prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony554 845
  • Obserwuję479
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań347 684

Wijec - Kroniki Wardstone tom 11 - Joseph Delaney

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Wijec - Kroniki Wardstone tom 11 - Joseph Delaney.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Joseph Delaney Kroniki Wardstone
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 291 osób, 201 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 146 stron)

Joseph Delaney WIJEC Kroniki Wardstone Tom 11 Dla Marie

Wcisnąłem się z powrotem do środka drzewa i wsunąłem do pochew na piersi dwie najostrzejsze klingi. Potem naciągnąłem długi, gruby, czarny płaszcz z trzynastoma guzikami, wyrzeźbionymi z najlepszej kości. Płaszcz sięga mi do brązowych skórzanych butów, rękawy są wystarczająco długie, by ukryć włochate ręce. Cały jestem włochaty – i powinienem wspomnieć o czymś jeszcze. O czymś, co różni mnie od was. Mam ogon. Nie śmiejcie się – nie róbcie min ani nie kręćcie głowami. Zachowajcie rozsądek, właściwie to powinniście żałować, że nie macie ogonów. Bo widzicie, mój ogon jest długi i silny, lepszy niż trzecia ręka. I jeszcze jedno – na imię mam Wijec i nim zakończę swą opowieść, dowiecie się dlaczego. Kobalos – ilustracja Julka Hellera

WYJĄTEK Z BESTIARIUSZA STRACHARZA Ilustracja Julka Hellera Kobalosi Kobalosi nie są ludźmi. Chodzą na dwóch nogach, ale wyglądają jak lisy bądź wilki. Ich ciała porasta ciemne włosie, twarz i dłonie golą zgodnie ze zwyczajem, noszą długie czarne płaszcze z rozcięciem na plecach przepuszczającym ogon, który służy im niemal za dodatkową kończynę. Magowie ci wiodą życie samotników, unikają swoich braci i zazwyczaj mieszkają poza granicami zamarzniętej krainy Kobalos, leżącej daleko na północy kontynentu zwanego Europą. Każdy z nich „uprawia” haizdę, terytorium, które uznaje za własne. Na terenach tych mieszkają setki ludzi w wioskach, osadach i na farmach. Mag włada nimi za pomocą strachu i swojej sztuki, porywając dusze i gromadząc moc. Zazwyczaj żyje w starym pokrzywionym drzewie ghanbala, za dnia sypia, lecz nocą wędruje po swej haizdzie, odżywiając się krwią ludzi i zwierząt. Potrafi odmieniać postać, upodabniać się do zwierząt, a także zmieniać wielkość swego ciała. Magowie ci to także niezwykle groźni wojownicy, ich ulubioną bronią jest szabla. Kobalosi to wojownicza, niebezpieczna rasa. Wszyscy oprócz magów zamieszkują Valkarky, miasto leżące daleko poza granicą kręgu arktycznego. Nazwa Valkarky oznacza Miasto Skamieniałego Drzewa. Wypełniają je najróżniejsze okropieństwa, stworzone z pomocą magii Mroku. Jego mury zbudowały istoty, które nigdy nie zasypiają, istoty wypluwające ze swych ust zmiękczony kamień. Kobalosi wierzą, że ich miasto nie przestanie rosnąć, póki nie

pokryje całego świata. John Gregory Powyższy opis powstał w oparciu o relacje jednego z pierwszych stracharzy, niejakiego Nicholasa Browne’a, który podróżował daleko poza granice Hrabstwa. Oprócz jego notatników nie istnieje żaden dowód potwierdzający prawdziwość relacji Browne’a, musimy jednak zachować otwarte umysły. Świat jest wielki i wiele jeszcze pozostaje w nim do odkrycia.

DALEKO OD HRABSTWA W Hrabstwie dla Toma Warda sprawy mają się źle jak nigdy dotąd. Jego mistrz stracharz po wielu latach walki z mrokiem utracił siły, najbliższa przyjaciółka Alice wyruszyła z niebezpieczną misją, a sam Tom wie, ze tylko on być może zdoła nie dopuścić do powrotu Złego i pogrążenia całego świata w ciemnościach i grozie. Lecz podczas gdy jego walka trwa w najlepsze, zło nigdy nie śpi – w Hrabstwie i poza nim. Na dalekiej północy, setki mil od domu Toma, powstaje nowy Mrok. Akcja tej książki rozgrywa się na krótko po wydarzeniach, opisanych we Krwi Stracharza i traktuje o nowych istotach, nowych krainach i nowych niewyobrażalnych koszmarach. Oto Wijec.

Najwyższy punkt hrabstwa kryje w sobie tajemnicę. Powiadają, że zginął tam człowiek, gdy podczas srogiej burzy próbował ujarzmić zło, zagrażające całemu światu. Potem powróciły lody, a kiedy się cofnęły, nawet kształt wzgórz i nazwy miast w dolinach uległy zmianie. Dziś w owym miejscu na najwyższym ze wzgórz nie pozostał żaden ślad po tym, co zaszło dawno, dawno temu. Lecz jego nazwa przetrwała. Nazywają je... KAMIENIEM STRAŻNICZYM

Prolog KOSZMAR NESSY W moim pokoju jest bardzo ciemno. Świeca stopniała, płomień zamigotał i zgasł. Jest też zimno, mimo dodatkowych koców. Mieliśmy bardzo długą zimę, jedną z najgorszych, jakie pamiętam. Teraz nadeszła już wiosna, ale pola i wyłożone kamiennymi płytami podwórze wciąż pokrywa skorupa zamarzniętego śniegu, a na szybach mojego okna nadal kwitną mrozowe kwiaty. Jutro przypadają moje urodziny. Skończę dziesięć lat. Nie mogę się już doczekać tortu. Będę musiała zgasić wszystkie świeczki jednym potężnym dmuchnięciem. Jeśli to zrobię, ojciec da mi prezent. To sukienka – czerwona sukienka z białą koronką wokół szyi i rąbka spódnicy. Chcę zasnąć. Z całych sił zaciskam powieki i próbuję. Lepiej spać, bo wtedy noc mija szybko. Otworzę oczy i ujrzę promienie słońca, wpadające przez okno, drobinki kurzu lśniące niczym maleńkie gwiazdy. Nagle słyszę hałas. Co to takiego? Brzmi, jakby coś drapało o podłogę przy boazerii. Może to szczur? Boję się wielkich szarych szczurów o małych oczkach i długich wąsikach. Najbardziej ze wszystkiego przeraża mnie myśl, że któryś z nich mógłby trafić do mojego łóżka. Serce zaczyna mi walić ze strachu, zastanawiam się, czy nie zawołać ojca. Ale dwa lata temu umarła matka i odtąd sam zajmuje się całą farmą. Każdego dnia długo i ciężko pracuje, więc potrzebuje snu. Nie, muszę być odważna. Szczur wkrótce sobie pójdzie. Po co miałby włazić mi do łóżka? Nie znajdzie tu nic do jedzenia. I znów słyszę drapanie ostrych pazurków o drewno. Serce trzepocze mi z lęku. Odgłosy są teraz bliższe, w połowie drogi między oknem i moim łóżkiem. Wstrzymuję oddech, nasłuchując kolejnych dźwięków. Nagle rozbrzmiewają obok. Gdybym spojrzała w dół, być może ujrzałabym szczura, patrzącego na mnie małymi, paciorkowymi oczkami. Muszę wstać. Pobiegnę do pokoju ojca. Co jednak, jeśli szczur muśnie wąsiskiem moje stopy? Co, jeśli nadepnę na jego długi, cienki ogon? Dźwięk robi się coraz głośniejszy. Czuję, jak coś ciągnie moją pościel, i dygoczę ze strachu. Szczur wspina

się na łóżko, pazurkami wbijając się w koc. W panice próbuję usiąść. Ale nie mogę. Zupełnie jakby coś mnie sparaliżowało. Otwieram usta, lecz kiedy krzyczę, nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Szczur wpełza teraz na mnie. Czuję jego małe, ostre pazurki, kłujące skórę przez koc. Siedzi mi na piersi. Jego ogon tłucze o nakrycie, łup, łup, coraz szybciej, idealnie dotrzymując kroku kołaczącemu sercu. I nagle dzieje się coś nowego, jeszcze bardziej przerażającego. Szczur z każdą sekundą staje się coraz cięższy. Jego masa napiera mi na pierś, z trudem oddycham. Jak to możliwe? Jak szczur może być tak wielki i ciężki? W pewnej chwili jego pysk zbliża się do mojej twarzy. Jest wielki, ciepły oddech owiewa mi skórę. Ale dostrzegam coś jeszcze dziwniejszego niż rozmiar i ciężar szczura. Jego oczy świecą w ciemności, są wielkie i czerwone, w ich ostrym blasku mogę teraz obejrzeć, z czym mam do czynienia. I okazuje się, że to jednak nie szczur. Z pyska bardziej przypomina lisa bądź wilka z długą szczęką i wielkimi, ostrymi zębami. Zęby te wgryzają mi się w szyję. Moje gardło przebijają długie, cienkie, rozpalone igły bólu. Krzyczę. Raz po raz, bez przerwy. Krzyczę bezdźwięcznie. Czuję się, jakbym umierała, osuwała się w najgłębszą ciemność, coraz dalej od tego świata. A potem budzę się, ciężar znika mi z piersi. Znów mogę się poruszyć, siadam na łóżku i wybucham płaczem. Wkrótce słyszę tupot ciężkich butów na drewnianej podłodze korytarza. Drzwi otwierają się gwałtownie i do środka wbiega ojciec, niosący świecę w dłoni. Stawia ją na stoliku obok łóżka, chwilę później tuli mnie w ramionach. Nie mogę przestać szlochać, a on gładzi mnie po włosach i dodającym otuchy gestem klepie po plecach. – Już w porządku. Już dobrze, córko – mamrocze. – To był tylko sen, straszliwy, koszmarny sen. Później jednak odsuwa mnie od siebie i uważnie ogląda moją twarz, szyję i ramiona. Wyciąga z kieszeni nocnej koszuli białą chustkę i delikatnie ociera mi szyję. Potem mnie ją w dłoni i szybko chowa z powrotem. Ale niedostatecznie szybko: dostrzegam na niej krople krwi. Czy koszmar już się skończył? Czy się obudziłam? A może wciąż śnię?

Rozdział 1 UMOWA STOI Obudziłem się dręczony ogromnym pragnieniem. Zawsze chce mi się pić, gdy się budzę, toteż nie było w tym nic nowego. Ani śladu wskazówki, iż czeka mnie pamiętny dzień. Przecisnąłem się przez szczelinę wysoko w pniu mojego starego drzewa ghanbala i powiodłem wzrokiem po białej, mroźnej połaci w dole. Słońce miało wzejść w pełni dopiero za godzinę i niebo wciąż jeszcze usiane było gwiazdami. Znałem nazwy wszystkich pięciu tysięcy, lecz moją ulubioną była Cougis, Psia Gwiazda. Niczym czerwone, przekrwione oko spoglądała przez czarną aksamitną zasłonę, którą Władca Nocy zarzuca na niebo. Spałem prawie trzy miesiące. Zawsze przesypiam tę porę roku – najciemniejszą i najzimniejszą część zimy, którą nazywamy shudru. Teraz jednak obudziłem się i czułem pragnienie. Świt był zbyt blisko, bym mógł wyssać krew ludziom z mojej haizdy – tym, których hoduję. Mogłem też wyruszyć na polowanie, ale nic, co mogłoby zaspokoić moje pragnienie, jeszcze nie obudziło się ze snu. Na szczęście istniał inny sposób. Zawsze mogłem pójść i zastraszyć starego Rowlera, a potem zmusić go do handlu. Wcisnąłem się z powrotem do środka drzewa i wsunąłem do pochew na piersi dwie najostrzejsze klingi. Potem naciągnąłem długi, gruby, czarny płaszcz z trzynastoma guzikami, wyrzeźbionymi z najlepszej kości. Płaszcz sięga mi do brązowych skórzanych butów, rękawy są wystarczająco długie, by ukryć włochate ręce. Cały jestem włochaty – i powinienem wspomnieć o czymś jeszcze. O czymś, co różni mnie od was. Mam ogon. Nie śmiejcie się – nie róbcie min ani nie kręćcie głowami. Zachowajcie rozsądek, właściwie to powinniście żałować, że nie macie ogonów. Bo widzicie, mój ogon jest długi i silny, lepszy niż trzecia ręka. I jeszcze jedno – na imię mam Wijec i nim zakończę swą opowieść, dowiecie się

dlaczego. W końcu zasznurowałem buty i znów prześliznąłem się przez szczelinę, stając na gałęzi. A potem postąpiłem krok w pustkę. Policzyłem do dwóch i machnąłem śliskim ogonem. Zwinął się i napiął, skóra otarła się z szelestem o najniższą gałąź, odrywając kawałki kory, które posypały się na śnieg czarnymi płatkami. Przez parę sekund wisiałem tak na ogonie, a tymczasem moje bystre oczy przeszukiwały ziemię w dole. Na zamarzniętym śniegu nie dostrzegłem żadnych śladów. Nie żebym się ich spodziewał – słuch mam bystry i budzi mnie nawet najlżejszy dźwięk, ale zawsze lepiej się najpierw upewnić, niż potem żałować. Znów skoczyłem, lądując na twardej, zimnej ziemi. A potem puściłem się biegiem, patrząc, jak grunt umyka mi spod nóg. Wiedziałem, że za parę minut dotrę na farmę Starego Rowlera. Szanowałem Starego Rowlera. Szanowałem go na tyle, by zastąpić okrucieństwo ostrożną umową. Jak na człowieka wyróżniał się wielką odwagą. Był dość dzielny, by zamieszkać w pobliżu mojego drzewa. Wielu innych stąd uciekło. Starczyło mu nawet odwagi, aby ze mną handlować. Przeszedłem spacerkiem wzdłuż jego drewnianego płotu, lecz gdy dotarłem na wykładany kamiennymi płytami dziedziniec, urosłem do rozmiaru, który sprawdzał się najlepiej w kontaktach z większością ludzi: nie tak wielkiego, by wydał się zbyt groźny, ale też nie tak małego, by podsunąć Staremu Rowlerowi jakiś niecny pomysł. W istocie byłem dokładnie tego samego wzrostu co stary farmer, nim jego kości zaczęły słabnąć, a kark się zgarbił. Zastukałem cicho do drzwi – w specjalnym, charakterystycznym rytmie. Starałam się, aby stukanie nie było tak głośne, by obudzić trzy córki gospodarza, lecz dostatecznie donośne, aby on sam, sapiąc, zbiegł po schodach. Uchylił drzwi na szerokość pokrytej odciskami dłoni. Potem przysunął do szczeliny świecę, oświetlając moją twarz. – O co chodzi tym razem? – rzucił z oburzeniem. – Miałem nadzieję, że więcej cię już nie zobaczę. Od miesięcy nie zawracałeś mi głowy. Liczyłem na to, że już się nie obudzisz! – Chce mi się pić – oznajmiłem – a jest za wcześnie na łowy. Potrzebuję czegoś, co ogrzałoby mi brzuch na kilka godzin. A potem uśmiechnąłem się, demonstrując ostre zęby i pozwalając, by gorący oddech parował w mroźnym powietrzu. – Nie mam niczego na zbyciu. Czasy są ciężkie – zaprotestował farmer. – To była jedna z najsroższych zim, jakie pamiętam, straciłem bydło – nawet owce. – A jak się miewają twoje trzy córki? Mam nadzieję, że dobrze? – Jeszcze szerzej otworzyłem usta. Tak jak oczekiwałem, świeca zaczęła tańczyć i dygotać w dłoniach Starego Rowlera. – Trzymaj się z daleka od moich córek, Wijcu. Słyszysz? Z daleka.

– Pytałem tylko o ich zdrowie – złagodziłem ton głosu. – Co słychać u najmłodszej? Mam nadzieję, że już tak nie kaszle. – Nie marnuj mojego czasu – warknął. – Po co przyszedłeś? – Potrzebuję krwi. Daj mi krwi wółka – tylko odrobinę. Możesz sobie pozwolić na pół kubka. – Już mówiłem, to była długa, ciężka zima. Zły to czas i zwierzęta potrzebują wszelkich sił, by go przetrwać. Widząc, że nie dostanę niczego za darmo, wyciągnąłem z kieszeni płaszcza monetę i uniosłem ją, tak że rozbłysła w płomieniu świecy. Stary Rowler patrzył, jak spluwam na zad wółka, pozbawiając go w tym miejscu czucia, tak aby zwierzę nie zareagowało, kiedy je skaleczę. Wkrótce popłynęła krew, a ja łapałem ją do metalowego kubka, dostarczonego przez farmera, nie roniąc ani kropli. – Wiesz chyba, że tak naprawdę nie skrzywdziłbym twoich córek – oznajmiłem. – Stały się dla mnie niemal jak rodzina. – Twój lud nie ma pojęcia, czym jest rodzina – wymamrotał. – Gdyby doskwierał wam głód, pożarlibyście własne matki. A co z córką Briana Jensona z farmy nad rzeką? Zniknęła w zeszłym roku na przednówku i nigdy jej już nie widziano. Zbyt wielu moich sąsiadów ucierpiało z twoich rąk. Nawet nie próbowałem zaprzeczać jego oskarżeniom, ale też ich nie potwierdziłem. Czasami wypadki się zdarzają. Zazwyczaj panuję nad swoją zachłannością, pielęgnując zasoby mojej haizdy, lecz od czasu do czasu pragnienie zwycięża i wypijam zbyt wiele krwi. – Hej! Jedną chwilkę! Umówiliśmy się na pół kubka! – zaprotestował Stary Rowler. Uśmiechnąłem się i przycisnąłem palce do rany, tak że krew natychmiast przestała płynąć. – Istotnie – zgodziłem się. – Choć trzy ćwierci kubka to nie tak wiele. Niezły kompromis. Pociągnąłem długi łyk, nie spuszczając wzroku z twarzy farmera. Miał na sobie płaszcz i wiedziałem, że w podszewce ukrywa paskudnie ostrą szablę. W razie zbyt wielkiej prowokacji lub zagrożenia starzec użyłby jej bez wahania. Nie żeby Rowler, nawet uzbrojony w szablę, w jakikolwiek sposób mi zagrażał, ale to oznaczałoby koniec handlu. Żałowałbym, bo ludzie tacy jak on nieraz mi się przydawali. Oczywiście wolałem polowania, lecz hodowla bydła – zwłaszcza moich ulubionych wółków – ułatwiała mi życie, gdy nadchodziły ciężkie czasy. Nie byłem gotów, by zajmować się nimi sam, toteż doceniałem odgrywaną przez farmera rolę. Z całej haizdy tylko z nim handlowałem. Może zaczynałem się starzeć. Kiedyś rozszarpałbym gardło człowiekowi takiemu jak Rowler – rozszarpałbym bez najmniejszego wahania. Ale lata mojej młodości już minęły, poczyniłem spore postępy w magii haizdan. Stałem się adeptem. Lecz to lato, moje dwusetne, to niebezpieczny czas dla maga haizdana – czas, gdy zdarza nam się paść ofiarą czegoś, co nazywamy skaiium. Bo widzicie, tak długie

życie zmienia nasz sposób myślenia. Stajemy się łagodniejsi, bardziej wyrozumiali wobec uczuć i potrzeb innych. To niedobre dla haizdana i wielu z nas nie przeżywa owych niebezpiecznych lat: osłabienia żądzy krwi, stępienia zębów. Wiedziałem zatem, że muszę zachować ostrożność. Ciepła krew spływała mi w głąb gardła i do żołądka, napełniając nową siłą. Uśmiechnąłem się i oblizałem wargi. Nie musiałem polować przez co najmniej dzień, więc oddałem kubek Staremu Rowlerowi i ruszyłem wprost w swoje ulubione miejsce. Była to polana w niewielkim lasku na południowych zboczach wzgórz nad farmą. Zmalałem wraz z płaszczem i butami do najmniejszej postaci, tej, w której często sypiam. Stałem się nie większy od żyjącego w kanałach szczura o siwych wąsikach. Wola krew natomiast zachowała swój rozmiar, toteż brzuch miałem teraz bardzo pełny. Mimo iż dopiero co się ocknąłem, połączenie pełnego żołądka i porannego słońca sprawiło, że ogarnęła mnie trudna do opanowania senność. Położyłem się zatem na grzbiecie i wyciągnąłem wygodnie. Mój płaszcz ma specjalne rozcięcie, coś jakby bardzo krótki rękaw wypuszczający ogon. Kiedy biegnę, poluję lub walczę, mocno przywiera mi do grzbietu, lecz czasami latem, gdy świeci słońce, a mnie ogarnia senność, kładę się na ciepłej trawie i rozciągam go za sobą. Szczęśliwy, odprężony, uczyniłem tak teraz i w mgnieniu oka zapadłem w sen. Zazwyczaj przy tak pełnym brzuchu spałbym smacznie cały dzień i noc, ale tuż przed zachodem słońca krzyk przeciął powietrze niczym klinga i obudził mnie. Usiadłem i zastygłem w bezruchu, moje nozdrza rozszerzyły się i zadrżały. Zacząłem węszyć w powietrzu. Krew... Uniosłem ogon i z jego pomocą zgromadziłem więcej informacji. Nie mogło być lepiej. Do ust napłynęła mi ślinka. Bycza krew jest słodka i pyszna, ale teraz czułem zapach najsmaczniejszej ze wszystkich, świeżo przelanej ludzkiej krwi. Dochodził od strony farmy Starego Rowlera. Pragnienie natychmiast powróciło: szybko zerwałem się na równe nogi i puściłem biegiem w kierunku odległego ogrodzenia. Długie susy szybko doprowadziły mnie do granicy farmy i przemknąwszy pod płotem, natychmiast urosłem do ludzkich rozmiarów. Znów posłużyłem się ogonem, szukając źródła krwi. Znajdowało się na północnym pastwisku, teraz wiedziałem już dokładnie, do kogo należy. Bywałem dość blisko staruszka, by czuć, jak woń jego krwi pulsuje w węzłach żył. Owszem, to stara jucha, ale w końcu ludzka. Nie powinienem wybrzydzać. Stary Rowler krwawił. A potem wyczułem kolejne źródło krwi, tyle że znacznie słabsze. Otaczała je woń młodej ludzkiej samicy. Znów zacząłem biec, serce waliło mi z podniecenia. Gdy dotarłem na północne pastwisko, pomarańczowa kula słońca tkwiła dokładnie na linii horyzontu. Jeden rzut oka wystarczył, bym wszystko zrozumiał. Stary Rowler leżał bezwładnie niczym połamana lalka obok pnia cisu. Nawet z tej odległości widziałem na trawie czerwoną plamę. Nad farmerem pochylała się druga

postać: dziewczyna w brązowej sukience, dziewczyna o długich włosach barwy nocnego nieba. Czułem jej młodą krew, słodszą i znacznie bardziej kuszącą niż posoka Starego Rowlera. To była Nessa, jego najstarsza córka. Słyszałem jej szlochanie, a potem dostrzegłem byka na sąsiednim polu. Uderzał ze złością racicą i unosił łeb. To on musiał rozpruć rogami farmera, który mimo obrażeń zdołał przecisnąć się przez bramę i zamknąć ją za sobą. Nagle dziewczyna obejrzała się przez ramię i zobaczyła mnie. Z cichym okrzykiem zgrozy zerwała się z ziemi, podciągnęła długą spódnicę nad kolana i umknęła w stronę domu. Z łatwością mógłbym ją doścignąć, ale miałem do dyspozycji cały czas tego świata, toteż ruszyłem spacerkiem ku nieruchomemu ciału. Z początku zdawało mi się, że staruszek nie żyje, lecz moje bystre uszy wychwyciły zamierający rytm słabnącego serca. Stary Rowler umierał: pod jego żebrami ziała ogromna rana, a krew wciąż z bulgotem wypływała na trawę. Kiedy ukląkłem obok niego, otworzył oczy. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu, mimo to jednak próbował coś powiedzieć. Musiałem pochylić się bliżej, tak że lewym uchem niemal dotknąłem poplamionych krwią warg farmera. – Moje córki... – wyszeptał. – Nie martw się o swoje córki – odparłem. – A jednak się martwię – rzekł umierający. – Pamiętasz warunki naszej pierwszej umowy? Nie odpowiedziałem, choć pamiętałem doskonale. Doszło do niej siedem lat wcześniej, gdy Nessa skończyła dziesięć lat. – Dopóki żyję, masz trzymać się z dala od moich trzech córek – ostrzegł. – Lecz gdyby cokolwiek mnie spotkało, możesz wziąć sobie najstarszą, Nessę. W zamian za to musisz dostarczyć dwie pozostałe do ich ciotki i wuja w Pwodente. Mieszkają w wiosce Stoneleigh, nieopodal ostatniego mostu przed ujściem rzeki do Morza Zachodniego... – Zaopiekuję się nimi – przyrzekłem, pojąwszy, iż może to oznaczać początek wielu lat użytecznego handlu z farmerem. – Będę je traktował jak własną rodzinę. – Umowa – nalegał starzec. – Czy umowa stoi? – Tak – zgodziłem się. – Stoi. To był dobry układ, bo wedle prawa Bindos każdy kobaloski obywatel co czterdzieści lat musi sprzedać na targach niewolników co najmniej jedną purrę – ludzką dziewczynę. Inaczej staje się wyrzutkiem, a rodacy gardzą nim i mogą zabić, gdy tylko się zbliży. Jako mag haizdan zazwyczaj nie zajmowałem się handlem na targowiskach, nie chciałem też posiadać własnych niewolnic. Wiedziałem jednak, że wkrótce nadejdzie dzień, gdy będę musiał po raz kolejny wypełnić obowiązek albo przyjąć na siebie konsekwencje: zostałbym banitą, ściganym przez własnych rodaków. Rowler był stary: po jego śmierci mogłem sprzedać Nessę. Teraz umierał, a Nessa należała do mnie. Farmer rozkasłał się i wykrztusił ciemny kawał śluzu zabarwionego krwią. Nie zostało mu wiele czasu. Za kilka chwil umrze.

Doprowadzenie dwóch młodszych córek do krewnych mogło zabrać najwyżej tydzień. Potem Nessa stanie się moją własnością. Będę mógł bez pośpiechu zaciągnąć ją na północ, na targi niewolników, po drodze kosztując jej krwi. Nagle starzec zaczął grzebać w kieszeni płaszcza. Pomyślałem, że może szuka broni. On jednak wyciągnął mały brązowy notes i ołówek. Drżącymi rękami, nie patrząc na kartkę, zaczął coś bazgrać. Jak na umierającego, napisał całkiem sporo. Kiedy skończył, wyrwał stroniczkę i podał mi ją. Ostrożnie podszedłem bliżej i przyjąłem liścik. – To do Nessy – wyszeptał Rowler. – Napisałem jej, co musi zrobić. Możesz wziąć sobie wszystko – farmę, zwierzęta i Nessę. Pamiętasz, jak się umówiliśmy? Musisz tylko dostarczyć Susan i Bryony do ciotki i wuja. Dotrzymasz warunków umowy? Zrobisz to? Szybko przeczytałem liścik. Potem złożyłem go w pół i wcisnąłem do kieszeni płaszcza. Następnie uśmiechnąłem się odrobinę, odsłaniając zęby. – Dobiliśmy targu i honor nakazuje mi dotrzymać umowy – oznajmiłem. A później zaczekałem, aż Stary Rowler skona. Trwało to dłużej, niż się spodziewałem. Walczył o każdy oddech, wyraźnie nie chcąc odejść, choć ogromnie cierpiał. Słońce zaszło już za horyzont, nim zadrżał po raz ostatni. Obserwowałem go bardzo uważnie, zaciekawiony. Od siedmiu lat handlowałem ze Starym Rowlerem, ale krew i ciało dobrze skrywają prawdziwą naturę ukrytej w nich duszy. Często zastanawiałem się, jaki jest naprawdę ten odważny, uparty lecz czasem marudny staruszek. Teraz w końcu mogłem się tego dowiedzieć. Czekałem na chwilę, aż jego dusza opuści ciało i nie zawiodłem się. Nad zgniecionym płaszczem zaczął się materializować szary kształt. Był bardzo słaby i jarzył się niemal niedostrzeganym blaskiem, przybierając formę niewidzialnej spirali, znacznie, znacznie mniejszej niż Stary Rowler. Wcześniej często oglądałem ludzkie dusze, lubiłem zaczekać i sprawdzić, dokąd odejdą. Gdzie teraz skieruje się Stary Rowler? Czy ruszy „w górę” czy też „w dół”? Ja sam także zbieram dusze, czerpiąc z nich moc i wchłaniając własnego ducha. Przygotowałem się zatem, by pochwycić duszę farmera. Niełatwo tego dokonać i mimo absolutnego skupienia udaje się tylko wtedy, gdy dusza nieco zwleka. Ta jednak nie zaczekała. Z cichym świstem zaczęła odpływać wirując, unosząc się w niebo. Niewiele dusz tak robi. Zazwyczaj wydają z siebie jakby jęk i skowyt i zagłębiają się w ziemię. Zatem Stary Rowler odszedł w Górę. Nie zdołałem schwytać nowej duszy, ale czy to ważne? Odszedł już, a ja zaspokoiłem ciekawość. Zacząłem przeszukiwać trupa. Znalazłem tylko jedną monetę – zapewne tę samą, którą zapłaciłem mu wcześniej za krew wółka. Potem wyciągnąłem szablę. Rękojeść nieco zardzewiała, ale spodobało mi się wyważenie broni. Klingę miała ostrą. Kilka razy przeciąłem nią powietrze. Dobrze leżała w dłoni, toteż wsunąłem ją bezpiecznie w poszewkę własnego płaszcza. Teraz mogłem się zająć najważniejszą sprawą.

Córkami Starego Rowlera...

Rozdział 2 CÓŻ ZA BRAK WYCHOWANIA Robiło się ciemno, gdy dotarłem do domu. Noc była bezksiężycowa, jedyne światło padało z wnętrza budynku – słabe, kapryśne migotanie świecy zza postrzępionych zasłon frontowej sypialni. Podbiegłem do drzwi i zastukałem głośno trzy razy. Użyłem czarnej kołatki ozdobionej głową jednookiego gargulca, która ponoć miała odstraszać niebezpieczne, nocne stwory. Oczywiście, to tylko głupi przesąd. Echo mojego stukania rozeszło się po domu. Nikt nie odpowiedział. Cóż za brak wychowania ze strony tych panien?! Oburzające. Rozgniewany, opadłem na czworaki i trzy razy okrążyłem dom z prawa na lewo. Mijając drzwi frontowe, za każdym razem wydawałem z siebie donośne, złowieszcze wycie. Potem wróciłem przed dom i powiększyłem się do rozmiaru trzykrotnie przekraczającego ludzki. Oparłem czoło o zimną szybę okna sypialni i zamknąłem jedno oko. Lewym przez wąską szparę w miejscu, gdzie stykały się zasłony, dostrzegłem Nessę, mój spadek, oraz jej dwie siostry skulone razem na łóżku. Nessa siedziała pośrodku, obejmując ramionami młodsze dziewczynki, Susan i Bryony. Wiele razy je obserwowałem. I mało było rzeczy, których bym o nich nie wiedział. Nessa miała siedemnaście lat, Susan rok mniej, była pulchniejsza od Nessy, jej włosy przypominały barwą dojrzałe zboże. Zyskałaby najlepszą cenę na targu niewolników. Bryony wciąż była dzieckiem, najwyżej ośmioletnim. Gotowane na wolnym ogniu, jej ciało smakowałoby soczyście, nawet lepiej niż jednodniowe kurczęta – choć wielu Kobalosów wolałoby pożreć taką młódkę na surowo. W istocie Nessa była warta najmniej z całej trójki, lecz jej sprzedaż pozwoliłaby mi wypełnić obowiązek nałożony przez prawo Bindos. Umowa to umowa, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Zmalałem zatem do ludzkich rozmiarów i jednym potężnym ciosem lewej dłoni uderzyłem we frontowe drzwi.

Drewno pękło, dom zatrząsł się w posadach, zamek trzasnął i stare wrota otwarły się z jękiem do środka na skrzypiących zawiasach. Wówczas, nie czekając na zaproszenie, przekroczyłem próg i wspiąłem się po drewnianych stopniach. NESSA Wstyd mi było, że tak porzuciłam ojca. Zostawiłam go, by umarł samotnie. Lecz widok bestii z tak bliska przepełniał mnie grozą. Dotarłszy do bezpiecznego schronienia, zamknęłam na klucz wszystkie drzwi, a potem zaprowadziłam Susan i Bryony do mojego pokoju. Rozpacz i przerażenie niemal odebrały mi mowę, ale gdy już się tam znalazłyśmy, nie mogłam dłużej milczeć. – Ojciec nie żyje! – krzyknęłam. – Zginął rozpruty przez byka! Obie siostry zakrzyknęły z żalu. Usiadłyśmy na łóżku, objęłam je ramionami, próbując dodać choć odrobinę otuchy. Wówczas jednak usłyszałyśmy złowieszcze dźwięki sprzed domu. Zaczęły się od trzech głośnych stuknięć, po których szybko nastąpiła seria mrożących krew w żyłach skowytów, od których zjeżyły mi się włoski na karku. – Zatkajcie uszy! Nie słuchajcie! – poleciłam siostrom. Oczywiście, nadal je obejmowałam, toteż sama musiałam znosić owe straszliwe dźwięki. Wydało mi się, że słyszę dobiegający zza okna ciężki oddech i przez jedną okropną chwilę miałam wrażenie, że przez szparę w zasłonach patrzy na nas gigantyczne oko. Ale jak to możliwe? Potwór nie był aż tak wielki. Widywałam go, kiedy składał wizyty na farmie i wydawał się niewiele wyższy od mojego nieszczęsnego ojca. Następnie na dole rozległ się ogłuszający trzask. Wiedziałam dokładnie co to i serce jeszcze szybciej zabiło mi w piersi. Bestia strzaskała frontowe drzwi. Usłyszałam ciężkie kroki, zbliżające się po schodach do sypialni. Zamknęłam drzwi, lecz nie były tak solidne jak te, które potwór dopiero co wyważył – wiedziałam, że nie zapewnią nam żadnej ochrony. Zaczęłam dygotać. Klamka poruszyła się powoli, a ja gapiłam się przerażona. – Nesso – warknął potwór – otwórz drzwi i wpuść mnie. Teraz ja jestem waszym ojcem. Bądź posłuszną córką i wpuść mnie do środka. Na dźwięk tych słów ogarnęło mnie oburzenie. Jak taki stwór mógł podawać się za mojego ojca? – Wasz dawny ojciec zostawił mi farmę, Nesso – ciągnęła bestia. – I oddał mi ciebie. Jeśli będziesz miła, to ja potraktuję łagodnie twoje dwie tłuściutkie siostry. Prosił, bym zabrał je w długą podróż. Zamieszkają z waszą ciotką i wujem, bezpieczne i szczęśliwe. Przyrzekłem mu, że to zrobię, a zawsze dotrzymuję obietnic złożonych nieboszczykom. Ty jednak, Nesso, należysz do mnie. Zatem musisz być posłuszna. Dlaczego nie odpowiadasz? Nie wierzysz mi? W takim razie przeczytaj, to

testament twojego ojca. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Siostry jęczały cicho, wstrząśnięte. Jak ojciec mógł się zgodzić na coś tak strasznego? Myślałam, że mnie kochał. Czy w ogóle go nie obchodziłam? Potwór przepchnął pod drzwiami kawałek papieru. Zeskoczyłam z łóżka, podniosłam go i zaczęłam czytać. Do Nessy. Obiecałem bestii farmę i ciebie. W zamian przyrzekł dostarczyć Bryony i Susan do twojej ciotki i wuja. Starałem się być dobrym ojcem i w razie konieczności oddałbym za ciebie własne życie. Teraz ty musisz się poświęcić dla swych młodszych sióstr. Twój kochający ojciec Mimo chwiejnych liter, rozpoznałam pismo ojca. Musiałam jednak odczytać list trzykrotnie, nim do mojego oszołomionego mózgu w pełni dotarło jego znaczenie. Na papierze widniały plamy krwi – musiał pisać w ostatnich chwilach przed śmiercią. Nie byłam w stanie myśleć jasno, wiedziałam jednak, że muszę pozbyć się bestii z naszego domu. Gdybym nie zgodziła się na to, co zapisał ojciec, straszliwy stwór strzaskałby drzwi sypialni i zapewne zabił całą naszą trójkę. Odetchnęłam zatem głęboko, by się uspokoić. – Przyjmuję warunki testamentu ojca – oznajmiłam. – Ale moje siostry są przerażone. Chciałabym, żebyś odszedł i na trochę zostawił nas same. Proszę, trzymaj się z dala od farmy. – Tak też uczynię, Nesso – odparł potwór; jego zgoda zupełnie mnie zaskoczyła. – Bez wątpienia będziecie potrzebowały trochę czasu, by oswoić się ze śmiercią ojca. Musisz jednak przyjść i odwiedzić mnie jutro tuż przed zachodem słońca. Mieszkam w największym drzewie ghanbala na drugim brzegu rzeki. Z łatwością je znajdziesz. Wówczas pomówimy o tym, co trzeba zrobić. * * * Następnego dnia wyruszyłam, by dotrzymać słowa. Byłam przerażona, a konieczność odwiedzenia bestii po zmroku jedynie pogarszała sytuację. Przez cały dzień jak zwykle pracowałam na farmie, dodatkowo zajęta czynnościami, które zwykle wykonywał ojciec. Mimo to nie zdołałam opanować strachu przed tym, co ma nastąpić – wkrótce zapadnie ciemność, a ja stanę sama naprzeciw potwora, zdana na jego łaskę. Od czasu do czasu ktoś z sąsiedztwa znikał – mój ojciec nigdy tego nie komentował. Raz jeden spytałam, czy sądzi, że to sprawka potwora. – Nigdy więcej nie mów o podobnych rzeczach, córko! – ostrzegł. – Jesteśmy bezpieczni w naszym domu i dziękuj za to. Teraz jednak nie byłyśmy już bezpieczne w swoim domu. Gdybym nie przybyła do

jamy bestii, stwór powróciłby na farmę. Czy mogło być coś straszniejszego? Może pożre mnie na miejscu? Ostatecznie ojciec przekazał mu mnie na własność w zamian za bezpieczeństwo młodszych sióstr. Uprzedziłam Bryony i Susan, że gdybym do świtu nie wróciła, powinny uciec do domu sąsiada po drugiej stronie doliny. Lecz nawet tam nie byłyby bezpieczne, gdyby bestia złamała dane ojcu słowo. Dotarłam na brzeg rzeki i zbliżyłam się do brodu. Natychmiast zorientowałam się, gdzie szukać jego jamy. Miał rację. Znalazłam ją z łatwością. Drzewo było dwukrotnie większe od innych w okolicy – gigantyczna ghanbala o olbrzymim pniu. Powykręcane konary odcinały się ostro na tle ciemniejącego nieba. Podchodziłam do drzewa i w miarę jak się zbliżałam, pień stawał się coraz ciemniejszy, a gałęzie rozkładały się nade mną, zasłaniając resztki światła. Nagle za plecami usłyszałam miękki odgłos uderzenia. Obróciłam się ze zgrozą i ujrzałam potwora. – Witaj, Nesso – rzekł, obdarzając mnie odrażającym uśmiechem, ukazującym ostre zęby. – Cóż z ciebie za grzeczna i posłuszna córka, dotrzymałaś obietnicy. Jutro, by dowieść swojej wdzięczności, pogrzebię ciało twego nieszczęsnego ojca, nim zanadto okaleczą je szczury. Obawiam się, że stracił już oczy, choć przecież nie są mu potrzebne. To jednak niestety nie koniec: szczury obgryzły mu już dwa palce u stóp i trzy u rąk. Ale wkrótce ciało spocznie w ziemi, a ja przykryję grób kamieniami, by nie wykopało go żadne wygłodniałe zwierzę. Nie martw się. Będzie leżał bezpiecznie w mroku, powoli pożerany przez robaki, tak jak trzeba. Słysząc te okrutne, bezduszne słowa na temat ojca, poczułam, jak ściska mi się gardło, z trudem chwytałam powietrze. Pochyliłam głowę, niezdolna patrzeć w oczy potwora, zawstydzona, że zabrakło mi odwagi, by pójść i samej pogrzebać ojca. Kiedy uniosłam wzrok, stwór znów wyszczerzył się w groteskowym uśmiechu, wyciągnął z kieszeni klucz, splunął na niego trzy razy i wsunął w zamek w pniu drzewa. – Rzadko korzystam z tych drzwi – oznajmił – ale tylko w ten sposób dostaniesz się do środka w jednym kawałku. Idź pierwsza. Jesteś moim gościem! Choć bałam się, że mógłby uderzyć mnie w plecy, odwróciłam się i przez otwarte drzwi wkroczyłam w głąb drzewa. – Kiedy zawlekam tu moich gości, zazwyczaj są już martwi, ty jednak jesteś dla mnie kimś wyjątkowym, Nesso, i dołożyłem wszelkich starań, by spodobało ci się u mnie. Jego słowa mnie przeraziły, serce zaczęło trzepotać w piersi, rozejrzałam się jednak zdumiona. Niewiarygodne, że wewnątrz drzewa znajdował się świetnie urządzony pokój. Na stole tak wypolerowanym, że widziałam w nim własne odbicie, stało trzynaście świec, każda w ozdobnym lichtarzu. – Napijesz się kieliszek wina, Nesso? – spytał potwór swym szorstkim głosem. – Życie, oglądane przez kieliszek, zawsze wydaje się łatwiejsze. Chciałam odmówić, lecz kiedy otworzyłam usta, zdołałam tylko jęknąć ze strachu. Zadrżałam na te słowa, bo było to jedno z powiedzonek ojca. W istocie wiedziałam,

że wino także należało do niego. Wiedziałam, że zeszłej jesieni sprzedał potworowi dziesięć butelek: teraz stały w szeregu na stole za dwoma kieliszkami. – Wino jest prawie tak dobre jak krew! – oznajmił stwór, znowu szczerząc zęby. Już wcześniej otworzył wszystkie flaszki, korki luźno tkwiły w szyjkach. – Bardzo chce mi się pić, toteż mam nadzieję, że nie oczekujesz więcej niż sprawiedliwej działki. Cztery butelki powinny wystarczyć dla człowieka, zgodzisz się? Pokręciłam głową, odmawiając wina, nagle jednak rozkwitła we mnie iskra nadziei. Skoro częstował mnie winem, może jednak nie zamierzał mnie zabić? – To dobre wino – zauważył potwór. – Twój stary ojciec zrobił je własnymi rękami. Chętnie zatem wypiję też twoją część. Nie chcielibyśmy przecież go zmarnować, prawda, mała Nesso? I znów się nie odezwałam, zaczęłam jednak rozglądać się uważnie po pokoju, moje oczy chłonęły wszystko: liczne butelki i słoje ustawione w rzędach na półkach; długi stół w przeciwległym kącie, ozdobiony czymś, co wyglądało jak czaszki małych zwierząt i ptaków. Moje spojrzenie przyciągnęły trzy baranie kożuchy, zdobiące podłogę. Każdy z nich miał barwę jaskrawej czerwieni. Z pewnością nie tylko była farba... Czyżby krew? – Widzę, że podziwiasz moje dywany, mała Nesso. Potrzeba sporych zdolności, by tak wyglądały. Krew nie chce długo pozostawać czerwona poza ciałem. – Na te słowa zaczęłam dygotać od stóp do głów. – Prawda jest taka, Nesso, że bardzo chciałbym skosztować odrobinę twojej krwi. – Wzdrygnęłam się i cofnęłam w lęku, on jednak mówił dalej. – Jednakże dowiodłaś swojej dobrej woli, przychodząc tutaj i dowodząc, że zamierzasz dotrzymać warunków umowy, zawartej z twoim ojcem. Dlatego właśnie cię zaprosiłem. A ty przeszłaś próbę, pokazując, że masz swój honor i umiesz dotrzymać słowa. Zachowałaś się też szlachetnie, odmawiając wina, tak że sam mogę wypić wszystkie dziesięć flaszek. Zatem wypuszczę cię do domu. Bądź gotowa jutro o zachodzie słońca – dodał, a ja zaczęłam nieco lżej oddychać. – Zabij i zasól trzy świnie, lecz zbierz całą krew, do ostatniej kropli, i napełnij nią skopek na mleko – w czasie podróży będzie doskwierać mi pragnienie. Spakuj ser, chleb i świece, a także dwa duże kociołki. Naoliw koła waszego największego wozu. Ja sprowadzę konie, lecz ty musisz im znaleźć owies. I zabierz ciepłe ubrania i koce. Przed końcem tygodnia może spaść śnieg. Tak jak obiecałem, zawieziemy twoje dwie siostry do ich krewnych. Potem zabiorę cię na północ i sprzedam na targu niewolników. Twoje życie będzie krótkie, lecz przysłużysz się moim pobratymcom. Powoli szłam do domu, ogłuszona tym, co usłyszałam. Musiałam jednak rozważyć kilka kwestii praktycznych, na przykład to, co zrobić z bydłem. Najlepiej, jeśli oddam je jednemu z sąsiadów. Trzeba załatwić mnóstwo spraw, nim moje życie zmieni się całkowicie. Miałam zostać niewolnicą bestii – z pewnością nie przetrwam zbyt długo.

Rozdział 3 MROCZNA WIEŻA Zgodnie z zapowiedzią przybyłem na farmę o zachodzie słońca i ucieszyłem się, widząc trzy siostry Rowler gotowe do drogi. Na podwórzu czekały trzy solidne kufry, na najmniejszym siedziała Bryony, nerwowo skubiąca nitki sterczące z wełnianych rękawiczek. Susan stała obok, usta wygięła w nadąsany dzióbek, a Nessa niecierpliwie krążyła tam i z powrotem. Z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Rozsądnie wybrały najcieplejsze wełniane sukienki, lecz płaszcze miały cienkie i wyświecone, kiepsko chroniące przed chłodem. Zatrzymałem się przy otwartej bramie i na widok dziewcząt do ust napłynęła mi ślinka. Przyjrzawszy się uważniej, uznałem, że ciałko najmłodszej byłoby bardzo miękkie i delikatne, najlepsze na surowo: nawet w takim stanie samo odchodziłoby od kości. Co do Susan, miała sporo mięsa na swych starszych kościach, wiedziałem jednak, że jej krew będzie smakować jeszcze lepiej. Będę potrzebował całej dostępnej mi dyscypliny, by dotrzymać warunków umowy z nieżyjącym farmerem. Przeganiając podobne myśli, skierowałem karego ogiera na podwórze, jego kopyta z łoskotem uderzały o kamienne płyty. Za sobą wiodłem siwą klacz i ciężkiego roboczego perszerona, który miał ciągnąć wóz z dwiema młodszymi siostrami. Wszystkie konie ukradłem wcześniej tego samego dnia. Trzy razy okrążyłem podwórze, nim w końcu zatrzymałem się, pochyliłem i wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu. Po twarzach Bryony i Susan przebiegły grymasy zgrozy, lecz Nessa podeszła do mnie śmiało, wskazując ręką szopę tuż za stajnią. – Wóz jest tam – oznajmiła wyzywająco, zadzierając podbródek. – Załadowałyśmy zapasy, lecz skrzynie są dla nas za ciężkie... Zeskoczyłem z konia i rozprostowałem włochate palce tuż przed twarzą Nessy, tak że stawy zaskrzypiały. Potem w mgnieniu oka zaprzągłem konia do wozu i wrzuciłem na niego trzy skrzynie – mizerne ludzkie istoty: ich bagaż ważył tyle co nic.

Uśmiechnąłem się złośliwie, kiedy Nessa zauważyła świeżo naostrzoną szablę wiszącą mi u pasa, tę należącą wcześniej do starego farmera. – To broń mojego ojca! – zaprotestowała, a jej oczy rozszerzyły się gwałtownie. – Teraz nie jest mu już potrzebna, mała Nesso – odparłem. – Poza tym nie marnujmy czasu na rozważania o przeszłości. Siwa klacz jest dla ciebie. Wybrałem ją specjalnie. – Czy moje siostry mają jechać wozem? – Oczywiście, będzie im znacznie wygodniej niż pieszo! – oznajmiłem. – Ale Susan nie ma wprawy w powożeniu, a droga może okazać się niełatwa – zaprotestowała dziewczyna. – Nie lękaj się, mała Nesso: koń będzie posłuszny mej woli, twoim siostrom nic nie grozi. Mogą po prostu siedzieć na wozie. Potrzebowałem zaledwie minuty, by chuchnąć w nozdrza wielkiego zwierzęcia i za pomocą magii zdobyć jego posłuszeństwo. Będzie podążał za mną, poruszając się wtedy kiedy ja i zatrzymując, gdy sam wstrzymam wierzchowca. – Obiecałeś, że pogrzebiesz mojego ojca – rzuciła oskarżycielsko Nessa. – Lecz jego ciało wciąż tam leżało, sama to zrobiłam z pomocą sióstr. Jednakże sugeruje to, że mimo zapewnień, nie dotrzymujesz słowa. – Zawsze dotrzymuję warunków umowy, Nesso – to jednak nie była umowa, jedynie uprzejmość, której zamierzałem dopełnić. Niestety byłem zajęty zdobyciem koni i zabrakło mi czasu. Ale lepiej, że to ty go pochowałaś. Może w ten sposób choć w części odpokutowałaś za to, że uciekłaś, zostawiając go, by umarł samotnie. Nessa nie odpowiedziała, lecz po jej policzkach spłynęły gorzkie łzy. Szybko odwróciła się do mnie plecami i z trudem dosiadła klaczy, tymczasem jej siostry wdrapały się na wóz. Gdy jechaliśmy drogą w stronę rozstajów, powietrze stało się jeszcze zimniejsze, a trawa pobielała od szronu. Trudno było zdobyć w tak krótkim czasie trzy konie. Unikam kradzieży i zabijania we własnej haizdzie, musiałem zatem zapuścić się daleko, by je znaleźć. Miałem nadzieję, że Nessa nie zauważy ciemnej plamy krwi na lewym boku siwej klaczy. Od co najmniej pięciu tysięcy lat trwa konflikt pomiędzy moim plemieniem i ludźmi. Czasami, w okresach ekspansji Kobalosów przemieniał się w otwartą wojnę. Teraz jedynie się tlił. Moje prywatne królestwo, haizda, jest wielkie, obejmuje wiele farm i liczne osady, którymi opiekuję się i kontroluję. Lecz poza jej granicą staję się samotnym wrogiem, narażonym na nieprzychylną uwagę najróżniejszych nieprzyjaciół. Bez wątpienia, widząc towarzyszące mi purrai, ludzie zbiorą się do kupy i spróbują odebrać mi je siłą. Z tego powodu musiałem zachować czujność i podróżować głównie nocą. Tuż przed świtem trzeciego dnia zaczął padać śnieg. Z początku bardzo lekki, tak że tylko odrobinę pogrubił białą warstewkę szronu. Wciąż jednak prószył i stopniowo stawał się coraz gęstszy. Z zachodu powiał silny wiatr.

– Nie możemy podróżować w takich warunkach – zaprotestowała Nessa. – Ugrzęźniemy w zaspie i zamarzniemy na śmierć! – Nie ma wyboru – nalegałem. – Musimy jechać dalej. Ja jestem twardy i wiele zniosę, jeśli jednak teraz się zatrzymamy, wy, biedne, słabe ludzkie istoty, pomrzecie! Mimo tych słów wiedziałem, że pogoda wkrótce i tak nas zatrzyma. Dziewczęta nie wytrzymałyby dłużej niż kilka dni w takich warunkach, toteż musiałem zmienić plany. Choć niebiosa rozświetlał obecnie szary blask przedświtu, postanowiłem zaryzykować i po krótkim popasie znów ruszyliśmy w drogę. Teraz zmierzaliśmy na zachód, nie na południe, prosto w paszczę śnieżycy. Z początku Susan i Bryony siedziały skulone pod plandeką na tyle otwartego wozu; obie nieustannie uskarżały się na mróz, w sumie jednak trudno je winić. Potem, po jakiejś godzinie oznajmiły, że kiedy chronią się przed pogodą pod płachtą, od ruchów wozu robi im się niedobrze, więc przez resztę dnia wystawiały głowy, narażając je na ostry chłód i wilgoć. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, jak zamarzną. Gdy światło dnia zaczęło gasnąć, jechaliśmy właśnie przez gęsty, świerkowo– sosnowy las, zmierzając w dół ku zamarzniętemu strumieniowi, za którym wznosiło się jeszcze bardziej strome zbocze. – Nie zdołamy wprowadzić koni na górę! – wykrzyknęła Nessa. Miała rację. Na dole po lewej stała brama z pięciu prętów. Posławszy purrze złośliwy uśmiech, zeskoczyłem z rumaka. Po długiej chwili grzebania w śniegu, ciągnięcia i szarpania, zdołałem otworzyć ją dość szeroko, by zmieścił się koń z wozem. Wysypany popiołem trakt ciągnął się wzdłuż strumienia. Śnieg nie zdołał nim zawładnąć: każdy płatek topił się natychmiast, gdy tylko opadł na ziemię. Cała droga parowała. Patrzyłem, jak Nessa zsiada i prowadzi swoją klacz przez bramę. Przykucnęła, muskając trakt palcami. – Jest gorący! – pisnęła, szybko cofając dłoń. – Oczywiście, że tak! – odparłem ze śmiechem. – Jak inaczej mógłby pozostać czarny? Nessa wróciła do wozu i zagadnęła siostry. – Jak się czujecie? – Strasznie mi zimno – poskarżyła się Susan. – Ledwie czuję własne ręce czy nos. – Niedobrze mi, Nesso. Czy możemy niedługo się zatrzymać? – spytała Bryony. Nessa nie odpowiedziała, jedynie zerknęła w moją stronę. – Dokąd jedziemy? – Do zajazdu – odparłem i nie rozwijając tematu, z powrotem wskoczyłem na siodło i ruszyłem przodem. Świerki i sosny ustąpiły miejsca liściastym jaworom, jesionom i dębom, bezlistnym i czekającym na nastanie krótkiego lata. Drzewa napierały na nas, ciemne i gęste, ich nagie gałęzie orały szare niebo niczym szpony, Dziwnie było

widzieć te gatunki tak daleko na północy. Wkrótce wokół nas zapadła przejmująca cisza: wiatr nagle ucichł i nawet stukot kopyt i skrzypienie kół były tłumione przez pokrywający drogę popiół. Bryony, najmłodsza z sióstr, zaczęła płakać z zimna. Nim Nessa zdążyła podjechać bliżej i ją pocieszyć, odwróciłem się i syknąłem, by umilkła, przyciskając palec do ust. Po kolejnych kilku chwilach między drzewami dostrzegłem słabą fioletową łunę, która rozjarzała się i gasła niczym otwierające się i zamykające olbrzymie oko. I w końcu pojawił się budynek. To była mroczna wieża, otoczona wysokim, kolistym murem, zwieńczonym blankami; do bramy dało się dotrzeć jedynie przez zwodzony most przerzucony ponad szeroką fosą. – I to nazywasz zajazdem? – spytała gniewnie Nessa. – Miałam nadzieję na gospodę, przyjazny ogień i czyste pokoje, w których mogłybyśmy schronić się przed śnieżycą i przespać wygodnie. Moje siostry niemal zamarzły na śmierć. Co to za dziwna, złowieszcza wieża? Nie wygląda na dzieło ludzkich rąk. Sama wieża miała około dziewięciu pięter i przewyższała rozmiarami trzy spore farmerskie domy. Wzniesiono ją z ciemnofioletowego kamienia, cała budowla połyskiwała od spływających po ścianach strużek wody. Bo choć z ciemniejącego nieba wciąż sypał gęsty śnieg, dookoła wieży ziemia pozostawała odsłonięta. Zarówno ona, jak i mury parowały, jakby głęboko wewnątrz ziemi płonął olbrzymi ogień. Fortecę wzniesiono nad gorącym źródłem, podziemnym gejzerem ogrzewającym kamienne mury. – Niemal czterdzieści lat wcześniej spędziłem noc w tej wieży, w drodze na targ niewolników, gdzie musiałem sprzedać niewolnicę i wypełnić obowiązek narzucony przez prawo Bindos. Jednakże w owym czasie rządził tu ktoś inny. Później zginął on z ręki Nunca, wysokiego maga, obecnie zawiadującego tym miejscem. Uśmiechnąłem się do Nessy. – Nie jest to zajazd dla twego gatunku, ale biedacy nie mogą grymasić. To kulad, forteca wzniesiona przez mój lud. Jeśli chcecie przetrwać tę noc, trzymajcie się blisko mnie. Gdy ruszyliśmy naprzód, usłyszałem sapnięcia dwóch młodszych sióstr. Krata zaczęła się podnosić. Wyraźnie słyszeliśmy szczęk łańcucha oraz zapadek, ale nie dostrzegliśmy ani śladu odźwiernego i nikt nie wyszedł, by nas powitać bądź rzucić nam wyzwanie. Poprowadziłem purrai przez okrągły wewnętrzny dziedziniec w stronę stajni, gdzie na konie czekało już świeże siano i zadaszenie, pod którym mogliśmy osłonić również wóz przed najgorszą pogodą. Potem powiodłem siostry wąskimi drzwiami na spiralne schody, które wznosiły się z prawej na lewą, w górę i w górę mrocznej wieży. Co dziesięć stopni w żelaznych uchwytach przyśrubowanych do ścian osadzono pochodnie. Ich żółte płomienie tańczyły i migotały, choć powietrze było zupełnie nieruchome. Płomienie nie wystarczyły jednak, by rozproszyć gromadzące się wyżej cienie. – Nie podoba mi się tutaj – jęknęła Bryony. – Czuję obserwujące nas oczy.