- Dokumenty205
- Odsłony39 483
- Obserwuję33
- Rozmiar dokumentów238.0 MB
- Ilość pobrań24 655
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Hannah Sophie - Promień rażenia
Rozmiar : | 2.3 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Hannah Sophie - Promień rażenia.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik sylwiastar wgrał ten materiał 7 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Tytuł oryginału: HURTING DISTANCE Opieka redakcyjna: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Redakcja: ANNA RUDNICKA Korekta: KAMIL BOGUSIEWICZ, EWELINA KOROSTYŃSKA Opracowanie okładki na podstawie oryginału: ROBERT KLEEMANN Zdjęcie wykorzystane na okładce: © Shannon Fagan / The Image Bank / Getty Images Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ Skład i łamanie: Infomarket Copyright © 2007 by Sophie Hannah © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2017 Książka opublikowana po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii w 2007 roku nakładem wydawnictwa Hodder & Stoughton Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-05934-0 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.
Dla Lisanne z wyrazami miłości
Od: NJ nj239@hotmail.com Do: Powiedz o Tym GłośnoTemat: To nie jest historia o mnie
Data: Pon, 18 maja 2003 13:28:07 +0100
To nie jest moja historia. Nie wiem, czy naprawdę chcę się dzielić
z nieznajomymi na stronie internetowej czy to nią, czy to moimi
uczuciami. Czułabym się jak oszustka – oszustka zabiegająca o uwagę.
Chcę tylko coś powiedzieć, a na swojej stronie nie podajecie adresu do
korespondencji.
Czy nie przeszło Wam przez myśl, kiedy szukaliście nazwy dla
Waszej organizacji, że mówienie głośno o pewnych sprawach to nie
zawsze najlepsze rozwiązanie? Wtedy stają się jeszcze bardziej
prawdziwe. Po co czyjś najgorszy koszmar miałby się odgrywać
w nieskończoność w głowach wszystkich znanych mu osób? Ja nigdy nie
wyjawię nikomu mojej tak zwanej historii, co oznacza, że nie doczekam
się sprawiedliwości, że żadna kara nie spotka tych, którzy na nią
zasłużyli. Czasami trudno mi się z tym pogodzić. Ale to wciąż mała cena
za to, że nie będę do końca życia traktowana jak ofiara.
Przepraszam, jak ocalała. Chociaż nie leży mi to określenie. Nie
próbowano mnie zabić. O ocalałych można mówić w kontekście
katastrofy lotniczej albo wybuchu nuklearnego: sytuacji, w których
należałoby się spodziewać samych ofiar śmiertelnych. Ale w większości
przypadków gwałt nie zagraża życiu, dlatego owo poczucie rzadko
spotykanego osiągnięcia, które niesie ze sobą określenie „ocalała”,
wydaje się protekcjonalne – jak nieszczere słowa pocieszenia.
Logując się po raz pierwszy na Waszej stronie, liczyłam, że znajdę
na niej coś, co podniesie mnie na duchu, ale stało się wprost przeciwnie.
Dlaczego tak wielu Waszych korespondentów posługuje się tymi
samymi przesłodzonymi frazami: mam się świetnie, leczę rany poprzez
rozmowę, uśmiecham się przez łzy, odradzam z popiołów itd.? Teksty
rodem z kiepskiego albumu heavymetalowego. Nikt nawet się nie zająknie, że już nigdy nie spodziewa się dojść do siebie po tym, co zaszło. Zabrzmi to okropnie, ale szczerze zazdroszczę wielu osobom, które zamieściły swoje wyznania na Waszej stronie: tym, które mają gruboskórnych, natarczywych partnerów, tym, które wypiły za dużo na pierwszej randce. One przynajmniej potrafią zrozumieć, co je spotkało. Ja ani przedtem, ani potem nie zobaczyłam mojego napastnika. Porwał mnie w biały dzień, znał moje nazwisko, miejsce pracy, adres. Pojęcia nie mam, skąd to wszystko wiedział. Pojęcia nie mam, dlaczego wybrał właśnie mnie, dokąd mnie zabrał ani kim byli ci pozostali. Nie będę się zagłębiać w szczegóły. Choć może wtedy zrozumielibyście, skąd tyle stanowczości w tym, co zaraz napiszę. W zakładce „Czym jest gwałt?” wymieniacie kilka definicji, z których ostatnia brzmi: „Wszelkie budzące strach zachowania o charakterze seksualnym”. Piszecie dalej, że „Wcale nie musi dojść do fizycznego kontaktu – czasami wystarczy niewłaściwe spojrzenie bądź komentarz, aby kobieta poczuła się zgwałcona”. Kiedy to przeczytałam, miałam ochotę strzelić autora w pysk. Wiem, że przyjmiecie z dezaprobatą mnie, mój list i wszystko, co w nim napisałam, ale i tak go wyślę. Ktoś powinien pokazać, że nie wszystkie ofiary gwałtu mają taką samą mentalność, słownictwo i nastawienie. N.J. 2006 Część I
1 PONIEDZIAŁEK, 3 KWIETNIA Wyjaśniłabym wszystko, gdybyś tu był i słyszał. Właśnie łamię daną ci obietnicę, jedyną, o którą mnie poprosiłeś. Z pewnością pamiętasz. – Chcę, żebyś mi coś obiecała – powiedziałeś tonem dalekim od swobodnego. – Co takiego? – zapytałam, podnosząc się na łokciu. Obtarłam sobie skórę o prześcieradło z żółtego nylonu, z takim pośpiechem przyjmowałam wyprostowaną, uważną postawę. Za wszelką cenę chciałam sprawić ci przyjemność. Zwykle prosisz o tak niewiele, a ja zawsze szukam drobnych, subtelnych sposobów, żeby dać ci więcej. – Co tylko zechcesz! – zaśmiałam się z rozmyślną przesadą. Obietnica znaczy tyle co przysięga, a ja chciałam, by związały nas wspólne przysięgi. Moja żywiołowość cię rozbawiła, ale nie na długo. Jesteś taki poważny, kiedy leżymy razem w łóżku. Dla ciebie to tragedia, że niedługo będziesz musiał mnie opuścić, i właśnie tak zawsze wyglądasz: jak człowiek szykujący się na nieszczęście. Po twoim wyjściu zwykle płaczę (nie, nigdy ci o tym nie wspominałam, bo prędzej sczeznę, niż podsycę tę twoją czarną rozpacz), lecz dopóki jesteśmy razem w pokoju, nie opuszcza mnie euforia, jak gdybym brała silne leki wpływające na świadomość. Wydaje się wtedy niemożliwe, że kiedyś się rozstaniemy, że ta chwila dobiegnie końca. I na swój sposób nie dobiega. Po powrocie do domu, gdy gotuję w kuchni makaron albo cyzeluję rzymskie cyfry w swoim warsztacie, tak naprawdę jestem gdzie indziej. W motelu Traveltel, w pokoju numer jedenaście, z szorstką, syntetyczną wykładziną w kolorze rdzy, przypominającą pod stopami włosie szczoteczki do zębów, i ze zsuniętymi razem dwoma łóżkami o materacach, które wcale nie są materacami, tylko grubymi matami z pomarańczowej pianki, takimi jak te, którymi wykładano podłogę sali
gimnastycznej w moim liceum. Nasz pokój. Wiedziałam już, że cię kocham, że to nie jest zwykłe zauroczenie czy pociąg fizyczny, gdy tylko usłyszałam, jak mówisz do recepcjonistki: „Nie, koniecznie jedenastka, tak jak ostatnio. Za każdym razem musimy mieć ten sam pokój”. „Musimy”, nie „chcemy”. Tobie zawsze się pali; nie pozostawiasz miejsca na swobodę. Nigdy nie rozsiadasz się na wyblakłej kanapie zdobionej wełnianymi pomponami, nie zdejmujesz butów, nie wyciągasz nóg. Siedzisz wyprostowany jak struna, ubrany od stóp do głów, dopóki nie pójdziemy do łóżka. – Boję się, że to będzie coś obrzydliwego, schadzki w obskurnym motelu – wyjaśniłeś później, gdy zostaliśmy sami. – Poczujemy się bardziej komfortowo, trzymając się jednego pokoju. I przez następnych piętnaście minut przepraszałeś, że nie stać cię na nic lepszego. A ja już wtedy (jak długo się znaliśmy? Trzy tygodnie?) wiedziałam, że nie ma co proponować dorzucenia się do rachunku. Pamiętam niemal wszystko, co mówiłeś przez ten miniony rok. Może gdybym potrafiła przywołać z pamięci właściwą frazę, kluczowe zdanie, wówczas doprowadziłoby mnie prosto do ciebie. Tak naprawdę w to nie wierzę, lecz i tak odtwarzam w myślach nasze rozmowy, tak na wszelki wypadek. – No więc? – Szturchnęłam cię palcem w ramię. – Naga kobieta chce ci obiecać, czego tylko zapragniesz, a ty ją ignorujesz? – To nie są żarty, Naomi. – Wiem. Przepraszam. Wszystko lubisz robić powoli, nawet mówić. Wpadasz w złość, kiedy ktoś cię popędza. Wątpię, czy kiedykolwiek zdołałam cię rozbawić, na dobrą sprawę nie widziałam nawet, żebyś się z całego serca śmiał, chociaż często opowiadasz, jak śmiałeś się w pubie, razem z Seanem i Tonym. „Aż się popłakałem ze śmiechu”, mówisz. „Łzy płynęły mi ciurkiem po policzkach”. Odwróciłeś się w moją stronę i zapytałeś: – Wiesz, gdzie mieszkam? Oblałam się rumieńcem, przejrzałeś mnie. Zauważyłeś, że mam obsesję na twoim punkcie, że zbieram każdy strzęp informacji i szczegół, jaki tylko wpadnie mi w ręce. Przez cały tydzień recytowałam
w myślach twój adres, czasem nawet powtarzałam go na głos albo wyśpiewywałam przy pracy. – Widziałaś ostatnim razem, jak go zapisywałem, prawda? W formularzu od recepcjonistki. Dostrzegłem, że się przyglądasz. – Chapel Lane trzy, Spilling. Przepraszam. Wolałbyś, żebym nie wiedziała? – Poniekąd – przyznałeś. – Zależy mi na całkowitym bezpieczeństwie. Już ci tłumaczyłem. – Po tych słowach ty również się podniosłeś i wsunąłeś okulary na nos. – Nie chcę, żeby to się skończyło. Chcę, żeby trwało jak najdłużej, tak długo, ile tylko wytrzymam. Nasz związek musi być w stu procentach bezpieczny, całkowicie odseparowany od mojego normalnego życia. Natychmiast zrozumiałam i skinęłam głową. – Ale... teraz recepcjonistka z Traveltelu także zna twój adres. A jeśli przyślą ci rachunek czy coś w tym rodzaju? – Dlaczego by mieli? Zawsze reguluję należność przed odjazdem. Czy dzięki temu jest ci łatwiej? Dzięki temu administracyjnemu rytuałowi, który odprawiasz, zanim stąd odjedziesz, tej ceremonii przejścia z naszego wspólnego życia z powrotem do twojego, odrębnego? Szkoda, że sama nie mam czegoś podobnego. Zawsze zostaję tu na noc (chociaż sądzisz, że robię to tylko raz na jakiś czas, nie za każdym razem, a ja nie wyprowadzam cię z błędu), by następnego ranka raźnym krokiem opuścić Traveltel, przystając zaledwie, by uśmiechnąć się do recepcjonistki. Z jakiegoś powodu takie wyjście wydaje mi się zbyt nieformalne, zbyt pospieszne i łatwe. – Nie ma żadnych papierów, które mogliby mi wysłać – powiedziałeś. – Poza tym Juliet nie otwiera nawet własnej korespondencji, a tym bardziej mojej. Dostrzegłam lekkie drżenie twojej żuchwy, napięcie mięśni wokół ust. Jak zawsze, ilekroć wspominasz Juliet. Gromadzę informacje również na jej temat, chociaż wolałabym tego nie robić. Wiele z nich zawiera element „a tym bardziej”: nie potrafi włączyć komputera, a tym bardziej korzystać z Internetu. Nigdy nie odbiera telefonu, a tym bardziej do nikogo nie dzwoni. „Dziwaczka”, często cisnęło mi się na usta, ale gryzłam się
w język. Nie powinnam dopuszczać, żeby zazdrość o nią pchnęła mnie do okrucieństwa. Pocałowałeś mnie lekko, po czym rzekłeś: – Nie możesz nigdy przychodzić do mnie do domu ani tam dzwonić. Gdyby Juliet cię zobaczyła, gdyby dowiedziała się o nas w ten sposób, to by ją złamało. – Uwielbiam to, jak dobierasz słowa. Mówisz w bardziej poetycki, donioślejszy sposób niż ja. Moje wypowiedzi są naszpikowane prozaicznymi szczegółami. Wpatrywałeś się w jakiś punkt za moimi plecami, dlatego spojrzałam za siebie, niemal oczekując, że ujrzę spowity białymi chmurami szaro-fioletowy górski szczyt, nie zaś beżowy plastikowy czajnik z nalepką „Rawndesley East Services Traveltel”, który regularnie dostarcza niewielkie dawki osadu do naszych gorących napojów. Na co patrzysz teraz? Gdzie jesteś? Chciałam zapytać o więcej szczegółów. Co miałeś na myśli, mówiąc, że Juliet by to złamało? Czy osunęłaby się ze szlochem na podłogę, odchodziłaby od zmysłów, wpadła w szał? Ludzie załamują się na przeróżne sposoby, a mnie nigdy nie udało się ustalić, czy boisz się swojej żony, czy też raczej boisz się o nią. Powiedziałeś to jednak z pełną powagą, a ja wiedziałam, że masz coś jeszcze do dodania, i nie chciałam ci przerywać. – Zresztą nie chodzi tylko o to – wymamrotałeś, mnąc w dłoniach narzutę w romby. – Chodzi o nią. Nie mogę znieść myśli, że miałabyś ją zobaczyć. – Dlaczego? – Czułam, że byłoby nietaktem z mojej strony, gdybym odparła, że o to akurat nie musisz się martwić. Czyżbyś sobie wyobrażał, że zżera mnie ciekawość, że muszę się przekonać, z kim się ożeniłeś? Nawet teraz panicznie boję się spotkania z Juliet. Żałuję, że znam jej imię. Wolałabym, żeby pozostawała dla mnie bytem możliwie jak najbardziej nierzeczywistym. W idealnych warunkach byłaby zaledwie „nią”, a moja zazdrość nie miałaby się czym karmić. Ale czegoś takiego nie mogłam ci powiedzieć, kiedy się poznaliśmy, prawda? „Nie mów mi, jak twoja żona ma na imię, bo chyba się w tobie zakochałam i nie chcę na jej temat nic wiedzieć”. Wątpię, czy potrafiłbyś sobie wyobrazić ból, jaki czułam przez
miniony rok, gdy każdej nocy kładłam się, myśląc: „Właśnie teraz Juliet leży obok Roberta w ich wspólnym łóżku”. Lecz to nie wizja śpiącej przy tobie żony sprawia, że twarz wykrzywia mi grymas bólu, żołądek zaś skręca się w supeł, ale przekonanie, że dla niej to coś zwyczajnego, codzienna rutyna. Nie zadręczam się myślami o tym, jak się całujecie czy kochacie; zamiast tego wyobrażam sobie Juliet, która leży po swojej stronie łóżka z książką – czymś nudnym na temat rodziny królewskiej albo pielęgnacji roślin doniczkowych – i nawet nie podnosi wzroku, kiedy wchodzisz do sypialni. Nie zwraca na ciebie uwagi, gdy się rozbierasz, a potem kładziesz obok niej. Nosisz piżamę? Jakoś nie mieści mi się to w głowie. Tak czy owak, cokolwiek byś nosił, po tylu latach małżeństwa Juliet zdążyła się do tego przyzwyczaić. Dla niej to nic nadzwyczajnego; kolejny nudny, niczym niewyróżniający się wieczór w domowych pieleszach. Nie ma nic, co szczególnie chciałaby czy musiała ci powiedzieć. Bez najmniejszych trudności skupia się na szczegółach rozwodu księcia Andrzeja i księżnej Fergie albo sadzeniu kaktusów. Gdy powieki zaczynają jej ciążyć, rzuca książkę na podłogę i odwraca się na bok, plecami do ciebie, nawet nie mówiąc ci dobranoc. Chciałabym uważać twoją obecność w moim życiu za coś oczywistego. Chociaż nigdy do tego nie dojdzie. – Dlaczego nie chcesz, żebym ją zobaczyła, Robercie? – zapytałam, ponieważ sprawiałeś wrażenie zatopionego w myślach, pochwyconego w potrzask własnego umysłu. Miałeś ten sam wyraz twarzy co zawsze: zmarszczone czoło, wysunięta żuchwa. – Czy z nią jest coś... nie tak? – Gdybym nie była sobą, być może dodałabym: „Wstydzisz się jej?”, ale słowo „wstyd” od trzech lat nie przechodzi mi przez gardło. Nie zrozumiesz tego, bo o pewnych sprawach ci nie wspominałam. Również i ja chcę coś odseparować od naszych spotkań. – Juliet nie miała łatwego życia – odparłeś obronnym tonem, jak gdybym ją obraziła. – Chcę, abyś widziała mnie takim, jakim jestem tutaj, z tobą. A nie w tamtym domu, z nią. Nienawidzę tego przeklętego domu! Kiedy się pobierzemy, kupię nam coś nowego. Pamiętam, że się zaśmiałam, słysząc te słowa, ponieważ całkiem niedawno obejrzałam film, w którym mąż pokazuje swojej nowej żonie dom, zaprojektowany i zbudowany specjalnie z myślą o niej. Dom jest
duży, piękny i ozdobiony wielką czerwoną kokardą. Mąż zabiera ręce z oczu żony i mówi: „Niespodzianka!”, a wtedy ona obraca się na pięcie i odchodzi, naburmuszona i zła, że nie zapytał jej o zdanie, tylko postawił ją przed faktem dokonanym. Uwielbiam, kiedy podejmujesz za mnie decyzje. Chcę, żebyś traktował mnie jak swoją własność. Pragnę pewnych rzeczy, ponieważ ty ich pragniesz. Z wyjątkiem Juliet. Mówisz, że nie chcesz z nią być, ale nie jesteś jeszcze gotowy odejść. To wyłącznie kwestia czasu, jak twierdzisz. Ale jeszcze nie teraz. Trudno mi to zrozumieć. Pogładziłam cię po ramieniu. Ogarnęło mnie poczucie winy, ponieważ nigdy nie byłam w stanie cię dotknąć, nie czując przy tym osłabienia i mrowienia w całym ciele, a przecież miałam z tobą poważnie rozmawiać, nie myśleć o seksie. – Będę się trzymać od niej z daleka – obiecałam wtedy. Wiedziałam, że potrzebujesz tego poczucia panowania nad sytuacją i nie znosisz, gdy sprawy wymykają się spod twojej kontroli. Jeśli się pobierzemy – k i e d y się pobierzemy – będę cię pieszczotliwie nazywać moim despotą, na co ty będziesz reagował śmiechem. – Nie martw się. – Uniosłam dłoń. – Słowo skauta. Nie zjawię się ni stąd, ni zowąd w twoim domu. A jednak siedzę właśnie w samochodzie po drugiej stronie ulicy. Ale sam powiedz: jakie mam wyjście? Jeżeli jesteś w domu, przeproszę cię i wytłumaczę, jak bardzo się martwiłam. Wiem, że mi wybaczysz. Może wtedy nie będę się nawet przejmować, czy mi wybaczysz, czy nie; przynajmniej zyskam pewność, że wszystko z tobą w porządku. Minęły ponad trzy dni, Robercie. Pomału zaczynam odchodzić od zmysłów. Skręciwszy w ulicę, przy której mieszkasz, od razu zobaczyłam twoją czerwoną ciężarówkę, zaparkowaną na skraju trawiastego pobocza, za skupiskiem kilku domów, a przed miejscem, gdzie szosa zwęża się w drogę gruntową. Poczułam w piersi gwałtowne rozpieranie, jak gdyby ktoś wstrzyknął mi hel, kiedy ujrzałam twoje nazwisko na naczepie furgonu. (Zawsze powtarzasz, żebym nie nazywała jej furgonem, prawda? Za nic w świecie nie zgodziłbyś się na ksywkę Facet z Furgonu). Robert Haworth, dużymi czarnymi literami. Uwielbiam twoje nazwisko.
Ciężarówka jest tych samych rozmiarów co zawsze, ale na pochyłym poboczu, wciśnięta między domy i pola, wydaje się wręcz olbrzymia; ledwie się tam mieści. W pierwszej chwili przeszło mi przez myśl, że dla kierowcy takiego pojazdu to nieszczególnie dogodne miejsce do parkowania. Trzeba się sporo napocić, żeby wyjechać stąd na główną drogę. Potem zaświtało mi w głowie, że przecież dziś jest poniedziałek. Twój samochód nie powinien tu stać. Powinieneś dokądś nim jechać, być w pracy. Teraz naprawdę się martwię, za bardzo, żebym poczuła onieśmielenie – widokiem twojego domu, twojego i j e j, Juliet – i wzięła nogi za pas, udając, że pewnie wszystko w porządku. Wiedziałam, że mieszkasz pod trójką, i chyba wyobrażałam sobie, że numeracja kończy się na dwudziestce czy trzydziestce, tak jak na większości ulic, ale twój dom jest ostatni. Pierwsze dwa znajdują się naprzeciwko siebie, w pobliżu głównej drogi i piwiarni Old Chapel na rogu. Twój dom stoi samotnie kawałek dalej, zwrócony w kierunku pól. Widzę stąd jedynie skrawek szarego dachu i długi, prostokątny fragment ściany z beżowego kamienia, przełamany kwadratowym okienkiem w prawym górnym rogu: zapewne łazienki albo pakamery. Dowiedziałam się o tobie czegoś nowego. Wybrałeś dom, którego ja nigdy bym nie kupiła, zwrócony tyłem do drogi, z frontem niewidocznym dla przechodniów. Sprawia odstręczające wrażenie. Zdaję sobie sprawę, że chodzi o zachowanie prywatności, poza tym okna wychodzące na najlepsze widoki to sensowne rozwiązanie, ale takie domy jak twój zawsze budziły moją konsternację, jak gdyby niegrzecznie odwróciły się plecami do całego świata. Yvon zgadza się ze mną; wiem, ponieważ w drodze do supermarketu mijamy podobny budynek. Za pierwszym razem Yvon stwierdziła: – W takich domach mieszkają odludki, które żyją własnym odosobnieniem i często mówią: „Bzdura!”. Wiem, co powiedziałaby o Chapel Lane 3, gdyby była tu ze mną: „Wygląda, jakby należał do kogoś, kto mówi: «Pod żadnym pozorem nie wolno ci tu przychodzić»”. I rzeczywiście należy! Kiedyś opowiadałam ci o Yvon, ale przestałam, po tym jak zmarszczyłeś brwi i oznajmiłeś, że wydaje ci się sarkastyczna i nieprzyjemna. Ten jeden raz twoje słowa
sprawiły mi prawdziwą przykrość. Odparłam, że przyjaźnimy się od czasów szkolnych. I owszem, jest sarkastyczna, ale w ten pozytywny sposób, który podnosi innych na duchu. A przy tym ma szczerą, prześmiewczą naturę i głęboko wierzy, że każdy powinien stroić sobie żarty ze wszystkiego, nawet z tego, co przykre. Nawet z bolesnej miłości do żonatego mężczyzny, którego nie można zdobyć; zdaniem Yvon właśnie ten temat najbardziej prosi się o kpiny, a jej brak powagi to często jedyne, co trzyma mnie przy zdrowych zmysłach. Widząc, że poczułam się urażona twoją krytyką, pocałowałeś mnie i rzekłeś: – Powiem ci coś, co przeczytałem w pewnej książce, a co bardzo ułatwiło mi życie. Obrażając się, wyrządzamy tyle samo krzywdy sobie i innym, co obrażając kogoś. Rozumiesz, co mam na myśli? Przytaknęłam, chociaż wcale nie byłam tego pewna. Nigdy ci tego nie mówiłam, ale powtórzyłam twój aforyzm Yvon, oczywiście pomijając prawdziwy kontekst. Udawałam, że rzuciłeś jakąś przykrą uwagę, całkowicie bez związku z jej osobą. – Jakie to wygodne – stwierdziła ze śmiechem. – Żebyśmy się dobrze zrozumiały: człowiek jest tak samo winny, kochając dupka, jak i będąc dupkiem. Dzięki ci niech będą stokrotne, o, wielki oświecony, że podzieliłeś się z nami słowami mądrości. Zamartwiam się w nieskończoność, co też się stanie na naszym ślubie, kiedy wreszcie go weźmiemy. Nie potrafię wyobrazić sobie rozmowy, która w okamgnieniu nie zakończyłaby się twoim milczeniem i szyderstwami ze strony Yvon. Wczoraj zadzwoniła do twojego domu. Zmuszałam ją, błagałam, nie dawałam spokoju przez cały wieczór, aż w końcu się zgodziła. Dostaję mdłości na samą myśl, że słyszała głos twojej żony. Ta świadomość przybliża mnie do czegoś, czemu nie chcę stawić czoła – do fizycznej realności Juliet. Ona istnieje naprawdę. W przeciwnym razie już mieszkalibyśmy razem. Wiedziałabym, gdzie jesteś. Juliet sprawiała wrażenie, jakby kłamała. Tak stwierdziła Yvon. Na tyłach twojego domu ciągnie się kamienny mur z osadzoną w nim drewnianą furtką. Nigdzie nie widać numeru; jestem w stanie zidentyfikować twój dom wyłącznie drogą eliminacji. Wysiadam
z samochodu i chwieję się nieco na nogach, jak gdyby moje kończyny odzwyczaiły się od ruchu. Dzień jest wietrzny, lecz niemal spektakularnie jasny. Aż muszę mrużyć powieki. Odnoszę wrażenie, jak gdyby natura podświetlała twoją ulicę, mówiąc w ten sposób: „Tutaj mieszka Robert”. Wysoka furtka sięga mi do ramion. Otwiera się ze zgrzytem, a ja wkraczam na teren twojej posesji. Staję na zasypanej gałązkami ścieżce i patrzę na twój ogród. W jednym rogu znajduje się stara wanna, w której spoczywają dwa koła od roweru, obok zaś leży sterta rozłożonych kartonów. Trawa rośnie nieregularnymi spłachciami. Widzę o wiele więcej chwastów niż roślin. Zaniedbany trawnik niegdyś zdobiły wyraźnie wydzielone klomby, ale teraz wszystko zlewa się w zielono-brązową plątaninę. Na ten widok ogarnia mnie gniew. Na Juliet. Dzień w dzień harujesz, nierzadko przez cały tydzień. W przeciwieństwie do niej nie masz czasu, żeby zająć się ogrodem. Za to Juliet nie pracuje, odkąd za ciebie wyszła. Nie macie też dzieci. Co ona robi całymi dniami? Ruszam do frontowych drzwi, mijając boczną ścianę domu i kolejne umieszczone wysoko okienko. Och, Boże, nie wolno mi myśleć, że zostałeś tam uwięziony. Oczywiście, że nie, przecież to niemożliwe. Jesteś barczystym, krzepkim mężczyzną, masz blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Juliet nie zdołałaby cię nigdzie zamknąć. Chyba że... Nie, nie mogę popadać w podobną niedorzeczność. Postanowiłam postępować śmiało i racjonalnie. Trzy lata temu poprzysięgłam sobie, że nigdy więcej nie będę się bała nikogo ani niczego. Pójdę prosto do drzwi, zadzwonię i zadam pytania, które zadać należy. Znalazłszy się od frontu, uświadamiam sobie, że mieszkasz w wiejskim domu, długim i niskim. Z zewnątrz wygląda, jak gdyby od dziesięcioleci nie zaznał remontu. Zielone drzwi są wyblakłe, wszystkie okna kwadratowe i małe, o szybach przedzielonych szprosami z ołowiu w romby. Przed domem rośnie samotne duże drzewo. Na najgrubszym konarze dyndają cztery kawałki wystrzępionego sznura. Czy kiedyś wisiała na nich huśtawka? Od tej strony trawnik opada, a za nim rozciąga się krajobraz, o który malarze gotowi byliby się bić. Widać stąd co najmniej cztery kościelne wieże. Teraz już wiem, co cię przyciągnęło
do tego odwróconego wiejskiego domu. Obejmuję wzrokiem całą Culver Valley z rzeką wijącą się aż do samego Rawndesley. Ciekawe, czy zobaczyłabym stąd swój dom, gdybym miała lornetkę. Nie potrafię przejść obok okna, nie zajrzawszy do środka. Naraz ogarnia mnie euforia. To twój pokój, z twoimi rzeczami. Przytykam twarz do szyby i osłaniam oczy dłońmi. Salon. Pusty. Zabawne – zawsze wyobrażałam go sobie w ciemnych barwach, z kopiami tradycyjnych obrazów w ciężkich drewnianych ramach: Gainsborough, Constable i tym podobne. Tymczasem ściany twojego salonu są białe, o niejednolitej fakturze, a jedyny obraz przedstawia zaniedbanego starca w brązowym kapeluszu, który obserwuje grającego na flecie chłopca. Większość podłogi zajmuje zwykły czerwony dywan, spod niego zaś wystaje tani, imitujący drewno laminat, który w niczym drewna nie przypomina. W salonie panuje porządek, co po ogrodzie stanowi pewne zaskoczenie. Liczne ozdoby, wręcz zbyt liczne, stoją w równych rzędach, zajmując każdą wolną powierzchnię. Większość z nich to ceramiczne domki. Dziwne; nie potrafię sobie wyobrazić ciebie mieszkającego wśród tych pretensjonalnych bibelotów. Czy to jakaś kolekcja? Kiedy byłam nastolatką, matka próbowała mnie namówić, żebym zbierała ohydne ceramiczne stworki, nazywały się bodajże „Kapryski”. Nie, dzięki, odparłam. Bardziej interesowało mnie gromadzenie kolejnych plakatów George’a Michaela i Andrew Ridgeleya. Winą za miniaturowe osiedle mieszkaniowe i laminat na podłodze salonu obarczam Juliet. Cała reszta jest do przyjęcia: granatowa kanapa i fotel do kompletu; oświetlenie ścienne pod półokrągłymi tynkowanymi czaszami, które przesłaniają żarówkę; obity skórą drewniany podnóżek; taśma miernicza; mały stojący kalendarz. Twoje, twoje, twoje. Wiem, to czyste szaleństwo, ale czuję więź z każdym z tych nieożywionych przedmiotów. Jestem upojona. Pod jedną ze ścian stoi przeszklona szafka, a w niej kolejny rząd domków, naprawdę maleńkich, najmniejszych w całym pokoju. Poniżej znajduje się gruba świeca w kolorze miodu. Wygląda, jak gdyby nigdy jej nie zapalano... Zmiana następuje gwałtownie i bez ostrzeżenia. Jak gdyby w moim
mózgu coś eksplodowało. Odsuwam się od okna chwiejnym krokiem, prawie przy tym upadając. Szarpię za wycięcie koszulki, na wypadek gdybym to przez nią nie mogła złapać tchu. Drugą ręką osłaniam oczy. Cała się trzęsę. Czuję, że zwymiotuję, jeśli zaraz nie nabiorę powietrza. Potrzebuję tlenu, natychmiast. Czekam, aż mi przejdzie, ale robi się coraz gorzej. Czarne plamki to pojawiają się, to znów znikają przed moimi oczami. Słyszę własny jęk. Nie potrafię dłużej ustać na nogach, zbyt wiele mnie to kosztuje. Osuwam się na kolana i dłonie, zdyszana, zlana potem. Żadnych więcej myśli o tobie, o Juliet. Trawa wydaje się nieznośnie zimna. Muszę przestać jej dotykać. Przesuwam dłonie i opadam na ziemię. Przez kilka sekund po prostu leżę, nie mogąc pojąć, co takiego wyzwoliło w moim organizmie podobną reakcję. Nie wiem, ile czasu spędzam w tej poniżającej pozycji, sparaliżowana, dysząc z trudem – sekundy czy minuty. Chyba nie więcej niż parę minut. Gdy tylko odzyskuję władzę nad ciałem, zrywam się na równe nogi i rzucam biegiem do furtki, nie patrząc za siebie. Choćbym chciała, nie zdołałabym obrócić głowy w kierunku tamtego pokoju. Nie mam pojęcia, skąd to wiem, ale wiem. Policja. Muszę iść na policję. Mijam pędem dom i pcham oburącz furtkę, byle jak najszybciej się stąd wydostać. Coś strasznego, tak sądzę. Zobaczyłam przez okno coś strasznego, coś tak niewyobrażalnie przerażającego, że z pewnością nie mogłam sobie tego uroić. A jednak nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co dokładnie widziałam. Zatrzymuje mnie kobiecy głos. – Naomi! – woła. – Naomi Jenkins. Wydaję z siebie okrzyk zdziwienia. To szok, usłyszeć w tym miejscu, jak wołają mnie po nazwisku. Odwracam się. Stoję na tyłach domu. Nie ma obaw, że zobaczę stąd okno salonu, czego boję się teraz o wiele bardziej niż tej kobiety, która zapewne jest twoją żoną. Ale przecież ona nie zna mojego nazwiska. Nawet nie wie o moim istnieniu. Całkowicie rozdzielasz te dwie sfery życia. Idzie w moją stronę. – Juliet – mówię, na co ona wykrzywia przelotnie usta, jakby
przełykała gorzki śmiech. Przyglądam się jej uważnie, tak jak przyglądałam się taśmie mierniczej, świecy czy obrazowi ze starcem i chłopcem. Ona również należy do ciebie. Jak miałaby sobie poradzić bez twoich przychodów? Zapewne rozejrzałaby się za innym mężczyzną, który by ją utrzymywał. – Skąd wiesz, kim jestem? – pytam. Czuję się wycieńczona i bezradna. Jak ta kobieta może być Juliet? Na podstawie twoich opowieści stworzyłam obraz płochliwej, naiwnej gospodyni domowej, a tymczasem przed sobą widzę kobietę o starannie splecionych blond włosach, ubraną w czarny kostium i przejrzyste czarne rajstopy. Zmierza w moją stronę z błyskiem w oczach, rozmyślnie zwalniając kroku, żeby mnie zastraszyć. Nie, to nie może być twoja żona, która nie odbiera telefonu ani nie wie, jak włączyć komputer. Dlaczego ubrała się tak elegancko? Wyjaśnienie wdziera się do mojej głowy, zanim zdołałam je powstrzymać: na pogrzeb. Juliet ubrała się na pogrzeb. Cofam się o krok. – Gdzie jest Robert? – krzyczę. Muszę spróbować. Przyjechałam tu, żeby cię odnaleźć. – To ty dzwoniłaś wczoraj wieczorem? – pyta. Każde słowo zagłębia się w moim umyśle niczym strzała wypuszczona z bliskiej odległości. Mam ochotę uciec przed jej głosem, jej twarzą, przed wszystkim. Nie mogę znieść, że od tej pory będę w stanie wyobrazić sobie rozmaite sceny i rozmowy z waszym udziałem. Już na zawsze utraciłam tę spowitą cieniem lukę w swoich wizjach. – Skąd znasz moje nazwisko? – Wzdrygam się, bo jest coraz bliżej. – Zrobiłaś coś Robertowi? – Chyba obydwie robimy Robertowi dokładnie to samo, prawda? – Uśmiecha się z zadowoleniem. Coś mi mówi, że chyba dobrze się bawi. Całkowicie panuje nad sytuacją. – Gdzie on jest? – pytam raz jeszcze. Podchodzi do mnie, aż wreszcie nasze twarze dzieli zaledwie parę centymetrów. – Wiesz, co w tej sytuacji powiedziałaby redaktorka z rubryki porad osobistych, prawda?
Odsuwam gwałtownie głowę, byle dalej od jej ciepłego oddechu. Macając dłonią furtkę, napotykam zasuwę i otwieram jednym szarpnięciem. Wyjdę stąd, kiedy tylko zechcę. Co takiego mogłaby mi zrobić? – Powiedziałaby, że bez niego będzie ci lepiej. Możesz uznać, że wyświadczyłam ci przysługę, na którą sobie nie zasłużyłaś. – Podniósłszy nieznacznie dłoń, obdarza mnie niemal niezauważalnym skinieniem, po czym obraca się na pięcie i rusza do domu. Nie mogę patrzeć w tamtą stronę. Nie chcę nawet o tym myśleć.
2 3.04.06 – Liv? Jesteś tam? – sierżant Charlie Zailer powiedziała cicho przez komórkę, bębniąc palcami o blat biurka. Spojrzała przez ramię, żeby się upewnić, czy nikt jej nie słyszy. – Powinnaś się pakować. Odbierz! Zaklęła pod nosem. Olivia zapewne robiła ostatnie zakupy. Nie chciała kupować balsamu po opalaniu czy pasty do zębów w zagranicznych supermarketach. Tygodniami sporządzała listę potrzebnych jej rzeczy i nabywała wszystko przed wyjazdem. „Z chwilą gdy opuszczę dom, będę na urlopie”, mawiała, „czyli żadnego ganiania po sklepach, tylko wylegiwanie się na plaży”. Charlie usłyszała za plecami głos Colina Sellersa. On i Chris Gibbs już wrócili, przystanęli jedynie, żeby wymienić obelgi z dwoma policjantami z innego zespołu. Zniżyła głos. – Słuchaj, zrobiłam coś naprawdę głupiego – wysyczała do telefonu. – Idę teraz na przesłuchanie, które może chwilę potrwać, ale zadzwonię, gdy tylko będę wolna, dobrze? Więc nigdzie się nie ruszaj. – Naprawdę głupiego, sierżant Zailer? Niemożliwe. – Sellersowi nigdy nie przyszłoby do głowy udawać, że nie usłyszał przypadkiem czyjejś prywatnej rozmowy. Charlie wiedziała jednak, że tylko się z nią droczy. Nie śmiałby kusić losu ani wykorzystać tego przeciwko niej. Już zresztą zapomniał o całej sprawie i skupił się na stojącym przed nim komputerze. – Weź sobie krzesło – rzucił do Gibbsa, który puścił jego słowa mimo uszu. Czy ona naprawdę rozkazała swojej siostrze władczym tonem, żeby nigdzie się nie ruszała? Już tego żałowała. Zamknęła oczy. Niepokój sprawiał, że stawała się jeszcze bardziej apodyktyczna, czego zdecydowanie powinna unikać. Zaczęła się zastanawiać, czy dałoby się skasować jakoś tę wiadomość z poczty głosowej Olivii. Miałaby dobrą
wymówkę, żeby jeszcze trochę przetrzymać Simona. Na pewno już zachodzi w głowę, gdzie ona się podziewa. I bardzo dobrze. Niech ma zagwozdkę. – Proszę bardzo. – Sellers skinął głową na ekran komputera. – W zasadzie moglibyśmy to od razu wydrukować. Jak myślisz? – Najwyraźniej sądził, że nie pracuje w pojedynkę. Tymczasem Gibbs nawet nie patrzył na ekran. Obgryzał bezczynnie paznokcie za plecami Sellersa. W oczach Charlie przypominał nastolatka, który zgrywa znudzonego przed dorosłymi. Gdyby nie był w tak oczywisty sposób przybity, Charlie zaczęłaby podejrzewać, że ten jego zbliżający się ślub to jedna wielka bujda na resorach. Bo która kobieta chciałaby wyjść za tego skwaszonego łajdaka? – Gibbs, medytacją zajmiesz się po służbie – powiedziała ostro Charlie. – Wracaj do pracy. – I nawzajem. To nie ja wydzwaniam do siostry. – Słowa spłynęły potokiem wycelowanym w Charlie. Spojrzała na Gibbsa z niedowierzaniem. Sellers tylko kręcił głową. – Jak ułatwić sobie życie autorstwa Christophera Gibbsa – mruknął, bawiąc się krawatem, który jak zwykle był za luźno zawiązany wokół szyi, za to ze zbyt mocno ściągniętym węzłem, i dyndał mu nisko niczym wisior. Sellers przywodził Charlie na myśl rozczochranego niedźwiedzia. Jak to możliwe, że choć większy, grubszy, głośniejszy i fizycznie silniejszy od Gibbsa, sprawiał wrażenie wcielonej łagodności? Gibbs był niski i szczupły, ale miał w sobie skondensowaną wściekłość, jak gdyby upchniętą w za małym pojemniku. Ilekroć zachodziła taka potrzeba, Charlie wykorzystywała go do zastraszania ludzi. Sama sporo się napracowała, żeby nie czuć przed nim lęku. – Stul pysk – odparował Gibbs. Charlie wyłączyła komórkę i wrzuciła do torebki. Olivia z pewnością spróbuje się z nią skontaktować w trakcie przesłuchania, a kiedy Charlie w końcu oddzwoni, jej siostra znów będzie poza domem – czy nie tak to zwykle wyglądało? – Ciąg dalszy nastąpi – zwróciła się do Gibbsa chłodnym tonem. Teraz nie miała czasu, żeby się z nim policzyć.
– Od jutra laba, sierżant Zailer! – zawołał za nią radośnie Sellers, kiedy wychodziła. Taka zakodowana prośba: „Nie bądź zbyt ostra dla Gibbsa, dobrze?”. Nie, właśnie że nie dobrze. Znalazłszy się w bezpiecznej odległości od sali wydziału kryminalnego, przystanęła na korytarzu i otworzyła kieszonkowe lusterko, które wyciągnęła z torebki. Mówiło się o Dniu Kiepskiej Fryzury, ale nikt nie wspominał nigdy o Dniu Kiepskiej Twarzy, a najwyraźniej tego właśnie doświadczała Charlie. Cerę miała zmęczoną, rysy wymięte. Powinna więcej jeść, zrobić coś z tymi sterczącymi kośćmi policzkowymi, zapełnić ciałem zapadnięte policzki. Nowe okulary w czarnych oprawkach też nie dodawały uroku jej zapuchniętym oczom. A jeśli objąć wzrokiem coś więcej niż tylko twarz – czego Charlie robić nie chciała – to w jej krótkich, ciemnych, falowanych włosach dało się dostrzec trzy siwe pasma. Czy to sprawiedliwe, skoro miała dopiero trzydzieści sześć lat? Stanik też źle na niej leżał; jak zresztą wszystkie jej staniki. Kilka miesięcy temu kupiła sobie trzy w rozmiarze, który wydawał jej się odpowiedni. Wszystkie okazały się zbyt duże w obwodzie, a za małe w miseczkach. Nie miała czasu, żeby coś na to poradzić. Skrępowana w swoim ubraniu i ciele, Charlie zatrzasnęła lusterko i ruszyła do automatu z napojami. Ściany korytarzy w oryginalnej części budynku, dawnej pływalni Spilling, były z nagiej czerwonej cegły. Idąc, Charlie słyszała pod stopami odgłos szybko płynącej wody. Miało to związek z systemem rur centralnego ogrzewania, o czym wiedziała, stwarzało jednak dziwne wrażenie, jak gdyby komisariat wciąż pełnił przede wszystkim funkcję hydrologiczną. Kupiła kubek mokki w automacie zamontowanym niedawno przed kantyną z myślą o tych, którzy nie mieli czasu zajść do środka. Jak na ironię, buczące pudło na korytarzu oferowało bardziej zróżnicowane i smaczniejsze napoje niż żywi ludzie z rzekomą znajomością sztuki cateringu. Charlie wypiła kawę duszkiem, parząc sobie usta i przełyk, a potem poszła szukać Simona. Gdy stanęła w drzwiach sali przesłuchań numer jeden, w oczach Waterhouse’a odmalowała się ulga. Ulga, a potem zażenowanie. Simon
miał najbardziej ekspresywne spojrzenie ze wszystkich znanych jej osób. Bez tych oczu można by go wziąć za pospolitego zbira o dużym, krzywym nosie i szerokiej, wydatnej żuchwie, która nadawała jego twarzy wyraz stanowczości, jak gdyby był gotów wygrać każde starcie. Albo obawiał się porażki i usiłował to zamaskować. Charlie przywołała się do porządku. Już ty się tak z nim nie cackaj, to dupek, pomyślała. Kiedy w końcu zrozumiesz, że trzeba włożyć sporo wysiłku i namysłu w bycie tak irytującym jak Simon Waterhouse? Tyle że tak naprawdę w to nie wierzyła, chociaż bardzo chciała. – Przepraszam. Coś mnie zatrzymało. Simon skinął głową. Naprzeciwko niego siedziała szczupła, blada kobieta o bacznym spojrzeniu, ubrana w długą spódnicę z czarnego dżinsu, brązowe zamszowe buty i zielony pulower z dekoltem w serek, chyba kaszmirowy. Falowane, lśniące włosy o barwie czerwonawego brązu – przywodzącej Charlie na myśl kasztany, o które w dzieciństwie walczyła z Olivią – miała przystrzyżone w sięgającego ramion boba. U jej stóp stała zielono-niebieska torebka marki Lulu Guinness. Według szacunków Charlie kosztowała dobrych kilkaset funtów. Słysząc jej przeprosiny, kobieta zacisnęła usta i jeszcze mocniej splotła ramiona na piersi. Irytacja czy nerwy? Trudno powiedzieć. – To jest sierżant Zailer – przedstawił ją Simon. – A pani to zapewne Naomi Jenkins. – Charlie raz jeszcze uśmiechnęła się przepraszająco. Powzięła postanowienie, że w trakcie przesłuchań będzie bardziej uspokajająca, a mniej szorstka w obejściu. Czy Simon to zauważył? – Rzucę tylko okiem, co udało się dotąd ustalić. – Wzięła do ręki kartkę formatu A4, zapełnioną drobnym, schludnym pismem Simona. Dokuczała mu raz z tego powodu, zapytała, czy w dzieciństwie matka zmuszała go do wymyślania nieistniejącej krainy i zapisywania oprawionych w skórę notatników opowieściami o niej, tak jak robiły siostry Brontë. Dowcip nie został zbyt dobrze przyjęty. Simon był przewrażliwiony na punkcie swojego dzieciństwa bez telewizora, za to z rodzicami, którzy upierali się przy zajęciach rozwijających intelektualnie. Przejrzawszy pobieżnie jego zapiski, Charlie zwróciła uwagę na drugie notatki leżące na stole. Sporządziła je posterunkowa Grace
Squires, która przesłuchała pokrótce Naomi Jenkins, zanim przekazała ją wydziałowi kryminalnemu. Zgodnie z jej relacją kobieta nalegała na rozmowę ze śledczym. – Podsumuję to, co z tego zrozumiałam – odezwała się Charlie. – Przyszła pani zgłosić zaginięcie mężczyzny. Roberta Hawortha. Przez ostatni rok był pani kochankiem? Naomi Jenkins przytaknęła. – Poznaliśmy się dwudziestego czwartego marca dwa tysiące piątego roku. W czwartek dwudziestego czwartego marca – uściśliła niskim, chropawym głosem. – W porządku. – Charlie starała się sprawiać wrażenie raczej stanowczej niż ostrej. Nadmiar informacji może stwarzać tyle samo trudności co niedostatek, zwłaszcza w prostych sprawach. Bardzo łatwo byłoby przejść od razu do konkluzji, że nie doszło do żadnego przestępstwa: wielu żonatych mężczyzn porzuca swoje kochanki bez słowa wyjaśnienia. Charlie napomniała się, że musi zaryzykować. Nie mogła tak od razu odtrącić kobiety twierdzącej, że potrzebuje pomocy; już raz to zrobiła i wciąż miała z tego powodu wyrzuty sumienia, wciąż wracała myślami do mrożącej krew w żyłach zbrodni, której zdołałaby zapobiec, gdyby tylko nie zadowoliła się najprostszym wnioskiem, jaki jej się nasunął. Dzisiaj będzie słuchała uważnie. Naomi Jenkins wydawała się poważna i inteligentna. Z pewnością była podminowana. Charlie odniosła wrażenie, że gdyby mogła, odpowiedziałaby na każde ich pytanie, zanim by je w ogóle zadali. – Robert ma czterdzieści lat, jest kierowcą ciężarówki. Żonaty z Juliet Haworth. Niepracującą. Bezdzietni. Pani i Robert zwykliście spotykać się co czwartek w motelu Rawndesley East Services Traveltel, między godziną czwartą a siódmą. – Charlie podniosła wzrok znad notatek. – Co czwartek przez cały rok? – Nie opuściliśmy ani jednego dnia. – Naomi wyprostowała się na krześle i odgarnęła włosy za ucho. – Za każdym razem w pokoju numer jedenaście. Mamy stałą rezerwację. Robert zawsze płaci. Charlie drgnęła. Być może tylko jej się zdawało, ale Naomi Jenkins chyba naśladowała jej sposób mówienia: krótko i zwięźle
podsumowywała fakty. Starała się aż za bardzo. – A co jeśli pokój numer jedenaście nie jest dostępny? – zapytał Simon. – Zawsze jest. Spodziewają się nas, dlatego nikomu go nie wynajmują. Nigdy nie mają zbyt wielkiego obłożenia. – Zatem w ostatni czwartek jak zwykle udała się pani na spotkanie z panem Haworthem, lecz ten się nie zjawił. Nie skontaktował się też z panią, by to wyjaśnić. Ma wyłączoną komórkę i nie odpisuje na pani wiadomości – podsumowała Charlie. – Zgadza się? Naomi skinęła głową. – Na tym skończyliśmy – rzekł Simon. Charlie przejrzała resztę notatek. Coś przyciągnęło jej uwagę, coś nietypowego. – Wytwarza pani zegary słoneczne? – Tak. Czy to ważne? – Skądże. Po prostu nietypowe, nic więcej. Wytwarza pani zegary słoneczne na zamówienie klientów? – Tak. – Kobieta zdawała się pomału tracić cierpliwość. – Dla... firm czy...? – Dla przypadkowych firm, zazwyczaj jednak dla prywatnych klientów z dużymi ogrodami. Parę szkół, college Oxbridge. Charlie pokiwała głową, myśląc sobie, że chętnie postawiłaby taki zegar na maleńkim trawniku przed swoim domem. Na szczęście jej dom nie miał ogrodu. Charlie dostawała ciarek na samą myśl o koszeniu czy przycinaniu czegokolwiek – strata czasu. Zaciekawiło ją, czy Naomi wytwarza również miniaturowe egzemplarze, jak Marks & Spencer. – Próbowała się pani połączyć z numerem domowym pana Hawortha? – Moja przyjaciółka i lokatorka Yvon dzwoniła tam wczoraj wieczorem. Odebrała jego żona, Juliet. Powiedziała, że Robert pojechał do hrabstwa Kent. Tyle że jego samochód stoi pod domem. – Była tam pani? – zapytała Charlie dokładnie w tej samej chwili, kiedy Simon mówił: – Jaki to samochód? Oto różnica między mężczyzną a kobietą, pomyślała Charlie. – Duży, czerwony. Nie znam się na samochodach ciężarowych, ale