- Dokumenty205
- Odsłony39 483
- Obserwuję33
- Rozmiar dokumentów238.0 MB
- Ilość pobrań24 655
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Hovsgaard Jens - Martwe księżniczki nie śnią
Rozmiar : | 3.1 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Hovsgaard Jens - Martwe księżniczki nie śnią.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik sylwiastar wgrał ten materiał 7 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Dla Helene
Prolog ICH GŁOSY STAŁY SIĘ WYRAŹNIEJSZE. Musieli być gdzieś obok. Spróbowała się podnieść, ale osunęła się z powrotem, tłumiąc okrzyk bólu. W kolanie pulsowało. Przy upadku uderzyła nim o kamień. Odczołgała się ze ścieżki w zarośla. Przyciskała się do ziemi, wstrzymując oddech. Mężczyźni mijali ją ze śmiechem. Jeszcze nigdy w całym swoim szesnastoletnim życiu tak się nie bała. Rozpłakała się, słysząc krzyki innych dziewcząt. Kiedy męż- czyźni w wojskowych mundurach wrócili i znaleźli ją za krza- kiem, błagała, żeby zostawili ją w spokoju. Z rechotem ściskali jej piersi. Kiedy nieśli ją na otwarty placyk przed kontenerem mieszkalnym, wzywała pomocy. Krzyczała niemal do utraty przytomności, kiedy przywiązywali jej ręce i nogi do czterech palików wbitych w ziemię. Wzywała ojca, gdy zrywali z niej ubranie, a później matkę, gdy kolejno ją gwałcili. Po wszystkim nie miała już siły krzyczeć. Nie nosili już mundurów, ale ciągle się śmiali. Jakaś kobieta podawała im puszki piwa z wielkiej misy wypełnionej lodem. Stukali się nimi, poklepywali się nawzajem po plecach, ale ucichli i słuchali z uwagą, kiedy mężczyzna w czarnym garnitu- rze stanął na pniu drzewa i poprosił o chwilę ciszy. - Przyjadą po nas za kwadrans. Po przybyciu do Hiltona na lotnisku nastąpi mniej więcej godzinna przerwa w programie, wszyscy będą więc mogli się wykąpać i przebrać przed kolacją. Dla tych z was, którzy odlatują jutro rano, zorganizowaliśmy odbiór bagażu, a reszcie przypominam, że doba hotelowa kończy się o dwunastej. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni z organizacji dzisiejszego dnia. Liczę, że spotkamy się znowu. Życzę miłego wieczoru! Na zdrowie! Mężczyźni zaczęli pokrzykiwać i klaskać w dłonie, nie wy-
puszczając puszek z piwem. Jeden zerknął w jej stronę, ale od- wrócił się, kiedy ich spojrzenia się zetknęły. Dostał jeszcze jed- no piwo i wzniósł toast z człowiekiem w czarnym garniturze. Obaj się roześmiali, kiedy organizator wymówił jedno jedyne słowo, które znała: - Dziwka. To tylko dziwka.
1 MIAŁ CUCHNĄCY ODDECH. Była to ostatnia rzecz, którą zdążyłem zauważyć. Walnął mnie głową w czoło, a ja zgasłem jak zdmuchnięta świeca. Kiedy się ocknąłem, leżałem na chodniku. Facet sprzedający gazetkę bezdomnych „Hus Forbi” udzielał mi pierwszej pomocy. Wcześniej jadłem z dawną koleżanką z pracy obiad w tajskiej restauracji Nam Thip na Viktoriagade. Kiedy się rozstawaliśmy, koleżanka zaproponowała, żebym zabrał się razem z nią taksówką. Jechała do Vanløse, a ja mieszkam na wyspie Amager. Nie musiała tak nadkładać drogi, zwłaszcza że właśnie odkryłem niedawno wybudowaną kładkę łączącą nabrzeże Kalvebo- den z Islands Brygge. Po prostu miałem ochotę na spacer. Był jasny i ciepły wiosenny wieczór. Koleżanka próbowała mnie przekonywać, podkreślając, że nie muszę martwić się o koszty. Miała cały bloczek talonów na taksówki, chociaż był to ostatni, jaki dostała. Księgowość zaczynała dopominać się o dokładne rozliczenia każdego kursu, a moja koleżanka miała skłonność do ulegania pokusie powrotów do domu z prywatnych imprez w mieście taksówką. Pożegnaliśmy się przy taksówce. Między jednym a drugim pocałunkiem w policzek obiecaliśmy sobie, że wkrótce musimy powtórzyć podobny wieczór, bo za rzadko się widujemy. Wcze- śniej spotykaliśmy się często. Machałem na pożegnanie, aż taksówka zniknęła mi z oczu. Potem zapiąłem środkowy guzik marynarki i spokojnym spacerowym krokiem ruszyłem w dół Viktoriagade, w stronę Halmtorvet. W kawiarnianych ogródkach było pełno. Mocne dmuchawy i kocyki z logo Schweppesa, którymi wiele kobiet owinęło się w pasie jak ręcznikami kąpielowymi po pływaniu, przedłużały gościom wiosenne przeżycia, a restauratorom zapewniały zwiększoną sprzedaż dużych szklanek caffe latte i piwa z duń- skich mikrobrowarów.
Menele nie mieli ochoty ani na piwo trapistów, ani na to, żeby wybulić pięć dych na duży kufel carlsberga. Zebrani w małe grupki na ławkach i schodach podtrzymywali poziom upojenia piwami z dyskontu. W regularnych odstępach czasu wyciągali butelki z tulonych do piersi plastikowych toreb albo z przepastnych wewnętrznych kieszeni. Wznosili je ku mija- jącym ich przechodniom z pytaniem, czy mają na zbyciu parę moniaków na kawę. Gdy na wysokich obcasach defilowała przed nimi młoda bywalczyni kawiarni, gwizdali albo rzucali komentarz: „Niezła dupa, siostro”. Zastanawiałem się, czy nie zakończyć tego wieczoru przy piwie, w którejś z knajp, ale nie zdążyłem się zdecydować. O przebiegu moich wieczornych godzin zdecydował mężczyzna w czarnym audi. Z piskiem hamulców podjechał do młodej kobiety, która chodziła raz w jedną, raz w drugą stronę przed wejściem do sklepu Super Brugsen. Stawiała powolne, wymie- rzone kroki. Pięć w prawo, w stronę Dworca Głównego. Pięć w lewo, w stronę Skelbækgade. W połowie tej liczącej dwa razy pięć kroków trasy przystawała. Rozglądała się przez chwilę i zawracała. Często miała towarzystwo, przyciągała mężczyzn jak łajno przyciąga muchy. Podchodząc do niej, zwalniali, zrównywali się z nią krokiem i zagadywali, niby mimochodem, tak by nikt inny nie zauważył ich zainteresowania. Wolno szli obok ze wzrokiem wbitym w chodnik i znów przyspieszali, gdy ich odprawiała, kręcąc głową. Z chodnika po przeciwnej stronie zobaczyłem, jak męż- czyzna z audi wbija bokserski cios w sam środek jej brzucha. Facet był elegancki, ubrany w jasnoszary garnitur i szarą ko- szulę. Kobieta zgięła się wpół. On dołożył jeszcze haka. Prosto w podbródek. Nogi kobiety oderwały się od ziemi. Przewróciła się do tyłu. Uderzyła głową w chodnik. Przebiegłem przez uli- cę. On już ją wciągał do samochodu. Widziałem, jak skuliła się na siedzeniu. Patrzyła na mnie przerażona. Zacząłem krzyczeć do mężczyzny, żeby przestał. - We don’t need your fiłcking help, fotek off! Odciągnął mnie od samochodu, trzymając za kołnierz, przy- sunął twarz do mojej. Chwilę później walnął mnie z dyni i do-
okoła zapanowała ciemność. - Masz telefon, żebym mógł zadzwonić po karetkę? - Facet z „Hus Forbi” obmacywał kieszenie mojej marynarki w poszu- kiwaniu komórki. Spotykałem go nie pierwszy raz, ale do tej pory w zupełnie innych okolicznościach i w zupełnie innym miejscu. Codziennie przed południem, kiedy zrobiłem już za- kupy w Kvickly na Englandsvej, stał przed sklepem i czekał na mnie. Wiedział, że przyjdę, a ja wiedziałem, że on tam będzie. Wiedziałem też, że równie dobrze mogę z góry naszyko- wać dwie dychy. Nie przeszedłbym obok, gdyby moneta nie zmieniła właściciela. Trochę tak, jakbyśmy zawarli umowę, a ja byłem pewien, że gdy ją złamię, on się rozzłości. Pod pewnymi względami trochę mnie to irytowało, ale mimo to codziennie ulegałem i bez słowa wrzucałem dwudziestkę do jego kubka z 7-Eleven. Nigdy nic nie mówiłem. Jedynie on komentował naszą transakcję. Dziękował wylewnie i życzył takiemu sympatycznemu panu miłego dnia. Trwało to już od ponad pół roku. Początkowo usiłowałem tłumaczyć, że przecież wczoraj kupiłem jego miesięcznik. Nie interesował mnie kolejny egzemplarz ze sprawozdaniem z mię- dzynarodowych zawodów piłki nożnej ludzi ulicy. Już czyta- łem, że duńska drużyna wiązała wielkie nadzieje z właśnie zakończonymi finałami, wiedziałem też, że marzenie drużyny bezdomnych o duńskim panowaniu na zielonym trawiastym boisku pękło jak nadmuchiwana piłka w kolczastych zaroślach. Problemem okazała się tego dnia forma. Bez wątpienia duńska drużyna, gracz w gracza, miała większe wyczucie piłki i lepszą technikę niż inne, ale zespół nie był zbyt zgrany. Zagraniczni przeciwnicy umieli się lepiej przygotować, rozegrali też więcej meczów. Wręczał mi więc egzemplarz „Hus Forbi” tylko wtedy, gdy ukazywał się nowy numer. Początkowo upierał się, że muszę przyjąć gazetę, skoro wrzucam do kubka dwie dychy. Wiedział, że i tak mu ją oddam, będzie więc mógł sprzedać ją komuś innemu, zarabiając podwójnie, ale w miarę upływu dni i ty- godni coraz bardziej racjonowaliśmy ten interes. Teraz polegał
wyłącznie na bezpośrednim przekazywaniu pieniędzy, bez żad- nych świadczeń w zamian z jego strony. - Kręci ci się w głowie? Dasz radę stanąć na nogi? - Obmacywał mi czaszkę i kark w poszukiwaniu ewentualnych obrażeń. Jak na bezdomnego sprzedawcę gazet sprawiał wrażenie zaskakująco kompetentnego. - Żadnego guza nie wyczuwam, ale mogłeś doznać wstrząśnienia mózgu. Nie czujesz mdłości? - Mówisz tak, jakbyś się na tym znał. Studiowałeś medycy- nę, zanim zmieniłeś branżę na wydawniczą? - Pieprz się! - Nie chciałem powiedzieć nic złego. - No to nic nie mów! - Miło, że mi pomagasz. - W porządku. Jestem do tego przyzwyczajony. - Uczyłeś się pierwszej pomocy? - Możesz się założyć, że tak. I to wnikliwiej, niż ci się śniło. Obrócił mnie. Leżałem w pozycji bocznej ustalonej, a on obmacywał mi tył głowy. Delikatnie sprawdzał palcami, czy nie ma jakiegoś pęknięcia. - Boli, jak tu uciskam? - pytał za każdym razem, gdy dotykał innego miejsca. - Chyba wszystko w porządku. Podaj mi rękę, spróbuję wstać. - Sam wyciągnąłem rękę, a on mocno ją ujął; zauważyłem, że paznokcie i dłonie ma wyjątkowo czyste i wypielęgnowane. Ani trochę nie pasowały do moich wyobrażeń wyglądu rąk i pa- znokci bezdomnego sprzedawcy gazet. Podniosłem się za szyb- ko. Krew odpłynęła mi z głowy. Sięgnąłem po jego drugą rękę, ale jej nie złapałem. Straciłem równowagę i znów uderzyłem tyłkiem o chodnik. - Mówiłeś coś o kawie? - Nachylił się, żeby jeszcze raz mnie dźwignąć.
2 - TO DUŻE DWUPOKOJOWE MIESZKANIE, sześćdziesiąt osiem metrów kwadratowych. - Otworzył drzwi. Weszliśmy do wąskiego przedpokoju. Pachniało czystością. - Zdejmij buty. - Ruszył do końca ciemnego korytarza, oświetlonego jedynie resztkami światła z klatki schodowej. - Naprawdę dobra spół- dzielnia. W zeszłym roku wstawiliśmy nowe okna. - Otworzył jedne z trojga zamkniętych pełnych drzwi, wsunął rękę w ciem- ność i bez trudu znalazł przełącznik. Pokój objawił się w świetle mocnej żarówki, przesłoniętej okrągłym abażurem z papieru ryżowego. Zwisał z sufitu po- środku pokoju. Przy ścianie, tuż za drzwiami, zwrócona do nich plecami stała beżowa kanapa. Rozpoznałem ten model. Karlstad. Pudełkowatego kształtu klasyk z Ikei, który w jakimś momencie mieli prawie wszyscy z mojego pokolenia. Przed kanapą stolik. Na szklanym blacie dwa piloty - szary marki Denver i czarny Sony, ułożone jeden przy drugim równolegle do równiutkiego stosu numerów duńskiego wydania „National Geographic”, umieszczonego z prawej strony, blisko brzegu. Na ścianie przed kanapą i stolikiem czarnobrązowy regał z przesuwanymi drzwiczkami, a nad regalem telewizor Sony z płaskim ekranem. - Siadaj! - Wskazał kanapę. Oprócz chabrowego krzesła przy biurku pod oknem był to jedyny służący do siedzenia mebel w pokoju. Nie usłuchałem, tylko podszedłem do regału i wziąłem do ręki jedną ze stojących na nim fotografii. Czwarte w rządku sześciu oprawionych w ramki zdjęć. Wszystkie przedstawiały żołnierzy i wszystkie miały ramki z czarnego plastiku. - Irak dwa tysiące cztery, Camp Dannevang w Basrze. - Pod- szedł do biurka, spojrzał na mnie i wysunął szufladę. - Wspa- niałe światło, prawda? Zdjęcie zrobiono w miękkim świetle popołudnia. Zachodzą- ce na horyzoncie słońce tworzyło zbiorową aureolę nad głowa- mi ośmiu ubranych w stroje maskujące żołnierzy stojących na
transporterze opancerzonym. Ustawili się w dwóch rzędach niczym drużyna piłkarska pozująca do oficjalnej fotografii. Ci w pierwszym rzędzie przykucnęli, a czterej stali za nimi na szeroko rozstawionych nogach. Wszyscy byli uzbrojeni w czarne karabiny maszynowe. Mocno ściskając kolby poniżej spustu, trzymali broń odsuniętą od ciała. Uniesione jak we wzwodzie lufy celowały w ciemniejące niebo nad Basrą. Tylko jeden z młodych mężczyzn wyróżniał się odrobinę z tej umundurowanej jednorodności ogolonych na łyso lub ostrzyżonych na jeża chłopaków w czarnych, przylegających do twarzy ciemnych okularach, z wąskimi, napiętymi wargami zdającymi się mówić z determi- nacją: don’t fuck with me. W przeciwieństwie do kolegów miał nieco dłuższe włosy, nie ukrywał oczu za ciemnymi okularami, a usta układały mu się w coś na kształt uśmiechu. Karabin trzymał w lewej ręce, siedmiu pozostałych posługiwało się prawą. - Ten chłopak to ty, prawda? - Wskazałem na tego bez oku- larów. Chociaż teraz jasne włosy sięgały mu do ramion, a twarz skrywała się pod gęstą rudą brodą, nietrudno było zauważyć, że sprzedawca gazetek w pokoju na Vesterbro i żołnierz na fo- tografii z Iraku to jedna i ta sama osoba. Kiwnął głową, wyjął mi zdjęcie z ręki i odstawił je z powrotem na regał, wypełniając tym samym lukę w szeregu fotograficznych pamiątek z wojny. Upewniwszy się, że zdjęcie stoi równo w odpowiedniej odległo- ści do pozostałych, wrócił do biurka. - Kim ty właściwie jesteś? - Przyglądałem mu się badawczo. Wyjął z szuflady czarne pudło i postawił je na stole. - Udajesz bezdomnego i naciągasz ludzi na swoje gazetki. Mają cię za zabiedzonego nieszczęśnika, a w rzeczywistości jesteś bohate- rem wojennym z własnym mieszkaniem. - Jeśli masz zamiar dalej mówić takim tonem, to w ogóle nie będziemy gadać. Drzwi są tam! Nie pozwolę, żebyś mnie oskarżał o oszustwo w moim własnym domu! - Rozzłościł się i zaczął krzyczeć. Z szybkością i zręcznością, której nigdy bym się po nim nie spodziewał, skoczył przez pokój i stanął tuż przede mną. Lekko
kołysząc się z boku na bok, przyglądał mi się ze złością. Wy- ciągnął prawą rękę, pchnął mnie w pierś, potem to samo zrobił lewą, a kiedy zaskoczony zacząłem się cofać, na mojej piersi jeszcze raz wylądowała otwarta dłoń. Szturchnął mnie mocniej, zatoczyłem się do tyłu i uderzyłem plecami o ścianę. - Wynoś się! - krzyknął wściekle jak jakiś dzikus. - Spadaj stąd, niech na ciebie nie patrzę! - Świdrował mnie wzrokiem. To jakiś psychopata! Uniosłem ręce, żeby powstrzymać ko- lejny cios. Cicho i spokojnie, cały czas patrząc mu w oczy, zacząłem wycofywać się w stronę drzwi do przedpokoju. Z każdym moim krokiem do tyłu on robił krok do przodu. Przy samych drzwiach twarz mu się zmieniła. Zniknęła poprzednia twardość. Teraz wyglądał wręcz nieszczęśliwie i bezradnie. Skulił się. Wziął głęboki oddech. Oparł się o podłokietnik kanapy. - Cholera - szepnął, wpatrzony w heblowane deski na pod- łodze. - Cholera, cholera, cholera! Musisz mi wybaczyć. Wpa- dam w szał, kiedy ktoś mnie atakuje. - Opuścił ręce i przysiadł na podłokietniku. - Niech to szlag trafi! Patrzył na mnie błagalnie, przypominał teraz małego chłop- ca, który prosi o wybaczenie. Miałem ochotę stąd wyjść, ale mimo wszystko stałem, obserwując go. W końcu poklepałem go po ramieniu i usłyszałem własny głos: - Nie przejmuj się. Jeśli poczęstujesz mnie kawą, możemy o tym zapomnieć. Odgarnął długie włosy z czoła i spojrzał na mnie zdziwiony. - Naprawdę? Nie jesteś zły? - Nie, nie jestem. Postanowiłem nie dociekać, z jakiego powodu zareagował aż tak gwałtownie. Sam mi to zresztą wyjaśnił, przygotowując kawę. - Bośnia, Chorwacja, Kosowo, Irak i Afganistan. Przez całe swoje dorosłe życie byłem zawodowym żołnierzem. - Sięgnął po papierowy filtr do brązowego pojemnika, który wisiał na ścianie tuż nad ekspresem do kawy. - Od dziewięćdziesiątego drugiego roku w zasadzie stale wysyłano mnie gdzieś, gdzie to- czyła się wojna albo trwał jakiś konflikt. Przez blisko piętnaście
lat żyłem w przeświadczeniu, że zostanę zabity, jeśli nie będę się pilnował. Rok temu wróciłem z Afganistanu i miałem zacząć normalne życie. Wtedy się okazało, że to nie takie proste. - Co było nie takie proste? - Normalne życie. - W jakim sensie? - Przez cały czas mam się na baczności. Przez cały czas mam się na pieprzonej baczności! W supermarkecie odruchowo sprawdzam alejki, rozglądając się za snajperem. A kiedy mam skręcić za róg, najpierw muszę się upewnić, że z drugiej strony nie wpadnę w pułapkę. - To faktycznie nieprzyjemne. - Zasrane życie. Postawił na stole dwa kubki i czerwony plastikowy termos. - Słodzisz? Albo może chcesz mleka? - Przysunął mi cu- kiernicę i miecznik z babcinego serwisu w kwiatki. Na tacy obok podłużnej szklanej paterki z ciasteczkami waniliowymi i orzechowymi stała popielniczka z herbem Pułku Dragonów Jutlandzkich. Wskazał na nią. - Możesz zapalić, jeśli chcesz. Otworzę okno. - Podał mi popielniczkę, ciasteczka ustawił tak, abyśmy mogli obaj po nie sięgać, i podszedł do biurka po czar- ne pudło do przechowywania dokumentów. Kiedy już nalał kawy, zdjął pokrywę z pudła i wyciągnął pięć brązowych kopert formatu A4. - W Afganistanie miałem już dość. To, co się tam działo, było bardzo dalekie od... - Od czego? - Stacjonowałem tam od samego początku. Wcześniej za- wsze dostrzegałem jakiś sens w tym, co robiliśmy. W Bośni i Kosowie naprawdę byliśmy potrzebni. Byłem wręcz dumny ze swojego błękitnego beretu, chociaż tu, w kraju, wiele osób nie mogło pojąć, dlaczego koniecznie muszę wyjeżdżać i odgrywać bohatera. Ale w Afganistanie i Iraku było inaczej. - Jak inaczej? - Człowieku, tam była wojna! Wojna, w której my byliśmy
stroną. Co innego być wysłanym po to, by trzymać w szachu dwie zwaśnione strony, a zupełnie co innego samemu być stro- ną w wojnie. Wtedy obowiązuje zasada: albo oni, albo my. Położył koperty na szklanej tafli stolika i mówiąc, bawił się rogiem tej, która leżała na samym wierzchu. W końcu ją otworzył i wyjął ze środka wydruk arkusza Excela. Rozpiął zamykany na suwak, brązowy, zniszczony piórnik ze skóry, wyciągnął z niego ołówek i odwrócił go niezaostrzonym koń- cem, by wskazywać nim miejsca na kartce, jednocześnie po niej nie mażąc. - Spójrz! - Stuknął ołówkiem w papier. - Branko Tokić. To Chorwat, dobrze znany w środowisku. Jego dziewczyny pocho- dzą z Czech. Tak jak i jego partnerka Maria. Ona od czasu do czasu też bierze klientów, ale głównie zajmuje się dziewczyna- mi, a Branko lansuje się w Café Yrsa. Policja doskonale wie, czym Branko i Maria się zajmują, ale ich nie tyka. Ten idiota wręcz się przechwala, że jest pod ochroną policji. - Jak to pod ochroną policji? - Zeznawał przeciwko innemu alfonsowi i dostał coś w ro- dzaju listu żelaznego. Dziewczyny strasznie się go boją, grozi im policją. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale Branko nie ma kło- potów z glinami. Nie ruszają go, chociaż bije dziewczyny. - Dlaczego mi o tym mówisz? - Bo sądziłem, że może cię zainteresuje, z jakimi typami zadarłeś. Ostatni rok wykorzysta! na systematyczne zapisywanie tego, co się dzieje na Halmtorvet i Skelbækgade. Miał zdjęcia i na- grania wideo dziwek i alfonsów, a także listę klientów. Perwer- syjne świnie, które źle traktują dziewczyny, i mężczyźni będący osobami publicznymi byli odnotowani z nazwiska albo przy- najmniej opisani z wyglądu. Z dużym zainteresowaniem i nie mniejszym zaskoczeniem przeczytałem, że młode cudzoziemki regularnie odwiedzali faceci, których na pierwszy rzut oka nie wiązałbym z mrocznymi stronami dzielnicy Vesterbro. Widy- wałem ich natomiast często pławiących się w błyskach fleszy w kolorowych tygodnikach albo na stronach gospodarczych po- ważnych gazet.
Przesunął odwrócony ołówek w dół kolumny zatytułowanej „Dokumentacja” i wskazał na rubrykę „Wideo”. Widniały tam trzy daty: 24 października 2007, 12 grudnia 2007 i 21 grudnia 2007. - Trzy razy sfilmowąłem, jak bił dziewczynę. Chcesz zoba- czyć? - Wyjął z koperty szarą okładkę na DVD i spojrzał na mnie. Kiwnąłem głową bez słowa i obserwowałem, jak delikat- nie wyjmuje płytę, żeby nie zabrudzić jej palcami. Trzymał ją kciukiem i palcem wskazującym za dziurkę w środku i za brzeg. Drugą ręką sięgnął po szarego pilota marki Denver, podszedł do regału i odsunął na bok drzwiczki. Na wyższej z dwóch półek stał odtwarzacz DVD, a niżej dwie nieduże kamery wideo Sony, jedna nie większa od paczki papierosów, a także cyfrowy aparat Canon. Przyciskiem uruchomił odtwarzacz, umieścił płytę w szufladce, która bezszelestnie wysunęła się z frontu urządzenia. Wrócił na kanapę, wziął ze stolika czarnego pilota i włączył telewizor na ścianie. Drugą ręką wcisnął play na tym szarym i usiadł koło mnie. Obraz zamigotał, ale po kilku sekundach na ekranie ukazało się Vesterbro. Nagranie było ostre jak żyleta. Rozpoznałem narożnik Skelbækgade i Sønder Boulevard, mniej niż pięć- dziesiąt metrów od miejsca, w którym niedawno mnie pobito. Filmujący zrobił zbliżenie na dwie osoby: mężczyznę i kobietę, którzy gwałtownie się kłócili. Mężczyzna filmowany od tyłu mocno złapał kobietę za lewe ramię. Szarpał nią, krzycząc: Fucking Nutte! i Geld verdienen! Kamera skierowała się wprost na twarz kobiety, młodziutkiej, prawdopodobnie najwyżej osiemnastoletniej. Rozmazany makijaż spływał po policzkach czar- no-zielonymi smugami. Z głową wciśniętą w ramiona błagalnie patrzyła na mężczyznę. On ujął ją od dołu za podbródek i ścisnął tak, że twarz dziewczyny zaczęła przypominać jedną z tych na kubistycznych obrazach Picassa. Kamera się oddaliła, lecz zdążyła jeszcze uchwycić, jak prawa ręka mężczyzny zatacza łuk w stronę twarzy kobiety. Puścił jej podbródek na ułamek sekundy przed uderzeniem jej otwartą dłonią w lewy policzek. Głowa dziewczyny zachybotała się jak u
zbyt mocno potrząsanej szmacianej lalki. Verstehst du? Geld verdienen! Splunął na nią. Osunęła się na kolana, próbując osłonić twarz rękami. Mężczyzna się rozejrzał, otrzepał kurz z rękawa marynarki i wymierzył kopniaka. Trafił w lewe kolano kobiety. Krzyknęła z bólu, obiema dłońmi ścisnęła kolano i w pozycji płodu ułożyła się na chodniku. Tamten splunął jeszcze raz. Plwocina wylądowała na grzywce kobiety i z wolna zaczęła spływać w stronę lewego oka. Facet obrócił się na pięcie i poszedł Skelbækgade w kierunku Café Yrsa. Na ekranie zobaczyłem, że ta napaść miała miejsce 24 października 2007 między godziną 15:06 a 15:07. Włączył pauzę i uważnie spojrzał na mnie. - Fajny facet z tego Branka, co nie? - To jakieś szaleństwo. Dlaczego jej nie pomogłeś? - Bo ważniejsze było, żebym to nagrał. - Przecież to perwersja! Do czego ci te nagrania? - Uznałem, że mogą się przydać policji. - Nagrywałeś, żeby policja mogła to zobaczyć? - Wyłącznie w tym celu. - No i co, złapali go? - Skąd! Obejrzeli całość, i to pobicie, i wszystkie pozostałe, ale nic się nie wydarzyło. Nawet nie pierdnęli. - Uderzył pięścią w szklany blat, aż talerzyki zadzwoniły, a kilka ciasteczek spad- ło z patery, krusząc się na stoliku. - Ja ci po prostu nie wierzę. - Mówię prawdę. - To zbyt niewiarygodne. - Tak uważasz? Chcesz zobaczyć więcej? Kiwnąłem głową. Wyjął płytę DVD i zastąpił ją kolejną. - To będzie naprawdę ostre. - Nie szkodzi, obejrzyjmy. - Wypiłem łyk kawy, już wystyg- łej. - Niejedno w życiu widziałem. - W każdym razie ostrzegałem cię. - Wcisnął play. Nagranie nosiło datę 21 grudnia 2007. W roli głównej znów wystąpił alfons Branko Tokić. - To zwyczajnie niemożliwe. Dlaczego nikt nie interweniuje? - Aż poderwałem się z kanapy, widząc, jak Branko kopie
kobietę. Tę samą, którą widziałem na poprzednich nagraniach. Leżała zapłakana na chodniku przed czerwonym budynkiem na rogu Sønder Boulevard i Skelbækgade. Tokić wymierzał jej jednego kopniaka w brzuch za drugim, ulicą przejeżdżały sa- mochody i rowery. Z balkonu w budynku biurowca mężczyzna i kobieta obserwowali to, co się dzieje na dole. Palili papierosy, a w rękach trzymali kubki z kawą. Odsunęli się od balustrady, kiedy do krawężnika podjechała biała furgonetka, z której wyskoczyło dwóch facetów w typie kulturystów i zabrało dziewczynę. - Kim są ci faceci? - Chłopaki Branka. Jego oddział szturmowy. - I co oni z nią robią? - Zabierają ją stąd, żeby jej dać nauczkę. - Biją ją? - Jeśli ma szczęście, na tym poprzestaną. - I to też pokazałeś policji? - Poszedłem bezpośrednio na komendę City. Podałem im numer samochodu, przekazałem film, ale oni mogli mnie je- dynie zapewnić, że będą mieli oko na samochód i na Branka. „A co z dziewczyną?! - krzyknąłem. - Musicie jej pomóc!”. Wiesz, co odpowiedzieli? - Patrzył na mnie tak, jakby się spo- dziewał, że znam już odpowiedź na jego pytanie. - Powiedzieli, że kobiety mają świadomość ryzyka, jakie się wiąże z pracą prostytutki. - To niesłychane! - Im jest to obojętne. Nie kiwną palcem, żeby dopaść kogoś takiego jak Branko. - Po prostu w to nie wierzę. - No to się przejdź na Skelbækgade albo do Yrsy. On na pewno teraz tam siedzi. - Co to za facet? Jak bardzo jest mocny? - Branko to płotka. Całym tym interesem sterują teraz Ru- muni i Bułgarzy. Spójrz na to! Wyciągnął wydruk kolejnego arkusza z Excela. 5 stycznia 2008
Przyjechało siedem nowych dziewczyn. To chyba Rumunki albo Bułgarki. Zaobserwowane na Skelbækgade 19:45-03:30. Dziewczyny pracują w dwóch grupach. Jedna grupa (A,- 4 osoby) krąży po chodniku przed budynkiem Skelbækgade 4 i obsługuje głównie klientów w samochodach. Druga grupa (B) operuje na chodniku po przeciwnej stronie, nawiązuje kontakt z klientami idącymi pieszo. Klienci są obsługiwani w białej furgonetce VW model 2.5L TDI, rejestracja szwedzka OA 22550 (Göteborg). Dziewczyn pilnuje dwóch mężczyzn (typ Cyganów) w czarnym bmw 118, 2.OD na szwedzkich tablicach M63904 (Malmö). 6 stycznia 2008 Ten sam schemat co wczoraj, chociaż dziewczyny pojawiły się już o 15:00 i pracowały do 04:00. Obserwacje: Po załatwieniu sprawy z klientem w furgonetce albo w samochodzie klienta zaplata za usługę jest przekazywana mężczyznom w czarnym bmw. 7 stycznia 2008 Grupa B powiększa się o dwie nowe dziewczyny. Obie są bardzo drobne i wyglądają na bardzo młode. Aktywność trwa do 03:30. 8 stycznia 2008 Dziewczyny przybywają o godzinie 13:30. O 14:00 wybucha konflikt między jedną ze „starych” dziewczyn a facetami z bmw. Kobieta krzyczy na mężczyznę i za karę dostaje w twarz. Incydent zarejestrowany na wideo. Nagranie i obserwacje przekazane Komendzie City. 18:00-02:45 Ten sam schemat co w poprzednie wieczory. Mniej klientów na ulicy. Żadnych szczególnych obserwacji. Brak
interwencji policji. Rozważałem za i przeciw. Jak właściwie należało zareagować na jego wiedzę i te notatki? Czy powinienem po prostu podzię- kować za pomoc, wezwać taksówkę, położyć się do własnego łóżka, a rano obudzić się szczęśliwy, że moje spotkanie z fa- cetem w audi nie miało poważniejszych konsekwencji niż ból głowy, którego z pewnością mogłem się spodziewać? Czy może raczej podsunąć tę historię któremuś z moich dawnych kolegów w gazecie? Minęło już sporo czasu, odkąd ostatnio miałem ochotę i energię, żeby zabrać się do jakiejś dziennikarskiej roboty. W ciągu ostatnich dwóch lat głowę zaprzątały mi inne sprawy. Chociaż miałem luźną umowę z moim byłym pracodawcą i wciąż aktualną ofertę powrotu do pracy na pełen etat, to w zasadzie zdecydowałem, że mój czas w branży mediów już minął. Ale to, co opowiadał sprzedawca gazetek bezdomnych, było naprawdę bulwersujące. Zacząłem ponownie rozważać decyzję. To dziwne, w jak krótkim czasie można całkowicie zmienić nastawienie. Moja dawna koleżanka większość czasu spędzo- nego przy obiedzie w tajskiej restauracji poświęciła na nakła- nianie mnie na powrót do pisania. Próbowała mnie przekonać pochlebstwami, mówiła, że byłem świetnym dziennikarzem, podkreślała, jak bardzo w dzisiejszych czasach, kiedy tylu jest młodych, świeżo wykształconych i niedoświadczonych dzien- nikarzy, przeważających nie tylko w naszym dawnym wspól- nym miejscu pracy, lecz również we wszystkich redakcjach prasowo-radiowo-telewizyjnych, brakuje kogoś takiego jak ja. Dziennikarza ze starej dobrej szkoły, który sam szuka tematu, a nie tylko czepia się cudzych wiadomości tak jak ci młodzi. Oczywiście miło było słuchać takich komplementów i entuzja- stycznych zachęt, bym znów „chwycił za broń”, ale ja uparcie twierdziłem, że mój czas już minął. - Wyszłoby ci to na dobre. Powinieneś zacząć coś robić, żeby zapomnieć o tym wszystkim, co się wydarzyło, a przynajmniej spojrzeć na to z większego dystansu.
- Zapomnieć! Jak, do cholery, mógłbym zapomnieć! Myś- lisz, że jestem z kamienia? Zdenerwowały mnie jej słowa. Powinna zrozumieć, że nie może tak mówić. Przecież wiedziała, do jasnej cholery, przez co przeszedłem. - Czy mogę pożyczyć te nagrania i notatki, żeby je pokazać mojemu naczelnemu? - spytałem, właściwie nie kończąc swo- ich rozważań. - Ale po co? - Te rzeczy muszą zobaczyć światło dzienne. Ale mogę się tym zająć tylko wtedy, jeśli się zgodzisz wziąć w tym udział. - Zapomnij! Nie zamierzam występować ani w gazecie, ani w telewizji. Nawet o tym nie myśl. - O niczym takim nie mówię. Nie musisz się wypowiadać w gazecie. Ale chciałbym wykorzystać wszystkie informacje, które zebrałeś. Chodzi o to, żebyś mi pomógł je potwierdzić. - Co to znaczy „potwierdzić”? - Pokażesz mi, co się dzieje. Najwyraźniej znasz to środowi- sko, w przeciwieństwie do mnie. To ty jesteś ekspertem. - Ale nie będziesz mnie w to mieszał? - Oczywiście, że nie. Jesteś moim informatorem. - Jeśli zależy ci wyłącznie na sensacji, to się wycofam, rozu- miesz? W gazetach wypisujecie same bzdury i kłamstwa. - Przed drukiem dam ci do przeczytania moje artykuły. - No, nie wiem... - Obiecuję, że wszystko się odbędzie ze stuprocentową dys- krecją. - To znaczy, że ani słowem nie wyjawisz, skąd o tym wiesz? Złe by się stało, gdyby w środowisku się rozniosło, że donios- łem prasie. To big business. Wielkie pieniądze. Jeśli ktoś bruździ tym ludziom w interesach, mogą się rozzłościć. - Twoje nazwisko nie padnie. - Możesz tak sobie gadać. Przecież go nie znasz. I ja też nie wiem, jak się nazywasz. - Masz rację. - Wyciągnąłem do niego rękę. - Mam na imię John. Pracuję jako wolny strzelec dla „Ekstra Bladet”.
- Tak myślałem. Na kogoś takiego mi wyglądasz. Ja mam na imię Tommy, ale możesz mi mówić Tom. Na ogół tak się do mnie zwracają. Próbowałem złapać taksówkę, ale ulica była pusta, więc zapa- liłem papierosa i podniosłem kołnierz. Chociaż wcześniej wie- czór był dość ciepły, teraz zrobiło się chłodno. Ciągle miałem wątpliwości. Idąc w stronę Istedgade, rozważałem wszystkie za i przeciw. Właściwie dlaczego mam zacząć grzebać w śmierdzą- cym środowisku Vesterbro? Postanowiłem się z tym przespać i podjąć decyzję dopiero nazajutrz. Przecież dziwki istniały zawsze i chociaż Tom podczas naszej rozmowy wielokrotnie powtarzał, że dziewczyny, które filmował, nie są prostytutka- mi, tylko niewolnicami seksualnymi, zmuszonymi do przyjaz- du do Danii albo zwabionymi tutaj, nie byłem pewien, że to w istocie prawda. Skoro w przekonaniu policji te dziewczyny wiedziały, na co się godzą, to zapewne tak właśnie było. Policja musiała, do diabła, mieć znacznie lepsze rozeznanie w sytuacji niż nadgorliwy weteran wojenny wyposażony w kamerę wideo. Owszem, to, co widziałem na jego filmach, było obrzydliwe, ale czy to nie należy do reguł gry? Czy prostytutka zawsze nie ryzykuje, że dostanie po gębie od swojego alfonsa? Nieco dalej, w głębi ulicy zatrzymała się na czerwonym świetle taksówka. Już miałem podnieść rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę kierowcy, gdy nagle za plecami usłyszałem głos: - Suckyour cock for three hundred. Fucking-five hundred. Nie zauważyłem, że podeszła do mnie czarnoskóra kobieta. Mocno złapała mnie za ramię i nachyliła się do mnie. - Wanna go with me, Mister? Fil give you good time. Popatrzyłem na nią. Była szczupła i niezbyt wysoka. Sięgała mi do połowy piersi. Ubrana była w rozpiętą krótką bluzę bejsbolową, białą z szarymi rękawami i czarnym logo Red Sox na piersi z lewej strony. Pod nią miała obcisłą czerwoną bluzkę z dużym dekoltem. Nosiła też nierówno sprane, bardzo obcisłe dżinsy. Poprosiłem, żeby dała mi spokój. - Please, Mister. I need money. Suck and fuck three hundred. Wyjaśniłem, że mnie to nie interesuje, i jeszcze raz poprosi-
łem, żeby puściła moją rękę. Skłoniłem ją tym do jeszcze moc- niejszego uścisku. - Please, come with me. Mam beat me if no money. Mam very bad fella. - Kto cię zbije? Twój alfons? Kiwnęła głową. - Please, come. You look like nice mam. Fuck, suck and kiss. - Ile ci potrzeba? Nie pójdę z tobą, ale dwie stówy mogę ci dać. - Wsunąłem rękę do wewnętrznej kieszeni, żeby wyjąć portfel. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiłem, ale coś w jej głosie i oczach powiedziało mi, że dziewczyna nie kłamie. A skoro dzięki dwustu koronom mogłem uchronić ją od bicia, to... Nie zdążyłem nawet wyjąć portfela, kiedy dziewczynę odsu- nięto ode mnie gwałtownym szarpnięciem. Jakiś facet w spra- nej dżinsowej kurtce i czarnych dżinsach wykręcił jej obie ręce na plecy. Z kieszeni kurtki wyciągnął biały plastikowy zacisk i spiął jej nadgarstki. Obserwowałem go z zaskoczeniem. - Co ty, do cholery jasnej, wyprawiasz? - Spokojnie! To akcja policyjna. - Obrócił dziewczynę przo- dem do siebie. - Papers, ID? - Już przeszukiwał jej kieszenie. - No papers. Papers at home. - Afrykanka się rozpłakała. Policjant wsunął obie dłonie pod jej krótką kurtkę i przesu- wał nimi po jej ciele. - Any drugs? - Dłonie ześlizgnęły się na pośladki. - Przecież ty ją obmacujesz! - Chciałem go odsunąć. - Zamknij się i zachowuj spokojnie! - Nie masz prawa jej rewidować! Jak się nazywasz i gdzie pełnisz służbę? - Wyciągnąłem legitymację prasową. Spojrzał na nią. - Jeśli się nie zamkniesz i zaraz stąd nie znikniesz, to pój- dziesz na posterunek razem z tą dziwką, panie dziennikarzu. - Co ona zrobiła? Dlaczego włożyłeś jej kajdanki? - Z tego co widziałem, proponowała ci usługi seksualne w zamian za zapłatę - powiedział tak, jakby odczytywał raport policyjny.
- My tylko rozmawialiśmy. - Aha, jasne. I umówiliście się, że pójdziecie na film. - Wska- zał na szyld kina Non Stop po drugiej stronie ulicy. Skuto tam jeszcze dwie Afrykanki. Jedną rewidowała funkcjonariuszka. Ciemnoskóra kobieta z rękami wykręconymi na plecy stała na szeroko rozstawionych nogach i usiłowała zachować równowagę, przyciskając policzek do ceglanej ściany pornokina. Kiedy policjantka złapała ją za rękę, policzek kobiety zaszorował o mur. Zatrzymane Afrykanki wepchnięto do niebieskiego minibu- sa. Ta, która proponowała mi swoje usługi, patrzyła na mnie przez szybę. Ostrożnie się do mnie uśmiechnęła, potem spuści- ła głowę i cieniutkie warkoczyki zasłoniły jej twarz. - Co tu się dzieje? - Zagrodziłem drogę policjantowi w cy- wilu, który właśnie wyłączył komórkę i chował ją do kieszeni dżinsowej kurtki. Był obcięty na jeża, na tle czarnego T-shirta błyszczał mu zawieszony na szyi srebrny młot Thora. - To dziwki. Wykorzystują kabiny w kinie pornograficznym na załatwianie interesów. - A co w tym nielegalnego? W Danii prostytucja nie jest jeszcze zakazana. - To cudzoziemskie dziwki bez dokumentów. - Co się z nimi stanie? Wsadzicie je do paki? - Nie. Wrócą do domu. Jeśli nie będą mogły pokazać wiary- godnych dokumentów, czeka je powrót do chaty w Afryce. W końcu złapałem taksówkę. Po powrocie do domu zadzwo- niłem do mojego dawnego redaktora naczelnego. Nie odbierał, więc nagrałem się na sekretarkę: - Tak, to naprawdę ja. Mam temat, który chcę z tobą omó- wić. Zadzwoń do mnie po odsłuchaniu tej wiadomości. Mam zresztą nadzieję, że cię nie obudziłem. Trzymaj się!
3 - DOBRZE, ŻE ZNÓW CIĘ WIDZĘ na boisku, mój chłopcze - uśmiechnął się Juhler. Siedziałem z drugiej strony jego biurka. Chociaż minęło już sporo lat, odkąd ostatnio zasiadałem na rozchwianym krześle biurowym ze zniszczonym obiciem z zielonego aksamitu, w tym pokoju niewiele świadczyło, że coś się zmieniło od poprzedniego razu. Zdjęcie pani Aase, jak Juhler nazywał swoją żonę, stało na swoim zwykłym miejscu między małym srebrnym stojakiem z wyblakłym proporczykiem klubu piłkarskiego Frem z lewej strony a czerwoną puszką z tytoniem marki Orlik. Obok stała duża, zielona, ceramiczna popielniczka, na której stosik popiołu i nagaru z fajki, zużytych wyciorów i wypalonych zapałek wskazywały wielkość zużycia ulubionej marki tytoniu Juhlera. Wszystko wyglądało tak, jak zapamiętałem, i w pewnym sensie nawet się z tego ucieszyłem. Juhler był obecny w całej mojej dziennikarskiej karierze. To on zatrudnił mnie jako praktykanta i chociaż na przestrzeni lat przechodziliśmy gwałtowne, a często wręcz osobiste spory, miałem świadomość, że uważa mnie za swojego protegowane- go. Wiedziałem, że zawsze i o każdej porze będzie mnie bronił, wszystko jedno, czy ktoś w redakcji uzna mnie za świnię, czy naprawdę się wygłupię i zasłużę na reprymendę. Sam często na mnie krzyczał, ale po awanturze atmosfera zawsze się oczyszczała. Juhler potrafił używać najpaskudniejszych duń- skich wyrazów, ale gdy ponownie otwierał drzwi, okazywał się moim największym sprzymierzeńcem i wsparciem. Chłopców czy dziewczyn Juhlera nikomu nie wolno było tknąć. Ani niezadowolonym ofiarom, ani innym redaktorom, ani polity- kom albo przedsiębiorcom, którym z piastowanych stanowisk wydawało się, że wystarczy jeden telefon do naczelnego, by powstrzymać artykuł nie po ich myśli. Juhler był wierny zasa- dom dziennikarstwa i lojalny wobec pracowników. Oczekiwał, że jego podopieczni nie zawiodą zaufania i będą się uczyć na
swoich błędach. - Każdy może się pomylić, zgadzam się. Ale jeśli ktoś nie ma siły, żeby się do tego przede mną przyznać, to jest mięczakiem, a o mięczaków nie dbam. Żadnego dziennikarza w redakcji nie ominęła ta reprymenda. Gdy pracowałem w redakcji, moje kontakty z Juhlerem były czysto zawodowe, ale kiedy postanowiłem spróbować sił jako wolny strzelec za granicą, zaczęliśmy utrzymywać bliższy kon- takt. Prawdę mówiąc, odkąd przestaliśmy się spotykać w redakcji, nasze stosunki przerodziły się vyręcz w przyjaźń. W moich najtrudniejszych chwilach Juhler okazał się bliskim i troskliwym przyjacielem. On i pani Aase otworzyli przede mną swój dom i zapewnili mi niosące pociechę towarzystwo. Z czasem nasze układy nabrały wręcz charakteru związku między ojcem a synem, chociaż obaj z pewnością byśmy temu zaprzeczali, gdyby ktoś ośmielił się tak to określić. Może właśnie dlatego nigdy nie zwracaliśmy się do siebie po imieniu albo może po prostu źle by to zabrzmiało, gdybym ja mówił do niego Aage, a on do mnie John. Chociaż bardzo się lubimy i z czasem zbliżyliśmy się w życiu prywatnym, wciąż zwracamy się do siebie po nazwisku, Juhler i Hilling. Tak było i tak miało pozostać. Pojawiłem się w „Ekstra Bladet” na praktykach i zostałem tam już na stałe - z przerwami jedynie na dwa ostatnie semestry w Wyższej Szkole Dziennikarstwa - aż dziesięć lat temu wy- prowadziłem się z Danii. Byłem człowiekiem „Ekstra Bladet” i w dobrym, i w złym tego słowa znaczeniu, stałem się produk- tem gazety; czasami tego nienawidziłem, ale najczęściej - uwielbiałem. Nigdy nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby zmienić pracodawcę na jakikolwiek inny duński środek masowego przekazu. Wprawdzie wielu moich kolegów ze studiów w Wyższej Szkole Dziennikarstwa krzywiło się na mój wybór miejsca pracy, lecz ja osobiście nie miałem najmniejszych wątpliwości. „Ekstra Bladet” to byłem ja, a ja byłem „Ekstra Bladet”. Kiedy w roku 1998, w wieku