Babci i dziadkowi
za wakacje w domku letniskowym
za naleśniki i klopsiki
za entuzjastyczne wsparcie dla moich marzeń o karierze pisarskiej
i za wszystko inne
1
Niewielka łódka tnie czarnozieloną otchłań wody z precyzją noża. Słońce
wisi nisko nad horyzontem, jest późny letni wieczór. Siedzę na dziobie
z zamkniętymi oczami, krople wody pryskają mi na twarz, staram się zwalczyć
mdłości, które przetaczają się przeze mnie z każdym ruchem łódki. „Niech trochę
zwolni” – myślę. Alex – jak gdyby telepatycznie odebrał moją prośbę – zwalnia.
Ostrożnie odwracam się w jego stronę. Siedzi na rufie, z dłonią opartą na rumplu
silnika. Męskość i poczucie absolutnej kontroli aż biją z jego sylwetki. Ogolona
głowa, wyraźnie zaznaczona szczęka i świadcząca o koncentracji zmarszczka
u nasady nosa. O mężczyznach nie mówi się zazwyczaj, że są piękni, ale Alex taki
właśnie jest. Zawsze tak uważałam. Nadal tak uważam.
Bez uprzedzenia wyłącza silnik. Łódka półkolistym ruchem osiada na
wodzie. Na ławeczce między nami chwieje się Smilla. Pochylam się w jej stronę,
chwytam ją i przytrzymuję od tyłu, póki nie odzyska równowagi. Instynktownie
zaciska paluszki na mojej dłoni, a mnie zalewa fala ciepła. Kiedy powietrza nie
przepełnia terkot silnika, otacza nas już tylko cisza. Delikatne lniane loczki wiją się
na karku Smilli, ledwie dziesięć centymetrów ode mnie. Gdy się przysuwam
i zanurzam twarz w jej miękkich włosach, Alex sięga po wiosła.
– Chcesz spróbować?
Smilla od razu mnie puszcza i zrywa się z ławki.
– No to chodź – mówi Alex z uśmiechem – tata pokaże ci, jak się wiosłuje.
Wyciąga do niej dłoń, podtrzymuje ją, by mogła przejść tych kilka kroków
dzielących ją od rufy. Potem Smilla sadowi się w jego ramionach i zadowolona
klepie go po kolanach. Alex pokazuje jej, jak trzymać wiosła, następnie obejmuje
dłońmi jej rączki i powolnymi ruchami zaczyna wiosłować. Smilla śmieje się
zachwycona, perliście, jak tylko ona potrafi. Wpatruję się w dołeczek na jej lewym
policzku tak intensywnie, aż oczy zachodzą mi mgłą. Wtedy kieruję wzrok
w stronę jeziora, zatracam się w jego bezkresie.
Alex twierdzi, że ten zbiornik wodny „z pewnością ma oficjalną nazwę
w jakimś rejestrze”, ale tutejsi mieszkańcy od zawsze nazywali go Marą. Mówi
więcej. Opowiada historie, jedną straszniejszą od drugiej, o jeziorze i o tym, do
czego rzekomo jest zdolne. Powtarza miejscowe legendy, które głoszą, że te wody
są zaklęte i że zło z jeziora potrafi wnikać w ludzi, mącić im zmysły i skłaniać do
popełniania potwornych czynów. Dorośli i dzieci znikali w tych stronach bez śladu,
lała się krew. Tak w każdym razie mówią legendy.
Płaczliwe, upiorne echo rozbrzmiewa nad wodą i wyrywa mnie z rozmyślań.
Odwracam się w kierunku, skąd dochodzi dźwięk, kątem oka niewyraźnie
dostrzegam, że Alex i Smilla robią to samo. Znów się rozlega. Cichy, suchy odgłos,
który zmienia się w chrapliwy, przeciągły krzyk. Coś zatrzepotało i kawałek dalej
po wodzie przebiega cień. Chwilę później już go nie ma, jakby pochłonęło go
jezioro. Ani plusku, ani jednej zmarszczki na powierzchni. Alex otacza ramieniem
Smillę, drugą ręką wskazuje.
– To nur – wyjaśnia. – Czasami mówi się, że to ptak prehistoryczny. Pewnie
przez ten odgłos. Dla wielu brzmi on przerażająco.
Zerka na mnie, ale ja patrzę na Smillę i nie odwzajemniam jego spojrzenia.
Smilla długo i w skupieniu wpatruje się w miejsce, w którym zniknął nur. W końcu
odwraca się do Alexa i pyta zaniepokojona, czy ptak niedługo wyjdzie, żeby
zaczerpnąć powietrza. Alex śmieje się, gładzi ją po włosach i wyjaśnia, że nur
może wytrzymać pod wodą kilka minut. Smilla nie musi się martwić. Poza tym,
dodaje, rzadko wynurza się w tym samym miejscu, w którym zniknął.
Alex znów chwyta za wiosła i sam pokonuje ostatni odcinek. Smilla, tak jak
wcześniej, siedzi na środku łódki, plecami do mnie, a ja od tyłu i nieco pod kątem
obserwuję jej profil, miękkie zaokrąglenie policzka, kiedy dziecko nieustannie
przeszukuje wzrokiem powierzchnię jeziora. Ptak. Nie potrafi przestać o nim
myśleć, o tym, gdzie teraz jest i jak sobie poradzi, tak długo pozostając pod wodą.
Podnoszę rękę, żeby uspokajająco pogładzić wąskie dziecięce plecy. W tej samej
chwili Smilla odsuwa się i przekręca głowę tak, że już nie widzę jej twarzy. Alex
uśmiecha się do niej i domyślam się, że ona odwzajemnia uśmiech. Ufnie. Pełna
nadziei. Skoro tata powiedział, że ptak sobie poradzi, to tak będzie.
Do brzegu zostało jeszcze tylko kilka metrów. To mała wysepka, na samym
środku Mary. Wpatruję się w wodę, staram się przeniknąć wzrokiem jej
powierzchnię. W końcu zdaje mi się, że dostrzegam dno pod nami, zarośnięte
i falujące. Robi się coraz płycej. Wypływające wodorosty czepiają się łódki niczym
zielone oślizgłe palce. Wysokie trzciny za burtą pochylają się nad naszymi
głowami. Gdy dobijamy do brzegu, Alex wstaje i przechodzi obok Smilli i mnie.
Jego ruchy sprawiają, że łódka tańczy pod naszymi stopami. Mocno chwytam się
burty i zaciskam powieki, dopóki wszystko się nie uspokoi.
Alex zarzuca linę wokół najbliższego drzewa i starannie cumuje łódkę.
Potem wyciąga rękę, a wtedy Smilla przeciska się obok mnie, jednocześnie
ściągając kamizelkę ratunkową. W pośpiechu depcze mi po nodze i wbija łokieć
w moją prawą pierś. Wydaję głośny jęk, ale ona nie zwraca na to uwagi. A może po
prostu się nie przejmuje. Tak bardzo chce do taty, że wszystko inne jest nieważne.
Nikt, kto widzi ich razem, nie ma wątpliwości, że Alex to wielka miłość Smilli.
Kiedy niedawno zmierzaliśmy z domku letniskowego do pomostu, to u boku ojca
szła, a raczej biegła w podskokach. Ukośne promienie słońca przeciskające się
przez plątaninę gałęzi przy wąskiej leśnej ścieżce zlewały się z entuzjastycznym
paplaniem dziecka. Niedługo dotrą na bezludną wyspę, tata i Smilla. Jak prawdziwi
piraci. Ona jest piracką księżniczką, a tata... może królem piratów? Roześmiana
ciągnęła Alexa za rękę. Nie mogła się doczekać, kiedy dostaną się do jeziora. Ja
trzymałam się kilka kroków za nimi.
Patrzę, jak stoją blisko siebie, Smilla opiera się o Alexa, obejmując
miękkimi, drobnymi ramionami jego nogę. Nierozerwalna całość. Ojciec i córka.
Oni oboje na lądzie, ja wciąż w łódce. Tym razem Alex wyciąga rękę w moją
stronę i ponagla mnie nieznacznym uniesieniem brwi. Dostrzega, że się ociągam.
– Chodź, kochanie. To ma być przecież rodzinna wycieczka.
Szczerzy zęby w uśmiechu. Mój wzrok biegnie ku Smilli, nasze spojrzenia
się spotykają. Ta jej mała dziecięca broda, sposób, w jaki ją wysuwa.
– Idźcie sami – mówię zachrypniętym głosem. – Ja tu poczekam.
Alex podejmuje kolejną nieudaną próbę, żeby mnie zachęcić, lecz gdy znów
kręcę głową, wzrusza ramionami i odwraca się do Smilli. Wybałusza na córkę oczy
i robi taką minę, że jej źrenice aż iskrzą z oczekiwania.
– Niech wszyscy na wyspie mają się na baczności, nadchodzą Tata Pirat
i Piracka Księżniczka Smilla!
Wykrzykując te słowa, Alex podnosi ją, przerzuca sobie przez ramię i rusza
biegiem pod górkę, a Smilla aż piszczy rozradowana. Tu, gdzie przybiliśmy, teren
wznosi się nieco bardziej stromo, lecz Alex porusza się energicznie, nie pozwala,
by stromizna spowolniła jego krok. Wydaje mi się, że czuję zakwasy w jego
nogach. I łaskotanie w brzuchu Smilli, zwieszonej głową w dół. Wreszcie docierają
na górę i znikają mi z oczu.
Siedzę, nasłuchując oddalającego się echa ich głosów. Po chwili pochylam
się i ostrożnie rozmasowuję bolący, zesztywniały kręgosłup. Coś każe mi
wyciągnąć się jeszcze bardziej i wychylić przez reling. Woda pod łodzią niemal
znieruchomiała, jezioro zamyka się przed moim wzrokiem. Nie widzę już, co
skrywa pod powierzchnią. Jedyne, co odwzajemnia moje spojrzenie, to odbicie
mojej sylwetki o poszarpanych konturach. W końcu pozwalam przyjść myślom
o tym, co wydarzyło się wczoraj wieczorem i w nocy. Analizuję każde słowo,
każdy gest, nieprzerwanie wpatrując się we własne oczy unoszące się na wodzie
przede mną. Odnoszę wrażenie, że z każdym kolejnym fragmentem, który składa
się na przebieg wydarzeń, spojrzenie w tafli jeziora coraz bardziej ciemnieje.
Mimowolnie dotykam szyi. Trwa to chwilę. Kilka minut. Całą wieczność.
Wreszcie mrugam powiekami, wydaje mi się, że obudziłam się z drzemki.
Straciłam poczucie czasu. Jak długo tak siedzę? Drżę z zimna, zaczynam machać
rękami, żeby trochę się rozgrzać. Słońce zniża się ku drzewom, zalewając niebo
smugami krwistej czerwieni. Nadciąga chłodna wieczorna bryza, która sprawia, że
coraz bardziej marznę. Wychylam się w stronę brzegu i nasłuchuję, lecz nie
docierają do mnie wesołe okrzyki Alexa ani dźwięczny szczebiot Smilli. Słyszę
tylko samotny głos nura, tym razem z daleka. Przebiega mnie dreszcz. Czy nie czas
kończyć tę zabawę w piratów i eksplorowanie lądu? A potem przypominam sobie
zachwyt Smilli. Zdaję sobie sprawę, że nie będzie chciała tak szybko rezygnować
z przygody. Pewnie postanowili obejść wyspę. Może bawią się w chowanego po
drugiej stronie. Może właśnie dlatego ich nie słyszę.
Zamykam oczy i przypominam sobie, jak we dwójkę rozrabiali w kuchni
dziś rano. Energia Alexa i ta jego cierpliwość, która pozwala mu na długie zabawy,
bardzo długie. Tak długie, że inni ojcowie już dawno padliby ze zmęczenia.
„Chodź, skarbie, wracamy do łódki, mama czeka”. Alex nigdy nie powiedziałby
czegoś takiego. Jest dobrym tatą. Otwieram oczy. Jeszcze raz wychylam się za
burtę, czuję, że coś ciągnie mój wzrok ku ciemniejącej tafli wody.
Dobry tata.
Dobry tata.
Dobry tata.
Prostuję się, nadal nie dociera do mnie żaden dźwięk. Nie słychać głosów,
nie słychać śmiechu. Nie słychać nawet krzyku nura. Siedzę tak chwilę, bez ruchu,
nasłuchując. A potem, nagle, po prostu wiem. Nie trzeba z niepokojem okrążać
wyspy, nie trzeba szukać ani rozpaczliwie wołać ich po imieniu. Nie, nie muszę
nawet wstawać i wychodzić z łodzi, żeby mieć pewność.
Alex i Smilla już nie wrócą. Zniknęli.
2
Oczywiście i tak schodzę na ląd, żeby ich szukać, chociaż instynkt
podpowiada mi, że to nie ma sensu. Granatowa bluza Alexa leży zwinięta na rufie.
Biorę ją i wstaję, żeby przyciągnąć łódkę do brzegu. Czuję się nieswojo, po plecach
przebiegają mi ciarki. Niezgrabnie, ni to idąc, ni skacząc, schodzę na ląd. Wołam
Alexa, potem Smillę. Żadne nie odpowiada. Wciągam bluzę przez głowę, ramiona
mam sztywne. Męski zapach wciąż jest wyczuwalny na dzianinie, otula mnie.
Zapach Alexa.
Czuję silne uderzenie w okolicy żołądka, lecz nie zwracam uwagi na ból
i ruszam pod górę. Już po kilku krokach klatka piersiowa kurczy się, a oddech się
skraca. Nie spodziewałam się, że będzie tu tak stromo. Ciężkie i odrętwiałe ciało
nie ma siły współpracować, ale zaciskam zęby i zmuszam się, by iść dalej, pod
górę. Poślizgnęłam się na błocie i muszę podeprzeć się dłonią, żeby nie upaść i nie
stoczyć się tyłem ze zbocza.
W końcu docieram na szczyt. Znów usiłuję wołać, ale wydobywam z siebie
jedynie chrapliwe dźwięki. Pali mnie w gardle, jakby protestowało ono przeciw
tym wysiłkom, klatka piersiowa wydaje się o dwa rozmiary za mała. Chociaż
staram się, jak mogę, płuca nie zdołają wydusić z siebie dość powietrza. To jak
próbować krzyczeć, śniąc koszmar. Żołądkiem targają skurcze. Kolejny raz chcę
zawołać, lecz wtedy moje ciało aż zgina się wpół. Pochylam się, po głośnym
beknięciu wypływa ze mnie żółtobrązowa breja. Na drżących nogach odsuwam się
kawałek dalej i padam na kolana.
Rękawem wycieram usta. Siedzę tak chwilę, jakbym uległa przewadze
potężnego wroga. Ledwie jednak ta myśl świta mi w głowie, odpycham ją od
siebie. Wróg? Potężny? Nie! Wstaję. Ciało wciąż jest słabe, ale przynajmniej
posłuszne. Zamiast kolejny raz próbować wołać, koncentruję się na przeszukiwaniu
wzrokiem tej części wyspy, która znajduje się w moim polu widzenia. Niewiele tu
otwartej przestrzeni. Między rozproszonymi drzewami i krzakami głogu rosną
wysokie po pas trawy i chaszcze. Niełatwo tu się przemieszczać, zwłaszcza jeśli
ma się ze sobą czteroletnią dziewczynkę. Nigdzie nie widzę Alexa i Smilli.
Chwiejnym krokiem posuwam się naprzód, wiem, co muszę zrobić, ale nie
jestem pewna, którędy iść. W jednym miejscu trawa wydaje się odgarnięta, ziemia
wygląda na podeptaną. Ruszam w tę stronę, podążam za tym, co, jak sądzę, jest
śladem mężczyzny i dziewczynki pogrążonych w zabawie. Raz po raz zatrzymuję
się i wołam ich po imieniu. Ogarnia mnie poczucie, że działam machinalnie, że
postępuję według z góry określonego schematu. Robię to, co powinnam. Robię to,
co muszę. Jakbym odgrywała rolę.
Cisza zalega wśród drzew, ciężka i złowroga. Nagle coś szeleści w trawie,
ledwie metr ode mnie. Wzdrygam się i instynktownie zaciskam pięści. Po chwili
widzę jeża, drepczącego tak szybko, jak pozwalają mu krótkie nóżki. Kiedy znów
patrzę przed siebie, trawa nie wydaje się już odgarnięta na bok ani podeptana. Nic
nie wskazuje na to, że niedawno przechodzili tędy mężczyzna i mała dziewczynka.
Szybko odwracam się, spoglądam w przeciwnym kierunku. A potem znów przed
siebie. Na boki. Nigdzie nie widać jednak śladów pozostawionych przez innych czy
przeze mnie. Stoję w morzu wysokich traw. Ciche i niewzruszone, otaczają mnie ze
wszystkich stron.
Dostaję tak silnych zawrotów głowy, że muszę zasłonić oczy i wyciągnąć
rękę w bok, żeby utrzymać równowagę. W chwili, gdy odrywam dłoń od twarzy
i otwieram oczy, za wierzchołkami drzew na przeciwległym brzegu jeziora chowa
się ostatni szkarłatny promień słońca. Jestem sama w obcym miejscu, sama w ciszy
i mroku, który gęstnieje coraz bardziej. Na chybił trafił wybieram kierunek
i przedzieram się dalej przez niegościnny teren.
Mężczyzna i dziewczynka schodzą z łódki na małą wyspę. Nie wracają. Co
mogło się stać? Istnieje całe morze prawdopodobnych powodów – wmawiam
sobie. Mogli zapomnieć się w zabawie, stracić poczucie czasu albo po prostu...
Gorączkowo usiłuję wymyślić więcej możliwych scenariuszy. Wiarygodnych.
Dających poczucie bezpieczeństwa. Cały kłopot w tym, że żaden z nich nie
wyjaśnia, dlaczego Alexa i Smilli wciąż nie ma, dlaczego nie odpowiadają, kiedy
ich wołam. Otwieram usta, żeby znów to zrobić, lecz tym razem krzyk jest tak
histeryczny, że wzdrygam się na dźwięk własnego głosu.
Brnąc dalej, przeszukuję wzrokiem ziemię i przestrzeń między drzewami.
Nogi niosą mnie coraz szybciej, poruszam się coraz bardziej nerwowo. Bezwiednie
idę przed siebie, nie wiem już, dokąd zmierzam ani skąd przyszłam. Jestem tak
roztrzęsiona, że zupełnie straciłam orientację. Nigdzie nie dostrzegam choćby śladu
ludzkiej obecności. Z mojej piersi wyrywa się łkanie. Smilla!
W tej samej chwili zwracam na coś uwagę. Przystaję, czuję, jak całą mnie
ogarnia drżenie. Kilka metrów przede mną leży kamień. A kawałek dalej coś
jeszcze. Ciemny przedmiot. Chociaż nie od razu zdaję sobie sprawę, na co patrzę,
każda komórka mojego ciała wie, że nie jest to naturalny element występującej na
wyspie roślinności. To coś należało do człowieka. Zbliżam się powoli,
przepełniona lękiem przed tym, co mogę tam znaleźć. Dopiero kiedy staję obok,
ucisk, który czuję w piersi, słabnie, a ja kucam przy znalezisku w trawie. To czarny
bucior bez pary, stary i znoszony. Dziurki, przez które kiedyś przewleczone były
sznurowadła, są puste. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Nie należy ani do Alexa,
ani do Smilli, to pewne. Choć nie rozumiem dlaczego, moja ręka wędruje
w powietrzu, czuję, jak coś powoli, acz nieubłaganie przyciąga ją do buta. Tak
jakby moimi palcami kierowała jakaś zewnętrzna siła, pochodząca z ziemi pod
moimi stopami.
Ciężko oddychając, przysuwam dłoń do siebie i się prostuję. Co to za dziwne
pomysły i wrażenia wkradają się do mojej głowy? To pewnie strzępy
opowiadanych przez Alexa upiornych historii, które wciąż tkwią w mojej
świadomości. Historie o Marze i jej złych mocach. Pospiesznie idę dalej,
napominam się, że to tylko brednie o duchach i stare zabobony, nic więcej. Mimo
to nie potrafię się powstrzymać i kilka razy oglądam się za siebie. Moje nogi tną
trawę coraz szybciej, wreszcie zaczynam biec truchtem.
Posuwam się naprzód między drzewami, ich cienie wydłużają się, a sękate
konary wyciągają się ku mnie niczym długie, złe ręce. Coś wczepia się we mnie,
gałęzie jak szpony szarpią moją głowę, wydaję z siebie krzyk, głośny, nawet nie
próbuję go stłumić. Dźwięk własnego strachu to już dla mnie zbyt wiele. Myśli
uwalniają się, pędzą dziko przed siebie, a ja nie potrafię nad nimi zapanować,
wzniecają we mnie coraz potężniejsze fale uczuć. Nie odnajdę ich. Nigdy ich nie
odnajdę.
Nagle – właśnie w tym momencie – doznaję olśnienia. Zadzwonić. Jeśli nie
będę mogła ich znaleźć, muszę przecież zadzwonić. To pierwsze, co należy zrobić,
gdy ktoś zaginie. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam? Zwalniam kroku
i zdyszana sięgam ręką do kieszeni rybaczek. Jest pusta. Przesuwam palcami po
drugiej, lecz tam też nie ma komórki. Co się z nią stało? Zgubiłam ją gdzieś na
wyspie? Czy może została na łódce? Obrazy w pamięci nabierają ostrości, aż
wreszcie układają się w całość.
Nie wzięłam telefonu, gdy wychodziliśmy z domku. To była spontaniczna
wycieczka, a ja właściwie nie miałam zamiaru się przyłączać. Zmieniłam jednak
zdanie. Znów czuję ucisk w piersi, lecz jego przyczyną nie jest ciężki oddech po
wysiłku. Kolejny raz się rozglądam, rozpaczliwie wypatruję choćby skrawka
bladoróżowej sukienki, falujących na wietrze jasnych włosów. Ale jej już tu nie
ma, wiem to, czuję. Telefon został w domku, pewnie leży w mojej torebce.
W takiej sytuacji można zrobić tylko jedno.
Mimo wszystko czuję, że to nie w porządku. Jak mogę opuścić wyspę bez
Alexa i Smilli? Jak mam zostawić ich własnemu losowi? Własnemu losowi...
W tych słowach, w samej myśli o tym, tkwi coś, co uwiera. To nie może być
prawda. Coś tu się nie zgadza, i to bardzo. O, nie! Odpycham od siebie złośliwe
podszepty, znów przyspieszam kroku. Gdy znajdę telefon, wszystko się ułoży.
Będę mogła zadzwonić do Alexa, a on do mnie. Kto wie, może już próbował się ze
mną skontaktować? Idę jeszcze szybciej, ignoruję zmęczenie. Muszę jak najprędzej
znaleźć telefon. Pytanie tylko, jak mam trafić do miejsca, w którym
zacumowaliśmy łódkę.
Robię kolejny krok i omal nie pochłania mnie ciemność. Ziemia pod moimi
stopami znika. W ostatniej chwili zdołałam utrzymać się na nogach i zachować
równowagę, ale aż ściska mnie w żołądku. Ochłonąwszy, stoję tak dłuższą chwilę,
wpatruję się w widok, jaki rozpościera się przede mną. To zbocze, którym tu
przyszłam. Z tej strony okazuje się ono być zdradliwym urwiskiem, stromo
opadającym w dół. Jak to możliwe, że tak szybko wróciłam? Skoro w całym tym
zamęcie nawet nie wiedziałam, w jakim kierunku się przemieszczam. Lecz proszę
bardzo. W dole wyraźnie widać łódkę, kołysze się w trzcinach, jak gdyby nigdy
nic. Spoglądam na nią rozdarta. Wprawdzie Alex i Smilla nie czekają tam na mnie,
z drugiej strony jednak przynajmniej łódka wciąż jest na swoim miejscu. Sekundę
później zdaję sobie sprawę, jak dziwna to myśl. Bo dlaczego łódka miałaby
zniknąć?
Coś drażni mnie w środku. Może to niepokój. Czy raczej skrucha? Gdybym
mogła cofnąć czas, postąpić inaczej, sprawić, by odstało się to, co się stało...
Strząsam z siebie to uczucie i znów oglądam się do tyłu. Ale jest już ciemno, mrok
nie przepuszcza mojego wzroku. Wyobrażam sobie, że dwie postaci, wyższa
i niższa, wyłaniają się z ciemności i wśród krzyków i śmiechu biegną w moją
stronę. Ale nikogo tu nie ma, nikt nie nadchodzi.
Obok przelatuje ptak, tak blisko, że niemal czuję podmuch powietrza spod
jego skrzydeł. Dostrzegam zarys wydłużonej sylwetki i sztyletowaty dziób. Nur
opada ku powierzchni wody. Patrzę za nim przez chwilę. Potem stawiam krok za
krawędź urwiska.
3
Jakoś udaje mi się wrócić. Uruchamiam silnik i staram się jak najszybciej
oddalić od wyspy, prosto na drugi brzeg, do nieco zwichrowanego pomostu.
Kołysze się tam sporo zacumowanych łódek drewnianych i niedużych
plastikowych, ale wszystkie są puste. Drżą mi dłonie, a palce odmawiają
posłuszeństwa, kiedy próbuję przybić do brzegu. Cała spięta i sztywna biegnę
niezgrabnie wąską ścieżką w głąb lądu, ledwie starcza mi tchu. Potykam się
o wystający korzeń i omal nie upadam. Daje o sobie znać dawny ból w udzie, ale
zaciskam zęby i brnę dalej pod górę. Domek stoi pogrążony w ciszy oczekiwania,
ostatni w rzędzie na tej ulicy. Przed ciekawskimi chronią go z jednej strony
wysokie tuje, a z drugiej – stroma skała. Klucz jest tam, gdzie go zostawiliśmy, pod
schodami prowadzącymi do drzwi wejściowych.
Zgrabiałe palce poruszają się niezdarnie. Dopiero gdy biorę kilka głębokich
wdechów, udaje mi się w końcu otworzyć. Chcę zamknąć drzwi, a wtedy obok
moich nóg przemyka coś włochatego i wślizguje się do środka. Rozlega się
gniewne miauczenie, jakby Tirith długo czekał, by go wpuszczono, i teraz chciał
pokazać, że czuje się tym urażony. Ignoruję kota i nie ściągając butów, wchodzę do
domku, zapalam światła, po kolei otwieram drzwi i wołam. Wielokrotnie wołam
Alexa i Smillę. Lecz nikt nie odpowiada. Wszystko wygląda tak, jak przed naszym
wyjściem. Jakby w tamtej chwili zatrzymał się czas. Na stole w kuchni obok talerza
z zaschniętymi resztkami kefiru leży sterta gazet. Na podłodze poniewierają się
lalki Barbie Smilli. Kiedy przypominam sobie, jak dzisiaj się tu nimi bawiła, czuję
jeszcze większy ucisk w piersi.
Wtedy dostrzegam coś na podłodze. Pojedynczy ślad buta. Ciemny,
wilgotny, wyraźne kontury podeszwy. Wytrzeszczam oczy i cofam się
instynktownie. Myśli kotłują mi się w głowie. Ktoś zakradł się do domku podczas
naszej nieobecności? Ktoś tu był? Czy może... Podnoszę wzrok, czuję gęsią skórkę
na karku i przedramionach. Ktoś jest tu teraz? Czai się pod łóżkiem albo
w garderobie i czeka na odpowiedni moment, żeby się na mnie rzucić? Przechodzą
mnie ciarki. Dostrzegam jeszcze jeden ślad, potem kolejny. Wszystkie biegną
w tym samym kierunku, prowadzą w to samo miejsce. Do mnie.
Spoglądam w dół i zauważam moje różowe tenisówki. Których nie zdjęłam,
bo tak mi się spieszyło. Jedna nadal wygląda dość porządnie, ale drugą pokrywają
brązowe plamy. Kiedy unoszę nogę, podeszwa okazuje się czymś oblepiona. Na
próbę wciągam nosem powietrze, wyczuwam wilgoć. Błoto. Musiałam gdzieś
w nie wdepnąć. Nagle przypominam sobie urwisko na wyspie, poślizgnęłam się na
czymś. Czy na podłodze jest błoto stamtąd? Błoto z tej wyspy. Wyspy, na której
Alex i Smilla... Znów podążam wzrokiem po śladach i aż mnie ściska w środku.
Jak mogłam odpłynąć bez nich?
Jakiś ruch w pokoju przykuwa moją uwagę. Przede mną stoi Tirith. Na jego
karku, przy wąskiej różowej obróżce, jeży się sierść. Ogon kołysze się powoli,
przymrużone oczy przyglądają mi się badawczo. Jak gdyby kot zastanawiał się, co
ja tu robię, sama, w bluzie należącej do jego pana. Wpatrujemy się w siebie. Żółte
tęczówki kierują się ku śladom na podłodze, po czym z powrotem na mnie. Mam
wrażenie, że zwierzę żąda ode mnie wyjaśnienia. Zniknęli. Jak mogli tak po prostu
zniknąć? Zasłaniam dłońmi twarz, tłumię krzyk. Myśli ścigają się w mojej głowie,
pędzą coraz szybciej. Ciągną mnie w dół, prosto w zdradliwy wir.
Biorę się w garść. Wyobrażam sobie, jak teraz wyglądam – nieporadna,
zdruzgotana, w najwyższym stopniu godna pożałowania. Ogarnij się, ogarnij się,
no już!
– Muszę zadzwonić do Alexa – mówię głośno i odsuwam dłonie od twarzy.
To dlatego wróciłam z wyspy.
Jakbym tłumaczyła się przed kotem i sobą. Słowa – zdecydowane
i racjonalne – stają się moją obroną przed ciszą zdradliwych myśli. Myślom nie
można zawierzyć. Jeśli pozwolę im przejąć kontrolę, rzucę się w ciemność. Jeśli
podniosę wzrok i spróbuję ogarnąć całość, sparaliżuje mnie strach. Obowiązuje
zasada: nie wszystko naraz, skup się na jednej rzeczy. Tylko tak mogę zachować
rozsądek.
W domku nie ma telefonu stacjonarnego, więc na początek muszę znaleźć
swoją komórkę. Ściągam buty i wychodzę z nimi do przedpokoju. Mycie podłogi
odkładam na później. Zdecydowanym krokiem kieruję się do sypialni na końcu
korytarza.
Króluje tu wielkie podwójne łóżko, na samo wspomnienie ostatnich
wspólnych chwil w pościeli czuję ucisk w piersi. Wysiłkiem woli udaje mi się
przezwyciężyć zawroty głowy i nerwową kotłowaninę w żołądku.
Po stronie Alexa w pokoju panuje idealny porządek. Ubrania wiszą
w garderobie albo leżą poskładane w szufladach komody. Nawet zasłał tę część
łóżka, na której śpi. Na której spał. Tej nocy. A gdzie jest teraz? Po mojej stronie
walają się letnie sukienki, dżinsy i bluzki na ramiączkach. Na krześle obok
zostawiłam torebkę, stosik książek w wydaniach kieszonkowych i dwie szminki.
Na oparciu wisi czerwony koronkowy biustonosz, który kupiłam, gdy
zdecydowaliśmy się na ten wyjazd. Tego samego dnia kupiłam Alexowi czarny
jedwabny krawat. Mimowolnie przełykam ślinę. Nie myśleć o tym teraz, w ogóle
o tym nie myśleć. Skupić się na tym, co trzeba zrobić.
Pospiesznie przeszukuję torebkę, otwieram wszystkie przegródki i wyciągam
materiał na zewnątrz, w końcu odwracam ją do góry nogami i potrząsam. Telefonu
nie ma. Dziwne. Gdzie może być? Biegnę do kuchni. Tirith z nadzieją przemyka
obok mnie i podchodzi do swojej miski. Okrąża ją kilka razy, dopominając się
jedzenia, po czym siada i rozczarowany oblizuje pyszczek.
– Wszystko będzie dobrze, muszę tylko znaleźć...
Nie przestając mówić – głównie po to, żeby zachować spokój – buszuję
w kuchni, przekładam gazety i brudny talerz na stole. Podnoszę lalki Smilli,
zaglądam za ekspres do kawy i sprawdzam półkę nad kuchenką. Nigdzie nie ma
telefonu. Otwieram nawet lodówkę i przeszukuję półki, a potem rzucam się do
kolejnego pomieszczenia.
Przetrząsając salon, wyobrażam sobie rozmowę z Alexem. Jej
prawdopodobny przebieg. Głośny śmiech Alexa, gdy się do niego dodzwonię.
– Nie zgadniesz, co się stało!
Prawie słyszę, jak tłumaczy, dlaczego on i Smilla zniknęli. Niedorzeczne,
chociaż całkowicie naturalne wyjaśnienie. Bo przecież takie istnieje, musi istnieć.
Tylko w tej chwili za nic nie potrafię wymyślić, co by to mogło być. To jakieś
szaleństwo – przebiega mi przez głowę, gdy sprawdzam szczeliny między
poduchami sofy. Zniknęli. Nie można przecież ot tak sobie zniknąć. Nie na wyspie.
Odgarniam zasłony, przeszukuję parapety, w rozgorączkowaniu przewracam
szklaną figurkę. Widzę – niczym w zwolnionym tempie – jak obracając się,
przecina powietrze, uderza o podłogę i rozbija się w drobny mak. Coraz bardziej
czuję, że wymuszona racjonalność i skupienie kapitulują. Desperacja kąsa mnie
z obu stron. Przeraźliwie dzwoni mi w uszach, gdy biegnę z powrotem do sypialni.
Znów przeszukuję torebkę. I tym razem bez skutku. Gorączkowo rozrzucam
ubrania i szperam wśród książek i kosmetyków. Nigdzie nie ma telefonu.
Idę dalej, do pokoju Smilli. Przewracam również jej rzeczy. Lalki i misie,
kolorowanki i naklejki. Poruszam się szybko, niemal jak dotknięta psychozą.
Wiem, że czegoś szukam, ale już zapomniałam czego. Myślę tylko o Smilli.
Śliczna mała Smilla. Myśli zrywają się z uwięzi, dostają amoku. Tracę kontrolę
i nie potrafię już powstrzymać spirali, która wciąga mnie z kretesem. Zniknęli.
Naprawdę zniknęli. Ale przecież to niemożliwe! Dorosły mężczyzna i czteroletnia
dziewczynka nie mogli tak po prostu zapaść się pod ziemię. Nie, to nie ziemia ich
pochłonęła, to jezioro, woda przesycona złem. „Ludzie znikali bez śladu, lała się
krew”. W głowie dźwięczą mi słowa Alexa, po plecach przebiegają ciarki, ogarnia
mnie panika.
Kątem oka dostrzegam jakiś ruch, zaraz potem rozlega się trzask. Odwracam
się z krzykiem. Do moich uszu dociera odgłos setek koralików rozsypujących się
po podłodze, w tej samej chwili zauważam Tiritha. Krzyk sprawił, że kot stanął
nieruchomo. Wygląda, jakby się przestraszył, a zarazem czuł się winny. Kiedy
znów jest cicho, jego wzrok kieruje się to na mnie, to na słój z koralikami. Tirith
musiał przyjść tu za mną, bezszelestnie stąpając na poduszeczkach łap. Może wziął
moje przeszukiwanie za zabawę i chciał się przyłączyć, a może przypadkowo
strącił z półki słój z koralikami Smilli.
Przyciskam rozłożoną jak wachlarz dłoń do piersi, biorę kilka głębokich
wdechów. Drugą rękę wyciągam w stronę kota. Po chwili wahania zbliża się do
mnie. Głaszczę go po grzbiecie – powolne, opanowane ruchy. Próbuję uspokoić
nas oboje. Tirith ociera się o mnie, wiedziona impulsem biorę go na ręce, mocno
przyciskam do piersi jego ciepłe ciało. Czuję gorąco pod powiekami, oczy
zachodzą mi mgłą. W gardle nabrzmiewa szloch, wyrywa się z półotwartych ust.
– Ona wróci – szepczę. – Zobaczysz, że niedługo wróci.
Czy tylko ja słyszę w tych słowach fałszywy ton, to, że zdradzają mój brak
wiary? A może kot też to wyczuwa? Zanurzam twarz w jego sierści, słyszę, że
Tirith zaczyna mruczeć. Gdy podnoszę głowę, mruży oczy i przysuwa do mnie
pyszczek. Liże mnie po policzkach, dotyka szorstkim językiem mojej skóry. Jak
gdyby chciał mnie pocieszyć i dodać mi odwagi. Siedzimy tak przez chwilę,
a potem kot wymyka się z moich objęć na podłogę i zaczyna się myć. Ja wstaję
i zaciskając pięści, wracam do salonu. Gdzie ten przeklęty telefon? Muszę go
natychmiast znaleźć! Jeśli uda mi się dodzwonić do Alexa, wszystko będzie
dobrze. Nie jeśli – poprawiam się od razu. Kiedy. Kiedy się do niego dodzwonię.
Znów przetrząsam salon, przeszukuję każde miejsce, jakie przychodzi mi do
głowy, każdy kąt i zakamarek, szpary między i pod meblami. Ale telefon jakby
zapadł się pod ziemię. W uszach brzmią uderzenia tętna, chcę krzyczeć na cały
głos, histerycznie. Nagle słyszę jakiś dźwięk, zamieram. Mija sekunda, znów go
słyszę. Niewyraźnie i z daleka, jednak zdecydowanie jest to sygnał dzwoniącego
telefonu. Mojego. Brzmi, jakby dochodził z jednej albo drugiej sypialni. Biegnę
z powrotem przez korytarz, omal się nie przewracając. Zatrzymuję się pod
drzwiami, zastygam z bijącym sercem i czekam na kolejny sygnał. Oby tylko nie
włączyła się automatyczna sekretarka, obym zdążyła!
Telefon wciąż dzwoni, sygnał słychać teraz bardzo wyraźnie. Dochodzi
z sypialni mojej i Alexa, z łóżka. Rzucam się w tamtą stronę. Co dziwne, dźwięk
dobiega z części, na której śpi Alex. Gwałtownym ruchem zrywam kołdrę – tak
starannie przez niego wygładzoną, z zawiniętymi pod spód brzegami – i gapię się
na materac. Na przedmiot leżący mniej więcej na środku łóżka, na idealnie
wyrównanym białym prześcieradle. Wciśnięty w pedantycznie złożoną piżamę
Alexa.
Nie pojmuję, jak się tam znalazł, zresztą nie mam czasu, żeby się nad tym
zastanawiać. Telefon podświetla się i wibruje, słychać kolejny sygnał.
Niezdarnymi, śliskimi od potu dłońmi chwytam komórkę i wpatruję się w ekran.
Widniejące na nim litery tworzą słowo. Aż za dobrze mi znane. Nie teraz!
Właściwie nie mam pojęcia, dlaczego odbieram. Wiem tylko, że robię to,
zaciskając powieki.
4
Słyszę ciężki oddech mamy, w żołądku mnie ściska – odzywa się niepokój,
nieodłączny towarzysz mojego dzieciństwa. Czyżby coś się stało? Uczucie niemal
natychmiast mija. Tamta katastrofa już się wydarzyła, dawno zostawiliśmy ją za
sobą. Ciężki oddech mamy może mieć wiele przyczyn. Na przykład wróciła przed
chwilą z wieczornego spaceru. Nie wiem, czy wciąż lubi spacerować, ale teraz
mnie to nie obchodzi. Myślę o Alexie. O tym, że mógł nagrać wiadomość. Że może
właśnie próbuje się do mnie dodzwonić.
– Mamo, muszę...
Ale ona zdaje się nie słyszeć. Beztrosko papla dalej, opowiada, jaka jest
zmęczona. Ostatnio miała trudne dni, podopieczny groził jej koleżance z pracy.
– To samo, co zawsze. „Wiem, gdzie mieszkasz, wiem, do której szkoły
chodzą twoje dzieci”. Chociaż tym razem przewrócił jej też biurko.
Chcę wrzasnąć, że jestem już dorosła i wystarczą mi własne zmartwienia, że
w moim życiu dzieją się rzeczy o wiele bardziej przerażające. Ale nie mówię tego,
rzecz jasna.
Rozlega się kilkakrotne „hm”, po czym mama gładko przechodzi do
kolejnego tematu, pięknej letniej pogody. Ogarniają mnie mdłości. Dlaczego ona to
robi? Dlaczego uparcie udaje, że jesteśmy matką i córką jak wszystkie inne?
Jakbyśmy jej zdaniem mogły jeszcze po tylu latach związać się na nowo, wznieść
się ponad to, co nas dzieli, i dosięgnąć się wzajemnie. Ponad to, co się wydarzyło.
To, że tata zniknął.
Opadam na łóżko, wolną dłonią dotykam czoła. Mama milknie, a ja zdaję
sobie sprawę, że właśnie zadała pytanie. Odchrząknąwszy, muszę poprosić, by je
powtórzyła.
– Jesteś sama?
Pytanie wzbudza we mnie sprzeczne uczucia. Nie pasuje do mojego
obecnego życia, pasuje do czasów przed Alexem. Do wieczorów, gdy wracałam do
pustego mieszkania, siedziałam sama przy stole w kuchni, w otoczeniu głuchych
ścian, mając świecę za jedyną towarzyszkę. Do silnego pragnienia wspólnoty
i bliskości. I równie silnego lęku przed wpuszczeniem kogokolwiek za otaczające
mnie ochronne mury. „Jesteś sama?”
I znów łzy pieką pod powiekami, potrząsam głową, by stłumić szloch. Takie
przewrażliwienie – to do mnie niepodobne, ani trochę. Ale od wizyty w przychodni
przed kilkoma tygodniami nie jestem sobą. A po wydarzeniach dzisiejszego
wieczora czy cokolwiek będzie jeszcze jak dawniej? Oczami wyobraźni widzę
Marę, jej nieruchome wody, jakby nie z tego świata. Na środku wyspa, po jednej
stronie stromizna i ciemne korony drzew rysujące się na niebie. Alex. Smilla.
– Tak, jestem sama.
Mama wzdycha. „Rozczarowujesz mnie, Greto”. Nie mówi tego. Ale
zgaduję, że tak właśnie myśli. Przełykam grudę w gardle, prostuję się.
– Mamo, nie mam czasu... Naprawdę muszę...
– Brzmisz jakoś inaczej. Coś się stało?
Gdybym powiedziała prawdę. Gdybym wyznała wszystko. Jak by się to
skończyło? Od razu wskoczyłaby do samochodu, przyjechała tu i wzięła mnie
w objęcia? Przejęłaby kontrolę i zarządziła wszystkim tak, jak to miała w zwyczaju
przez całe moje dzieciństwo? Usadziła mnie na krześle i wytłumaczyła, jak od teraz
trzeba będzie postępować. Co należy zrobić, co mam mówić, myśleć i czuć.
Prawdopodobnie.
– Tak tam u ciebie cicho – ciągnie mama, a jej głos nagle zdradza czujność.
– Gdzie ty w ogóle jesteś?
Biorę głęboki oddech. Rozłączam się. Gdy znów rozlega się sygnał,
a wyświetlacz pokazuje tego samego rozmówcę, wyciszam telefon.
5
Na niepewnych nogach wychodzę z sypialni, staję na środku mieszkania.
Moje rozmowy z mamą nie przebiegają gładko, ale ta, którą właśnie zakończyłam,
uwiera mnie bardziej niż zwykle. Codzienność w naszych słowach, banalne
sformułowania... Wszystko to tak jaskrawo kontrastuje z koszmarnym zamętem,
w jakim właśnie się znalazłam.
Gdy tak stoję między salonem a kuchnią, znów czuję wibracje telefonu –
mama dzwoni już trzeci raz. Jeszcze chwila i da sobie spokój. Tirith, który
tymczasem rozłożył się na sofie, podnosi głowę i spogląda na mnie z wyrzutem.
– Zaraz, zaraz – mamroczę.
Nie wiem, co chcę przez to powiedzieć. Coś trzeba zrobić, ale co? Rozmowa
z mamą wyprowadziła mnie z równowagi, muszę się cofnąć, zacząć wszystko
jeszcze raz. Przecież przed chwilą miałam chyba jakiś plan? Najpierw znaleźć
telefon, a potem... Właśnie, co potem? Co robić?
Patrzę na przedmiot w mojej dłoni. Tyle się go naszukałam, a on leżał sobie
na łóżku Alexa. Pod pościelą, schowany. Jakby ktoś umyślnie go tam wcisnął.
Ukrył. Nie! Gwałtownie kręcę głową, strząsam z siebie niejasne podejrzenie, które
już zaczęło przybierać kształt. Nieistotne, jak i dlaczego telefon tam się znalazł,
najważniejsze, że mogę nawiązać kontakt ze światem, zadzwonić do Alexa.
Oczywiście. To właśnie muszę zrobić.
Drżącymi palcami wybieram osobę z listy kontaktów i czekam. Na dźwięk
jego głosu aż ściska mnie w gardle. Przez ułamek sekundy sądzę, że to
rzeczywiście odzywa się Alex, że już po wszystkim. Zaraz jednak uświadamiam
sobie, że to automatyczna sekretarka. Rozłączam się i dzwonię drugi raz. Znów
słucham raźnie wypowiadanych słów, profesjonalnego tonu Alexa, jego głosu
handlowca. Dzwonię cztery czy pięć razy. Zawsze odpowiada mi to samo nagranie.
Kiedy sygnał informuje, że teraz powinnam zostawić wiadomość, milczę. Zdaję
sobie sprawę, że nie wiem, co powiedzieć. Jakich użyć słów, gdy jedyne, czego się
pragnie, to znaleźć wyjaśnienie dla niewyjaśnionego?
„Cześć, tu Alexander...” Powitalna fraza przenosi mnie gwałtownie w czasie
do naszego pierwszego spotkania.
Wszedł do butiku z kolegą z pracy. Pierwsza zauważyła go Katinka.
– Patrz – szepnęła, wbijając mi łokieć w bok.
Odwróciłam się, a tam stał on. Dopasowany garnitur, ogolona głowa. Biała
wyprasowana koszula, której rękaw, gdy wyciągnął dłoń do powitania, uniósł się
nieco, ukazując tatuaże wijące się na przedramieniu. To właśnie jego pełna
kontrastów powierzchowność tak mnie zaintrygowała. Przedstawił swoją sprawę,
wyjaśnił, że chce zaprezentować serię kosmetyków do makijażu firmowanych
przez znaną piosenkarkę. Może jego kolega też coś powiedział, w każdym razie
niewiele z tego do mnie dotarło. Pamiętam, że na chwilę zapadła cisza, a jego
stalowoniebieskie oczy wpatrywały się we mnie.
– Greta, zgadza się?
Przyszła menedżerka, przywitała się z uprzejmym uśmiechem i szybkim
uściskiem dłoni, najwyraźniej mieli umówione spotkanie. Alex skinął nam głową
i ruszył za kobietą, w stronę niewielkiego biura na tyłach butiku. Nie potrafiłam
oderwać wzroku od jego pleców i byłam pewna, że on to czuje, że odwróci się
i uśmiechnie do mnie przez ramię. Nie zrobił tego.
Promocja serii kosmetyków była nadzwyczaj szumna i kosztowna. W butiku
rozmieszczono papierowe sylwetki naturalnej wielkości przedstawiające
piosenkarkę w wyrafinowanych pozach. Na pozłacanych tacach poustawiano
wysokie kieliszki z różowym szampanem bezalkoholowym, do tego ekskluzywne
praliny. Katinka i ja robiłyśmy klientkom makijaż przed zgromadzoną
publicznością. W pewnym momencie z podium, na którym stałam, dostrzegłam
w tłumie Alexa, wyraz jego oczu sprawił, że przeniknął mnie dreszcz pożądania.
Chemia między nami była tak silna, że zaniemówiłam. Później, kiedy już się
uspokoiło i zaczęliśmy sprzątać, nagle pojawił się tuż obok.
– Greta – odezwał się. – Jak Greta Garbo.
Albo dziewczynka z bajki o złej czarownicy i chatce z piernika –
pomyślałam. Ale nie powiedziałam tego głośno. Nie mogłam wydusić z siebie ani
słowa, tak wielkie wywarł na mnie wrażenie. Jedyną reakcją, na jaką się zdobyłam,
było kiwnięcie głową. On uśmiechnął się krzywo.
– Więc mama dała ci imię po gwieździe filmowej?
Chrząknęłam.
– Właściwie to tata. To był jego pomysł.
Od razu pożałowałam, że o nim napomknęłam. Nie pytaj, proszę, o nic nie
pytaj. Lecz Alex nie spytał o tatę. Nie tamtym razem. Oparł się nonszalancko
o półkę z perfumami i pociągnął łyk z kieliszka.
– Tak czy inaczej, pasuje idealnie. Garbo była piękną kobietą.
Wpatrywał się we mnie swoimi niebieskimi oczami tak intensywnie, że
musiałam spuścić oczy. Wygładziłam na biuście czarną koszulkę z logo firmy,
najzupełniej świadoma, że jego spojrzenie podąża za ruchem moich palców.
– Nie tylko była piękna, miała w sobie coś tajemniczego. Odnoszę wrażenie,
że z tobą jest podobnie.
Czuję ciepło na nodze, zamglonym wzrokiem spoglądam na ocierającego się
o mnie Tiritha. O tacie opowiedziałam Alexowi później. I nawet wtedy nie
zdradziłam całej prawdy. „Coś tajemniczego. Odnoszę wrażenie, że z tobą jest
podobnie”. Może i tak.
Schylam się i głaszczę kota pod brodą, drugą ręką wciskam telefon między
bark i policzek. Zadowolony Tirith zamyka oczy, przysuwa bliżej głowę i opiera ją
na moich palcach. Dzwonię, żeby sprawdzić własną automatyczną sekretarkę, lecz
Alex nie zostawił żadnej wiadomości. Znów wybieram jego numer. Tym razem się
nagrywam. „Bo przecież jak by to wyglądało” – przebiega mi przez głowę. Zaraz
jednak marszczę czoło. Bo przecież jak by to wyglądało? Dziwna myśl.
Cała w nerwach wchodzę do kuchni, biorę ścierkę, wycieram w miarę
starannie ślady błota z podłogi, a potem zbieram kawałki rozbitej figurki w salonie.
Nie mając pojęcia, co dalej, znów robię obchód, sprawdzam pokój za pokojem.
Zatrzymuję się w korytarzu. Stoję tam długo i nasłuchuję dźwięków z zewnątrz:
może rozlegną się kroki na schodach albo zbliżające się wyraźne głosy. Czekam, aż
ktoś chwyci za klamkę, wbiegnie do środka i zawoła moje imię. Krzyknie:
„Jesteśmy!”. Ale nic się nie dzieje. W mojej głowie panuje chaos, a jednocześnie
pustka. Zniknęli. Nie ma ich. Niemożliwe.
Robię ćwierć obrotu w stronę lustra na ścianie, które znajduje się naprzeciw
wieszaków i półki na kapelusze, i przyglądam się ciemnowłosej, starannie
umalowanej kobiecie na wprost mnie. Obejmuję ją spojrzeniem, obejmuję cały
obraz. Poza sinoczerwonym cieniem na szyi. Mój wzrok pospiesznie go omija.
Potem patrzę sobie w oczy, próbuję przedrzeć się przez błonę, która oddziela mnie
od świata. Błonę, która zawsze była moją ochroną. Moją bronią. Co inni ludzie
zrobiliby w mojej sytuacji? Co zrobiłby przeciętny, rozsądny, normalny człowiek?
Znam odpowiedź, zanim słowa przybiorą kształt w mojej świadomości.
Zadzwoniłby po pomoc. To zrobiłby przeciętny, rozsądny, normalny człowiek
w tych okolicznościach. Jak mogłam zmarnować tyle godzin – bo w tej chwili
można już pewnie mówić o godzinach – nie alarmując o zniknięciu Alexa i Smilli.
Dlaczego nie chwytam telefonu i nie dzwonię na policję? Z rozpalonymi
policzkami odrywam się od przenikliwego spojrzenia w lustrze. Kontakt z policją
to nic innego jak przyznać, że mogło stać się coś strasznego. Najgorszego.
Wzbraniam się przed takim myśleniem. Alex i Smilla są cali i zdrowi
w bezpiecznym miejscu – w to chcę wierzyć, muszę w to wierzyć. Ale dlaczego nie
ma ich tutaj, nie ma ich tu ze mną? Po plecach przebiegają mi ciarki, na rękach
i karku mam gęsią skórkę. Muszę wrócić na wyspę. Muszę.
Gdy usiłuję włożyć buty, tracę równowagę i omal nie upadam.
Od wielu godzin nie pozwalałam sobie zastanowić się, jak właściwie się
czuję. Dopiero teraz zauważam, jak bardzo jestem zmęczona. Zupełnie
wyczerpana. Zanim ruszę w drogę, powinnam chyba na chwilę usiąść. Nie dam
rady nic przełknąć, ale muszę przynajmniej czegoś się napić.
Chwiejnym krokiem idę do kuchni, przesuwam dłonią po szafkach nad
blatem, ale ich nie otwieram. Sięgam do tej na końcu, na samym dole, i omiatam
wzrokiem schowane tam butelki. Tak naprawdę to potrzebuję drinka. Zamykam
z trzaskiem drzwiczki i opadam na krzesło. Nie mogę pić alkoholu. Nie teraz.
Absolutnie nie teraz.
W mojej wyobraźni zarysowują się kontury twarzy. Widzę ostre męskie
rysy. Włosy układające się w bujną falę nad czołem, mocno zaokrąglone łuki
pełnych ust. Tata? Tata. To już za wiele. Wyciekają ze mnie resztki nadziei i woli
działania. Zakrywam twarz dłońmi i opadam na podłogę. Niech cię szlag, Alex!
6
Budzę się, bo czuję na twarzy miękką sierść. Instynktownie bronię się
zarówno przed powrotem do rzeczywistości, jak i tym, co narzuca mi swoją
obecność. Gdy odruchowo wymachuję ręką – zostaw mnie, nie chcę – uderzam
w szczupłe, ciepłe ciało, po czym rozlega się oburzone miauczenie. Natychmiast
przytomnieję i podnoszę głowę. Zesztywniały kark tak boli, że z moich ust wyrywa
się głośny jęk, połowę twarzy mam odrętwiałą. Dotykając policzka, patrzę na
przykryty ceratą stół. Zasnęłam tutaj? Na siedząco?
Tirith odsunął się i stojąc w bezpiecznej odległości, patrzy na mnie
oskarżycielsko.
– Nie chciałam – mówię chrapliwym głosem i rozcieram zesztywniałe
mięśnie. – Nie wiedziałam, że to ty. Myślałam...
Nagle sobie przypominam. Nie kończąc zdania, zrywam się z krzesła
i biegnę w stronę sypialni. W pokoju Smilli wszystko leży w nieładzie po moim
wczorajszym najeździe. Nie zwracam na to uwagi. Widzę jedynie łóżko. Puste. Na
poduszce nie ma jasnych loczków, grzywki, pod kołdrą nie ma małej dziewczynki.
Padam na kolana, zanurzam twarz w piżamce Smilli i wciągam w nozdrza jej
zapach. To nie może być prawda. Może jeszcze się nie obudziłam? Dobry Boże,
spraw, żebym jeszcze spała, spraw, aby to był tylko zły sen.
Czuję, że zaraz wybuchnę płaczem, żołądek i klatka piersiowa się kurczą.
Jęk wzbiera w gardle i wydobywa się z moich ust. Coś wbija jednak klin między
mnie a moje uczucia. Złośliwy głosik w mojej głowie. „Hipokrytka” – szepcze.
Chwiejnie wstaję. Oczy nadal mam suche. Z obowiązku zaglądam do większej
sypialni, stwierdzam, że tam też nikt nie spał. Ogarniają mnie mdłości. Mam ciężką
głowę. Tak jakbym mimo wszystko wczoraj wypiła. Opróżniła przeklęte butelki,
które przywiózł Alex, jedną po drugiej, chociaż wiem, że tak się nie stało. „Jesteś
pewna?” – szepcze głosik w mojej głowie. „Jak możesz być pewna czegokolwiek?”
Tirith czeka w kuchni. Energicznie macha ogonem, gdy wyjmuję saszetkę
z karmą i wykładam zawartość do jego miski. Po to, rzecz jasna, mnie obudził,
żeby dostać coś do jedzenia. A ja chciałam tylko chwilę odpocząć i proszę – jest
już ranek. Rozdrażniona wkładam dwie kromki bagietki do tostera. Machinalnie
nalewam kefir do talerza. Staram się nie myśleć o tym, jak niedorzeczne są w tej
chwili te codzienne czynności. Przecież powinnam coś zjeść, więc zmuszam się do
tego.
Kromka pieczywa chrzęści w zębach, gardło boli, kiedy przełykam.
Ostrożnie dotykam szyi. Potem mój wzrok wędruje ponad stołem, do miejsca,
gdzie jeszcze dobę temu siedziała Smilla.
Weszli razem do kuchni. Alex z rękami wyciągniętymi nad głową, jedna
dłoń podtrzymywała klatkę piersiową Smilli, druga jej nogi. Mała unosiła się
w powietrzu niczym samolot i śmiała się w głos, gdy zataczał z nią kręgi i ostro
pikował. W pewnym momencie jej głowa znalazła się niebezpiecznie blisko
otwartych drzwiczek szafki, a zaraz potem wydawało się, że Alex straci
równowagę. Mimo wszystko zacisnęłam zęby i powstrzymałam się od uwag, nie
chciałam się kłócić, nie chciałam psuć zabawy.
Wreszcie Alex pozwolił Smilli wylądować na krześle naprzeciwko mnie
i zaczął robić jej śniadanie. Ona siedziała przez ten czas skulona, chowając nogi
pod nocną koszulą, i zachwycona śledziła każdy jego ruch. Może to czyste,
autentyczne szczęście Smilli zaważyło. Może to w tamtej chwili decyzja, którą
podjęłam w nocy, stała się nieodwołalna.
Dobry tata.
Dobry tata.
Dobry tata.
Wciąż widzę Smillę, ale jej rysy powoli ulegają zniekształceniu. Tak jakby
na krześle naprzeciwko siedziała ona, a zarazem nie ona. Nagle widzę samą siebie,
a mężczyzna uwijający się w kuchni, ten, który zapewnia zabawę i łobuzerskie
wybryki, to mój ojciec. Tata. Właśnie usiadł na krześle, a jeszcze przed chwilą
pozwalał mi się wspinać, zwieszać głową w dół i wirować, bezpiecznie, dzięki jego
sile i mocnym chwytom. Teraz otwiera szafki i szuflady, najwyraźniej zamierzając
zrobić weekendowe śniadanie, lecz po chwili znów się wygłupia i wszystko robi na
opak. Talerz kładzie mi na głowie, a zamiast kanapki dostaję posmarowaną masłem
serwetkę. Gdy pochyla się i daje mi buziaka, wyraźnie czuję jego poranny oddech
i zapach perfum, zapach kobiety na jego skórze.
Wchodzi mama, zaspana, włosy sterczą jej na wszystkie strony. Dłonią tłumi
ziewnięcie, a tata podchodzi do niej tanecznym krokiem, nucąc jakąś głupią
melodię. Mama wciąż zakrywa ręką usta, ale zza palców widać, że na jej twarzy
pojawia się krzywy uśmiech. „Mój facet to największy wariat na świecie”. Całują
się długo i namiętnie, a gdy tata myśli, że nie słyszę – a może dlatego, że jestem za
mała, by to zrozumieć – mamrocze cicho: „dzięki za dzisiejszą noc”. Mama śmieje
się, zażenowana, i przewraca oczami. Ale jest zadowolona, widzę, że błyszczą jej
oczy. Ja też czuję w środku ciepło i szczęście. Moi rodzice się kochają. I kochają
mnie. Mam wszystko, czego można pragnąć.
Prowadzę łyżkę do ust, dłoń drży tylko odrobinę. To piękne wspomnienie
z dzieciństwa, a byłoby jeszcze piękniejsze, gdyby było prawdziwe. Gdyby
w większości nie zostało skonstruowane po fakcie. Gdyby mama naprawdę weszła
do kuchni zadowolona, a nie milcząca i z zawziętym wyrazem twarzy. Gdyby
zapach oddechu taty był skutkiem spania z półotwartymi ustami, a nie
pozostałością imprezy z poprzedniego dnia. Gdybym potrafiła udawać, że nie
rozumiem. Że zapach na jego skórze wprawdzie należy do kobiety, ale ta kobieta to
nie mama.
Kęsy rosną mi w ustach. Patrzę na kromkę w mojej dłoni. Widzę, jak mocno
drży. Czuję szarpanie w żołądku. Mija jednak chwila, zanim zrozumiem, co się
dzieje. Gdy to sobie uprzytamniam, zrywam się od stołu tak gwałtownie, że krzesło
przewraca się z hukiem na podłogę. Sekundę później rozlega się głośny tupot
moich stóp po podłodze. Tirith jak pocisk śmiga pod sofę w salonie. Nie mam
czasu zajmować się przestraszonym kotem ani go uspokajać. Otwieram drzwi do
łazienki i wskakuję do środka, ledwie zdążam odchylić klapę sedesu, gdy z moich
ust chlustają wymiociny.
7
Jest bezchmurne popołudnie. Promienie słońca połyskują na karoserii
samochodu zaparkowanego na ulicy przed domkiem. To mój samochód, nim
przyjechaliśmy. Teraz stoi tutaj – jego przednie reflektory przypominają puste,
wytrzeszczone oczy – i zdaje się do mnie bezgłośnie wołać. „Ratuj się, póki
możesz, uciekaj, póki jeszcze czas”. Ale to niemożliwa myśl. Niemożliwy jest
wyjazd stąd. Dopiero gdy odnajdę Alexa i Smillę, będę mogła opuścić Marhem.
Wsiąść do samochodu, odjechać i nigdy nie obejrzeć się za siebie.
Podchodzę bliżej, przekrzywiam głowę i analizuję ślady na żwirze, z boku
samochodu. Ślady innego pojazdu, który ruszył wściekle z piskiem opon.
Zamyślona podążam za głębokimi koleinami do punktu, w którym się prostują
i stapiają z podłożem. Zastanawiam się nad tym, co się wydarzyło przedostatniej
nocy. Obudziłam się, usłyszałam odgłosy dobiegające z zewnątrz i zauważyłam, że
Alexa nie ma w łóżku. Przez uchylone okno dobiegał donośny, wzburzony głos.
I jeszcze trzask gwałtownie zamykanych drzwiczek, a potem pisk opon.
Słońce mocno świeci, aż pieką mnie przedramiona, ale stoję bez ruchu,
pozwalając, by skóra się zaczerwieniła, i nie odrywam wzroku od śladów na
drodze. Myślę o tamtym samochodzie i dwóch siedzących w nim osobach. Ktoś
przyjechał, ktoś odjechał. W końcu odwracam się od śladów, nie mam siły dłużej
myśleć.
Chwilę później stoję przy pomoście, ocieniam dłonią oczy i badam
spojrzeniem jezioro, jego stalowoszare, tajemnicze wody.
Potem znów siedzę w łódce na środku Mary, kurs obrany na wyspę.
Przybijam w tym samym miejscu, co wczoraj, na niepewnych nogach schodzę na
ląd, wspinam się po zboczu i rozglądam dokoła. Upłynęło niemal dwanaście
godzin, od kiedy tu stałam, i nie mam czasu do stracenia. Raźnym krokiem ruszam
przed siebie. Tym razem podchodzę do poszukiwań bardziej metodycznie.
Przetrząsam wyspę krzak po krzaku, jedną kępę zarośli po drugiej. Czarny but leży
tam, gdzie wczoraj, lecz teraz mijam go obojętnie, nie pozwalam, by mnie
rozpraszał.
W świetle dnia wyspa wydaje się wprawdzie mniej przerażająca, ale teren
jest równie niedostępny. Poprzewracane drzewa i dzika roślinność na zmianę
z podmokłym i błotnistym podłożem. Co jakiś czas buty toną w czarnobrązowej
brei i muszę sporo się natrudzić, by je uwolnić. Alex i Smilla natykali się na
podobne przeszkody, gdy eksplorowali wyspę. Smilli na pewno ciężko było tu się
poruszać. To nadzwyczaj niegościnne miejsce. Mimo początkowego entuzjazmu
powinna była dość szybko stracić ochotę na takie przygody. Smilla i Alex
postanowili jednak kontynuować zabawę zamiast od razu wrócić do mnie
czekającej w łódce. Czy wydarzyło się coś, co uniemożliwiło im powrót? Co to
mogło być? I gdzie w takim razie się podziewają? Zatrzymuję się w pół kroku.
Czuję, że w środku coś zgrzyta, stawia opór. Moje myśli, pytania, które zadaję –
wszystko to jest w jakiś sposób sztuczne. Skonstruowane. Jakbym próbowała
oszukać siebie samą.
Siadam na pniu, wyjmuję telefon i dzwonię do Alexa. Głównie po to, żeby
czymś się zająć, skierować myśli w inną stronę. Jego komórka wciąż jest
wyłączona i kolejny raz odpowiada mi uprzejme i profesjonalne powitanie.
Natychmiast się rozłączam. Lepiej już więcej nie dzwonić. Zawsze, gdy słyszę głos
Alexa, otwiera się tyle ran, tyle zaognionych miejsc. Podkurczam nogi, a wtedy od
razu pojawia się ta myśl – jak wszystko się zaczęło.
Było to kilka dni po imprezie promocyjnej, nie więcej niż tydzień.
Skończyłam wcześnie i w niezapiętej kurtce wyszłam na parking przed galerią
handlową. Śnieg już niemal stopniał i słońce niosło ze sobą obietnicę nadchodzącej
wiosny, ale powiewał wiatr i w powietrzu wciąż nie wyczuwało się ciepła.
Zwróciłam uwagę na ciemny samochód tuż przy wejściu, ale nie przyglądałam mu
się dokładniej, póki ktoś nie zatrąbił i nie opuścił szyby po stronie pasażera. Alex.
Moja ręka odruchowo uniosła się do włosów, zgarnęła je na bok i poprawiła kilka
kosmyków. Powoli podeszłam bliżej, położyłam dłoń na krawędzi opuszczonej
szyby i się pochyliłam.
– Co tu robisz?
Zaśmiał się chrapliwie, zapytał ironicznie, czy miałam zły dzień, czy może
zawsze jestem tak pewna siebie. Z początku nie zrozumiałam, o co mu chodzi.
Potem zaczerwieniłam się. Zdałam sobie sprawę, że moje pytanie wyrażało raczej
zuchwałość niż szczere zdziwienie. Nie zdążyłam jednak ani wyjaśnić, ani
przeprosić, gdy znów się odezwał.
– Czekam na ciebie. Jestem tu z twojego powodu.
Z mojego powodu? Czy to możliwe? Ale dlaczego? Bardzo się starałam, ale
nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa.
– Chciałem podwieźć cię do domu. Wsiadaj.
W jego głosie pobrzmiewały spokój i pewność. Jak gdyby nie było nic
dziwnego w tym, że chce mnie podwieźć. Chociaż wcale się nie znaliśmy.
Spojrzałam w stronę przystanku. Za kilka minut miałam autobus do domu. Do stołu
w kuchni i do ciszy. I samotności. Która była dla mnie ochroną. A zarazem
ciężarem.
– Skąd wiesz, o której kończę?
– Mam swoje sposoby.
Myślę, że to Alex w końcu wychylił się z fotela i otworzył mi drzwiczki –
dlatego wsiadłam. Bo to on podjął za mnie decyzję. Ledwie to zrobiłam
i wymamrotałam adres, pochylił się nade mną, jego twarz i klatka piersiowa
znalazły się tuż obok. Od razu poczułam, że rumieniec oblewa mi policzki. Wtedy
Babci i dziadkowi za wakacje w domku letniskowym za naleśniki i klopsiki za entuzjastyczne wsparcie dla moich marzeń o karierze pisarskiej i za wszystko inne
1 Niewielka łódka tnie czarnozieloną otchłań wody z precyzją noża. Słońce wisi nisko nad horyzontem, jest późny letni wieczór. Siedzę na dziobie z zamkniętymi oczami, krople wody pryskają mi na twarz, staram się zwalczyć mdłości, które przetaczają się przeze mnie z każdym ruchem łódki. „Niech trochę zwolni” – myślę. Alex – jak gdyby telepatycznie odebrał moją prośbę – zwalnia. Ostrożnie odwracam się w jego stronę. Siedzi na rufie, z dłonią opartą na rumplu silnika. Męskość i poczucie absolutnej kontroli aż biją z jego sylwetki. Ogolona głowa, wyraźnie zaznaczona szczęka i świadcząca o koncentracji zmarszczka u nasady nosa. O mężczyznach nie mówi się zazwyczaj, że są piękni, ale Alex taki właśnie jest. Zawsze tak uważałam. Nadal tak uważam. Bez uprzedzenia wyłącza silnik. Łódka półkolistym ruchem osiada na wodzie. Na ławeczce między nami chwieje się Smilla. Pochylam się w jej stronę, chwytam ją i przytrzymuję od tyłu, póki nie odzyska równowagi. Instynktownie zaciska paluszki na mojej dłoni, a mnie zalewa fala ciepła. Kiedy powietrza nie przepełnia terkot silnika, otacza nas już tylko cisza. Delikatne lniane loczki wiją się na karku Smilli, ledwie dziesięć centymetrów ode mnie. Gdy się przysuwam i zanurzam twarz w jej miękkich włosach, Alex sięga po wiosła. – Chcesz spróbować? Smilla od razu mnie puszcza i zrywa się z ławki. – No to chodź – mówi Alex z uśmiechem – tata pokaże ci, jak się wiosłuje. Wyciąga do niej dłoń, podtrzymuje ją, by mogła przejść tych kilka kroków dzielących ją od rufy. Potem Smilla sadowi się w jego ramionach i zadowolona klepie go po kolanach. Alex pokazuje jej, jak trzymać wiosła, następnie obejmuje dłońmi jej rączki i powolnymi ruchami zaczyna wiosłować. Smilla śmieje się zachwycona, perliście, jak tylko ona potrafi. Wpatruję się w dołeczek na jej lewym policzku tak intensywnie, aż oczy zachodzą mi mgłą. Wtedy kieruję wzrok w stronę jeziora, zatracam się w jego bezkresie. Alex twierdzi, że ten zbiornik wodny „z pewnością ma oficjalną nazwę w jakimś rejestrze”, ale tutejsi mieszkańcy od zawsze nazywali go Marą. Mówi więcej. Opowiada historie, jedną straszniejszą od drugiej, o jeziorze i o tym, do czego rzekomo jest zdolne. Powtarza miejscowe legendy, które głoszą, że te wody są zaklęte i że zło z jeziora potrafi wnikać w ludzi, mącić im zmysły i skłaniać do popełniania potwornych czynów. Dorośli i dzieci znikali w tych stronach bez śladu, lała się krew. Tak w każdym razie mówią legendy. Płaczliwe, upiorne echo rozbrzmiewa nad wodą i wyrywa mnie z rozmyślań. Odwracam się w kierunku, skąd dochodzi dźwięk, kątem oka niewyraźnie dostrzegam, że Alex i Smilla robią to samo. Znów się rozlega. Cichy, suchy odgłos, który zmienia się w chrapliwy, przeciągły krzyk. Coś zatrzepotało i kawałek dalej
po wodzie przebiega cień. Chwilę później już go nie ma, jakby pochłonęło go jezioro. Ani plusku, ani jednej zmarszczki na powierzchni. Alex otacza ramieniem Smillę, drugą ręką wskazuje. – To nur – wyjaśnia. – Czasami mówi się, że to ptak prehistoryczny. Pewnie przez ten odgłos. Dla wielu brzmi on przerażająco. Zerka na mnie, ale ja patrzę na Smillę i nie odwzajemniam jego spojrzenia. Smilla długo i w skupieniu wpatruje się w miejsce, w którym zniknął nur. W końcu odwraca się do Alexa i pyta zaniepokojona, czy ptak niedługo wyjdzie, żeby zaczerpnąć powietrza. Alex śmieje się, gładzi ją po włosach i wyjaśnia, że nur może wytrzymać pod wodą kilka minut. Smilla nie musi się martwić. Poza tym, dodaje, rzadko wynurza się w tym samym miejscu, w którym zniknął. Alex znów chwyta za wiosła i sam pokonuje ostatni odcinek. Smilla, tak jak wcześniej, siedzi na środku łódki, plecami do mnie, a ja od tyłu i nieco pod kątem obserwuję jej profil, miękkie zaokrąglenie policzka, kiedy dziecko nieustannie przeszukuje wzrokiem powierzchnię jeziora. Ptak. Nie potrafi przestać o nim myśleć, o tym, gdzie teraz jest i jak sobie poradzi, tak długo pozostając pod wodą. Podnoszę rękę, żeby uspokajająco pogładzić wąskie dziecięce plecy. W tej samej chwili Smilla odsuwa się i przekręca głowę tak, że już nie widzę jej twarzy. Alex uśmiecha się do niej i domyślam się, że ona odwzajemnia uśmiech. Ufnie. Pełna nadziei. Skoro tata powiedział, że ptak sobie poradzi, to tak będzie. Do brzegu zostało jeszcze tylko kilka metrów. To mała wysepka, na samym środku Mary. Wpatruję się w wodę, staram się przeniknąć wzrokiem jej powierzchnię. W końcu zdaje mi się, że dostrzegam dno pod nami, zarośnięte i falujące. Robi się coraz płycej. Wypływające wodorosty czepiają się łódki niczym zielone oślizgłe palce. Wysokie trzciny za burtą pochylają się nad naszymi głowami. Gdy dobijamy do brzegu, Alex wstaje i przechodzi obok Smilli i mnie. Jego ruchy sprawiają, że łódka tańczy pod naszymi stopami. Mocno chwytam się burty i zaciskam powieki, dopóki wszystko się nie uspokoi. Alex zarzuca linę wokół najbliższego drzewa i starannie cumuje łódkę. Potem wyciąga rękę, a wtedy Smilla przeciska się obok mnie, jednocześnie ściągając kamizelkę ratunkową. W pośpiechu depcze mi po nodze i wbija łokieć w moją prawą pierś. Wydaję głośny jęk, ale ona nie zwraca na to uwagi. A może po prostu się nie przejmuje. Tak bardzo chce do taty, że wszystko inne jest nieważne. Nikt, kto widzi ich razem, nie ma wątpliwości, że Alex to wielka miłość Smilli. Kiedy niedawno zmierzaliśmy z domku letniskowego do pomostu, to u boku ojca szła, a raczej biegła w podskokach. Ukośne promienie słońca przeciskające się przez plątaninę gałęzi przy wąskiej leśnej ścieżce zlewały się z entuzjastycznym paplaniem dziecka. Niedługo dotrą na bezludną wyspę, tata i Smilla. Jak prawdziwi piraci. Ona jest piracką księżniczką, a tata... może królem piratów? Roześmiana ciągnęła Alexa za rękę. Nie mogła się doczekać, kiedy dostaną się do jeziora. Ja
trzymałam się kilka kroków za nimi. Patrzę, jak stoją blisko siebie, Smilla opiera się o Alexa, obejmując miękkimi, drobnymi ramionami jego nogę. Nierozerwalna całość. Ojciec i córka. Oni oboje na lądzie, ja wciąż w łódce. Tym razem Alex wyciąga rękę w moją stronę i ponagla mnie nieznacznym uniesieniem brwi. Dostrzega, że się ociągam. – Chodź, kochanie. To ma być przecież rodzinna wycieczka. Szczerzy zęby w uśmiechu. Mój wzrok biegnie ku Smilli, nasze spojrzenia się spotykają. Ta jej mała dziecięca broda, sposób, w jaki ją wysuwa. – Idźcie sami – mówię zachrypniętym głosem. – Ja tu poczekam. Alex podejmuje kolejną nieudaną próbę, żeby mnie zachęcić, lecz gdy znów kręcę głową, wzrusza ramionami i odwraca się do Smilli. Wybałusza na córkę oczy i robi taką minę, że jej źrenice aż iskrzą z oczekiwania. – Niech wszyscy na wyspie mają się na baczności, nadchodzą Tata Pirat i Piracka Księżniczka Smilla! Wykrzykując te słowa, Alex podnosi ją, przerzuca sobie przez ramię i rusza biegiem pod górkę, a Smilla aż piszczy rozradowana. Tu, gdzie przybiliśmy, teren wznosi się nieco bardziej stromo, lecz Alex porusza się energicznie, nie pozwala, by stromizna spowolniła jego krok. Wydaje mi się, że czuję zakwasy w jego nogach. I łaskotanie w brzuchu Smilli, zwieszonej głową w dół. Wreszcie docierają na górę i znikają mi z oczu. Siedzę, nasłuchując oddalającego się echa ich głosów. Po chwili pochylam się i ostrożnie rozmasowuję bolący, zesztywniały kręgosłup. Coś każe mi wyciągnąć się jeszcze bardziej i wychylić przez reling. Woda pod łodzią niemal znieruchomiała, jezioro zamyka się przed moim wzrokiem. Nie widzę już, co skrywa pod powierzchnią. Jedyne, co odwzajemnia moje spojrzenie, to odbicie mojej sylwetki o poszarpanych konturach. W końcu pozwalam przyjść myślom o tym, co wydarzyło się wczoraj wieczorem i w nocy. Analizuję każde słowo, każdy gest, nieprzerwanie wpatrując się we własne oczy unoszące się na wodzie przede mną. Odnoszę wrażenie, że z każdym kolejnym fragmentem, który składa się na przebieg wydarzeń, spojrzenie w tafli jeziora coraz bardziej ciemnieje. Mimowolnie dotykam szyi. Trwa to chwilę. Kilka minut. Całą wieczność. Wreszcie mrugam powiekami, wydaje mi się, że obudziłam się z drzemki. Straciłam poczucie czasu. Jak długo tak siedzę? Drżę z zimna, zaczynam machać rękami, żeby trochę się rozgrzać. Słońce zniża się ku drzewom, zalewając niebo smugami krwistej czerwieni. Nadciąga chłodna wieczorna bryza, która sprawia, że coraz bardziej marznę. Wychylam się w stronę brzegu i nasłuchuję, lecz nie docierają do mnie wesołe okrzyki Alexa ani dźwięczny szczebiot Smilli. Słyszę tylko samotny głos nura, tym razem z daleka. Przebiega mnie dreszcz. Czy nie czas kończyć tę zabawę w piratów i eksplorowanie lądu? A potem przypominam sobie zachwyt Smilli. Zdaję sobie sprawę, że nie będzie chciała tak szybko rezygnować
z przygody. Pewnie postanowili obejść wyspę. Może bawią się w chowanego po drugiej stronie. Może właśnie dlatego ich nie słyszę. Zamykam oczy i przypominam sobie, jak we dwójkę rozrabiali w kuchni dziś rano. Energia Alexa i ta jego cierpliwość, która pozwala mu na długie zabawy, bardzo długie. Tak długie, że inni ojcowie już dawno padliby ze zmęczenia. „Chodź, skarbie, wracamy do łódki, mama czeka”. Alex nigdy nie powiedziałby czegoś takiego. Jest dobrym tatą. Otwieram oczy. Jeszcze raz wychylam się za burtę, czuję, że coś ciągnie mój wzrok ku ciemniejącej tafli wody. Dobry tata. Dobry tata. Dobry tata. Prostuję się, nadal nie dociera do mnie żaden dźwięk. Nie słychać głosów, nie słychać śmiechu. Nie słychać nawet krzyku nura. Siedzę tak chwilę, bez ruchu, nasłuchując. A potem, nagle, po prostu wiem. Nie trzeba z niepokojem okrążać wyspy, nie trzeba szukać ani rozpaczliwie wołać ich po imieniu. Nie, nie muszę nawet wstawać i wychodzić z łodzi, żeby mieć pewność. Alex i Smilla już nie wrócą. Zniknęli.
2 Oczywiście i tak schodzę na ląd, żeby ich szukać, chociaż instynkt podpowiada mi, że to nie ma sensu. Granatowa bluza Alexa leży zwinięta na rufie. Biorę ją i wstaję, żeby przyciągnąć łódkę do brzegu. Czuję się nieswojo, po plecach przebiegają mi ciarki. Niezgrabnie, ni to idąc, ni skacząc, schodzę na ląd. Wołam Alexa, potem Smillę. Żadne nie odpowiada. Wciągam bluzę przez głowę, ramiona mam sztywne. Męski zapach wciąż jest wyczuwalny na dzianinie, otula mnie. Zapach Alexa. Czuję silne uderzenie w okolicy żołądka, lecz nie zwracam uwagi na ból i ruszam pod górę. Już po kilku krokach klatka piersiowa kurczy się, a oddech się skraca. Nie spodziewałam się, że będzie tu tak stromo. Ciężkie i odrętwiałe ciało nie ma siły współpracować, ale zaciskam zęby i zmuszam się, by iść dalej, pod górę. Poślizgnęłam się na błocie i muszę podeprzeć się dłonią, żeby nie upaść i nie stoczyć się tyłem ze zbocza. W końcu docieram na szczyt. Znów usiłuję wołać, ale wydobywam z siebie jedynie chrapliwe dźwięki. Pali mnie w gardle, jakby protestowało ono przeciw tym wysiłkom, klatka piersiowa wydaje się o dwa rozmiary za mała. Chociaż staram się, jak mogę, płuca nie zdołają wydusić z siebie dość powietrza. To jak próbować krzyczeć, śniąc koszmar. Żołądkiem targają skurcze. Kolejny raz chcę zawołać, lecz wtedy moje ciało aż zgina się wpół. Pochylam się, po głośnym beknięciu wypływa ze mnie żółtobrązowa breja. Na drżących nogach odsuwam się kawałek dalej i padam na kolana. Rękawem wycieram usta. Siedzę tak chwilę, jakbym uległa przewadze potężnego wroga. Ledwie jednak ta myśl świta mi w głowie, odpycham ją od siebie. Wróg? Potężny? Nie! Wstaję. Ciało wciąż jest słabe, ale przynajmniej posłuszne. Zamiast kolejny raz próbować wołać, koncentruję się na przeszukiwaniu wzrokiem tej części wyspy, która znajduje się w moim polu widzenia. Niewiele tu otwartej przestrzeni. Między rozproszonymi drzewami i krzakami głogu rosną wysokie po pas trawy i chaszcze. Niełatwo tu się przemieszczać, zwłaszcza jeśli ma się ze sobą czteroletnią dziewczynkę. Nigdzie nie widzę Alexa i Smilli. Chwiejnym krokiem posuwam się naprzód, wiem, co muszę zrobić, ale nie jestem pewna, którędy iść. W jednym miejscu trawa wydaje się odgarnięta, ziemia wygląda na podeptaną. Ruszam w tę stronę, podążam za tym, co, jak sądzę, jest śladem mężczyzny i dziewczynki pogrążonych w zabawie. Raz po raz zatrzymuję się i wołam ich po imieniu. Ogarnia mnie poczucie, że działam machinalnie, że postępuję według z góry określonego schematu. Robię to, co powinnam. Robię to, co muszę. Jakbym odgrywała rolę. Cisza zalega wśród drzew, ciężka i złowroga. Nagle coś szeleści w trawie, ledwie metr ode mnie. Wzdrygam się i instynktownie zaciskam pięści. Po chwili
widzę jeża, drepczącego tak szybko, jak pozwalają mu krótkie nóżki. Kiedy znów patrzę przed siebie, trawa nie wydaje się już odgarnięta na bok ani podeptana. Nic nie wskazuje na to, że niedawno przechodzili tędy mężczyzna i mała dziewczynka. Szybko odwracam się, spoglądam w przeciwnym kierunku. A potem znów przed siebie. Na boki. Nigdzie nie widać jednak śladów pozostawionych przez innych czy przeze mnie. Stoję w morzu wysokich traw. Ciche i niewzruszone, otaczają mnie ze wszystkich stron. Dostaję tak silnych zawrotów głowy, że muszę zasłonić oczy i wyciągnąć rękę w bok, żeby utrzymać równowagę. W chwili, gdy odrywam dłoń od twarzy i otwieram oczy, za wierzchołkami drzew na przeciwległym brzegu jeziora chowa się ostatni szkarłatny promień słońca. Jestem sama w obcym miejscu, sama w ciszy i mroku, który gęstnieje coraz bardziej. Na chybił trafił wybieram kierunek i przedzieram się dalej przez niegościnny teren. Mężczyzna i dziewczynka schodzą z łódki na małą wyspę. Nie wracają. Co mogło się stać? Istnieje całe morze prawdopodobnych powodów – wmawiam sobie. Mogli zapomnieć się w zabawie, stracić poczucie czasu albo po prostu... Gorączkowo usiłuję wymyślić więcej możliwych scenariuszy. Wiarygodnych. Dających poczucie bezpieczeństwa. Cały kłopot w tym, że żaden z nich nie wyjaśnia, dlaczego Alexa i Smilli wciąż nie ma, dlaczego nie odpowiadają, kiedy ich wołam. Otwieram usta, żeby znów to zrobić, lecz tym razem krzyk jest tak histeryczny, że wzdrygam się na dźwięk własnego głosu. Brnąc dalej, przeszukuję wzrokiem ziemię i przestrzeń między drzewami. Nogi niosą mnie coraz szybciej, poruszam się coraz bardziej nerwowo. Bezwiednie idę przed siebie, nie wiem już, dokąd zmierzam ani skąd przyszłam. Jestem tak roztrzęsiona, że zupełnie straciłam orientację. Nigdzie nie dostrzegam choćby śladu ludzkiej obecności. Z mojej piersi wyrywa się łkanie. Smilla! W tej samej chwili zwracam na coś uwagę. Przystaję, czuję, jak całą mnie ogarnia drżenie. Kilka metrów przede mną leży kamień. A kawałek dalej coś jeszcze. Ciemny przedmiot. Chociaż nie od razu zdaję sobie sprawę, na co patrzę, każda komórka mojego ciała wie, że nie jest to naturalny element występującej na wyspie roślinności. To coś należało do człowieka. Zbliżam się powoli, przepełniona lękiem przed tym, co mogę tam znaleźć. Dopiero kiedy staję obok, ucisk, który czuję w piersi, słabnie, a ja kucam przy znalezisku w trawie. To czarny bucior bez pary, stary i znoszony. Dziurki, przez które kiedyś przewleczone były sznurowadła, są puste. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Nie należy ani do Alexa, ani do Smilli, to pewne. Choć nie rozumiem dlaczego, moja ręka wędruje w powietrzu, czuję, jak coś powoli, acz nieubłaganie przyciąga ją do buta. Tak jakby moimi palcami kierowała jakaś zewnętrzna siła, pochodząca z ziemi pod moimi stopami. Ciężko oddychając, przysuwam dłoń do siebie i się prostuję. Co to za dziwne
pomysły i wrażenia wkradają się do mojej głowy? To pewnie strzępy opowiadanych przez Alexa upiornych historii, które wciąż tkwią w mojej świadomości. Historie o Marze i jej złych mocach. Pospiesznie idę dalej, napominam się, że to tylko brednie o duchach i stare zabobony, nic więcej. Mimo to nie potrafię się powstrzymać i kilka razy oglądam się za siebie. Moje nogi tną trawę coraz szybciej, wreszcie zaczynam biec truchtem. Posuwam się naprzód między drzewami, ich cienie wydłużają się, a sękate konary wyciągają się ku mnie niczym długie, złe ręce. Coś wczepia się we mnie, gałęzie jak szpony szarpią moją głowę, wydaję z siebie krzyk, głośny, nawet nie próbuję go stłumić. Dźwięk własnego strachu to już dla mnie zbyt wiele. Myśli uwalniają się, pędzą dziko przed siebie, a ja nie potrafię nad nimi zapanować, wzniecają we mnie coraz potężniejsze fale uczuć. Nie odnajdę ich. Nigdy ich nie odnajdę. Nagle – właśnie w tym momencie – doznaję olśnienia. Zadzwonić. Jeśli nie będę mogła ich znaleźć, muszę przecież zadzwonić. To pierwsze, co należy zrobić, gdy ktoś zaginie. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam? Zwalniam kroku i zdyszana sięgam ręką do kieszeni rybaczek. Jest pusta. Przesuwam palcami po drugiej, lecz tam też nie ma komórki. Co się z nią stało? Zgubiłam ją gdzieś na wyspie? Czy może została na łódce? Obrazy w pamięci nabierają ostrości, aż wreszcie układają się w całość. Nie wzięłam telefonu, gdy wychodziliśmy z domku. To była spontaniczna wycieczka, a ja właściwie nie miałam zamiaru się przyłączać. Zmieniłam jednak zdanie. Znów czuję ucisk w piersi, lecz jego przyczyną nie jest ciężki oddech po wysiłku. Kolejny raz się rozglądam, rozpaczliwie wypatruję choćby skrawka bladoróżowej sukienki, falujących na wietrze jasnych włosów. Ale jej już tu nie ma, wiem to, czuję. Telefon został w domku, pewnie leży w mojej torebce. W takiej sytuacji można zrobić tylko jedno. Mimo wszystko czuję, że to nie w porządku. Jak mogę opuścić wyspę bez Alexa i Smilli? Jak mam zostawić ich własnemu losowi? Własnemu losowi... W tych słowach, w samej myśli o tym, tkwi coś, co uwiera. To nie może być prawda. Coś tu się nie zgadza, i to bardzo. O, nie! Odpycham od siebie złośliwe podszepty, znów przyspieszam kroku. Gdy znajdę telefon, wszystko się ułoży. Będę mogła zadzwonić do Alexa, a on do mnie. Kto wie, może już próbował się ze mną skontaktować? Idę jeszcze szybciej, ignoruję zmęczenie. Muszę jak najprędzej znaleźć telefon. Pytanie tylko, jak mam trafić do miejsca, w którym zacumowaliśmy łódkę. Robię kolejny krok i omal nie pochłania mnie ciemność. Ziemia pod moimi stopami znika. W ostatniej chwili zdołałam utrzymać się na nogach i zachować równowagę, ale aż ściska mnie w żołądku. Ochłonąwszy, stoję tak dłuższą chwilę, wpatruję się w widok, jaki rozpościera się przede mną. To zbocze, którym tu
przyszłam. Z tej strony okazuje się ono być zdradliwym urwiskiem, stromo opadającym w dół. Jak to możliwe, że tak szybko wróciłam? Skoro w całym tym zamęcie nawet nie wiedziałam, w jakim kierunku się przemieszczam. Lecz proszę bardzo. W dole wyraźnie widać łódkę, kołysze się w trzcinach, jak gdyby nigdy nic. Spoglądam na nią rozdarta. Wprawdzie Alex i Smilla nie czekają tam na mnie, z drugiej strony jednak przynajmniej łódka wciąż jest na swoim miejscu. Sekundę później zdaję sobie sprawę, jak dziwna to myśl. Bo dlaczego łódka miałaby zniknąć? Coś drażni mnie w środku. Może to niepokój. Czy raczej skrucha? Gdybym mogła cofnąć czas, postąpić inaczej, sprawić, by odstało się to, co się stało... Strząsam z siebie to uczucie i znów oglądam się do tyłu. Ale jest już ciemno, mrok nie przepuszcza mojego wzroku. Wyobrażam sobie, że dwie postaci, wyższa i niższa, wyłaniają się z ciemności i wśród krzyków i śmiechu biegną w moją stronę. Ale nikogo tu nie ma, nikt nie nadchodzi. Obok przelatuje ptak, tak blisko, że niemal czuję podmuch powietrza spod jego skrzydeł. Dostrzegam zarys wydłużonej sylwetki i sztyletowaty dziób. Nur opada ku powierzchni wody. Patrzę za nim przez chwilę. Potem stawiam krok za krawędź urwiska.
3 Jakoś udaje mi się wrócić. Uruchamiam silnik i staram się jak najszybciej oddalić od wyspy, prosto na drugi brzeg, do nieco zwichrowanego pomostu. Kołysze się tam sporo zacumowanych łódek drewnianych i niedużych plastikowych, ale wszystkie są puste. Drżą mi dłonie, a palce odmawiają posłuszeństwa, kiedy próbuję przybić do brzegu. Cała spięta i sztywna biegnę niezgrabnie wąską ścieżką w głąb lądu, ledwie starcza mi tchu. Potykam się o wystający korzeń i omal nie upadam. Daje o sobie znać dawny ból w udzie, ale zaciskam zęby i brnę dalej pod górę. Domek stoi pogrążony w ciszy oczekiwania, ostatni w rzędzie na tej ulicy. Przed ciekawskimi chronią go z jednej strony wysokie tuje, a z drugiej – stroma skała. Klucz jest tam, gdzie go zostawiliśmy, pod schodami prowadzącymi do drzwi wejściowych. Zgrabiałe palce poruszają się niezdarnie. Dopiero gdy biorę kilka głębokich wdechów, udaje mi się w końcu otworzyć. Chcę zamknąć drzwi, a wtedy obok moich nóg przemyka coś włochatego i wślizguje się do środka. Rozlega się gniewne miauczenie, jakby Tirith długo czekał, by go wpuszczono, i teraz chciał pokazać, że czuje się tym urażony. Ignoruję kota i nie ściągając butów, wchodzę do domku, zapalam światła, po kolei otwieram drzwi i wołam. Wielokrotnie wołam Alexa i Smillę. Lecz nikt nie odpowiada. Wszystko wygląda tak, jak przed naszym wyjściem. Jakby w tamtej chwili zatrzymał się czas. Na stole w kuchni obok talerza z zaschniętymi resztkami kefiru leży sterta gazet. Na podłodze poniewierają się lalki Barbie Smilli. Kiedy przypominam sobie, jak dzisiaj się tu nimi bawiła, czuję jeszcze większy ucisk w piersi. Wtedy dostrzegam coś na podłodze. Pojedynczy ślad buta. Ciemny, wilgotny, wyraźne kontury podeszwy. Wytrzeszczam oczy i cofam się instynktownie. Myśli kotłują mi się w głowie. Ktoś zakradł się do domku podczas naszej nieobecności? Ktoś tu był? Czy może... Podnoszę wzrok, czuję gęsią skórkę na karku i przedramionach. Ktoś jest tu teraz? Czai się pod łóżkiem albo w garderobie i czeka na odpowiedni moment, żeby się na mnie rzucić? Przechodzą mnie ciarki. Dostrzegam jeszcze jeden ślad, potem kolejny. Wszystkie biegną w tym samym kierunku, prowadzą w to samo miejsce. Do mnie. Spoglądam w dół i zauważam moje różowe tenisówki. Których nie zdjęłam, bo tak mi się spieszyło. Jedna nadal wygląda dość porządnie, ale drugą pokrywają brązowe plamy. Kiedy unoszę nogę, podeszwa okazuje się czymś oblepiona. Na próbę wciągam nosem powietrze, wyczuwam wilgoć. Błoto. Musiałam gdzieś w nie wdepnąć. Nagle przypominam sobie urwisko na wyspie, poślizgnęłam się na czymś. Czy na podłodze jest błoto stamtąd? Błoto z tej wyspy. Wyspy, na której Alex i Smilla... Znów podążam wzrokiem po śladach i aż mnie ściska w środku. Jak mogłam odpłynąć bez nich?
Jakiś ruch w pokoju przykuwa moją uwagę. Przede mną stoi Tirith. Na jego karku, przy wąskiej różowej obróżce, jeży się sierść. Ogon kołysze się powoli, przymrużone oczy przyglądają mi się badawczo. Jak gdyby kot zastanawiał się, co ja tu robię, sama, w bluzie należącej do jego pana. Wpatrujemy się w siebie. Żółte tęczówki kierują się ku śladom na podłodze, po czym z powrotem na mnie. Mam wrażenie, że zwierzę żąda ode mnie wyjaśnienia. Zniknęli. Jak mogli tak po prostu zniknąć? Zasłaniam dłońmi twarz, tłumię krzyk. Myśli ścigają się w mojej głowie, pędzą coraz szybciej. Ciągną mnie w dół, prosto w zdradliwy wir. Biorę się w garść. Wyobrażam sobie, jak teraz wyglądam – nieporadna, zdruzgotana, w najwyższym stopniu godna pożałowania. Ogarnij się, ogarnij się, no już! – Muszę zadzwonić do Alexa – mówię głośno i odsuwam dłonie od twarzy. To dlatego wróciłam z wyspy. Jakbym tłumaczyła się przed kotem i sobą. Słowa – zdecydowane i racjonalne – stają się moją obroną przed ciszą zdradliwych myśli. Myślom nie można zawierzyć. Jeśli pozwolę im przejąć kontrolę, rzucę się w ciemność. Jeśli podniosę wzrok i spróbuję ogarnąć całość, sparaliżuje mnie strach. Obowiązuje zasada: nie wszystko naraz, skup się na jednej rzeczy. Tylko tak mogę zachować rozsądek. W domku nie ma telefonu stacjonarnego, więc na początek muszę znaleźć swoją komórkę. Ściągam buty i wychodzę z nimi do przedpokoju. Mycie podłogi odkładam na później. Zdecydowanym krokiem kieruję się do sypialni na końcu korytarza. Króluje tu wielkie podwójne łóżko, na samo wspomnienie ostatnich wspólnych chwil w pościeli czuję ucisk w piersi. Wysiłkiem woli udaje mi się przezwyciężyć zawroty głowy i nerwową kotłowaninę w żołądku. Po stronie Alexa w pokoju panuje idealny porządek. Ubrania wiszą w garderobie albo leżą poskładane w szufladach komody. Nawet zasłał tę część łóżka, na której śpi. Na której spał. Tej nocy. A gdzie jest teraz? Po mojej stronie walają się letnie sukienki, dżinsy i bluzki na ramiączkach. Na krześle obok zostawiłam torebkę, stosik książek w wydaniach kieszonkowych i dwie szminki. Na oparciu wisi czerwony koronkowy biustonosz, który kupiłam, gdy zdecydowaliśmy się na ten wyjazd. Tego samego dnia kupiłam Alexowi czarny jedwabny krawat. Mimowolnie przełykam ślinę. Nie myśleć o tym teraz, w ogóle o tym nie myśleć. Skupić się na tym, co trzeba zrobić. Pospiesznie przeszukuję torebkę, otwieram wszystkie przegródki i wyciągam materiał na zewnątrz, w końcu odwracam ją do góry nogami i potrząsam. Telefonu nie ma. Dziwne. Gdzie może być? Biegnę do kuchni. Tirith z nadzieją przemyka obok mnie i podchodzi do swojej miski. Okrąża ją kilka razy, dopominając się jedzenia, po czym siada i rozczarowany oblizuje pyszczek.
– Wszystko będzie dobrze, muszę tylko znaleźć... Nie przestając mówić – głównie po to, żeby zachować spokój – buszuję w kuchni, przekładam gazety i brudny talerz na stole. Podnoszę lalki Smilli, zaglądam za ekspres do kawy i sprawdzam półkę nad kuchenką. Nigdzie nie ma telefonu. Otwieram nawet lodówkę i przeszukuję półki, a potem rzucam się do kolejnego pomieszczenia. Przetrząsając salon, wyobrażam sobie rozmowę z Alexem. Jej prawdopodobny przebieg. Głośny śmiech Alexa, gdy się do niego dodzwonię. – Nie zgadniesz, co się stało! Prawie słyszę, jak tłumaczy, dlaczego on i Smilla zniknęli. Niedorzeczne, chociaż całkowicie naturalne wyjaśnienie. Bo przecież takie istnieje, musi istnieć. Tylko w tej chwili za nic nie potrafię wymyślić, co by to mogło być. To jakieś szaleństwo – przebiega mi przez głowę, gdy sprawdzam szczeliny między poduchami sofy. Zniknęli. Nie można przecież ot tak sobie zniknąć. Nie na wyspie. Odgarniam zasłony, przeszukuję parapety, w rozgorączkowaniu przewracam szklaną figurkę. Widzę – niczym w zwolnionym tempie – jak obracając się, przecina powietrze, uderza o podłogę i rozbija się w drobny mak. Coraz bardziej czuję, że wymuszona racjonalność i skupienie kapitulują. Desperacja kąsa mnie z obu stron. Przeraźliwie dzwoni mi w uszach, gdy biegnę z powrotem do sypialni. Znów przeszukuję torebkę. I tym razem bez skutku. Gorączkowo rozrzucam ubrania i szperam wśród książek i kosmetyków. Nigdzie nie ma telefonu. Idę dalej, do pokoju Smilli. Przewracam również jej rzeczy. Lalki i misie, kolorowanki i naklejki. Poruszam się szybko, niemal jak dotknięta psychozą. Wiem, że czegoś szukam, ale już zapomniałam czego. Myślę tylko o Smilli. Śliczna mała Smilla. Myśli zrywają się z uwięzi, dostają amoku. Tracę kontrolę i nie potrafię już powstrzymać spirali, która wciąga mnie z kretesem. Zniknęli. Naprawdę zniknęli. Ale przecież to niemożliwe! Dorosły mężczyzna i czteroletnia dziewczynka nie mogli tak po prostu zapaść się pod ziemię. Nie, to nie ziemia ich pochłonęła, to jezioro, woda przesycona złem. „Ludzie znikali bez śladu, lała się krew”. W głowie dźwięczą mi słowa Alexa, po plecach przebiegają ciarki, ogarnia mnie panika. Kątem oka dostrzegam jakiś ruch, zaraz potem rozlega się trzask. Odwracam się z krzykiem. Do moich uszu dociera odgłos setek koralików rozsypujących się po podłodze, w tej samej chwili zauważam Tiritha. Krzyk sprawił, że kot stanął nieruchomo. Wygląda, jakby się przestraszył, a zarazem czuł się winny. Kiedy znów jest cicho, jego wzrok kieruje się to na mnie, to na słój z koralikami. Tirith musiał przyjść tu za mną, bezszelestnie stąpając na poduszeczkach łap. Może wziął moje przeszukiwanie za zabawę i chciał się przyłączyć, a może przypadkowo strącił z półki słój z koralikami Smilli. Przyciskam rozłożoną jak wachlarz dłoń do piersi, biorę kilka głębokich
wdechów. Drugą rękę wyciągam w stronę kota. Po chwili wahania zbliża się do mnie. Głaszczę go po grzbiecie – powolne, opanowane ruchy. Próbuję uspokoić nas oboje. Tirith ociera się o mnie, wiedziona impulsem biorę go na ręce, mocno przyciskam do piersi jego ciepłe ciało. Czuję gorąco pod powiekami, oczy zachodzą mi mgłą. W gardle nabrzmiewa szloch, wyrywa się z półotwartych ust. – Ona wróci – szepczę. – Zobaczysz, że niedługo wróci. Czy tylko ja słyszę w tych słowach fałszywy ton, to, że zdradzają mój brak wiary? A może kot też to wyczuwa? Zanurzam twarz w jego sierści, słyszę, że Tirith zaczyna mruczeć. Gdy podnoszę głowę, mruży oczy i przysuwa do mnie pyszczek. Liże mnie po policzkach, dotyka szorstkim językiem mojej skóry. Jak gdyby chciał mnie pocieszyć i dodać mi odwagi. Siedzimy tak przez chwilę, a potem kot wymyka się z moich objęć na podłogę i zaczyna się myć. Ja wstaję i zaciskając pięści, wracam do salonu. Gdzie ten przeklęty telefon? Muszę go natychmiast znaleźć! Jeśli uda mi się dodzwonić do Alexa, wszystko będzie dobrze. Nie jeśli – poprawiam się od razu. Kiedy. Kiedy się do niego dodzwonię. Znów przetrząsam salon, przeszukuję każde miejsce, jakie przychodzi mi do głowy, każdy kąt i zakamarek, szpary między i pod meblami. Ale telefon jakby zapadł się pod ziemię. W uszach brzmią uderzenia tętna, chcę krzyczeć na cały głos, histerycznie. Nagle słyszę jakiś dźwięk, zamieram. Mija sekunda, znów go słyszę. Niewyraźnie i z daleka, jednak zdecydowanie jest to sygnał dzwoniącego telefonu. Mojego. Brzmi, jakby dochodził z jednej albo drugiej sypialni. Biegnę z powrotem przez korytarz, omal się nie przewracając. Zatrzymuję się pod drzwiami, zastygam z bijącym sercem i czekam na kolejny sygnał. Oby tylko nie włączyła się automatyczna sekretarka, obym zdążyła! Telefon wciąż dzwoni, sygnał słychać teraz bardzo wyraźnie. Dochodzi z sypialni mojej i Alexa, z łóżka. Rzucam się w tamtą stronę. Co dziwne, dźwięk dobiega z części, na której śpi Alex. Gwałtownym ruchem zrywam kołdrę – tak starannie przez niego wygładzoną, z zawiniętymi pod spód brzegami – i gapię się na materac. Na przedmiot leżący mniej więcej na środku łóżka, na idealnie wyrównanym białym prześcieradle. Wciśnięty w pedantycznie złożoną piżamę Alexa. Nie pojmuję, jak się tam znalazł, zresztą nie mam czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Telefon podświetla się i wibruje, słychać kolejny sygnał. Niezdarnymi, śliskimi od potu dłońmi chwytam komórkę i wpatruję się w ekran. Widniejące na nim litery tworzą słowo. Aż za dobrze mi znane. Nie teraz! Właściwie nie mam pojęcia, dlaczego odbieram. Wiem tylko, że robię to, zaciskając powieki.
4 Słyszę ciężki oddech mamy, w żołądku mnie ściska – odzywa się niepokój, nieodłączny towarzysz mojego dzieciństwa. Czyżby coś się stało? Uczucie niemal natychmiast mija. Tamta katastrofa już się wydarzyła, dawno zostawiliśmy ją za sobą. Ciężki oddech mamy może mieć wiele przyczyn. Na przykład wróciła przed chwilą z wieczornego spaceru. Nie wiem, czy wciąż lubi spacerować, ale teraz mnie to nie obchodzi. Myślę o Alexie. O tym, że mógł nagrać wiadomość. Że może właśnie próbuje się do mnie dodzwonić. – Mamo, muszę... Ale ona zdaje się nie słyszeć. Beztrosko papla dalej, opowiada, jaka jest zmęczona. Ostatnio miała trudne dni, podopieczny groził jej koleżance z pracy. – To samo, co zawsze. „Wiem, gdzie mieszkasz, wiem, do której szkoły chodzą twoje dzieci”. Chociaż tym razem przewrócił jej też biurko. Chcę wrzasnąć, że jestem już dorosła i wystarczą mi własne zmartwienia, że w moim życiu dzieją się rzeczy o wiele bardziej przerażające. Ale nie mówię tego, rzecz jasna. Rozlega się kilkakrotne „hm”, po czym mama gładko przechodzi do kolejnego tematu, pięknej letniej pogody. Ogarniają mnie mdłości. Dlaczego ona to robi? Dlaczego uparcie udaje, że jesteśmy matką i córką jak wszystkie inne? Jakbyśmy jej zdaniem mogły jeszcze po tylu latach związać się na nowo, wznieść się ponad to, co nas dzieli, i dosięgnąć się wzajemnie. Ponad to, co się wydarzyło. To, że tata zniknął. Opadam na łóżko, wolną dłonią dotykam czoła. Mama milknie, a ja zdaję sobie sprawę, że właśnie zadała pytanie. Odchrząknąwszy, muszę poprosić, by je powtórzyła. – Jesteś sama? Pytanie wzbudza we mnie sprzeczne uczucia. Nie pasuje do mojego obecnego życia, pasuje do czasów przed Alexem. Do wieczorów, gdy wracałam do pustego mieszkania, siedziałam sama przy stole w kuchni, w otoczeniu głuchych ścian, mając świecę za jedyną towarzyszkę. Do silnego pragnienia wspólnoty i bliskości. I równie silnego lęku przed wpuszczeniem kogokolwiek za otaczające mnie ochronne mury. „Jesteś sama?” I znów łzy pieką pod powiekami, potrząsam głową, by stłumić szloch. Takie przewrażliwienie – to do mnie niepodobne, ani trochę. Ale od wizyty w przychodni przed kilkoma tygodniami nie jestem sobą. A po wydarzeniach dzisiejszego wieczora czy cokolwiek będzie jeszcze jak dawniej? Oczami wyobraźni widzę Marę, jej nieruchome wody, jakby nie z tego świata. Na środku wyspa, po jednej stronie stromizna i ciemne korony drzew rysujące się na niebie. Alex. Smilla. – Tak, jestem sama.
Mama wzdycha. „Rozczarowujesz mnie, Greto”. Nie mówi tego. Ale zgaduję, że tak właśnie myśli. Przełykam grudę w gardle, prostuję się. – Mamo, nie mam czasu... Naprawdę muszę... – Brzmisz jakoś inaczej. Coś się stało? Gdybym powiedziała prawdę. Gdybym wyznała wszystko. Jak by się to skończyło? Od razu wskoczyłaby do samochodu, przyjechała tu i wzięła mnie w objęcia? Przejęłaby kontrolę i zarządziła wszystkim tak, jak to miała w zwyczaju przez całe moje dzieciństwo? Usadziła mnie na krześle i wytłumaczyła, jak od teraz trzeba będzie postępować. Co należy zrobić, co mam mówić, myśleć i czuć. Prawdopodobnie. – Tak tam u ciebie cicho – ciągnie mama, a jej głos nagle zdradza czujność. – Gdzie ty w ogóle jesteś? Biorę głęboki oddech. Rozłączam się. Gdy znów rozlega się sygnał, a wyświetlacz pokazuje tego samego rozmówcę, wyciszam telefon.
5 Na niepewnych nogach wychodzę z sypialni, staję na środku mieszkania. Moje rozmowy z mamą nie przebiegają gładko, ale ta, którą właśnie zakończyłam, uwiera mnie bardziej niż zwykle. Codzienność w naszych słowach, banalne sformułowania... Wszystko to tak jaskrawo kontrastuje z koszmarnym zamętem, w jakim właśnie się znalazłam. Gdy tak stoję między salonem a kuchnią, znów czuję wibracje telefonu – mama dzwoni już trzeci raz. Jeszcze chwila i da sobie spokój. Tirith, który tymczasem rozłożył się na sofie, podnosi głowę i spogląda na mnie z wyrzutem. – Zaraz, zaraz – mamroczę. Nie wiem, co chcę przez to powiedzieć. Coś trzeba zrobić, ale co? Rozmowa z mamą wyprowadziła mnie z równowagi, muszę się cofnąć, zacząć wszystko jeszcze raz. Przecież przed chwilą miałam chyba jakiś plan? Najpierw znaleźć telefon, a potem... Właśnie, co potem? Co robić? Patrzę na przedmiot w mojej dłoni. Tyle się go naszukałam, a on leżał sobie na łóżku Alexa. Pod pościelą, schowany. Jakby ktoś umyślnie go tam wcisnął. Ukrył. Nie! Gwałtownie kręcę głową, strząsam z siebie niejasne podejrzenie, które już zaczęło przybierać kształt. Nieistotne, jak i dlaczego telefon tam się znalazł, najważniejsze, że mogę nawiązać kontakt ze światem, zadzwonić do Alexa. Oczywiście. To właśnie muszę zrobić. Drżącymi palcami wybieram osobę z listy kontaktów i czekam. Na dźwięk jego głosu aż ściska mnie w gardle. Przez ułamek sekundy sądzę, że to rzeczywiście odzywa się Alex, że już po wszystkim. Zaraz jednak uświadamiam sobie, że to automatyczna sekretarka. Rozłączam się i dzwonię drugi raz. Znów słucham raźnie wypowiadanych słów, profesjonalnego tonu Alexa, jego głosu handlowca. Dzwonię cztery czy pięć razy. Zawsze odpowiada mi to samo nagranie. Kiedy sygnał informuje, że teraz powinnam zostawić wiadomość, milczę. Zdaję sobie sprawę, że nie wiem, co powiedzieć. Jakich użyć słów, gdy jedyne, czego się pragnie, to znaleźć wyjaśnienie dla niewyjaśnionego? „Cześć, tu Alexander...” Powitalna fraza przenosi mnie gwałtownie w czasie do naszego pierwszego spotkania. Wszedł do butiku z kolegą z pracy. Pierwsza zauważyła go Katinka. – Patrz – szepnęła, wbijając mi łokieć w bok. Odwróciłam się, a tam stał on. Dopasowany garnitur, ogolona głowa. Biała wyprasowana koszula, której rękaw, gdy wyciągnął dłoń do powitania, uniósł się nieco, ukazując tatuaże wijące się na przedramieniu. To właśnie jego pełna kontrastów powierzchowność tak mnie zaintrygowała. Przedstawił swoją sprawę, wyjaśnił, że chce zaprezentować serię kosmetyków do makijażu firmowanych przez znaną piosenkarkę. Może jego kolega też coś powiedział, w każdym razie
niewiele z tego do mnie dotarło. Pamiętam, że na chwilę zapadła cisza, a jego stalowoniebieskie oczy wpatrywały się we mnie. – Greta, zgadza się? Przyszła menedżerka, przywitała się z uprzejmym uśmiechem i szybkim uściskiem dłoni, najwyraźniej mieli umówione spotkanie. Alex skinął nam głową i ruszył za kobietą, w stronę niewielkiego biura na tyłach butiku. Nie potrafiłam oderwać wzroku od jego pleców i byłam pewna, że on to czuje, że odwróci się i uśmiechnie do mnie przez ramię. Nie zrobił tego. Promocja serii kosmetyków była nadzwyczaj szumna i kosztowna. W butiku rozmieszczono papierowe sylwetki naturalnej wielkości przedstawiające piosenkarkę w wyrafinowanych pozach. Na pozłacanych tacach poustawiano wysokie kieliszki z różowym szampanem bezalkoholowym, do tego ekskluzywne praliny. Katinka i ja robiłyśmy klientkom makijaż przed zgromadzoną publicznością. W pewnym momencie z podium, na którym stałam, dostrzegłam w tłumie Alexa, wyraz jego oczu sprawił, że przeniknął mnie dreszcz pożądania. Chemia między nami była tak silna, że zaniemówiłam. Później, kiedy już się uspokoiło i zaczęliśmy sprzątać, nagle pojawił się tuż obok. – Greta – odezwał się. – Jak Greta Garbo. Albo dziewczynka z bajki o złej czarownicy i chatce z piernika – pomyślałam. Ale nie powiedziałam tego głośno. Nie mogłam wydusić z siebie ani słowa, tak wielkie wywarł na mnie wrażenie. Jedyną reakcją, na jaką się zdobyłam, było kiwnięcie głową. On uśmiechnął się krzywo. – Więc mama dała ci imię po gwieździe filmowej? Chrząknęłam. – Właściwie to tata. To był jego pomysł. Od razu pożałowałam, że o nim napomknęłam. Nie pytaj, proszę, o nic nie pytaj. Lecz Alex nie spytał o tatę. Nie tamtym razem. Oparł się nonszalancko o półkę z perfumami i pociągnął łyk z kieliszka. – Tak czy inaczej, pasuje idealnie. Garbo była piękną kobietą. Wpatrywał się we mnie swoimi niebieskimi oczami tak intensywnie, że musiałam spuścić oczy. Wygładziłam na biuście czarną koszulkę z logo firmy, najzupełniej świadoma, że jego spojrzenie podąża za ruchem moich palców. – Nie tylko była piękna, miała w sobie coś tajemniczego. Odnoszę wrażenie, że z tobą jest podobnie. Czuję ciepło na nodze, zamglonym wzrokiem spoglądam na ocierającego się o mnie Tiritha. O tacie opowiedziałam Alexowi później. I nawet wtedy nie zdradziłam całej prawdy. „Coś tajemniczego. Odnoszę wrażenie, że z tobą jest podobnie”. Może i tak. Schylam się i głaszczę kota pod brodą, drugą ręką wciskam telefon między bark i policzek. Zadowolony Tirith zamyka oczy, przysuwa bliżej głowę i opiera ją
na moich palcach. Dzwonię, żeby sprawdzić własną automatyczną sekretarkę, lecz Alex nie zostawił żadnej wiadomości. Znów wybieram jego numer. Tym razem się nagrywam. „Bo przecież jak by to wyglądało” – przebiega mi przez głowę. Zaraz jednak marszczę czoło. Bo przecież jak by to wyglądało? Dziwna myśl. Cała w nerwach wchodzę do kuchni, biorę ścierkę, wycieram w miarę starannie ślady błota z podłogi, a potem zbieram kawałki rozbitej figurki w salonie. Nie mając pojęcia, co dalej, znów robię obchód, sprawdzam pokój za pokojem. Zatrzymuję się w korytarzu. Stoję tam długo i nasłuchuję dźwięków z zewnątrz: może rozlegną się kroki na schodach albo zbliżające się wyraźne głosy. Czekam, aż ktoś chwyci za klamkę, wbiegnie do środka i zawoła moje imię. Krzyknie: „Jesteśmy!”. Ale nic się nie dzieje. W mojej głowie panuje chaos, a jednocześnie pustka. Zniknęli. Nie ma ich. Niemożliwe. Robię ćwierć obrotu w stronę lustra na ścianie, które znajduje się naprzeciw wieszaków i półki na kapelusze, i przyglądam się ciemnowłosej, starannie umalowanej kobiecie na wprost mnie. Obejmuję ją spojrzeniem, obejmuję cały obraz. Poza sinoczerwonym cieniem na szyi. Mój wzrok pospiesznie go omija. Potem patrzę sobie w oczy, próbuję przedrzeć się przez błonę, która oddziela mnie od świata. Błonę, która zawsze była moją ochroną. Moją bronią. Co inni ludzie zrobiliby w mojej sytuacji? Co zrobiłby przeciętny, rozsądny, normalny człowiek? Znam odpowiedź, zanim słowa przybiorą kształt w mojej świadomości. Zadzwoniłby po pomoc. To zrobiłby przeciętny, rozsądny, normalny człowiek w tych okolicznościach. Jak mogłam zmarnować tyle godzin – bo w tej chwili można już pewnie mówić o godzinach – nie alarmując o zniknięciu Alexa i Smilli. Dlaczego nie chwytam telefonu i nie dzwonię na policję? Z rozpalonymi policzkami odrywam się od przenikliwego spojrzenia w lustrze. Kontakt z policją to nic innego jak przyznać, że mogło stać się coś strasznego. Najgorszego. Wzbraniam się przed takim myśleniem. Alex i Smilla są cali i zdrowi w bezpiecznym miejscu – w to chcę wierzyć, muszę w to wierzyć. Ale dlaczego nie ma ich tutaj, nie ma ich tu ze mną? Po plecach przebiegają mi ciarki, na rękach i karku mam gęsią skórkę. Muszę wrócić na wyspę. Muszę. Gdy usiłuję włożyć buty, tracę równowagę i omal nie upadam. Od wielu godzin nie pozwalałam sobie zastanowić się, jak właściwie się czuję. Dopiero teraz zauważam, jak bardzo jestem zmęczona. Zupełnie wyczerpana. Zanim ruszę w drogę, powinnam chyba na chwilę usiąść. Nie dam rady nic przełknąć, ale muszę przynajmniej czegoś się napić. Chwiejnym krokiem idę do kuchni, przesuwam dłonią po szafkach nad blatem, ale ich nie otwieram. Sięgam do tej na końcu, na samym dole, i omiatam wzrokiem schowane tam butelki. Tak naprawdę to potrzebuję drinka. Zamykam z trzaskiem drzwiczki i opadam na krzesło. Nie mogę pić alkoholu. Nie teraz. Absolutnie nie teraz.
W mojej wyobraźni zarysowują się kontury twarzy. Widzę ostre męskie rysy. Włosy układające się w bujną falę nad czołem, mocno zaokrąglone łuki pełnych ust. Tata? Tata. To już za wiele. Wyciekają ze mnie resztki nadziei i woli działania. Zakrywam twarz dłońmi i opadam na podłogę. Niech cię szlag, Alex! 6 Budzę się, bo czuję na twarzy miękką sierść. Instynktownie bronię się zarówno przed powrotem do rzeczywistości, jak i tym, co narzuca mi swoją obecność. Gdy odruchowo wymachuję ręką – zostaw mnie, nie chcę – uderzam w szczupłe, ciepłe ciało, po czym rozlega się oburzone miauczenie. Natychmiast przytomnieję i podnoszę głowę. Zesztywniały kark tak boli, że z moich ust wyrywa się głośny jęk, połowę twarzy mam odrętwiałą. Dotykając policzka, patrzę na przykryty ceratą stół. Zasnęłam tutaj? Na siedząco? Tirith odsunął się i stojąc w bezpiecznej odległości, patrzy na mnie oskarżycielsko. – Nie chciałam – mówię chrapliwym głosem i rozcieram zesztywniałe mięśnie. – Nie wiedziałam, że to ty. Myślałam... Nagle sobie przypominam. Nie kończąc zdania, zrywam się z krzesła i biegnę w stronę sypialni. W pokoju Smilli wszystko leży w nieładzie po moim
wczorajszym najeździe. Nie zwracam na to uwagi. Widzę jedynie łóżko. Puste. Na poduszce nie ma jasnych loczków, grzywki, pod kołdrą nie ma małej dziewczynki. Padam na kolana, zanurzam twarz w piżamce Smilli i wciągam w nozdrza jej zapach. To nie może być prawda. Może jeszcze się nie obudziłam? Dobry Boże, spraw, żebym jeszcze spała, spraw, aby to był tylko zły sen. Czuję, że zaraz wybuchnę płaczem, żołądek i klatka piersiowa się kurczą. Jęk wzbiera w gardle i wydobywa się z moich ust. Coś wbija jednak klin między mnie a moje uczucia. Złośliwy głosik w mojej głowie. „Hipokrytka” – szepcze. Chwiejnie wstaję. Oczy nadal mam suche. Z obowiązku zaglądam do większej sypialni, stwierdzam, że tam też nikt nie spał. Ogarniają mnie mdłości. Mam ciężką głowę. Tak jakbym mimo wszystko wczoraj wypiła. Opróżniła przeklęte butelki, które przywiózł Alex, jedną po drugiej, chociaż wiem, że tak się nie stało. „Jesteś pewna?” – szepcze głosik w mojej głowie. „Jak możesz być pewna czegokolwiek?” Tirith czeka w kuchni. Energicznie macha ogonem, gdy wyjmuję saszetkę z karmą i wykładam zawartość do jego miski. Po to, rzecz jasna, mnie obudził, żeby dostać coś do jedzenia. A ja chciałam tylko chwilę odpocząć i proszę – jest już ranek. Rozdrażniona wkładam dwie kromki bagietki do tostera. Machinalnie nalewam kefir do talerza. Staram się nie myśleć o tym, jak niedorzeczne są w tej chwili te codzienne czynności. Przecież powinnam coś zjeść, więc zmuszam się do tego. Kromka pieczywa chrzęści w zębach, gardło boli, kiedy przełykam. Ostrożnie dotykam szyi. Potem mój wzrok wędruje ponad stołem, do miejsca, gdzie jeszcze dobę temu siedziała Smilla. Weszli razem do kuchni. Alex z rękami wyciągniętymi nad głową, jedna dłoń podtrzymywała klatkę piersiową Smilli, druga jej nogi. Mała unosiła się w powietrzu niczym samolot i śmiała się w głos, gdy zataczał z nią kręgi i ostro pikował. W pewnym momencie jej głowa znalazła się niebezpiecznie blisko otwartych drzwiczek szafki, a zaraz potem wydawało się, że Alex straci równowagę. Mimo wszystko zacisnęłam zęby i powstrzymałam się od uwag, nie chciałam się kłócić, nie chciałam psuć zabawy. Wreszcie Alex pozwolił Smilli wylądować na krześle naprzeciwko mnie i zaczął robić jej śniadanie. Ona siedziała przez ten czas skulona, chowając nogi pod nocną koszulą, i zachwycona śledziła każdy jego ruch. Może to czyste, autentyczne szczęście Smilli zaważyło. Może to w tamtej chwili decyzja, którą podjęłam w nocy, stała się nieodwołalna. Dobry tata. Dobry tata. Dobry tata. Wciąż widzę Smillę, ale jej rysy powoli ulegają zniekształceniu. Tak jakby na krześle naprzeciwko siedziała ona, a zarazem nie ona. Nagle widzę samą siebie,
a mężczyzna uwijający się w kuchni, ten, który zapewnia zabawę i łobuzerskie wybryki, to mój ojciec. Tata. Właśnie usiadł na krześle, a jeszcze przed chwilą pozwalał mi się wspinać, zwieszać głową w dół i wirować, bezpiecznie, dzięki jego sile i mocnym chwytom. Teraz otwiera szafki i szuflady, najwyraźniej zamierzając zrobić weekendowe śniadanie, lecz po chwili znów się wygłupia i wszystko robi na opak. Talerz kładzie mi na głowie, a zamiast kanapki dostaję posmarowaną masłem serwetkę. Gdy pochyla się i daje mi buziaka, wyraźnie czuję jego poranny oddech i zapach perfum, zapach kobiety na jego skórze. Wchodzi mama, zaspana, włosy sterczą jej na wszystkie strony. Dłonią tłumi ziewnięcie, a tata podchodzi do niej tanecznym krokiem, nucąc jakąś głupią melodię. Mama wciąż zakrywa ręką usta, ale zza palców widać, że na jej twarzy pojawia się krzywy uśmiech. „Mój facet to największy wariat na świecie”. Całują się długo i namiętnie, a gdy tata myśli, że nie słyszę – a może dlatego, że jestem za mała, by to zrozumieć – mamrocze cicho: „dzięki za dzisiejszą noc”. Mama śmieje się, zażenowana, i przewraca oczami. Ale jest zadowolona, widzę, że błyszczą jej oczy. Ja też czuję w środku ciepło i szczęście. Moi rodzice się kochają. I kochają mnie. Mam wszystko, czego można pragnąć. Prowadzę łyżkę do ust, dłoń drży tylko odrobinę. To piękne wspomnienie z dzieciństwa, a byłoby jeszcze piękniejsze, gdyby było prawdziwe. Gdyby w większości nie zostało skonstruowane po fakcie. Gdyby mama naprawdę weszła do kuchni zadowolona, a nie milcząca i z zawziętym wyrazem twarzy. Gdyby zapach oddechu taty był skutkiem spania z półotwartymi ustami, a nie pozostałością imprezy z poprzedniego dnia. Gdybym potrafiła udawać, że nie rozumiem. Że zapach na jego skórze wprawdzie należy do kobiety, ale ta kobieta to nie mama. Kęsy rosną mi w ustach. Patrzę na kromkę w mojej dłoni. Widzę, jak mocno drży. Czuję szarpanie w żołądku. Mija jednak chwila, zanim zrozumiem, co się dzieje. Gdy to sobie uprzytamniam, zrywam się od stołu tak gwałtownie, że krzesło przewraca się z hukiem na podłogę. Sekundę później rozlega się głośny tupot moich stóp po podłodze. Tirith jak pocisk śmiga pod sofę w salonie. Nie mam czasu zajmować się przestraszonym kotem ani go uspokajać. Otwieram drzwi do łazienki i wskakuję do środka, ledwie zdążam odchylić klapę sedesu, gdy z moich ust chlustają wymiociny.
7 Jest bezchmurne popołudnie. Promienie słońca połyskują na karoserii samochodu zaparkowanego na ulicy przed domkiem. To mój samochód, nim przyjechaliśmy. Teraz stoi tutaj – jego przednie reflektory przypominają puste, wytrzeszczone oczy – i zdaje się do mnie bezgłośnie wołać. „Ratuj się, póki możesz, uciekaj, póki jeszcze czas”. Ale to niemożliwa myśl. Niemożliwy jest wyjazd stąd. Dopiero gdy odnajdę Alexa i Smillę, będę mogła opuścić Marhem. Wsiąść do samochodu, odjechać i nigdy nie obejrzeć się za siebie. Podchodzę bliżej, przekrzywiam głowę i analizuję ślady na żwirze, z boku samochodu. Ślady innego pojazdu, który ruszył wściekle z piskiem opon. Zamyślona podążam za głębokimi koleinami do punktu, w którym się prostują i stapiają z podłożem. Zastanawiam się nad tym, co się wydarzyło przedostatniej nocy. Obudziłam się, usłyszałam odgłosy dobiegające z zewnątrz i zauważyłam, że Alexa nie ma w łóżku. Przez uchylone okno dobiegał donośny, wzburzony głos. I jeszcze trzask gwałtownie zamykanych drzwiczek, a potem pisk opon. Słońce mocno świeci, aż pieką mnie przedramiona, ale stoję bez ruchu, pozwalając, by skóra się zaczerwieniła, i nie odrywam wzroku od śladów na drodze. Myślę o tamtym samochodzie i dwóch siedzących w nim osobach. Ktoś przyjechał, ktoś odjechał. W końcu odwracam się od śladów, nie mam siły dłużej myśleć. Chwilę później stoję przy pomoście, ocieniam dłonią oczy i badam spojrzeniem jezioro, jego stalowoszare, tajemnicze wody. Potem znów siedzę w łódce na środku Mary, kurs obrany na wyspę. Przybijam w tym samym miejscu, co wczoraj, na niepewnych nogach schodzę na ląd, wspinam się po zboczu i rozglądam dokoła. Upłynęło niemal dwanaście godzin, od kiedy tu stałam, i nie mam czasu do stracenia. Raźnym krokiem ruszam przed siebie. Tym razem podchodzę do poszukiwań bardziej metodycznie. Przetrząsam wyspę krzak po krzaku, jedną kępę zarośli po drugiej. Czarny but leży tam, gdzie wczoraj, lecz teraz mijam go obojętnie, nie pozwalam, by mnie rozpraszał. W świetle dnia wyspa wydaje się wprawdzie mniej przerażająca, ale teren jest równie niedostępny. Poprzewracane drzewa i dzika roślinność na zmianę z podmokłym i błotnistym podłożem. Co jakiś czas buty toną w czarnobrązowej brei i muszę sporo się natrudzić, by je uwolnić. Alex i Smilla natykali się na podobne przeszkody, gdy eksplorowali wyspę. Smilli na pewno ciężko było tu się poruszać. To nadzwyczaj niegościnne miejsce. Mimo początkowego entuzjazmu powinna była dość szybko stracić ochotę na takie przygody. Smilla i Alex postanowili jednak kontynuować zabawę zamiast od razu wrócić do mnie czekającej w łódce. Czy wydarzyło się coś, co uniemożliwiło im powrót? Co to
mogło być? I gdzie w takim razie się podziewają? Zatrzymuję się w pół kroku. Czuję, że w środku coś zgrzyta, stawia opór. Moje myśli, pytania, które zadaję – wszystko to jest w jakiś sposób sztuczne. Skonstruowane. Jakbym próbowała oszukać siebie samą. Siadam na pniu, wyjmuję telefon i dzwonię do Alexa. Głównie po to, żeby czymś się zająć, skierować myśli w inną stronę. Jego komórka wciąż jest wyłączona i kolejny raz odpowiada mi uprzejme i profesjonalne powitanie. Natychmiast się rozłączam. Lepiej już więcej nie dzwonić. Zawsze, gdy słyszę głos Alexa, otwiera się tyle ran, tyle zaognionych miejsc. Podkurczam nogi, a wtedy od razu pojawia się ta myśl – jak wszystko się zaczęło. Było to kilka dni po imprezie promocyjnej, nie więcej niż tydzień. Skończyłam wcześnie i w niezapiętej kurtce wyszłam na parking przed galerią handlową. Śnieg już niemal stopniał i słońce niosło ze sobą obietnicę nadchodzącej wiosny, ale powiewał wiatr i w powietrzu wciąż nie wyczuwało się ciepła. Zwróciłam uwagę na ciemny samochód tuż przy wejściu, ale nie przyglądałam mu się dokładniej, póki ktoś nie zatrąbił i nie opuścił szyby po stronie pasażera. Alex. Moja ręka odruchowo uniosła się do włosów, zgarnęła je na bok i poprawiła kilka kosmyków. Powoli podeszłam bliżej, położyłam dłoń na krawędzi opuszczonej szyby i się pochyliłam. – Co tu robisz? Zaśmiał się chrapliwie, zapytał ironicznie, czy miałam zły dzień, czy może zawsze jestem tak pewna siebie. Z początku nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Potem zaczerwieniłam się. Zdałam sobie sprawę, że moje pytanie wyrażało raczej zuchwałość niż szczere zdziwienie. Nie zdążyłam jednak ani wyjaśnić, ani przeprosić, gdy znów się odezwał. – Czekam na ciebie. Jestem tu z twojego powodu. Z mojego powodu? Czy to możliwe? Ale dlaczego? Bardzo się starałam, ale nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. – Chciałem podwieźć cię do domu. Wsiadaj. W jego głosie pobrzmiewały spokój i pewność. Jak gdyby nie było nic dziwnego w tym, że chce mnie podwieźć. Chociaż wcale się nie znaliśmy. Spojrzałam w stronę przystanku. Za kilka minut miałam autobus do domu. Do stołu w kuchni i do ciszy. I samotności. Która była dla mnie ochroną. A zarazem ciężarem. – Skąd wiesz, o której kończę? – Mam swoje sposoby. Myślę, że to Alex w końcu wychylił się z fotela i otworzył mi drzwiczki – dlatego wsiadłam. Bo to on podjął za mnie decyzję. Ledwie to zrobiłam i wymamrotałam adres, pochylił się nade mną, jego twarz i klatka piersiowa znalazły się tuż obok. Od razu poczułam, że rumieniec oblewa mi policzki. Wtedy