Oli Kleszcz
za pomoc w przechadzce po niewidocznym świecie
Prolog
Potem pamiętała tylko, że minął ją jakiś mężczyzna. Nie pamiętała jaki, bo kucała,
zbierając pomidory, które turlały się po nierównym chodniku, każdy w swoją stronę. Oglądała je
i macała z osobna, od czasu do czasu zerkając z niepokojem na żylaki, które coraz grubszymi
meandrami wiły się jej po nogach. Poobijane pomidory włożyła z powrotem do pękniętej
foliowej torby. Zawiązała ją na supeł i wzięła w obie ręce, tak by już jej nie upuścić. I nie
upuściła, gdy usłyszała pierwszy strzał, gdzieś za rogiem. Nawet nie drgnęła. Przy drugim huku
pomidory wyleciały jej z rąk i rozkwasiły się na chodniku czerwoną, żelowatą breją. Potem wiele
razy pytano ją o tego mężczyznę, na którego przecież nawet nie spojrzała. Przez moment jej się
zdawało, że miał skarpetki w różnych kolorach, jedną chyba rudą, a drugą czarną, ale później nie
była już tego taka pewna.
Potem, gdy śniła, wiele razy powracał do niej ten sam widok – gdy idzie, spieszy się,
mówi, jak iść, cały czas trzymając ją za rękę. Jak zawsze. A później ją puszcza na sekundy,
zwyczajnie, tak by zdjąć z nogi czarną szpilkę ze złotą klamerką, do której wpadł mały kamyczek
i zaczął boleśnie kłuć duży palec. Chwilę patrzy na zdarty z obcasa lakier, a potem wytrzepuje
kamyk z buta. Widzi też, że zanim gdzieś wypadł, zdążył przedziurawić pończochę, w której
oczko zaczęło powoli piąć się do góry. Zawija ją i chce włożyć stopę z powrotem, ale w tej
chwili słyszy strzał na ulicy, nie wie skąd, bo jest skulona za samochodem. Podnosi głowę,
rozgląda się dokoła, ale jej nigdzie nie ma. Wybiega na ulicę, z jednym butem w ręce. I widzi
wszystko. A później słyszy własny krzyk i już tylko czuje, jak bezwiednie się składa. Jak upada.
Na kolana, na twarz, na ziemię. Wciąż z butem w ręce. I tak leży, a ona nad nią stoi.
Potem ten kamyk wcisnął się pod podeszwę buta, a później wkręcił w kółka podróżnej
walizki.
Potem wielokrotnie wspominał ten moment. Przestał działać automatycznie, ruch –
odruch. I to nie dlatego, że była jeszcze dzieckiem. Bo gdyby zrobiła cokolwiek – zaczęła
krzyczeć, uciekać – pognałby za nią jak pies i dopadł. Jak tamtych dwoje. Bez zastanowienia. Ale
ona stała nieruchomo, z otwartymi oczami. Podszedł do niej powoli, zaciekawiony, z bronią
w wyciągniętej ręce, a ona i tak stała jak słup. Zaczął machać jej tą ręką przed nosem, potem sam
zaczął się kiwać na boki i robić głupie miny, a ona nic – dalej martwym wzrokiem patrzyła przed
siebie. W jeden punkt. Nawet się obejrzał, by sprawdzić, czy czegoś za nim nie ma. Ale nie było
tam niczego. Opuścił więc rękę i zaśmiał się, tak jakoś ze współczuciem. I zdawało mu się, że
zobaczył, jak lekko uniosła podbródek i zaczęła wciągać nosem powietrze.
Potem. Pamiętała, że śmierdział potem.
Dzień pierwszy
A wcześniej, właściwie tylko dzień wcześniej, Daniel Koch w szarych spodniach
z kantem, białej koszuli i z grafitową marynarką w ręku szedł wolnym krokiem przez Stary
Rynek w Poznaniu.
Jeszcze było ciepło i jasno. Jeden z ostatnich kwietniowych wieczorów nadchodził
leniwie, wypraszając powoli rodziców z dziećmi za rękę z niedawno rozstawionych
kawiarnianych ogródków, babcie znad deserowych talerzyków, panów w krawatach
z biznesowo-plotkarskich pogaduszek. Kobieta ze straganu wciśniętego w podcienia domków
budniczych zaczynała chować pamiątki: flagi narodowe i pirackie, koraliki, misie, wiatraczki
i plastikowe siekiery. Sąsiad z wnęki obok niespiesznie rozkładał walizki, gotowy do spakowania
obrazków: z Ratuszem, z Bamberką, z Pręgierzem i tych tylko z kwiatkami. A pani, nad której
głową latały napełnione helem kolorowe baloniki, co chwila spoglądała na zegarek, pociągając
przy tym uwięzione na sznurkach nadmuchane kolorowe samolociki, słońca, koniki i kwiatki.
Daniel Koch szedł i szukał, choć bez zbytniego zapału, ulicy Woźnej. Miała biec prosto
od Rynku, więc wcześniej czy później musiała się znaleźć sama, skoro od kwadratowego placu
odchodzą tylko po trzy ulice z każdej strony. Dwanaście możliwości – przeliczył – na jakieś
piętnaście minut niemrawych poszukiwań. Zostało mu jeszcze pół godziny, więc przystanął
i zaczął się rozglądać.
Przed sobą miał rzeźbę ledwie odzianego Apolla, który grał na lirze. Spod nóg litrami lała
mu się woda. Daniel podchodził właśnie do fontanny, by sprawdzić, ile tej wody może się w niej
przelewać, gdy rozległ się rozpaczliwy krzyk dziecka, któremu uciekł z ręki balonik. Różowy
kucyk poleciał błyskawicznie do góry, najpierw pionowo, potem, wzbijając się ponad wieżę
Ratusza, pognał z wiatrem gdzieś na południe. Rodzice dziewczynki nerwowo rozglądali się za
panią z balonikami, ale jej już nie było, więc dziecko cały czas chlipało, wskazując palcem
znikającego konika. Daniel też spojrzał na niebo, które przysłaniała wielka biała chmura.
Zawieszona nisko nad ziemią, przemieszczała się bardzo szybko, co chwila zmieniając swoje
kłębiaste kształty. Długo na nią patrzył i zaczął się zastanawiać, ile może ważyć ten cumulus – na
pewno kilka, a może nawet kilkanaście ton... a jeśliby przyjąć jakieś trzydziestoprocentowe
zagęszczenie pary wodnej... to...
Nie zdążył policzyć, bo do fontanny podeszła grupka turystów z aparatami
fotograficznymi. Sześć osób różnej płci, lecz o identycznym wyglądzie – grube brzuchy, a na
głowach małe kapelusiki. Połowa coś jadła, częstując tym drugą połowę. Wzdrygnął się na sam
widok różowych i niebieskich żelków, które wyciągane z papierowych torebek znikały w ustach,
a potem rozlewały się pod rozciągniętymi podkoszulkami i bezkształtnymi spodniami. Odwrócił
się i odruchowo zaczął analizować, co dziś zjadł i ile to mogło mieć kalorii. Uspokoił się,
nabrawszy pewności, że na pewno nie tknął niczego różowego lub niebieskiego. Swoje
czterdziestoparoletnie ciało utrzymywał pod stałą kontrolą. Dopasowane marynarki niczego nie
tuszowały, leżały tak dobrze, jak były skrojone, a paski w spodniach nie zmieniały raz
wybranych dziurek. I choć nie był głodny, a kuchnia japońska nie stanowiła zbytniego
zagrożenia, upewnił się jeszcze, wkładając rękę do kieszeni, czy ma wystarczająco dużo luzu
w spodniach na czekający go bankiet firmowy. Usatysfakcjonowany popatrzył na grupkę
turystów, którzy zaczęli zajmować jeszcze więcej przestrzeni, rozstawiając się w rzędzie, by
pozować do zdjęcia na tle fontanny. Odsunął się i zadał sobie w myśli pytanie, czy oglądając to
zdjęcie już w domu, choć przez chwilę będą podziwiać kształty Apolla, czy tylko jego lirę.
Odwrócił się i ruszył dalej, w kierunku tabliczki z nazwą pierwszej ulicy, która
odchodziła od Starego Rynku i biegła gdzieś prosto przed siebie. Kiedy zobaczył nazwę Woźna,
zaczął się zastanawiać, czy nie zawrócić. Doszedłby znowu do hotelu, którego nie lubił, choć nie
aż tak jak pracy po pracy. Pocieszył się, że audyt dla firmy już się kończy – jeszcze tylko trzy
ostatnie dni kwietnia i stąd wyjedzie. Ruszył więc, omijając po drodze końskie łajno, którego
dorożkarz nie chciał bądź nie zdążył zauważyć, zajęty obserwowaniem rozbawionych turystów
upychających się w jego bryczce. Po chwili całe to wesołe towarzystwo wjechało w ulicę Woźną.
Daniel Koch poszedł w tym samym kierunku, zerkając jeszcze na chmurę, w której zniknął
samolot, pozostawiwszy za sobą biały pióropusz skondensowanej pary.
Grabarz przytknął nos do plastikowej szyby i patrzył na przybliżające się miasto. Widok
coraz wyraźniejszych domów, ulic i samochodów przynosił wyczekiwaną przez ponad dwie
godziny lotu ulgę. Oddech zaczynał się powoli uspokajać, szczęki rozluźniały ucisk, a palce rąk
przestały zwijać się w pięści i zaczęły rozmasowywać zdrętwiałe uda. Przestrzeń między fotelami
była zbyt mała dla kogoś o wzroście metr dziewięćdziesiąt pięć i obwodzie bicepsa czterdzieści
sześć centymetrów. Plecy wylewały mu się poza siedzenie, a nogi cały czas musiał trzymać
w rozkroku. Ale nie to było najgorsze. Najgorszy był jego sąsiad. Gdy go zobaczył siadającego
obok, zbytnio się nie zmartwił. Pięćdziesięcioletni robotnik postury przecinka nie zajmował wiele
miejsca i z początku nawet się trochę kulił wystraszony. Ale gdy tylko można było rozpiąć pasy,
ruszył do łazienki i odtąd kursował tam co piętnaście minut. Za każdym razem wracał coraz
bardziej rozmowny, a mówił coraz bełkotliwiej i oczywiście coraz głośniej. Po godzinie przestał
chodzić do toalety, tylko raz po raz wyjmował z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę
żołądkowej gorzkiej i pociągał prosto z butelki. Cały czas gadając, wiercąc się, gestykulując
i rozpierając w fotelu. Wtedy Grabarz zaczął zaciskać – najpierw zęby, potem pięści. Spocił się,
więc odwrócił głowę do okna i zaczął udawać, że śpi, a wtedy tamten go szturchnął. I znowu.
I ciągle gadając, po raz kolejny próbował poczęstować go żołądkową, którą podsuwał mu pod
nos w wyciągniętej i chwiejącej się ręce, z uśmiechem ujawniającym brak górnej szóstki.
Pokręcił głową, odmówił. Nie mógł. Pomyślał tylko, że gdyby wypił, toby go, kurwa,
zabił. Wepchnąłby mu tę pierdoloną otwartą butelkę prosto w ryj, aż przeszłaby na wylot,
i dopiero wtedy by ją, kurwa, zakręcił. Więc nie mógł wypić. W Poznaniu miał się zjawić
niepostrzeżenie. A to zauważyliby wszyscy. Z pomocą przyszła mu również stewardesa.
Wprawdzie nie potrafiła na dłuższą chwilę uciszyć coraz bardziej nabuzowanego pasażera, ale
podchodziła często i przypominała Grabarzowi Małą. Też była drobna i ruda, tylko włosy miała
krótkie, za to podobne brązowe oczy, które bardziej badawczo patrzyły na niego niż na pijanego
robotnika. Uśmiechała się, a on ją uspokajał wzrokiem i czasami gestem, ale ona i tak wiedziała
swoje. Jak Mała. Wiedziała, że gdyby tylko zaczął, to byłby największym zagrożeniem na
pokładzie. I mimo że się nie odzywał i nie ruszał, cały czas go obserwowała. Gdy zaczęli obniżać
lot, podeszła do nich ostatni raz i pomogła zasypiającemu pijakowi zapiąć pasy, a do niego
uśmiechnęła się tak, jakby była wdzięczna i dumna jednocześnie. Chciał, żeby Mała też tak na
niego patrzyła.
Rozmarzył się, widząc przybliżający się Poznań, i próbował zgadnąć, w którym kierunku
się do niej jedzie. I chciałby pojechać od razu, ale wiedział, że jeszcze nie może, nawet ona nie
powinna go widzieć. Wyciągnął z kieszeni nowy paszport i uśmiechnął się do nieznanego
nazwiska pod swoim zdjęciem. Zawsze nazywał się Krzysztof Grabowski, więc mówili na niego
Grabarz – pasowało mu to. A teraz – Jacek Szajbe – więc może Szajba. Uśmiechnął się.
Ciekawe, czy się Małej spodoba. Zapyta ją, jak się z nią spotka, po robocie, za jakieś dwa dni.
Pocieszył się tym, choć i tak zrobiło mu się jakoś smutno. Patrzył więc dalej przez okienko, gdy
samolotem lekko zatrzęsło, a sąsiad zrzygał mu się na nogę.
Daniel Koch stał chwilę, po czym ruszył dalej Woźną krokiem samotnego turysty. Bez
rytmu. Niespiesznie. Ulica z początku wydawała się nudna. Zaczynała się remontowaną narożną
kamienicą, potem, jak zwykle, stoliki na chodniku, jedne kwadratowe, drugie okrągłe. Ale im
głębiej, tym robiło się ciekawiej. Zaczęło się od cepelii z kierpcami i fajansem, następny był
sklep z damskimi kapeluszami, w większości czarnymi, a obok zakład perukarski, już zamknięty,
ale przez szybę w drzwiach można było zajrzeć do środka. Na półkach, równiutko obok siebie,
stały białe porcelanowe głowy, a na nich – krótkie, długie, jasne, ciemne, rozpuszczone
i potargane włosy. Zatrzymał wzrok na ciemnym tupeciku, który nieśmiało zasłaniał czubek
jednej z tych głów i wyglądał raczej śmiesznie. Równocześnie, widząc swoje odbicie w szybie,
z zadowoleniem popatrzył na własne włosy, których prawie nie ubyło, a te, co już posiwiały,
w równych proporcjach mieszały się z jeszcze ciemnymi, dając w sumie znośny kolor soli
z pieprzem. Należało tylko pilnować, by nie przekroczyły czterech centymetrów długości, bo
wtedy te siwe i sztywniejsze przestawały się naturalnie układać, odsłaniając czoło i uszy.
Przycinane, zachowywały się poprawnie. Mocne brwi pozostały ciemne, a prawie całkiem siwy
zarost golił. Ogólnie był z siebie zadowolony i w dalszym ciągu podobał się kobietom, więc
przynajmniej z tego powodu wiek mu zbytnio nie ciążył.
Przegarnął palcami włosy i przez krótką chwilę zaczął się zastanawiać, czy ona też tam
dzisiaj będzie, ale znacznie bardziej zainteresował go lśniący czernią karawan marki Mercedes
wyjeżdżający z podwórka po przeciwnej stronie ulicy. Pomyślał, że może ktoś umarł
w kamienicy, ale gdy doszedł do budynku, zobaczył duży szyld zakładu pogrzebowego, a obok
niego sklep z trumnami i jeszcze jeden zakład, tak więc karawan w tym miejscu przestał go
dziwić. Postanowił przejść na drugą stronę, gdy samochód się zatrzymał. Wysiadł z niego szofer
w żałobnej liberii i zaczął kopać koło, sprawdzając, czy nie schodzi z niego powietrze. Daniel,
rozbawiony tym widokiem, widocznie musiał się uśmiechnąć, bo karawaniarz, wsiadając do
samochodu, pokiwał mu na do widzenia. Lekko zdziwiony tymi pozdrowieniami, Koch znalazł
się na chodniku, na wprost otwartych drzwi. Sklep był czynny. W środku na wszystkich ścianach
wisiały trumny: jasne i ciemne, z koronkowymi falbankami lub bez nich, bogato rzeźbione
i bardziej proste. Na parapetach okiennych poustawiano dla reklamy małe białe trumienki i urny
z różnych tworzyw, w kilku rozmiarach. Patrzył przez chwilę na ten niecodzienny asortyment,
a potem ruszył dalej. W oknie kolejnego zakładu przesuwał się elektroniczny czerwony napis:
Załatwiamy wszystkie formalności, a w drzwiach, obok wypłowiałego od słońca plastikowego
wieńca, stało dwóch sprzedawców czekających na klientów do pochowania. Patrzył na nich przez
dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy ich przygnębione miny to poza zawodowa, czy może stan
ducha, kiedy jeden z nich nieoczekiwanie zapytał:
– Mogę w czymś panu pomóc?
– Pewnie tak, ale jeszcze nie teraz – odparł Daniel, starając się zachować należytą
powagę.
Powiedział im jeszcze do widzenia, lekko się uśmiechając, a oni jednocześnie skinęli
głowami, bez słów, z pełnym zrozumieniem i z równie lekkimi uśmiechami.
Poszedł dalej.
Zdziwiony takim funeralnym zagłębiem obok kipiącego życiem Rynku, zaczął się
zastanawiać, czym jeszcze zaskoczy go ta ulica. I zanim doszedł do skrzyżowania i pomyślał, że
przeoczył szyld restauracji, dojrzał po drugiej stronie przejścia dla pieszych, na samym końcu
ulicy, japońską nazwę. W oddali widać było już tylko zarośla i sterczący za nimi stary komin
fabryczny. Domyślił się, że niezabudowaną przestrzeń w samym środku miasta mogła wyznaczyć
jedynie płynąca gdzieś w dole rzeka.
I gdzieś tam w dole, nad rzeką, stał wędkarz, wpatrując się w spławik, który tańczył na
rozbujanym nurcie.
Daniel Koch miał wrażenie, że zdąży się zestarzeć, nim na przejściu dla pieszych zmienią
się światła. Stał od dłuższego czasu w miejscu, gdzie Woźna dochodzi do większej, ruchliwszą
ulicy, i stojąc tak, poczuł, że zrobiło się chłodniej. Włożył więc marynarkę i popatrzył na niebo.
Ujrzał masę chmur kłębiastych, zbijających się w coraz większe i cięższe gromady poganiane
przez wiatr. Gdy w końcu przeszedł na drugą stronę, dostrzegł za drzewami kolejny fragment
nieba, które już pociemniało od ponurej chmury wyglądającej niczym zawieszona w powietrzu
wieża. Zaczął się zastanawiać, jak daleko jest od niego i jaką może mieć wysokość ten
gigantyczny cumulonimbus, kiedy mu się wydało, że widzi w oddali znajomą sylwetkę.
Dziewczyna przechadzała się zwrócona do niego bokiem, ale był prawie pewny, że to
recepcjonistka z firmy. Rozmawiała przez telefon i wyglądała na mocno poirytowaną. W pewnej
chwili zatrzymała się, pochyliła i chwyciwszy nerwowym gestem za złotą klamerkę, uwolniła
obcas czarnej szpilki, który utkwił pomiędzy płytkami chodnika. Zamierzał poczekać, żeby się
przekonać, czy to na pewno Ewa Kochanowska, po której raczej nie spodziewał się takich
emocji. I wtedy usłyszał:
– Piękna pogoda... Witam.
Od razu rozpoznał głos za plecami. Należał do Andrzeja Dzendzela, człowieka tylko
zawodowo uprzejmego, a w oczach Kocha przede wszystkim niekompetentnego szefa działu
należności. Według przygotowywanego właśnie sprawozdania badanie przepływów finansowych
było najsłabszym ogniwem dobrze w sumie prosperującej firmy. Daniel odwrócił się z lekkim
ociąganiem i zobaczył przesadnie modną fioletową koszulę, która pasowała do właściciela i jego
dziwacznie przyciętego zarostu, w dwa sznureczki wzdłuż żuchwy i kreskę pod nosem.
Nieznacznie skinął głową na powitanie, co wystarczyło, by Dzendzel kontynuował:
– Ale chyba będzie burza?
Udając, że patrzy na niebo, Daniel jeszcze raz zerknął w stronę dziewczyny. Teraz był
pewny, że to ona. Szła w ich kierunku, jedną ręką przecierając policzki, drugą bezwładnie
trzymając telefon.
– Tak, będzie burza... Tylko nie wiadomo gdzie – dodał, ruszając w kierunku drzwi
prowadzących do japońskiej restauracji.
Parę godzin później był cały mokry.
Tego dnia sushi master czuł, że nowy but niemiłosiernie uwiera go w piętę. Co chwila
więc wyciągał z niego stopę, po czym władał ją z powrotem, i choć przez cały czas zasłaniał go
wysoki bar ciągnący się przez prawie całą restaurację, niezręcznie mu było stać w samej
skarpecie, tym bardziej że włożył akurat taką, która przetarła się na dużym palcu. Dlatego starał
się zbytnio nie przemieszczać, zawijając kolejne hoso-maki, california-maki, nigiri i sashimi.
Pocieszał się, że połowę imprezy firmowej ma już za sobą, bo ludzie przestawali się kłębić wokół
poustawianych pod oknem stolików bankietowych. Sterty jedzenia poupychane na małych
talerzykach powoli znikały, mniej lub bardziej zgrabnie chwytane pałeczkami, a ponieważ wciąż
donoszono nowe półmiski, znikała też nerwowość towarzysząca spoglądaniu na stół i na talerze
sąsiadów. Pomyślał, że dla kobiety, która siedziała przy barze i zostawiała ślad szminki na
czwartym z rzędu kieliszku mocnego wina śliwkowego, bankiet powinien już się skończyć.
Starał się na nią nie patrzeć, bo widok był coraz smutniejszy. Kiedy weszła, zrobiła wrażenie na
całej obsłudze. Szybko się też zorientowano, że jest żoną prezesa. Mimo swoich czterdziestu lat
wyróżniała się urodą równie naturalną, jak dobrze pielęgnowaną. Blond włosy falami spływały
na odkryte ramiona, a krótka czarna sukienka podkreślała figurę, którą jedni podziwiali, a której
drudzy zazdrościli, w zależności od płci. Sushi master nie zdążył się przyjrzeć jej nogom, a zza
wysokiego baru nie było ich widać, ale wydawało mu się niepojęte, aby i one nie były doskonałe.
Teraz z każdą minutą twarz żony prezesa tężała coraz bardziej, opadał podbródek, policzki
i powieki. Gdzieniegdzie opadał jej także tusz z rzęs. Włosy przygniatała ręka, która oparta
łokciem o bar coraz częściej przytrzymywała kiwającą się głowę. Ale najgorsze było to, że
piękność śmiała się coraz głośniej z głupich i z każdą chwilą coraz mniej wybrednych dowcipów
gościa w fioletowej koszuli. Takich typów sushi master nie cierpiał od szkoły podstawowej.
Pokrętne lizusy. Z jednym takim nawet siedział w ławce – samemu nigdy nie zdarzyło mu się
niczego napisać, policzyć czy zrobić. Mistrz dobrego wrażenia. O tym w fioletowej koszuli,
z bródką à la d’Artagnan, myślał podobnie.
Po raz kolejny wyciągnął obolałą stopę z buta, a gdy żona prezesa zaczęła się śmiać
z wyjątkowo dowcipnej dwuznaczności: „wkłada, bo wykłada... na uczelni, cha, cha, cha!”,
postanowił nie patrzeć w ich kierunku i poświęcić się precyzyjnemu cięciu warzyw. Trwało to
dłuższą chwilę, nim znowu podniósł głowę, zaciekawiony, czemu śmiech nagle ucichł. Nad
rozbawioną parą przy barze stał mniej więcej pięćdziesięcioletni potężny, zwalisty facet – prezes
firmy i jednocześnie mąż. Dotąd siedział w saloniku dla VIP-ów i wydawał się zupełnie
niezainteresowany tym, co się dzieje w głównej sali. Sushi master z niepokojem obserwował, co
teraz zrobi. Prezes jednak stał, nie odzywając się słowem. Nie sposób było też cokolwiek
wyczytać z jego małych szarych oczu czy zaciśniętych mięsistych ust. Ale uczestnicy bankietu
musieli już znać tę minę, bo rozmowy wokół przycichły i pogubiły wątki. Prawie wszyscy
patrzyli, udając, że nie patrzą. Tym, którzy stali tyłem, szeptem relacjonowali sytuację ci, co stali
przodem i lepiej widzieli. Sushi master patrzył z satysfakcją, jak facet w fioletowej koszuli
próbuje coś powiedzieć, ale daje za wygraną i ustępuje szefowi miejsca przy barze – i przy żonie
– jakby się już nasiedział i teraz miał chęć trochę sobie postać gdzieś z boku.
Prezes jednak nadal ani drgnął, na sali słychać było już tylko szepty, a żona lekko się
zachwiała. Po chwili jednak wyprostowała się na nowo, zmarszczyła czoło, zmrużyła powieki,
a potem zrobiła co najmniej wyzywającą minę, gotowa do walki, ataku, awantury, czegokolwiek.
Wtedy sushi master dojrzał eleganckiego mężczyznę około czterdziestki, w szarych
spodniach z kantem, białej koszuli i grafitowej marynarce, który zaczął iść swobodnym krokiem
gdzieś z końca sali, a gdy już znalazł się obok prezesa, przegarnął z czoła przyprószone siwizną
włosy i z szerokim uśmiechem zwrócił się właśnie do niego. I to wyjątkowo głośno.
– Świetna kuchnia. Gratuluję. Moje uznanie.
Skinął głową i poszedł dalej.
Nieoczekiwana i jakby wyrwana z kontekstu pochwała zabrzmiała niczym gong
ogłaszający koniec starcia, przynajmniej dla prezesa, który w tym momencie się ocknął.
Odprowadził jeszcze wzrokiem eleganckiego mężczyznę i przysiadłszy na barowym stołku, już
spokojnie zwrócił się do żony:
– A tobie smakowało?
– Tak – odpowiedziała, lekko zdezorientowana.
– A co jadłaś? – zapytał, przysuwając się możliwie najbliżej.
Chwilę na siebie patrzyli, po czym odwrócili się do baru. Rozmowy na sali powoli
odzyskały wcześniejszy wigor i odnalazły nowe, mniej lub bardziej neutralne tematy.
To, co oni mówili, słyszał już tylko sushi master, który dostał kolejne zamówienie i nie
mógł się ruszyć z miejsca, uklepując ryż na wodorostach. Chcąc nie chcąc, słyszał więc
wszystko, a potem to wszystko musiał opowiadać policji, i to parę razy.
Daniel Koch, chwytając pałeczkami płatki imbiru, stał oparty o ścianę i tylko od czasu do
czasu podrzucał pytania, tak by otaczającej go męskiej grupce nie wyczerpały się nudne tematy
do rozmów – od kryzysu przez franka do kryzysu, od pogody przez trawę do kosiarek, od
rozgrywek przez Euro do korków przy stadionie. Sam prawie nie słuchał swoich rozmówców.
Najpierw obserwował żonę prezesa, która dalej siedziała przy barze obok męża, ale już z nim nie
rozmawiała, tylko chwiejną ręką sięgała po kolejny kieliszek wina – jak policzył, co najmniej
trzeci ponad miarę. Ale nie potrzeba już było rozładowywać napięcia. Zerknął na Lucjana
Dąbskiego: na zawodowo władczej i opanowanej twarzy prezesa mieszały się teraz tylko dwa
uczucia – złość i bezradność.
Zauważył, że Dąbski przynajmniej raz skierował spojrzenie na Ewę Kochanowską, która
stała w głębi sali, ale mogło ono być całkiem przypadkowe. Sam też patrzył na nią z ciekawością.
Widział, że dwa razy wyciągnęła z torebki dzwoniący telefon i dwa razy odrzuciła połączenie,
ale poza tym wyglądała jak zwykle. Zwrócił na nią uwagę już pierwszego dnia, gdy się pojawił
w firmie. Wyglądała jak idealne wykończenie biurka, przy którym siedziała, jak zalecenie jego
producenta, a już na pewno jak wizja projektanta. Była nowoczesna, ale w klasycznej formie,
kompetentna, ale nie dominująca w swojej przestrzeni, schludna i poukładana, ale interesująca
dopiero na drugi rzut oka, o ile ktoś spojrzał drugi raz. Mogła mieć około trzydziestu pięciu lat.
Miała chłopięcą figurę i urodę. Krótkie brązowe włosy, grzywkę przyciętą równo centymetr nad
prostymi brwiami, okrągłe, ciemne, lekko tylko pomalowane oczy, długie rzęsy, mały nos
i różowe usta, których kąciki czasami lekko się unosiły, udając uśmiech. Sama uśmiechała się
rzadko i raczej tylko kurtuazyjnie, na dzień dobry, na do widzenia, na dziękuję za zrobienie
kserokopii. Mówiła niewiele i raczej tylko wtedy, gdy ktoś ją o coś zapytał. Teraz też postała
trochę z tymi, trochę z tamtymi, ale z nikim dłużej. Ubrana była prawie tak samo jak zwykle –
w białą bluzkę i czarne spodnie; może tylko bluzka była trochę luźniejsza i niedopięta pod szyją,
spodnie bez kantu i węższe, dżinsowe, a czarne szpilki chyba nieco wyższe niż te noszone na co
dzień. Te nieznaczne różnice przykuwały spojrzenia mężczyzn. Daniel zauważył, że dwóch jego
rozmówców odprowadziło ją wzrokiem, gdy przechodziła obok. Również znacznie młodszy brat
prezesa, Sebastian Dąbski, zlustrował ją od stóp do głów, nim z szerokim uśmiechem powiedział:
– Piękne kolczyki, pani Ewo.
Z wyrazem uznania pokręcił głową i poszedł dalej.
– Dziękuję – odparła, odruchowo chwytając się za ucho.
Dziewczyny, z którymi w tym momencie rozmawiała, próbowały ciągnąć wątek, patrząc
na zmianę to na jej kolczyki, to na Sebastiana. Ten dopiero co zjawił się na imprezie i wyglądał,
jakby właśnie skądś przyszedł i za chwilę miał wracać tam, gdzie najlepiej się czują prawie
czterdziestoletni mężczyźni w trampkach. W firmie Daniel widywał go rzadko, bo też Sebastian
rzadko się w niej pokazywał. Udziały miał prawdopodobnie niewielkie, lecz wystarczające, by
jako ten młodszy nie musiał dorastać, czym fascynował zarówno kobiety, jak i mężczyzn.
Zachowanie w stylu wiecznego chłopca czasami wywoływało złość starszego brata, ale znacznie
częściej – słabo skrywaną pobłażliwość. I choć obaj mieli lekko garbate nosy, różniło ich prawie
wszystko. Lucjan, potężnie zbudowany, z lekką nadwagą, która znikała w wielkiej masie zawsze
opakowanej w garnitur, był zasadniczy i budził respekt. Sebastian, o wysportowanej sylwetce,
w luźnych dżinsach i podkoszulku z wyszukanymi napisami pod wyciągniętą ze spodni koszulą,
jak tylko mógł, skracał do siebie dystans, budząc sympatię wszystkich – od sprzątaczek po
dyrektorów działów. Lucjan już lekko posiwiał i łysiał zakolami, Sebastian miał jasne włosy do
ramion, prawie zawsze przytrzymywane przez okulary słoneczne przesunięte na czubek głowy.
Z firmowej historii, którą Daniel poznał dość dokładnie, wynikało, że gdy trzynastoletni Lucjan
już od dwóch lat mieszał z ojcem kleje w przydomowym garażu, Sebastian dopiero uczył się
chodzić. Kiedy szedł do liceum, firma Conekt była dystrybutorem żywic epoksydowych, a gdy
rozpoczynał studia, miała renomę poważnego gracza na rynku chemikaliów, nie czuł więc żadnej
potrzeby, aby kończyć naukę, i tak już zostało. I całym sobą dawał do zrozumienia, że jest mu
z tym świetnie.
Daniel Koch raczej nie przepadał za takimi typami, które z racji okoliczności uznają się
za fajniejszych, mądrzejszych, przystojniejszych, niż są w rzeczywistości, ale w tym momencie
miał dla niego pełne uznanie – on tych kolczyków nie zauważył! A Ewa w pracy nie nosiła ich
wcale bądź tak małe, że ledwo było je widać, a teraz dwa centymetrowe kryształki zwisały z jej
uszu, poruszając się przy każdy lekkim ruchu głowy. Zastanawiał się, czy założyła je specjalnie
dla kogoś, kiedy do jego grupki podszedł Sebastian, przebierając pałeczkami między piętrzącymi
się na talerzyku warzywami w tempurze. Nachylił się w kierunku patrzących na niego mężczyzn
i lekko tylko ściszonym głosem zapytał:
– Czy ktoś w tej firmie w końcu ją puknął?
– Kogo? – Dzendzel pojawił się przy nich nie wiadomo skąd i od razu stanął obok brata
prezesa.
– No, tę z recepcji – odpowiedział Sebastian, maczając kalarepę w sosie sojowym.
– A... tę. – Szef działu należności spojrzał za siebie, jakby chciał się upewnić, że
dokładnie wie, o kim mowa.
Daniel był w pełni przekonany, że Dzendzel na pewno nie mógłby popatrzeć dwa razy na
kogoś tak mało się wyróżniającego, a jeszcze mniej znaczącego, jak Ewa Kochanowska.
– A... to nie wiem – powiedział zaskoczony. – Chyba coś słyszałem, że ten z magazynu
próbował... i jeszcze... eee... chyba nie. – Zastanowił się, usiłując podreperować swoją reputację
wszystkowiedzącego.
Daniel uznał ze zdziwieniem, że chętnie by dalej tego posłuchał, kiedy zobaczył
podchodzącego do nich prezesa, który zatrzymał się w półmroku i wyjął z kieszeni dzwoniący
telefon. Stanął dokładnie za plecami Sebastiana i dosyć blisko Daniela, obaj dokładnie więc
słyszeli, jak mówi:
– Tak, na jutro rano... gotowe papiery rozwodowe... do wypełnienia... będę na zakręcie...
tak, przed pracą.
Daniel zdziwił się, że sprawy zaszły aż tak daleko, a sam prezes mówi to beznamiętnym
tonem, raczej się z tym nie kryjąc. Nie mniejsze wrażenie zrobiły te słowa na Sebastianie, który
kompletnie znieruchomiał i zareagował dopiero, gdy brat zdecydowanym gestem odciągnął go na
bok, choć nie tak daleko, by wszyscy nie usłyszeli, jak mówi ze spuszczoną głową:
– Wyprowadź Renatę i zawieź ją do domu. Wyjadę zaraz po was.
– Już teraz? – zapytał Sebastian, szukając wzrokiem bratowej.
– Teraz! – rzucił Lucjan rozkazującym tonem, ze wzrokiem wbitym w płytki podłogowe.
Daniel Koch spojrzał na Sebastiana, który bez słowa odstawił pełen talerz. Drewniane
pałeczki sturlały się na stół, potem spadły na podłogę, ale on już na nie nie patrzył.
Piaskowy mercedes W123 zwany beczką, który zjechał z taśmy produkcyjnej prawie
trzydzieści lat temu, zatrzymał się na końcu ulicy Woźnej, zastawiając inne zaparkowane
przodem do chodnika samochody. Dwa reflektory poświeciły chwilę na zarośla po drugiej stronie
Garbar, a potem zgasły. Ustał też klekoczący dźwięk silnika. Paliły się tylko żarówki
w taksówkowej lampie.
Taksówkarz ściągnął czapeczkę i podrapał się po resztce włosów, które przylepiały się do
głowy już tylko nad karkiem i uszami. Ocierając się o matę z drewnianych koralików,
wymasował obolały kręgosłup, otworzył okno i stwierdził, że jego przypuszczenia się
potwierdzają. Od rana, uskarżając się na łamanie w stawach, mówił pasażerom, że zanosi się na
burzę. Nie wszyscy chcieli go słuchać, a teraz z satysfakcją odnotował, że miał rację – w oddali
błysnęło. Wyciągnął z wymiędlonej paczki krótkiego papierosa i zaczął się przyglądać
rozgadanej grupce palaczy pod japońską restauracją. Prawie pięćdziesięcioletnie doświadczenie
podpowiadało mu, że nie będzie musiał długo czekać na kurs. Wiedział oczywiście, że większość
potencjalnych pasażerów zadzwoni po swoje taksówki, takie z pięcio-, dziesięcio-, a nawet
dwudziestoprocentowym rabatem, ale był przekonany, że znajdzie się też ktoś, kto nie będzie
chciał czekać. Zapalił więc spokojnie papierosa, przekręcił taśmę w magnetofonie i zaczął
przeglądać kolekcję wizytówek reklamujących głównie nocne kluby i agencje towarzyskie.
W takich chwilach wspominał stare czasy, gdy swoim mercedesem całymi nocami rozwoził a to
spragnionych wrażeń gości zagranicznych z targów, a to dziewczyny spieszące do hoteli, a to
cinkciarzy, co rozmieniali i wymieniali pieniądze. I wszystko się opłacało. Nie tak jak teraz...
Teraz wyjeżdżał rzadko i zamierzał to jeszcze robić, dopóki samochód się nie zepsuje, a potem
zacząć dorabiać w budce na jakimś parkingu. Ale mercedes przejechał prawie milion kilometrów,
a jego silnik wciąż pyrkotał jednostajnie niczym mały traktor i nie wydawał się zmęczony.
W momencie gdy zdecydował się wysiąść, by trochę rozprostować nogi, zobaczył
podchodzącą do samochodu parę. Odłożył wizytówki do przegródki i zapalił silnik. Można by
sądzić, że młody mężczyzna, któremu okulary słoneczne zsuwały się z jasnych włosów, chce się
po prostu przejechać starą „beczką”, pogadać, pośmiać się, ale gdy tylko taksówkarz przyjrzał się
kobiecie, którą tamten prowadził pod rękę, a w gruncie rzeczy mocno podtrzymywał, wiedział
już, że nie o to chodzi. Z niepokojem spojrzał na siedzenia powleczone białymi pluszowymi
pokrowcami. Na niedługim odcinku drogi kobieta omal dwa razy się nie przewróciła. Nogi
wykoślawiały się w butach na wysokich obcasach, a głowa cały czas opadała jej na ramię
mężczyzny. Patrząc na nich, kierowca nie wiedzieć czemu pomyślał, że to na pewno będzie długi
kurs.
– Do Chyb! Zawiezie nas pan prosto do Chyb – powiedział mężczyzna, otwierając tylne
drzwi.
Taksówkarz nie wiedział, czy było to polecenie dla niego, czy też informacja skierowana
do kobiety, więc zażartował:
– Tak całkiem prosto to się nie da, cha, cha... Pewnie gdzieś po drodze trzeba będzie
skręcić... No, chyba że pan...
Kobieta oparła się o bagażnik samochodu i lekko bełkocząc, oznajmiła:
– Ja nigdzie... nie jadę... Słabo mi – dodała, pocierając ręką twarz.
Taksówkarz włączył licznik.
– Słuchaj – odezwał się mężczyzna – odwiozę cię, pojedziemy sobie z tym panem
wolniutko... prawda? – zapytał już głośniej, zwracając się do kierowcy.
– Oczywiście – odpowiedział zgodnie z prawdą taksówkarz.
– Zmęczona już jesteś... – dorzucił spokojnie tamten.
– A on...?
– Jego tu nie ma, pojedziemy razem... ty i ja...
– Dobrze, że go nie ma. Chcę, żeby go nie było. To przez niego! – krzyknęła i wstrząsnął
nią dreszcz. – Zimno mi – dodała już ciszej, a taksówkarz zobaczył w lusterku, jak obejmuje
rękami gołe ramiona. – Zostawiłam żakiet... gdzieś tam... chyba tam... – wskazała na otwarte
drzwi restauracji.
Mężczyzna spojrzał w tym kierunku, a taksówkarz podążył wzrokiem za jego
spojrzeniem. Dla odmiany palacze, którzy do tej pory patrzyli w ich stronę, raptownie się
odwrócili bądź zaczęli patrzeć w ziemię. Kobieta spróbowała wrócić samodzielnie po
zapomniany żakiet, ale już przy drugim kroku mocno się zachwiała.
– Masz swój telefon? – zapytał mężczyzna.
Kiwnęła głową.
– Zaraz zadzwonię po ten żakiet, weźmie... wezmą go – poprawił się i szybko dodał: –
Wsiadaj, mała, w taksówce jest cieplej.
– Chcę, żeby go nie było – powtórzyła i popatrzyła przed siebie trochę błędnym
wzrokiem.
– Dobrze... Tak będzie – odpowiedział jej cicho, a ona, już nie protestując, wsiadła do
samochodu.
Mężczyzna zamknął za nią drzwi i wsiadł z drugiej strony.
– Niech pan tu nam spokojnie poklekocze tą limuzyną do Chyb. Zdążymy się przespać...
– powiedział już do kobiety, której głowa opadła bezwładnie na jego ramię.
Taksówkarz, wrzucając bieg, popatrzył jeszcze na jej kolana, które ułożyły się pośrodku
między siedzeniami i oparły o nogi mężczyzny.
– Jak mam jechać? – zapytał.
– Jak pan chce... – odparł pasażer, wyciągając z kieszeni komórkę.
– Bo mogę jechać...
Kierowca chciał uprzejmie omówić trasę, ale mężczyzna tylko prychnął głośno.
– Już mówiłem! Jak pan chce. – I ciszej zaczął mówić do telefonu: – Tak, wiozę ją... No,
nie wiem... Zostawiła żakiet... Już wziąłeś? Tak, położę ją... O której będziesz?... Aha.
Poczekam.
Mężczyzna jeszcze raz wycisnął numer i zapytał:
– Długo tam jeszcze zostaniecie?... A, ze dwie godziny...
Taksówkarz postanowił, że teraz zrobi możliwie najdłuższy kurs, a potem wróci na to
samo miejsce, skoro tak mu dopisuje szczęście. Próbował jeszcze zagadać do pasażera, lecz ten
nie miał ochoty na rozmowę i poprosił tylko o włączenie radia. Kierowcy było to nie w smak, ale
gdy wnętrze samochodu wypełniły dźwięki starego francuskiego przeboju o taksówkarzu,
rozchmurzył się, zaczął nucić powtarzające się słowo... taxi, taxi... i z zadowoleniem rzucał
okiem na szybko bijący licznik, jadąc powoli gdzieś daleko za pierwszą strefę. Z nudów
podśpiewywał sobie do radia, jeśli tylko trafiła się jakaś znana piosenka, i spoglądał na zapalone
nocą neony mijanych stacji, fabryk, hoteli, warsztatów, widoczne z szerokiej dwupasmówki.
Silnik pracował głośno, miarowo, usypiająco. Kobieta od czasu do czasu mówiła coś cicho
i niewyraźnie, a mężczyzna odpowiadał jej jeszcze ciszej.
*
Potem taksówkarz nie powtórzył policji tego, co mówili, bo dobrze ich nie słyszał, a jeśli
nawet, to i tak niczego nie zapamiętał. A o tym, co widział w lusterku, też nie wspomniał
słowem, bo z policją współpracował od zawsze, ale mówił jej tylko to, co się opłacało, a wtedy
się nie opłacało. Później zresztą też.
Daniel Koch wypił drugi kieliszek wina śliwkowego i nagle dotarła do niego myśl, że
najprawdopodobniej postanowił opuścić firmową imprezę dopiero wtedy, gdy wyjdzie z niej Ewa
Kochanowska. Sam się sobie dziwił. Do tej pory cały czas się zastanawiał, dlaczego ciągle
jeszcze tu jest. Bankiet z wolna dogasał, a on nigdy nie zostawał do końca. Rozmowy toczone
wokół niego nie zrobiły się ciekawsze, ale też wcale się nie spodziewał, że się takie zrobią.
Szefostwo już sobie poszło i kręcenie się przy stołach, teraz pełnych nie wiadomo czyich
talerzyków i porozrzucanych niczym bierki pałeczek, nie miało większego sensu. A on mimo to
wciąż tam był. Wcześniej z zaciekawieniem i pełnym uznaniem obserwował Sebastiana
Dąbskiego, który podszedł do bratowej i najpierw ją czymś rozśmieszył, a potem z uporem
przekonywał, jak nudne i niemiłosiernie męczące są takie imprezy, aż w końcu Renata mu
przytaknęła i sama postanowiła już wyjść, choć przedtem bynajmniej nie była do tego skłonna.
Teraz z rosnącym zażenowaniem Daniel patrzył, jak Ewa kręci się wokół rozanielonego
Dzendzela, który zajęty opowiadaniem swoich niewyszukanych dowcipów nie zwracał na nią
uwagi.
Z obawą pomyślał, że ktoś mógł zauważyć, jak się w nią wpatruje, gdy rozmawiając
z kimś przez telefon, prawie przytulona do ściany, uśmiecha się w sposób, jakiego wcześniej nie
widział, niemal samymi oczami, które mocno zmrużone wyglądały jak drżące podkówki. Ale nikt
na nią nie patrzył ani na niego, zwłaszcza że pochylał się nad stołem, udając, że pieczołowicie
wybiera ostatnie, przeoczone przez gości krewetki. Przebierał pomiędzy finezyjnie przyciętymi
dekoracjami z pora i ogórka, raz po raz zerkając w jej stronę. Gdy stawała obok Dzendzela,
spostrzegał, że traci dla niej zainteresowanie, tak jak dla wszystkich kobiet, które lgnęły do
takiej, pożal się Boże, duszy towarzystwa.
Odstawił prawie pusty kieliszek na bar, poszedł jeszcze do łazienki, zobaczył
w olbrzymim lustrze swoją trochę już zmęczoną twarz, czym się nie zdziwił, bo czuł się jeszcze
bardziej zmęczony, niż na to wyglądał. Pomyślał, że wypił za dużo tego wina. Myjąc ręce pod
kranem udającym wodospad, popatrzył chwilę na nowy pieprzyk, który pojawił mu się na
nadgarstku, i zaraz schował go pod mankietem koszuli. Zakręcił kran, strzepał z dłoni wodę, a to,
co zostało, wtarł w przegarniane włosy – zawsze przynosiło mu to chwilową ulgę. Starł parę
kropel, które zaczęły spływać po czole, i postanowił wyjść jak najszybciej. Drogę do drzwi
tarasowała mu jednak grupka skupiona wokół Dzendzela, który rozkładał ręce w geście „taaaaka
ryba”. Daniel cierpliwie dotrwał do puenty, przeczekał kolejne wybuchy śmiechu, które od
wyjścia prezesa stały się nieznośnie głośne, i już zamierzał przeprosić rozbawione towarzystwo,
gdy uprzedziła go Ewa, mówiąc do Dzendzela:
– Wiesz, ja już pojadę.
Andrzej okazał zdziwienie, ale równie szybko się zreflektował.
– No co ty?! A... miałem cię podwieźć... Impreza dopiero się zaczyna...
W jednej chwili Daniel odzyskał sympatię dla dziewczyny. Może Dzendzel, który
najwyraźniej zapomniał, że jakoś się z nią umawiał, tylko jechał w tę samą stronę co ona?
– Nie, dzięki, muszę już iść – odpowiedziała Ewa, biorąc torebkę, która do tej pory
wisiała na oparciu barowego stołka.
– No, poczekaj... A, zaraz, zaraz... może ktoś jedzie w kierunku Areny?
– Tak, ja jadę.
Dzendzel odwrócił się, usłyszawszy za plecami głos Daniela Kocha.
– Aha... – odnotował ze zdziwieniem, ale i z ulgą. – To odwiezie pan naszą Ewunię?
Daniel zobaczył, jak „nasza Ewunia” marszczy czoło, i był ciekaw, czy to z powodu
zdrobnienia, czy też niespodziewanej propozycji.
– Tak. Jadę w tym kierunku, przynajmniej zawsze tak mówię taksówkarzom.
– No widzisz, to świetnie... No nie – zaczął się wycofywać – oczywiście byłoby lepiej,
gdybyście zostali... Impreza dopiero...
– Nie. Muszę już jechać. – Tym razem nie czekał, aż Dzendzel skończy, i skierował się
do wyjścia. – Zapraszam – powiedział już tylko do Ewy, której w torebce zaczął dzwonić telefon.
Miała dziwną minę i nie wiedział, czy chce odebrać, czy nie.
– Czekam przed wejściem – powiedział więc szybko i odszedł odprowadzany szeptami.
Gdy znalazł się na ulicy, usłyszał kolejny wybuch śmiechu i bardzo się ucieszył, że już
wyszedł.
Stanął pod daszkiem i zaczął patrzeć na grube krople, które zaczynały gdzieniegdzie
pstrzyć chodnikowe płyty, potem na ściemniające się niebo pełne ciężkich chmur.
Porywisty wiatr rozprowadzał na wszystkie strony przyciśnięte do ziemi powietrze
i Daniel wyobrażał sobie, co musi wyprawiać na wysokościach, robiąc z chmury gigantyczny
młynek, w którym miliardy kropel ścierają się z miliardami innych kropel wody, a niektóre
gwałtownie szybują do góry, zamarzając po drodze w lodowe krupy, by potem znowu się zderzyć
z miliardami kryształków lodu. Wszystko to wiruje, elektryzuje, wymienia się ładunkami i musi
w końcu wybuchnąć. Nie czekał długo, by zobaczyć, jak niebo wystrzeliło piorunem, uwalniając
tylko niewielką ilość kotłującej się na nim gigantycznej energii.
Ujemnie naładowana błyskawica czterema rozgałęzionymi odnogami szukała na ziemi
czegoś naładowanego dodatnio, co wyruszy jej na spotkanie. I znalazła wędkę zdążającego do
domu wędkarza.
Daniel usłyszał grzmot, gdy podeszła do niego Ewa. Dziewczyna wstrząsnęła się na
dźwięk gromu. Uśmiechnął się do niej i wskazał na zaparkowaną po drugiej stronie ulicy
taksówkę – mercedesa W123 zwanego beczką.
– Chyba nie mamy wyjścia – powiedział, widząc jej cienką białą bluzkę i małą czarną
torebkę, w której nie zmieściłby się żaden, nawet potrójnie składany parasol. – Klatka Faradaya.
– Zauważył, że rozejrzała się nerwowo. – Samochód jest najbezpieczniejszy w czasie burzy –
wyjaśnił, gdy popatrzyła na niego.
– Mój ojciec miał taki sam. – Ruszyła w kierunku postoju.
– Mój chciał mieć – odparł Daniel. Obserwował, jak wiatr rozwiewa jej grzywkę,
odsłaniając czoło, na które spadła wielka kropla deszczu.
Taksówkarz wyrzucił przez okno niedopalonego papierosa i uruchomił silnik.
Daniel zamknął za nią drzwi mercedesa, przystanął na chwilę i popatrzył, jak na
horyzoncie rozświetla niebo kolejna błyskawica. Otworzył drzwi po przeciwnej stronie
i wstrzymał oddech. Na zewnątrz wszystko pachniało wilgotną ziemią i trawą, a w samochodzie
śmierdziało. Trudno mu było ukryć obrzydzenie do wytartych pluszowych pokrowców. Usiadł
więc, próbując nie dotykać niczego rękami, a i tak musiał opuścić nieco szybę, by nie udusić się
od woni papierosów, ludzi i brudu, który latami wchłaniała stara tapicerka. Pokrowce nie
poprawiały sytuacji, były prawie jednolicie szare, wszystkie oprócz tego na siedzeniu kierowcy,
z deseniem przypominającym zszarzałego dalmatyńczyka.
Taksówkarz jednak wydawał się nad wyraz z nich dumny, bo gdy zobaczył, że przez
otwarte okno wpadają krople deszczu i natychmiast wsiąkają w plusz, zauważył niezadowolony:
– Będzie lało...
– Przynajmniej się umyje – odpowiedział Daniel i odwrócił się w kierunku okna. Potem
spojrzał na Ewę przecierającą zmoczone czoło.
– Umyje to się pan sam, jak wysiądzie z tej taksówki – odezwał się kierowca po takim
czasie, że Daniel musiał sobie przypomnieć, o co chodzi. – Dokąd jedziemy? – rzucił obrażonym
tonem.
– Ja na Limanowskiego. A pan? – zapytała Ewa.
– Więc pani pierwsza – rzekł Daniel, szybko ucinając zbędną kurtuazyjną rozmowę.
Ewa chciała to jakoś skomentować, gdy taksówkarz odwrócił się i patrząc wymownie na
wciąż opuszczoną szybę, powiedział:
– Ale wieje!
Renata Dąbska aż podskoczyła, gdy jedno z sześciu salonowych okien willi w Chybach
otworzyło się z hukiem. Przez chwilę patrzyła, jak wiatr wyciąga na zewnątrz przetykaną złotymi
nićmi muślinową firankę.
– Nienawidzę cię! No... uderz mnie! No, uderz! – krzyczała coraz głośniej.
Lucjan stał i patrzył. Od dziesięciu minut słuchał jazgotu żony i dopiero teraz pomyślał,
że usłyszał rozsądną propozycję. Zaczął ją nawet rozważać.
Renata chwiała się gdzieś między grubo pikowanym fotelem a wielką i miękką kanapą.
Upadając na któryś z tych mebli, nie mogłaby zrobić sobie krzywdy, ale pełny kieliszek w jej
rękach i ława były szklane i ostre.
– No, uderz mnie! Bądź mężczyzną! – krzyczała, wymachując rękami.
Lucjan wstał, czym rzeczywiście ją przestraszył. Cofnęła się o metr. Popatrzył na nią
i celebrował chwilę ciszy, potem odwrócił się i podszedł do olbrzymiego mahoniowego barku
w stylu kolonialnym, stojącego w drugim końcu owalnego salonu. Otworzył szafkę
z kryształowymi szybkami i wyciągnął z niej szklankę o bardzo grubym dnie. Wyjął butelkę
whisky i napełnił szklankę do połowy, potem zakołysał nią w ręku, patrząc na przelewający się
bursztynowy płyn.
Nie zauważył, jak żona usiadła na kanapie i zaczęła najpierw krzyczeć nie wiadomo co,
potem złorzeczyć chyba jemu i obwiniać może siebie, a na koniec szlochać. Już nie rozróżniał
słów i przestało mu na tym zależeć. Zastanawiał się, kiedy pił ostatni raz. Dopiero gdy pociągnął
pierwszy łyk i poczuł w ustach palący płyn, który prawie natychmiast uderzył mu do głowy,
przypomniał sobie. Tak, to było w Tajlandii... piętnaście lat temu. Uśmiechnął się do swoich
myśli, odwrócił się i spojrzał na żonę, która nie wiadomo kiedy przestała płakać, położyła się na
olbrzymiej skórzanej kanapie, podkuliła nogi i przez chwilę jeszcze udawała, że śpi, zanim
usnęła na dobre. Tę jej grę znał doskonale, ponieważ udawała sen, jedynie zamykając oczy. Gdy
spała naprawdę, miała otwarte usta, a język przy każdym oddechu przyklejał się jej do
podniebienia i odklejał. Od czasu do czasu mlaskała głośniej, by zwilżyć sobie wargi. Domyślał
się, że ona o tym wie, ale mimo wszystko z tak otwartymi ustami udawać siebie samej nie chce.
Ciągle na nią patrząc, po raz drugi łyknął whisky, tym razem znacznie szczodrzej,
i poczuł, że zaczynają mu się szklić oczy. Doskonale wiedział, co robi, co się z nim dzieje i czym
to grozi, ale pił i dalej na nią patrzył. Na jej jasne włosy, które teraz prawie zasłaniały twarz, na
wąską dłoń o długich palcach, którą położyła przy głowie, na długie gołe nogi, jedną na drugiej,
na krótką sukienkę, która odsłaniała opalone uda i mały trójkąt czarnych, lśniących koronkowych
majtek.
Wyglądała prawie tak jak wtedy. Piętnaście lat temu. Gdy życie było jak pocztówka
z ciepłych krajów. Gdy patrzył na nią i nie mógł się napatrzeć. Gdy wszyscy mu zazdrościli. Ale
inaczej niż teraz.
Ze wspomnień wyrwał go zimny wiatr, który z hukiem zamknął okno. Lucjan podszedł,
otworzył je, odsunął mokrą już od deszczu firankę. Tak – pomyślał, wyglądając na zewnątrz – ta
burza w końcu minie... po prostu się skończy... jutro... jutro wszystko się rozjaśni... jutro zaczną
się rozliczać... ze wszystkim... tak... Zamknął okno i cofnął się w kierunku kanapy. Podchodząc,
potrącił stojący na ręcznie tkanym dywanie kieliszek z winem, który Renata nie wiadomo kiedy
musiała tam przestawić ze szklanej ławy. Schylił się trochę już ociężale i podniósł przewrócone
szkło. Niedopite wino rozlało się na dywan, barwiąc na czerwono kolorowe esy-floresy.
Potem ten dywan zabrała policja. Do ekspertyzy.
Daniel Koch patrzył na pióra wycieraczek wiosłujących po zalanej deszczem szybie
mercedesa W123 i na taksówkarza, który tak mocno wychylał się do przodu, że prawie dotykał
jej daszkiem swojej czapki. Kierownicę trzymał oburącz, jakby pilnował, by auto nie utonęło
w olbrzymich kałużach, które rozbryzgiwały się po obu stronach, zalewając nieliczne samochody
i puste chodniki, ledwie widoczne w światłach ulicznych latarni.
– Ale leje! – powiedział po raz szesnasty, a pasażerowie po raz piętnasty mu nie
odpowiedzieli.
– Tu zaraz będziemy skręcać – przypomniała tylko Ewa.
– Tak, tak, wiem. O, tu już mniej pada!
I rzeczywiście, w połowie ulicy deszcz zelżał na tyle, że można było o ponad połowę
zmniejszyć tempo wycieraczek, które teraz zaczęły zgarniać z szyby pojedyncze krople.
– Ale lało! – Taksówkarz z niedowierzaniem pokręcił głową i gdy tylko swobodniej oparł
się o siedzenie, krzyknął: – O cholera!
Mercedes się zatrzymał.
Daniel Koch z zaciekawieniem zerknął na wyświetlacze, w które wpatrywał się kierowca,
i zobaczył wskaźnik temperatury świadczący o tym, że woda w chłodnicy mogła się co najmniej
zagotować. Taksówkarz wysiadł w pośpiechu, a gdy tylko odemknął maskę, wypuścił spod niej
chmurkę pary wodnej, która szybko się rozpłynęła w już tylko mżącym deszczem powietrzu.
– Przykro mi, ale chyba dalej tym samochodem nie pojedziemy – powiedział Daniel. – Za
godzinę, gdy ostygnie, na pewno pan go uruchomi, ale...
– Nie szkodzi, mam już blisko, przejdę się. Dziękuję – przerwała mu Ewa, otwierając
torebkę leżącą na siedzeniu. – Tylko znajdę...
– Ja zapłacę – powiedział Daniel, patrząc, jak z małej torebki wyskakują różne
przedmioty, z których część mogłaby znaleźć miejsce w walizce na narzędzia. Na siedzeniu
leżały już nożyczki, pilnik, dziurkacz i mały scyzoryk. Najbardziej jednak zaciekawiła go
czerwona cerata w czarne kółka.
– Nie... tylko znajdę portfel... chyba nie zapomniałam...
Daniel widział, jak Ewa zaczyna się czerwienić, a potem nieruchomieje, gdy odezwał się
rzucony na siedzenie telefon. Na wyświetlaczu, pod małymi literkami, kątem oka dostrzegł
komunikat: Połączenie z... ON.
– Mówiłem już, że zapłacę – powtórzył, odwracając szybko wzrok, gdy Ewa bez zwłoki
wyłączyła telefon i schowała go do kieszeni.
– Mam na taksówki fundusz firmowy. Proszę mi powiedzieć, co to jest – wskazał na
czerwoną ceratę.
Ewa zdawała się go nie słyszeć, próbując upchnąć porozrzucane rzeczy z powrotem do
torebki.
– Zapomniałam portfela. Może jutro w pracy... a nie, jutro mnie nie ma... może pojutrze...
– Pojutrze mnie nie będzie. – Zauważył, że dopiero te słowa ją zaciekawiły. – Musimy
więc rozwiązać ten problem teraz, najlepiej polubownie. Zapłacę, ale niech mi pani powie, co to
jest. – Znowu pokazał na ceratę, z której wystawały jakieś plastikowe czarne patyczki.
– Aha... to.
Wzięła ją w ręce i zaczęła rozkładać z takim uśmiechem, jaki Daniel u niej widział, gdy
rozmawiała przez telefon. W jej oczach zaczęły drżeć dwie podkówki. Najpierw się wyjaśniło, że
czarne kółka to kropki na skrzydełkach, a dwa przylepione do ceraty patyczki okazały się
czułkami biedronki na kapturze przeciwdeszczowego płaszcza.
– Aha – powiedział tym razem Daniel i dodał: – Nie będzie pani przeszkadzało, że panią
odprowadzę? – Zauważył, że uśmiech raptownie znikł z twarzy Ewy, co jednak wcale go nie
zniechęciło. Dorzucił szybko: – Najprawdopodobniej i ja mam stąd niedaleko, więc gdy
dojdziemy, po prostu pokaże mi pani drogę do Areny.
Zastanawiała się chwilę, nim odpowiedziała.
– Dobrze... ale może pan zaczekać w samochodzie... Zadzwonimy po jakąś inną... –
dodała pospiesznie.
Takie rozwiązanie absolutnie nie odpowiadało Danielowi, więc przerwał jej i rozglądając
się po wnętrzu taksówki, powiedział zgodnie z prawdą:
– Wolałbym już pooddychać innym powietrzem. Z chęcią się przejdę.
– Aha... no tak, to może rzeczywiście niedaleko – skapitulowała, wysiadając.
On również chciał wysiąść, co nie było wcale takie proste. Jezdnią płynęły wartkie
potoki, które zalewały ulice, szukając dla siebie ujścia w kratkach studzienek kanalizacyjnych.
Obok jednej z nich zatrzymał się taksówkarz, więc Daniel usiłował zrobić duży krok nad
dławiącą się studzienką, która ledwo nadążała odprowadzać deszczówkę. Nie udało się – po
chwili woda bulgotała mu w bucie, na dodatek poczuł na karku deszcz, który padał może nie
mocno, ale na pewno konsekwentnie. Daniel nie przepadał za mokrymi ubraniami, a tym bardziej
butami, przez chwilę więc żałował, że wysiadł. Na szczęście wiatr ucichł i zrobiło się trochę
cieplej.
Chlupocząc wodą w bucie, podszedł jeszcze do kierowcy i dał mu dwadzieścia złotych.
Taksówkarz, mimo że kurs się nie skończył, nie oponował ani przez sekundę i szybko włożył
pieniądze do kieszeni wytartych dżinsowych spodni, które kiedyś mogły być niebieskie.
– No, widzi pan... wężyk od chłodnicy... no, popatrz pan – mówił z głową pod maską
samochodu.
Daniel nie chciał popatrzeć i ze słabo udawanym współczuciem wzruszył ramionami.
Odwrócił się, podszedł do moknącej Ewy i jego wzrok przyciągnęła cienka biała bluzka, którą
deszcz przylepiał do ciała. Najskuteczniej na piersiach. Poszli, zostawiając taksówkarza
gmerającego we wnętrzu mercedesa.
Potem, gdy policjanci pytali o ten kurs, stale powracał do wężyka od chłodnicy... Ale oni
nie chcieli tego słuchać.
*
– Pani Helenko, wolałaby pani być żabą czy ptakiem? – z małego pokoju na tyłach
mieszkania dobiegł zaspany głos dziewczynki.
Kobieta, która właśnie w tym momencie kończyła prać w rękach ostatnią białą bluzkę,
zastygła. Jako że stała dokładnie naprzeciwko dużego lustra, zobaczyła
sześćdziesięciosiedmioletnią kobietę, której resztki cieniutkich siwych włosów, pieczołowicie
nakręconych na wałeczki do trwałej, mogłyby uchodzić za pierze na głowie pisklaka, a aktualna
mina – pasować nawet do żaby. Mimo to nie chciała być ani jednym, ani drugim.
– Śpij już, dziecko – powiedziała, wracając do prania.
– Nie mogę... aaa... zasnąć – usłyszała głos zniekształcony głośnym ziewnięciem.
– Możesz – odpowiedziała, wykręcając bluzkę w rękach.
– Ale nie chce mi się... spa... – odrzekła dziewczynka.
– Chce – stwierdziła krótko pani Helenka i powiesiła bluzkę na sznurze nad wanną.
I zaczęła liczyć: siedem dodać jedenaście, to razy dwa, bo na dwa dni, jeszcze pięćdziesiąt cztery,
pięćdziesiąt w zaokrągleniu za prąd, dwadzieścia siedem rata i druga dwieście siedemnaście, aha,
skończyło się, więc jeszcze to, szesnaście, a jak pojedzie dalej, to czternaście, więc pojedzie, bo
wtedy zostanie równo siedemdziesiąt na czysto, więc jeszcze tylko dwadzieścia cztery tysiące.
Policzyła i wzięła się do prania skarpetek. Pralka automatyczna stała tuż obok, ale nie
odważyła się jej włączyć. Tak samo jak telewizora czy jakiegokolwiek innego urządzenia, mimo
że profilaktycznie powyciągała wszystkie wtyczki z gniazdek, pomijając jedynie lodówkę, gdyż
kontakt był ukryty głęboko za kuchennymi półkami. Od jakiegoś czasu nie słyszała już
grzmotów, ale nie była pewna, czy burza rzeczywiście przeszła, bo bała się otworzyć okno, by
nie wleciał przez nie piorun. Z tego samego powodu z niepokojem patrzyła na kontakty, którymi
– była pewna – jak piorun zechce, to wleci. Trzymała się więc od nich z daleka. Zaczęła się
jeszcze rozglądać za czymś sensownym do zrobienia, ale niczego nie potrafiła już wymyślić,
oprócz kolejnej próby pociągnięcia zasłonki, by równo unosiła się nad podłogą. Źle uszyty bądź
skrojony materiał z powrotem uniósł się do góry, spróbowała ponownie, nie udało się,
westchnęła więc głośno po raz setny z tego powodu i kręcąc głową, poszła do małego pokoju, by
się upewnić, że mała śpi.
– Biedactwo – powiedziała do siebie cichutko, ujrzawszy palące się w pokoju światło,
które musiała sama zostawić.
Poszukała kontaktu na ścianie, ale nim zgasiła lampkę, dojrzała coś, czego nie chciałaby
zobaczyć. Prostą linię oddzielającą miejsce, w którym przecierała kurz, od tego, gdzie nie
sięgnęła ręką. Głośno westchnęła. Przekonując samą siebie, że wcale nie musi tego robić, poszła
do kuchni po szmatkę, wróciła do pokoju i przyrzekając sobie, że robi to ostatni raz, przesuwała
długopisem plastikowe pojemniczki, żeby przetrzeć dokładnie całe biurko.
– Paskudztwo – burknęła z obrzydzeniem i wyszła z dziecinnego pokoju, gasząc po
drodze światło.
Daniel szedł ulicą Limanowskiego, zerkając na Ewę, której drobne piersi zaczynały
prześwitywać pod przylegającą do ciała mokrą bluzką.
Przeszli już pięćdziesiąt metrów, patrząc na rosnącą numerację. Dystans, który mógł ich
dzielić od jej mieszkania, Daniel ocenił na jakieś sto metrów. Odgłosy grzmotów ledwo
dochodziły na ulicę Limanowskiego, skutecznie tłumione przez wysokie kamienice. Burza
zdążyła się już przesunąć o co najmniej dwadzieścia kilometrów. Deszcz padał niezbyt
intensywnie, ale wystarczająco, by mieli już prawie zupełnie mokre włosy. Gdy Ewa po raz
kolejny odgarnęła z czoła przemoczoną grzywkę, z której krople deszczu spływały jej wprost do
oczu, zaproponował:
– Może biedronka by się na coś przydała?
Ewa najpierw popatrzyła zdziwiona, a później się uśmiechnęła.
– Ach... rzeczywiście.
Wyjęła z torebki płaszcz przeciwdeszczowy, rozłożyła go i wręczyła mu jeden koniec,
sama zaś chwyciła drugi i rozpostarła plastik nad ich głowami. Tego się nie spodziewał.
Powiedział tak, by jej przypomnieć, że sama ma się czym osłonić od deszczu, ale teraz, choć
płaszcz był mały, nie odmówił. Przestała mu moknąć głowa i kark, co było przyjemne, ale
jeszcze przyjemniejsze było to, że szli tak blisko siebie, jak to tylko możliwe. Stykając się
ramionami, zaczęli stawiać równe kroki i sytuacja z mało komfortowej przerodziła się w co
najmniej zabawną. Wcześniej szli skuleni, omijając kałuże, każde po swojej stronie, nie patrząc
na siebie; teraz pokonywali razem slalom na całej szerokości chodnika, zmuszeni ustalać wspólną
strategię przed zaliczaniem przeszkody. Gdy przy jednej z większych kałuż musieli się rozdzielić
i ponownie rozpocząć operację rozkładania biedronki, Ewa niespodziewanie zapytała:
– Pojutrze pan wyjeżdża, tak?
Jej mina, a przede wszystkim ton głosu wydały się Danielowi nieco dziwne. Jakby pytała,
choć znała odpowiedź i była z niej zadowolona.
– Biorąc pod uwagę to, że jesteśmy pod ochroną plastikowego owada, a ja pojutrze
wyjeżdżam z Poznania, może przejdziemy na ty?
Ewa nie odpowiedziała. Zatrzymała się i pokazała drzwi swojej kamienicy. Daniel był
pewien, że musiał źle policzyć; sądził, że powinni iść jeszcze co najmniej dwadzieścia metrów.
Odruchowo spojrzał za siebie i już wiedział, że źle oszacował nie odległość, tylko czas, który
upłynął mu zbyt szybko.
– To już tu. Pójdzie pan przed siebie, potem skręci w lewo, jakieś kolejne sto metrów
i zobaczy pan Arenę. Dalej zna pan drogę?
Daniel tylko skinął głową. Powtórzone słowo „pan” sprawiło, że przestał rozważać
pożyczenie biedronki, a potem może zwrócenie jej jutro. Bez słowa oddał Ewie swój koniec
płaszcza.
– Może pan pożyczyć sobie tego plastikowego owada, jutro zostawi go pan w firmie –
zaproponowała.
– Nie, dziękuję – odpowiedział, kątem oka patrząc na jej prawie już widoczne sutki. –
Umyję się po drodze – dodał zły na siebie.
Nie wiadomo z czego zrodzone przeczucie, że jednak coś się wydarzy, uczepiło się go już
jakiś czas temu, a na ostatnich stu metrach prawie szło z nim pod rękę.
– Do widzenia – powiedział i jednocześnie mu się przypomniało, że marznie, jest cały
mokry, a na dodatek ma wodę w bucie.
– Dobranoc – odrzekła Ewa, posyłając mu uśmiech, który jednak zamarł już w następnej
chwili. – Uwaga! – krzyknęła.
Daniel stał tyłem do ulicy, więc nie zauważył, jak ciężarówka, wymijając drugi
samochód, najeżdża na wielką kałużę. Kałuża, która rozbryzgała się pod kołami, zmniejszyła się
o połowę, wsiąkając w szczeliny płyt chodnikowych i w ubranie Daniela. A to, co nie wsiąkło,
spływało mu po twarzy i włosach.
Potem, gdy wspominał ten moment, żałował, że kierowca się nie zatrzymał czy choćby
nie odwrócił. Może by go wtedy zapamiętał, namierzył, a potem kupiłby mu tę ciężarówkę,
gdyby on tylko tego chciał.
*
Dziewczyna zbierająca szklanki ze stolików w klubie Dragon na ulicy Zamkowej,
nieopodal Starego Rynku, niedawno przyjechała do Poznania z miejscowości, która miała
w nazwie przymiotnik Duża, ale tylko dlatego, że znajdowała się obok takiej, gdzie stało pięć
domów na krzyż. Przyszła na zastępstwo, tylko tego wieczoru, bo ktoś się rozchorował,
i wszystkiemu się dziwiła, choć robiła najbardziej obojętną minę, na jaką umiała się zdobyć.
Dziwili ją ludzie, którzy od paru godzin stali przy barze i tarasowali wszystkim przejście,
ale nie przesunęli się ani na chwilę, blokując drogę do stolików poustawianych na zewnętrznych
tarasach. Dziwili ją ludzie siedzący przy tych stolikach, poowijani w koce. Dziwiła ją też sama
obsługa, która wszędzie miała kolczyki – w brwiach, ustach, nosie, a jeśli w uszach – to kółka,
przez które spokojnie mógłby przejść drążek od karnisza.
Takie same kółka miał też ładny chłopak, który usiadł przy barze, akurat gdy kazali jej
umyć ekspres do kawy, na który wylało się piwo. Myła więc ten ekspres, starając się zajmować
jak najmniej miejsca, bo za barem wciąż panował tłok i bez przerwy ktoś coś zamawiał. Ona nie
przyjmowała zamówień, więc ścierała lepiącą się już pianę i ukradkiem patrzyła na chłopaka.
Podobała jej się jego twarz, ale nie ogólny wygląd. Wyróżniał się śniadą karnacją, czarnymi
oczyma i czarnymi lśniącymi włosami; mocno postrzępiona grzywka była na sztywno
przeczesana z lewa na prawo i kończyła się gdzieś dziesięć centymetrów za czołem w bok. Miał
biały luźny podkoszulek z dekoltem, na szyi wisiorek z różowych paciorków, przypominający jej
logo Mercedesa, na jednym ręku bransoletkę z dwóch gumek, na które nawleczonych było kilka
dużych prostokątów z nalepionymi kolorowymi obrazkami, a na palcu drugiej ręki pierścionek
z tarczą zegarową zamiast oczka.
Chłopak zorientował się, że na niego patrzy, więc spróbował zagadać.
– Nie przyjmuję zamówień – uprzedziła go i wbiła wzrok w wiaderko z fusami po kawie.
– Królowo, a z czego wnosisz, że chcę złożyć zamówienie, skoro nawet nie dałaś mi się
wypowiedzieć? Ach... – westchnął przesadnie, a ona dalej patrzyła na fusy.
Odważyła się podnieść wzrok dopiero w momencie, gdy znowu usłyszała głos chłopaka.
– No, witam cię, kochanie...
I po raz Bóg wie który się zdziwiła, ujrzawszy, że on mówi to do czarnowłosego
mężczyzny z grubym złotym łańcuchem.
– Cześć, Oskar... – odpowiedział tamten, rozglądając się wokół. – Ale się tak nie
spoufalaj.
– A co, wstydzisz się mnie? – żachnął się chłopak, robiąc obrażoną minę.
– Nie... jestem z ciebie dumny. Masz u mnie dług, a ja mam sprawę... – dodał, siadając na
barowym stołku.
– No, ja myślę! – Młody chwycił w palce końcówki jego czarnych włosów, które,
wygładzone żelem na samej głowie, już bardziej swobodnie kręciły się na szyi. – Na chuj ci te
siepy!
– Oszczędzam na żelu... – odpowiedział mężczyzna i strząsnął jego rękę.
– Przyjdź, to ci je zetnę za jedyne dwieście pięćdziesiąt.
– Kryzys jest... nie zauważyłeś?
– Kryzys-sryzys... Dla ciebie, Czarny, to cena od centymetra. – Chłopak machnął mu ręką
przed nosem.
– Możesz się inaczej wykazać. Więcej zarobić i więcej mi oddać. Mam sprawę... –
powtórzył tamten, odchylając głowę do tyłu. – Masz jeszcze to mieszkanie... – Odwrócił się
w kierunku baru. – Poproszę tequilę... dwie.
Joanna Jodełka Kamyk
Oli Kleszcz za pomoc w przechadzce po niewidocznym świecie
Prolog Potem pamiętała tylko, że minął ją jakiś mężczyzna. Nie pamiętała jaki, bo kucała, zbierając pomidory, które turlały się po nierównym chodniku, każdy w swoją stronę. Oglądała je i macała z osobna, od czasu do czasu zerkając z niepokojem na żylaki, które coraz grubszymi meandrami wiły się jej po nogach. Poobijane pomidory włożyła z powrotem do pękniętej foliowej torby. Zawiązała ją na supeł i wzięła w obie ręce, tak by już jej nie upuścić. I nie upuściła, gdy usłyszała pierwszy strzał, gdzieś za rogiem. Nawet nie drgnęła. Przy drugim huku pomidory wyleciały jej z rąk i rozkwasiły się na chodniku czerwoną, żelowatą breją. Potem wiele razy pytano ją o tego mężczyznę, na którego przecież nawet nie spojrzała. Przez moment jej się zdawało, że miał skarpetki w różnych kolorach, jedną chyba rudą, a drugą czarną, ale później nie była już tego taka pewna. Potem, gdy śniła, wiele razy powracał do niej ten sam widok – gdy idzie, spieszy się, mówi, jak iść, cały czas trzymając ją za rękę. Jak zawsze. A później ją puszcza na sekundy, zwyczajnie, tak by zdjąć z nogi czarną szpilkę ze złotą klamerką, do której wpadł mały kamyczek i zaczął boleśnie kłuć duży palec. Chwilę patrzy na zdarty z obcasa lakier, a potem wytrzepuje kamyk z buta. Widzi też, że zanim gdzieś wypadł, zdążył przedziurawić pończochę, w której oczko zaczęło powoli piąć się do góry. Zawija ją i chce włożyć stopę z powrotem, ale w tej chwili słyszy strzał na ulicy, nie wie skąd, bo jest skulona za samochodem. Podnosi głowę, rozgląda się dokoła, ale jej nigdzie nie ma. Wybiega na ulicę, z jednym butem w ręce. I widzi wszystko. A później słyszy własny krzyk i już tylko czuje, jak bezwiednie się składa. Jak upada. Na kolana, na twarz, na ziemię. Wciąż z butem w ręce. I tak leży, a ona nad nią stoi. Potem ten kamyk wcisnął się pod podeszwę buta, a później wkręcił w kółka podróżnej walizki. Potem wielokrotnie wspominał ten moment. Przestał działać automatycznie, ruch – odruch. I to nie dlatego, że była jeszcze dzieckiem. Bo gdyby zrobiła cokolwiek – zaczęła krzyczeć, uciekać – pognałby za nią jak pies i dopadł. Jak tamtych dwoje. Bez zastanowienia. Ale ona stała nieruchomo, z otwartymi oczami. Podszedł do niej powoli, zaciekawiony, z bronią w wyciągniętej ręce, a ona i tak stała jak słup. Zaczął machać jej tą ręką przed nosem, potem sam zaczął się kiwać na boki i robić głupie miny, a ona nic – dalej martwym wzrokiem patrzyła przed siebie. W jeden punkt. Nawet się obejrzał, by sprawdzić, czy czegoś za nim nie ma. Ale nie było tam niczego. Opuścił więc rękę i zaśmiał się, tak jakoś ze współczuciem. I zdawało mu się, że zobaczył, jak lekko uniosła podbródek i zaczęła wciągać nosem powietrze. Potem. Pamiętała, że śmierdział potem.
Dzień pierwszy A wcześniej, właściwie tylko dzień wcześniej, Daniel Koch w szarych spodniach z kantem, białej koszuli i z grafitową marynarką w ręku szedł wolnym krokiem przez Stary Rynek w Poznaniu. Jeszcze było ciepło i jasno. Jeden z ostatnich kwietniowych wieczorów nadchodził leniwie, wypraszając powoli rodziców z dziećmi za rękę z niedawno rozstawionych kawiarnianych ogródków, babcie znad deserowych talerzyków, panów w krawatach z biznesowo-plotkarskich pogaduszek. Kobieta ze straganu wciśniętego w podcienia domków budniczych zaczynała chować pamiątki: flagi narodowe i pirackie, koraliki, misie, wiatraczki i plastikowe siekiery. Sąsiad z wnęki obok niespiesznie rozkładał walizki, gotowy do spakowania obrazków: z Ratuszem, z Bamberką, z Pręgierzem i tych tylko z kwiatkami. A pani, nad której głową latały napełnione helem kolorowe baloniki, co chwila spoglądała na zegarek, pociągając przy tym uwięzione na sznurkach nadmuchane kolorowe samolociki, słońca, koniki i kwiatki. Daniel Koch szedł i szukał, choć bez zbytniego zapału, ulicy Woźnej. Miała biec prosto od Rynku, więc wcześniej czy później musiała się znaleźć sama, skoro od kwadratowego placu odchodzą tylko po trzy ulice z każdej strony. Dwanaście możliwości – przeliczył – na jakieś piętnaście minut niemrawych poszukiwań. Zostało mu jeszcze pół godziny, więc przystanął i zaczął się rozglądać. Przed sobą miał rzeźbę ledwie odzianego Apolla, który grał na lirze. Spod nóg litrami lała mu się woda. Daniel podchodził właśnie do fontanny, by sprawdzić, ile tej wody może się w niej przelewać, gdy rozległ się rozpaczliwy krzyk dziecka, któremu uciekł z ręki balonik. Różowy kucyk poleciał błyskawicznie do góry, najpierw pionowo, potem, wzbijając się ponad wieżę Ratusza, pognał z wiatrem gdzieś na południe. Rodzice dziewczynki nerwowo rozglądali się za panią z balonikami, ale jej już nie było, więc dziecko cały czas chlipało, wskazując palcem znikającego konika. Daniel też spojrzał na niebo, które przysłaniała wielka biała chmura. Zawieszona nisko nad ziemią, przemieszczała się bardzo szybko, co chwila zmieniając swoje kłębiaste kształty. Długo na nią patrzył i zaczął się zastanawiać, ile może ważyć ten cumulus – na pewno kilka, a może nawet kilkanaście ton... a jeśliby przyjąć jakieś trzydziestoprocentowe zagęszczenie pary wodnej... to... Nie zdążył policzyć, bo do fontanny podeszła grupka turystów z aparatami fotograficznymi. Sześć osób różnej płci, lecz o identycznym wyglądzie – grube brzuchy, a na głowach małe kapelusiki. Połowa coś jadła, częstując tym drugą połowę. Wzdrygnął się na sam widok różowych i niebieskich żelków, które wyciągane z papierowych torebek znikały w ustach, a potem rozlewały się pod rozciągniętymi podkoszulkami i bezkształtnymi spodniami. Odwrócił się i odruchowo zaczął analizować, co dziś zjadł i ile to mogło mieć kalorii. Uspokoił się, nabrawszy pewności, że na pewno nie tknął niczego różowego lub niebieskiego. Swoje czterdziestoparoletnie ciało utrzymywał pod stałą kontrolą. Dopasowane marynarki niczego nie tuszowały, leżały tak dobrze, jak były skrojone, a paski w spodniach nie zmieniały raz
wybranych dziurek. I choć nie był głodny, a kuchnia japońska nie stanowiła zbytniego zagrożenia, upewnił się jeszcze, wkładając rękę do kieszeni, czy ma wystarczająco dużo luzu w spodniach na czekający go bankiet firmowy. Usatysfakcjonowany popatrzył na grupkę turystów, którzy zaczęli zajmować jeszcze więcej przestrzeni, rozstawiając się w rzędzie, by pozować do zdjęcia na tle fontanny. Odsunął się i zadał sobie w myśli pytanie, czy oglądając to zdjęcie już w domu, choć przez chwilę będą podziwiać kształty Apolla, czy tylko jego lirę. Odwrócił się i ruszył dalej, w kierunku tabliczki z nazwą pierwszej ulicy, która odchodziła od Starego Rynku i biegła gdzieś prosto przed siebie. Kiedy zobaczył nazwę Woźna, zaczął się zastanawiać, czy nie zawrócić. Doszedłby znowu do hotelu, którego nie lubił, choć nie aż tak jak pracy po pracy. Pocieszył się, że audyt dla firmy już się kończy – jeszcze tylko trzy ostatnie dni kwietnia i stąd wyjedzie. Ruszył więc, omijając po drodze końskie łajno, którego dorożkarz nie chciał bądź nie zdążył zauważyć, zajęty obserwowaniem rozbawionych turystów upychających się w jego bryczce. Po chwili całe to wesołe towarzystwo wjechało w ulicę Woźną. Daniel Koch poszedł w tym samym kierunku, zerkając jeszcze na chmurę, w której zniknął samolot, pozostawiwszy za sobą biały pióropusz skondensowanej pary. Grabarz przytknął nos do plastikowej szyby i patrzył na przybliżające się miasto. Widok coraz wyraźniejszych domów, ulic i samochodów przynosił wyczekiwaną przez ponad dwie godziny lotu ulgę. Oddech zaczynał się powoli uspokajać, szczęki rozluźniały ucisk, a palce rąk przestały zwijać się w pięści i zaczęły rozmasowywać zdrętwiałe uda. Przestrzeń między fotelami była zbyt mała dla kogoś o wzroście metr dziewięćdziesiąt pięć i obwodzie bicepsa czterdzieści sześć centymetrów. Plecy wylewały mu się poza siedzenie, a nogi cały czas musiał trzymać w rozkroku. Ale nie to było najgorsze. Najgorszy był jego sąsiad. Gdy go zobaczył siadającego obok, zbytnio się nie zmartwił. Pięćdziesięcioletni robotnik postury przecinka nie zajmował wiele miejsca i z początku nawet się trochę kulił wystraszony. Ale gdy tylko można było rozpiąć pasy, ruszył do łazienki i odtąd kursował tam co piętnaście minut. Za każdym razem wracał coraz bardziej rozmowny, a mówił coraz bełkotliwiej i oczywiście coraz głośniej. Po godzinie przestał chodzić do toalety, tylko raz po raz wyjmował z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę żołądkowej gorzkiej i pociągał prosto z butelki. Cały czas gadając, wiercąc się, gestykulując i rozpierając w fotelu. Wtedy Grabarz zaczął zaciskać – najpierw zęby, potem pięści. Spocił się, więc odwrócił głowę do okna i zaczął udawać, że śpi, a wtedy tamten go szturchnął. I znowu. I ciągle gadając, po raz kolejny próbował poczęstować go żołądkową, którą podsuwał mu pod nos w wyciągniętej i chwiejącej się ręce, z uśmiechem ujawniającym brak górnej szóstki. Pokręcił głową, odmówił. Nie mógł. Pomyślał tylko, że gdyby wypił, toby go, kurwa, zabił. Wepchnąłby mu tę pierdoloną otwartą butelkę prosto w ryj, aż przeszłaby na wylot, i dopiero wtedy by ją, kurwa, zakręcił. Więc nie mógł wypić. W Poznaniu miał się zjawić niepostrzeżenie. A to zauważyliby wszyscy. Z pomocą przyszła mu również stewardesa. Wprawdzie nie potrafiła na dłuższą chwilę uciszyć coraz bardziej nabuzowanego pasażera, ale podchodziła często i przypominała Grabarzowi Małą. Też była drobna i ruda, tylko włosy miała krótkie, za to podobne brązowe oczy, które bardziej badawczo patrzyły na niego niż na pijanego robotnika. Uśmiechała się, a on ją uspokajał wzrokiem i czasami gestem, ale ona i tak wiedziała swoje. Jak Mała. Wiedziała, że gdyby tylko zaczął, to byłby największym zagrożeniem na pokładzie. I mimo że się nie odzywał i nie ruszał, cały czas go obserwowała. Gdy zaczęli obniżać lot, podeszła do nich ostatni raz i pomogła zasypiającemu pijakowi zapiąć pasy, a do niego uśmiechnęła się tak, jakby była wdzięczna i dumna jednocześnie. Chciał, żeby Mała też tak na
niego patrzyła. Rozmarzył się, widząc przybliżający się Poznań, i próbował zgadnąć, w którym kierunku się do niej jedzie. I chciałby pojechać od razu, ale wiedział, że jeszcze nie może, nawet ona nie powinna go widzieć. Wyciągnął z kieszeni nowy paszport i uśmiechnął się do nieznanego nazwiska pod swoim zdjęciem. Zawsze nazywał się Krzysztof Grabowski, więc mówili na niego Grabarz – pasowało mu to. A teraz – Jacek Szajbe – więc może Szajba. Uśmiechnął się. Ciekawe, czy się Małej spodoba. Zapyta ją, jak się z nią spotka, po robocie, za jakieś dwa dni. Pocieszył się tym, choć i tak zrobiło mu się jakoś smutno. Patrzył więc dalej przez okienko, gdy samolotem lekko zatrzęsło, a sąsiad zrzygał mu się na nogę. Daniel Koch stał chwilę, po czym ruszył dalej Woźną krokiem samotnego turysty. Bez rytmu. Niespiesznie. Ulica z początku wydawała się nudna. Zaczynała się remontowaną narożną kamienicą, potem, jak zwykle, stoliki na chodniku, jedne kwadratowe, drugie okrągłe. Ale im głębiej, tym robiło się ciekawiej. Zaczęło się od cepelii z kierpcami i fajansem, następny był sklep z damskimi kapeluszami, w większości czarnymi, a obok zakład perukarski, już zamknięty, ale przez szybę w drzwiach można było zajrzeć do środka. Na półkach, równiutko obok siebie, stały białe porcelanowe głowy, a na nich – krótkie, długie, jasne, ciemne, rozpuszczone i potargane włosy. Zatrzymał wzrok na ciemnym tupeciku, który nieśmiało zasłaniał czubek jednej z tych głów i wyglądał raczej śmiesznie. Równocześnie, widząc swoje odbicie w szybie, z zadowoleniem popatrzył na własne włosy, których prawie nie ubyło, a te, co już posiwiały, w równych proporcjach mieszały się z jeszcze ciemnymi, dając w sumie znośny kolor soli z pieprzem. Należało tylko pilnować, by nie przekroczyły czterech centymetrów długości, bo wtedy te siwe i sztywniejsze przestawały się naturalnie układać, odsłaniając czoło i uszy. Przycinane, zachowywały się poprawnie. Mocne brwi pozostały ciemne, a prawie całkiem siwy zarost golił. Ogólnie był z siebie zadowolony i w dalszym ciągu podobał się kobietom, więc przynajmniej z tego powodu wiek mu zbytnio nie ciążył. Przegarnął palcami włosy i przez krótką chwilę zaczął się zastanawiać, czy ona też tam dzisiaj będzie, ale znacznie bardziej zainteresował go lśniący czernią karawan marki Mercedes wyjeżdżający z podwórka po przeciwnej stronie ulicy. Pomyślał, że może ktoś umarł w kamienicy, ale gdy doszedł do budynku, zobaczył duży szyld zakładu pogrzebowego, a obok niego sklep z trumnami i jeszcze jeden zakład, tak więc karawan w tym miejscu przestał go dziwić. Postanowił przejść na drugą stronę, gdy samochód się zatrzymał. Wysiadł z niego szofer w żałobnej liberii i zaczął kopać koło, sprawdzając, czy nie schodzi z niego powietrze. Daniel, rozbawiony tym widokiem, widocznie musiał się uśmiechnąć, bo karawaniarz, wsiadając do samochodu, pokiwał mu na do widzenia. Lekko zdziwiony tymi pozdrowieniami, Koch znalazł się na chodniku, na wprost otwartych drzwi. Sklep był czynny. W środku na wszystkich ścianach wisiały trumny: jasne i ciemne, z koronkowymi falbankami lub bez nich, bogato rzeźbione i bardziej proste. Na parapetach okiennych poustawiano dla reklamy małe białe trumienki i urny z różnych tworzyw, w kilku rozmiarach. Patrzył przez chwilę na ten niecodzienny asortyment, a potem ruszył dalej. W oknie kolejnego zakładu przesuwał się elektroniczny czerwony napis: Załatwiamy wszystkie formalności, a w drzwiach, obok wypłowiałego od słońca plastikowego wieńca, stało dwóch sprzedawców czekających na klientów do pochowania. Patrzył na nich przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy ich przygnębione miny to poza zawodowa, czy może stan ducha, kiedy jeden z nich nieoczekiwanie zapytał:
– Mogę w czymś panu pomóc? – Pewnie tak, ale jeszcze nie teraz – odparł Daniel, starając się zachować należytą powagę. Powiedział im jeszcze do widzenia, lekko się uśmiechając, a oni jednocześnie skinęli głowami, bez słów, z pełnym zrozumieniem i z równie lekkimi uśmiechami. Poszedł dalej. Zdziwiony takim funeralnym zagłębiem obok kipiącego życiem Rynku, zaczął się zastanawiać, czym jeszcze zaskoczy go ta ulica. I zanim doszedł do skrzyżowania i pomyślał, że przeoczył szyld restauracji, dojrzał po drugiej stronie przejścia dla pieszych, na samym końcu ulicy, japońską nazwę. W oddali widać było już tylko zarośla i sterczący za nimi stary komin fabryczny. Domyślił się, że niezabudowaną przestrzeń w samym środku miasta mogła wyznaczyć jedynie płynąca gdzieś w dole rzeka. I gdzieś tam w dole, nad rzeką, stał wędkarz, wpatrując się w spławik, który tańczył na rozbujanym nurcie. Daniel Koch miał wrażenie, że zdąży się zestarzeć, nim na przejściu dla pieszych zmienią się światła. Stał od dłuższego czasu w miejscu, gdzie Woźna dochodzi do większej, ruchliwszą ulicy, i stojąc tak, poczuł, że zrobiło się chłodniej. Włożył więc marynarkę i popatrzył na niebo. Ujrzał masę chmur kłębiastych, zbijających się w coraz większe i cięższe gromady poganiane przez wiatr. Gdy w końcu przeszedł na drugą stronę, dostrzegł za drzewami kolejny fragment nieba, które już pociemniało od ponurej chmury wyglądającej niczym zawieszona w powietrzu wieża. Zaczął się zastanawiać, jak daleko jest od niego i jaką może mieć wysokość ten gigantyczny cumulonimbus, kiedy mu się wydało, że widzi w oddali znajomą sylwetkę. Dziewczyna przechadzała się zwrócona do niego bokiem, ale był prawie pewny, że to recepcjonistka z firmy. Rozmawiała przez telefon i wyglądała na mocno poirytowaną. W pewnej chwili zatrzymała się, pochyliła i chwyciwszy nerwowym gestem za złotą klamerkę, uwolniła obcas czarnej szpilki, który utkwił pomiędzy płytkami chodnika. Zamierzał poczekać, żeby się przekonać, czy to na pewno Ewa Kochanowska, po której raczej nie spodziewał się takich emocji. I wtedy usłyszał: – Piękna pogoda... Witam. Od razu rozpoznał głos za plecami. Należał do Andrzeja Dzendzela, człowieka tylko zawodowo uprzejmego, a w oczach Kocha przede wszystkim niekompetentnego szefa działu należności. Według przygotowywanego właśnie sprawozdania badanie przepływów finansowych było najsłabszym ogniwem dobrze w sumie prosperującej firmy. Daniel odwrócił się z lekkim ociąganiem i zobaczył przesadnie modną fioletową koszulę, która pasowała do właściciela i jego dziwacznie przyciętego zarostu, w dwa sznureczki wzdłuż żuchwy i kreskę pod nosem. Nieznacznie skinął głową na powitanie, co wystarczyło, by Dzendzel kontynuował: – Ale chyba będzie burza?
Udając, że patrzy na niebo, Daniel jeszcze raz zerknął w stronę dziewczyny. Teraz był pewny, że to ona. Szła w ich kierunku, jedną ręką przecierając policzki, drugą bezwładnie trzymając telefon. – Tak, będzie burza... Tylko nie wiadomo gdzie – dodał, ruszając w kierunku drzwi prowadzących do japońskiej restauracji. Parę godzin później był cały mokry. Tego dnia sushi master czuł, że nowy but niemiłosiernie uwiera go w piętę. Co chwila więc wyciągał z niego stopę, po czym władał ją z powrotem, i choć przez cały czas zasłaniał go wysoki bar ciągnący się przez prawie całą restaurację, niezręcznie mu było stać w samej skarpecie, tym bardziej że włożył akurat taką, która przetarła się na dużym palcu. Dlatego starał się zbytnio nie przemieszczać, zawijając kolejne hoso-maki, california-maki, nigiri i sashimi. Pocieszał się, że połowę imprezy firmowej ma już za sobą, bo ludzie przestawali się kłębić wokół poustawianych pod oknem stolików bankietowych. Sterty jedzenia poupychane na małych talerzykach powoli znikały, mniej lub bardziej zgrabnie chwytane pałeczkami, a ponieważ wciąż donoszono nowe półmiski, znikała też nerwowość towarzysząca spoglądaniu na stół i na talerze sąsiadów. Pomyślał, że dla kobiety, która siedziała przy barze i zostawiała ślad szminki na czwartym z rzędu kieliszku mocnego wina śliwkowego, bankiet powinien już się skończyć. Starał się na nią nie patrzeć, bo widok był coraz smutniejszy. Kiedy weszła, zrobiła wrażenie na całej obsłudze. Szybko się też zorientowano, że jest żoną prezesa. Mimo swoich czterdziestu lat wyróżniała się urodą równie naturalną, jak dobrze pielęgnowaną. Blond włosy falami spływały na odkryte ramiona, a krótka czarna sukienka podkreślała figurę, którą jedni podziwiali, a której drudzy zazdrościli, w zależności od płci. Sushi master nie zdążył się przyjrzeć jej nogom, a zza wysokiego baru nie było ich widać, ale wydawało mu się niepojęte, aby i one nie były doskonałe. Teraz z każdą minutą twarz żony prezesa tężała coraz bardziej, opadał podbródek, policzki i powieki. Gdzieniegdzie opadał jej także tusz z rzęs. Włosy przygniatała ręka, która oparta łokciem o bar coraz częściej przytrzymywała kiwającą się głowę. Ale najgorsze było to, że piękność śmiała się coraz głośniej z głupich i z każdą chwilą coraz mniej wybrednych dowcipów gościa w fioletowej koszuli. Takich typów sushi master nie cierpiał od szkoły podstawowej. Pokrętne lizusy. Z jednym takim nawet siedział w ławce – samemu nigdy nie zdarzyło mu się niczego napisać, policzyć czy zrobić. Mistrz dobrego wrażenia. O tym w fioletowej koszuli, z bródką à la d’Artagnan, myślał podobnie. Po raz kolejny wyciągnął obolałą stopę z buta, a gdy żona prezesa zaczęła się śmiać z wyjątkowo dowcipnej dwuznaczności: „wkłada, bo wykłada... na uczelni, cha, cha, cha!”, postanowił nie patrzeć w ich kierunku i poświęcić się precyzyjnemu cięciu warzyw. Trwało to dłuższą chwilę, nim znowu podniósł głowę, zaciekawiony, czemu śmiech nagle ucichł. Nad rozbawioną parą przy barze stał mniej więcej pięćdziesięcioletni potężny, zwalisty facet – prezes firmy i jednocześnie mąż. Dotąd siedział w saloniku dla VIP-ów i wydawał się zupełnie niezainteresowany tym, co się dzieje w głównej sali. Sushi master z niepokojem obserwował, co teraz zrobi. Prezes jednak stał, nie odzywając się słowem. Nie sposób było też cokolwiek wyczytać z jego małych szarych oczu czy zaciśniętych mięsistych ust. Ale uczestnicy bankietu musieli już znać tę minę, bo rozmowy wokół przycichły i pogubiły wątki. Prawie wszyscy patrzyli, udając, że nie patrzą. Tym, którzy stali tyłem, szeptem relacjonowali sytuację ci, co stali przodem i lepiej widzieli. Sushi master patrzył z satysfakcją, jak facet w fioletowej koszuli
próbuje coś powiedzieć, ale daje za wygraną i ustępuje szefowi miejsca przy barze – i przy żonie – jakby się już nasiedział i teraz miał chęć trochę sobie postać gdzieś z boku. Prezes jednak nadal ani drgnął, na sali słychać było już tylko szepty, a żona lekko się zachwiała. Po chwili jednak wyprostowała się na nowo, zmarszczyła czoło, zmrużyła powieki, a potem zrobiła co najmniej wyzywającą minę, gotowa do walki, ataku, awantury, czegokolwiek. Wtedy sushi master dojrzał eleganckiego mężczyznę około czterdziestki, w szarych spodniach z kantem, białej koszuli i grafitowej marynarce, który zaczął iść swobodnym krokiem gdzieś z końca sali, a gdy już znalazł się obok prezesa, przegarnął z czoła przyprószone siwizną włosy i z szerokim uśmiechem zwrócił się właśnie do niego. I to wyjątkowo głośno. – Świetna kuchnia. Gratuluję. Moje uznanie. Skinął głową i poszedł dalej. Nieoczekiwana i jakby wyrwana z kontekstu pochwała zabrzmiała niczym gong ogłaszający koniec starcia, przynajmniej dla prezesa, który w tym momencie się ocknął. Odprowadził jeszcze wzrokiem eleganckiego mężczyznę i przysiadłszy na barowym stołku, już spokojnie zwrócił się do żony: – A tobie smakowało? – Tak – odpowiedziała, lekko zdezorientowana. – A co jadłaś? – zapytał, przysuwając się możliwie najbliżej. Chwilę na siebie patrzyli, po czym odwrócili się do baru. Rozmowy na sali powoli odzyskały wcześniejszy wigor i odnalazły nowe, mniej lub bardziej neutralne tematy. To, co oni mówili, słyszał już tylko sushi master, który dostał kolejne zamówienie i nie mógł się ruszyć z miejsca, uklepując ryż na wodorostach. Chcąc nie chcąc, słyszał więc wszystko, a potem to wszystko musiał opowiadać policji, i to parę razy. Daniel Koch, chwytając pałeczkami płatki imbiru, stał oparty o ścianę i tylko od czasu do czasu podrzucał pytania, tak by otaczającej go męskiej grupce nie wyczerpały się nudne tematy do rozmów – od kryzysu przez franka do kryzysu, od pogody przez trawę do kosiarek, od rozgrywek przez Euro do korków przy stadionie. Sam prawie nie słuchał swoich rozmówców. Najpierw obserwował żonę prezesa, która dalej siedziała przy barze obok męża, ale już z nim nie rozmawiała, tylko chwiejną ręką sięgała po kolejny kieliszek wina – jak policzył, co najmniej trzeci ponad miarę. Ale nie potrzeba już było rozładowywać napięcia. Zerknął na Lucjana Dąbskiego: na zawodowo władczej i opanowanej twarzy prezesa mieszały się teraz tylko dwa uczucia – złość i bezradność. Zauważył, że Dąbski przynajmniej raz skierował spojrzenie na Ewę Kochanowską, która stała w głębi sali, ale mogło ono być całkiem przypadkowe. Sam też patrzył na nią z ciekawością. Widział, że dwa razy wyciągnęła z torebki dzwoniący telefon i dwa razy odrzuciła połączenie,
ale poza tym wyglądała jak zwykle. Zwrócił na nią uwagę już pierwszego dnia, gdy się pojawił w firmie. Wyglądała jak idealne wykończenie biurka, przy którym siedziała, jak zalecenie jego producenta, a już na pewno jak wizja projektanta. Była nowoczesna, ale w klasycznej formie, kompetentna, ale nie dominująca w swojej przestrzeni, schludna i poukładana, ale interesująca dopiero na drugi rzut oka, o ile ktoś spojrzał drugi raz. Mogła mieć około trzydziestu pięciu lat. Miała chłopięcą figurę i urodę. Krótkie brązowe włosy, grzywkę przyciętą równo centymetr nad prostymi brwiami, okrągłe, ciemne, lekko tylko pomalowane oczy, długie rzęsy, mały nos i różowe usta, których kąciki czasami lekko się unosiły, udając uśmiech. Sama uśmiechała się rzadko i raczej tylko kurtuazyjnie, na dzień dobry, na do widzenia, na dziękuję za zrobienie kserokopii. Mówiła niewiele i raczej tylko wtedy, gdy ktoś ją o coś zapytał. Teraz też postała trochę z tymi, trochę z tamtymi, ale z nikim dłużej. Ubrana była prawie tak samo jak zwykle – w białą bluzkę i czarne spodnie; może tylko bluzka była trochę luźniejsza i niedopięta pod szyją, spodnie bez kantu i węższe, dżinsowe, a czarne szpilki chyba nieco wyższe niż te noszone na co dzień. Te nieznaczne różnice przykuwały spojrzenia mężczyzn. Daniel zauważył, że dwóch jego rozmówców odprowadziło ją wzrokiem, gdy przechodziła obok. Również znacznie młodszy brat prezesa, Sebastian Dąbski, zlustrował ją od stóp do głów, nim z szerokim uśmiechem powiedział: – Piękne kolczyki, pani Ewo. Z wyrazem uznania pokręcił głową i poszedł dalej. – Dziękuję – odparła, odruchowo chwytając się za ucho. Dziewczyny, z którymi w tym momencie rozmawiała, próbowały ciągnąć wątek, patrząc na zmianę to na jej kolczyki, to na Sebastiana. Ten dopiero co zjawił się na imprezie i wyglądał, jakby właśnie skądś przyszedł i za chwilę miał wracać tam, gdzie najlepiej się czują prawie czterdziestoletni mężczyźni w trampkach. W firmie Daniel widywał go rzadko, bo też Sebastian rzadko się w niej pokazywał. Udziały miał prawdopodobnie niewielkie, lecz wystarczające, by jako ten młodszy nie musiał dorastać, czym fascynował zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Zachowanie w stylu wiecznego chłopca czasami wywoływało złość starszego brata, ale znacznie częściej – słabo skrywaną pobłażliwość. I choć obaj mieli lekko garbate nosy, różniło ich prawie wszystko. Lucjan, potężnie zbudowany, z lekką nadwagą, która znikała w wielkiej masie zawsze opakowanej w garnitur, był zasadniczy i budził respekt. Sebastian, o wysportowanej sylwetce, w luźnych dżinsach i podkoszulku z wyszukanymi napisami pod wyciągniętą ze spodni koszulą, jak tylko mógł, skracał do siebie dystans, budząc sympatię wszystkich – od sprzątaczek po dyrektorów działów. Lucjan już lekko posiwiał i łysiał zakolami, Sebastian miał jasne włosy do ramion, prawie zawsze przytrzymywane przez okulary słoneczne przesunięte na czubek głowy. Z firmowej historii, którą Daniel poznał dość dokładnie, wynikało, że gdy trzynastoletni Lucjan już od dwóch lat mieszał z ojcem kleje w przydomowym garażu, Sebastian dopiero uczył się chodzić. Kiedy szedł do liceum, firma Conekt była dystrybutorem żywic epoksydowych, a gdy rozpoczynał studia, miała renomę poważnego gracza na rynku chemikaliów, nie czuł więc żadnej potrzeby, aby kończyć naukę, i tak już zostało. I całym sobą dawał do zrozumienia, że jest mu z tym świetnie. Daniel Koch raczej nie przepadał za takimi typami, które z racji okoliczności uznają się za fajniejszych, mądrzejszych, przystojniejszych, niż są w rzeczywistości, ale w tym momencie miał dla niego pełne uznanie – on tych kolczyków nie zauważył! A Ewa w pracy nie nosiła ich
wcale bądź tak małe, że ledwo było je widać, a teraz dwa centymetrowe kryształki zwisały z jej uszu, poruszając się przy każdy lekkim ruchu głowy. Zastanawiał się, czy założyła je specjalnie dla kogoś, kiedy do jego grupki podszedł Sebastian, przebierając pałeczkami między piętrzącymi się na talerzyku warzywami w tempurze. Nachylił się w kierunku patrzących na niego mężczyzn i lekko tylko ściszonym głosem zapytał: – Czy ktoś w tej firmie w końcu ją puknął? – Kogo? – Dzendzel pojawił się przy nich nie wiadomo skąd i od razu stanął obok brata prezesa. – No, tę z recepcji – odpowiedział Sebastian, maczając kalarepę w sosie sojowym. – A... tę. – Szef działu należności spojrzał za siebie, jakby chciał się upewnić, że dokładnie wie, o kim mowa. Daniel był w pełni przekonany, że Dzendzel na pewno nie mógłby popatrzeć dwa razy na kogoś tak mało się wyróżniającego, a jeszcze mniej znaczącego, jak Ewa Kochanowska. – A... to nie wiem – powiedział zaskoczony. – Chyba coś słyszałem, że ten z magazynu próbował... i jeszcze... eee... chyba nie. – Zastanowił się, usiłując podreperować swoją reputację wszystkowiedzącego. Daniel uznał ze zdziwieniem, że chętnie by dalej tego posłuchał, kiedy zobaczył podchodzącego do nich prezesa, który zatrzymał się w półmroku i wyjął z kieszeni dzwoniący telefon. Stanął dokładnie za plecami Sebastiana i dosyć blisko Daniela, obaj dokładnie więc słyszeli, jak mówi: – Tak, na jutro rano... gotowe papiery rozwodowe... do wypełnienia... będę na zakręcie... tak, przed pracą. Daniel zdziwił się, że sprawy zaszły aż tak daleko, a sam prezes mówi to beznamiętnym tonem, raczej się z tym nie kryjąc. Nie mniejsze wrażenie zrobiły te słowa na Sebastianie, który kompletnie znieruchomiał i zareagował dopiero, gdy brat zdecydowanym gestem odciągnął go na bok, choć nie tak daleko, by wszyscy nie usłyszeli, jak mówi ze spuszczoną głową: – Wyprowadź Renatę i zawieź ją do domu. Wyjadę zaraz po was. – Już teraz? – zapytał Sebastian, szukając wzrokiem bratowej. – Teraz! – rzucił Lucjan rozkazującym tonem, ze wzrokiem wbitym w płytki podłogowe. Daniel Koch spojrzał na Sebastiana, który bez słowa odstawił pełen talerz. Drewniane pałeczki sturlały się na stół, potem spadły na podłogę, ale on już na nie nie patrzył. Piaskowy mercedes W123 zwany beczką, który zjechał z taśmy produkcyjnej prawie trzydzieści lat temu, zatrzymał się na końcu ulicy Woźnej, zastawiając inne zaparkowane
przodem do chodnika samochody. Dwa reflektory poświeciły chwilę na zarośla po drugiej stronie Garbar, a potem zgasły. Ustał też klekoczący dźwięk silnika. Paliły się tylko żarówki w taksówkowej lampie. Taksówkarz ściągnął czapeczkę i podrapał się po resztce włosów, które przylepiały się do głowy już tylko nad karkiem i uszami. Ocierając się o matę z drewnianych koralików, wymasował obolały kręgosłup, otworzył okno i stwierdził, że jego przypuszczenia się potwierdzają. Od rana, uskarżając się na łamanie w stawach, mówił pasażerom, że zanosi się na burzę. Nie wszyscy chcieli go słuchać, a teraz z satysfakcją odnotował, że miał rację – w oddali błysnęło. Wyciągnął z wymiędlonej paczki krótkiego papierosa i zaczął się przyglądać rozgadanej grupce palaczy pod japońską restauracją. Prawie pięćdziesięcioletnie doświadczenie podpowiadało mu, że nie będzie musiał długo czekać na kurs. Wiedział oczywiście, że większość potencjalnych pasażerów zadzwoni po swoje taksówki, takie z pięcio-, dziesięcio-, a nawet dwudziestoprocentowym rabatem, ale był przekonany, że znajdzie się też ktoś, kto nie będzie chciał czekać. Zapalił więc spokojnie papierosa, przekręcił taśmę w magnetofonie i zaczął przeglądać kolekcję wizytówek reklamujących głównie nocne kluby i agencje towarzyskie. W takich chwilach wspominał stare czasy, gdy swoim mercedesem całymi nocami rozwoził a to spragnionych wrażeń gości zagranicznych z targów, a to dziewczyny spieszące do hoteli, a to cinkciarzy, co rozmieniali i wymieniali pieniądze. I wszystko się opłacało. Nie tak jak teraz... Teraz wyjeżdżał rzadko i zamierzał to jeszcze robić, dopóki samochód się nie zepsuje, a potem zacząć dorabiać w budce na jakimś parkingu. Ale mercedes przejechał prawie milion kilometrów, a jego silnik wciąż pyrkotał jednostajnie niczym mały traktor i nie wydawał się zmęczony. W momencie gdy zdecydował się wysiąść, by trochę rozprostować nogi, zobaczył podchodzącą do samochodu parę. Odłożył wizytówki do przegródki i zapalił silnik. Można by sądzić, że młody mężczyzna, któremu okulary słoneczne zsuwały się z jasnych włosów, chce się po prostu przejechać starą „beczką”, pogadać, pośmiać się, ale gdy tylko taksówkarz przyjrzał się kobiecie, którą tamten prowadził pod rękę, a w gruncie rzeczy mocno podtrzymywał, wiedział już, że nie o to chodzi. Z niepokojem spojrzał na siedzenia powleczone białymi pluszowymi pokrowcami. Na niedługim odcinku drogi kobieta omal dwa razy się nie przewróciła. Nogi wykoślawiały się w butach na wysokich obcasach, a głowa cały czas opadała jej na ramię mężczyzny. Patrząc na nich, kierowca nie wiedzieć czemu pomyślał, że to na pewno będzie długi kurs. – Do Chyb! Zawiezie nas pan prosto do Chyb – powiedział mężczyzna, otwierając tylne drzwi. Taksówkarz nie wiedział, czy było to polecenie dla niego, czy też informacja skierowana do kobiety, więc zażartował: – Tak całkiem prosto to się nie da, cha, cha... Pewnie gdzieś po drodze trzeba będzie skręcić... No, chyba że pan... Kobieta oparła się o bagażnik samochodu i lekko bełkocząc, oznajmiła: – Ja nigdzie... nie jadę... Słabo mi – dodała, pocierając ręką twarz.
Taksówkarz włączył licznik. – Słuchaj – odezwał się mężczyzna – odwiozę cię, pojedziemy sobie z tym panem wolniutko... prawda? – zapytał już głośniej, zwracając się do kierowcy. – Oczywiście – odpowiedział zgodnie z prawdą taksówkarz. – Zmęczona już jesteś... – dorzucił spokojnie tamten. – A on...? – Jego tu nie ma, pojedziemy razem... ty i ja... – Dobrze, że go nie ma. Chcę, żeby go nie było. To przez niego! – krzyknęła i wstrząsnął nią dreszcz. – Zimno mi – dodała już ciszej, a taksówkarz zobaczył w lusterku, jak obejmuje rękami gołe ramiona. – Zostawiłam żakiet... gdzieś tam... chyba tam... – wskazała na otwarte drzwi restauracji. Mężczyzna spojrzał w tym kierunku, a taksówkarz podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Dla odmiany palacze, którzy do tej pory patrzyli w ich stronę, raptownie się odwrócili bądź zaczęli patrzeć w ziemię. Kobieta spróbowała wrócić samodzielnie po zapomniany żakiet, ale już przy drugim kroku mocno się zachwiała. – Masz swój telefon? – zapytał mężczyzna. Kiwnęła głową. – Zaraz zadzwonię po ten żakiet, weźmie... wezmą go – poprawił się i szybko dodał: – Wsiadaj, mała, w taksówce jest cieplej. – Chcę, żeby go nie było – powtórzyła i popatrzyła przed siebie trochę błędnym wzrokiem. – Dobrze... Tak będzie – odpowiedział jej cicho, a ona, już nie protestując, wsiadła do samochodu. Mężczyzna zamknął za nią drzwi i wsiadł z drugiej strony. – Niech pan tu nam spokojnie poklekocze tą limuzyną do Chyb. Zdążymy się przespać... – powiedział już do kobiety, której głowa opadła bezwładnie na jego ramię. Taksówkarz, wrzucając bieg, popatrzył jeszcze na jej kolana, które ułożyły się pośrodku między siedzeniami i oparły o nogi mężczyzny. – Jak mam jechać? – zapytał. – Jak pan chce... – odparł pasażer, wyciągając z kieszeni komórkę.
– Bo mogę jechać... Kierowca chciał uprzejmie omówić trasę, ale mężczyzna tylko prychnął głośno. – Już mówiłem! Jak pan chce. – I ciszej zaczął mówić do telefonu: – Tak, wiozę ją... No, nie wiem... Zostawiła żakiet... Już wziąłeś? Tak, położę ją... O której będziesz?... Aha. Poczekam. Mężczyzna jeszcze raz wycisnął numer i zapytał: – Długo tam jeszcze zostaniecie?... A, ze dwie godziny... Taksówkarz postanowił, że teraz zrobi możliwie najdłuższy kurs, a potem wróci na to samo miejsce, skoro tak mu dopisuje szczęście. Próbował jeszcze zagadać do pasażera, lecz ten nie miał ochoty na rozmowę i poprosił tylko o włączenie radia. Kierowcy było to nie w smak, ale gdy wnętrze samochodu wypełniły dźwięki starego francuskiego przeboju o taksówkarzu, rozchmurzył się, zaczął nucić powtarzające się słowo... taxi, taxi... i z zadowoleniem rzucał okiem na szybko bijący licznik, jadąc powoli gdzieś daleko za pierwszą strefę. Z nudów podśpiewywał sobie do radia, jeśli tylko trafiła się jakaś znana piosenka, i spoglądał na zapalone nocą neony mijanych stacji, fabryk, hoteli, warsztatów, widoczne z szerokiej dwupasmówki. Silnik pracował głośno, miarowo, usypiająco. Kobieta od czasu do czasu mówiła coś cicho i niewyraźnie, a mężczyzna odpowiadał jej jeszcze ciszej. * Potem taksówkarz nie powtórzył policji tego, co mówili, bo dobrze ich nie słyszał, a jeśli nawet, to i tak niczego nie zapamiętał. A o tym, co widział w lusterku, też nie wspomniał słowem, bo z policją współpracował od zawsze, ale mówił jej tylko to, co się opłacało, a wtedy się nie opłacało. Później zresztą też. Daniel Koch wypił drugi kieliszek wina śliwkowego i nagle dotarła do niego myśl, że najprawdopodobniej postanowił opuścić firmową imprezę dopiero wtedy, gdy wyjdzie z niej Ewa Kochanowska. Sam się sobie dziwił. Do tej pory cały czas się zastanawiał, dlaczego ciągle jeszcze tu jest. Bankiet z wolna dogasał, a on nigdy nie zostawał do końca. Rozmowy toczone wokół niego nie zrobiły się ciekawsze, ale też wcale się nie spodziewał, że się takie zrobią. Szefostwo już sobie poszło i kręcenie się przy stołach, teraz pełnych nie wiadomo czyich talerzyków i porozrzucanych niczym bierki pałeczek, nie miało większego sensu. A on mimo to wciąż tam był. Wcześniej z zaciekawieniem i pełnym uznaniem obserwował Sebastiana Dąbskiego, który podszedł do bratowej i najpierw ją czymś rozśmieszył, a potem z uporem przekonywał, jak nudne i niemiłosiernie męczące są takie imprezy, aż w końcu Renata mu przytaknęła i sama postanowiła już wyjść, choć przedtem bynajmniej nie była do tego skłonna. Teraz z rosnącym zażenowaniem Daniel patrzył, jak Ewa kręci się wokół rozanielonego Dzendzela, który zajęty opowiadaniem swoich niewyszukanych dowcipów nie zwracał na nią uwagi.
Z obawą pomyślał, że ktoś mógł zauważyć, jak się w nią wpatruje, gdy rozmawiając z kimś przez telefon, prawie przytulona do ściany, uśmiecha się w sposób, jakiego wcześniej nie widział, niemal samymi oczami, które mocno zmrużone wyglądały jak drżące podkówki. Ale nikt na nią nie patrzył ani na niego, zwłaszcza że pochylał się nad stołem, udając, że pieczołowicie wybiera ostatnie, przeoczone przez gości krewetki. Przebierał pomiędzy finezyjnie przyciętymi dekoracjami z pora i ogórka, raz po raz zerkając w jej stronę. Gdy stawała obok Dzendzela, spostrzegał, że traci dla niej zainteresowanie, tak jak dla wszystkich kobiet, które lgnęły do takiej, pożal się Boże, duszy towarzystwa. Odstawił prawie pusty kieliszek na bar, poszedł jeszcze do łazienki, zobaczył w olbrzymim lustrze swoją trochę już zmęczoną twarz, czym się nie zdziwił, bo czuł się jeszcze bardziej zmęczony, niż na to wyglądał. Pomyślał, że wypił za dużo tego wina. Myjąc ręce pod kranem udającym wodospad, popatrzył chwilę na nowy pieprzyk, który pojawił mu się na nadgarstku, i zaraz schował go pod mankietem koszuli. Zakręcił kran, strzepał z dłoni wodę, a to, co zostało, wtarł w przegarniane włosy – zawsze przynosiło mu to chwilową ulgę. Starł parę kropel, które zaczęły spływać po czole, i postanowił wyjść jak najszybciej. Drogę do drzwi tarasowała mu jednak grupka skupiona wokół Dzendzela, który rozkładał ręce w geście „taaaaka ryba”. Daniel cierpliwie dotrwał do puenty, przeczekał kolejne wybuchy śmiechu, które od wyjścia prezesa stały się nieznośnie głośne, i już zamierzał przeprosić rozbawione towarzystwo, gdy uprzedziła go Ewa, mówiąc do Dzendzela: – Wiesz, ja już pojadę. Andrzej okazał zdziwienie, ale równie szybko się zreflektował. – No co ty?! A... miałem cię podwieźć... Impreza dopiero się zaczyna... W jednej chwili Daniel odzyskał sympatię dla dziewczyny. Może Dzendzel, który najwyraźniej zapomniał, że jakoś się z nią umawiał, tylko jechał w tę samą stronę co ona? – Nie, dzięki, muszę już iść – odpowiedziała Ewa, biorąc torebkę, która do tej pory wisiała na oparciu barowego stołka. – No, poczekaj... A, zaraz, zaraz... może ktoś jedzie w kierunku Areny? – Tak, ja jadę. Dzendzel odwrócił się, usłyszawszy za plecami głos Daniela Kocha. – Aha... – odnotował ze zdziwieniem, ale i z ulgą. – To odwiezie pan naszą Ewunię? Daniel zobaczył, jak „nasza Ewunia” marszczy czoło, i był ciekaw, czy to z powodu zdrobnienia, czy też niespodziewanej propozycji. – Tak. Jadę w tym kierunku, przynajmniej zawsze tak mówię taksówkarzom. – No widzisz, to świetnie... No nie – zaczął się wycofywać – oczywiście byłoby lepiej,
gdybyście zostali... Impreza dopiero... – Nie. Muszę już jechać. – Tym razem nie czekał, aż Dzendzel skończy, i skierował się do wyjścia. – Zapraszam – powiedział już tylko do Ewy, której w torebce zaczął dzwonić telefon. Miała dziwną minę i nie wiedział, czy chce odebrać, czy nie. – Czekam przed wejściem – powiedział więc szybko i odszedł odprowadzany szeptami. Gdy znalazł się na ulicy, usłyszał kolejny wybuch śmiechu i bardzo się ucieszył, że już wyszedł. Stanął pod daszkiem i zaczął patrzeć na grube krople, które zaczynały gdzieniegdzie pstrzyć chodnikowe płyty, potem na ściemniające się niebo pełne ciężkich chmur. Porywisty wiatr rozprowadzał na wszystkie strony przyciśnięte do ziemi powietrze i Daniel wyobrażał sobie, co musi wyprawiać na wysokościach, robiąc z chmury gigantyczny młynek, w którym miliardy kropel ścierają się z miliardami innych kropel wody, a niektóre gwałtownie szybują do góry, zamarzając po drodze w lodowe krupy, by potem znowu się zderzyć z miliardami kryształków lodu. Wszystko to wiruje, elektryzuje, wymienia się ładunkami i musi w końcu wybuchnąć. Nie czekał długo, by zobaczyć, jak niebo wystrzeliło piorunem, uwalniając tylko niewielką ilość kotłującej się na nim gigantycznej energii. Ujemnie naładowana błyskawica czterema rozgałęzionymi odnogami szukała na ziemi czegoś naładowanego dodatnio, co wyruszy jej na spotkanie. I znalazła wędkę zdążającego do domu wędkarza. Daniel usłyszał grzmot, gdy podeszła do niego Ewa. Dziewczyna wstrząsnęła się na dźwięk gromu. Uśmiechnął się do niej i wskazał na zaparkowaną po drugiej stronie ulicy taksówkę – mercedesa W123 zwanego beczką. – Chyba nie mamy wyjścia – powiedział, widząc jej cienką białą bluzkę i małą czarną torebkę, w której nie zmieściłby się żaden, nawet potrójnie składany parasol. – Klatka Faradaya. – Zauważył, że rozejrzała się nerwowo. – Samochód jest najbezpieczniejszy w czasie burzy – wyjaśnił, gdy popatrzyła na niego. – Mój ojciec miał taki sam. – Ruszyła w kierunku postoju. – Mój chciał mieć – odparł Daniel. Obserwował, jak wiatr rozwiewa jej grzywkę, odsłaniając czoło, na które spadła wielka kropla deszczu. Taksówkarz wyrzucił przez okno niedopalonego papierosa i uruchomił silnik. Daniel zamknął za nią drzwi mercedesa, przystanął na chwilę i popatrzył, jak na horyzoncie rozświetla niebo kolejna błyskawica. Otworzył drzwi po przeciwnej stronie i wstrzymał oddech. Na zewnątrz wszystko pachniało wilgotną ziemią i trawą, a w samochodzie śmierdziało. Trudno mu było ukryć obrzydzenie do wytartych pluszowych pokrowców. Usiadł
więc, próbując nie dotykać niczego rękami, a i tak musiał opuścić nieco szybę, by nie udusić się od woni papierosów, ludzi i brudu, który latami wchłaniała stara tapicerka. Pokrowce nie poprawiały sytuacji, były prawie jednolicie szare, wszystkie oprócz tego na siedzeniu kierowcy, z deseniem przypominającym zszarzałego dalmatyńczyka. Taksówkarz jednak wydawał się nad wyraz z nich dumny, bo gdy zobaczył, że przez otwarte okno wpadają krople deszczu i natychmiast wsiąkają w plusz, zauważył niezadowolony: – Będzie lało... – Przynajmniej się umyje – odpowiedział Daniel i odwrócił się w kierunku okna. Potem spojrzał na Ewę przecierającą zmoczone czoło. – Umyje to się pan sam, jak wysiądzie z tej taksówki – odezwał się kierowca po takim czasie, że Daniel musiał sobie przypomnieć, o co chodzi. – Dokąd jedziemy? – rzucił obrażonym tonem. – Ja na Limanowskiego. A pan? – zapytała Ewa. – Więc pani pierwsza – rzekł Daniel, szybko ucinając zbędną kurtuazyjną rozmowę. Ewa chciała to jakoś skomentować, gdy taksówkarz odwrócił się i patrząc wymownie na wciąż opuszczoną szybę, powiedział: – Ale wieje! Renata Dąbska aż podskoczyła, gdy jedno z sześciu salonowych okien willi w Chybach otworzyło się z hukiem. Przez chwilę patrzyła, jak wiatr wyciąga na zewnątrz przetykaną złotymi nićmi muślinową firankę. – Nienawidzę cię! No... uderz mnie! No, uderz! – krzyczała coraz głośniej. Lucjan stał i patrzył. Od dziesięciu minut słuchał jazgotu żony i dopiero teraz pomyślał, że usłyszał rozsądną propozycję. Zaczął ją nawet rozważać. Renata chwiała się gdzieś między grubo pikowanym fotelem a wielką i miękką kanapą. Upadając na któryś z tych mebli, nie mogłaby zrobić sobie krzywdy, ale pełny kieliszek w jej rękach i ława były szklane i ostre. – No, uderz mnie! Bądź mężczyzną! – krzyczała, wymachując rękami. Lucjan wstał, czym rzeczywiście ją przestraszył. Cofnęła się o metr. Popatrzył na nią i celebrował chwilę ciszy, potem odwrócił się i podszedł do olbrzymiego mahoniowego barku w stylu kolonialnym, stojącego w drugim końcu owalnego salonu. Otworzył szafkę z kryształowymi szybkami i wyciągnął z niej szklankę o bardzo grubym dnie. Wyjął butelkę whisky i napełnił szklankę do połowy, potem zakołysał nią w ręku, patrząc na przelewający się bursztynowy płyn.
Nie zauważył, jak żona usiadła na kanapie i zaczęła najpierw krzyczeć nie wiadomo co, potem złorzeczyć chyba jemu i obwiniać może siebie, a na koniec szlochać. Już nie rozróżniał słów i przestało mu na tym zależeć. Zastanawiał się, kiedy pił ostatni raz. Dopiero gdy pociągnął pierwszy łyk i poczuł w ustach palący płyn, który prawie natychmiast uderzył mu do głowy, przypomniał sobie. Tak, to było w Tajlandii... piętnaście lat temu. Uśmiechnął się do swoich myśli, odwrócił się i spojrzał na żonę, która nie wiadomo kiedy przestała płakać, położyła się na olbrzymiej skórzanej kanapie, podkuliła nogi i przez chwilę jeszcze udawała, że śpi, zanim usnęła na dobre. Tę jej grę znał doskonale, ponieważ udawała sen, jedynie zamykając oczy. Gdy spała naprawdę, miała otwarte usta, a język przy każdym oddechu przyklejał się jej do podniebienia i odklejał. Od czasu do czasu mlaskała głośniej, by zwilżyć sobie wargi. Domyślał się, że ona o tym wie, ale mimo wszystko z tak otwartymi ustami udawać siebie samej nie chce. Ciągle na nią patrząc, po raz drugi łyknął whisky, tym razem znacznie szczodrzej, i poczuł, że zaczynają mu się szklić oczy. Doskonale wiedział, co robi, co się z nim dzieje i czym to grozi, ale pił i dalej na nią patrzył. Na jej jasne włosy, które teraz prawie zasłaniały twarz, na wąską dłoń o długich palcach, którą położyła przy głowie, na długie gołe nogi, jedną na drugiej, na krótką sukienkę, która odsłaniała opalone uda i mały trójkąt czarnych, lśniących koronkowych majtek. Wyglądała prawie tak jak wtedy. Piętnaście lat temu. Gdy życie było jak pocztówka z ciepłych krajów. Gdy patrzył na nią i nie mógł się napatrzeć. Gdy wszyscy mu zazdrościli. Ale inaczej niż teraz. Ze wspomnień wyrwał go zimny wiatr, który z hukiem zamknął okno. Lucjan podszedł, otworzył je, odsunął mokrą już od deszczu firankę. Tak – pomyślał, wyglądając na zewnątrz – ta burza w końcu minie... po prostu się skończy... jutro... jutro wszystko się rozjaśni... jutro zaczną się rozliczać... ze wszystkim... tak... Zamknął okno i cofnął się w kierunku kanapy. Podchodząc, potrącił stojący na ręcznie tkanym dywanie kieliszek z winem, który Renata nie wiadomo kiedy musiała tam przestawić ze szklanej ławy. Schylił się trochę już ociężale i podniósł przewrócone szkło. Niedopite wino rozlało się na dywan, barwiąc na czerwono kolorowe esy-floresy. Potem ten dywan zabrała policja. Do ekspertyzy. Daniel Koch patrzył na pióra wycieraczek wiosłujących po zalanej deszczem szybie mercedesa W123 i na taksówkarza, który tak mocno wychylał się do przodu, że prawie dotykał jej daszkiem swojej czapki. Kierownicę trzymał oburącz, jakby pilnował, by auto nie utonęło w olbrzymich kałużach, które rozbryzgiwały się po obu stronach, zalewając nieliczne samochody i puste chodniki, ledwie widoczne w światłach ulicznych latarni. – Ale leje! – powiedział po raz szesnasty, a pasażerowie po raz piętnasty mu nie odpowiedzieli. – Tu zaraz będziemy skręcać – przypomniała tylko Ewa. – Tak, tak, wiem. O, tu już mniej pada!
I rzeczywiście, w połowie ulicy deszcz zelżał na tyle, że można było o ponad połowę zmniejszyć tempo wycieraczek, które teraz zaczęły zgarniać z szyby pojedyncze krople. – Ale lało! – Taksówkarz z niedowierzaniem pokręcił głową i gdy tylko swobodniej oparł się o siedzenie, krzyknął: – O cholera! Mercedes się zatrzymał. Daniel Koch z zaciekawieniem zerknął na wyświetlacze, w które wpatrywał się kierowca, i zobaczył wskaźnik temperatury świadczący o tym, że woda w chłodnicy mogła się co najmniej zagotować. Taksówkarz wysiadł w pośpiechu, a gdy tylko odemknął maskę, wypuścił spod niej chmurkę pary wodnej, która szybko się rozpłynęła w już tylko mżącym deszczem powietrzu. – Przykro mi, ale chyba dalej tym samochodem nie pojedziemy – powiedział Daniel. – Za godzinę, gdy ostygnie, na pewno pan go uruchomi, ale... – Nie szkodzi, mam już blisko, przejdę się. Dziękuję – przerwała mu Ewa, otwierając torebkę leżącą na siedzeniu. – Tylko znajdę... – Ja zapłacę – powiedział Daniel, patrząc, jak z małej torebki wyskakują różne przedmioty, z których część mogłaby znaleźć miejsce w walizce na narzędzia. Na siedzeniu leżały już nożyczki, pilnik, dziurkacz i mały scyzoryk. Najbardziej jednak zaciekawiła go czerwona cerata w czarne kółka. – Nie... tylko znajdę portfel... chyba nie zapomniałam... Daniel widział, jak Ewa zaczyna się czerwienić, a potem nieruchomieje, gdy odezwał się rzucony na siedzenie telefon. Na wyświetlaczu, pod małymi literkami, kątem oka dostrzegł komunikat: Połączenie z... ON. – Mówiłem już, że zapłacę – powtórzył, odwracając szybko wzrok, gdy Ewa bez zwłoki wyłączyła telefon i schowała go do kieszeni. – Mam na taksówki fundusz firmowy. Proszę mi powiedzieć, co to jest – wskazał na czerwoną ceratę. Ewa zdawała się go nie słyszeć, próbując upchnąć porozrzucane rzeczy z powrotem do torebki. – Zapomniałam portfela. Może jutro w pracy... a nie, jutro mnie nie ma... może pojutrze... – Pojutrze mnie nie będzie. – Zauważył, że dopiero te słowa ją zaciekawiły. – Musimy więc rozwiązać ten problem teraz, najlepiej polubownie. Zapłacę, ale niech mi pani powie, co to jest. – Znowu pokazał na ceratę, z której wystawały jakieś plastikowe czarne patyczki. – Aha... to.
Wzięła ją w ręce i zaczęła rozkładać z takim uśmiechem, jaki Daniel u niej widział, gdy rozmawiała przez telefon. W jej oczach zaczęły drżeć dwie podkówki. Najpierw się wyjaśniło, że czarne kółka to kropki na skrzydełkach, a dwa przylepione do ceraty patyczki okazały się czułkami biedronki na kapturze przeciwdeszczowego płaszcza. – Aha – powiedział tym razem Daniel i dodał: – Nie będzie pani przeszkadzało, że panią odprowadzę? – Zauważył, że uśmiech raptownie znikł z twarzy Ewy, co jednak wcale go nie zniechęciło. Dorzucił szybko: – Najprawdopodobniej i ja mam stąd niedaleko, więc gdy dojdziemy, po prostu pokaże mi pani drogę do Areny. Zastanawiała się chwilę, nim odpowiedziała. – Dobrze... ale może pan zaczekać w samochodzie... Zadzwonimy po jakąś inną... – dodała pospiesznie. Takie rozwiązanie absolutnie nie odpowiadało Danielowi, więc przerwał jej i rozglądając się po wnętrzu taksówki, powiedział zgodnie z prawdą: – Wolałbym już pooddychać innym powietrzem. Z chęcią się przejdę. – Aha... no tak, to może rzeczywiście niedaleko – skapitulowała, wysiadając. On również chciał wysiąść, co nie było wcale takie proste. Jezdnią płynęły wartkie potoki, które zalewały ulice, szukając dla siebie ujścia w kratkach studzienek kanalizacyjnych. Obok jednej z nich zatrzymał się taksówkarz, więc Daniel usiłował zrobić duży krok nad dławiącą się studzienką, która ledwo nadążała odprowadzać deszczówkę. Nie udało się – po chwili woda bulgotała mu w bucie, na dodatek poczuł na karku deszcz, który padał może nie mocno, ale na pewno konsekwentnie. Daniel nie przepadał za mokrymi ubraniami, a tym bardziej butami, przez chwilę więc żałował, że wysiadł. Na szczęście wiatr ucichł i zrobiło się trochę cieplej. Chlupocząc wodą w bucie, podszedł jeszcze do kierowcy i dał mu dwadzieścia złotych. Taksówkarz, mimo że kurs się nie skończył, nie oponował ani przez sekundę i szybko włożył pieniądze do kieszeni wytartych dżinsowych spodni, które kiedyś mogły być niebieskie. – No, widzi pan... wężyk od chłodnicy... no, popatrz pan – mówił z głową pod maską samochodu. Daniel nie chciał popatrzeć i ze słabo udawanym współczuciem wzruszył ramionami. Odwrócił się, podszedł do moknącej Ewy i jego wzrok przyciągnęła cienka biała bluzka, którą deszcz przylepiał do ciała. Najskuteczniej na piersiach. Poszli, zostawiając taksówkarza gmerającego we wnętrzu mercedesa. Potem, gdy policjanci pytali o ten kurs, stale powracał do wężyka od chłodnicy... Ale oni nie chcieli tego słuchać. *
– Pani Helenko, wolałaby pani być żabą czy ptakiem? – z małego pokoju na tyłach mieszkania dobiegł zaspany głos dziewczynki. Kobieta, która właśnie w tym momencie kończyła prać w rękach ostatnią białą bluzkę, zastygła. Jako że stała dokładnie naprzeciwko dużego lustra, zobaczyła sześćdziesięciosiedmioletnią kobietę, której resztki cieniutkich siwych włosów, pieczołowicie nakręconych na wałeczki do trwałej, mogłyby uchodzić za pierze na głowie pisklaka, a aktualna mina – pasować nawet do żaby. Mimo to nie chciała być ani jednym, ani drugim. – Śpij już, dziecko – powiedziała, wracając do prania. – Nie mogę... aaa... zasnąć – usłyszała głos zniekształcony głośnym ziewnięciem. – Możesz – odpowiedziała, wykręcając bluzkę w rękach. – Ale nie chce mi się... spa... – odrzekła dziewczynka. – Chce – stwierdziła krótko pani Helenka i powiesiła bluzkę na sznurze nad wanną. I zaczęła liczyć: siedem dodać jedenaście, to razy dwa, bo na dwa dni, jeszcze pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt w zaokrągleniu za prąd, dwadzieścia siedem rata i druga dwieście siedemnaście, aha, skończyło się, więc jeszcze to, szesnaście, a jak pojedzie dalej, to czternaście, więc pojedzie, bo wtedy zostanie równo siedemdziesiąt na czysto, więc jeszcze tylko dwadzieścia cztery tysiące. Policzyła i wzięła się do prania skarpetek. Pralka automatyczna stała tuż obok, ale nie odważyła się jej włączyć. Tak samo jak telewizora czy jakiegokolwiek innego urządzenia, mimo że profilaktycznie powyciągała wszystkie wtyczki z gniazdek, pomijając jedynie lodówkę, gdyż kontakt był ukryty głęboko za kuchennymi półkami. Od jakiegoś czasu nie słyszała już grzmotów, ale nie była pewna, czy burza rzeczywiście przeszła, bo bała się otworzyć okno, by nie wleciał przez nie piorun. Z tego samego powodu z niepokojem patrzyła na kontakty, którymi – była pewna – jak piorun zechce, to wleci. Trzymała się więc od nich z daleka. Zaczęła się jeszcze rozglądać za czymś sensownym do zrobienia, ale niczego nie potrafiła już wymyślić, oprócz kolejnej próby pociągnięcia zasłonki, by równo unosiła się nad podłogą. Źle uszyty bądź skrojony materiał z powrotem uniósł się do góry, spróbowała ponownie, nie udało się, westchnęła więc głośno po raz setny z tego powodu i kręcąc głową, poszła do małego pokoju, by się upewnić, że mała śpi. – Biedactwo – powiedziała do siebie cichutko, ujrzawszy palące się w pokoju światło, które musiała sama zostawić. Poszukała kontaktu na ścianie, ale nim zgasiła lampkę, dojrzała coś, czego nie chciałaby zobaczyć. Prostą linię oddzielającą miejsce, w którym przecierała kurz, od tego, gdzie nie sięgnęła ręką. Głośno westchnęła. Przekonując samą siebie, że wcale nie musi tego robić, poszła do kuchni po szmatkę, wróciła do pokoju i przyrzekając sobie, że robi to ostatni raz, przesuwała długopisem plastikowe pojemniczki, żeby przetrzeć dokładnie całe biurko.
– Paskudztwo – burknęła z obrzydzeniem i wyszła z dziecinnego pokoju, gasząc po drodze światło. Daniel szedł ulicą Limanowskiego, zerkając na Ewę, której drobne piersi zaczynały prześwitywać pod przylegającą do ciała mokrą bluzką. Przeszli już pięćdziesiąt metrów, patrząc na rosnącą numerację. Dystans, który mógł ich dzielić od jej mieszkania, Daniel ocenił na jakieś sto metrów. Odgłosy grzmotów ledwo dochodziły na ulicę Limanowskiego, skutecznie tłumione przez wysokie kamienice. Burza zdążyła się już przesunąć o co najmniej dwadzieścia kilometrów. Deszcz padał niezbyt intensywnie, ale wystarczająco, by mieli już prawie zupełnie mokre włosy. Gdy Ewa po raz kolejny odgarnęła z czoła przemoczoną grzywkę, z której krople deszczu spływały jej wprost do oczu, zaproponował: – Może biedronka by się na coś przydała? Ewa najpierw popatrzyła zdziwiona, a później się uśmiechnęła. – Ach... rzeczywiście. Wyjęła z torebki płaszcz przeciwdeszczowy, rozłożyła go i wręczyła mu jeden koniec, sama zaś chwyciła drugi i rozpostarła plastik nad ich głowami. Tego się nie spodziewał. Powiedział tak, by jej przypomnieć, że sama ma się czym osłonić od deszczu, ale teraz, choć płaszcz był mały, nie odmówił. Przestała mu moknąć głowa i kark, co było przyjemne, ale jeszcze przyjemniejsze było to, że szli tak blisko siebie, jak to tylko możliwe. Stykając się ramionami, zaczęli stawiać równe kroki i sytuacja z mało komfortowej przerodziła się w co najmniej zabawną. Wcześniej szli skuleni, omijając kałuże, każde po swojej stronie, nie patrząc na siebie; teraz pokonywali razem slalom na całej szerokości chodnika, zmuszeni ustalać wspólną strategię przed zaliczaniem przeszkody. Gdy przy jednej z większych kałuż musieli się rozdzielić i ponownie rozpocząć operację rozkładania biedronki, Ewa niespodziewanie zapytała: – Pojutrze pan wyjeżdża, tak? Jej mina, a przede wszystkim ton głosu wydały się Danielowi nieco dziwne. Jakby pytała, choć znała odpowiedź i była z niej zadowolona. – Biorąc pod uwagę to, że jesteśmy pod ochroną plastikowego owada, a ja pojutrze wyjeżdżam z Poznania, może przejdziemy na ty? Ewa nie odpowiedziała. Zatrzymała się i pokazała drzwi swojej kamienicy. Daniel był pewien, że musiał źle policzyć; sądził, że powinni iść jeszcze co najmniej dwadzieścia metrów. Odruchowo spojrzał za siebie i już wiedział, że źle oszacował nie odległość, tylko czas, który upłynął mu zbyt szybko. – To już tu. Pójdzie pan przed siebie, potem skręci w lewo, jakieś kolejne sto metrów i zobaczy pan Arenę. Dalej zna pan drogę?
Daniel tylko skinął głową. Powtórzone słowo „pan” sprawiło, że przestał rozważać pożyczenie biedronki, a potem może zwrócenie jej jutro. Bez słowa oddał Ewie swój koniec płaszcza. – Może pan pożyczyć sobie tego plastikowego owada, jutro zostawi go pan w firmie – zaproponowała. – Nie, dziękuję – odpowiedział, kątem oka patrząc na jej prawie już widoczne sutki. – Umyję się po drodze – dodał zły na siebie. Nie wiadomo z czego zrodzone przeczucie, że jednak coś się wydarzy, uczepiło się go już jakiś czas temu, a na ostatnich stu metrach prawie szło z nim pod rękę. – Do widzenia – powiedział i jednocześnie mu się przypomniało, że marznie, jest cały mokry, a na dodatek ma wodę w bucie. – Dobranoc – odrzekła Ewa, posyłając mu uśmiech, który jednak zamarł już w następnej chwili. – Uwaga! – krzyknęła. Daniel stał tyłem do ulicy, więc nie zauważył, jak ciężarówka, wymijając drugi samochód, najeżdża na wielką kałużę. Kałuża, która rozbryzgała się pod kołami, zmniejszyła się o połowę, wsiąkając w szczeliny płyt chodnikowych i w ubranie Daniela. A to, co nie wsiąkło, spływało mu po twarzy i włosach. Potem, gdy wspominał ten moment, żałował, że kierowca się nie zatrzymał czy choćby nie odwrócił. Może by go wtedy zapamiętał, namierzył, a potem kupiłby mu tę ciężarówkę, gdyby on tylko tego chciał. * Dziewczyna zbierająca szklanki ze stolików w klubie Dragon na ulicy Zamkowej, nieopodal Starego Rynku, niedawno przyjechała do Poznania z miejscowości, która miała w nazwie przymiotnik Duża, ale tylko dlatego, że znajdowała się obok takiej, gdzie stało pięć domów na krzyż. Przyszła na zastępstwo, tylko tego wieczoru, bo ktoś się rozchorował, i wszystkiemu się dziwiła, choć robiła najbardziej obojętną minę, na jaką umiała się zdobyć. Dziwili ją ludzie, którzy od paru godzin stali przy barze i tarasowali wszystkim przejście, ale nie przesunęli się ani na chwilę, blokując drogę do stolików poustawianych na zewnętrznych tarasach. Dziwili ją ludzie siedzący przy tych stolikach, poowijani w koce. Dziwiła ją też sama obsługa, która wszędzie miała kolczyki – w brwiach, ustach, nosie, a jeśli w uszach – to kółka, przez które spokojnie mógłby przejść drążek od karnisza. Takie same kółka miał też ładny chłopak, który usiadł przy barze, akurat gdy kazali jej umyć ekspres do kawy, na który wylało się piwo. Myła więc ten ekspres, starając się zajmować jak najmniej miejsca, bo za barem wciąż panował tłok i bez przerwy ktoś coś zamawiał. Ona nie przyjmowała zamówień, więc ścierała lepiącą się już pianę i ukradkiem patrzyła na chłopaka.
Podobała jej się jego twarz, ale nie ogólny wygląd. Wyróżniał się śniadą karnacją, czarnymi oczyma i czarnymi lśniącymi włosami; mocno postrzępiona grzywka była na sztywno przeczesana z lewa na prawo i kończyła się gdzieś dziesięć centymetrów za czołem w bok. Miał biały luźny podkoszulek z dekoltem, na szyi wisiorek z różowych paciorków, przypominający jej logo Mercedesa, na jednym ręku bransoletkę z dwóch gumek, na które nawleczonych było kilka dużych prostokątów z nalepionymi kolorowymi obrazkami, a na palcu drugiej ręki pierścionek z tarczą zegarową zamiast oczka. Chłopak zorientował się, że na niego patrzy, więc spróbował zagadać. – Nie przyjmuję zamówień – uprzedziła go i wbiła wzrok w wiaderko z fusami po kawie. – Królowo, a z czego wnosisz, że chcę złożyć zamówienie, skoro nawet nie dałaś mi się wypowiedzieć? Ach... – westchnął przesadnie, a ona dalej patrzyła na fusy. Odważyła się podnieść wzrok dopiero w momencie, gdy znowu usłyszała głos chłopaka. – No, witam cię, kochanie... I po raz Bóg wie który się zdziwiła, ujrzawszy, że on mówi to do czarnowłosego mężczyzny z grubym złotym łańcuchem. – Cześć, Oskar... – odpowiedział tamten, rozglądając się wokół. – Ale się tak nie spoufalaj. – A co, wstydzisz się mnie? – żachnął się chłopak, robiąc obrażoną minę. – Nie... jestem z ciebie dumny. Masz u mnie dług, a ja mam sprawę... – dodał, siadając na barowym stołku. – No, ja myślę! – Młody chwycił w palce końcówki jego czarnych włosów, które, wygładzone żelem na samej głowie, już bardziej swobodnie kręciły się na szyi. – Na chuj ci te siepy! – Oszczędzam na żelu... – odpowiedział mężczyzna i strząsnął jego rękę. – Przyjdź, to ci je zetnę za jedyne dwieście pięćdziesiąt. – Kryzys jest... nie zauważyłeś? – Kryzys-sryzys... Dla ciebie, Czarny, to cena od centymetra. – Chłopak machnął mu ręką przed nosem. – Możesz się inaczej wykazać. Więcej zarobić i więcej mi oddać. Mam sprawę... – powtórzył tamten, odchylając głowę do tyłu. – Masz jeszcze to mieszkanie... – Odwrócił się w kierunku baru. – Poproszę tequilę... dwie.