rynekesz

  • Dokumenty181
  • Odsłony38 735
  • Obserwuję20
  • Rozmiar dokumentów329.3 MB
  • Ilość pobrań26 021

Kaaberbol Lene, Friis Agnete - Smierc slowika

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Kaaberbol Lene, Friis Agnete - Smierc slowika.pdf

rynekesz EBooki
Użytkownik rynekesz wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

Tytuł oryginału: NATTERGALENS DØD Copyright © 2013 by Lene Kaaberbøl and Agnete Friis Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga The translation of this bookhas been supported by the Danish Arts Foundation. Tłumaczenie książki otrzymało dofinansowanie Danish Arts Foundation. Projekt graficzny okładki: Mariusz Kula Redakcja: Bożena Sęk Korekta: Iwona Wyrwisz, Magdalena Świtała ISBN: 978-83-7999-561-5 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2016 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl

NAGRANIENR 83: SŁOWIK – Opowiedz – mówi mężczyzna. – Jestem zmęczona – odpowiada starsza kobieta, a w jej głosie wyraźnie słychać skrępowanie i niechęć. – Wiem, ale to takie ciekawe. – Ciekawe? – W głosie kobiety pojawia się nuta goryczy. – Rozrywka na sobotni wieczór. Czy tym jest dla ciebie moja historia? – Nie. Nie to chciałem powiedzieć. Oboje mówią po ukraińsku, on szybko i swobodnie, ona z pewnym wahaniem. W tle co jakiś czas słychać dźwięki gry komputerowej. – To ważne – przekonuje mężczyzna. – Dla potomności. Kobieta wybucha śmiechem, szorstkim i pozbawionym radości. – Dla potomności – mówi w końcu. – Chodzi ci o tę małą? Myślę, że dla niej znacznie lepiej będzie pozostać w nieświadomości. – Cóż, skoro tak to widzisz… I tak mieliśmy niedługo wracać do domu… – Nie – przerywa mu gwałtownie. – Jeszcze nie. Możecie chyba zostać jeszcze chwilę? – Powiedziałaś, że jesteś zmęczona – przypomina mężczyzna. – Nie… nie aż tak zmęczona. – Nie chcę naciskać. – Tak, wiem, że nie chcesz. Po prostu wydaje ci się to ciekawe. – Zapomnijmy, że to powiedziałem. To było głupie. – Ależ nie, wcale nie. Dzieci lubią ciekawe historie. Bajki. – Chodziło mi raczej o coś prawdziwego. O coś, co sama przeżyłaś. Znów krótka przerwa. – Nie – mówi nagle kobieta – lepiej opowiem bajkę. Bajkę z krainy Stalina. To odpowiednia bajka na dobranoc dla małej dziewczynki. Słuchasz mnie, skarbie? Piiip. Piiip. Piiip-piiip. Dziewczynka mruczy coś niezrozumiale. Najwyraźniej nie zwraca na kobietę większej uwagi, lecz jej to nie zraża. – Były sobie raz dwie siostry – zaczyna, jakby rzeczywiście opowiadała bajkę. – A każda z nich śpiewała tak pięknie, że słowik przerywał swój trel, kiedy słyszał ich głosy. Najpierw jedna śpiewała dla cesarza i wielu ludzi zniszczyła swoim śpiewem. Druga miała jej to za złe, więc sama zaczęła śpiewać. – O kim mówisz? – pyta mężczyzna. – Czy o sobie? Albo o kimś, kogo znamy? Kobieta ignoruje jego pytania. Jej głos brzmi surowo, jakby chciała go ukarać swoją opowieścią. – Kiedy cesarz ją usłyszał, śpiew poruszył jego serce i zapragnął mieć ją na własność – kontynuuje. – „Chodź do mnie”, prosił. Ach, jak usilnie ją prosił. „Chodź do mnie i zostań moim słowikiem. A ja obsypię cię złotem, ubiorę w piękne suknie i dam ci służącego na każde twoje skinienie”. Tu kobieta milknie na dłużej. Jakby nie miała ochoty mówić dalej, a mężczyzna już nie naciska. Lecz opowiadanie rządzi się własną bezlitosną logiką i kobieta ostatecznie czuje się zmuszona dokończyć je. – Z początku odmawiała. Odrzucała umizgi cesarza. Ale on nie ustępował. „Co w takim razie chcesz, abym ci podarował?”, zapytał, bo życie go nauczyło, że wszystko ma swoją cenę. „Nie przyjdę do ciebie”, odparła w końcu druga siostra, „dopóki mi nie przyniesiesz na tacy głowy mojej

złej siostry”. Pikanie gry w tle ustało. Zapanowała wyczekująca cisza. – Wtedy cesarz zrozumiał, że za pięknym śpiewem kryje się serce czarne jak sam diabeł – ciągnie kobieta takim samym głosem, jakim opowiada się dzieciom bajki na dobranoc, i tak kończy swoją opowieść. – I zabił nie tylko pierwszą siostrę, ale również rodziców i dziadków słowika, i całą jej rodzinę. „Masz nauczkę za swoją zazdrość”, powiedział i wyrzucił ją za drzwi. Słychać przerażony jęk dziewczynki. Kobieta zdaje się go nie słyszeć. – A teraz sam mi powiedz – dodaje szeptem – która z nich to ja? – Obie żyjecie – odpowiada mężczyzna – więc coś w tej historii jest nieprawdą. – W krainie Stalina to Stalin decyduje, co jest prawdą, a co kłamstwem – wyjaśnia kobieta. – Mówiłam przecież, że to bajka o Stalinie. – Tato – odzywa się dziewczynka – chcę do domu…

– Chcesz gumę? Natasza się wzdrygnęła. Od dłuższej chwili siedziała w milczeniu i wyglądała przez okno. Na zewnątrz przesuwała się Kopenhaga, cała w mroźnych odcieniach szarości. Brudne elewacje domów, brudny śnieg i brudne ciężkie niebo, na którym słońce w ciągu dnia ledwie zdążało wznieść się ponad dachy. Opony samochodów szurały po śliskiej mieszance śniegu, lodu i soli, którą posypano asfalt. Nie miała nic wspólnego ze światem, który oglądała, i tylko rejestrowała jego poszczególne elementy, właściwie ich nie widząc. – Mówisz po duńsku? Policjant siedzący na miejscu pasażera odwrócił się do niej, wyciągając w jej stronę niebiesko-białą paczuszkę, a ona skinęła głową i poczęstowała się gumą. Powiedziała „dziękuję”. Policjant się uśmiechnął i z powrotem usiadł przodem do kierunku jazdy. Nie jechali autobusem, jak nazywano więźniarki, które zwykle przewoziły osadzonych z więzienia Vestre do sądu śledczego i którymi Natasza wielokrotnie miała okazję podróżować. Tym razem jechała zwykłym radiowozem, a policjanci z przodu byli zwykłymi duńskimi policjantami. Ten, który poczęstował ją gumą, był dość młody, mógł mieć góra trzydzieści lat. Drugi był stary i gruby i właściwie sprawiał wrażenie całkiem sympatycznego. Duńskim policjantom w ogóle dobrze patrzyło z oczu. Nawet przy okazji tej historii z Michaelem i nożem rozmawiali z nią spokojnie i uprzejmie, jakby nie była kryminalistką, którą zamierzają zamknąć, lecz pacjentką, którą trzeba zabrać do szpitala. Któregoś dnia, i to całkiem niedługo, ci dwaj mili ludzie wsadzą ją i Katerynę do samolotu i wyślą je z powrotem na Ukrainę, ale to nie stanie się dziś. Jeszcze nie dziś. To niemożliwe. Wnioseko azyl nie został jeszcze rozpatrzony i nie było przy niej Kateryny. Zresztą żeby dotrzeć na lotnisko, trzeba wyjechać z miasta, tyle akurat wiedziała. Oni jechali na komendę główną. Natasza dotknęła dłońmi swoich jasnych dżinsów i zaczęła mocno pocierać nimi tam i z powrotem o szorstki materiał, i szybko zaciskać je i otwierać. Na koniec spróbowała zostawić zaciśnięte pięści na kolanach. Ponownie odwróciła głowę do okna i nie mogła się zdecydować, czy podróż w głąb miasta przybliża ją do Kateryny czy od niej oddala. Przez ostatnie miesiące gruby mur i fizyczna odległość, które je rozdzielały, stały się jej obsesją. Czuła się bliżej córki podczas posiłków w stołówce, niż kiedy siedziała w swojej celi. Droga na komendę była wprawdzie dłuższa o kilka metrów od najkrótszej trasy do ośrodka, działała jednak kojąco, bo dawała Nataszy poczucie, że oddycha tym samym powietrzem co Kateryna. Na komputerze w bibliotece wchodziła na Google StreetView, chwytała płaskiego człowieczka na parkingu przed więzieniem i ciągnęła go w górę, mijając razem z nim kolejne ulice aż do wjazdu na autostradę w kierunku Północnej Zelandii. Czuła się, jakby naprawdę całą drogę szła obok niego i widziała mijane domy, sklepy, drzewa i samochody. Ale gdy docierali do bramy ośrodka dla uchodźców Kulhuse, człowieczek zawsze się zatrzymywał i nie chciał iść dalej. Od tego miejsca Nataszy musiały wystarczyć ziarniste satelitarne zdjęcia płaskiego dachu obozowego baraku. Wpatrywała

się w nie takdługo, że czasem miała wrażenie, że traci rozum. Wyobrażała sobie, że jedna z tych kropeczek to Kateryna, i widziała siebie, jak do niej podchodzi. Z więzienia do ośrodka było dwadzieścia trzy kilometry. Z centrum Kopenhagi pewnie parę kilometrów więcej, za to teraz między nią a obozem nie było muru ani drutów kolczastych. Tylko cienka karoseria radiowozu, powietrze i wiatr, kilometry asfaltu, a potem pola i podmokłe leśne poszycie. Wiedziała, że to nic nie da, lecz i taksięgnęła ręką i dotknęła ramienia młodego policjanta. – You still don’t know anything? Ich oczy spotkały się w lusterku wstecznym. W jego spojrzeniu było zarówno współczucie, jak i pewna obojętność. Pokręcił przecząco głową. – Jesteśmy tylko kierowcami – odparł. – Zwykle niczego nam nie mówią. Z powrotem zapadła się w fotel i znów zaczęła wcierać otwarte dłonie w spodnie. Otwierała i zaciskała pięści. Żaden z jadących z nią policjantów nie wiedział, czego chcą od niej na komendzie. Nie mogli jej dać nic prócz gumy do żucia. Sprawa z Michaelem od dawna była zamknięta, więc raczej niemożliwe, by chodziło o tamto, a w sprawie azylu do tej pory przesłuchiwano ją tylko w ośrodku dla uchodźców. Natasza poczuła, że żołądek ściska jej się ze strachu, jakby jednocześnie miała się wysikać i wypróżnić. Gdyby tylko miała przy sobie Katerynę. Gdyby tylko pozwolili im być razem. Nocami w więzieniu śniły jej się najstraszliwsze koszmary o Katerynie, samej w baraku dziecięcym, wśród płomieni. Albo o Katerynie idącej samotnie drogą w stronę mokradeł za ośrodkiem. Dla matki to nienaturalne nie móc sięgnąć ręką i dotknąć swojego dziecka. Natasza wiedziała, że zachowuje się zupełnie jak krowa, której na jesieni odbierają cielę i która muczy przeciągle i przeraźliwie, nie wiedząc, dokąd kierować swój lament. Próbowała uciszyć niepokój chłodną logiką. Powtarzała sobie, że ona i Kateryna nie zostały przecież rozdzielone na zawsze. Od czasu do czasu córka przychodziła do niej na widzenia razem z tą kobietą z ośrodka, Niną, która za każdym razem zapewniała Nataszę, że osobiście zadba o Katerynę. Czyli o Rinę, bo tak nazywali ją Duńczycy. Myśleli, że to jej prawdziwe imię, bo tak było napisane w dokumentach. Ale Rina to przecież nie jest żadne imię. To coś, co pozostało z imienia po tym, jak pewien drobny mężczyzna z Lublina zrobił co w jego mocy, żeby nie dało się odczytać oryginalnego tekstu. A może właśnie dlatego tu była? Może zauważyli, co zrobił tamten człowiekz Lublina? Niczym zimna fala oblał ją strach przed tym, co będzie. Szczęki zacisnęły się boleśnie, a kiedy rozgryzła twardą gumę, miała poczucie, że wszystko w ustach klei się jej i smakuje metalicznie. Policjant za kierownicą zwolnił i pogwizdując lekko, idealnie zaparkował radiowóz pomiędzy dwoma innymi samochodami, wyraźnie z siebie zadowolony. Przez przednią szybę Natasza widziała szary, przypominający twierdzę budynek komendy głównej. Dlaczego w niektórych oknach wstawiono grube kraty? O ile było jej wiadomo, nie tutaj zamykano złodziei i morderców. Wyglądało to tak, jakby kraty miały być jedynie sygnałem – rodzajem ostrzeżenia przed tym, co się dzieje, kiedy uprzejmi duńscy policjanci skończą przesłuchanie. Gruby policjant otworzył jej drzwi. – Koniec przejażdżki, młoda damo. Z trudem wysiadła z samochodu i wcisnęła dłonie w kieszenie puchowej kurtki. Mroźne powietrze szczypało w nos i policzki i nagle dotarło do niej, że nie wzięła ze sobą czapki ani rękawiczek. Kiedy się siedzi w więzieniu, człowiek nieszczególnie przejmuje się pogodą i tak naprawdę dopiero dziś zauważyła, że spadł śnieg. Policjant wyciągnął papierosa z kieszeni munduru, zakasłał znacząco i zapalił. Młodszy, który już trzymał rękę na ramieniu Nataszy, westchnął zniecierpliwiony. – Dwie minuty – uspokoił go grubszy i oparł się o samochód. – Jesteśmy przed czasem.

Młodszy wzruszył ramionami. – Mógłby szef rzucić to w diabły. Od tego pomrzemy, i szef, i ja. Jest zimno jakcholera. Starszy zaśmiał się dobrodusznie i zaciągnął głęboko dymem. Nataszy nie było zimno, czuła jedynie, że ma nogi jak z waty i znów chce jej się sikać. Nawet bardzo. Ale nic nie powie. Nie chce poganiać policjantów. Spojrzała na wznoszącego się przed nimi molocha, jakby miała nadzieję, że jego mury powiedzą jej, dlaczego się tu znalazła. Pracownicy w mundurach i po cywilnemu spokojnie wchodzili i wychodzili z budynku, wyłaniając się spomiędzy filarów stojących wzdłuż całej ściany frontowej bądź znikając wśród nich. Jeśli dziś zamierzali przypieczętować los pewnej młodej Ukrainki, to zupełnie nie było tego po nich widać i Natasza przez moment czuła ulgę. To Kopenhaga, nie Kijów. Obie z Kateryną są bezpieczne. Wciąż jeszcze są tutaj. Jeszcze. Kawałekdalej ponad dachami domów widać było zamarznięte milczące karuzele w zamkniętym na zimę Tivoli. Również wieżę, z której ona, Michael i Kateryna spadali prosto w objęcia ciepłego letniego wieczoru zaledwie dwa lata wcześniej. Policjant zgasił papierosa na wyłożonym brukiem parkingu i skinął na Nataszę. – Idziemy? Zrobiła krok w przód i zamarła. Odgłosy miasta uderzyły w nią z niespodziewaną siłą. Wznoszący się i opadający szum silników i opon na drodze, lekkie drżenie asfaltu pod stopami, kiedy z hukiem przejechała ciężarówka, ludzkie głosy i trzaskanie drzwiami. Stała, gorączkowo przeczesując tę kakofonię, aby odszukać w niej ten jeden konkretny odgłos. Wyostrzyła słuch do granic możliwości i znalazła go. Znowu. – Ni. Sehodnia. Wy rozumijete? Natasza wbiła wzrok w dwóch mężczyzn, którzy zaparkowali kawałek dalej. Jeden w nienagannym czarnym garniturze i płaszczu, a drugi ubrany mniej formalnie, w czarne dżinsy i jasnobrązową zamszową kurtkę. – Idziesz czy nie? Młodszy z policjantów mocniej chwycił ją za łokieć i delikatnie popchnął do przodu. – Przepraszam – powiedziała. Zrobiła krok i jeszcze jeden. Spojrzała na czarny asfalt przebijający spod rozjeżdżonego mokrego śniegu i poczuła, jakwzbiera w niej strach, najczystszy i najmroczniejszy. Przeciskali się koło wąskiego paska rozkopanej ziemi odgrodzonego czerwono-białą taśmą. Na dnie wykopanego przez robotników dołu piętrzyły się długie pomarańczowe plastikowe rury. Obok stał niewielki stos starannie ułożonych kostekbrukowych, w połowie przysypany śniegiem. Natasza zwolniła kroku. Spokojnie. Bez gwałtownych ruchów. Starszy policjant odwrócił się dokładnie w chwili, gdy pochyliła się, podnosząc jedną z kostek ze stosu. Uśmiechnęła się do niego. A przynajmniej spróbowała się uśmiechnąć. – I’m just… Policjant był o dwa kroki od niej, ale młodszy znacznie bliżej i to jego uderzyła. Mocno, szybko i zdecydowanie. Zamknęła oczy, gdy poczuła siłę uderzenia przechodzącą z kamienia na jej dłonie. Wiedziała, że młodszy policjant wpadł na starszego, bo usłyszała, jak obaj klną i przewracają się na śliskim śniegu. Słyszała to wszystko, lecz tego nie widziała. Biegła.

Nina powoli się budziła z jakimś poszarpanym koszmarem wciąż zalegającym na dnie świadomości. Coś o ośrodku dla uchodźców, który przypominał Dadaab w Kenii, muchy, upał i ten zapach, którego człowiek nigdy nie jest w stanie do końca się pozbyć – smród zakurzonej ludzkiej nędzy. Z całą pewnością wiedziała za to, kim były dzieci, które leżały przed nią na ziemi z wygłodzonymi buziami i wzdętymi brzuchami – to byli Anton i Ida. Obróciła się na bok i próbowała otrząsnąć się ze snu. Godzinę 9.02 wskazywał duży elektroniczny zegar, który był pierwszą rzeczą, jaką powiesiła na ścianie. Blade lutowe słońce niepohamowanie wdzierało się oknami – zasłony kupione w Ikei któregoś zagonionego popołudnia w sierpniu pół roku później wciąż leżały nierozpakowane na kaloryferze. Na szczęście nie miała sąsiadów. Przed jej oknami ciągnęła się Grøndals Parkvej, a po drugiej stronie park i nasyp kolejowy – właśnie dlatego zdecydowała się kupić to mieszkanie. Blisko centrum, lecz oddzielone od zgiełku, zachwalał pośrednik, doskonałe miejsce dla rodziny. Kiedy się zorientował, że zamierza tam mieszkać sama, jego nadzieje widocznie zmalały. Dało się wyczuć, że rozwódki z dziećmi są trudnymi klientkami – zagubione, niepotrafiące myśleć realnie i bez pełnej kontroli nad swoimi finansami. Znów zadzwoniła komórka. Pewnie to ją obudziło, choć dokładnie tego nie odnotowała, ponieważ to nie był jej dzwonek. Szturchnęła Magnusa w bok. – Twój – powiedziała. Wielki wyliniały skański niedźwiedź wydał chrapliwy odgłos. Leżał na brzuchu z głową wbitą w poduszkę – cud, że potrafił oddychać w tej pozycji. Na szerokich nagich ramionach połyskiwały pojedyncze złote włoski, a jego postać spowijał zapach na wpół strawionego piwa. Szturchnęła go ponownie. Podniósł głowę. – O Jezu… – powiedział z charakterystycznym szwedzkim akcentem. – Która godzina? – Jest sobota – powiedziała, uznawszy tę informację za bardziej istotną. Sięgnął po telefon leżący na podłodze przy łóżku, obok jego portfela i kluczy. Udogodnień w rodzaju zgrabnych stolików nocnych „dla niego i dla niej” w tym mieszkaniu nie było. Tylko w pokojach dziecięcych bardziej się postarała, choć i tam nie wszystko wyglądało jak powinno. Było za porządnie. Brakowało porozrzucanych zabawek i dziur w tynku od uderzeń kija do hokeja na rolkach i świetlnego miecza, śladów po nalepkach, które nie do końca dały się odkleić, uciążliwych plam po eksperymentach z bańkami mydlanymi i poprzewracanych puszek po coli. Krótko mówiąc, brakowało dzieci. To miejsce od początku traktowała jako tymczasowe – mieszkali wciąż na Fejøgade i tam toczyło się ich życie. Wstała i poszła do łazienki. Mała wanna z lat pięćdziesiątych, pożółkłe kafelki, a jeśli ktoś się uparł, żeby wcisnąć tu pralkę, musiał się liczyć z tym, że za każdym razem siadając na muszli klozetowej, będzie w tę pralkę uderzał kolanami. No, ale siedzieć w pralni późną nocą, żeby mieć na rano czyste ubranie – dziękuję bardzo. Been there, done that, jakby powiedziała Ida.

Kiedy się wysikała, przepłukała usta chloroheksydyną. Odkąd rok temu dostała ataku choroby popromiennej, często miała zapalenia jamy ustnej. Zresztą jak sama gorzko stwierdziła, jej odporność w ogóle nie była już taka jak dawniej. W przeciwnym razie Magnus pewnie nie leżałby teraz w jej łóżku. Lekarz i pielęgniarka. Błagam. Czy istnieje większy banał? Niedawno się rozwiódł. Podobnie jak ona. Przecież jesteśmy dorośli, bla, bla, bla. Nina doskonale zdawała sobie sprawę, że wcale nie chodziło o to, że byli dorośli. Chodziło o to, że oboje czuli się takbezgranicznie samotni, że jakakolwiekbliskość była lepsza niż nic. Kiedy przez drzwi łazienki usłyszała, jak sobotnia chrypa znika z jego głosu, a ton wyostrza się i nabiera profesjonalnego brzmienia, przeszedł ją dreszcz niepokoju. Szybko wypluła do umywalki niebieski jaknafta płyn, wyjęła pierwszą z brzegu koszulkę z kosza na brudy, naciągnęła ją na siebie i otwarła drzwi. Magnus właśnie się ubierał, wciąż przyciskając do ucha telefon. – W porządku – powiedział. – Nie, nie możesz jej podać więcej. Zaraz tam będę. – Chodzi o Rinę? – zapytała z dziwną pseudomatczyną troską. W Kulhuse było ponad dwieście innych kobiet i dziewcząt, a mimo to pierwszą, o której pomyślała, była Rina. – Próbowali jej wielokrotnie podawać bricanyl – powiedział – ale nadal rzęzi i hiperwentyluje się. Boże drogi, to naprawdę Rina. – Co się stało? – Wszystko – odparł. – No, jedziemy.

Natasza znajdowała się po niewłaściwej stronie jeziora i tylko jedno można było zrobić w tej sytuacji: zdobyć samochód. Dotarło to do niej poprzedniego wieczoru, a raczej poprzedniej nocy, bo do tego czasu zrobiła się prawie druga nad ranem, i nawet gdyby się odważyła pojechać pociągiem albo autobusem, to o tej porze nic już nie jeździło – w każdym razie nie tam, dokąd chciała dotrzeć. Była tak zmęczona, że bolały ją kości. Zwłaszcza w kolanach i goleniach dotkliwie czuła wszystkie przebyte na lodowatym mrozie kilometry i wiedziała, że wkrótce będzie musiała odpocząć. Większość domów wzdłuż drogi pogrążona była w ciemności i wydawało się, że za przysypanymi śniegiem żywopłotami nie ma żywej duszy. Skądś jednak dobiegała muzyka, podniesione głosy i pijackie pokrzykiwania. Za następnym rogiem zobaczyła trzech młodych mężczyzn oddających mocz pod jednym z żywopłotów wokół pobielonego domu, z którego światła i dźwięki roznosiły się po okolicy. Zatrzymała się w miejscu. Częściowo zasłonięta parkanem na rogu oparła się na chwilę o zimne, czarne jaksmoła deski. – Loooo lo-lo lo–loooo – zaryczał głośno jeden z sikających, fałszując bezlitośnie. – Loooo lo– lo lo–loooo… no dalej! Pozostali się przyłączyli, co z całą pewnością nie uczyniło ich śpiewu bardziej czystym. – Vi-rum! Vi-rum! Vi-rum! We are the champions, my friend… Natasza domyśliła się, że świętują jakiś sportowy sukces. Pewnie koszykarski. Nagle bowiem zauważyła, jakbardzo są do siebie podobni, czysto fizycznie: wszyscy mieli szerokie ramiona, ale przede wszystkim wszyscy byli wysocy i młodsi, niż z początku pomyślała, właśnie z powodu wzrostu. Z domu wyszedł jeszcze jeden chłopak. Wydawał się nieco spokojniejszy od sikających na żywopłot. Równie wysoki jak oni, lecz nieco szczuplejszy i jakby trochę bardziej nieporadny. Ciemne włosy wyglądały na wilgotne i sterczały mu na wszystkie strony, na nosie miał okulary. Za nim wyszła dziewczyna, chwiejąc się na wysokich obcasach, nad którymi zupełnie nie panowała. Była niemożliwie pijana, ramiączko różowej bluzki zwisało jej z ramienia. – Robbie, nie możesz teraz sobie iść! – zawołała piskliwym głosem. – Idę do domu – powiedział. – Dlaczego? Robbie, do cholery… przecież musisz… kurde, Robbie, nie bądź taki! Jeden z tych przy żywopłocie pośpiesznie zapiął rozporek i też próbował, podobnie nieskładnie, przekonywać Robbiego, żeby został, lecz Robbie zignorował ich oboje. – Na razie, chłopaki – powiedział i ruszył długim, w miarę pewnym krokiem w kierunku Nataszy. Dziewczyna stała i patrzyła za nim z rękoma skrzyżowanymi na piersi. – Robbieeeee… – zawołała płaczliwie, ale w tym momencie jeden z sikających objął ją ramieniem i zaprowadził z powrotem do domu.

Robbie szedł dalej chodnikiem, jakby jej nie słyszał. Natasza chciała się schować, żeby jej nie zauważył, zatrzymał się jednak przy ciemnoniebieskim samochodzie kilka metrów od niej. – Wow! – krzyknął jeden z tych, którzy pozostali przy żywopłocie. – Twój stary wie, że wziąłeś jego audi? – Pojechali na narty – powiedział Robbie – wracają dopiero w czwartek. Stał jeszcze chwilę z kluczykami w ręce, jakby wcale nie miał ochoty jechać, a pozostali bacznie go obserwowali. Dopiero kiedy ruszyli za kolegą i dziewczyną w stronę domu, otwarł drzwi samochodu. Był bardzo wysoki. Gdyby się zdecydowała go uderzyć, nie miałaby najmniejszych szans. Nigdzie też nie widziała kamienia ani niczego, czego mogłaby użyć. Ale on miał kluczyki. I samochód. Bez samochodu nie uda jej się dotrzeć do Kateryny. Bez samochodu nie uda im się uciec, a uciec muszą. W głowie znowu usłyszała głosy z parkingu przed budynkiem policji. Nie było w nich nic, co mogłaby rozpoznać, a w słowach, które padły, na pozór też nie było nic niepokojącego. „Nie. Dzisiaj. Rozumiecie?” Zwykłe słowa, same w sobie niegroźne – lecz wypowiedziane po ukraińsku. Na samą myśl o tym na nowo wezbrała w niej panika. Stanęła za lekko chwiejącym się chłopakiem i położyła rękę na jego dłoni, w której trzymał kluczyki. – No good – powiedziała. – No good to drive after drink. Zareagował z pewnym opóźnieniem, co wskazywało, że rzeczywiście jest pijany. Nie tak bardzo jak pozostali, ale jednak. Patrzył na nią, jakby próbował sobie przypomnieć, skąd się znają. Ona tymczasem wyjęła mu kluczyki z dłoni, szybko otwarła drzwi i usiadła za kierownicą. – Zaraz zaraz, czekaj… – Wsunął nogę w drzwi, żeby nie mogła ich zamknąć, i złapał za kierownicę. – Co ty wyprawiasz? Jadę, odpowiedziała w myślach. Jadę do Kateryny. On jednak najwyraźniej nie zamierzał jej na to pozwolić. – Robbie, bad for you to drive – powiedziała. – Let me. I take you home. Spojrzał na nią przez lekko zaparowane okulary. Imię zadziałało. Uznał, że muszą się znać, choć nie pamiętał skąd. I rzeczywiście był pijany, bardziej pijany, niż mu się początkowo zdawało. – Okay – rzekł powoli – you drive, ehm… – Kateryna – podpowiedziała, posyłając mu swój najbardziej olśniewający uśmiech. – Don’t you remember? It’s Kateryna. Nie zasnął w samochodzie, na co liczyła. Zamiast tego prowadził ją cichymi uliczkami dzielnicy willowej, coraz dalej od jeziora, które ją oddzielało od Kateryny, a na koniec kazał jej skręcić przed garażem przy żółtym ceglanym domu obrośniętym starym pnączem aż po sam dach. Gałęzie dużej brzozy białej tuż przy drodze uginały się pod ciężarem śniegu tak bardzo, że dotknęły dachu samochodu, kiedy wjechała na podjazd. Zgasiła silnik i spróbowała zostawić kluczykw stacyjce, ale Robbie był wciąż zbyt czujny i sam go wyjął. – Thank you – powiedział. I wtedy najwyraźniej wybiegł myślami nieco dalej niż drzwi własnego domu. – What about you? – zapytał. – How will you get home? Zmusiła się, by oderwać wzrokod kluczyków w jego ręce i spojrzeć mu w oczy. – Maybe you ask me to stay? – zaproponowała. Zdecydowanie nie czuła się atrakcyjna. Śnieg zmoczył jej włosy wiele razy, bluza pod puchową kurtką była przepocona i lepiła się pod pachami. Miała tylko odrobinę maskary na rzęsach – o ile nie spłynęła pod oczy, tworząc czarne cienie. Doskonale wiedziała, że obecnie

bardzo daleko jej do pięknej Nataszy, którą Pawło kiedyś przedstawiał wybranym przyjaciołom jako swoją „piękną żonę”. Wziął głęboki wdech wyraźnie zaskoczony, lecz już po chwili spod chłopięcej nieporadności przebił ton zadziwiająco szarmancki. – You are very welcome – powiedział. – This way, madame. – Kateryna – poprawiła go delikatnie – or you make me feel like an old woman. Obudziła się gwałtownie wiele godzin później, czując panikę krążącą w krwiobiegu. Bolała ją głowa, cała była zlana lepkim potem. Ale nie, to nie Michael leżał obokniej – to nie mógł być on, już nie. A miękka lekka kołdra, która otulała czystością jej nagie ciało, nigdy nie była nawet w pobliżu więziennej pralni. Czuła, że powoli się uspokaja. Było jasno. Rozmazane szare zimowe światło padało na stosy ubrań, buty do koszykówki, biurko niemal niewidoczne spod stosów książek i papierów, zielony dywan z wyrysowanymi na biało pasami udający boisko do kosza. Nie planowała zasnąć, wbrew sobie jednak, unoszona aksamitną falą rozkoszy, wpłynęła w czarną nieświadomość. Wezbrała w niej czułość na widok szczupłego chłopca, który leżał twarzą do poduszki i chrapał, jeszcze bardziej stracony dla świata niż ona. Dotyk drugiego człowieka. Człowieka, który nie włożył gumowych rękawiczek, żeby zbadać jej ciało. Człowieka, który nie zadawał bólu, lecz budził pożądanie. Kiedy ostatni raz czuła coś takiego? Od czasu Pawła ani razu. Nie musiała wcale iść z nim do łóżka. Kluczyki położył na stoliku w przedpokoju, obokdrzwi do toalety dla gości. Miała mnóstwo okazji, by je zabrać, ale nie skorzystała. Zamiast tego piła z nim kolejne szoty i piwa i całowała się z nim na kanapie, zachłannie międląc językiem, jakby znów była nastolatką. Jakby miała siedemnaście lat i dopiero co poznała Pawła. A teraz leżała w łóżku w jego pokoju i patrzyła na wielki plakat z wysokim jak słup telegraficzny amerykańskim koszykarzem, który najwyraźniej nazywał się Magic, i przypominała sobie jego biodro wbijające się w jej brzuch, uczucie ślizgania się spoconej skóry o skórę, jego pełne zapału poszarpane ruchy, trochę zbyt gwałtowne, trochę za mocne i za szybkie, a mimo to wystarczające, by zanurzyła się w zaskakująco ciemnym zatraceniu, które przeniosło ją w sen. Nie poruszył się, kiedy się od niego odsunęła i wyszła z łóżka. Przez chwilę stała naga i lekko oszołomiona na zielonym dywanie. Czuła się tak wyczerpana, że pragnęła jedynie z powrotem zanurzyć się w nicość obokciężkiego ciepłego ciała. – To na nic, kochana – wyszeptała, lecz głos, który usłyszała, nie należał do niej, tylko do Anny. Do sąsiadki Anny, jakją nazywała Kateryna, choć nie zawsze były sąsiadkami. – Czasami trzeba po prostu iść dalej. Krokza krokiem. Nie myśląc o tym za wiele. Chwilę nasłuchiwała, jednakże Anna w jej głowie tym razem nie miała nic więcej do dodania. A w rzeczywistości leżała pewnie i smacznie spała pod skośnymi ścianami sypialni parterowego domu na żółtym folwarku w sąsiedztwie domu Michaela. Natasza wciągnęła dżinsy, choć aż po kolana były sztywne od zaschniętej soli drogowej. Do włożenia bluzy nie była w stanie się zmusić. Zwinęła ją i wcisnęła do kieszeni kurtki, a z szafy Robbiego ukradła koszulkę i szarą bluzę z kapturem. Rękawy kończyły się pół metra poniżej jej dłoni, ale podwinęła je i szybko, nim zdążyły się rozwinąć, włożyła puchówkę. We are the champions of the world… Zamarła, gdy głos Freddy’ego Mercury’ego zabrzmiał nagle z drugiej strony łóżka. Komórka Robbiego. Leżała na podłodze przy biurku, obokjego spodni. We’ll keep on fighting to the end… Poderwała ją i gorączkowo wcisnęła „odrzuć”. Robbie ani drgnął. Na szczęście nie tak łatwo

wyrwać wojownika ze snu. Schowała komórkę do własnej kieszeni, napisała wiadomość na bloku, który leżał na biurku, i położyła go obokpoduszki. Potem zeszła na dół. Kluczyki nadal leżały na stoliku. Wzięła je. W kuchni otwarła lodówkę i wypiła pół litra mleka, nie odrywając kartonu od ust. Szybko omiotła wzrokiem pozostałe półki. Zabrała ciemny chleb i dużą tabliczkę czekolady. Cztery albo pięć kostek zjadła od razu. Eksplozja słodyczy z roztapiającej się w ustach czekolady natychmiast zasiliła wyczerpane zasoby energii. Resztę dokładnie owinęła folią aluminiową – będzie dla Kateryny. Spojrzała na zegarek nad zlewem. Było po dziesiątej, najwyższa pora ruszać dalej. Kateryna czeka zaraz za jeziorem. A ona ma samochód. Nim wyszła, z szuflady wyjęła nóż.

Ukraina, 1934 – Nie bierz tego. Jest jeszcze niedojrzały. Olha spojrzała z wściekłością na Oksanę, która poszła za nią do ogrodu i stała teraz na rozstawionych nogach z irytująco dorosłą zmarszczką na czole. Jak zawsze musiała się wtrącić, i to właśnie teraz, kiedy Olsze pozwolono przynieść arbuza na podwieczorek, jeśli tylko znajdzie taki, który będzie już dobry. Skoro to ona, Olha, pomagała matce przekopywać ziemię i wkładać w nią brązowe nasionka jedno po drugim, to chyba również ona powinna decydować, kiedy pierwszy arbuz jest dość dojrzały, prawda? Oksana może sobie być dwa lata starsza, ale to nie znaczy, że jest mądrzejsza. A w każdym razie nie ona będzie o tym decydować! By jej udowodnić, że ma rację, Olha szybko się schyliła i mocno zapukała w skórę największego arbuza, podobnie jak robiła matka. O tak. Rozległ się ciężki głuchy odgłos i Olsze wydało się, że niemal widać, jak przez skórę przebija czerwony miąższ. Ciężki, słodki i soczysty. Jej usta wypełniły się śliną. – A z drugiej strony? Oksana lekko odsunęła Olhę i uderzyła w arbuza od spodu, tam gdzie był żółty i brudny od ziemi. Dźwięk był płaski i drewniany. – Widzisz? – powiedziała Oksana poważnym głosem. – Będzie dobry dopiero za parę dni. – Mam to gdzieś – powiedziała Olha zdenerwowana. – Na pewno da się go zjeść już dzisiaj, a poza tym mama powiedziała, że to ja mam zdecydować. Oksana znowu zmarszczyła brwi. – Mów ładnie – pouczyła siostrę. – Wyrażasz się jak chłopak. Przecież lepiej poczekać i zjeść arbuza, kiedy będzie pyszny. Tylko psy i chłopcy, i to mali chłopcy, nie mogą się powstrzymać, żeby nie zjeść tego, co się im postawi przed nosem. Jeśli ktoś ma choć trochę rozumu, czeka z kopaniem kartofli, aż będą duże, i nie je jabłek, kiedy są małe, zielone i kwaśne. Olha pokręciła głową i nagle przypomniała jej się Maszka, która w zeszłym roku miała młode i aż do października grzebała w kompostowniku, szukając czegoś do jedzenia. Olha dostała raz od matki lanie za to, że się wymknęła i zostawiła psu kawałek ciemnego chleba. Potem Maszka musiała radzić sobie sama, jedząc tylko myszy i szczury. Maszka nie mogła czekać, aż kartofle będą większe, a raczej aż myszy przytyją. Zaraz po Bożym Narodzeniu zniknęła i ona, i jej szczeniaki z tylnego ganku i nietrudno było się domyślić, co się z nimi stało, bo akurat w tamtym czasie przez wieś przechodził element zdeklasowany. Włóczędzy trupimi palcami sięgali po wszystko, co było jadalne na ich drodze. Zdzierali korę z drzew, strącali wróble z nieba, jedli nawet ziemię. Olha się wzdrygnęła. Biedna Maszka. Ona też pod koniec wyglądała jak chodzące psie truchło, więc może to jednak dobrze, że skrócono jej cierpienie. Ale jednak. Oksana nie pozwalała mówić o nich źle – nie w ten sposób. Oni starali się jedynie przetrwać. Za wszelką cenę – jak wszyscy. Olha wzięła arbuza i zawzięcie zaczęła go obracać, aż z cichym trzaskiem oderwał się od łodygi. – Moim zdaniem jest dojrzały. Oksana westchnęła tylko, dając Olsze do zrozumienia, że zachowuje się jak dzieciak,

podczas gdy ona jest niesamowicie dorosła, mimo wszystko jednak szybkim krokiem ruszyła za Olhą w stronę osłoniętej werandy, gdzie matka już zagrzała wodę w samowarze. Wzięła od nich arbuza i największym nożem, jaki mieli, przekroiła owoc na pół na desce i ani słowem nie zająknęła się, że jest niedojrzały. Olha posłała Oksanie triumfujące spojrzenie, lecz Oksana tylko się roześmiała i przyjacielsko pociągnęła Olhę za warkocze. To właśnie w Oksanie było dziwne – czasami zachowywała się jak dorosła, choć wcale taka nie była. A kiedy indziej była po prostu Oksaną, tak jak teraz, gdy podniosła małego Kolę z surowych desek werandy i zaczęła tańczyć, trzymając go na rękach, jakby w jej głowie grał cały zespół bałałajkarzy. Kola wykręcał swoje chude czteroletnie ciałko, próbując się uwolnić. Był poważnym chłopcem – nawet kiedy się śmiał, wyglądał na swój sposób poważnie, jakby nie do końca wierzył, że cokolwiek może być śmieszne. Za to Oksana uśmiechała się promiennie jak słońce i zdaniem Olhy była piękna, mimo że niedawno wypadły jej dwa zęby po bokach, a nowe wyrastały trochę krzywo. Miała dziesięć lat i była o szerokość dłoni wyższa od Olhy, ale zęby i tak wyglądały na za duże dla jej wąskiej twarzy. Jej oczy były niebieskie jak chabry. Matka zdjęła Koli bluzę i podkoszulek, żeby sok z pierwszego w tym roku arbuza nie poplamił mu ubrania. Olha dostała drugi kawałek i już miała wbić w niego zęby, kiedy dotarło do niej, że coś jest nie tak. – Nie czekamy na tatę? – Skoro nie wrócił do domu na podwieczorek, niewiele możemy na to poradzić – odparła matka. Usta zrobiły jej się wąskie, choć nadal się uśmiechała. – Niedługo przyjdzie. – Ale… – Oksana też zawiesiła rękę nad półmiskiem. – Mogę przecież pobiec do biura i zawołać go. – Nie, nie trzeba – powiedziała matka, lekko szarpiąc bluzkę i wachlując się nią, żeby dać skórze pooddychać. – Na pewno za chwilę będzie. Coś naprawdę było nie tak. Odkąd Olha pamiętała, pierwszego arbuza zawsze jedli razem – wszyscy. Kiedy mieszkali w mieście, było to prawdziwe święto. Ojciec odkrawał kolejne kawałki i żartował, rozdając im je po kolei: „Ten będzie dla jej wielmożności księżniczki” albo: „A ten dla najpiękniejszego kwiatuszka na łące”. Olha poruszyła się niespokojnie, lecz nadal nic nie mówiła. Był to jak dotąd najcieplejszy dzień lata. Ubrania kleiły się do skóry i drapały, jeszcze bardziej zaogniając ślady po ukąszeniach cholernych pluskiew, które i jej, i Koli nie dawały nocą spać. Mama zmieniła siano w siennikach, wygotowała pościel, a w łóżka wtarła naftę, ale w ciemności i upale pluskwy gryzły nadal, doprowadzając Olhę do szału. Z jakiegoś powodu Oksana nie była dla nich aż tak pociągająca. Olha podrapała się po szyi i spojrzała niepewnie na siostrę. Najlepiej by było, gdyby ojciec też przy tym był, ale wielkie słodkie kawałki arbuza kusiły nieznośnie. Co do tego Oksana miała rację – Olha nie umiała czekać. Sięgnęła do półmiska i wzięła gruby kawałek. Był tak soczysty, że sok spływał jej po palcach, a kiedy odgryzła pierwszy kęs, okazał się tak cudownie słodki, że na chwilę zapomniała o wyrzutach sumienia. Dziś mama może sobie sama jeść czarny chleb, ogórki kiszone i popijać herbatę z tymianku, a Oksana może sobie patrzeć oburzonym wzrokiem, ile tylko zechce. Olha odgryzła jeszcze kawałek. – Jak małe dziecko – rzuciła Oksana pogardliwie. – Ja czekam na tatę. Olha pokazała Oksanie język i kopnęła ją pod stołem, a mama wyjątkowo nic nie

powiedziała. Wzięła także kawałek arbuza i pochylona nad stołem ostrożnie wypluwała czarne dojrzałe pestki na kawałek gazety. Trzeba je będzie wysuszyć i schować. Potem przysunęła Oksanie talerz z ogórkami. – Zjedz. Oksana pokręciła głową i rzuciła okiem na drogę. Coś było bardzo nie tak. Niepokój zakradł się w nią głęboko i ściskał jej żołądek. Olha miała wrażenie, że matka emanuje w tej chwili jakąś czarną ponurą energią. Jak podmuch wiatru, który tuż przed burzą nagle wzbija kurz z ziemi. Z domu Petrenków po drugiej stronie poletka z kapustą do Olhy dobiegł stłumiony śmiech i głos Wołodymyra, który wołał coś do Jany. Poza tym w ciężkim, upalnym popołudniowym powietrzu panowała całkowita cisza. – Gardzisz jedzeniem? – powiedziała matka pobladła z wściekłości. – Jedz albo obiecuję ci, że ty też pójdziesz dziś spać głodna. Twój ojciec dziś pije herbatę gdzie indziej. Przerażenie pojawiło się na twarzy Oksany. Matka rzadko się wściekała, lecz kiedy już do tego dochodziło, potrafiła nawet uderzyć. A dłonie miała twarde i suche jak drewno. Teraz wstała gwałtownie i zaczęła z furią zbierać jedzenie ze stołu. Kola szybko porwał jeszcze dwa duże kawałki arbuza i uciekł ze swoim łupem na koniec ogrodu. Olha jak skamieniała siedziała dalej przy stole, patrząc na matkę, i jakaś dziwna ukryta wiedza zaczęła powoli wypływać ku powierzchni jej świadomości. W pierwszych dniach wiosny często w środku nocy budziły ją kłótnie rodziców. Zawsze kiedy się kłócili, zamiast krzyczeć, szeptali, dlatego brzmiało to jak podniecone szmery w ciemności. Matka zawsze powtarzała, że wolałaby zostać w Charkowie, gdzie ojciec miał etat w fabryce i był poważanym członkiem partii. Tam żyło się pewniej i bezpieczniej. Nawet podczas Wielkiego Głodu mieli chleb na stole, a nawet odrobinę cukru, soli i warzyw. Powrót na wieś był samobójstwem, mówiła, ale nawet kiedy zaczynała płakać, ojciec obstawał przy swoim. Partia poprosiła go, żeby przejął nadzór nad kołchozem, bo ludzie we wsi go znali, a w dzieciństwie poznał trochę pracę na roli. A partia miała moc większą niż łzy matki, to wiedziała nawet Olha. Ojciec kochał partię i kochał swój kraj, i był gotów zrobić wszystko, aby ludziom żyło się lepiej. Chciał własnymi rękami budować lepszą przyszłość. Olha trzymała stronę matki, a Oksana oczywiście stronę ojca – jak zawsze. I ojciec ostatecznie postawił na swoim. Matka otarła łzy, w milczeniu spakowała ich rzeczy i ruszyła za nim do wioski, w której oboje się wychowali. Do Mykołajiwki przyjechali jesienią, tuż po żniwach, i Olha znienawidziła to miejsce od pierwszego wejrzenia. Połowa domów stała pusta, w ich martwych oknach trzaskały drewniane okiennice, wokół walały się powyłamywane deski i krokwie. Większość drzew wzdłuż drogi wiodącej przez środek wsi ścięto, a te, które zostały, były połamane i martwe jak domy wokoło. Jedynie dwie topole przed urzędem sielsowietu wciąż stały dumne i szeleściły na wietrze srebrnymi liśćmi. Nieliczni napotkani na drodze ludzie byli wychudzeni, zabiedzeni i ubrani w warstwy szmat i dziurawe kaftany. Olha pomyślała, że nawet ojciec wyglądał na przerażonego, ale powiedział tylko, że jest już po żniwach. Potworne historie o Wielkim Głodzie wkrótce staną się właśnie tym: historią. Same zobaczą, że niedługo wszystko się zmieni. Oksana mu wierzyła, Olha jednak poczuła ucisk w brzuchu i miała ochotę wcisnąć twarz we własną klatkę piersiową, by na to nie patrzeć. Pierwsza zima okazała się tak ciężka, jak się obawiała matka, bo choć ojciec pełnił funkcję przewodniczącego kołchozu, a zbiory w tym roku były dobre w porównaniu

z rokiem poprzednim, racje chleba przydzielano żałośnie skromne. Oksana z dumą tłumaczyła, że ojciec nie chce dla swojej rodziny więcej, niż otrzymują zwykli robotnicy, ale raz przyniósł do domu ziemniaki i garnek cuchnącej wieprzowiny, które kupił na wolnym rynku. Jedli to cały miesiąc. Było coraz gorzej. Nawet solone mięso nie mogło całkowicie zaspokoić głodu i ukoić tępego bólu pod żebrami. Najgorsza zaś była wiosna. Świat wokół rozkwitał, a ich głód wyniszczał bardziej niż kiedykolwiek. Wszystko to nie było wyłącznie winą ojca – tyle Olha potrafiła zrozumieć. Zresztą gdy tylko przyszedł pierwszy ciepły letni miesiąc, sytuacja nieco się poprawiła. Lecz matka wciąż często płakała, stale się kłóciła, była wychudzona, wyczerpana i szara na twarzy, mimo że słońce dobrze już przygrzewało i od ponad miesiąca można było zbierać pierwsze ziemniaki. Wypadły jej dwa zęby u dołu i miała tam czarne dziury, prawie jak Oksana. Dopiero teraz do Olhy dotarło, że w wiosennych kłótniach rodziców wcale nie chodziło o tęsknotę matki za Charkowem i jej obawy, że na wsi będą głodować i marznąć. Ojciec pił herbatę gdzie indziej. Olsze stanął przed oczami obraz ojca przy tartaku w towarzystwie uśmiechniętej pulchnej kobiety, a zaraz po nim szeroko uśmiechnięta gęba Serhija ze szkoły. Serhij był roznosicielem wszy i śmierdział jak mały świniak, którym był w istocie. – Jak ci się podoba wdowa Swetłowa? – zagadnął. – O co ci chodzi? – Lubisz ją? Olha wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty rozmawiać z Serhijem, który miał siedem lat i żal było na niego patrzeć, bo wyglądał ohydnie z wielkimi bliznami po czarnej ospie na czole. – W każdym razie twój ojciec ją lubi – powiedział i wykonał szybki ruch, wsuwając i wysuwając palec wskazujący jednej ręki w otwór z palca wskazującego i kciuka drugiej. Olsze wydało się to bardzo niepokojące, choć wtedy nie rozumiała, co to może znaczyć. Teraz sens tamtej rozmowy uderzył w nią z siłą gromu, który parzył ją w policzki i rozlewał się w dole brzucha. Dla wdowy Swetłowej zima była łagodniejsza niż dla matki. Ona nie miała dzieci i była młodsza. Dużo młodsza, miała okrągłe policzki i szerokie białe zęby, a w nich ani jednej pustej szpary. Oksana siedziała ze spuszczoną głową i wydłubywała drzazgi ze stołu. Pewnie się boczyła, bo nie zjadła arbuza, ale sama tego chciała. – Widzisz, co zrobiłaś? – syknęła Olha. – Zdenerwowałaś mamę. Oksana wzruszyła ramionami. Uciekała wzrokiem, a oczy miała zamglone od łez. – Jesteś jak dziecko – powiedziała tylko. – Nie umiałabyś na nic zaczekać, choćby od tego zależało twoje życie.

– Magnus, do cholery – syknęła Nina, ale Magnus jechał dwadzieścia pięć metrów przed nią i nie mógł słyszeć jej wściekłych napomnień. Kręta leśna droga wiodąca do Kulhuse nie zajmowała wysokiej pozycji na liście priorytetów lokalnych służb odśnieżania i z każdym świeżym opadem zwężała się coraz bardziej, a zaspy po obu stronach rosły coraz wyżej. Magnus bez trudu osiągał dozwolone tu 60 kilometrów na godzinę, jadąc spokojnie jak przystało na wieloletniego kierowcę volva na autoryzowanych oponach zimowych, ale jej nissan micra, przechodzący aktualnie kryzys wieku średniego, ślizgał się na zakrętach, jakby słowo „przyczepność” nie było mu znane. Micra była wyjściem awaryjnym. Miała niemal piętnaście lat, oderwaną klamkę po stronie pasażera, a drążekzmiany biegów wracał na środek, jeśli się go porządnie trzepnęło. Ktoś niezbyt fortunnie ozdobił żółte jak curry drzwi zielonymi paskami wyścigowymi, zapewne próbując rozpaczliwie nadać autu odrobinę charakteru. To nie był samochód marzeń – to był samochód, na jaki było ją stać, bo nie mogła nie mieć samochodu. Transport miejski dojeżdżał do Kulhuse z rzadka, a po 21.00 nie dojeżdżał wcale, za to nocne zmiany były nieodłącznym elementem pracy pielęgniarki w instytucji, której oficjalna nazwa brzmiała Ośrodek Czerwonego Krzyża w Furesø. Przednie koła micry szurały bezradnie na czarnym lodzie i Nina z wszystkich sił starała się opanować odruch, by wcisnąć hamulec. Samochód bokiem prześlizgnął się na zakręcie i gdyby wrócił w koleinę sekundę później, wjechałaby w zaspę. Puściła sprzęgło i zaczekała, aż samochód zwolni. Widziała, jak tył volva znika za następnym zakrętem. Może powinni byli po prostu pojechać oboje jego samochodem, lecz wtedy byłby kłopot z drogą powrotną, a poza tym nie mieli ochoty ogłaszać całemu światu swojego… romans brzmiał źle, ale związekjeszcze gorzej… swojej wzajemnej pomocy w kojeniu bólu samotności. Może więc rzeczywiście dobrze zrobili, przyjeżdżając oddzielnie, choć w tej chwili adrenalina ściskała jej żołądek i powolne prześlizgiwanie się po jezdni wydawało się całkowicie wbrew naturze. Natasza uciekła. To nieprawdopodobne, niemniej możliwe. Służby więzienne uznały, że być może będzie chciała się dostać do Riny, więc do Kulhuse przyjechała policja. Zasadniczo służbom nie można tu nic zarzucić, lecz najwyraźniej udało się przy tym wywołać u dziewczynki najgorszy atak paniki i astmy, odkąd przyjechała do obozu. Nina doskonale rozumiała, dlaczego Magnus tak się śpieszył, sama jednak mogła tylko kląć z bezsilności nad ułomnością swojej micry. Niech to szlag! Kiedy w końcu wtoczyła się na parking przed głównym wejściem do obozu, od razu zauważyła dwa niemal identyczne granatowe mondeo kombi. Aż dwa – zatem prawdopodobnie co najmniej czterech ludzi. Gdy idzie o zatrzymanie samotnej matki o innym pochodzeniu etnicznym skazanej za usiłowanie morderstwa, władze najwyraźniej nie zamierzają wymawiać się brakami personalnymi, pomyślała Nina gorzko. Samochody nie miały wprawdzie napisu

„Policja” z boku, ale to było najzupełniej zbędne. Czy naprawdę myślą, że Natasza jest na tyle głupia, by chodzić po terenie ośrodka w czasie, kiedy tu stoją? Policjanci często tu zaglądali i Natasza tak samo dobrze jak reszta mieszkańców ośrodka wiedziała, jakimi przyjeżdżają samochodami. Z drugiej strony zaatakowanie policjanta kostką brukową również nie było szczególnie rozważnym posunięciem. Ninie trudno było uwierzyć, że Natasza zrobiła to, co pośpiesznie przekazał jej Magnus, kiedy biegli do swoich samochodów. Oczywiście można było ją sprowokować do agresji – tak naprawdę każdy jest do niej zdolny. Jednakże kiedy dźgnęła narzeczonego nożem myśliwskim, wcześniej to on miesiącami się nad nią znęcał. Zaatakowała go dopiero wtedy, gdy go przyłapała, jak dobierał się do Riny. Potem przez cały czas spędzony w Vestre pozostawała niemal niepokojąco opanowana i bierna. Aż do teraz. – Co cię do diabła napadło? – mruknęła Nina do siebie, brnąc chodnikiem tylko z grubsza odśnieżonym do niewielkiego budynku mieszczącego klinikę. Coś musiało ją wyprowadzić z równowagi, ale co? Tupiąc mocno w metalową kratę przed wejściem głównym, próbowała otrzepać buty ze śniegu. Zlodowaciałe grudki z całego tygodnia powciskały się w kratki i strząsanie śniegu przypominało raczej wycieranie nóg w wielką górę kostek lodu. Za to kiedy otwarła drzwi, ciepło ze środka uderzyło w nią jak młot. Magnus stanowczo nie godził się na żadne oszczędności w tym względzie. „Ludzie, którzy tu przychodzą, są chorzy albo ranni i przerażeni – odpowiedział na protesty przewodniczącego rady ośrodka do spraw oszczędzania energii – więc do ciężkiej cholery, niech przynajmniej nie marzną!” Znalazła Rinę na wpół leżącą na łóżku w końcu gabinetu lekarskiego. W kącie przy szafce siedział agresywnie wyglądający gładko ogolony młody mężczyzna w bluzie z kapturem, która wyglądała na nim bardziej jak strój sportowy niż codzienny. Usiadł tak, aby przez okno nie było go widać, i Nina się domyśliła, że przyjechał jednym z mondeo. Kiedy weszła do gabinetu, na chwilę wzmógł czujność, ale zaraz wrócił do pozycji wyczekiwania, najwyraźniej uznawszy, że chociażby z powodu wieku i wyglądu jest raczej niegroźna. – Witaj, skarbie – powiedziała Nina i ścisnęła bezwładną, trochę zbyt zimną dłoń Riny. – Tym razem naprawdę nie najlepiej z tobą. Coś w wąskiej twarzy drobnej ośmiolatki przypominało Ninie małe gimnastyczki z Europy Wschodniej z lat siedemdziesiątych: Olhę Korbut, Nadię Comăneci i inne, których nazwisk zapomniała. Nie na szeroko uśmiechniętych zdjęciach z podium, lecz na tych, na których przed wykonaniem układu dziewczynki skupiały się ze zbyt dorosłą jak na swój wiek powagą, z podkrążonymi oczami i śmiesznymi kucykami rażąco kontrastującymi z zapadniętymi policzkami i cierpieniem wymalowanym na twarzach. Rina, podobnie jakjej matka, miała jasne włosy – gęste, w kolorze ciemnego blondu i bez najmniejszego śladu loków czy fal. Teraz były zaczesane do tyłu i przytrzymane jasnoniebieską opaską jak ta, którą miała Alicja z Krainy Czarów. Czasem jednak można było mieć wrażenie, że Rina czuje się, jakby przez króliczą norę trafiła do świata równoległego, to najwyraźniej ten świat nie miał dla niej nic z baśni. Wciąż z trudem łapała oddech, a popękane naczynka wokół półprzymkniętych oczu pokazywały, jak bardzo musi walczyć, by dostarczyć dość tlenu udręczonym oskrzelom. Ale nie z powodu stanu fizycznego Riny serce Ninie się ścisnęło, jakby było czymś innym, mądrzejszym niż zbudowana z mięśni pompa. – Skarbie… – powiedziała tylko, usiadła koło niej i przytuliła ją. Nawet w najlepszych dniach lęk niczym lądolód zalegał w Rinie tuż pod cienką warstwą dziecięcej ufności w świat dorosłych. Teraz przepadł bez śladu. Jej szczupłe ciało nie reagowało na kontakt. Pozwalało Ninie sobą

poruszać i przenosiło odpowiednio ciężar, lecz nie miało to nic wspólnego z bliskością. Przyszedł Magnus, pośpiesznie się przebrawszy i ze stetoskopem w ręce. Tuż za nim weszła Pernille, która miała akurat nocny dyżur. – Musiałam parokrotnie podawać jej tlen – powiedziała. – Jej przepływ szczytowy nadal nie jest zadowalający, zresztą… sam widzisz. Magnus krótko skinął głową. – Cześć, Rina – zwrócił się do małej. – Pozwól, że posłucham twoich płuc. Rina w odpowiedzi zerknęła tylko w bok, Nina musiała więc obrócić ją w połowie, żeby Magnus mógł ją zbadać. – No dalej, Rina, przecież wiesz, co robić. Głęboooki wdech. Rina oddychała dalej w tym samym bolesnym rytmie, lecz Magnus nie próbował jej upominać. Przeciwnie – pochwalił ją, jakby zrobiła to, o co prosił. – Świetnie. A teraz z drugiej strony. Wciąż żadnej reakcji, żadnego znaku, że Rina uczestniczy w badaniu inaczej, niż biernie mu się poddając. Nina delikatnie przyciągnęła ją do siebie, żeby Magnus mógł przyłożyć stetoskop do jej piersi. Ponad jasną głową dziewczynki Nina złapała jego spojrzenie. – Słyszę wyraźnie, że jest lepiej – powiedział w równym stopniu do Niny jak do dziecka. – Chcesz, żeby Pernille przyniosła ci loda? Rina uwielbiała lody i mogła je jeść przez cały rok, dlatego lody stały się symboliczną nagrodą za rozmaite badania, zwłaszcza za te, które wymagały pobierania krwi, albo za inne, w których trzeba było ją kłuć igłą. I rzeczywiście dziewczynka na moment uniosła głowę, przez chwilę rozważając ofertę. Ostatecznie jednak z powrotem ją opuściła, pokręciwszy nią raz przecząco. – Jadłaś śniadanie? Znów nieznaczne zaprzeczenie głową. – Nie chciała nic jeść – powiedziała Pernille. – Nawet lodów. Magnus usiadł na krześle obokłóżka, żeby mieć twarz mniej więcej na wysokości oczu dziecka. – Posłuchaj, Rino. Dla twojego ciała oddychanie to wyjątkowo ciężka praca. Taka jak zagranie dziesięciu meczów w piłkę jeden po drugim, rozumiesz? Dlatego musisz być dla niego miła i dobrze je karmić, nawet jeśli tobie się wydaje, że nie masz ochoty nic jeść. Wydawało się, że jego słowa nie robią na niej żadnego wrażenia. – Rino, jeśli nie będziesz jadła, będziemy musieli zatrzymać cię w klinice – powiedziała Nina. – Nie wolałabyś wrócić do pokoju? Policjant chrząknął za szafką. – Najlepiej żeby była tam, gdzie jest zazwyczaj – powiedział. Nina spojrzała na niego, czując, że gdzieś w dole brzucha tli się w niej gniew. – Najlepiej? – zapytała. – A niby dlaczego? – Żeby matce łatwiej było ją znaleźć. Gniew buchnął w niej jasnym płomieniem i tylko przez wzgląd na Rinę zdołała go opanować. Czy on nie widzi, że ma przed sobą dziecko? Chore udręczone dziecko, a nie idealną przynętę, którą można włożyć do pułapki zastawionej na jej matkę? – O tym zdecydują względy medyczne – powiedział Magnus bardzo ostrym tonem – a to ja jestem lekarzem. Rina znów podniosła głowę – nagle wydawała się bardziej przytomna i żywsza niż w którymkolwiekmomencie, odkąd Nina weszła do gabinetu. – Chciałabym loda – powiedziała. Boże drogi, pomyślała Nina. Żeby matce łatwiej było ją znaleźć. Tylko to Rina usłyszała

i zrozumiała. A jeśli Natasza rzeczywiście się tu pojawi? I jeśli policja aresztuje ją na oczach małej? Nie miała nawet odwagi pomyśleć, jak coś takiego wpłynęłoby na delikatną równowagę dziecka i na jej poczucie rzeczywistości w krainie antybaśni, do której trafiła. Spojrzała na Magnusa i wiedziała, że pomyślał o tym samym. Nic jednak nie mogli zrobić – nie mogli się nawet spokojnie naradzić, skoro Rina ich słyszała. – Truskawkowego czy czekoladowego? – zapytała Nina. Kiedy dziesięć minut później szła z Riną przez oblodzony asfaltowy plac, który był kiedyś placem manewrowym tutejszych koszar, w ślad za nimi ruszyła dwójka ludzi z mondeo, choć zachowując dyskretny dystans, który miał chyba sprawiać, żeby wyglądali na przypadkowych cywilów. Rina trzymała Ninę za rękę, mimo że normalnie już tego nie robiła. W drugiej ręce ściskała truskawkowego loda na patyku, którego posłusznie lizała co cztery, pięć kroków. Przynajmniej jej oddech nie wydawał się płytszy przez to, że się poruszała, chociaż było tak zimno, że drapało nawet silniejsze płuca Niny. Pernille zrobiła co należało – podała bricanyl, a potem prednizolon, mierzyła napowietrzenie i próbowała uciszyć panikę dziewczynki. Fizycznie stan małej się poprawiał. Lecz teraz Ninę znacznie bardziej martwiło, co się dzieje w jej dziecięcej głowie. Pomiędzy barakami Rina nagle się zatrzymała i lekko szarpnęła dłoń Niny. – Co się stało? – On nie żyje – powiedziała Rina. Nina stała przez chwilę, zanim udało jej się nadać swojemu głosowi spokojny, zwyczajny ton: – Kto? – Tata Mikke. Tata Mikke? Chodziło jej o Michaela Vestergaarda? – Dlaczego taksądzisz? – Takpowiedzieli. Policjanci. Po otwartej przestrzeni placu szalał zimny wiatr. Ostre jak igły płatki, które były raczej lodem niż śniegiem, wbijały się w policzki i czoło. Nina nagle poczuła się jak na arktycznej pustyni, zlodowaciałej i odizolowanej od wszystkiego, nieskończenie odległej od ciepła, bezpiecznego schronienia i ludzkich osad. Rina stała obok i wpatrywała się w truskawkowego loda z takim skupieniem, jakby był zadaniem, które sama sobie wyznaczyła. W jej głosie nie było śladu płaczu – był pozbawiony wszelkich emocji, lecz Nina nie dała się nabrać. Zerknęła na zegarek – była 12.31 – a potem na ciemne jak granit niebo i przez myśl przemknęła jej pozornie nieistotna refleksja, że taka pogoda nie sprzyja lataniu. Dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, dlaczego o tym pomyślała. Z reguły kiedy człowiek znalazł się w ciemnej dziurze pośród wojny bądź kataklizmu, a sytuacja z rozpaczliwej na jego oczach zmieniała się w beznadziejną, ratunek nadchodził właśnie z nieba. Jeżeli Rina czegoś nie przekręciła, dawny narzeczony Nataszy nie żył. Człowiek, którego wcześniej próbowała zabić nożem myśliwskim. I stało się to po tym, jak Natasza znalazła się na wolności, uderzywszy policjanta w głowę kostką brukową. – Rino… – Obaj nie żyją – powiedziała Rina i z determinacją liznęła loda. – Tata Mikke i tata. Dobry Boże – tata Mikke i tata? Do Niny dotarło, że nic nie wie o biologicznym ojcu Riny. Może zbyt pośpiesznie przykleiła Nataszy etykietkę samotnej matki z Ukrainy. – Jesteś pewna, skarbie? – zapytała ostrożnie.

– Tak powiedzieli. – Głos Riny nagle stał się cichszy. Jak się okazało, nie dlatego, że nie była pewna tego, co mówi, lecz dlatego, że to, co miała powiedzieć, naprawdę wstrząsnęło jej światem. – Powiedzieli, że mama to zrobiła. – Mama? – Tak. Że mama ich zabiła. Obu. Nagle Nina zrozumiała, dlaczego dwoma mondeo przyjechała ekipa we wzmocnionym składzie. Osoba, na którą policjanci polowali, nie była samotną kobietą poszukiwaną za niezbyt skuteczną próbę morderstwa. Ich zdaniem Natasza była podwójną morderczynią. Nina nagle bardzo wyraźnie poczuła dotyk ręki Riny we własnej dłoni, jej drobne palce lekko drżały zarówno z zimna, jak ze strachu i dlatego, że była wciąż pod wpływem leku na astmę. Zupełnie inaczej leżała w jej dłoni ręka Antona – mocna, bardziej kanciasta i przeważnie brudniejsza. Anton był teraz u Mortena, w mieszkaniu na Østerbro. Może jedli naleśniki – Morten czasem je smażył, kiedy miał czas, nie był zmęczony i w dobrym humorze. Może nadal siedzą przy stole w kuchni, Morten pozwolił sobie na jeszcze jedną filiżankę kawy i właśnie w tej chwili rozmawia z Idą o muzyce, a ceratowy obrus w kratkę coraz gęściej pokrywają plamy od upapranych marmoladą palców Antona. Brakowało tam jedynie jej, Niny. Nie jestem pewna, czy potrafię to znieść, pomyślała. Nie do końca wiedziała, czym jest owo „to”, lecz miała poczucie, jakby wojna rozpętała się na nowo, a ona była zbyt zmęczona, za stara i nie dość uzbrojona, by ponownie stawać do walki. Tak, rzeczywiście dobrze by było, gdyby w tej chwili zjawił się ktoś i uratował nas. Rina lekko ścisnęła ją za rękę – tym razem po to, żeby poszły dalej. – Zimno mi – powiedziała. – To prawda, ochłodziło się – przyznała Nina. – Chodźmy do środka. W pewnej odległości od nich dwaj mężczyźni z mondeo również się zatrzymali, a teraz ponownie ruszyli w ślad za nimi. Czy był wśród nich ten, który powiedział, że „tata Mikke” nie żyje? I że Natasza go zabiła? Jak mogli powiedzieć coś takiego przy Rinie? Jedno było pewne: z ich strony nie ma co oczekiwać ratunku. W takim razie skąd się go spodziewać?