R I C H A R D PAUL
EVANS
Najcenniejszy dar
tłumaczenie
Hanna de Broekere
Żadna mała dziewczynka nie potrafi zatrzymać
swojego świata, aby na mnie zaczekał.
Natalie Merchant
ROZDZIAŁ PIERWSZY
D O M W D O W Y
liwe, że wyczerpały się juz moje pomysły. A może po
prostu zaczynają mnie męczyć sceptycy, którzy kry
tykują moją opowieść z taką samą zaciętością, z jaką
uczeń szkoły średniej dźga znieczuloną żabę, aby usta
lić, jak funkcjonuje jej organizm, i w końcu uśmierca
biedne stworzenie. Bez względu na to, co mną powo
duje, uważam, że wraz z każdym mijającym Bożym
Narodzeniem opowieść o bożonarodzeniowej skrzyn
ce jest coraz rzadziej opowiadana, a coraz bardziej po
trzebna. Dlatego spisuję ją teraz dla wszystkich przy
szłych pokoleń, aby uwierzyły w nią lub ją odrzuciły
wedle własnego uznania. Ja wiem, że jest prawdziwa.
Jest to przecież moja opowieść.
Niektórzy moi znajomi, zwłaszcza ci obdarze
ni romantyczną naturą, spekulowali, że ozdobna
Co prawda, że robię się coraz starszy, i moż-
skrzynka została zrobiona przez samego Świętego
Mikołaja z pnia pierwszego drzewka bożonarodze
niowego przyniesionego do domu w śnieżny gru
dniowy dzień dawno, dawno temu. Inni wierzą, że
została zręcznie wyrzeźbiona i wygładzona z kawał
ka drewna odłupanego od krzyża, na którym Jezus
dał ostateczny dowód swojej miłości do wszystkich
ludzi. Moja żona Keri twierdzi, że o magicznej sile
tej skrzyni nie stanowi jej fizyczna forma, a wyłącz
nie przedmioty, które są chronione jej mosiężny
mi zawiasami w kształcie ostrokrzewu i srebrnymi
sprzączkami. Niezależnie od tego, jaka jest prawda
o źródle magii skrzynki, dla mnie zawsze cenne będą
dwie rzeczy: to, że skrzynka jest pusta, oraz wspo
mnienie chwili, gdy mnie odnalazła.
Urodziłem się i dorastałem w cieniu ośnieżonych
gór Wasatch we wschodniej części doliny Salt Lake.
Dwa miesiące przed moimi czternastymi urodzina
mi ojciec stracił pracę. Sprzedaliśmy dom i przenieś
liśmy się do cieplejszego i obiecującego lepsze życie
klimatu południowej Kalifornii. Tam, rozczarowany
brakiem śniegu, wyczekiwałem zielonego Bożego
Narodzenia niemal z taką samą niecierpliwością jak
właściciele miejscowych sklepów. Poza jedną krótką
chwilą sławy, której zaznałem jako odtwórca głównej
roli w szkolnym musicalu, moje nastoletnie lata były
spokojne i ważne jedynie dla mnie samego. Po ukoń
czeniu szkoły średniej zapisałem się do college'u.
Ucząc się biznesu, nauczyłem się życia; poznałem,
pokochałem i poślubiłem brązowooką studentkę wy
działu projektowania, która przed upływem piętna
stu miesięcy od naszej ceremonii ślubnej wydała na
świat ponadtrzykilogramową dziewczynkę — nadaliś
my jej imię Jenna.
Ani Keri, ani mnie nie zależało na mieszkaniu
w dużym, zatłoczonym mieście, więc gdy kilka ty
godni przed obroną mojego dyplomu dowiedzie
liśmy się, że istnieje szansa na założenie własnej
firmy w moim rodzinnym mieście, skwapliwie sko
rzystaliśmy z możliwości powrotu do rozrzedzo
nego powietrza i białych zim moich rodzinnych
stron. Jako że rozkręcenie interesu pochłonęło pra
wie wszystkie nasze oszczędności, a pierwsze do
chody, aczkolwiek obiecujące, dalekie były od wyso
kich, nauczyliśmy się gospodarności i oszczędności.
W kwestiach finansowych Keri stała się ekspertem od
uzyskiwania dużego efektu za niewielkie pieniądze,
więc rzadko odczuwaliśmy prawdziwy rozmiar na
szego ubóstwa. Z wyjątkiem sytuacji mieszkanio
wej. Nasza trzyosobowa rodzina potrzebowała wię
cej przestrzeni, niż zapewniało ciasne mieszkanko
z jedną sypialnią. Dziecięce łóżeczko, w którym na
dal spała nasza córeczka, pomimo że miała już pra
wie cztery lata, z ledwością mieściło się w sypialni
i stało o dwa centymetry od naszego łóżka, które już
i tak było maksymalnie dosunięte do ściany. Rów
nie ciasno było w kuchni, w której stało pudło z za
bawkami Jenny, szafka na przybory krawieckie Keri
oraz sterta kartonowych pudeł z jedzeniem w pusz
kach. Żartowaliśmy, że Keri może szyć i gotować
obiad, wcale nie ruszając się z krzesła. Temperatura
naszych dyskusji o ciasnocie znacząco wzrosła sie
dem tygodni przed Bożym Narodzeniem. I właśnie
wtedy, gdy byliśmy w stanie gorączkowego napięcia,
zaczyna się opowieść o bożonarodzeniowej skrzyn
ce, a stało się to w czasie śniadania, przy jajkach sa
dzonych, toście i soku pomarańczowym.
— Rzuć tylko okiem na to — powiedziała Keri,
wskazując stronę z ogłoszeniami drobnymi.
Starsza pani z dużym domem w Avenues zatrud
ni małżeństwo do przygotowywania posiłków, lek
kich prac domowych oraz utrzymywania porządku
na zewnątrz. Gwarancja niezależnego mieszkania
w miejscu pracy. Wakacje. Mile widziane dzieci/nie
mowlęta. 445-398. Pani Parkin
Uniosłem wzrok znad gazety.
— Co o tym myślisz? — zapytała Keri. — Dom jest
w Avenues, więc musi być wielki. Stamtąd jest blis
ko do wypożyczalni, a ja wcale nie miałabym tak
dużo dodatkowej pracy. Co to za problem gotować
i prać dla jeszcze jednej osoby? — zapytała retorycz
nie. Sięgnęła po mój tost i ugryzła kawałek. — Ciebie
i tak zazwyczaj wieczorami nie ma w domu.
Zamyślony odchyliłem się na oparcie krzesła.
— Brzmi atrakcyjnie — powiedziałem ostrożnie. —
Oczywiście nigdy nie wiadomo, w co się człowiek
może władować. Mój brat Mark zamieszkał w sute
renie u pewnego starszego pana. W środku nocy bu
dziły go przeraźliwe krzyki. Staruszek wrzeszczał do
swojej żony, która nie żyła od prawie dwudziestu lat.
Mark za każdym razem prawie umierał ze strachu.
W końcu po prostu stamtąd uciekł.
Keri patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
— No dobrze, w ogłoszeniu mowa o niezależnym
mieszkaniu — przyznałem.
— Pamiętaj, że idzie zima i w tym pełnym przecią
gów domu nasze rachunki za ogrzewanie gwałtownie
wzrosną, a ja nie wiem, skąd weźmiemy na to pienią
dze. Gdybyśmy wprowadzili się do tej pani, to nawet
moglibyśmy trochę odłożyć — przekonywała Keri.
Trudno było nie zgodzić się z taką argumentacją,
zresztą wcale nie zamierzałem się jej przeciwstawiać.
Podobnie jak Keri z radością zgodziłbym się na każ
dą zmianę, która pomogłaby nam uwolnić się od
tego ciasnego i zimnego mieszkania, które w tam
tym czasie zajmowaliśmy. Kilka minut później Keri
zadzwoniła pod podany numer, aby sprawdzić, czy
mieszkanie jest nadal wolne, a dowiedziawszy się, że
jest, umówiła nas na spotkanie z właścicielką tego
samego wieczoru. Udało mi się wyjść z pracy wcześ
niej i postępując zgodnie ze wskazówkami podanymi
Keri przez rozmówcę, przejechaliśmy przez jaskrawo
oświetlone centrum i skierowaliśmy się do okolonej
drzewami ulicy prowadzącej do podnóży Avenues.
Dom pani Parkin był imponującą wiktoriań
ską budowlą z czerwonej cegły, bogato zdobioną
drewnianymi elementami w kolorze kremowo-ma-
linowym i zwieńczoną ciemnozielonymi gontami.
Znajdujące się po zachodniej stronie domu okno
wykuszowe podpierało balkon na pierwszym piętrze.
Balkon, podobnie jak weranda na parterze, rozcią
gał się wzdłuż frontu domu, a osłaniający go daszek
wspierały ogromne, ozdobnie toczone dźwigary. Pod
okapem biegł złocony fryz. Drewno było świeżo od
malowane i dobrze zakonserwowane. W centralnej
części dachu, pośród strzelistych iglic z kutego że
laza wznosił się masywny ceglany komin. Fundamen
ty domu otaczała misterna krata, ukryta tu i ówdzie
za równo przyciętymi zimozielonymi krzewami. Po
środku kamiennego podjazdu stała fontanna z czar
nego marmuru wypełniona zamarzniętą wodą. Pod
jazd był otoczony ośnieżonym murem oporowym.
Zaparkowałem samochód blisko wejścia. Po schod
kach weszliśmy na werandę i stanęliśmy przed po
dwójnymi drzwiami. Były pięknie rzeźbione, z szyb
kami z wytrawionego szkła o zawiłym kwiatowym
wzorze. Gdy nacisnąłem dzwonek, ukazał się nam
mężczyzna.
— Dzień dobry, zapewne państwo Evansowie?
— Tak, to my — potwierdziłem.
— MaryAnne państwa oczekuje. Proszę wejść.
Przestąpiliśmy próg i przeszliśmy przez drugie,
równie wspaniałe drzwi prowadzące do holu o mar
murowej posadzce. Z doświadczenia wiedziałem, że
stare domy mają swoiste zapachy, nie zawsze przy
jemne, ale na pewno wyraźne. Ten dom nie był w tej
kwestii wyjątkiem, choć jego zapach był w miarę
przyjemną kombinacją cynamonu i nafty. Udaliśmy
się szerokim korytarzem, na którego ścianach wisiały
rzędy kinkietów, niegdyś na naftę, obecnie elektrycz
nych, rzucających przyćmione światło.
— MaryAnne jest w salonie — oznajmił mężczyzna.
Salon znajdował się na końcu korytarza i wcho
dziło się do niego przez kunsztowną ościeżnicę
z wiśniowego drewna. Gdy weszliśmy do pokoju,
zza okrągłego stołu z palisandru o marmurowym
blacie powitała nas zadbana siwowłosa kobieta. Jej
strój był tak samo kunsztowny i rokokowy jak oto
czenie, w którym się znajdowała.
— Dzień dobry — powiedziała serdecznym to
nem. — Jestem MaryAnne Parkin. Cieszę się, że przy
jechaliście. Proszę, usiądźcie.
Zajęliśmy miejsca przy stole urzeczeni pięknem
i przepychem pokoju.
— Może zechcecie poczęstować się miętową herba
tą? — zapytała. Przed nią stał posrebrzany serwis do
herbaty. W środkowej części gruszkowatego dzban
ka wyryto ozdobne ptasie pióra. Dziobek naczynia
kształtem przypominał powabne krzywizny szyi żura
wia, a jego wylot miał formę ptasiego dziobu.
— Nie, dziękuję — odparłem.
— Bardzo chętnie — powiedziała Keri.
Pani Parkin podała jej filiżankę wypełnioną po
brzegi herbatą. Keri podziękowała.
— Jesteście stąd? — zapytała pani Parkin.
— Tutaj się urodziłem i wychowałem — odpowie
działem. — Ale przez jakiś czas mieszkaliśmy w Ka
lifornii.
— Mój mąż był z Kalifornii — powiedziała. —
Z okolic Santa Rosa. — Uważnie wpatrywała się
w nasze oczy, jakby chciała doszukać się w nas ja
kiegoś podobieństwa. — Już nie żyje. Odszedł czter
naście lat temu.
— Współczujemy — powiedziała uprzejmie Keri.
— Nie trzeba. Czternaście lat to długo. Przyzwy
czaiłam się już do samotności. — Odstawiła filiżankę
i wyprostowała się na wyściełanym pluszem fotelu. —
Zanim zaczniemy właściwą rozmowę, chciałabym
omówić zasady naszej umowy. Jest kilka spraw, na
których mi zależy. Potrzebny jest mi ktoś do przygo
towywania posiłków. Masz rodzinę, zakładam zatem,
że umiesz gotować. — Keri skinęła głową. — Nie jadam
śniadań, ale chcę, aby podano mi brunch o jedena
stej i kolację o szóstej. Moje rzeczy powinny być pra
ne dwa razy w tygodniu, najlepiej we wtorek i piątek,
a pościel przynajmniej raz na tydzień. Możecie korzy
stać z pralni i prać swoje rzeczy, kiedy wam wygod
nie. Co do podwórza — tu spojrzała na mnie — traw
nik musi być koszony raz w tygodniu, chyba że jest
śnieg. Wtedy ścieżki, podjazd i tylna weranda muszą
być odśnieżone i posypane solą. Do innych prac ogro
dowych i remontowych zatrudniam osoby z zewnątrz
i nie będę potrzebowała twojej pomocy. W zamian za
waszą pracę dostaniecie do własnej dyspozycji całe
wschodnie skrzydło domu. Będę pokrywać rachun
ki za ogrzewanie, światło oraz inne wydatki domo
we. Jedyne, czego będę od was wymagać, to wykony
wanie prac, które właśnie omówiłam. Jeśli te warunki
wam odpowiadają, możemy przejść do innych spraw.
Oboje kiwnęliśmy głowami na znak zgody.
— Dobrze. A teraz, jeśli pozwolicie, chciałabym
zadać wam kilka pytań.
— Oczywiście, proszę bardzo — powiedziała Keri.
— W takim razie zaczniemy od najważniejszych
kwestii. — Założyła okulary w srebrnych oprawkach,
wzięła ze stołu ręcznie napisaną listę i zaczęła za
dawać pytania.
— Czy któreś z was pali?
— Nie — odpowiedziała Keri.
— To dobrze. Nie pozwalam palić w domu. Dym
niszczy zasłony. Pijecie dużo? — Zerknęła na mnie.
— Nie — odpowiedziałem.
— Macie dzieci?
— Tak, jedno. Nasza córeczka ma prawie cztery
lata — powiedziała Keri.
— Cudownie. Będzie mile widziana w całym domu
z wyjątkiem tego pokoju. Za bardzo bym się dener
wowała o moją porcelanę — wyjaśniła, uśmiechając się
ciepło. Za jej plecami dostrzegłem etażerkę z drew
na czarnego orzecha, a na każdej z pięciu półek stała
porcelanowa figurka. Pani Parkin mówiła dalej: — Lu
bicie głośno słuchać muzyki? — Ponownie spojrzała
w moim kierunku.
— Nie — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Ode
brałem to pytanie bardziej jako ostrzeżenie niż jako
warunek wspólnego mieszkania.
— A jaka jest wasza obecna sytuacja życiowa?
— Niedawno skończyłem college, mam dyplom
z biznesu i zarządzania. Przeprowadziliśmy się do
Salt Lake City, aby otworzyć tu wypożyczalnię uro
czystych strojów.
— Takich jak smokingi i garnitury? — zapytała.
— Zgadza się.
Odnotowała to w pamięci i skinęła głową z apro
batą.
— A teraz referencje. — Rzuciła nam spojrzenie
znad okularów. — Macie referencje?
— Tak. Może pani skontaktować się z tymi oso
bami — powiedziała Keri, podając jej odręcznie na
pisaną listę byłych właścicieli mieszkań oraz na
szych byłych pracodawców. Pani Parkin skrupulatnie
przejrzała listę, po czym położyła ją na brzegu sto
łu. Chyba zaimponowaliśmy jej naszym przygoto
waniem. Uniosła wzrok i uśmiechnęła się.
— Bardzo dobrze. Jeśli wasze referencje okażą się
zadowalające, to myślę, że nasza umowa dojdzie
do skutku. Uważam, że najlepiej będzie zacząć od
czterdziestopięciodniowego okresu próbnego, na
którego koniec stwierdzimy, czy ten układ jest ko
rzystny dla obu stron. Czy wam to odpowiada?
— Tak, proszę pani — zapewniłem.
— Możecie mi mówić Mary. Mam na imię Mary
Anne, ale przyjaciele mówią do mnie Mary.
— Dziękujemy, Mary.
— To wszystko, co miałam do powiedzenia. Macie
do mnie jakieś pytania?
— Chcielibyśmy zobaczyć mieszkanie — poprosi
ła Keri.
— Oczywiście. Znajduje się na piętrze we wschod
nim skrzydle. Steve was zaprowadzi. Nie jest zamk
nięte na klucz. Mam nadzieję, że uznacie, iż pokoje
zostały gustownie umeblowane.
— Mamy trochę własnych mebli — powiedziałem. —
Czy jest jakieś miejsce, w którym moglibyśmy je
przechować?
— Drzwi na strych znajdują się na końcu korytarza
na piętrze. Będzie to na pewno odpowiednie miejsce
dla waszych rzeczy.
Poczęstowałem się krakersem ze srebrnej tacy.
— Czy to twój syn otworzył nam drzwi? — zapy
tałem.
Upiła kolejny łyk herbaty.
— Nie. Nie mam dzieci. Steve mieszka po drugiej
stronie ulicy i jest jednym z moich starych przyjaciół.
Zatrudniam go do napraw w domu. — Umilkła za
myślona. Pociągnęła kolejny łyk herbaty, a potem
zmieniła temat. — Kiedy będziecie gotowi, żeby się
wprowadzić?
— Musimy złożyć dwutygodniowe wypowiedzenie
naszemu gospodarzowi, ale wprowadzić się możemy
w każdej chwili — powiedziałem.
— Świetnie. Będzie mi miło mieć kogoś w domu
na święta.
ROZDZIAŁ DRUGI
B O Ż O N A R O D Z E N I O W A
S K R Z Y N K A
Nie jest moim zamiarem wdawać się w przy
długą czy napuszoną rozprawę na temat znaczenia
i roli skrzyń i pudełek w dziejach ludzkości, choć
prawdopodobnie na to zasługują. Skoro jednak
skrzynka odgrywa znaczącą rolę w mojej opowie
ści, proszę, okażcie wyrozumiałość dla następującej
dygresji. Skrzyneczki, skrzynki i skrzynie towarzy
szą ludzkości od zarania dziejów, a ich wabiący urok
sprawia, że nie znają granic kulturowych ani geo
graficznych, od Orientu z inkrustowanymi nefry
tem i koralem szkatułek na klejnoty po Pensylwanię
z funkcjonalnymi skrzyneczkami na sól. Różnorod
ność ich form i zastosowania jest wielka: pudełka
na cygara, tabakierki, kasety na pieniądze, szkatuł
ki na biżuterię bardziej zdobne niż skrywana przez
nie zawartość, skrzynie na lód i pudełka na świece.
Kufry, długie, prostokątne skrzynie pokryte skórą
wołową, naciągniętą i przybitą mosiężnymi ćwieka
mi do drewnianej ramy. Skrzynie dębowe, srebrne
kasetki i sprawiające radość kobietom pudła na ka
pelusze i pudełka na buty oraz cieszące wszystkich
miłośników słodkości bombonierki. Skrzynia towa
rzyszy człowiekowi przez całe życie w najróżniej
szych formach. Od plecionego łóżeczka po sosnową
skrzynię zwaną trumną, skrzynia jest naszą prze
szłością oraz, niezawodnie, naszą przyszłością. Nic
więc dziwnego, że skromna szopa, zbita z desek na
podobieństwo skrzynki, odgrywa tak znaczącą rolę
w historii narodzin Jezusa, w opowieści o pierwszym
Bożym Narodzeniu. Mędrcy, którzy przebyli daleką
drogę, aby zobaczyć nowo narodzonego króla, zło
żyli u stóp Świętego Dzieciątka skrzynie z darami.
Gdy na koniec swej ziemskiej wędrówki Jezus odku
pił nasze grzechy swoją krwią, został złożony w ka
miennej grocie. Jakże słusznie w każde święta Bo
żego Narodzenia ludzie na całym świecie układają
pod choinką opakowane w kolorowy papier pudeł
ka. I słusznie się stało, że nauczyłem się ważnej rze
czy o Bożym Narodzeniu dzięki bożonarodzeniowej
skrzynce.
*
Postanowiliśmy wprowadzić się do nowego miesz
kania tak szybko, jak to tylko było możliwe, dlate
go już w następną sobotę wypożyczyłem ciężarówkę,
a Barry, mój szwagier, mieszkający najbliżej członek
naszej rodziny, przyjechał pomóc przy przeprowadz
ce. Razem z nim ładowałem nasze rzeczy na cięża
rówkę, Keri zawijała naczynia w gazety i układała je
w pudłach, a Jenna bawiła się radośnie we fronto
wym pokoju, nieświadoma, że z mieszkania stopnio
wo znikają kolejne przedmioty. Na ciężarówce znala
zła się większość naszego dobytku, który zresztą nie
był zbyt duży. Resztę, zapakowaną w pudła, upchnę
liśmy do naszego plymoutha — ogromnego różowo-
-chromowego coupé o zgrabnych krzywiznach, maje
statycznych błotnikach oraz kratce przypominającej
szeroki uśmiech Kota z Cheshire. Po opróżnieniu
całego mieszkania ruszyliśmy w drogę do naszego
nowego lokum w Avenues. Nasza trójka ściśnięta
w plymoucie jechała przodem, a Barry podążał za
nami ciężarówką. Gdy dojechaliśmy na miejsce, za
parkowałem samochód przed frontem rezydencji
i wyszedłem, aby dać wskazówki Barry'emu, który
już wjeżdżał na podjazd.
— Zajedź od tyłu! — krzyknąłem, pokazując drogę
gestami rąk. Barry podjechał pod tylne wejście, za
ciągnął hamulec ręczny i wyskoczył z szoferki.
— Wprowadzacie się do rezydencji? — zapytał
z nutą zazdrości w głosie.
— Znalazła ją twoja błękitnokrwista siostra — od
parłem.
Otworzyłem tylne drzwi ciężarówki, a Barry od
wiązał pasy przytrzymujące brezentową plandekę,
którą przykryliśmy ładunek.
— Chodź tu, pomóż mi z tą wiklinową skrzy
nią. Wniesiemy ją od razu na strych. — Barry złapał
uchwyt z drugiej strony i wspólnymi siłami zesta
wiliśmy skrzynię na ziemię.
— W tym domu mieszka tylko jedna osoba, ta
właścicielka? — dopytywał się Barry.
— Licząc naszą trójkę, teraz cztery — odpowie
działem.
— Skoro tu jest tyle miejsca, to dlaczego jej rodzi
na się do niej nie wprowadzi?
— Ona nie ma rodziny. Mąż umarł, a dzieci nie
mieli.
Barry uważnie przyjrzał się kunsztownej wikto
riańskiej fasadzie domu.
— To miejsce na pewno ma swoją historię — po
wiedział w zamyśleniu.
Weszliśmy do środka. Przez kuchnię i korytarz
dotarliśmy do schodów prowadzących na strych. Na
półpiętrze przystanęliśmy, aby wyrównać oddech.
— Wiesz co? Zróbmy na górze trochę miejsca, za
nim wniesiemy resztę rzeczy — zaproponował Barry.
Zgodziłem się.
— Najlepiej pod jakąś ścianą, żeby wszystkie na
sze rzeczy stały w jednym miejscu.
Weszliśmy na strych i zaczęliśmy go sprzątać.
— Mówiłeś, zdaje się, że ona nie ma dzieci, tak? —
zapytał w którymś momencie Barry.
— Nie ma — potwierdziłem.
— To skąd tu się wzięła ta kołyska? — Barry stał
obok drewnianego przedmiotu okrytego zakurzo
ną tkaniną.
— Może ktoś dał jej na przechowanie — zasuge
rowałem.
Podniosłem z podłogi niewielką stertę pudeł i od
stawiłem ją na bok.
R I C H A R D PAUL EVANS Najcenniejszy dar tłumaczenie Hanna de Broekere
Żadna mała dziewczynka nie potrafi zatrzymać swojego świata, aby na mnie zaczekał. Natalie Merchant
ROZDZIAŁ PIERWSZY D O M W D O W Y
liwe, że wyczerpały się juz moje pomysły. A może po prostu zaczynają mnie męczyć sceptycy, którzy kry tykują moją opowieść z taką samą zaciętością, z jaką uczeń szkoły średniej dźga znieczuloną żabę, aby usta lić, jak funkcjonuje jej organizm, i w końcu uśmierca biedne stworzenie. Bez względu na to, co mną powo duje, uważam, że wraz z każdym mijającym Bożym Narodzeniem opowieść o bożonarodzeniowej skrzyn ce jest coraz rzadziej opowiadana, a coraz bardziej po trzebna. Dlatego spisuję ją teraz dla wszystkich przy szłych pokoleń, aby uwierzyły w nią lub ją odrzuciły wedle własnego uznania. Ja wiem, że jest prawdziwa. Jest to przecież moja opowieść. Niektórzy moi znajomi, zwłaszcza ci obdarze ni romantyczną naturą, spekulowali, że ozdobna Co prawda, że robię się coraz starszy, i moż-
skrzynka została zrobiona przez samego Świętego Mikołaja z pnia pierwszego drzewka bożonarodze niowego przyniesionego do domu w śnieżny gru dniowy dzień dawno, dawno temu. Inni wierzą, że została zręcznie wyrzeźbiona i wygładzona z kawał ka drewna odłupanego od krzyża, na którym Jezus dał ostateczny dowód swojej miłości do wszystkich ludzi. Moja żona Keri twierdzi, że o magicznej sile tej skrzyni nie stanowi jej fizyczna forma, a wyłącz nie przedmioty, które są chronione jej mosiężny mi zawiasami w kształcie ostrokrzewu i srebrnymi sprzączkami. Niezależnie od tego, jaka jest prawda o źródle magii skrzynki, dla mnie zawsze cenne będą dwie rzeczy: to, że skrzynka jest pusta, oraz wspo mnienie chwili, gdy mnie odnalazła. Urodziłem się i dorastałem w cieniu ośnieżonych gór Wasatch we wschodniej części doliny Salt Lake. Dwa miesiące przed moimi czternastymi urodzina mi ojciec stracił pracę. Sprzedaliśmy dom i przenieś liśmy się do cieplejszego i obiecującego lepsze życie klimatu południowej Kalifornii. Tam, rozczarowany
brakiem śniegu, wyczekiwałem zielonego Bożego Narodzenia niemal z taką samą niecierpliwością jak właściciele miejscowych sklepów. Poza jedną krótką chwilą sławy, której zaznałem jako odtwórca głównej roli w szkolnym musicalu, moje nastoletnie lata były spokojne i ważne jedynie dla mnie samego. Po ukoń czeniu szkoły średniej zapisałem się do college'u. Ucząc się biznesu, nauczyłem się życia; poznałem, pokochałem i poślubiłem brązowooką studentkę wy działu projektowania, która przed upływem piętna stu miesięcy od naszej ceremonii ślubnej wydała na świat ponadtrzykilogramową dziewczynkę — nadaliś my jej imię Jenna. Ani Keri, ani mnie nie zależało na mieszkaniu w dużym, zatłoczonym mieście, więc gdy kilka ty godni przed obroną mojego dyplomu dowiedzie liśmy się, że istnieje szansa na założenie własnej firmy w moim rodzinnym mieście, skwapliwie sko rzystaliśmy z możliwości powrotu do rozrzedzo nego powietrza i białych zim moich rodzinnych stron. Jako że rozkręcenie interesu pochłonęło pra wie wszystkie nasze oszczędności, a pierwsze do chody, aczkolwiek obiecujące, dalekie były od wyso kich, nauczyliśmy się gospodarności i oszczędności.
W kwestiach finansowych Keri stała się ekspertem od uzyskiwania dużego efektu za niewielkie pieniądze, więc rzadko odczuwaliśmy prawdziwy rozmiar na szego ubóstwa. Z wyjątkiem sytuacji mieszkanio wej. Nasza trzyosobowa rodzina potrzebowała wię cej przestrzeni, niż zapewniało ciasne mieszkanko z jedną sypialnią. Dziecięce łóżeczko, w którym na dal spała nasza córeczka, pomimo że miała już pra wie cztery lata, z ledwością mieściło się w sypialni i stało o dwa centymetry od naszego łóżka, które już i tak było maksymalnie dosunięte do ściany. Rów nie ciasno było w kuchni, w której stało pudło z za bawkami Jenny, szafka na przybory krawieckie Keri oraz sterta kartonowych pudeł z jedzeniem w pusz kach. Żartowaliśmy, że Keri może szyć i gotować obiad, wcale nie ruszając się z krzesła. Temperatura naszych dyskusji o ciasnocie znacząco wzrosła sie dem tygodni przed Bożym Narodzeniem. I właśnie wtedy, gdy byliśmy w stanie gorączkowego napięcia, zaczyna się opowieść o bożonarodzeniowej skrzyn ce, a stało się to w czasie śniadania, przy jajkach sa dzonych, toście i soku pomarańczowym. — Rzuć tylko okiem na to — powiedziała Keri, wskazując stronę z ogłoszeniami drobnymi.
Starsza pani z dużym domem w Avenues zatrud ni małżeństwo do przygotowywania posiłków, lek kich prac domowych oraz utrzymywania porządku na zewnątrz. Gwarancja niezależnego mieszkania w miejscu pracy. Wakacje. Mile widziane dzieci/nie mowlęta. 445-398. Pani Parkin Uniosłem wzrok znad gazety. — Co o tym myślisz? — zapytała Keri. — Dom jest w Avenues, więc musi być wielki. Stamtąd jest blis ko do wypożyczalni, a ja wcale nie miałabym tak dużo dodatkowej pracy. Co to za problem gotować i prać dla jeszcze jednej osoby? — zapytała retorycz nie. Sięgnęła po mój tost i ugryzła kawałek. — Ciebie i tak zazwyczaj wieczorami nie ma w domu. Zamyślony odchyliłem się na oparcie krzesła. — Brzmi atrakcyjnie — powiedziałem ostrożnie. — Oczywiście nigdy nie wiadomo, w co się człowiek może władować. Mój brat Mark zamieszkał w sute renie u pewnego starszego pana. W środku nocy bu dziły go przeraźliwe krzyki. Staruszek wrzeszczał do swojej żony, która nie żyła od prawie dwudziestu lat. Mark za każdym razem prawie umierał ze strachu. W końcu po prostu stamtąd uciekł.
Keri patrzyła na mnie z niedowierzaniem. — No dobrze, w ogłoszeniu mowa o niezależnym mieszkaniu — przyznałem. — Pamiętaj, że idzie zima i w tym pełnym przecią gów domu nasze rachunki za ogrzewanie gwałtownie wzrosną, a ja nie wiem, skąd weźmiemy na to pienią dze. Gdybyśmy wprowadzili się do tej pani, to nawet moglibyśmy trochę odłożyć — przekonywała Keri. Trudno było nie zgodzić się z taką argumentacją, zresztą wcale nie zamierzałem się jej przeciwstawiać. Podobnie jak Keri z radością zgodziłbym się na każ dą zmianę, która pomogłaby nam uwolnić się od tego ciasnego i zimnego mieszkania, które w tam tym czasie zajmowaliśmy. Kilka minut później Keri zadzwoniła pod podany numer, aby sprawdzić, czy mieszkanie jest nadal wolne, a dowiedziawszy się, że jest, umówiła nas na spotkanie z właścicielką tego samego wieczoru. Udało mi się wyjść z pracy wcześ niej i postępując zgodnie ze wskazówkami podanymi Keri przez rozmówcę, przejechaliśmy przez jaskrawo oświetlone centrum i skierowaliśmy się do okolonej drzewami ulicy prowadzącej do podnóży Avenues. Dom pani Parkin był imponującą wiktoriań ską budowlą z czerwonej cegły, bogato zdobioną
drewnianymi elementami w kolorze kremowo-ma- linowym i zwieńczoną ciemnozielonymi gontami. Znajdujące się po zachodniej stronie domu okno wykuszowe podpierało balkon na pierwszym piętrze. Balkon, podobnie jak weranda na parterze, rozcią gał się wzdłuż frontu domu, a osłaniający go daszek wspierały ogromne, ozdobnie toczone dźwigary. Pod okapem biegł złocony fryz. Drewno było świeżo od malowane i dobrze zakonserwowane. W centralnej części dachu, pośród strzelistych iglic z kutego że laza wznosił się masywny ceglany komin. Fundamen ty domu otaczała misterna krata, ukryta tu i ówdzie za równo przyciętymi zimozielonymi krzewami. Po środku kamiennego podjazdu stała fontanna z czar nego marmuru wypełniona zamarzniętą wodą. Pod jazd był otoczony ośnieżonym murem oporowym. Zaparkowałem samochód blisko wejścia. Po schod kach weszliśmy na werandę i stanęliśmy przed po dwójnymi drzwiami. Były pięknie rzeźbione, z szyb kami z wytrawionego szkła o zawiłym kwiatowym wzorze. Gdy nacisnąłem dzwonek, ukazał się nam mężczyzna. — Dzień dobry, zapewne państwo Evansowie? — Tak, to my — potwierdziłem.
— MaryAnne państwa oczekuje. Proszę wejść. Przestąpiliśmy próg i przeszliśmy przez drugie, równie wspaniałe drzwi prowadzące do holu o mar murowej posadzce. Z doświadczenia wiedziałem, że stare domy mają swoiste zapachy, nie zawsze przy jemne, ale na pewno wyraźne. Ten dom nie był w tej kwestii wyjątkiem, choć jego zapach był w miarę przyjemną kombinacją cynamonu i nafty. Udaliśmy się szerokim korytarzem, na którego ścianach wisiały rzędy kinkietów, niegdyś na naftę, obecnie elektrycz nych, rzucających przyćmione światło. — MaryAnne jest w salonie — oznajmił mężczyzna. Salon znajdował się na końcu korytarza i wcho dziło się do niego przez kunsztowną ościeżnicę z wiśniowego drewna. Gdy weszliśmy do pokoju, zza okrągłego stołu z palisandru o marmurowym blacie powitała nas zadbana siwowłosa kobieta. Jej strój był tak samo kunsztowny i rokokowy jak oto czenie, w którym się znajdowała. — Dzień dobry — powiedziała serdecznym to nem. — Jestem MaryAnne Parkin. Cieszę się, że przy jechaliście. Proszę, usiądźcie. Zajęliśmy miejsca przy stole urzeczeni pięknem i przepychem pokoju.
— Może zechcecie poczęstować się miętową herba tą? — zapytała. Przed nią stał posrebrzany serwis do herbaty. W środkowej części gruszkowatego dzban ka wyryto ozdobne ptasie pióra. Dziobek naczynia kształtem przypominał powabne krzywizny szyi żura wia, a jego wylot miał formę ptasiego dziobu. — Nie, dziękuję — odparłem. — Bardzo chętnie — powiedziała Keri. Pani Parkin podała jej filiżankę wypełnioną po brzegi herbatą. Keri podziękowała. — Jesteście stąd? — zapytała pani Parkin. — Tutaj się urodziłem i wychowałem — odpowie działem. — Ale przez jakiś czas mieszkaliśmy w Ka lifornii. — Mój mąż był z Kalifornii — powiedziała. — Z okolic Santa Rosa. — Uważnie wpatrywała się w nasze oczy, jakby chciała doszukać się w nas ja kiegoś podobieństwa. — Już nie żyje. Odszedł czter naście lat temu. — Współczujemy — powiedziała uprzejmie Keri. — Nie trzeba. Czternaście lat to długo. Przyzwy czaiłam się już do samotności. — Odstawiła filiżankę i wyprostowała się na wyściełanym pluszem fotelu. — Zanim zaczniemy właściwą rozmowę, chciałabym
omówić zasady naszej umowy. Jest kilka spraw, na których mi zależy. Potrzebny jest mi ktoś do przygo towywania posiłków. Masz rodzinę, zakładam zatem, że umiesz gotować. — Keri skinęła głową. — Nie jadam śniadań, ale chcę, aby podano mi brunch o jedena stej i kolację o szóstej. Moje rzeczy powinny być pra ne dwa razy w tygodniu, najlepiej we wtorek i piątek, a pościel przynajmniej raz na tydzień. Możecie korzy stać z pralni i prać swoje rzeczy, kiedy wam wygod nie. Co do podwórza — tu spojrzała na mnie — traw nik musi być koszony raz w tygodniu, chyba że jest śnieg. Wtedy ścieżki, podjazd i tylna weranda muszą być odśnieżone i posypane solą. Do innych prac ogro dowych i remontowych zatrudniam osoby z zewnątrz i nie będę potrzebowała twojej pomocy. W zamian za waszą pracę dostaniecie do własnej dyspozycji całe wschodnie skrzydło domu. Będę pokrywać rachun ki za ogrzewanie, światło oraz inne wydatki domo we. Jedyne, czego będę od was wymagać, to wykony wanie prac, które właśnie omówiłam. Jeśli te warunki wam odpowiadają, możemy przejść do innych spraw. Oboje kiwnęliśmy głowami na znak zgody. — Dobrze. A teraz, jeśli pozwolicie, chciałabym zadać wam kilka pytań.
— Oczywiście, proszę bardzo — powiedziała Keri. — W takim razie zaczniemy od najważniejszych kwestii. — Założyła okulary w srebrnych oprawkach, wzięła ze stołu ręcznie napisaną listę i zaczęła za dawać pytania. — Czy któreś z was pali? — Nie — odpowiedziała Keri. — To dobrze. Nie pozwalam palić w domu. Dym niszczy zasłony. Pijecie dużo? — Zerknęła na mnie. — Nie — odpowiedziałem. — Macie dzieci? — Tak, jedno. Nasza córeczka ma prawie cztery lata — powiedziała Keri. — Cudownie. Będzie mile widziana w całym domu z wyjątkiem tego pokoju. Za bardzo bym się dener wowała o moją porcelanę — wyjaśniła, uśmiechając się ciepło. Za jej plecami dostrzegłem etażerkę z drew na czarnego orzecha, a na każdej z pięciu półek stała porcelanowa figurka. Pani Parkin mówiła dalej: — Lu bicie głośno słuchać muzyki? — Ponownie spojrzała w moim kierunku. — Nie — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Ode brałem to pytanie bardziej jako ostrzeżenie niż jako warunek wspólnego mieszkania.
— A jaka jest wasza obecna sytuacja życiowa? — Niedawno skończyłem college, mam dyplom z biznesu i zarządzania. Przeprowadziliśmy się do Salt Lake City, aby otworzyć tu wypożyczalnię uro czystych strojów. — Takich jak smokingi i garnitury? — zapytała. — Zgadza się. Odnotowała to w pamięci i skinęła głową z apro batą. — A teraz referencje. — Rzuciła nam spojrzenie znad okularów. — Macie referencje? — Tak. Może pani skontaktować się z tymi oso bami — powiedziała Keri, podając jej odręcznie na pisaną listę byłych właścicieli mieszkań oraz na szych byłych pracodawców. Pani Parkin skrupulatnie przejrzała listę, po czym położyła ją na brzegu sto łu. Chyba zaimponowaliśmy jej naszym przygoto waniem. Uniosła wzrok i uśmiechnęła się. — Bardzo dobrze. Jeśli wasze referencje okażą się zadowalające, to myślę, że nasza umowa dojdzie do skutku. Uważam, że najlepiej będzie zacząć od czterdziestopięciodniowego okresu próbnego, na którego koniec stwierdzimy, czy ten układ jest ko rzystny dla obu stron. Czy wam to odpowiada?
— Tak, proszę pani — zapewniłem. — Możecie mi mówić Mary. Mam na imię Mary Anne, ale przyjaciele mówią do mnie Mary. — Dziękujemy, Mary. — To wszystko, co miałam do powiedzenia. Macie do mnie jakieś pytania? — Chcielibyśmy zobaczyć mieszkanie — poprosi ła Keri. — Oczywiście. Znajduje się na piętrze we wschod nim skrzydle. Steve was zaprowadzi. Nie jest zamk nięte na klucz. Mam nadzieję, że uznacie, iż pokoje zostały gustownie umeblowane. — Mamy trochę własnych mebli — powiedziałem. — Czy jest jakieś miejsce, w którym moglibyśmy je przechować? — Drzwi na strych znajdują się na końcu korytarza na piętrze. Będzie to na pewno odpowiednie miejsce dla waszych rzeczy. Poczęstowałem się krakersem ze srebrnej tacy. — Czy to twój syn otworzył nam drzwi? — zapy tałem. Upiła kolejny łyk herbaty. — Nie. Nie mam dzieci. Steve mieszka po drugiej stronie ulicy i jest jednym z moich starych przyjaciół.
Zatrudniam go do napraw w domu. — Umilkła za myślona. Pociągnęła kolejny łyk herbaty, a potem zmieniła temat. — Kiedy będziecie gotowi, żeby się wprowadzić? — Musimy złożyć dwutygodniowe wypowiedzenie naszemu gospodarzowi, ale wprowadzić się możemy w każdej chwili — powiedziałem. — Świetnie. Będzie mi miło mieć kogoś w domu na święta.
ROZDZIAŁ DRUGI B O Ż O N A R O D Z E N I O W A S K R Z Y N K A
Nie jest moim zamiarem wdawać się w przy długą czy napuszoną rozprawę na temat znaczenia i roli skrzyń i pudełek w dziejach ludzkości, choć prawdopodobnie na to zasługują. Skoro jednak skrzynka odgrywa znaczącą rolę w mojej opowie ści, proszę, okażcie wyrozumiałość dla następującej dygresji. Skrzyneczki, skrzynki i skrzynie towarzy szą ludzkości od zarania dziejów, a ich wabiący urok sprawia, że nie znają granic kulturowych ani geo graficznych, od Orientu z inkrustowanymi nefry tem i koralem szkatułek na klejnoty po Pensylwanię z funkcjonalnymi skrzyneczkami na sól. Różnorod ność ich form i zastosowania jest wielka: pudełka na cygara, tabakierki, kasety na pieniądze, szkatuł ki na biżuterię bardziej zdobne niż skrywana przez nie zawartość, skrzynie na lód i pudełka na świece.
Kufry, długie, prostokątne skrzynie pokryte skórą wołową, naciągniętą i przybitą mosiężnymi ćwieka mi do drewnianej ramy. Skrzynie dębowe, srebrne kasetki i sprawiające radość kobietom pudła na ka pelusze i pudełka na buty oraz cieszące wszystkich miłośników słodkości bombonierki. Skrzynia towa rzyszy człowiekowi przez całe życie w najróżniej szych formach. Od plecionego łóżeczka po sosnową skrzynię zwaną trumną, skrzynia jest naszą prze szłością oraz, niezawodnie, naszą przyszłością. Nic więc dziwnego, że skromna szopa, zbita z desek na podobieństwo skrzynki, odgrywa tak znaczącą rolę w historii narodzin Jezusa, w opowieści o pierwszym Bożym Narodzeniu. Mędrcy, którzy przebyli daleką drogę, aby zobaczyć nowo narodzonego króla, zło żyli u stóp Świętego Dzieciątka skrzynie z darami. Gdy na koniec swej ziemskiej wędrówki Jezus odku pił nasze grzechy swoją krwią, został złożony w ka miennej grocie. Jakże słusznie w każde święta Bo żego Narodzenia ludzie na całym świecie układają pod choinką opakowane w kolorowy papier pudeł ka. I słusznie się stało, że nauczyłem się ważnej rze czy o Bożym Narodzeniu dzięki bożonarodzeniowej skrzynce.
* Postanowiliśmy wprowadzić się do nowego miesz kania tak szybko, jak to tylko było możliwe, dlate go już w następną sobotę wypożyczyłem ciężarówkę, a Barry, mój szwagier, mieszkający najbliżej członek naszej rodziny, przyjechał pomóc przy przeprowadz ce. Razem z nim ładowałem nasze rzeczy na cięża rówkę, Keri zawijała naczynia w gazety i układała je w pudłach, a Jenna bawiła się radośnie we fronto wym pokoju, nieświadoma, że z mieszkania stopnio wo znikają kolejne przedmioty. Na ciężarówce znala zła się większość naszego dobytku, który zresztą nie był zbyt duży. Resztę, zapakowaną w pudła, upchnę liśmy do naszego plymoutha — ogromnego różowo- -chromowego coupé o zgrabnych krzywiznach, maje statycznych błotnikach oraz kratce przypominającej szeroki uśmiech Kota z Cheshire. Po opróżnieniu całego mieszkania ruszyliśmy w drogę do naszego nowego lokum w Avenues. Nasza trójka ściśnięta w plymoucie jechała przodem, a Barry podążał za nami ciężarówką. Gdy dojechaliśmy na miejsce, za parkowałem samochód przed frontem rezydencji
i wyszedłem, aby dać wskazówki Barry'emu, który już wjeżdżał na podjazd. — Zajedź od tyłu! — krzyknąłem, pokazując drogę gestami rąk. Barry podjechał pod tylne wejście, za ciągnął hamulec ręczny i wyskoczył z szoferki. — Wprowadzacie się do rezydencji? — zapytał z nutą zazdrości w głosie. — Znalazła ją twoja błękitnokrwista siostra — od parłem. Otworzyłem tylne drzwi ciężarówki, a Barry od wiązał pasy przytrzymujące brezentową plandekę, którą przykryliśmy ładunek. — Chodź tu, pomóż mi z tą wiklinową skrzy nią. Wniesiemy ją od razu na strych. — Barry złapał uchwyt z drugiej strony i wspólnymi siłami zesta wiliśmy skrzynię na ziemię. — W tym domu mieszka tylko jedna osoba, ta właścicielka? — dopytywał się Barry. — Licząc naszą trójkę, teraz cztery — odpowie działem. — Skoro tu jest tyle miejsca, to dlaczego jej rodzi na się do niej nie wprowadzi? — Ona nie ma rodziny. Mąż umarł, a dzieci nie mieli.
Barry uważnie przyjrzał się kunsztownej wikto riańskiej fasadzie domu. — To miejsce na pewno ma swoją historię — po wiedział w zamyśleniu. Weszliśmy do środka. Przez kuchnię i korytarz dotarliśmy do schodów prowadzących na strych. Na półpiętrze przystanęliśmy, aby wyrównać oddech. — Wiesz co? Zróbmy na górze trochę miejsca, za nim wniesiemy resztę rzeczy — zaproponował Barry. Zgodziłem się. — Najlepiej pod jakąś ścianą, żeby wszystkie na sze rzeczy stały w jednym miejscu. Weszliśmy na strych i zaczęliśmy go sprzątać. — Mówiłeś, zdaje się, że ona nie ma dzieci, tak? — zapytał w którymś momencie Barry. — Nie ma — potwierdziłem. — To skąd tu się wzięła ta kołyska? — Barry stał obok drewnianego przedmiotu okrytego zakurzo ną tkaniną. — Może ktoś dał jej na przechowanie — zasuge rowałem. Podniosłem z podłogi niewielką stertę pudeł i od stawiłem ją na bok.