P. D. James
Całun dla
pielęgniarki
( Shround for a Nightingale )
Przełożyła Blanka Kluczborska
Rozdział 1
POKAZ ŚMIERCI
I
W dniu pierwszego morderstwa
panna Muriel Beale, starszy inspektor do
spraw szkolnictwa przy Naczelnej
Radzie Pielęgniarskiej, obudziła się tuż
po szóstej z mglistą świadomością, że
jest poniedziałek, 12 stycznia, dzień
wizytacji w Szpitalu im. Johna
Carpendara. Jeszcze w półśnie dobiegły
ją pierwsze znajome dźwięki poranka:
budzik; Angeli zgaszony niemal w chwili
gdy zadzwonił; jej ciężkie kroki i
posapywanie, kiedy człapała do kuchni,
niczym niezdarne choć dobrotliwe
zwierzę; miły dla ucha brzęk naczyń,
zwiastujący parzenie herbaty. Muriel
niechętnie otworzyła oczy, opierając się
niezdrowej pokusie, by wsunąć się
głębiej pod ciepłą kołdrę i znów
pogrążyć w błogiej nieświadomości. Po
kiego licha powiedziała siostrze
przełożonej, że przyjedzie zaraz po
dziewiątej, na pierwszą lekcję studentek
trzeciego roku? To nieprzyzwoicie
wczesna pora. Szpital był w
Heatheringfield, na granicy Sussex i
Hampshire, co oznaczało pięćdziesiąt
mil drogi, po części jeszcze przed
brzaskiem. Na dokładkę od tygodnia
uporczywie lało. Słyszała krople
deszczu bębniące o szybę i cichy szum
samochodów na Cromwell Road. Całe
szczęście, że sprawdziła wcześniej na
planie Heatheringfield, gdzie leży
szpital. Łatwo się pogubić w labiryncie
rozwijającego się miasta targowego,
zwłaszcza na zakorkowanych porannym
ruchem, nieznanych ulicach.
Przeczuwając trudny dzień, Muriel
przeciągnęła się w pościeli, jakby
chciała zebrać siły. Rozprostowała
zgięte palce, na pół z rozbawieniem
odnotowując krótki, ostry ból w
stawach. Cóż, początki artretyzmu.
Należało się tego spodziewać. W końcu
ma czterdzieści dziewięć lat. Czas
zwolnić tempo. Co ją, na Boga,
podkusiło, żeby umawiać się w
Heatheringfield przed wpół do
dziesiątą?
Drzwi się otworzyły, wpuszczając
smugę światła z korytarza. Panna Angela
Burrows odsunęła zasłony, rzuciła
okiem na czarne, styczniowe niebo i
zalane deszczem okno, po czym zasunęła
je z powrotem.
– Pada – oznajmiła z ponurą
satysfakcją osoby, która przepowiadała
deszcz i nie może brać na siebie
odpowiedzialności za zignorowanie jej
ostrzeżeń.
Panna Beale oparła się na łokciu,
zapaliła lampkę nocną przy łóżku i
czekała. Po kilku sekundach jej
przyjaciółka wróciła, stawiając przed
nią tacę z poranną herbatą. Taca była
przykryta wyhaftowaną serwetką,
filiżanki w kwiatki stały uszko w uszko,
na talerzyku z tego samego serwisu
leżały równiutko cztery herbatniki, po
dwa każdego rodzaju, z czajnika unosił
się delikatny zapach świeżo zaparzonej
indyjskiej herbaty. Obie kobiety lubiły
komfort i porządek. Standardy, które
kiedyś narzuciły w prywatnym oddziale
swojej kliniki, zastosowały też dla
własnej wygody, żyjąc niczym w
luksusowym i liberalnym domu opieki.
Panna Beale dzieliła mieszkanie z
przyjaciółką, odkąd skończyły tę samą
szkołę dla pielęgniarek dwadzieścia
pięć lat temu. Panna Angela Burrows
była teraz dyrektorką personelu
dydaktycznego w jednej z londyńskich
klinik. Panna Beale uważała ją za wzór
nauczycielki. Podczas swoich wizytacji
podświadomie korzystała z częstych
wypowiedzi swojej przyjaciółki o
zasadach solidnego przygotowania do
zawodu pielęgniarki. Panna Burrows, ze
swojej strony, zastanawiała się, co
pocznie Naczelna Rada Pielęgniarska,
kiedy panna Beale odejdzie na
emeryturę.
Najszczęśliwsze małżeństwa opierają
się na takich miłych iluzjach i związek
obu kobiet, choć całkiem inny i
zasadniczo niewinny, miał podobne
podstawy. Oprócz skłonności do
wzajemnej, choć milczącej adoracji
różniły się wszystkim. Panna Burrows,
krępa, mocno zbudowana i na pozór
groźna, kryła swoją nadwrażliwość pod
maską szorstkiego, zdrowego rozsądku.
Panna Beale, mała i drobna jak ptaszek,
precyzyjna w mowie i ruchach,
zachowywała się ze staroświecką
dystynkcją, czasem bliską granicy
śmieszności. Miały nawet inny zegar
biologiczny. Tęga panna Burrows
budziła się z pierwszym dzwonkiem
budzika i kipiała energią do godzin
popołudniowych, kiedy zapadała w
letarg, pogłębiający się z nadejściem
wieczoru. Panna Beale o świcie z
trudem otwierała ociężałe powieki,
zmuszając się do porannej aktywności, i
ożywiała się dopiero w miarę upływu
dnia. Udało im się jednak pogodzić i tę
sprzeczność. Panna Burrows chętnie
robiła śniadanie, a panna Beale zmywała
po kolacji i przyrządzała wieczorne
kakao.
Panna Burrows nalała im teraz po
filiżance herbaty, wrzuciła przyjaciółce
dwie kostki cukru i przeniosła się na
krzesło przy oknie. Nauki odebrane w
dzieciństwie nie pozwalały jej usiąść na
łóżku.
– Musisz się niedługo zbierać –
powiedziała. – Napuszczę ci wannę. O
której to się zaczyna?
Panna Beale odparła słabym głosem,
że zapowiedziała swoje przybycie tuż po
dziewiątej. Miała nadzieję, że gorąca i
słodka herbata postawi ją na nogi.
Zrobiła błąd, obiecując siostrze
przełożonej, że przyjedzie tak wcześnie,
ale może uda jej się dotrzeć nie później
niż kwadrans po dziewiątej.
– To Mary Taylor, tak? Zdobyła
sobie niezłą renomę, choć pracuje na
prowincji. Dziwne, że nigdy nie
przyjeżdża do Londynu. Nie ubiegała się
nawet o posadę u nas, kiedy panna
Montrose odeszła na emeryturę.
Panna Beale mruknęła coś pod
nosem, co jej przyjaciółka słusznie
zinterpretowała – odbywały już
przedtem tę rozmowę – jako słowa
protestu, że nie każdy marzy o Londynie,
a prowincja też ma swoje zalety.
– Oczywiście, oczywiście. A Szpital
im. Johna Carpendara leży w bardzo
miłym zakątku świata. Lubię te
krajobrazy przy granicy Hampshire.
Szkoda, że nie jedziesz tam z wizytacją
latem. Swoją drogą, to nie to samo, co
praca w dużej, znanej klinice. Z jej
umiejętnościami Mary Taylor mogłaby z
łatwością zostać Wielką Przełożoną. –
W czasach studenckich ona i panna
Beale wycierpiały swoje z rąk jednej z
Wielkich Przełożonych, ale nigdy nie
przestały wspominać z łezką dawno
minionego, strasznego okresu. – Przy
okazji, lepiej wyjedź trochę wcześniej.
Przed Guildford zaczynają się na drodze
korki.
Panna Beale nie pytała, skąd ta
informacja. To była jedna z tych rzeczy,
które panna Burrows po prostu
wiedziała. Donośny głos ciągnął dalej:
– Spotkałam w tym tygodniu w
Bibliotece Westminster Hildę Rolfe,
tamtejszą dyrektorkę szkoły. Niezwykła
kobieta! Bardzo inteligentna i podobno
doskonała nauczycielka, ale wyobrażam
sobie, że może budzić strach wśród
studentek.
Panna Burrows często budziła strach
nie tylko wśród swoich studentów, ale i
większości kolegów, jednak byłaby
zdumiona, gdyby to usłyszała.
Panna Beale spytała:
– Mówiła coś o inspekcji?
– Tylko wspomniała. Oddawała
książkę i spieszyła się, więc nie
rozmawiałyśmy długo. Jak rozumiem,
mają epidemię grypy i połowa personelu
leży chora.
Panna Beale pomyślała, że to dziwne,
aby przy takich kłopotach kadrowych
tracić czas na przyjazd do Londynu w
celu oddania książki w bibliotece, ale
nic nie powiedziała. Przed śniadaniem
nie traciła energii na zbędne słowa.
Panna Burrows nalała jej drugą
filiżankę.
– Przy tej pogodzie i z połową szkoły
w łóżkach czeka cię wyjątkowo nudny
dzień.
Jak miały później przez lata
wspominać – z tą miłą skłonnością do
powtarzania rzeczy oczywistych, która
stanowi jedną z przyjemności
długotrwałych związków – panna
Burrows nie mogła się bardziej mylić.
Panna Beale nie spodziewając się
niczego innego prócz męczącej jazdy,
nużącej wizytacji i ewentualnego sporu z
tymi członkami Szpitalnego Komitetu
Edukacyjnego, którzy zechcą przyjść,
narzuciła szlafrok na plecy, wsunęła
stopy w kapcie i powlokła się do
łazienki. Tym samym zrobiła pierwsze
kroki na drodze do stania się naocznym
świadkiem morderstwa.
II
Mimo deszczu dojechała na miejsce
szybciej, niż się spodziewała, i znalazła
się w Heatheringfield chwilę przed
dziewiątą, natykając się na ostatnią falę
porannego ruchu. Szeroka główna ulica
była zablokowana samochodami.
Kobiety odwoziły mężów pracujących w
Londynie na stację albo dzieci do
szkoły, ciężarówki dostawcze
podjeżdżały pod sklepy, autobusy
wyrzucały i zabierały pasażerów. Na
przejściach dla pieszych strumienie ludzi
płynęły w obie strony pod osłoną
parasoli. Dzieci były ubrane w
wymuskane mundurki uczniów szkoły
prywatnej, mężczyźni w większości
mieli meloniki i teczki, a kobiety nosiły
się z niedbałą elegancją, stanowiącą
kompromis między miejskim szykiem a
wiejską swobodą, w stylu typowym dla
takich miejscowości. Czekając na
światłach, obserwując przechodniów i
wypatrując drogowskazu do szpitala,
panna Beale miała okazję tylko
przelotnie rzucić okiem na
osiemnastowieczny ratusz, starannie
zakonserwowany rząd domów z muru
pruskiego i ornamentowaną iglicę wieży
Kościoła Trójcy Świętej, ale odniosła
wrażenie zamożnej społeczności, która
dba o swoją spuściznę architektoniczną,
nawet jeśli nowoczesne sklepy sieci
handlowych na końcu High Street
sugerowały, że ta troska mogła się
zacząć trzydzieści lat temu.
Nareszcie pojawił się drogowskaz.
Droga do Szpitala im. Johna Carpendara
prowadziła od High Street szeroką aleją
obsadzoną drzewami. Na lewo wznosił
się wysoki kamienny mur, otaczający
tereny szpitalne.
Panna Beale dobrze się przygotowała
do tej wizyty. W wypchanej teczce na
tylnym siedzeniu wiozła obszerne notatki
na temat historii szpitala oraz kopię
raportu z ostatniej inspekcji Naczelnej
Rady Pielęgniarskiej i wypowiedzi
zarządu szpitala co do możliwości
wprowadzenia w życie optymistycznych
zaleceń inspektora. Szpital miał długą
historię. Został założony w 1791 roku
przez bogatego kupca, który urodził się
w tym mieście, jako ubogi chłopak
pojechał do Londynu szukać szczęścia i
wrócił na starość, by się nacieszyć
szacunkiem sąsiadów. Mógł szukać
sławy i zbawienia w pomocy wdowom i
sierotom lub w restauracji kościoła. Ale
po wieku wiary nastąpił wiek nauki i
rozumu, wprowadzając modę na budowę
szpitali dla biednych. W ten sposób
narodził się Szpital im. Johna
Carpendara. Oryginalny budynek o
ciekawej architekturze dawno temu
zmienił się najpierw w solidny
wiktoriański pomnik ostentacyjnej
pobożności, a potem w bardziej
funkcjonalny, ale toporny
dwudziestowieczny gmach.
Szpital zawsze dobrze prosperował.
Miejscową społeczność tworzyli
głównie zamożni obywatele klasy
średniej, którzy mieli dużo dobrych
chęci, by wspierać działalność
charytatywną, i niewiele miejsc, by się
wykazać. Tuż przed drugą wojną
światową dobudowano nieźle
wyposażone skrzydło dla prywatnych
pacjentów. Zarówno przed, jak i po
powstaniu narodowej służby zdrowia
ściągali tu bogaci pacjenci, a w
rezultacie również sławni lekarze. Panna
Beale pomyślała, że Angela może sobie
mówić o prestiżu londyńskich szpitali,
ale John Carpendar ma własną renomę.
Z pewnością istnieją gorsze posady niż
stanowisko siostry przełożonej w
rozwijającym się szpitalu okręgowym,
cieszącym się powszechnym uznaniem,
ładnie położonym i wspieranym przez
lokalną tradycję.
Była już przy głównej bramie. Na
lewo znajdowała się portiernia, ozdobny
domek dla lalek z mozaikowej cegły,
pozostałość po wiktoriańskim szpitalu, a
na prawo parking dla lekarzy. Jedna
trzecia oznaczonych miejsc już była
zajęta przez daimlery i Rolls-royce’y
Przestało padać i świt rozjaśnił się
szarością styczniowego dnia. W szpitalu
paliły się wszystkie światła. Tkwił
przed nią jak wielki, przycumowany
statek, jasno oświetlony, tętniący
własnym ukrytym życiem. Na lewo
ciągnęły się niskie, oszklone budynki
nowego ambulatorium. Do wejścia
płynął już strumyk zbolałych pacjentów.
Panna Beale podjechała pod okienko
portierni, opuściła szybę i przedstawiła
się. Portier, napuszony i pełen poczucia
własnej ważności, raczył łaskawie
wyjść i się zaprezentować.
– A więc mam przyjemność z
przedstawicielką Naczelnej Rady
Pielęgniarskiej – powiedział
górnolotnie. – Szkoda, że przyjechała
pani do tej bramy. Szkoła pielęgniarek
mieści się w Nightingale House,
niedaleko wejścia od Winchester Road.
Zawsze używamy tylnej bramy, żeby się
tam dostać.
Przemawiał z pełną wyrzutu
rezygnacją, jakby ubolewał nad jej
brakiem rozeznania, które będzie go
teraz kosztować mnóstwo dodatkowej
pracy.
– Ale chyba mogę dojechać do szkoły
również tędy?
Panna Beale nie paliła się do
powrotu na zatłoczoną High Street ani
do objeżdżania muru w poszukiwaniu
ukrytej tylnej bramy.
– Może pani.
Ton portiera sugerował, że tylko ośli
upór może skłaniać do takiej próby.
Oparł się o drzwi samochodu, jakby
miał przekazać tajne i skomplikowane
instrukcje, które okazały się jednak
całkiem proste. Nightingale House leżał
na terenie szpitala, za ambulatorium.
– Pojedzie pani tą drogą w lewo,
minie kostnicę i cały czas prosto aż do
pensjonatu dla lekarzy. Potem skręci
pani w prawo. Na rozwidleniu jest
drogowskaz. Nie może się pani zgubić.
To na pozór mało obiecujące
zapewnienie okazało się, o dziwo,
prawdą. Porośnięty drzewami i trawą
rozległy teren, pomieszanie ogrodu i
dzikiego lasu, przypominał otoczenie
jakiegoś starego szpitala
psychiatrycznego. Szpitale ogólne
rzadko dysponowały taką przestrzenią.
Ale drogi wewnętrzne były dobrze
oznakowane i tylko jedna wiodła na
lewo od ambulatorium. Nietrudno było
rozpoznać kostnicę, niski, brzydki
budynek taktownie ukryty pomiędzy
drzewami i jeszcze bardziej złowrogi
przez swoją strategiczną izolację.
Pensjonat był nowy i charakterystyczny.
Panna Beale zdążyła się jeszcze
utwierdzić w dawno ugruntowanej, choć
często niesprawiedliwej opinii, że
zarządy szpitali zawsze chętniej dbają o
wygodę swoich lekarzy niż o
odpowiednie lokum dla uczących się
pielęgniarek, kiedy jej wzrok padł na
obiecany znak. Na biało pomalowanej
tablicy, wskazującej na prawo, widniał
napis: „Nightingale House. Szkoła
pielęgniarska”.
Zmieniła bieg i ostrożnie skręciła.
Droga, wąska teraz i kręta, zasypana po
obu stronach stosami wilgotnych liści,
ledwo mieściła pojedynczy samochód.
Wokół było mokro i pusto. Drzewa
tworzyły długi, mroczny tunel, splatając
się w górze czarnymi konarami. Od
czasu do czasu powiew wiatru
opryskiwał dach samochodu kroplami
deszczu albo przylepiał opadający liść
do przedniej szyby. Na trawie
rozrzucone były klomby, regularne i
podłużne jak groby, zwieńczone
karłowatymi krzewami. Pod drzewami
było tak ciemno, że panna Beale zapaliła
światła. Droga lśniła przed nią jak
naoliwiona wstęga. Przez opuszczone
okno wpadał grzybiczny zapach
rozkładu. Czuła się dziwnie
odizolowana w tej martwej ciszy i nagle
ogarnął ją irracjonalny niepokój, jakby
podróż w czasie przeniosła ją w inny
wymiar, gdzie czekał niezrozumiały i
nieunikniony horror. Trwało to tylko
sekundę i szybko się otrząsnęła,
przypominając sobie, że tuż za murem
szpitalnym rozbrzmiewa wesoły gwar na
High Street i tętni życiem miasto. Jednak
było to dziwne i nieprzyjemne przeżycie.
Zła na siebie, że ulega takim niemądrym
nastrojom, zamknęła okno i nacisnęła
pedał gazu. Mały samochód skoczył do
przodu.
P. D. James Całun dla pielęgniarki ( Shround for a Nightingale ) Przełożyła Blanka Kluczborska
Rozdział 1 POKAZ ŚMIERCI I W dniu pierwszego morderstwa panna Muriel Beale, starszy inspektor do spraw szkolnictwa przy Naczelnej Radzie Pielęgniarskiej, obudziła się tuż po szóstej z mglistą świadomością, że jest poniedziałek, 12 stycznia, dzień wizytacji w Szpitalu im. Johna Carpendara. Jeszcze w półśnie dobiegły ją pierwsze znajome dźwięki poranka: budzik; Angeli zgaszony niemal w chwili gdy zadzwonił; jej ciężkie kroki i posapywanie, kiedy człapała do kuchni,
niczym niezdarne choć dobrotliwe zwierzę; miły dla ucha brzęk naczyń, zwiastujący parzenie herbaty. Muriel niechętnie otworzyła oczy, opierając się niezdrowej pokusie, by wsunąć się głębiej pod ciepłą kołdrę i znów pogrążyć w błogiej nieświadomości. Po kiego licha powiedziała siostrze przełożonej, że przyjedzie zaraz po dziewiątej, na pierwszą lekcję studentek trzeciego roku? To nieprzyzwoicie wczesna pora. Szpital był w Heatheringfield, na granicy Sussex i Hampshire, co oznaczało pięćdziesiąt mil drogi, po części jeszcze przed brzaskiem. Na dokładkę od tygodnia uporczywie lało. Słyszała krople deszczu bębniące o szybę i cichy szum samochodów na Cromwell Road. Całe szczęście, że sprawdziła wcześniej na planie Heatheringfield, gdzie leży
szpital. Łatwo się pogubić w labiryncie rozwijającego się miasta targowego, zwłaszcza na zakorkowanych porannym ruchem, nieznanych ulicach. Przeczuwając trudny dzień, Muriel przeciągnęła się w pościeli, jakby chciała zebrać siły. Rozprostowała zgięte palce, na pół z rozbawieniem odnotowując krótki, ostry ból w stawach. Cóż, początki artretyzmu. Należało się tego spodziewać. W końcu ma czterdzieści dziewięć lat. Czas zwolnić tempo. Co ją, na Boga, podkusiło, żeby umawiać się w Heatheringfield przed wpół do dziesiątą? Drzwi się otworzyły, wpuszczając smugę światła z korytarza. Panna Angela Burrows odsunęła zasłony, rzuciła okiem na czarne, styczniowe niebo i zalane deszczem okno, po czym zasunęła
je z powrotem. – Pada – oznajmiła z ponurą satysfakcją osoby, która przepowiadała deszcz i nie może brać na siebie odpowiedzialności za zignorowanie jej ostrzeżeń. Panna Beale oparła się na łokciu, zapaliła lampkę nocną przy łóżku i czekała. Po kilku sekundach jej przyjaciółka wróciła, stawiając przed nią tacę z poranną herbatą. Taca była przykryta wyhaftowaną serwetką, filiżanki w kwiatki stały uszko w uszko, na talerzyku z tego samego serwisu leżały równiutko cztery herbatniki, po dwa każdego rodzaju, z czajnika unosił się delikatny zapach świeżo zaparzonej indyjskiej herbaty. Obie kobiety lubiły komfort i porządek. Standardy, które kiedyś narzuciły w prywatnym oddziale swojej kliniki, zastosowały też dla
własnej wygody, żyjąc niczym w luksusowym i liberalnym domu opieki. Panna Beale dzieliła mieszkanie z przyjaciółką, odkąd skończyły tę samą szkołę dla pielęgniarek dwadzieścia pięć lat temu. Panna Angela Burrows była teraz dyrektorką personelu dydaktycznego w jednej z londyńskich klinik. Panna Beale uważała ją za wzór nauczycielki. Podczas swoich wizytacji podświadomie korzystała z częstych wypowiedzi swojej przyjaciółki o zasadach solidnego przygotowania do zawodu pielęgniarki. Panna Burrows, ze swojej strony, zastanawiała się, co pocznie Naczelna Rada Pielęgniarska, kiedy panna Beale odejdzie na emeryturę. Najszczęśliwsze małżeństwa opierają się na takich miłych iluzjach i związek obu kobiet, choć całkiem inny i
zasadniczo niewinny, miał podobne podstawy. Oprócz skłonności do wzajemnej, choć milczącej adoracji różniły się wszystkim. Panna Burrows, krępa, mocno zbudowana i na pozór groźna, kryła swoją nadwrażliwość pod maską szorstkiego, zdrowego rozsądku. Panna Beale, mała i drobna jak ptaszek, precyzyjna w mowie i ruchach, zachowywała się ze staroświecką dystynkcją, czasem bliską granicy śmieszności. Miały nawet inny zegar biologiczny. Tęga panna Burrows budziła się z pierwszym dzwonkiem budzika i kipiała energią do godzin popołudniowych, kiedy zapadała w letarg, pogłębiający się z nadejściem wieczoru. Panna Beale o świcie z trudem otwierała ociężałe powieki, zmuszając się do porannej aktywności, i ożywiała się dopiero w miarę upływu
dnia. Udało im się jednak pogodzić i tę sprzeczność. Panna Burrows chętnie robiła śniadanie, a panna Beale zmywała po kolacji i przyrządzała wieczorne kakao. Panna Burrows nalała im teraz po filiżance herbaty, wrzuciła przyjaciółce dwie kostki cukru i przeniosła się na krzesło przy oknie. Nauki odebrane w dzieciństwie nie pozwalały jej usiąść na łóżku. – Musisz się niedługo zbierać – powiedziała. – Napuszczę ci wannę. O której to się zaczyna? Panna Beale odparła słabym głosem, że zapowiedziała swoje przybycie tuż po dziewiątej. Miała nadzieję, że gorąca i słodka herbata postawi ją na nogi. Zrobiła błąd, obiecując siostrze przełożonej, że przyjedzie tak wcześnie,
ale może uda jej się dotrzeć nie później niż kwadrans po dziewiątej. – To Mary Taylor, tak? Zdobyła sobie niezłą renomę, choć pracuje na prowincji. Dziwne, że nigdy nie przyjeżdża do Londynu. Nie ubiegała się nawet o posadę u nas, kiedy panna Montrose odeszła na emeryturę. Panna Beale mruknęła coś pod nosem, co jej przyjaciółka słusznie zinterpretowała – odbywały już przedtem tę rozmowę – jako słowa protestu, że nie każdy marzy o Londynie, a prowincja też ma swoje zalety. – Oczywiście, oczywiście. A Szpital im. Johna Carpendara leży w bardzo miłym zakątku świata. Lubię te krajobrazy przy granicy Hampshire. Szkoda, że nie jedziesz tam z wizytacją latem. Swoją drogą, to nie to samo, co
praca w dużej, znanej klinice. Z jej umiejętnościami Mary Taylor mogłaby z łatwością zostać Wielką Przełożoną. – W czasach studenckich ona i panna Beale wycierpiały swoje z rąk jednej z Wielkich Przełożonych, ale nigdy nie przestały wspominać z łezką dawno minionego, strasznego okresu. – Przy okazji, lepiej wyjedź trochę wcześniej. Przed Guildford zaczynają się na drodze korki. Panna Beale nie pytała, skąd ta informacja. To była jedna z tych rzeczy, które panna Burrows po prostu wiedziała. Donośny głos ciągnął dalej: – Spotkałam w tym tygodniu w Bibliotece Westminster Hildę Rolfe, tamtejszą dyrektorkę szkoły. Niezwykła kobieta! Bardzo inteligentna i podobno doskonała nauczycielka, ale wyobrażam sobie, że może budzić strach wśród
studentek. Panna Burrows często budziła strach nie tylko wśród swoich studentów, ale i większości kolegów, jednak byłaby zdumiona, gdyby to usłyszała. Panna Beale spytała: – Mówiła coś o inspekcji? – Tylko wspomniała. Oddawała książkę i spieszyła się, więc nie rozmawiałyśmy długo. Jak rozumiem, mają epidemię grypy i połowa personelu leży chora. Panna Beale pomyślała, że to dziwne, aby przy takich kłopotach kadrowych tracić czas na przyjazd do Londynu w celu oddania książki w bibliotece, ale nic nie powiedziała. Przed śniadaniem nie traciła energii na zbędne słowa. Panna Burrows nalała jej drugą filiżankę.
– Przy tej pogodzie i z połową szkoły w łóżkach czeka cię wyjątkowo nudny dzień. Jak miały później przez lata wspominać – z tą miłą skłonnością do powtarzania rzeczy oczywistych, która stanowi jedną z przyjemności długotrwałych związków – panna Burrows nie mogła się bardziej mylić. Panna Beale nie spodziewając się niczego innego prócz męczącej jazdy, nużącej wizytacji i ewentualnego sporu z tymi członkami Szpitalnego Komitetu Edukacyjnego, którzy zechcą przyjść, narzuciła szlafrok na plecy, wsunęła stopy w kapcie i powlokła się do łazienki. Tym samym zrobiła pierwsze kroki na drodze do stania się naocznym świadkiem morderstwa.
II Mimo deszczu dojechała na miejsce szybciej, niż się spodziewała, i znalazła się w Heatheringfield chwilę przed dziewiątą, natykając się na ostatnią falę porannego ruchu. Szeroka główna ulica była zablokowana samochodami. Kobiety odwoziły mężów pracujących w Londynie na stację albo dzieci do szkoły, ciężarówki dostawcze podjeżdżały pod sklepy, autobusy wyrzucały i zabierały pasażerów. Na przejściach dla pieszych strumienie ludzi płynęły w obie strony pod osłoną parasoli. Dzieci były ubrane w wymuskane mundurki uczniów szkoły prywatnej, mężczyźni w większości mieli meloniki i teczki, a kobiety nosiły się z niedbałą elegancją, stanowiącą
kompromis między miejskim szykiem a wiejską swobodą, w stylu typowym dla takich miejscowości. Czekając na światłach, obserwując przechodniów i wypatrując drogowskazu do szpitala, panna Beale miała okazję tylko przelotnie rzucić okiem na osiemnastowieczny ratusz, starannie zakonserwowany rząd domów z muru pruskiego i ornamentowaną iglicę wieży Kościoła Trójcy Świętej, ale odniosła wrażenie zamożnej społeczności, która dba o swoją spuściznę architektoniczną, nawet jeśli nowoczesne sklepy sieci handlowych na końcu High Street sugerowały, że ta troska mogła się zacząć trzydzieści lat temu. Nareszcie pojawił się drogowskaz. Droga do Szpitala im. Johna Carpendara prowadziła od High Street szeroką aleją obsadzoną drzewami. Na lewo wznosił
się wysoki kamienny mur, otaczający tereny szpitalne. Panna Beale dobrze się przygotowała do tej wizyty. W wypchanej teczce na tylnym siedzeniu wiozła obszerne notatki na temat historii szpitala oraz kopię raportu z ostatniej inspekcji Naczelnej Rady Pielęgniarskiej i wypowiedzi zarządu szpitala co do możliwości wprowadzenia w życie optymistycznych zaleceń inspektora. Szpital miał długą historię. Został założony w 1791 roku przez bogatego kupca, który urodził się w tym mieście, jako ubogi chłopak pojechał do Londynu szukać szczęścia i wrócił na starość, by się nacieszyć szacunkiem sąsiadów. Mógł szukać sławy i zbawienia w pomocy wdowom i sierotom lub w restauracji kościoła. Ale po wieku wiary nastąpił wiek nauki i rozumu, wprowadzając modę na budowę
szpitali dla biednych. W ten sposób narodził się Szpital im. Johna Carpendara. Oryginalny budynek o ciekawej architekturze dawno temu zmienił się najpierw w solidny wiktoriański pomnik ostentacyjnej pobożności, a potem w bardziej funkcjonalny, ale toporny dwudziestowieczny gmach. Szpital zawsze dobrze prosperował. Miejscową społeczność tworzyli głównie zamożni obywatele klasy średniej, którzy mieli dużo dobrych chęci, by wspierać działalność charytatywną, i niewiele miejsc, by się wykazać. Tuż przed drugą wojną światową dobudowano nieźle wyposażone skrzydło dla prywatnych pacjentów. Zarówno przed, jak i po powstaniu narodowej służby zdrowia ściągali tu bogaci pacjenci, a w
rezultacie również sławni lekarze. Panna Beale pomyślała, że Angela może sobie mówić o prestiżu londyńskich szpitali, ale John Carpendar ma własną renomę. Z pewnością istnieją gorsze posady niż stanowisko siostry przełożonej w rozwijającym się szpitalu okręgowym, cieszącym się powszechnym uznaniem, ładnie położonym i wspieranym przez lokalną tradycję. Była już przy głównej bramie. Na lewo znajdowała się portiernia, ozdobny domek dla lalek z mozaikowej cegły, pozostałość po wiktoriańskim szpitalu, a na prawo parking dla lekarzy. Jedna trzecia oznaczonych miejsc już była zajęta przez daimlery i Rolls-royce’y Przestało padać i świt rozjaśnił się szarością styczniowego dnia. W szpitalu paliły się wszystkie światła. Tkwił przed nią jak wielki, przycumowany
statek, jasno oświetlony, tętniący własnym ukrytym życiem. Na lewo ciągnęły się niskie, oszklone budynki nowego ambulatorium. Do wejścia płynął już strumyk zbolałych pacjentów. Panna Beale podjechała pod okienko portierni, opuściła szybę i przedstawiła się. Portier, napuszony i pełen poczucia własnej ważności, raczył łaskawie wyjść i się zaprezentować. – A więc mam przyjemność z przedstawicielką Naczelnej Rady Pielęgniarskiej – powiedział górnolotnie. – Szkoda, że przyjechała pani do tej bramy. Szkoła pielęgniarek mieści się w Nightingale House, niedaleko wejścia od Winchester Road. Zawsze używamy tylnej bramy, żeby się tam dostać. Przemawiał z pełną wyrzutu
rezygnacją, jakby ubolewał nad jej brakiem rozeznania, które będzie go teraz kosztować mnóstwo dodatkowej pracy. – Ale chyba mogę dojechać do szkoły również tędy? Panna Beale nie paliła się do powrotu na zatłoczoną High Street ani do objeżdżania muru w poszukiwaniu ukrytej tylnej bramy. – Może pani. Ton portiera sugerował, że tylko ośli upór może skłaniać do takiej próby. Oparł się o drzwi samochodu, jakby miał przekazać tajne i skomplikowane instrukcje, które okazały się jednak całkiem proste. Nightingale House leżał na terenie szpitala, za ambulatorium. – Pojedzie pani tą drogą w lewo, minie kostnicę i cały czas prosto aż do
pensjonatu dla lekarzy. Potem skręci pani w prawo. Na rozwidleniu jest drogowskaz. Nie może się pani zgubić. To na pozór mało obiecujące zapewnienie okazało się, o dziwo, prawdą. Porośnięty drzewami i trawą rozległy teren, pomieszanie ogrodu i dzikiego lasu, przypominał otoczenie jakiegoś starego szpitala psychiatrycznego. Szpitale ogólne rzadko dysponowały taką przestrzenią. Ale drogi wewnętrzne były dobrze oznakowane i tylko jedna wiodła na lewo od ambulatorium. Nietrudno było rozpoznać kostnicę, niski, brzydki budynek taktownie ukryty pomiędzy drzewami i jeszcze bardziej złowrogi przez swoją strategiczną izolację. Pensjonat był nowy i charakterystyczny. Panna Beale zdążyła się jeszcze utwierdzić w dawno ugruntowanej, choć
często niesprawiedliwej opinii, że zarządy szpitali zawsze chętniej dbają o wygodę swoich lekarzy niż o odpowiednie lokum dla uczących się pielęgniarek, kiedy jej wzrok padł na obiecany znak. Na biało pomalowanej tablicy, wskazującej na prawo, widniał napis: „Nightingale House. Szkoła pielęgniarska”. Zmieniła bieg i ostrożnie skręciła. Droga, wąska teraz i kręta, zasypana po obu stronach stosami wilgotnych liści, ledwo mieściła pojedynczy samochód. Wokół było mokro i pusto. Drzewa tworzyły długi, mroczny tunel, splatając się w górze czarnymi konarami. Od czasu do czasu powiew wiatru opryskiwał dach samochodu kroplami deszczu albo przylepiał opadający liść do przedniej szyby. Na trawie rozrzucone były klomby, regularne i
podłużne jak groby, zwieńczone karłowatymi krzewami. Pod drzewami było tak ciemno, że panna Beale zapaliła światła. Droga lśniła przed nią jak naoliwiona wstęga. Przez opuszczone okno wpadał grzybiczny zapach rozkładu. Czuła się dziwnie odizolowana w tej martwej ciszy i nagle ogarnął ją irracjonalny niepokój, jakby podróż w czasie przeniosła ją w inny wymiar, gdzie czekał niezrozumiały i nieunikniony horror. Trwało to tylko sekundę i szybko się otrząsnęła, przypominając sobie, że tuż za murem szpitalnym rozbrzmiewa wesoły gwar na High Street i tętni życiem miasto. Jednak było to dziwne i nieprzyjemne przeżycie. Zła na siebie, że ulega takim niemądrym nastrojom, zamknęła okno i nacisnęła pedał gazu. Mały samochód skoczył do przodu.