prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 317
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 184

Salvatore Robert Anthony - Pięcioksiąg Cadderlyego 3 - Nocne Maski

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Salvatore Robert Anthony - Pięcioksiąg Cadderlyego 3 - Nocne Maski.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Robert Anthony Salvatore Pięcioksiąg Cadderlyego
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 220 stron)

R. A. Salvatore Nocne Maski (Night Masks) Pięcioksiąg Cadderly’ego Księga III Tłumaczenie: Robert Lipski

Ciotce Terry, która nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest dla mnie ważne jej wsparcie.

Prolog Potężny wojownik poruszył się niespokojnie na stołku i rozejrzał się po wnętrzu niemal pustej oberży. Mały dziś ruch – zauważył szczupły, z wyglądu jakby senny człowiek, który siedział po drugiej stronie stołu. Skrzyżował przed sobą nogi i położył na nich chudą rękę. Potężniejszy mężczyzna przyglądał mu się uważnie i z wolna zaczynał rozumieć. – Wiesz wszystko, co potrzeba – mruknął. – Oczywiście. Ogorzały wojownik obejrzał się i ujrzał ostatniego z klientów wymykającego się z oberży. – Wychodzą, bo im kazałeś. – Oczywiście. – Mako cię przysłał. Słabeusz wykrzywił usta w złowróżbnym uśmiechu, który poszerzył się, kiedy wojownik obrzucił jego chude ramiona pogardliwym spojrzeniem. – Aby mnie zabić – dokończył, usiłując zachować spokój. Zacierał ręce, jego palce poruszały się, jakby szukały jakiegoś zajęcia. Wyraźnie było widać, że jest zdenerwowany. Oblizał spierzchnięte wargi i rozejrzał się pospiesznie wokoło, ani na moment nie odrywając wzroku od asasyna. Zauważył, że tamten nosi rękawiczki – jedną białą, a drugą czarną – i skarcił się w duchu, że nie był dostatecznie spostrzegawczy. – Wiedziałeś, że Mako odpłaci ci za śmierć swego kuzyna – odezwał się w końcu niepozorny człowieczek. – To była jego wina! – odparł wojownik. – To on zadał pierwszy cios! Nie miałem wybo... – Nie jestem sędzią ani ławą przysięgłych – upomniał go chudzielec. – Tylko zabójcą – uzupełnił wojownik – służącym temu, kto da większy mieszek złota. Asasyn pokiwał głową, bynajmniej nieporuszony tymi słowami. Zauważył, że jego ofiara wsunęła dłoń do ukrytej sakwy, fitchetu, w przypominającym literę V wycięciu tuniki nad prawym biodrem. – Proszę, nie – rzekł asasyn. Obserwował tego mężczyznę od wielu tygodni, starannie i uważnie. Wiedział, gdzie ukrywa sztylet. Wojownik znieruchomiał i spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Oczywiście, znam tę sztuczkę – wyjaśnił zabójca. – Nie rozumiesz, drogi Vaclavie, że właściwie jesteś już martwy? Nie masz już dla mnie żadnych niespodzianek. Niczym mnie nie zaskoczysz. Mężczyzna cofnął dłoń. – Dlaczego teraz? – jęknął z rozpaczą. W jego głosie oprócz wyraźnej frustracji dał się również wyczuć narastający gniew.

– Bo nadszedł czas – odparł asasyn. – Na wszystko przychodzi pora. Dlaczego jeżeli chodzi o zabójstwo, miałoby być inaczej? Poza tym, mam pilną sprawę na Zachodzie i nie mogę przedłużać tej gry. – Do tej pory mogłeś to skończyć już tysiąc razy – odparował Vaclav. Prawdę powiedziawszy, niepozorny mężczyzna, kręcący się przy nim od wielu tygodni, zdołał zaskarbić sobie jego zaufanie, chociaż wojownik nie znał nawet jego imienia. Oczy Vaclava zwęziły się wskutek przytłaczającej frustracji, kiedy się nad tym zastanowił i stwierdził, że marny wygląd tamtego – szczupła sylwetka, zbyt chuda, aby mógł uważać go za jakiekolwiek zagrożenie – był podstawową przyczyną, dla której go zaakceptował. Gdyby ten człowiek, który teraz okazał się jego wrogiem, wyglądał groźniej, Vaclav nigdy nie pozwoliłby mu bardziej się do siebie zbliżyć. – Więcej niż mógłbyś przypuszczać – prychnął pogardliwie asasyn. Potężny mężczyzna często go widywał, lecz zabójca, niejednokrotnie w przebraniu, obserwował Vaclava jeszcze częściej. – Szczycę się swoją profesją – ciągnął chudzielec – w przeciwieństwie do wielu tanich zabójców przemierzających Krainy. Tamci wolą zachowywać dystans, aż nadarzy się właściwa okazja do ataku, podczas gdy ja... – jego małe jak paciorki oczy zabłysły dumą – wolę personalizować te sprawy. Wiem o tobie wszystko. Kilku twoich przyjaciół nie żyje, a teraz znam cię tak dobrze, że jestem w stanie przewidzieć każdy twój ruch. Vaclav oddychał gwałtownie. Kilku jego przyjaciół nie żyło? I ten słabeusz ośmielał się otwarcie mu grozić? Pokonał niezliczone hordy potworów dziesięć razy cięższych od tego chuderlaka, brał udział w trzech wojnach, ba, walczył nawet ze smokiem! Teraz jednak bał się, musiał to przyznać. W tym, co się tu działo, było coś przeraźliwie złego, coś, co wydawało się wręcz nie na miejscu. – Jestem artystą – mruknął zaspany, chudy człowieczek. – Właśnie dlatego nigdy nie zawodzę i dlatego pozostanę przy życiu, podczas gdy wielu innych najemnych morderców spotka przedwczesna śmierć. – Jesteś zwykłym zabójcą i niczym więcej! – wykrzyknął wojownik. Gniew wziął w końcu nad nim górę. Poderwał się ze stołka i wyciągnął olbrzymi miecz. Ostry ból spowolnił jego ruchy i nagle poczuł, że ponownie usiadł. Zamrugał, usiłując odnaleźć w tym, co się stało, jakiś sens, ujrzał bowiem przy pustym barze samego siebie – samemu sobie patrzył w oczy! Stał jak skamieniały patrząc, jak on sam – a raczej jego ciało – wsuwa ciężki miecz na powrót do pochwy. – Takie to brutalne. – Usłyszał własny głos. Spuścił wzrok, lustrując swe nowe ciało, szczupłą, słabą sylwetkę zabójcy.

– I niechlujne – ciągnął zabójca. – Jak...? – Obawiam się, że nie mam czasu na udzielanie wyjaśnień – odrzekł asasyn. – Jak cię zwą? – zawołał Vaclav, usiłując jakoś odwrócić jego uwagę. – Duch – rzucił asasyn. Pochylił się, przekonany, że mizerna z pozoru postać, którą znał tak dobrze, nie jest mu w stanie uciec ani stawić oporu. Vaclav poczuł, że coś unosi go w powietrze, ogromne dłonie zacisnęły mu się na szyi. – Duch, ale czyj? – wykrztusił rozpaczliwym głosem człowieka, który wie, że jego chwile są już policzone. Kopał tak silnie, na ile pozwalało mu jego nowe ciało, ale opór był znikomy wobec potężniejszego ogorzałego cielska, którym teraz dysponował jego przeciwnik. I nagle nie był w stanie zaczerpnąć tchu. Usłyszał trzask kości i był to ostatni dźwięk, który zdołał zarejestrować. – Nie duch – rzekł do trupa zwycięski asasyn – ale Duch. Usiadł, by dopić wino. Wykonał misję wprost idealnie, nie mógł się nadziwić, z jaką łatwością udało mu się wpędzić Vaclava w pułapkę. – Jestem artystą – powiedział Duch, unosząc kubek i wznosząc toast za samego siebie. Jego prawdziwe ciało zostanie w czarodziejski sposób uzdrowione jeszcze przed świtem, a wówczas będzie mógł je odzyskać, pozostawiając za sobą pustą skorupę Vaclava. Duch nie skłamał, kiedy stwierdził, że ma pilną sprawę na Zachodzie. Czarnoksiężnik skontaktował się z gildią asasynów, obiecując wygórowaną sumę za zwykłą egzekucję. Cena musiała być rzeczywiście wysoka. Duch doskonale o tym wiedział, skoro jego zwierzchnicy zażądali, aby to on wypełnił tę misję. Najwyraźniej czarnoksiężnik chciał najlepszego w tym fachu. Czarnoksiężnik chciał prawdziwego artysty.

1 Spokojne pola Cadderly oddalał się wolno od kamiennej wieżycy, przemierzając pola w kierunku leżącego nad brzegiem jeziora Carradoonu. Nastała już jesień. Drzewa, obok których przechodził – głównie klony – lśniły jaskrawo przyodziane w jesienne szaty. Słońce świeciło tego dnia jasno i ciepło, w przeciwieństwie do chłodnych bryz napływających od strony pobliskich Gór Śnieżnych – na tyle silnych, że wydymały gwałtownie niebieską jedwabną pelerynę Cadderly’ego i zaginały do góry skrzydła jego równie błękitnego kapelusza. Zatroskany młody uczeń niczego nie zauważał. Od niechcenia odgarnął z szarych oczu kosmyk piaskowych włosów, a jego gniew urósł jeszcze bardziej, kiedy niesforny pukiel, dłuższy niż zazwyczaj, ponownie opadł mu na czoło. Niedługo potem w zasięgu jego wzroku pojawił się Carradoon leżący nad brzegiem rozległego Jeziora Impresk i otoczony pociętymi żywopłotami polami, na których pasły się owce i bydło albo rosło zboże. Samo miasto, jak większość osad w Krainach, było obwarowane, a w jego murach z obawy przed licznymi niebezpieczeństwami skupiała się masa wielopiętrowych budowli. Długi most łączył Carradoon z pobliską wyspą, częścią miasta zarezerwowaną dla bogatszych kupców i rządowych notabli. Jak zawsze, kiedy wracał tą drogą, Cadderly spoglądał na miasto z mieszanymi i niepokojącymi uczuciami. Przyszedł na świat w Carradoonie, ale tych wczesnych lat swego życia w ogóle nie pamiętał. Podążył wzrokiem poza obwarowane miasto, ku zachodowi, ku strzelistym Górom Śnieżnym i przełęczy, na której wzniesiono Bibliotekę Naukową, odludny i bezpieczny bastion wiedzy. Była domem Cadderly’ego, choć teraz zmienił zdanie na jej temat, a tym samym nie mógł tam wrócić. Nie brakowało mu funduszy – czarnoksiężnik z wieży, którą niedawno opuścił, zapłacił mu sporą sumkę za przepisanie zaginionej księgi czarów – i dzięki temu przynajmniej na jakiś czas miał zapewniony dostatni byt. Żadne jednak pieniądze nie były w stanie dać Cadderly’emu domu ani ukoić jego starganej duszy. Zbyt szybko dorósł i poznał prawdę o brutalnym, niedoskonałym świecie. Młody uczeń znalazł się w sytuacjach, do których kompletnie nie był przygotowany, i niejako na siłę zmuszony został do odgrywania roli bohatera-wojownika, choć w gruncie rzeczy o heroicznych czynach i przygodach miał ochotę czytać jedynie w książkach. Niedawno zabił człowieka i wziął udział w wojnie, która doprowadziła do wypalenia, zniszczenia i splugawienia sporej połaci nieskalanej dotąd puszczy. Nie znał odpowiedzi, znał jedynie pytania. Pomyślał o swoim pokoju w Dragon’s Codpiece, gdzie na małym pulpicie leżała Księga Uniwersalnej Harmonii, najcenniejsza księga boga Deneira. Cadderly otrzymał ją od Pertelopy,

kapłanki swego zakonu, z obietnicą, że w tym opasłym tomie znajdzie odpowiedzi na nurtujące go problemy. Młody uczeń nie był tego taki pewny. Usiadł na trawiastym wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na miasto, i drapiąc się po szczeciniastej brodzie, rozmyślał nad celem i powołaniem w swym niespodziewanie awanturniczym życiu. Zdjął szerokoskrzydły kapelusz i wbił wzrok w porcelanową ozdobę przypiętą do czerwonej wstążki – oko i świecę – święty symbol Deneira, bóstwa sztuki i literatury. Od wczesnego dzieciństwa Cadderly służył Deneirowi, choć nigdy nie był do końca pewien, na czym polegała owa służba, nie wiedział również, jaki cel miało poświęcanie swego życia jakiemukolwiek bóstwu. Był uczniem, wynalazcą i z całego serca wierzył w moce wiedzy i tworzenia, dwóch bardzo istotnych dla sekty Deneira doktryn. Dopiero niedawno zaczął odczuwać, że bóg to coś więcej aniżeli tylko symbol i ideał dla współzawodniczących ze sobą uczniów. W puszczy elfów Cadderly poczuł narodziny mocy, których nawet nie zaczął pojmować. W magiczny sposób uzdrowił ranę przyjaciela, która – gdyby nie on – mogła okazać się śmiertelna. Udało mu się uzyskać nadnaturalny wgląd w historię elfów – nie tylko dotyczący zdarzeń znanych z zapisów – ale również odczuć, osobliwej aury, która nadawała tożsamość owej prastarej rasie. Obserwował ze zdumieniem, jak duch szlachetnego wierzchowca odrywa się od jego zmasakrowanego ciała i odchodzi dostojnie w dał. Widział driadę znikającą w pniu i rozkazał drzewu, aby wypchnęło zwodniczą istotę na zewnątrz, a olbrzymi dąb usłuchał jego rozkazu! Cadderly nie miał już wątpliwości – towarzyszyła mu potężna magia i to ona obdarzyła go tymi niesamowitymi mocami. Jego towarzysze nazywali ową magię Deneirem i określali ją jako istotę dobra, ale w świetle tego, co uczynił, czym się stał i jakich koszmarów był świadkiem, nie był pewien, czy faktycznie pragnie towarzystwa Deneira. Wstał z trawiastego pagórka i ruszył w dalszą drogę ku obwarowanemu miastu, oberży Dragon’s Codpiece i Księdze Uniwersalnej Harmonii, w której – o co się w duchu modlił – miał zamiar odnaleźć upragnione odpowiedzi i przynajmniej odrobinę spokoju. Odwrócił stronę, jego oczy rozpaczliwie usiłowały wchłonąć nową treść w ułamku sekundy potrzebnym na przełożenie kolejnej kartki. Było to niemożliwe. Cadderly po prostu nie był w stanie sprostać swemu pragnieniu, zaspokoić głodu odwracania stronic. Przejrzał Księgę Uniwersalnej Harmonii, dzieło liczące sobie blisko tysiąc stron, w kilka minut. Z trzaskiem zamknął wolumin, sfrustrowany i zaniepokojony. Usiłował wstać i przez chwilę myślał o spacerze albo o odszukaniu Brennana, nastoletniego syna oberżysty, który stał się jego bliskim przyjacielem.

Księga pochwyciła go w swe sidła, zanim zdążył się podnieść. Z zuchwałym, acz bezsilnym warknięciem młody uczeń ponownie zaczął kartkować wolumin i desperacko pochłaniać treść zawartą na jego kartach. Strony śmigały jedna za drugą, Cadderly nie był w stanie przeczytać jednego pełnego słowa, a mimo to pieśń księgi, szczególne znaczenie ukryte za zwyczajnymi słowami, rozbrzmiewała aż nadto wyraźnie w jego umyśle. Wydawało się, jakby wszystkie sekrety wszechświata przeistaczały się w słodką, melancholijną melodię, pieśń żywych i umierających, zbawionych i potępionych, pieśń wiecznej energii i wszelakiej materii. Usłyszał również głosy – prastare akcenty i czcigodne tony rozbrzmiewały w najdalszych zakamarkach jego umysłu, ale nie był w stanie zrozumieć słów, tak samo jak treści księgi. Cadderly postrzegał je jako całość, czuł ich konotacje, chociaż nic zauważał ogólnej struktury. Czuł, że im bardziej zagłębia się w lekturze, tym szybciej traci siły. Bolały go oczy, ale nie mógł ich zamknąć. Jego umysł błądził w zbyt wielu kierunkach, ujawniając tajemnice i magazynując je w bardziej zorganizowany sposób w zakamarkach podświadomości. Podczas krótkich chwil przy odwracaniu stronic Cadderly zastanawiał się, czy straci zmysły, czy może dzieło pochłonie go emocjonalnie. I wówczas pojął coś innego, a myśl ta dodała mu sił, aby w końcu zamknąć wolumin. W Bibliotece Naukowej znaleziono kilku wyższych rangą kapłanów Deneira, którzy leżeli martwi przy tej właśnie księdze. Śmierć w każdym przypadku określono jako zaistniałą z przyczyn naturalnych – wszyscy ci kapłani byli dużo starsi od Cadderly’ego – ale młody uczeń podejrzewał, iż prawda wyglądała nieco inaczej. Wszyscy oni usiłowali usłyszeć pieśń Deneira, melodię tajemnic wszechświata, nie byli jednak dość silni, by zapanować nad skutkami wpływu owej osobliwej i pięknej muzyki. Zostali pochłonięci. Cadderly zasępił się nad czarną okładką zamkniętego tomu, wpatrując się weń jak w żywego demona. To przecież absurdalne – upomniał samego siebie i zanim ponownie zdołał opanować go lęk, raz jeszcze otworzył księgę i gorączkowo zaczął ją wertować. Ogarnęła go melancholia – drzwi blokujące dostęp do poznania otworzyły się na oścież, a to, co znajdowało się za nimi, trafiło do przepastnego umysłu Cadderly’ego. Stopniowo zmęczenie wzięło nad nim górę, powieki mu opadły, ale pieśń brzmiała dalej, muzyka niebiańskich sfer, wschodów i zachodów słońca, i wszystkiego, co od wieków działo się pomiędzy nimi. Niekończąca się pieśń trwała dalej, a Cadderly poczuł, że go przyciąga i że staje się w niej tylko drobną nutą pośród nieprzebranego mrowia innych nut. Dalej i dalej, bez końca. – Cadderly? – dobiegło z daleka, jakby z zupełnie innego świata. Młodzieniec poczuł

chłodną i miękką rękę chwytającą go za ramię. Ktoś delikatnie odwrócił go ku sobie. Otworzył zaspane oko i ujrzał kędzierzawą czuprynę i uśmiechniętą twarz Brennana. – Nic ci nie jest? Cadderly zmusił się, by skinąć głową, i przetarł podpuchnięte oczy. Usiadł prosto na krześle, czując tuzin ognisk bólu w zdrętwiałym ciele. Jak długo spał? To nie był sen, uświadomił sobie nagle, ku swemu coraz większemu przerażeniu. Zmęczenie, które doprowadziło go do tego omdlenia, było zbyt wielkie, by odegnała je odrobina snu. A więc co? To była podróż, skonstatował. Miał wrażenie, jakby dopiero co odbył daleką podróż. Ale dokąd? – Co czytałeś? – spytał Brennan nachylając się, by zerknąć ponad jego ramieniem na księgę. Te słowa wyrwały Cadderly’ego z otępienia. Nagle przerażony, odepchnął Brennana na bok i zatrzasnął księgę. – Nie patrz na nią! – rzucił ostro. Brennan wydawał się speszony. – Przepraszam – powiedział, wyraźnie skonfundowany, spuszczając zielone oczy. – Ja... nie chciałem... – Nie – przerwał mu Cadderly i zmusił się do uśmiechu. Nie zamierzał zranić chłopca, który przez ostatnie kilka tygodni starał się być wobec niego usłużny. – Nie zrobiłeś nic złego. Ale obiecaj mi, że nigdy nie zajrzysz do tej księgi, a przynajmniej nie bez mojego nadzoru. Brennan cofnął się od stołu, lustrując wolumin z niekłamanym przerażeniem. – To czarodziejska księga – mruknął Cadderly – i może skrzywdzić tego, kto nie potrafi czytać jej we właściwy sposób. Nie gniewam się na ciebie, naprawdę. Tyle tylko, że mnie zaskoczyłeś. Brennan, najwyraźniej nieprzekonany, pokiwał lekko głową. – Przyniosłem ci strawę – wyjaśnił, wskazując tacę, którą położył na nocnym stoliku przy niewielkim łóżku Cadderly’ego. Młodzieniec uśmiechnął się na ten widok. Solidny Brennan. Kiedy Cadderly przybył do Dragon’s Codpiece, pragnął spokoju i samotności, toteż umówił się z Fredegarem Harrimanem, oberżystą, aby posiłki zostawiano przed drzwiami jego pokoju. Zasada ta niebawem została zmieniona, kiedy Cadderly poznał i polubił Brennana. Teraz chłopak miał wolny wstęp do jego pokoju i osobiście przynosił mu tacę ze strawą – skądinąd posiłki były bardziej sute, niż opiewały ich rachunki. Cadderly, pomimo swego uporu i chłodnego nastawienia, efektów udziału w wojnie o Shilmistę, już niebawem stwierdził, iż nie jest w stanie zerwać nici przyjaźni, która ich połączyła. Młody uczeń przez dłuższą chwilę wpatrywał się w talerz zupy. Na podłodze zauważył kilka okruchów z biszkopta i parę ciemniejszych z chleba, jak stwierdził po namyśle. Zasłony

w małym oknie zostały zaciągnięte, lampa przygaszona, a następnie znów podkręcona. – Nie mogłeś mnie obudzić, choć byłeś tutaj aż trzy razy? – zapytał. Brennanowi odjęło mowę. Zdumiał się, że Cadderly odgadł, iż trzykrotnie odwiedził jego pokój. – Trzy razy? – mruknął. – Kiedy przyniosłeś mi śniadanie i obiad – odrzekł Cadderly, po czym przerwał, gdyż stwierdził, że nie powinien był tego wiedzieć. – A potem jeszcze raz, kiedy sprawdzałeś, czy u mnie wszystko w porządku, zaciągnąłeś zasłony i podkręciłeś lampę. Cadderly spojrzał na Brennana i raz jeszcze się zdumiał. Już miał krzyknąć ostrzegawczo, ale szybko uświadomił sobie, iż postacie, które dostrzega, tańczące na ramionach chłopca – mgliste sylwetki skąpo odzianych tancerek i bezcielesnych piersi – są wytworem jego umysłu, jego skojarzeniem. Cadderly odwrócił wzrok i przymknął powieki. Skojarzeniem z czym? Znów usłyszał pieśń, aczkolwiek bardzo odległą. Tym razem miała specyficzny charakter, te same frazy powtarzały się, choć nadal nie mógł wychwycić poszczególnych słów – z wyjątkiem jednego – aurora. – Nic ci nie jest? – powtórzył Brennan. Cadderly pokiwał głową i odwrócił wzrok. Tym razem tańczące cienie nie zdołały zbić go z tropu. – Nie – odparł szczerze. – I zatrzymuję cię tu dłużej, niż byś chciał. Na twarzy Brennana pojawił się grymas zaciekawienia. – Bądź ostrożny w Moth Closet – ostrzegł Cadderly, mając na myśli cieszącą się niezbyt dobrą opinią spelunkę we wschodnim sektorze Carradoonu, przy ujściu rzeki Shalane do Jeziora Impresk. – Jak to możliwe, by chłopak w twoim wieku odwiedzał takie miejsca? – Skąd... – wykrztusił Brennan, a jego krostowata twarz oblała się rumieńcem. Cadderly machnął doń ręką na pożegnanie. Uśmiechał się. Tańczące cienie piersi na ramieniu Brennana znikły w rozbryzgu czarnych kropel. Najwidoczniej upomnienie uspokoiło nieco rozbudzone hormony nastolatka. – Tylko na chwilę – stwierdził Cadderly, kiedy Brennan ruszył w stronę drzwi, cienie bowiem zaczęły formować się na nowo. – Nie powiesz mojemu ojcu? – rzucił błagalnie chłopak. W odpowiedzi Cadderly tylko machnął ręką, tłumiąc śmiech cisnący mu się na usta. Brennan zawahał się, skonfundowany. Niemal natychmiast się rozluźnił, przypomniawszy sobie, że Cadderly jest jego przyjacielem. Uśmiech wrócił na jego twarz, a na ramieniu przycupnęła mu roztańczona dziewczyna. Pstryknął palcami i żwawo wyszedł z pokoju. Cadderly długo i z przejęciem wpatrywał się w zamknięte drzwi i zdradzieckie okruchy na podłodze przy nocnym stoliku.

Wszystko było dlań tak oczywiste – zarówno to, co działo się w jego pokoju, kiedy spał, jak i zamiary Brennana liczącego na wieczór pełen wrażeń. To było oczywiste, ale Cadderly wiedział, że wcale nie powinno tak być. – Aurora? – wyszeptał, usiłując zrozumieć znaczenie tego słowa. Świt? – przetłumaczył w myślach i wolno pokręcił głową. Co świt miał wspólnego z tancerkami pląsającymi na ramionach Brennana? Młody uczeń ponownie skupił uwagę na woluminie. Czy znajdzie w nim odpowiedzi? Z trudem zmusił się do jedzenia, uprzytomniwszy sobie, że potrzebuje maksimum sił, czeka go bowiem nie lada zadanie. Niebawem, zaspokoiwszy jeden głód, lecz trawiony zupełnie innym, ponownie pogrążył się w lekturze Księgi Uniwersalnej Harmonii. Strony znów zaczęły szeleścić, a pieśń brzmiała nieprzerwanie.

2 Czystka Danica zdmuchnęła kosmyk truskawkowoblond włosów z niezwykłych, brązowych, migdałowych oczu i wbiła wzrok w leśną ścieżkę, wypatrując oznak zbliżania się nieprzyjaciela. Przestępowała z nogi na nogę, zawsze utrzymując idealną równowagę, a wspaniałe mięśnie jej pięćdziesięciokilogramowego, zbitego ciała drżały w wyczekiwaniu. – Czy krasnoludy są już na pozycji? – spytał Elbereth, nowy król elfów Shilmisty, a jego osobliwe srebrne oczy lustrowały bardziej drzewa okalające ścieżkę aniżeli sam trakt. Do przyjaciół dołączyła dwójka elfów – złotowłosa kobieta i mężczyzna o kruczoczarnej, jak u Elberetha, czuprynie. – Przypuszczam, że krasnoludy będą gotowe na czas – zapewniła króla elfów Danica. – Ivan i Pikel nigdy nas nie zawiedli. Trzy elfy pokiwały głowami. Elbereth uśmiechnął się mimowolnie. Przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy spotkał zgryźliwe krasnoludy. Ivan, twardszy z tej dwójki, natknął się na niego, kiedy bezradnego i związanego przetrzymywano go w charakterze jeńca w namiocie wroga. Elf nigdy by nie uwierzył, że już niebawem będzie tak bezgranicznie ufał brodatym braciom. – Driada powróciła – powiedział do Elberetha czarnowłosy elf czarodziej. Wskazał królowi pobliskie drzewo, gdzie Elbereth zdołał dojrzeć zwodniczą driadę Hammadeen, kiedy, brązowoskóra i złotowłosa, wychynęła zza grubego pnia. – Przynosi wieści, że niebawem zjawią się tu wrogowie – powiedziała Shayleigh. Drżenie głosu oraz iskierki, które rozbłysły w jej fiołkowych oczach, przypomniały Danice o żądzy walki tej wojowniczki. Mniszka widziała, że Shayleigh potrafi po mistrzowsku władać mieczem bądź łukiem, i z całego serca podzielała zdanie Ivana Bouldershouldera, który stwierdził, iż cieszy się, że Shayleigh jest ich sojuszniczką. Tintagel skinął na pozostałych, nakazując, by wraz z nim dołączyli do drużyny elfów. Było ich około czterdziestu, czyli mniej więcej połowa wszystkich ocalałych elfów z Shilmisty. Czarodziej rozglądał się przez chwilę, po czym rozstawił elfy po obu stronach ścieżki, rozdzielając je w miarę możliwości sprawiedliwie, biorąc pod uwagę to, czy umieją lepiej posługiwać się łukiem czy mieczem. Następnie przywołał do siebie Danicę i zaintonował zaklęcie, przechodząc wzdłuż rzędów elfów i rozrzucając białe okrawki brzozowej kory. Kiedy zaklęcie dobiegało końca, Tintagel zajął swoje miejsce. Danica jak zawsze stanęła przy nim, a czarodziej posypał kawałeczkami kory własną głowę oraz głowę swej strażniczki. Gdy ucichły słowa czaru, w miejscach, gdzie wcześniej stała Danica i oddział elfów, pojawiły się rzędy smukłych białych brzóz. Danica w nowym kamuflażu rozejrzała się po lesie, który teraz wydawał się jej mglisty

i niewyraźny – bardziej go odczuwała, aniżeli postrzegała. Skupiła się na ścieżce wiedząc, że ona i Tintagel muszą zachować szczególną czujność, muszą być gotowi wyrwać się z mocy zaklęcia zmiany kształtów natychmiast, gdy tylko Ivan i Pikel rozpoczną atak. Zastanawiała się, jak wygląda jako drzewo, i jak zawsze, kiedy Tintagel rzucał zaklęcie, pomyślała, iż dobrze byłoby spędzić trochę czasu pod taką postacią, podziwiając las otaczający ją ze wszystkich stron i czując moc w stopach, które przemieniły się w korzenie. Ale póki co, czekało ją jeszcze zabijanie. * * * – Oo – jęknął Pikel Bouldershoulder, barczysty krasnolud o zielonej brodzie, której przerzucone do tyłu końce splecione były w warkocze i powiązane z długimi, sięgającymi do połowy pleców włosami. Na sękatych stopach nosił miękkie sandały i ze zdumieniem obserwował odległy efekt działania zaklęcia Tintagela. W jego spojrzeniu wyraźnie malowała się tęsknota – o mało nie spadł z gałęzi drzewa, na której siedział. – Ni, ty ni! – zaszeptał gorączkowo z naprzeciwka jego brat, który gardził ciągotami Pikela do druidów. Ivan wetknął żółtą brodę za szeroki pas i przesunął twarde krasnoludzkie pośladki po gałęzi, poprawiając jednocześnie zdobny w okazałe jelenie rogi hełm, który tkwił na jego głowie. Nie było mu wygodnie, oj nie. W jednym ręku dzierżył maczugę wyciętą z grubego pieńka skamieniałego drzewa, w pasie zaś przewiązany był długim sznurem przerzuconym na wysokości połowy ścieżki przez wysoką, solidną gałąź. Ivan zgodził się wspiąć na konar wiedząc, iż będzie z tym wiele uciechy, niemniej jednak zaprotestował przeciwko pomysłowi zamienienia go w drzewo pomimo utyskiwań i żałosnych skarg brata. Zaproponował rozwiązanie kompromisowe, pytając Tintagela o pewien wariant jego potężnego zaklęcia, lecz czarodziej elfów odmówił wyjaśniając, że nie potrafi zamieniać ludzi w kamienie. Po drugiej stronie ścieżki, na gałęzi naprzeciwko Ivana, Pikel wydawał się być w dużo lepszym humorze. Cieszyło go zarówno siedzisko na gałęzi, jak i solidna drewniana pała w garści. On również był obwiązany w pasie liną, tą samą, na której drugim końcu znajdował się Ivan. Zasadniczo Pikel był zadowolony, choć na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Wywołała ją tkwiąca głęboko w sercu tęsknota, aby być teraz z elfami i pod postacią drzewa zapuścić korzenie w gruncie Shilmisty. Burczący gardłowo goblin, który sunął ścieżką, ostrzegł krasnoludy o zbliżających się oddziałach wroga. – Harcownicy – wyszeptał Ivan z szerokim uśmiechem, usiłując rozproszyć nieco smutek

brata. Nie chciał, by Pikel boczył się w tak krytycznym momencie. Oba krasnoludy mocniej ścisnęły w kułakach grube pałki. Niebawem oddział wroga przemaszerował dokładnie pod nimi. Były tam szpetne gobliny o chudych pajęczych kończynach, orkowie o świńskich pyskach i więksi od nich orogowie. Ivan z trudem powstrzymał się przed splunięciem na odrażającą ciżbę – musiał upomnieć samego siebie, że czeka ich dużo lepsza zabawa, jeżeli tylko zdołają wytrzymać jeszcze przez jakiś czas na swoich pozycjach. I wówczas, dokładnie tak jak powiedziała im Hammadeen, pojawił się idący wolno gigant. Wyglądał tak, jakby nie zwracał na nic uwagi. Zgodnie ze słowami driady był to ostatni gigant, który pozostał w puszczy, a Ivan nie zamierzał pozwolić, by zła istota powróciła do swych górskich pieleszy. – Harcownicy – powtórzył szeptem. Było to określenie, które sam wybrał dla siebie i brata, a jego bolesny sens gigant miał już niebawem poczuć na własnej skórze. Rozkołysana głowa kolosa zbliżała się coraz bardziej. Nagle jeden z goblinów zatrzymał się i zaczął węszyć. Za późno. Ivan i Pikel unieśli pałki, po czym skinąwszy jeden do drugiego, zeskoczyli z gałęzi i pomknęli w dół. Atak był wyliczony nader dokładnie – nieświadomy niebezpieczeństwa gigant znalazł się pomiędzy nimi. Patrzył przed siebie, a jego głowa kołysała się na dogodnej do ataku wysokości. Pikel uderzył na ułamek sekundy przed Ivanem – ciężkie krasnoludy sprasowały głowę olbrzyma, uderzając w nią z dwóch stron z potworną siłą. Ivan natychmiast upuścił zakrwawioną maczugę i wyszarpnął zza pasa swój ulubiony topór o dwóch ostrzach. Na ścieżce poniżej mniejsze monstra wpadły w szał. Przepychały się i rozpychały, padały plackiem na ziemię i rozbiegały się we wszystkich kierunkach. W ciągu ostatnich kilku tygodni potwory straciły wielu towarzyszy i wiedziały, co je czeka. Czarodziej Tintagel wypowiedział sylabę usuwającą zaklęcie. Danica i czterdziestu elfów powróciło do swych prawdziwych postaci, jedne naciągnęły cięciwy ogromnych łuków, inne zaś ruszyły do natarcia, unosząc w górę lśniące miecze. Oszołomiony gigant zachwiał się, ale uparcie, i nierozsądnie, zachowywał równowagę. Ivan i Pikel, wiszący prawie dwadzieścia stóp nad leśnym traktem, zabrali się do dzieła. Topór Ivana pozbawił olbrzyma ucha, natomiast pałka Pikela rozsmarowała mu nos po całym policzku. Raz po raz zadawali ciosy wielkiej bestii. Wiedzieli, że są w dość kiepskiej sytuacji. Gdyby gigant zdołał trafić któregoś z nich, wystarczyłby jeden cios i w przyspieszonym tempie znaleźliby się w połowie drogi do Biblioteki Naukowej. Póki co, bracia nie myśleli jednak o tak ponurych perspektywach – zbyt dobrze się bawili.

Z dołu dobiegał świst zwalnianych cięciw i co chwilę kolejne chmury wypuszczanych przez elfy strzał pogrążały się w ciałach goblinów, orków i orogów. Stwory ginęły dziesiątkami. Niektóre wyły w agonii, a wówczas do akcji wkraczały bezlitosne elfy z mieczami w dłoniach, siekąc i rąbiąc wijące się kreatury, plugawych najeźdźców, którzy skalali ich ukochany dom. Danica zauważyła, że grupa potworów wymyka się z boku, pomiędzy drzewami. Zawołała do Tintagela i ruszyła w pościg, wyjmując swoje sztylety o kryształowych ostrzach i rzeźbionych rękojeściach – złotej w kształcie tygrysa oraz srebrnej z wizerunkiem smoka. Pałka Pikela odrzuciła głowę giganta do tyłu z takim impetem, że krasnoludy usłyszały głośny trzask pękającego kręgosłupa stwora. Olbrzym jakimś cudem jeszcze przez chwilę zachowywał równowagę – wydawał się oszołomiony i zakłopotany – aż wreszcie wyzionął ducha. Zakołysał się na wielkich stopach, po czym runął naprzód jak ścięte drzewo. Ivan pospiesznie zlustrował ścieżkę przed padającym monstrum. – Dwa! – ryknął, a ciało olbrzyma, padając, zmiażdżyło dwa pechowe gobliny. – Jezdeś mię winien sztukie złota! – wrzasnął, a Pikel radośnie pokiwał głową, gorliwie potwierdzając chęć spłaty długu. – Gotowyś na wiency?! – zawołał. – Ojoj – odrzekł Pikel z entuzjazmem. Bez słowa ostrzeżenia chwycił pobliską gałąź i jednym pociągnięciem ręki rozwiązał węzeł na swoim pasie. Ivan otworzył szeroko oczy, ale nieuchronny potok obelg pod adresem brata musiał odłożyć na później, ponieważ w przyspieszonym tempie wyruszył w podróż na ziemię. Na korzyść Pikela przemawiał fakt, że spadając, Ivan rozsmarował na ziemi znajdującego się dokładnie pod nim goblina. Żółtobrody krasnolud poderwał się na równe nogi, plując grudami ziemi i przekleństwami. Jakby od niechcenia opuścił ciężkie ostrze topora na głowę innego goblina, kończąc jego utyskiwania, po czym uniósł wzrok i spojrzał na brata, który schodził z drzewa w nieco bardziej konwencjonalny sposób. Pikel wzruszył ramionami i uśmiechnął się przepraszająco. – Ups – mruknął, a Ivan bezgłośnie wypowiedział to słowo jednocześnie z Pikelem, ponieważ, skądinąd całkiem słusznie, spodziewał się takich przeprosin. – Kiedy tylko zejdziesz tu na dół... – warknął gniewnie, ale nagle znalazł się w pierścieniu gromady goblinów. Zawył radośnie i w mgnieniu oka zapomniał o urazie do Pikela. Czyż mógł gniewać się na kogoś, kto zapewnił mu tyle wyśmienitej zabawy? * * *

Goblin, który przewodził uciekinierom, przedarł się przez gęste chaszcze, usiłując za wszelką cenę znaleźć się jak najdalej od miejsca bezwzględnej rzezi. Zahaczył nogą o jakiś korzeń, ale uwolnił się zdecydowanym szarpnięciem. I nagle jego stopa znów gdzieś uwięzia, lecz tym razem nie udało mu się równie łatwo wyrwać z uścisku. Goblin pisnął i targnął nogą, a gdy się odwrócił, zobaczył nie korzeń, lecz dziewczynę, która uśmiechała się złowieszczo, trzymając go za kostkę. Danica wykonała gwałtowny skręt ręką i wyskoczyła z kryjówki w zaroślach, podcinając nogi plugawej kreaturze. W mgnieniu oka znalazła się na goblinie – wolną ręką zablokowała niezdarne uderzenia walczącej rozpaczliwie bestii, drugą zaś, uzbrojoną w sztylet o złotej rękojeści, smagnęła w dół, zadając jedno szybkie i zdecydowane pchnięcie. Danica rzadko musiała uderzać jeszcze raz. Wstała ze zwłok goblina i zuchwale stawiła czoła jego zaskoczonym towarzyszom, którzy wyłonili się tymczasem spomiędzy drzew. Czereda zmierzyła ją zdumionymi spojrzeniami i rozejrzała się wokoło, nie wiedząc, co sądzić o tej dziwnej kobiecie. Skąd się wzięła i dlaczego była sama? Żaden liść ani krzaczek w okolicy się nie poruszył, choć na trakcie wciąż trwała walka. Z tą myślą orogowie wydali okrzyk bojowy, pragnąc podczas odwrotu zabić choć jednego wroga. Potworny oddział ruszył na Danicę z trzech stron poprzez jeżyny i chaszcze, z każdym krokiem nabierając coraz więcej śmiałości i pewności siebie. Elbereth zeskoczył z gałęzi nad mniszką, a lśniący miecz i błyszcząca zbroja świadczyły o jego wysokiej pozycji w klanie elfów. Niektóre potwory stanęły, inne tylko zwolniły kroku, popatrując to na dziewczynę, to na elfa, to znów na swych mniej śmiałych towarzyszy. Nagle zza pobliskiego drzewa wyłoniła się Shayleigh i natychmiast poczęła szyć z łuku, powalając stwora, który znajdował się najbliżej jej przyjaciół. Orogowie rzucili hasło do odwrotu – rozkaz, który gobliny zawsze wykonywały z pełnym oddaniem. Elbereth i Danica okazali się jednak szybsi i natarli z wściekłością na najbliższe gobliny, podczas gdy Shayleigh skoncentrowała się przede wszystkim na orogach. Potwory nie biorące udziału w walce w dzikim popłochu zerwały się do ucieczki, gnając na łeb na szyję pomiędzy drzewami i przez gąszcz krzewów. Wtem przed nimi pojawiła się ściana mgły. Przerażone gobliny zatrzymały się. Biegnący tuż za nimi orogowie zaczęli nakłaniać je do dalszej ucieczki, wiedzieli bowiem, iż zatrzymanie się oznacza śmierć. W plecy jednego z orogów wbiła się pierzasta strzała, w ułamek sekundy później za pierwszą śmignęła druga, więc obaj pozostali przy życiu orogowie popchnęli znajdujące się przed nimi gobliny w otchłań mgły.

Patrząc na to wszystko z konaru drzewa, Tintagel szybko wypowiedział kolejne zaklęcie, a jego głos zwielokrotniła zrolowana z pergaminu tuba, którą przyłożył do ust. Jego ściana mgły zasadniczo nie bywała groźna, ale krzyki agonii, które nagle wydobyły się z jej wnętrza, sprawiły, że wahające się kreatury pomyślały zgoła co innego. Trzy strzały powaliły kolejnego oroga. Ostatni skulił się i usiłował schronić za ciałami kompanów goblinów. Wymknął się chyłkiem między nimi, pragnąc obejść z boku ścianę mgły... ale napotkał na swej drodze Elberetha i jego miecz. * * * – Najwyższy czas, cobyś tu zeszed! – warknął Ivan, kiedy Pikel zdołał w końcu zleźć z ogromnego drzewa i stanąć u boku brata. Od elfów dzieliła krasnoluda spora odległość i mnóstwo potwornych goblinoidów, Ivan znalazł się więc w dość niezręcznej sytuacji. Skądinąd jednak radził sobie całkiem zręcznie i zdołał uniknąć poważniejszych obrażeń, gdyż większość potworów była bardziej zainteresowana ucieczką aniżeli walką. Ponadto – co szybko stało się oczywiste dla goblinów – nikt, kto znalazł się w zasięgu szaleńczych, zamaszystych cięć wielkiego topora Ivana, nie mógł się łudzić, że długo pożyje. Teraz, stojąc plecy w plecy, dwaj bracia zmienili obraz potyczki i nadali jej rozmiary prawdziwej jatki. W kilka minut uporali się z najbliższymi potworami, po czym ruszyli naprzód ścieżką, by zająć się kolejną grupą wrogów. Elfy włączyły się do walki z równą zaciętością – szermierze zmusili gromadę monstrów, aby poszła w rozsypkę, a znajdujący się w niezbyt dużym oddaleniu łucznicy rozprawiali się z kreaturami, które oderwały się od głównej grupy. Gobliny nie miały dokąd uciec ani gdzie się skryć. Trupów było więcej aniżeli potworów wciąż jeszcze utrzymujących się na nogach i podejmujących walkę. Sytuacja zmieniała się na korzyść elfów z każdą kolejną mijającą sekundą. * * * Tintagel patrzył, jak pierwszy goblin, którego wepchnięto w opar mgły, wyłania się z drugiej strony cały i zdrowy. Z trudem stłumił w sobie chęć starcia monstrum z powierzchni ziemi jednym zaklęciem, jego rola w tej walce polegała bowiem na powstrzymywaniu potworów w taki sposób, by Elbereth, Shayleigh i Danica mogli ich spokojnie wyeliminować. Wyjął więc z sakiewki kilka kolejnych ziaren suszonego grochu i cisnął je na ziemię prostopadle do wału mgły. Wypowiedziawszy właściwe zaklęcie, utworzył drugą ścianę mgły, aby zamknąć w niej potwory.

Danica podążyła ku skonfundowanej czeredzie w ślad za trzema strzałami Shayleigh. Cisnęła sztyletem w dwa znajdujące się najbliżej cele – zabijając jednego i ciężko raniąc drugiego goblina – po czym natarła na pozostałych z furią, której wrogowie nie byli w stanie sprostać. Podobnie jak ostatni orog nie mógł sprostać umiejętnościom szermierczym Elberetha. Stwór sparował pierwsze próbne pchnięcie elfa, po czym zamachnął się zdradziecko swoją ciężką maczugą. Elbereth zrobił krok w bok, z łatwością unikając ciosu, i z wypadem w przód zadał kreaturze kilka szybkich pchnięć mieczem w pierś. Monstrum zamrugało, jakby usiłowało odzyskać zdolność normalnego widzenia, lecz jego oczy z wolna zachodziły już mgłą. Elbereth nie zamierzał czekać na kolejny ruch przeciwnika. Zamachnął się drugą ręką, na której nosił tarczę należącą jeszcze nie tak dawno do jego ojca, i trafił oroga w głowę. Potwór runął jak ścięty, a na jego świńskim pysku odbiły się ślady w kształcie gwiazd – symbol władzy Shilmisty. Shayleigh – tym razem z mieczem w dłoni – podeszła do króla elfów, po czym wspólnie zuchwale zaatakowali pozostałe gobliny. Z braku innych możliwości wyboru potwory stawiły im czoła. Trzy okrążyły Danicę, machając wściekle krótkim mieczami. Nie były jednak dość szybkie dla wojowniczki wykonującej błyskawiczne uniki, odskoki i zmyłki, więc żaden z nich nie zdołał jej trafić. Danica grała na czas. Jeden z goblinów w przypływie frustracji i furii wykonał zamaszyste cięcie mieczem. Zanim zdołał odzyskać równowagę utraconą podczas desperackiej próby ataku, stopa dziewczyny wystrzeliła pionowo w górę, trafiając go poniżej szczęki i wbijając mu żuchwę w głąb czaszki. Goblin lotem koszącym pomknął w zarośla. Drugi potwór rzucił się na wojowniczkę od tyłu. Pioruny magicznej energii buchnęły od strony pobliskiego drzewa, osmalając głowę i szyję monstrum. Goblin zawył i przyłożył obie ręce do zranionych miejsc, a Danica, która nigdy nie traciła równowagi, wykonała półobrót, jej stopa wyprysła w powietrze i dosięgła twarzy potwora. Jego głowa w jednej chwili obróciła się do tyłu, a twarz znalazła się na wysokości pleców, po czym stwór dołączył do swego leżącego na ziemi martwego towarzysza. Danica podziękowała Tintagelowi skinieniem głowy i ruszyła w stronę samotnego goblina, który stał naprzeciw niej. Ręce i stopy wojowniczki zmieniły się w bezkształtne plamy i błyskawicznie odnalazły luki w obronie żałosnego stwora. Kopnięcie wytrąciło mu z ręki miecz, a zaraz potem, nim goblin zdołał zawołać, że się poddaje, naprężone palce Daniki wbiły mu się w gardło, rozszarpując tchawicę. I nagle walka dobiegła końca – wszystkie potwory leżały pokotem na ziemi. Czwórka przyjaciół – w tym troje od stóp do głów ubabranych krwią wrogów – stała przez dłuższą chwilę w bezruchu, posępnie i z powagą przyglądając się tej masakrze, której musieli dokonać. * * *

– Wisz, elfie – mruknął Ivan, kiedy Elbereth i pozostali dołączyli do gromady na trakcie – to się robi za proste. Krasnolud splunął w dłonie i chwycił stylisko topora, którego jedno ostrze pogrążone było głęboko w grubej czaszce oroga. Przy wtórze przyprawiającego o mdłości chrupnięcia wyszarpnął swą potężną broń. – Pierwsza walka łod tygodnia – ciągnął – a tem się chce bardziej uciekać, niż walczyć! Elbereth nie mógł zaprzeczyć słuszności spostrzeżeń krasnoluda, ale bynajmniej nie martwił się tym, co mógł sugerować pospieszny odwrót goblinów. – Jeśli dopisze nam szczęście, minie kolejny tydzień, nim będziemy musieli walczyć ponownie – odrzekł. Ivan znieruchomiał i wbił okrwawione ostrze topora w ziemię, aby je oczyścić. Kiedy Elbereth oddalił się, krasnolud mruknął do brata. – Gadał jak prawdziwy elf.

3 Zew serca Siedzisz tu i czekasz, a tymczasem wszystkie nasze marzenia, marzenia samej Talony, rozpadają się w drobny mak! – Dorigen Kel Lamond, druga w hierarchii ważności czarodziejka Zamczyska Trójcy, usiadła sztywno na krześle, zdumiona nieco nietypowym dla niej wybuchem. Odwróciła bursztynowe oczy od Aballistera, swego mentora i zwierzchnika. Wychudły na twarzy starszy czarnoksiężnik wydawał się zgoła nieporuszony. Odchylił się do tyłu na fotelu, stukając przed sobą kościstymi palcami, a jego wymizerowane oblicze ni stąd ni zowąd rozjaśnił uśmiech. – W drobny mak? – zapytał po chwili milczenia, która miała zdeprymować Dorigen. – Elfy odbiły albo już wkrótce odbiją Shilmistę, fakt – przyznał – ale, o ile wiadomo mi z raportów, jest ich o połowę mniej. Do obrony puszczy została ich nie więcej niż setka. – A my straciliśmy ponad tysiąc żołnierzy – ucięła ostro Dorigen. – Kolejne tysiące umknęły w popłochu, powracając do swych górskich nor. – Skąd ich ponownie wyciągniemy – zapewnił Aballister – kiedy nadejdzie właściwa pora. Dorigen skrzywiła się, ale nie powiedziała nic więcej. Otarła strużkę potu ze swego skrzywionego nosa i raz jeszcze odwróciła wzrok. Z połamanymi dłońmi czuła się nieswojo w towarzystwie nieobliczalnego Aballistera i zapalczywego Bogo Ratha, nie mówiąc już o Druzilu-chowańcu... Aballistera. To jeden z podstawowych problemów przy współpracy z tak złymi ludźmi – uświadomiła sobie Dorigen. Nigdy nie mogła być pewna, czy Aballister nie uzna jej za zbędną. – Wciąż jeszcze mamy trzy tysiące żołnierzy, głównie ludzi, do bezpośredniej i natychmiastowej dyspozycji – ciągnął Aballister. – Goblinoidy ściągniemy, kiedy będą nam potrzebne... Prawdopodobnie na wiosnę, która jest najodpowiedniejszą porą do rozpoczęcia inwazji. Ilu będziemy potrzebować? – zapytał, zwracając się bardziej do Ratha niż do Dorigen. – Shilmista jest już cieniem dawnej puszczy i Biblioteka Naukowa otrzymała potężny cios. Pozostaje tylko Carradoon. Ton Aballistera zdradzał jego zdanie na temat wieśniaków i rybaków z niewielkiej osady nad brzegami Jeziora Impresk. – Nie przeczę, że biblioteka otrzymała potężny cios – odrzekła Dorigen – ale nie wiemy konkretnie, jak duże były jego następstwa. Wygląda na to, że Shilmistę podobnie zlekceważyłeś. Mam ci przypomnieć o naszej ostatniej porażce? – A czy ja mam ci przypomnieć, że to ty, a nie ja, jesteś za nią odpowiedzialna? – warknął stary czarnoksiężnik, świdrując Dorigen ciemnymi przenikliwymi oczami. – Czyż to nie Dorigen umknęła z puszczy w krytycznej fazie bitwy?

Widząc, że pod wpływem tych słów czarodziejka mimo woli się skuliła, Aballister ponownie zakołysał się w fotelu i nieco ochłonął. – Podzielam twój ból – rzekł półgłosem. – Straciłaś Tienneka. To musiał być dla ciebie straszny cios. Dorigen skrzywiła się. Spodziewała się tego przytyku, ale mimo wszystko okazał się bolesny. Tiennek, barbarzyński wojownik z Północy, którego osobiście ucywilizowała i wyszkoliła na swego przybocznego sługę i pocieszyciela, był jej kochankiem, odkąd zrezygnowała z Aballistera. Dorigen nie wątpiła ani przez chwilę, że stary czarnoksiężnik z radością przyjął wieść o śmierci gigantycznego wojownika. Pokonała go kobieta blisko dwie stopy niższa od Tienneka i ważąca jedną trzecią tego, co on. Donosząc o tym wydarzeniu, imp Druzil celowo zaniżył atrybuty dziewczyny – z czego Dorigen doskonale zdawała sobie sprawę – by doprowadzić do zaognienia sytuacji pomiędzy nią a Aballisterem. Dorigen chciała się odciąć, wykrzyknąć czarnoksiężnikowi prosto w twarz, że nie ma pojęcia o mocy, jaką dysponuje młoda mniszka Danica strzegąca Cadderly’ego oraz pozostali wrogowie, których napotkała w Shilmiście. Spojrzała na siedzącego obok Druzila, lecz imp zakrył błoniastymi skrzydłami swój psi łebek i nie uczynił nic, aby ją wesprzeć. – Paskudna, tchórzliwa kreatura – mruknęła Dorigen. Od czasu powrotu do Zamczyska Trójcy Druzil unikał spotkań z czarodziejką. Wiedziała, że nie jest lojalny wobec Aballistera, niemniej jednak to właśnie czarnoksiężnik był w twierdzy najwyższą władzą, a sprytny imp zawsze wolał opowiedzieć się po stronie, która miała mu najwięcej do zaoferowania. – Dość tego marudzenia – powiedział nagle Aballister. – Odkładamy nasze plany z powodu pewnych nieoczekiwanych problemów. – Takich jak na przykład twój syn – wtrąciła mimo woli Dorigen. Uśmiech Aballistera dał jej do zrozumienia, że znalazła się niebezpiecznie blisko granicy, której przekraczać nie powinna. – Mój syn – zawtórował czarnoksiężnik – drogi, młody Cadderly. Tak, Dorigen, właśnie on okazał się najbardziej nieoczekiwanym i najpoważniejszym spośród naszych problemów. Zgadzasz się ze mną, Boygo? Dorigen spojrzała na najmłodszego z czarnoksiężników Zamczyska Trójcy, Bogo Ratha, którego ona i jej mentor nazywali nieodmiennie Boygiem. Młodzieniec zmrużył powieki, urażony, ale w gruncie rzeczy spodziewał się, że tak się stanie. Różnił się znacznie od dwójki swych współtowarzyszy i nader często stanowił obiekt ich niewybrednych żartów. Targnął głową w przód i w tył, tak by długie, proste brązowe włosy opadły mu na jedno ucho – drugą stronę głowy miał gładko ogoloną. Dorigen, znużona bulwersującym zachowaniem Ratha, nieomal złajała go za tę idiotyczną fryzurę.

– Twój syn faktycznie napytał nam sporo biedy – odrzekł Bogo. – Czegóż innego mogliśmy się spodziewać po potomku wielkiego Aballistera? Skoro mamy przeciwko sobie młodego Cadderly’ego, powinniśmy okazać więcej czujności i zwrócić na niego baczniejszą uwagę. – Młody Cadderly – burknęła Dorigen, a na jej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia. Młody Cadderly musi być dobre dwa, trzy lata starszy od tego gołowąsa! Aballister uniósł w dłoni mały pękaty mieszek i potrząsnął nim, by pokazać, iż wypełniony jest monetami – najprawdopodobniej złotymi. Dorigen zrozumiała znaczenie sakiewki, domyśliła się, co Aballister, a także Bogo zamierzają nabyć za jej zawartość. Bogo pochodził z Westgate, miasta oddalonego o czterysta mil na północny wschód, leżącego nad brzegiem Jeziora Smoków. Westgate słynęło jako miasto handlowe oraz główna siedziba organizacji asasynów znanych jako Nocne Maski i uznawanych w Krainach za najokrutniejszych i najniebezpieczniejszych zabójców do wynajęcia. – Nawet wasze Nocne Maski miałyby kłopot z usunięciem tego młodego ucznia, niezależnie czy przebywa obecnie w Shilmiście, czy też powrócił do Biblioteki Naukowej – rzuciła Dorigen, chcąc w ten sposób wybadać, jakie naprawdę uczucia Aballister żywi względem swego syna pod maską lodowatej obojętności. Chociaż otwarcie go nienawidziła, bądź co bądź pogruchotał jej ręce i pozbawił wielu magicznych artefaktów, Dorigen nie mogła uwierzyć w zajadłość starego czarnoksiężnika. – Nie przebywa w Shilmiście – odezwał się z uśmiechem Bogo, a w jego brązowych oczach zalśniły iskierki podniecenia – ani w bibliotece. – Widząc jawne zainteresowanie Dorigen, młody czarnoksiężnik uśmiechnął się. – Jest w Carradoonie. – Niewątpliwie po to, by postawić na nogi tamtejszy garnizon – dodał Aballister. – Skąd możesz mieć pewność? – spytała Dorigen, zwróciwszy się do Ratha. Bogo spojrzał na Aballistera, który ponownie brzęknął monetami. Dźwięk ten sprawił, że Dorigen poczuła na plecach lodowate ciarki. Bogo, który swoją pozycję w Zamczysku Trójcy zawdzięczał znajomościom wśród asasynów z Westgate, uruchomił swoje koneksje. Dorigen zrobiło się nagle żal Cadderly’ego, chociaż nadal czuła tępy, pulsujący ból w obu dłoniach. – Problemy należy rozwiązywać po kolei, droga Dorigen – oznajmił Aballister, choć mówił to już wcześniej, kiedy po raz pierwszy zapoznał czarodziejkę z planami, jakie miał względem własnego syna. Ponownie potrząsnął mieszkiem złota, a Dorigen powtórnie poczuła na plecach zimne ciarki. * * * Elbereth i Danica siedzieli na szczycie Wzgórza Odporu, doskonałego punktu obronnego, na

którym elfy założyły swą bazę. W tę gwiaździstą noc niewielu elfów czuwało i nie istniało już zagrożenie, które nakazywałoby utrzymywać garnizon w stanie ciągłej gotowości bojowej. Zgodnie ze słowami Hammadeen – zasięgnięte od drzew informacje driady były dokładne, odkąd Cadderly przed kilkoma tygodniami zmusił ją do współpracy – w zasięgu dziesięciu mil od wzgórza w puszczy nie przebywał ani jeden żołnierz wroga. Noc była cicha i spokojna, nie słyszeli szczęku oręża ani krzyków konających. – Wiatr staje się chłodniejszy – stwierdził Elbereth, podając Danice swój podróżny płaszcz. Przyjęła go i ułożyła się obok elfa na trawie, unosząc wzrok ku niezliczonym gwiazdom i kilku ciemnym kształtom skłębionych chmur. Cichy chichot Elberetha sprawił, że ponownie usiadła. Podążyła za wzrokiem elfa ku podstawie łagodnego wzgórza. Mrużąc oczy, z niemałym trudem wypatrzyła trzy sylwetki – elfa i dwóch krasnoludów – sunące pośród cieni drzew. – Shayleigh? – spytała. Elbereth pokiwał głową. – Przez ostatnich kilka tygodni bardzo zżyła się z krasnoludami – zauważył. – Shayleigh podziwia ich odwagę i jest ogromnie wdzięczna, że bracia postanowili pozostać, by dopomóc nam w walce. – A czy król nie jest wdzięczny? – spytała nieśmiało Danica. Słysząc te słowa, Elbereth mimowolnie się uśmiechnął. Przypomniał sobie pierwsze spotkanie z krasnoludami i to, jak bliski był wymiany prawdziwych ciosów z Ivanem. Miał wrażenie, że wydarzyło się to tak dawno temu! Był wtedy jeszcze księciem, skłóconym z ojcem królem, a jego ukochana puszcza stała na krawędzi zagłady. – Nie jestem niewdzięczny – odparł półgłosem. – Nigdy nie zapomnę, ile jestem winien krasnoludom... i tobie. – Przeniósł wzrok na Danicę. Przenikliwe spojrzenia jego srebrnych i jej brązowych oczu spotkały się. Ich oblicza stężały, oddalone od siebie zaledwie o cal. Danica chrząknęła i odwróciła wzrok. – Walka ma się ku końcowi – stwierdziła, odzierając chwilę z otoczki romantyzmu. Elbereth natychmiast domyślił się, do czego zmierza, o swoich planach dawała mu bowiem do zrozumienia od dobrych kilku dni. – Do końca sezonu oczyścimy puszczę z plagi goblinów – stwierdził stanowczo. – Obawiam się, że nowy atak może nastąpić wiosną, kiedy górskie szlaki staną się przejezdne. – Miejmy nadzieję, że do tej pory biblioteka i Carradoon będą już przygotowane – odparła Danica. – Czy mogę liczyć również na twoją pomoc? Danica ponownie spojrzała w dół trawiastego zbocza na wyraźne już teraz, zbliżające się ku

nim trzy postacie. – Nigdym nie uważał na drzewa – usłyszeli pełen skargi głos Ivana, który energicznie pocierał obolały nos. – Sądziłam, że ktoś tak niewysoki jak krasnolud będzie w stanie uniknąć bliższego spotkania z nisko zwisającą gałęzią – odparła Shayleigh, wybuchając dźwięcznym śmiechem. – Hi, hi, hi – dodał Pikel, skwapliwie odsuwając się na bok, by nie zarobić kuksańca od rozzłoszczonego brata. – Nadeszła pora, abyśmy ja, Ivan oraz Pikel opuścili Shilmistę – rzuciła Danica. Nie chciała tego powiedzieć, lecz nie miała innego wyboru. Uśmiech Elberetha zniknął w okamgnieniu. Wpatrywał się długo i przenikliwie w młodą kobietę, ale nie odpowiadał. – Może powinniśmy byli wrócić do biblioteki wraz z Przełożonym na Księgach Averym i Rufem – ciągnęła Danica. – A może powinnaś uwierzyć, że sami zdołają zająć się wszystkimi sprawami, tak w bibliotece, jak i w Carradoonie – wtrącił Elbereth. – Możecie zostać, wszyscy troje. Zaproszenie jest otwarte i zapewniam, że Shilmista zimą, gdy drzewa i ziemię pokrywa biały puch, nabiera całkiem nowego piękna. – Nie wątpię w to – odrzekła Danica – ale obawiam się, że muszę odejść. Chodzi o... – Cadderly’ego – przerwał jej Elbereth, uśmiechając się mimo przygnębienia wywołanego świadomością rychłego rozstania z trojgiem przyjaciół. Danica nie odpowiedziała, nie była nawet pewna, co w tej chwili czuje. Ponownie spojrzała w dół zbocza. Ivan i Pikel usiłowali dobrnąć do miejsca, w którym czekała na nich Shayleigh. Tym razem prawie im się udało, gdy nagle Ivan burknął coś, czym najwidoczniej uraził brata, Pikel bowiem rzucił się na niego i dwaj mali zapaleńcy ponownie stoczyli się w dół zbocza. Wojowniczka elfów wyrzuciła obie ręce w górę w geście rezygnacji i pędem pokonała ostatni odcinek stromizny dzielący ją od Daniki i Elberetha. Kiedy tylko do nich dołączyła, uśmiech na jej twarzy zastąpił grymas zaciekawienia. Przez dłuższą chwilę przyglądała się Danice. – Odchodzisz – stwierdziła bez ogródek. Danica nie odpowiedziała, nie potrafiła nawet zdobyć się, by spojrzeć jej prosto w twarz. – Kiedy? – spytała Shayleigh spokojnym i opanowanym głosem. – Niedługo, może już jutro. Shayleigh przez dłuższą chwilę rozważała gorzko smutną nowinę. Danica opuszczała ich po zwycięstwie, a puszcza znów była bezpieczna. – Słuszna decyzja – dodała w końcu tym samym tonem. Danica, zaskoczona jej słowami, odwróciła się, by na nią spojrzeć. – Bitwa o puszczę, przynajmniej na razie, została wygrana –

ciągnęła, wojowniczka elfów, obracając się na pięcie i chłonąc świeże, czyste, rześkie wieczorne powietrze. – Masz wiele obowiązków, no i, rzecz jasna, pragniesz pogłębiać swą wiedzę w Bibliotece Naukowej. – Liczę, że Ivan i Pikel zechcą mi towarzyszyć – odrzekła Danica. – Na nich również czekają w bibliotece liczne obowiązki. Shayleigh pokiwała głową i odwróciła się w stronę zbocza, na które bracia już po raz trzeci usiłowali się wspiąć. Z tego miejsca Danica dostrzegła w świetle gwiazd szczery podziw malujący się w fiołkowych oczach wojowniczki elfów. Domyślała się, iż Shayleigh przyjęła tę spokojną, obojętną wręcz pozę, bo wierzyła, że decyzja Daniki jest słuszna, a nie dlatego, iż cieszyła się, że młoda kobieta i dwa krasnoludy już niebawem opuszczą Shilmistę. – Jeżeli wiosną walki rozgorzeją na nowo... – zaczęła. – Wrócimy – zapewniła ją Danica. – Dokund wrócim? – Ivan wgramolił się wreszcie na szczyt wzgórza, wyczesał z żółtej brody gałązki i liście, które zaplątały się w nią podczas dwóch zjazdów po zboczu, i ostentacyjnie wetknął jej końce za szeroki pas. – Do Shilmisty – wyjaśniła Shayleigh. – Jeśli walki rozgorzeją na nowo. – A wybieramy się gdzie? – spytał, zwróciwszy się do Daniki. – Uch, och – jęknął Pikel, zaczynając pojmować. – Niebawem nadejdzie zima – wyjaśniła Danica. – Szlaki przez Góry Śnieżne staną się nieprzejezdne. – Uch, och – powtórzył Pikel. – Masz racje – rzucił Ivan po chwili namysłu. – Tuśmy już wszystko załatwili. Nie ma już za bardzo kogo bić. Niedługo ja i mój brat zaczniem się nudzić, a poza tem kapłany we w bibliotece, odkund my se poszli, prawdopodobnie nie zjedli ani jednego dobrze upichconego posiłku! Shayleigh otwartą dłonią przyłożyła Ivanowi w bok głowy. Ivan odwrócił się i spojrzał z niedowierzaniem na jej smętny uśmiech, ale nawet on, gruboskórny bądź co bądź krasnolud, zdołał dostrzec ból malujący się pod maską spokoju na delikatnym obliczu wojowniczki. – Nadal jesteś mi winien pojedynek – wyjaśniła Shayleigh. Ivan parsknął i chrząknął głośno, a uniósłszy rękę, by obetrzeć nos, ukradkiem otarł rękawem zwilgotniałe oczy. Danica zdziwiła się na widok tak nietypowego zachowania butnego i zazwyczaj niewzruszonego krasnoluda. – Ba! – warknął Ivan. – Jaki pojedynek? Jezdeś taka sama jak tamtyn! – Oskarżycielskim gestem wymierzył gruby paluch w Elberetha, z którym wskutek rzuconego uprzednio wyzwania musiał przed paroma tygodniami stoczyć podobny pojedynek. – Będziesz tańczyć i wirować we w kółko, aż oboje padniem ze zmenczenia!