet umrzeć w jej obronie. – Z całego serca proszę cię o wybaczenie – powiedział, kiedy rozbili nowy obóz na południe od Dells. – Niedźwieżuk był zbyt blisko. Musiałem zainicjować piorun tuż obok ciebie. – Przepraszasz za to, że uratowałeś mi życie? – spytała Shayleigh. Każde słowo, które wypowiadała, sprawiało jej ból. – Twoja twarz jest mocno poparzona – rzekł Tintagel, dotykając lekko jej lśniącego, zaczerwienionego policzka i krzywiąc się przy tym w grymasie sympatii.
– Zagoi się – odparła Shayleigh, uśmiechając się z wysiłkiem. – Lepsze to, niż żeby niedźwieżuk roztrzaskał mi głowę maczugą! – Przestała się uśmiechać, ale nie z powodu bólu, lecz na wspomnienie Cellanie osuwającej się na ziemię. – Ilu straciliśmy? – spytała ponuro. – Troje – odparł równie posępnie Tintagel. – Tylko troje – rozległ się głos króla Galladela. – Tylko troje. A ziemię przy Dells splamiła krew setek goblinów i ich sojuszników. Mówią nawet, że tej nocy padł jeden gigant. – Galladel skrzywił się, widząc czerwoną, poparzoną twarz Shayleigh. – To nic takiego – odparła wojowniczka, zauważywszy jego spojrzenie. Machnęła obojętnie ręką.. Galladel, zakłopotany, odwrócił wzrok. – Jesteśmy twoimi dłużnikami – powiedział, ponownie się uśmiechając. – Dzięki twemu sprytnemu planowi tej nocy odnieśliśmy wielkie zwycięstwo. – Pokiwał głową, poklepał Shayleigh po ramieniu i oddalił się, czekało nań bowiem wiele innych palących spraw. Grymas Shayleigh dał Tintagelowi do zrozumienia, że wojowniczka nie podziela optymizmu Galladela. – Wygraliśmy – upomniał ją czarodziej. – Mogliśmy ponieść dużo większe straty. Sądząc po jego niepewnym tonie, Shayleigh domyśliła się, że nie musi dzielić się z nim swoimi obawami. Uderzyli na wroga z zaskoczenia, na polu walki, które uprzednio przygotowali, a nieprzyjaciel nie znał wszak tego terenu. Stracili tylko trójkę wojowników, to fakt, ale Shayleigh miała wrażenie, że tych troje martwych elfów miało dla ich sprawy większe znaczenie niż zabite goblinoidy, których – zdawałoby się – niezliczone mrowie szturmowało północną granicę Shilmisty. A poza tym pomimo zaskoczenia i dokonanej masakry to elfy, a nie najeźdźcy, zostały zmuszone do odwrotu.
2 Księga warta przeczytania Spotkałeś księcia Elberetha? – spytał Cadderly’ego Przełożony na Księgach Avery Schell, kiedy młody uczeń wszedł do gabinetu dziekana Thobicusa. Korpulentny przełożony przetarł chustką pyzate oblicze. Sapał i dyszał, próbując zaczerpnąć dostatecznie dużo powietrza. Jeszcze zanim pojawiła się klątwa chaosu, Avery’ego nie można było nazwać szczupłym. Teraz był jednak przeraźliwie gruby, co stanowiło efekt niesłychanej orgii obżarstwa, w której brał udział wraz z kilkunastoma innymi mistrzami. Wskutek działania klątwy zdarzały się przypadki, że kapłani dosłownie umierali z przejedzenia. – Musisz wybierać się każdego ranka na dłuższy spacer – powiedziała Przełożona na Księgach Pertelopa, zadbana, siwiejąca już kobieta o orzechowych oczach, które wciąż jeszcze lśniły jak oczy młodej dziewczyny. Cadderly przyjrzał się jej uważnie, stając obok Avery’ego. Pertelopa była jego ulubioną nauczycielką, zadumaną, nierzadko pełną wzgardy kobietą, która częściej kierowała się zdrowym rozsądkiem niż żelaznymi zasadami. Zwrócił uwagę, że od czasu klątwy chaosu nosiła zawsze długą, sięgającą do kostek suknię z rękawami, zasznurowaną ciasno przy kołnierzu, i rękawiczki. Nigdy dotąd Pertelopa nie była tak skromna, naturalnie jeśli to skromność była przyczyną doboru jej strojów. Nie rozmawiała jednak na ten temat ani z Cadderlym, ani z nikim innym. Nie chciała mówić o niczym, co się zdarzyło, gdy w bibliotece zapanowała klątwa chaosu. Cadderly niespecjalnie się tym przejmował, ponieważ pomimo nowego stylu ubierania się Pertelopa psychicznie zupełnie się nie zmieniła. Kiedy się jej przyglądał, położyła dłoń na wydatnym kałdunie Avery’ego i poruszyła nim energicznie, czym kompletnie zaskoczyła zarówno przełożonego, jak i dziekana Thobicusa, chudego i pomarszczonego kierownika biblioteki. Z ust Cadderly’ego dobył się chichot. Nie zdołał się powstrzymać. Obaj mistrzowie zmierzyli go posępnymi spojrzeniami, ale Pertelopa mrugnęła doń łobuzersko, aby go pocieszyć. Przez cały ten czas książę Elbereth, wyprostowany i sztywny, o kruczoczarnych włosach i oczach srebrzystych jak nurt górskiego strumienia, nie okazywał nawet najdrobniejszych uczuć. Stojąc jak posąg obok drewnianego biurka dziekana Thobicusa, zauważył, że Cadderly przeniósł na niego wzrok, i odpowiedział ostrym, przenikliwym spojrzeniem. Cadderly był tak poruszony, że nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. – No i? – rzucił Avery. Młody kapłan w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi, toteż Avery wskazał na księcia elfów. – Nie – odrzekł natychmiast Cadderly. – Nie miałem zaszczytu zostać formalnie przedstawiony, choć sporo słyszałem o księciu Elberecie od momentu jego przybycia tutaj przed
trzema dniami. Młody uczeń uśmiechnął się promiennie, przy czym kąciki jego szarych oczu skierowały się ku górze. Odgarnął z czoła zmierzwione kosmyki jasnobrązowych włosów i wyciągnął rękę do Elberetha. – Miło mi cię poznać! Elbereth wahał się przez chwilę, zanim zdecydował się podać mu swoją. Pokiwał posępnie głową, a Cadderly, pomimo radosnego uśmiechu, poczuł się zażenowany i zakłopotany. Znowu nie wiedział, jak powinien się zachować. Elbereth przybył tu, przywożąc być może katastrofalne wieści, a Cadderly, który całe życie spędził w zaciszu biblioteki, po prostu nie wiedział, jak zareagować w takiej sytuacji. – To uczeń, o którym ci mówiłem – wyjaśnił elfowi Avery. – Cadderly z Carradoonu, wielce pomysłowy młody człowiek. Uścisk dłoni Elberetha okazał się niewiarygodnie silny jak na tak wiotką i szczupłą istotę, kiedy zaś elf gwałtownym gestem odwrócił dłoń Cadderly’ego, młody uczeń praktycznie się nie opierał. Elbereth przyjrzał się wnętrzu jego dłoni, pocierając kciukiem podstawę palców. – To nie są dłonie wojownika – zauważył spokojnie. – Nigdy nie mówiłem, że jestem wojownikiem – odparł Cadderly, zanim Avery czy Thobicus zdążyli cokolwiek wyjaśnić. Dziekan i przełożony spojrzeli na niego z wyrzutem i tym razem nawet pobłażliwa Pertelopa nie była w stanie mu pomóc. I znowu mijały sekundy. Przełożony na Księgach Avery chrząknął głośno, by przełamać napięcie. – Cadderly naprawdę jest wojownikiem – wyjaśnił. – To on pokonał zarówno złego kapłana Barjina, jak i hordy jego nieumarłych popleczników. Na drodze stanęła mu nawet mumia, ale i z nią dał sobie radę! Jego słowa bynajmniej nie napawały Cadderly’ego dumą. Wystarczyła wzmianka o martwym kapłanie, by ponownie go ujrzał, jak leży pod ścianą kaplicy w katakumbach, z wyrwaną wybuchem wielką dziurą w klatce piersiowej, i wpatruje się niewidzącymi oczami w swego zabójcę. – Ale to nie wszystko – ciągnął Avery, podchodząc, by objąć pulchnym spoconym ramieniem młodego ucznia. – Cadderly jest wojownikiem, a jego największą broń stanowi wiedza. Mamy zagadkę, książę, obawiam się, że wielce niebezpieczną. I powiadam ci, że ten oto uczeń potrafi ją rozwikłać. Oświadczenie Avery’ego sprawiło, iż na barkach młodzieńca spoczął znacznie większy ciężar niż waga pulchnego ramienia przełożonego. Cadderly nie był tego całkiem pewny, ale wydawało mu się, że bardziej lubił Avery’ego
przed wydarzeniami związanymi z klątwą chaosu. W owych czasach przełożonemu nieraz udawało się uprzykrzyć mu życie. Pod wpływem działania klątwy Avery wyznał Cadderly’emu nieomal ojcowską miłość i obecnie przyjaźń mistrza była dla młodego ucznia jeszcze bardziej uciążliwa niż poprzednie – zdawałoby się – bezwzględne i obcesowe traktowanie. – Dość tego gadania – rzucił drżącym głosem dziekan Thobicus. Jego słowa niejednokrotnie brzmiały niczym zduszony jęk. – Wybraliśmy Cadderly’ego jako naszego przedstawiciela w tej sprawie. Podjęliśmy decyzję. Książę Elbereth będzie musiał się do niej zastosować. Elf odwrócił się do siedzącego dziekana i dostojnie skłonił głowę. Thobicus odpowiedział tym samym gestem. – Powiedz Cadderly’emu o rękawicach i o tym, w jaki sposób znalazły się w twym posiadaniu – polecił. Elbereth sięgnął do kieszeni podróżnego płaszcza. Rozchylił przy tym jego poły i Cadderly mógł przez chwilę podziwiać wspaniałą zbroję księcia elfów – misterną kolczugę z połączonych złotych i srebrnych kółek – po czym wyjął rękawice, z których każda ozdobiona była haftem przedstawiającym identyczny wzór w kształcie trójzęba z butelkami, taki sam jak na szacie Barjina. Elbereth podał jedną z rękawic Cadderly’emu. – Zło rzadko dociera w głąb Shilmisty – zaczął – niemniej jednak zawsze jesteśmy czujni, zwarci i gotowi. Do naszej puszczy wdarła się drużyna niedźwieżuków. Żaden nie uszedł z życiem. Dla Cadderly’ego nie było to żadną nowością – plotki na ten temat krążyły w bibliotece od dnia przybycia księcia. Skinął więc głową i obejrzał rękawicę. – Taki sam jak u Barjina – powiedział w końcu, wskazując na symbol wyhaftowany na materiale. – Ale co on oznacza? – spytał zniecierpliwiony Avery. – To adaptacja symbolu Talony – wyjaśnił Cadderly, wzruszając ramionami, by dać im do zrozumienia, że sam nie do końca rozumie jego sens. – Niedźwieżuki były uzbrojone w zatrute sztylety – stwierdził Elbereth. – To pasowałoby do zasad Pani Trucizn. – Słyszałeś o Talonie? – spytał Cadderly. Srebrne oczy Elberetha rozbłysły jak blask księżyca na spienionych falach, po czym elf rzucił mu drwiące spojrzenie. – Młody człowieku, żyję już ponad trzy stulecia. Ty w chwili śmierci pozostaniesz nadal młody, pomimo iż będzie ci może dane przeżyć więcej lat niż innym przedstawicielom twej rasy. Cadderly powstrzymał się przed ostrą ripostą, wiedząc, że niewiele by wskórał, czyniąc sobie z elfa wroga. – Nie lekceważ tego, co mogę wiedzieć ja, książę Shilmisty – ciągnął wyniośle Elbereth. –
Nie jesteśmy prostym ludem, który marnuje całe lata na tańcach pod gwiazdami, w co wielu, niestety, wierzy. Cadderly już miał odpowiedzieć w ostrych słowach, gdy Pertelopa, wywierająca nań jak zwykle kojący wpływ, stanęła tuż przed nimi. Wyjęła rękawicę z rąk młodzieńca, ponownie mrugnęła filuternie, po czym niezbyt delikatnie nastąpiła mu na stopę. – Nigdy nie pomyślelibyśmy w ten sposób o naszych przyjaciołach z Shilmisty – stwierdziła. – My z Biblioteki Naukowej często zasięgamy rady u prastarego Galladela, twojego ojca i króla. Elbereth, najwyraźniej uspokojony i mile połechtany, skinął szarmancko głową. – Jeżeli to faktycznie sekta Talony, do jakich wniosków nas to prowadzi? – zapytał dziekan Thobicus. Cadderly bezradnie wzruszył ramionami. – Nie wiem – odparł. – Od Czasów Kłopotów wiele się zmieniło. Nie znamy jeszcze zamiarów i metod działania rozmaitych sekt, ale wątpię, by zbieg okoliczności przywiódł Barjina do nas, a drużynę niedźwieżuków do Shilmisty, zwłaszcza że wszyscy oni nosili nie tradycyjny symbol Talony, ale nieco zmieniony jego wariant. Wygląda na to, iż mamy do czynienia z odłamem renegatów, choć należy przyznać, iż ich ataki są w pełni skoordynowane. – Pojedziesz do Shilmisty – rzekł do Cadderly’ego Elbereth. Uczeń przez chwilę sądził, że elf zwraca się do niego z prośbą, ale kiedy ujrzał jego beznamiętną twarz i nieugięte spojrzenie, zrozumiał, iż był to rozkaz. Bezradnie przeniósł wzrok na przełożonych i dziekana, ale wszyscy oni – w tym także Pertelopa – odpowiedzieli mu potakującymi skinieniami. – Kiedy? – zwrócił się do dziekana Thobicusa, próbując ominąć hipnotyczne spojrzenie Elberetha. – Za kilka dni – odparł Thobicus. – Należy poczynić odpowiednie przygotowania. – Kilka dni to może być zbyt długo dla mojego ludu – odparł tym samym tonem Elbereth, nadal świdrując wzrokiem Cadderly’ego. – Wyruszymy tak szybko, jak to tylko możliwe. – To było najlepsze, co mógł zaproponować Thobicus. – Ponieśliśmy poważne straty, książę. W drodze jest już emisariusz zakonu Ilmatera, pragnący przeprowadzić dochodzenie w sprawie grupy kapłanów, których znaleziono martwych w jednym z ich pokoi. Będzie chciał dokonać przesłuchań świadków, w tym także Cadderly’ego. – A więc niech Cadderly zostawi mu pisemne zeznanie – odrzekł Elbereth – albo niech emisariusz zaczeka, dopóki świadek nie wróci z Shilmisty. Mnie, dziekanie, nie obchodzą umarli, lecz żywi. Ku zdumieniu Cadderly’ego dziekan nie zaoponował. Spotkanie przerwał przełożony Avery, w bibliotece miał się bowiem owego dnia odbyć niezwykły pokaz. Wielu miało ochotę go zobaczyć, Cadderly zaś w żadnym wypadku nie chciał przegapić tego wydarzenia.
– Chodź z nami, książę – zaproponował korpulentny przełożony, idąc tuż obok swego ucznia. Cadderly rzucił Avery’emu cierpkie spojrzenie. Nie był pewien, czy chce, by wyniosły elf im towarzyszył. – Jedna z przebywających u nas kapłanek, Danica Maupoissant z Westgate zamierza dokonać zaiste niezwykłego wyczynu. Elbereth spojrzał ukradkiem na młodego ucznia – było wręcz oczywiste, że ten nie chciał przebywać dłużej w jego towarzystwie – po czym uśmiechnął się i wyraził zgodę. Cadderly, pogrążając się w coraz większej konsternacji, czuł, że Elbereth przyjął zaproszenie Avery’ego tylko po to, by zrobić mu na złość. Weszli do ogromnej, otoczonej kolumnami sali na parterze biblioteki, której ściany zdobiły kobierce przedstawiające chwałę dwóch czołowych bóstw tego miejsca – Deneira i Oghmy. Znajdowała się tam już większość kapłanów obu zakonów, blisko setka mężczyzn i kobiet zebranych w szerokim kręgu wokół kamiennego bloku opartego na dwóch drewnianych kozłach. Danica klęczała w bezruchu na macie kilka stóp od głazu. Miała zamknięte oczy, a ręce splecione na piersiach i skrzyżowane w nadgarstkach. Była drobną, mierzącą zaledwie pięć stóp wzrostu kobietą, a kiedy klęczała przed wielkim kamieniem, wydawała się jeszcze mniejsza. Cadderly oparł się pragnieniu podejścia do niej, uświadomiwszy sobie, iż jest pogrążona w głębokiej medytacji. – Czy to kapłanka? – spytał Elbereth z pewną dozą podniecenia w głosie. Cadderly odwrócił głowę i zmierzył elfa spojrzeniem. Zauważył delikatne iskierki w srebrnych oczach Elberetha. – To Danica – odrzekł Avery. – Piękna, nieprawdaż? Rzeczywiście tak było. Danica miała idealną twarz o delikatnych rysach i gęstą czuprynę truskawkowoblond włosów sięgających do ramion. – Niech to piękno nie zwiedzie cię, książę – ciągnął z dumą Avery, jakby Danica była jego własnym dzieckiem. – Danica należy do najwspanialszych wojowniczek, jakie miałem okazję widzieć. Jej dłonie są zabójczą bronią, a oddanie i dyscyplina nie mają sobie równych. Iskierki w oczach Elberetha nie przygasły. Te lśniące plamki światła kłuły serce Cadderly’ego niczym ostra włócznia. Przygotowanie czy nie, Cadderly postanowił podejść do Daniki. Przedarł się przez szereg widzów i ukląkł przy niej, po czym delikatnie wyciągnął rękę, by musnąć kosmyk jej drugich włosów. Nawet nie drgnęła. – Danico – wyszeptał, ujmując jej zwodniczo miękką dłoń. Otworzyła oczy o pięknych brązowych tęczówkach, których widok za każdym razem przejmował go dreszczem. Szeroki uśmiech dziewczyny powiedział Cadderly’emu, że się nie gniewa, choć przerwał jej medytację.
– Obawiałam się, że nie przyjdziesz – wyszeptała. – Tysiąc ogrów nie byłoby w stanie mnie powstrzymać – odparł. – Nie dziś. Cadderly obejrzał się przez ramię, spoglądając na głaz. Wydawał się taki duży i twardy, a Danica tak delikatna. – Jesteś pewna? – zapytał. – Jestem gotowa – odparła z powagą. – Wątpisz we mnie? Cadderly cofnął się w myślach o kilka tygodni do owego koszmarnego dnia, kiedy wszedł do pokoju Daniki i znalazł ją półprzytomną na podłodze, po tym jak wielokrotnie uderzyła głową w podobny kamień. Jej rany zagoiły się dawno temu, uleczone maściami i czarami najpotężniejszych kleryków, ale Cadderly nigdy nie zapomniał, że była wówczas bliska śmierci, i pamiętał uczucie pustki, które ogarnęło go na myśl, że mógłby ją utracić. – Byłam wówczas pod wpływem klątwy – wyjaśniła Danica, z łatwością czytając w jego myślach. – Mgła nie pozwoliła mi osiągnąć właściwego poziomu koncentracji. Studiowałam pisma Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna... – Wiem – zapewnił Cadderly, gładząc jej delikatną dłoń. – I wiem, że jesteś gotowa. Wybacz mi moje obawy. Nie biorą się z wątpliwości wobec ciebie, twojego oddania czy wiedzy. Jego uśmiech był szczery, choć wyczuwało się w nim pewne napięcie. Przysunął się bliżej, jakby chciał ją pocałować, ale nagle zrezygnował i rozejrzał się wokoło. – Nie chcę zakłócić twojej koncentracji – wykrztusił. Danica znała prawdę – wiedziała, że przypomniał sobie o zebranych wokoło widzach i to właśnie spowodowało jego zakłopotanie. Roześmiała się głośno, jak zawsze oczarowana jego niewinnością. – Czy to cię nie podnieca? – spytała z ironicznym sarkazmem, aby pocieszyć zdenerwowanego młodzieńca. – O tak – odrzekł uczeń. – Zawsze chciałem zakochać się w kimś, kto potrafi przebić głową solidny głaz. – Tym razem roześmiali się oboje. Nagle Danica zauważyła Elberetha i w mgnieniu oka spoważniała. Książę elfów świdrował ją wzrokiem, wyglądało to tak, jakby patrzył na wskroś niej. Obciągnęła mocniej nieco rozluźnioną szatę, czując się pod wpływem tego spojrzenia jak naga, ale nie odwróciła wzroku. – To jest książę Elbereth? – zapytała drżącym głosem. Cadderly przyglądał się jej przez chwilę, po czym przeniósł wzrok na Elberetha. Co mi tam zebrani ludzie, pomyślał i pochyliwszy się, pocałował ją żarliwie, odwracając jej uwagę od elfa. Tym razem to nie Cadderly, a Danica się zmieszała. Nie wiedział, czy było to skutkiem pocałunku, czy faktu, że została przyłapana na nieco zbyt intensywnym przyglądaniu się księciu elfów. – Wróć do swojej medytacji – poprosił Cadderly w obawie, że jeśli Danica za bardzo się
rozproszy, próba się nie powiedzie. Pocałował ją ponownie, tym razem lekko, w policzek. – Wiem, że ci się uda – dodał i odszedł. Danica zaczerpnęła kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić i oczyścić umysł. Najpierw spojrzała na kamień, przeszkodę na drodze poznania tajemnic Penpahga D’Ahna. Czuła gniew wobec tego kamienia, wyobrażała sobie, że jest jej wrogiem. I nagle przestała o nim myśleć jak o zagrożeniu, koncentrując swoją uwagę na otaczającej ją sali, źródle zakłóceń, których należało się pozbyć. Najpierw skupiła się na Elberecie. Ujrzała księcia, jego dziwne oczy wciąż patrzące w jej stronę i nagle elf zniknął, a w jego miejscu pojawiła się czarna plama. Następny był Avery, a zaraz potem ci, którzy stali obok niego. Danica podniosła wzrok, skupiając się na ogromnych łukowatych sklepieniach gigantycznej sali. One również rozpłynęły się w ciemności. – Phien denifi ca – wyszeptała, kiedy znikła kolejna grupa ludzi. – To tylko obrazy. – Całe pomieszczenie w błyskawicznym tempie zastępował mrok. Pozostał jedynie głaz. I Cadderly. Danica zostawiła Cadderly’ego na koniec. Stanowił jej najpotężniejsze wsparcie, był dla niej równie wielkim źródłem siły, jak wewnętrzna dyscyplina. – Phien denifi ca. Ale koniec końców i on również zniknął. Danica wstała i wolno podeszła do wrogiego kamienia. Nie możesz mi się oprzeć – pomyślała. – Jestem silniejsza. Wykonywała dłońmi płynne, powolne ruchy składające się na złożony, skomplikowany taniec i nadal psychicznie atakowała głaz, traktując go jak czującą istotę. Zapewniała samą siebie, iż przekonuje tę istotę, że nie może jej zwyciężyć. To była technika Penpahga D’Ahna, a Penpahg D’Ahn przełamał kamień. Spojrzała poza głaz, wyobrażając sobie swoją głowę rozbijającą go i wyłaniającą się z drugiej strony. Studiowała średnicę kamienia i mentalnie zredukowała ją do grubości kartki pergaminu. Jesteś pergaminem, a ja jestem silniejsza – poinformowała w myślach kamień. Trwało to długie minuty. Ręce Daniki wykonywały niekończący się taniec, nogi przesuwały się po podłodze, pozostając zawsze w idealnej równowadze, i nagle z ust dziewczyny popłynął cichy, melodyjny i rytmiczny śpiew, ostatni element, który miał dopełnić harmonii ciała i ducha. To stało się tak nagle, że tłum ledwie zdążył gwałtowniej zaczerpnąć powietrza. Danica postąpiła dwa szybkie kroki do przodu. Każdy mięsień w jej smukłym ciele zdawał się wysuwać naprzód i w dół, pchając jej czoło w stronę kamienia. Przez dłuższą chwilę nic nie widziała ani nie słyszała. Była tylko ciemność, która stopniowo blakła, zastępowana przez kolejne obrazy. Młoda mniszka rozejrzała się zdumiona, aż dostrzegła leżący przed sobą na podłodze głaz rozłupany na dwie, prawie równe, części.
Ktoś oplótł j ą ramieniem i wiedziała, że to Cadderly. – Jesteś teraz uczennicą Penpahga D’Ahna, dostąpiłaś najwyższego wtajemniczenia! – wyszeptał jej do ucha i usłyszała go wyraźnie, pomimo że zebrany tłum wybuchnął gwałtownymi okrzykami radości. Danica odwróciła się i przytuliła do niego, ale nie mogła się oprzeć, by nie spojrzeć na Elberetha. Poważny książę elfów nie uśmiechał się, ale dostojnie klaskał w dłonie i wpatrywał się w Danicę z aprobatą malującą się w błyszczących srebrnych oczach. * * * W pokoju nad wielką salą Przełożona na Księgach Pertelopa usłyszała radosne okrzyki i domyśliła się, że Danica dopięła swego. Wcale jej to nie zdziwiło. Widziała to wydarzenie we śnie i czuła, że był to sen proroczy. Cieszyła się z sukcesu i narastającej mocy Daniki, a także z tego, że przez następnych kilka dni młoda mniszka będzie trwać u boku Cadderly’ego. Pertelopa obawiała się o niego, tylko ona bowiem spośród wszystkich kapłanów w bibliotece zdawała sobie sprawę, co go czekało w najbliższej przyszłości. Pertelopa wiedziała, że jest on wybrańcem. – Czy to wystarczy? – spytała półgłosem, ściskając w dłoniach Księgę Uniwersalnej Harmonii, świętą księgę Deneira. – Czy przeżyjesz, drogi Cadderly, tak jak ja przeżyłam, czy zew Deneira pochłonie cię i opróżni do cna? Nieomal z drwiną wobec wypowiedzianych przed chwilą słów o przetrwaniu stwierdziła, że ostra jak brzytwa skóra ponownie rozorała materiał długich rękawów jej szaty. Pertelopa pokręciła głową i przycisnęła mocniej księgę do podołka. Potencjał wiedzy i intuicji był w zasadzie nieograniczony, ale podobnie rzecz miała się z potencjałem zniszczenia.
3 Intryga Czarodziejka Dorigen nieśmiało wyciągnęła rękę w stronę klamki w drzwiach komnaty Aballistera, swego przywódcy. Zaskoczona własnym wahaniem przed wizytą u człowieka, którego uważała za mistrza, a który dawniej był jej kochankiem, gniewnie schwyciła klamkę i weszła do środka. Aballister siedział w wygodnym fotelu, wyglądając przez maleńkie okienko na Lśniące Równiny i nową konstrukcję Zamczyska Trójcy, której budowę na jego rozkaz właśnie rozpoczęto. Dorigen wydał się teraz mały, stary i wynędzniały – nie był już tym tryskającym życiem, potężnym czarnoksiężnikiem, który ją uwiódł i rozpalił w niej żar namiętności. Nadal emanowała z niego siła, ale ta moc tkwiła nie w ciele, a w magii, którą władał. Czarne włosy miał przylepione do czaszki, jego oczy, dawniej ciemne, wyglądały teraz jak ziejące puste jamy, zapadnięte głęboko w silnie pobrużdżonej twarzy. Dorigen zastanawiała się, jak kiedykolwiek mogła uważać go za atrakcyjnego i jak mogła leżeć obok tego wiotkiego worka kości, który widziała przed sobą. Odegnała od siebie te myśli i upomniała się, że nauki Aballistera obdarzyły ją znamienną mocą i że choćby z tego względu to, co uczyniła, było tego warte. Sojusznik Aballistera, nietoperzoskrzydła istota imieniem Druzil, stał na biurku za czarnoksiężnikiem, udając posążek. Przed biurkiem kulił się wyraźnie zdenerwowany ork-żołnierz, zupełnie nie zdający sobie sprawy, że stworzenie oddalone zaledwie o kilka cali od niego jest żywe. Dorigen prawie nie patrzyła na orka, koncentrując uwagę na Druzilu, podstępnej kreaturze, której ani trochę nie ufała. Druzil towarzyszył Barjinowi, kiedy ten został pokonany w podziemiach Biblioteki Naukowej. Jedynym powodem, dla którego wszyscy w Zamczysku Trójcy nie szeptali między sobą o roli impa w upadku Barjina, było to, iż praktycznie nikt prócz Aballistera, Dorigen i trzeciego z czarnoksiężników Bogo Ratha nie wiedział w ogóle o jego istnieniu. Aballister oświadczył wprawdzie, że przedstawi Druzila zamkowemu garnizonowi, ale Dorigen przynajmniej na razie zdołała odwieść go od tego zamiaru. Przeniosła wzrok na wychudłe oblicze czarnoksiężnika i niemal skrzywiła się ironicznie, zauważywszy jego gwałtowną i niebezpieczną arogancję. Do tej pory Aballister starannie strzegł Druzila jako swojej osobistej tajemnicy i Dorigen nie była pewna, jak ma rozumieć tak drastyczną zmianę jego decyzji. Ów pusty człowiek, który jakimś sposobem wymienił siłę fizyczną na magiczną moc, w ciągu ostatnich kilku tygodni nabrał niewiarygodnej pewności siebie. Barjin jako przywódca zakonu kleryków Zamczyska Trójcy był jego głównym rywalem w walce o władzę nad
triumwiratem. Teraz Barjina już nie było. Druzilowi udało się mrugnąć porozumiewawczo do Dorigen. Gapowaty ork zupełnie tego nie zauważył. Dorigen odpowiedziała grymasem, po czym zwróciła się do Aballistera. – Żądałeś, abym przyszła – rzuciła bez ogródek, przechodząc od razu do sedna. – Tak – odrzekł obojętnie czarnoksiężnik, nawet na nią nie spojrzawszy. – Aballister – wymamrotał do siebie, a potem dodał – a może Bonaduce. Przez kilka chwil zastanawiał się nad każdym z tych słów, po czym spojrzał na Dorigen z promiennym uśmiechem. – A może Aballister Bonaduce? – zapytał. – Wolisz jedno albo drugie, czy może, kiedy już będę władał całym tym regionem, powinienem używać zarówno imienia, jak i nazwiska? – Za wcześnie jeszcze o tym rozstrzygać – upomniała go. – Nasza jedyna jak dotąd wyprawa poniosła sromotną klęskę. Spojrzała na orka, bez wątpienia jednego z przybocznych Ragnora, po czym przeniosła wzrok na Aballistera, zdumiona, że czarnoksiężnik mógł okazać się tak zuchwały i bezczelny w obliczu zausznika swego nowego rywala. – Cierpliwości – uspokoił ją Aballister, wykonując łagodny ruch ręką. – Ragnor jest już na granicy Shilmisty. Kiedy zdecyduje się wyruszyć, elfy zostaną zmiażdżone. – Elfy to tylko niektórzy z naszych wrogów – zauważyła Dorigen, ponownie spoglądając na roztrzęsionego orka. Aballister odczekał chwilę, najwyraźniej rozkoszując się zmieszaniem czarodziejki, po czym rozkazał orkowi odejść. – Wróć do Ragnora i przekaż mu, że ma nasze błogosławieństwo, jak również błogosławieństwo Talony – oświadczył. – Powodzenia w walce! Ork obrócił się na pięcie i wybiegł z komnaty, zatrzaskując za sobą drzwi. Uradowany Aballister klasnął w dłonie. – Witaj, Pani Czarodziejko – rzucił Druzil, przeciągając jak zawsze ceremonialny zwrot skierowany do kobiet parających się magią. Teraz, kiedy ork odszedł, mógł wreszcie rozłożyć szeroko błoniaste skrzydła. – A jak się dziś miewa twój nosek? Dorigen skrzywiła się, słysząc tę uwagę. Była przystojną kobietą – może trochę ciut przy kości, jak na swój gust – o łagodnych, choć nieco pospolitych rysach i małych, acz lśniących oczach barwy czystego bursztynu. Jedynym jej mankamentem był nos, który ranił próżność czarodziejki. Któregoś razu we wczesnym okresie praktykowania czarów Dorigen wykonała przy użyciu specjalnego zaklęcia ogromny skok. Lądowanie nie było jednak doskonałe, spadając, straciła bowiem równowagę i uderzyła twarzą w kamienną posadzkę. W efekcie złamała nos, który
skrzywił się ku policzkowi. Od tamtej pory nie zdołała go właściwie nastawić. – Sam sobie witaj, impie – odparła Dorigen. Podeszła do biurka i zaczęła bębnić w blat palcami tak, by widać było wyraźnie onyksowy pierścień, który nosiła. Druzil znał moc owego pierścienia i zakrył się skrzydłami jakby w obawie, że lada moment czarodziejka może potraktować go płomiennym zaklęciem. – Nie chcę żadnych kłótni pomiędzy sojusznikami – rzekł rozbawiony tym wszystkim Aballister. – Muszę podjąć szereg ważnych decyzji, na przykład, jak mam się nazwać, kiedy już będę mógł używać stosownego tytułu. Dorigen nie podzielała jego przesadnej pewności siebie. – Pozostają jeszcze Carradoon i Biblioteka Naukowa – rzuciła ponuro. Odniosła wrażenie, że Aballister skrzywił się na wzmiankę o bibliotece, ale nie miała co do tego pewności, czarnoksiężnik bowiem doskonale ukrywał swoje emocje. Jego wynędzniałe oblicze zawsze wydawało się obojętne. – Lud Carradoonu podda się bez walki – skonstatował Aballister. – To przecież wieśniacy i rybacy, a nie wojownicy. Widzisz zatem, droga Dorigen, że musimy już zacząć przygotowywać się na to, co nas czeka po zakończeniu podboju. Riatavin znajduje się niedaleko, podobnie jak Westgate. Musimy sprawiać wrażenie praworządnych i sprawiedliwych władców, aby zaakceptowali nas rządzący z okolicznych królestw. – Czyżby Aballister stał się dyplomatą? – spytała Dorigen. – Mówisz o prawie i sprawiedliwości? Talona nie będzie zadowolona. – To ja spotkałem awatara bogini – upomniał ją ostro Aballister. Dorigen nie trzeba było tego przypominać. Właśnie owo spotkanie tak bardzo zmieniło Aballistera, przeistaczając jego proste ambicje, by poznawać coraz wyższe arkana sztuki, w coś bardziej złowrogiego i pochłaniającego. Nie było bynajmniej zbiegiem okoliczności, iż Dorigen niedługo potem zerwała związek z czarnoksiężnikiem. – Barjin nie żyje, a wśród naszych kleryków panuje chaos – ciągnął Aballister. – Nie wiemy, jak wielkie straty poniesie Ragnor podczas swojej kampanii. Czy chciałabyś, abyśmy wszczęli większą wojnę z sąsiednimi królestwami natychmiast po zakończeniu naszego pierwszego podboju? – Pierwszy podbój jeszcze się nie zaczął – ośmieliła się stwierdzić Dorigen. Aballister wydawał się bliski wybuchu, ale szybko się zmitygował. – Oczywiście – przyznał, zmieniając się w mgnieniu oka w starego, dobrego, cierpliwego Aballistera Bonaduce. – Ale Ragnor jest obecnie na skraju Shilmisty i właśnie rozpoczyna wypady w głąb puszczy elfów. – Zastanowiłeś się nad konsekwencjami jego ewentualnej kampanii? – spytała Dorigen. Druzil na blacie biurka westchnął i pokiwał łebkiem potakująco, jakby miał nadzieję, że ktoś
wyjaśni wreszcie istotne problemy coraz bardziej zadufanemu w sobie czarnoksiężnikowi. – Ragnor jest potężny – zaczęła Dorigen. – I nie żywi wielkiego szacunku dla praktyków magii. – Możemy go pokonać – odparował Aballister. Dorigen potaknęła ruchem głowy. – Być może – powiedziała – ale ile kosztowałby Zamczysko Trójcy taki konflikt? Wiem, że nie żal ci Barjina, i całkiem słusznie – dodała, zauważywszy, że Aballister skrzywił się gniewnie. – Ale porażka kapłana była dla nas wszystkich wielkim ciosem. Gdyby on i klątwa zdołali pokonać Bibliotekę Naukową, moglibyśmy wyruszyć na Carradoon, zanim jeszcze Ragnor rozpoczął kampanię w Shilmiście. Teraz nie możemy, bo kapłani z biblioteki strzegą miasta. Jeżeli Ragnor odniesie zwycięstwo nad elfami, nie ponosząc przy tym poważniejszych strat, osiągnie spory prestiż. Kto wie, może zacznie się zastanawiać, jak sąsiednie królestwa przyjęłyby króla ogrilliona. Ta bezkompromisowa wypowiedź podziałała na Aballistera jak cios maczugą. Siedział nieruchomo na swoim fotelu, wpatrując się długo w przestrzeń. – Od dawna wie o tym zagrożeniu – rozległ się nagle w myślach Dorigen obcy głos. Kobieta przeniosła wzrok na Druzila, który zerknął na nią znad krawędzi skrzydeł. – Ale nie chce tego zaakceptować – dodał imp – bo jest pochłonięty rozważaniem kwestii, czy powinien nazywać siebie Aballister Dobroczyńca czy Bonaduce Zdobywca. Dorigen nie miała wątpliwości, że imp był szczery w swoich sarkastycznych stwierdzeniach, niemniej z trudem mogła uwierzyć, że chowaniec potrafi być tak bezczelny w sytuacji, gdy jego pan znajduje się tuż obok. Roztropnie nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok od impa i spojrzała na czarnoksiężnika. – Nie ma wątpliwości, że to ty sprawujesz władzę nad Zamczyskiem Trójcy – rzuciła – ale musimy być ostrożni, bo sytuacja jest ogólnie niepewna, a twoja pozycja zagrożona. Kto wie, czy nie pojawi się nowy kleryk, by zająć miejsce Barjina i przejąć władzę nad zakonem? Kto wie, jak silny stanie się Ragnor? – A co z Boygiem Rathem? – spytał podejrzliwie Aballister, myśląc o trzecim i najmniej wprawnym czarnoksiężniku z Zamczyska Trójcy, którego zarówno Aballister, jak i Dorigen traktowali jak dziecko. Czarnoksiężnik nazywał się w rzeczywistości Bogo Rath, ale oni nawet bezpośrednio do niego zwracali się per Boygo. – A co z tobą? – dodał po chwili. – Nie powinieneś wątpić w moją lojalność – zapewniła go Dorigen. – Podczas twojej nieobecności rzeczywiście snułam plany co do władania triumwiratem, ale wiem, jakie rozwiązania są najlepsze i jestem bardziej cierpliwa, niż ci się wydaje. Jeżeli chodzi o Boyga... – urwała i uśmiechnęła się, jakby myśl, że młody adept sztuki czarnoksięskiej mógłby podjąć rywalizację ze starym wyjadaczem w rodzaju Aballistera Bonaduce była zbyt absurdalna, by w ogóle o niej myśleć. Śmiech Aballistera potwierdził, że on również w pełni podziela jej
przekonanie. – A zatem klerycy i Ragnor – rzekł czarnoksiężnik. – I żaden z nich nie stanowi poważniejszego zagrożenia, jeżeli będziemy dostatecznie czujni i ostrożni. – Ragnor jest daleko stąd – rzuciła Dorigen, chcąc w ten sposób dać mu coś do zrozumienia. Aballister przez chwilę przyglądał się czarodziejce z uwagą, jakby chciał zrozumieć, o co jej naprawdę chodzi. – Ragnor nie przyjmie cię w swoim obozie z otwartymi ramionami – stwierdził po namyśle. – Nie boję się go – odparła Dorigen i trzykrotnie klasnęła w dłonie. Drzwi do komnaty ponownie się otworzyły i stanął w nich mężczyzna mierzący blisko siedem stóp wzrostu, odziany w przednie jedwabie, pod którymi rysowała się muskularna sylwetka. Włosy miał długie, gęste, splecione w opadające na ramiona warkocze, a bladoniebieskie oczy wpatrywały się z napięciem w przestrzeń. Aballister nie rozpoznałby go, gdyby nie brązowy odcień skóry i tatuaż w kształcie polarnego robaka na czole. – Ależ to nie może być... – zaczął czarnoksiężnik. – Tiennek – potwierdziła Dorigen. – Barbarzyńca, którego wyłuskałam z cieni Wielkiego Lodowca w odległej Yaasie. – Droga Dorigen – zawołał czarnoksiężnik, a w jego głosie zabrzmiało zarówno szczere zdumienie, jak i pogarda. – Ty go ucywilizowałaś! Tiennek warknął. – Może troszkę – odparła Dorigen. – Ale nie złamałam jego ducha. To byłoby wbrew moim zamierzeniom, a poza tym nie miałabym żadnej przyjemności z jego towarzystwa. Słysząc te słowa, Aballister mimowolnie zgrzytnął zębami. Wizja byłej kochanki w ramionach tego osiłka ani trochę nie przypadła mu do gustu. – Imponujący – przyznał. – Obawiałbym się jednak wystawić go przeciwko Ragnorowi. Tiennek ponownie warknął, tym razem ciszej. – Bez urazy – dodał pospiesznie Aballister. Czarnoksiężnik nie czuł się swobodnie w towarzystwie niebezpiecznego ulubieńca Dorigen. Sięgnął pod biurko i wymacał palcami różdżkę, którą rozniósłby barbarzyńcę w drobny mak, gdyby Tiennek wykonał najmniejszy ruch świadczący, iż zamierza go zaatakować. – Twój barbarzyński towarzysz jest bez wątpienia silny, to być może najsilniejszy człowiek, jakiego widziałem – ciągnął Aballister, ponownie przenosząc wzrok na Dorigen – ale wątpię, by jakikolwiek człowiek był w stanie pokonać w walce Ragnora. Ogrillion zabiłby go, a ty musiałabyś ponownie wybrać się na Wielki Lodowiec, żeby znaleźć sobie następnego. – Ja również nigdy nie widziałam, by ktokolwiek pokonał Ragnora – przyznała czarodziejka. – Może twoje przypuszczenia są słuszne, ale Tiennek z pewnością okazałby się niełatwym przeciwnikiem. W jego piersi bije serce wojownika Białego Robaka, a ja dałam mu jeszcze coś