tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony263 804
  • Obserwuję183
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań233 946

Anne.Bishop.-.Sebastain

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Anne.Bishop.-.Sebastain.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron)

Anne Bishop Sebastian Efemera, tom pierwszy „Niech twoje serce podróżuje bez bagażu, ponieważ to, co ze sobą przyniesiesz, stanie się częścią krajobrazu". Dawno, dawno temu Efemera, zagrożona przez Zjadacza Świata, została rozbita na wiele tajemniczych i magicznych krain. Nazwano je krajobrazami. Między nimi rozciągają się mosty, które przenoszą podróżnych w miejsca, do których przynależą, zamiast tam, gdzie sami chcą się udać. Zjadacz Świata został uwięziony i zapomniano o nim, a stabilność krajobrazów Efemery utrzymuje magia Krajobrazczyń. W jednej z krain, gdzie żyją demony i panuje wieczna noc, swym mrocznym uciechom oddaje się półkrwi inkub − Sebastian. W snach wzywa go kobieta, która pragnie jedynie być bezpieczna i kochana. Sebastian pożąda jej, ale jednocześnie jest świadomy tego, że może ją zniszczyć. Tymczasem w cichych ogrodach szkoły Krajobrazczyń budzi się zło − Zjadacz Świata wydostaje się ze swojego więzienia. Jego pierwszą ofiarą może paść krajobraz Sebastiana. Ta uwodzicielska, erotyczna i niezwykle romantyczna opowieść przeznaczona jest dla tych, którzy wiedzą, po której stronie serca – jasnej czy mrocznej – kryją się ich namiętności. DLA PAT YORK, która przeszła do innych krajobrazów. Cieszę się, że byłaś częścią mojego życia. PODZIĘKOWANIA Dziękuję Blairowi Boone'owi za to, że nadal jest moim pierwszym czytelnikiem, Debrze Dixon za bycie moim drugim czytelnikiem, Kandrze i Dorannie za opiekę nad moją stroną internetową oraz Pat i Billowi Feinderom za wszystko, co sprawia, że są wyjątkowi.

Dawno, dawno temu, w czasie, który zniknął z pamięci, łzy matki stworzyły most, który już na zawsze połączył moc żyjącego, wciąż zmieniającego się świata z ludzkim sercem. – Mit ROZDZIAŁ 1 Obecnie Sebastian stanął przy blacie kuchennym i zamknął oczy. Odetchnął powoli i głęboko, rozkoszując się zapachem świeżo zmielonych ziaren kawy. To lepsze niż kobieta, pomyślał. Bardziej zmysłowe niż wszystko, czego doświadczyłem z dwiema ostatnimi zdobyczami. Kiedy inkuba zaczyna nudzić seks, czas zrobić sobie przerwę – albo zastanowić się nad nową pracą. Zepchnął tę myśl w to miejsce swojego umysłu, w którym zamykał liczne nieprzyjemne wspomnienia, i zajął się parzeniem kawy. Jak by to było wstawać o świcie, schodzić do kuchni i przygotowywać ten aromatyczny napar dla kogoś, kto naprawdę się liczy, dla kogoś, kto śpi w twoim łóżku, czekając, aż obudzi go pieszczota czy pocałunek? Jak by to było stanąć na dworze z filiżanką parującej kawy w ręku i patrzeć, jak budzi się dzień? Pokręcił głową. Nie ma sensu posypywać solą emocjonalnych ran, myśleć o rzeczach, które i tak nie mogą się ziścić. Mieszkał w Gnieździe Rozpusty, krajobrazie składającym się z kilku brukowanych przecznic, przy których stały przeludnione domy – kiedyś zapewne była to podejrzana dzielnica jakiegoś większego miasta, zwykła ciemna plama w dziennym krajobrazie. Jednak któregoś dnia krajobrazczyni zmieniła świat i stworzyła z tych ulic osobny krajobraz. Wówczas zmieniła się też atmosfera tego miejsca, a tawerny, szulernie i burdele stały się częścią karnawału zmysłów. Gniazdo było jednak czymś więcej niż miejscem, gdzie można otwarcie rozkoszować się rozpustą, czymś więcej niż schronieniem dla ludzi, którzy nie pasowali do dziennych krajobrazów, i demonów, takich jak inkubowie i sukuby. Stanowiło centrum całej grupy mrocznych krajobrazów, uważanych przez rozmaite rasy demonów za własne. To w takich miejscach demony mogły robić zakupy i upijać się w tawernach, nie wzbudzając nienawiści i nie ryzykując wypędzenia za to, że nie są ludźmi. To było miejsce, którego korzenie tkwiły w mrocznych zakamarkach ludzkiego serca, miejsce, gdzie nigdy nie wschodzi słońce. Kiedy Sebastian trafił do Gniazda Rozpusty, był rozgoryczonym piętnastolatkiem. Dwa lata wcześniej uciekł spod władzy ojca i zniknął wśród krajobrazów, usiłując jakoś przeżyć. Jednak mroczne krajobrazy ludzi okazały się zbyt koszmarne i przerażające nawet dla chłopca, w którym od początku demoniczna natura brała górę nad ludzkim dziedzictwem. Z kolei mieszkańcy dziennych krajobrazów nie chcieli, żeby coś takiego mieszkało wśród nich. Wypędzano go więc z kolejnych wiosek, gdy tylko ludzie uświadamiali sobie, że jest inkubem – a głodu seksualnych emocji nigdy nie udawało się długo ukrywać. Kiedy natrafił na Gniazdo Rozpusty i wyczuł jego mroczną, zmysłową atmosferę, oddał się jej całym sercem. Czuł, że wreszcie znalazł miejsce, gdzie fakt, że był inkubem, nie czynił z niego wyrzutka, miejsce, gdzie niekończąca się noc odpowiadała temu, kim i czym był – miejsce, do którego przynależał. Gniazdo było jego domem. Jednak teraz, kiedy skończył trzydzieści lat, ogarnęła go nagła tęsknota za czymś, czego nie potrafił określić, potrzeba tak silna i bolesna, że aż zakręciło mu się w głowie. Przytrzymał się blatu i zaczekał, aż to uczucie minie. Zawsze mijało. Jestem zmęczony… pomyślał. Tęsknota nigdy wcześniej nie zawładnęła nim w taki sposób. Zły, że nie potrafi zadowolić się tym, co ma, złapał kubek, stojący na drewnianej podstawce – i naczynie omal nie wypadło mu z rąk, gdy do frontowych drzwi jego domu ktoś zapukał. Sebastian zastygł w

bezruchu. Kto to mógł być? Nigdy nikogo tu nie przyprowadzał, nigdy tu nikogo nie zapraszał. Tylko dwie osoby ignorowały tę jego potrzebę prywatności: Glorianna i Lee, jego ludzcy kuzyni. Jednak ani Glorianna, ani Lee nie pukaliby z takim wahaniem. Mógł zignorować pukanie. Tak właśnie zrobi. Zignoruje je, a ten ktoś po drugiej stronie drzwi zaraz sobie pójdzie. Jednak tak się nie stało. Mało tego – po chwili drzwi uchyliły się odrobinę. Serce Sebastiana zaczęło tłuc się gwałtownie o żebra. Bezszelestnie odstawił kubek na blat, po czym równie cicho wyciągnął z drewnianego bloku największy nóż. Może nie wygra, ale nie zamierza poddać się bez walki. – Sebastianie? – zawołał ktoś. – Sebastianie, jesteś tu? Poznał głos, ale nadal się wahał. Zaklął cicho i odłożył nóż na miejsce. Zaufanie było jedną z bardzo niewielu rzeczy, których w Gnieździe nie dało się kupić. Sebastian podszedł do przejścia, które oddzielało kuchnię od bawialni, zajrzał do pokoju i spojrzał na swojego gościa. Stojący w progu inkub niemal podskakiwał ze zdenerwowania. Jego oczy, wędrujące chaotycznie po prostych meblach i wiszących na ścianach oprawionych rysunkach, błyszczały z ciekawości. – Czego chcesz, Kpiarzu? – spytał Sebastian. Jeśli nawet Kpiarz dostrzegł niechęć w jego głosie, zignorował ją. Wszedł do bawialni, zamknął za sobą drzwi wejściowe i dopiero wtedy ruszył w stronę Sebastiana. Szedł charakterystycznym zadziornym krokiem, kontrastującym z jego chłopięcą urodą. Kobiety nabierały się na niewinny wygląd Kpiarza – i był to ich wielki błąd. Kiedyś razem z Sebastianem grasowali po ulicach Gniazda Rozpusty – jasnowłosy, błękitnooki Kpiarz sprawiał wrażenie chłopca, który ma ochotę na niegrzeczną zabawę, natomiast Sebastian roztaczał wokół siebie niebezpieczną aurę, błyskając zielonymi oczami spod czarnej grzywy włosów. Razem bawili się w uwodzenie i oferowali seks kobietom, które przechodziły do Gniazda Rozpusty z dziennych krajobrazów. Często używali też mocy właściwej inkubom, by połączyć się z innym umysłem w półmroku snów i karmić się emocjami, które wywoływali, odgrywając role wyśnionych kochanków. Nieszczęśliwe żony, nierozsądne dziewczęta, które chciały przeżyć romans z tajemniczym wielbicielem, samotne kobiety, stęsknione za ciepłem kochanka, nawet jeśli przychodził do nich tylko w snach – wszystkie one były łatwymi zdobyczami dla inkubów. Przez pięć lat wynajmowali wspólnie dwa pokoje w drogim burdelu i polowali w Gnieździe. Potem, kiedy Sebastian skończył dwadzieścia lat, zaczął odczuwać potrzebę czegoś więcej niż tylko seksualnych gierek oferowanych przez Gniazdo. Coraz częściej unikał kolorowych świateł i podejrzanych przybytków, aż pewnego razu natrafił na dróżkę, która rozpoczynała się kilka kroków od końca głównej ulicy Gniazda – patrzył na tę dróżkę i miał absolutną pewność, że nie było jej wcześniej w tym miejscu. I choć nie miał pojęcia, czy idzie na krótki spacer, czy też na zawsze opuszcza jedyne miejsce, gdzie czuł się naprawdę u siebie, ruszył nią. Tak właśnie znalazł ten piętrowy dom. Wydawał się nie na miejscu w takim krajobrazie jak Gniazdo Rozpusty, ale gdyby do niego nie przynależał, nie byłoby go tutaj. Takimi właśnie prawami rządziła się Efemera. Tego dnia, gdy znalazł to miejsce, nieśmiało wszedł do domu, pełen obaw, że przyłapie go właściciel. Jednak budynek okazał się niezamieszkały. Połowa pokoi była pusta, ale w pozostałych pomieszczeniach zostało dość mebli, by dało się urządzić wygodną sypialnię, bawialnię i kuchnię. Sebastian znalazł pościel i ręczniki, a nawet produkty potrzebne do przygotowania prostego posiłku. Wędrował po pokojach dobrą godzinę, czując, że coś w nim się uspokaja, jakby po raz pierwszy od miesięcy mógł odetchnąć pełną piersią. Kiedy w kredensie w kuchni znalazł środki czyszczące, zakasał rękawy i odkurzał, zamiatał, szorował i polerował tak długo, aż dom błyszczał czystością, a wszystkie meble stały na właściwych miejscach. Potem wrócił do Gniazda Rozpusty, zabrał większość swoich rzeczy z wynajmowanego w burdelu pokoju i przeprowadził się tutaj. Tydzień później, kiedy wrócił z grasowania po ulicach Gniazda, odkrył, że ktoś zasadził księżycowy kwiat przy tylnym wejściu. Wtedy dotarło do niego, że ten dom czekał, aż go znajdzie, aż będzie go chciał. Ona wiedziała,

kiedy coś zmieniło się w nim na tyle, że zaczął pasować do tego miejsca – księżycowy kwiat był jej sposobem na powiedzenie: „Witaj w domu". Na Efemerze rzadko udawało się zachować sekret serca. A przed Glorianną Belladonną nie dało się ukryć niczego. Sebastian mieszkał w tym domu przez ostatnie dziesięć lat. Był częścią Gniazda Rozpusty, a równocześnie nią nie był… – Nie widziałem cię wczoraj – powiedział Kpiarz, ściągając myśli Sebastiana z powrotem na ziemię. – Pomyślałem więc, że może wpadnę… i zobaczę… Wczoraj Sebastian poświęcił się rysowaniu – a potem spalił wszystkie rysunki, kiedy zorientował się, że podświadomie usiłuje odtworzyć wspomnienia z Aurory, wioski ciotki Nadii. Pomieszkiwał u niej często jako dziecko. Jego ojciec Koltak w końcu jednak zawsze się zjawiał i zabierał go z powrotem do miasta. Tam oddawał syna na przechowanie jakiejś kobiecie z biednej dzielnicy – płacił jej, żeby tolerowała obecność chłopca, żywiła go i zapewniała mu miejsce do spania. Sebastian przeważnie żył wtedy na ulicy, z innymi porzuconymi dziećmi. Raz po raz wracała świadomość, jak puste i nieszczęśliwe jest jego życie. A potem znów zjawiała się ciotka Nadia i zabierała go do siebie. Aż w końcu, gdy ojciec po raz kolejny przyjechał, by zabrać Sebastiana do znienawidzonego miasta, ten uciekł, przerywając odwieczną walkę Koltaka i Nadii. – Byłem zajęty – powiedział, otrząsając się z ponurych wspomnień. Kpiarz uśmiechnął się przewrotnie. – Nadal pocieszasz starzejące się stare panny i samotne wdowy? Musisz poszukać sobie kogoś bardziej… żywego. Kogoś, kto się jeszcze rusza. Wątpię, żeby któraś z tych twoich zdobyczy okazała się atrakcyjna, gdybyś chciał zapewnić jej cielesną przejażdżkę zamiast romantycznej kołysanki. – Kpiarz powęszył w powietrzu i otworzył szeroko oczy. – Czuję kawę? Sebastian westchnął. Zmełł dość ziaren na dwa kubki. Wyglądało na to, że będzie musiał się podzielić. – Chodź – rzucił. Kiedy podszedł do kuchennego blatu, Kpiarz zaczął zaglądać mu przez ramię. Gdy zobaczył torbę pełną ziaren, młynek i dzbanek, zagwizdał z podziwu. – Widzę, że zapewnianie słodkich snów i gorących nocy starym pannom i wdowom jest bardziej dochodowe, niż sądziłem. – Urwał. – Ale przecież zwykle nie kupujesz na czarnym rynku, prawda? Sebastian wziął drugi kubek i nalał do niego kawy. – Nie kupiłem tego na czarnym rynku. To prezent od kuzynostwa. – Kiedy podawał kubek Kpiarzowi, dostrzegł cień strachu w błękitnych oczach mężczyzny i lekkie drżenie jego rąk. Pruderyjni zarozumialcy z innych krajobrazów nazywali inkubów i sukuby złymi demonami, choć wielu z tych świętoszków marzyło o seksie, jakiego można było zaznać jedynie z nimi. Takie usługi dostarczały mieszkańcom Gniazda środków na godziwe życie. Jednak po świecie chodziły dużo bardziej niebezpieczne demony, a inkubowie i sukuby mogły paść ich ofiarą równie łatwo jak ludzie. Sebastian potrzebował kilku lat, żeby zrozumieć, iż niebezpieczne stworzenia, które przybywały do Gniazda, obawiały się go nie dlatego, że był groźnym demonem, ale ze względu na jego ludzkie powiązania. Nie bali się Lee, który był mostowym o rzadkiej umiejętności nakładania jednego krajobrazu na drugi, ale jeśli chodzi o Gloriannę, to… Żaden demon nie chciał wzbudzić jej złości – Glorianna Belladonna była bowiem krajobrazczynią, która stworzyła Gniazdo Rozpusty. Napełniwszy własny kubek, Sebastian oparł się o blat i upił łyk kawy. Milczał. Po kilku minutach Kpiarz nie wytrzymał. – Ładnie tu. – Popatrzył na mały stolik pod ścianą, przy którym Sebastian jadał posiłki, potem na większy stół w jadalni. – Wygląda… miło. Wygląda jak u ludzi, pomyślał Sebastian. Poczuł się tak, jakby przyłapano go na czymś sprośnym. Publicznie i w ludzkim krajobrazie – w Gnieździe sprośności były na porządku dziennym. Krępowało go, że ktoś widzi, jak bardzo usiłuje podkreślić swoje człowieczeństwo, o ile w ogóle jakieś w nim istniało. Przywoływało to dawną gorycz. Nadia nie była jego krewną, tylko powinowatą. Poślubiła brata jego ojca i tak naprawdę nie

miała powodu walczyć z Koltakiem o dobro chłopca, który w połowie był demonem. Niemniej walczyła – i wygrywała na tyle często, by w dzieciństwie Sebastiana zdarzały się chwile, kiedy czuł się kochany i akceptowany. Wszelkie dobro, jakiego doświadczył w ludzkich krajobrazach, było jej zasługą. Dlatego tak bardzo go tutaj ciągnęło. Dlatego było tu jak w ludzkim domu, a nie jak w siedlisku inkuba. Na potrzeby uwodzenia miał pokój w burdelu, natomiast to miejsce przypominało mu, jak się czuł, kiedy mieszkał z Nadią, Glorianną i Lee. Kiedy miał jeszcze jakieś związki ze Światłem. Wiedział, że jeśli inkubowie i sukuby odkryją, że mieszka jak człowiek, kpinom nie będzie końca. Znów stanie się społecznym wyrzutkiem. Dopił kawę, spłukując z gardła gorycz. – Po co przyszedłeś, Kpiarzu? – spytał niecierpliwie. Kpiarz też dokończył pić kawę i już miał odstawić kubek na blat, gdy zawahał się. Przeszedł przez kuchnię i ostrożnie wstawił naczynie do zlewu, jakby przywiązywał ogromną wagę do utrzymania porządku. Kiedy odwrócił się do Sebastiana, na jego twarzy malowała się troska. – Znaleźliśmy kolejną – powiedział. Prądy mocy tańczą na Efemerze – na tym żyjącym, wiecznie zmieniającym się świecie. Niektóre z nich są Światłem, a inne Mrokiem. To dwie połówki całości. Nic nie jest jednym, nie będąc w pewnym stopniu drugim. Żadne naczynie nie jest w stanie równać się z ludzkim sercem, jeśli chodzi o skupianie Światła i Mroku. Jak mamy powiedzieć ludziom, którzy jeszcze nie doszli do siebie po koszmarach uwolnionych przez Zjadacza Świata, że nie można zniszczyć do końca tej rzeczy, której się boją, ponieważ wyłania się z najmroczniejszych pragnień ich własnych serc? Jak mamy im powiedzieć, że to oni sami zasiali ziarna wojny, która rozbiła Efemerę? Jak mamy im powiedzieć, że to ich własna rozpacz zmieniła żyzne ziemie w pustynie? Jak mamy im powiedzieć, że mimo naszych interwencji i przewodnictwa związek między Efemerą a ludzkim sercem jest nierozerwalny, a świat wokół nich jest niczym więcej i niczym mniej niż odbiciem ich samych? Nie możemy im tego powiedzieć – ponieważ ludzkie serce, pomimo niebezpieczeństw, jakie się w nim kryją, jest naszą jedyną nadzieją na odbudowanie Efemery. Nie możemy też pozwolić, by ludzie całkowicie wyparli się roli, jaką odgrywają w ciągłym kształtowaniu tego świata. Tak więc będziemy powtarzać im to ostrzeżenie: Niech twoje serce podróżuje bez bagażu. Ponieważ to, co ze sobą przyniesiesz, stanie się częścią krajobrazu. – Zaginione Archiwa ROZDZIAŁ 2 Trzy tygodnie wcześniej Lukena z trudem zebrała postrzępione nici swojej cierpliwości, odsunęła krzesło od stołu w pracowni i usiadła obok ponurej dziewczyny. Za pierwszym razem, kiedy odbywały tę rozmowę, była miła i pełna zrozumienia. Tak jak za drugim. I za trzecim. Ale ta dziewczyna po prostu nie chciała zaakceptować prawdy. – Nie zamierzacie promować mnie na krajobrazczynię pierwszego stopnia, prawda? – spytała, a na ton tego pytania przypadała jedna część rozpaczy i dwie części wrogości. Lukena westchnęła. – Nie, Nigello, nie zrobimy tego. Nauczycielki bardzo dokładnie rozważyły twój przypadek, ale doszłyśmy do wniosku, że jak dotąd nie zdobyłaś niezbędnych umiejętności. Póki nie spełnisz wszystkich wymagań, nie otrzymasz godła krajobrazczyni. Nigella z całej siły przycisnęła pięści do blatu stołu. – Uczę się od czterech lat. W ciągu pięciu lat trzeba uzyskać co najmniej drugi stopień, żeby

móc pozostać w szkole i kontynuować naukę. Jak mam uzyskać dwa stopnie w ciągu roku, skoro nie chcecie mnie wypromować nawet na pierwszy? Nie uzyskasz ich, pomyślała Lukena. I jest to prawdziwe błogosławieństwo dla nas wszystkich. – Jak brzmi Błogosławieństwo Serca? – zapytała głośno. Oczy dziewczyny pociemniały z gniewu. – Czy to kolejny test, nauczycielko? Nie widzę powodu, by odpowiadać na pytania, na które odpowiedź zna każde dziecko. O Opiekunowie i Przewodnicy, jak mam jej to wyjaśnić, żeby wreszcie zrozumiała? – A zatem i tobie nie powinna sprawić trudności – powiedziała spokojnie Lukena i powtórzyła: – Błogosławieństwo Serca. Nigella parsknęła. – Podróżuj bez bagażu. Lukena kiwnęła głową. – Podróżuj bez bagażu. Ponieważ cokolwiek ze sobą przyniesiesz, stanie się częścią krajobrazu. Dotyczy to wszystkiego, co żyje na tym świecie, a szczególnie krajobrazczyń, ponieważ jesteśmy sitem, przez które Efemera objawia to, co odbija się we wszystkich sercach. Rezonans naszych serc stanowi koryto, w którym płyną prądy Światła i Mroku, chroniące ludzi przed chaosem ich własnych uczuć, ale umożliwiające urzeczywistnienie prawdziwych pragnień serca. My jesteśmy tym korytem, Nigello. Inni ludzie i sama Efemera są zależni od tego, czy znajdziemy równowagę pomiędzy jasnymi i ciemnymi aspektami samych siebie, żeby filtrować prądy Światła i Mroku, które są cudowną i straszliwą mocą naszego świata. – Ja to wszystko wiem – warknęła poirytowana dziewczyna. – Tutaj wiesz. – Lukena popukała się palcem w skroń. Potem powtórzyła ten sam gest na piersi. – Ale nie tutaj. Niesiesz ze sobą zbyt wiele bagażu, Nigello. Przychodzisz na lekcje, ale czynisz tylko symboliczne próby stosowania ich mądrości w praktyce. Jesteś zła i zazdrosna, kiedy inne uczennice spełniają wymagania i osiągają kolejne stopnie, ale sama nie chcesz pracować tak jak one, by osiągnąć ten cel. A mimo to spodziewasz się, że damy ci władzę nad naszym światem. Otóż nie. Nie możemy tego zrobić. Otwórz oczy, Nigello. Przyjrzyj się temu, co objawiłaś w swoim ogrodzie. Póki to się nie zmieni, póki ty się nie zmienisz, nie możemy pozwolić, byś przejęła władzę nad miejscami, w których będą musieli żyć ludzie. Dąs na twarzy dziewczyny zmienił się w brzydką przebiegłość. – Znam prawdziwą przyczynę, dla której nie chcecie mnie promować. – Lukena westchnęła. Zastanawiała się, dlaczego ta „prawdziwa" przyczyna nigdy nie ma nic wspólnego z rzeczywistymi umiejętnościami uczennicy. – Boicie się mnie – stwierdziła Nigella. – Wiecie, że jestem od was lepsza. Lepsza niż wy wszystkie razem wzięte. Jestem jak Belladonna. Nie możecie znieść myśli o kolejnej krajobrazczyni, która potrafi robić rzeczy, o których wy nie możecie nawet marzyć. – Lukena nie zdołała ukryć dreszczu strachu. Milczała. Nauczycielki nigdy nie angażowały się w dyskusje, gdy uczennica wymieniała to imię. Kiedy cisza krępująco się przedłużała, Nigella zaśmiała się paskudnie, po czym wstała, dodając: – Lepiej o tym pamiętajcie, kiedy następnym razem będziecie oceniać moją pracę. Nauczycielka zaczekała, aż uczennica wyjdzie. – Będziemy o tym pamiętać. Och, na pewno będziemy o tym pamiętać – powiedziała do siebie. Wstała, wspierając się o blat biurka. Nogi jej drżały. Nie miała jeszcze czterdziestu lat, ale w tej chwili czuła się strasznie stara. – Wiem, że te oceny są konieczne – odezwał się od progu męski głos – ale chyba wymagają więcej od nauczycielek niż od uczennic. Lukenę zapiekły oczy, kiedy spojrzała na stojącego w drzwiach mocno zbudowanego mężczyznę. – Gregor. Podszedł do niej szybko. Jego ciepła, silna dłoń spoczęła na jej ramieniu. Z wdzięcznością zwróciła się ku tej sile, ku temu ciepłu. Objęła go mocno, gdy wziął ją w ramiona. – Trudny dzień? – spytał, przytulając policzek do jej włosów. – Nie najgorszy… póki nie zjawiła się ta ostatnia dziewczyna.

– Co zrobiła? – Wymówiła to imię. Gregor spiął się. – Belladonna. Lukena kiwnęła głową. – Załamałam się, Gregorze. Okazałam swój strach. – I miałaś ku temu powód, jeśli było to coś więcej niż romantyczne bajdurzenie uczennicy o zbiegłej krajobrazczyni. – Była to raczej kolejna próba zmanipulowania nauczycielki do przyznania stopnia, na jaki uczennica zupełnie nie zasłużyła. – Lukena cofnęła głowę na tyle, by móc zajrzeć w twarz przełożonemu nauczycieli mostowych, a prywatnie swojemu kochankowi. – A jak tobie minął dzień? – Lepiej niż tobie. Uczenie młodych mężczyzn, którzy posiadają dar tworzenia połączeń między krajobrazami, nie jest aż tak wyczerpujące jak uczenie młodych kobiet, które będą te krajobrazy kontrolować. – W jego ciemnych oczach widać było troskę. – Może przejdziesz na dzień czy dwa do Sanktuarium? – zaproponował. – Może tak zrobię. Chociaż mam wrażenie, że powinnam tu teraz być, na wypadek gdyby inne nauczycielki… – Nie mogła skończyć, nie była w stanie tego powiedzieć. – Na wypadek gdyby inne nauczycielki uznały, że ta dziewczyna jest zbyt niebezpieczna i należy ją zamurować w jej ogrodzie – dopowiedział Gregor. Kiedy Lukena kiwnęła głową, spytał: – A jest na tyle niebezpieczna? Naprawdę może być kolejną Belladonną? Lukena pomyślała przez chwilę, a potem pokręciła głową. – Ma w sobie dość gniewu i… brudu… by rezonować z mrocznymi krajobrazami, ale nigdy nie będzie taka jak Belladonna. Nie ma jej mocy – ani jej serca. Nigella szła szybko szerokimi ścieżkami z kamiennych płyt, popatrując wilkiem na mijające ją uczennice. Zmierzała do swojego otoczonego murem ogrodu. Powinna była od razu się domyślić, gdy tylko zobaczyła, jak daleko od budynków szkoły znajduje się jej przeznaczony do ćwiczeń ogród. Nauczycielki od początku były nastawione przeciwko niej. Inne uczennice miały ogrody nie dalej niż pięć minut spacerem z klasy. Rzecz jasna niewielu przydzielono przestrzeń wśród otoczonych murami ogrodów nauczycielek, ale było kilka takich uczennic. Ona, Nigella, powinna być jedną z nich. – Zimne suki o zgniłych sercach – mruknęła pod nosem. Gwałtownie skręciła na ścieżkę, która prowadziła z powrotem do szkoły, ścieżkę, która zawsze wydawała się zakurzona, jakby rzadko ktoś nią chodził. Uczennicom nie wolno było iść nią do końca, chyba że towarzyszyła im nauczycielka. Właśnie to intrygowało Nigellę na tyle, by kilka razy w roku ryzykować zakradnięcie się tutaj. Ścieżka kończyła się przejściem w wysokim murze, które wieńczył łuk. Za murem znajdował się kolejny ogród otoczony jeszcze jednym murem, zamknięty bramą z kutego żelaza. Między murami rosły jedynie wielkie, rozdęte grzyby i pełne cierni drzewa, które rodziły owoce koloru zakażonej rany. Uczennice szeptały między sobą, że Mroczni Przewodnicy zakradali się do szkoły podczas zaćmienia księżyca, zbierali te grzyby i owoce i gotowali je wraz z sercami ludzi, których zwabili do mrocznych krajobrazów. Nigelli podobała się ta historia. Spędziła wiele nocy na wyobrażaniu sobie, że któryś z Mrocznych Przewodników przybył do szkoły i porwał wszystkie te oschłe suki, które udawały, że chcą ją nauczyć, jak używać mocy, ale tak naprawdę robiły wszystko, by jej to uniemożliwić. Bardzo chętnie popatrzyłaby, jak ktoś taki jak Lukena staje przed Mrocznym Przewodnikiem. Suka posikałaby się pewnie ze strachu, gdyby miała do czynienia z czymś naprawdę mrocznym. Ale ona, Nigella, wcale by się nie bała. Nie masz się czego obawiać ze strony Mroku, szeptało coś w niej. W Mroku jest moc, która czeka tylko, aż ją przyjmiesz. Może to był drugi powód, dla którego tak często zdarzało jej się stawać w przejściu w murze i

patrzeć na miejsce, na wzmiankę o którym bladły twarze wszystkich nauczycielek. Późno w nocy starsze uczennice opowiadały sobie szeptem historie o tym ogrodzie. Mówiły, że uwięzione są w nim zakazane krajobrazy – tak okropne, że oderwano je od świata, by chronić ludzi przed istotami, które w nich żyły. Kiedy jednak Nigella tu stawała, za bramą widziała tylko niski kamienny murek wzniesiony na pozbawionej roślin, ubitej ziemi. Co w tym było przerażającego? Owszem, wyczuwała mroczny rezonans tego ogrodu, ale skoro było tam coś naprawdę złego, dlaczego robiono z tego taką tajemnicę, zamiast powiedzieć uczennicom wprost, o co chodzi? Jednak nauczycielki zawsze ze wszystkiego robiły tajemnicę. Szkoła była świetna w ukrywaniu przed wszystkimi rzeczy, z których mogliby zrobić użytek. Nagle poczuła przepełniający ją bezgraniczny gniew. Rozejrzała się wkoło i zauważyła kamień wielkości pięści. Podniosła go, zamachnęła się i z całej siły cisnęła w kłódkę wiszącą na bramie. Nie spodziewała się, że coś się stanie. Po prostu chciała dać upust swojej złości na to, że znów nie została promowana. Ale żelazo, naruszone zębem czasu, rozsypało się pod wpływem uderzenia. Brama i sekrety, jakie kryły się w wewnętrznym ogrodzie, stanęły przed Nigellą otworem. Oblizując wyschnięte wargi, przeszła na drugą stronę muru. W zewnętrznym ogrodzie unosił się lekki zapach zepsutego mięsa, ale to mogła być wina grzybów albo owoców pokrywających ziemię wokół ciernistych drzew. Przeszła przez zewnętrzny ogród, chwyciła dwa pręty bramy i pociągnęła z całych sił. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały w proteście, ale brama uchyliła się na tyle, żeby dziewczyna mogła wślizgnąć się do środka. Czekała jeszcze chwilę, nadal trzymając pręty, pewna, że zaraz ktoś przybiegnie sprawdzić, co spowodowało hałas. Jednak ciężkie i nieruchome powietrze tłumiło wszelkie dźwięki. Policzyła do stu, gotowa uciec, by nie dać się przyłapać w zakazanym miejscu. Kiedy nikt się nie zjawił, odprężyła się na tyle, by przyjrzeć się nagiej ziemi po drugiej stronie bramy. Mówią, że nawet Belladonna bała się tego miejsca na tyle, że nie zbliżała się tutaj. Ale ja się nie boję. Zobaczę, co kryje się za tymi ścianami, pomyślała. Cofnęła się do najbliższego kolczastego drzewa. Wokoło leżało pełno gałęzi, ale żadna nie była wystarczająco poręczna, więc chodziła między drzewami tak długo, aż znalazła taką, którą można było coś szturchnąć z odległości. Musiała zachować ostrożność. Podniecona, pobiegła z powrotem do bramy, wślizgnęła się do środka i podeszła do niskiego kamiennego muru. To był tylko stary murek, wysoki do pasa, o długości nie większej niż dwóch leżących ludzi. Wszystkie szczeliny między kamieniami wypełniała zaprawa – ktoś wymurował go bardzo starannie. Nigella rozejrzała się. W wewnętrznym ogrodzie nie było nic poza tym murem. W ogóle nic tu nie było. A zatem tą strzeżoną rzeczą jest właśnie ten mur. Ale po co strzec czegoś takiego? Może to punkt dostępowy do jakiegoś krajobrazu, który chciały ukryć nauczycielki? Krajobrazu będącego źródłem tego mrocznego rezonansu, który przenikał otoczony murem ogród? Nigella przeszła się wzdłuż muru, oglądając go uważnie. Stare kamienie, stara, obsypująca się zaprawa. Szturchała ścianę gałęzią tu i tam, ale nic się nie działo. Ekscytacja z odkrycia tajemnicy zakazanego ogrodu przygasła. Kiedy szturchnięcie cieńszym końcem gałęzi obluzowało kawałek zaprawy, Nigella była już przekonana, że stary mur nie może być punktem dostępowym do żadnego interesującego krajobrazu. Między kamieniami pojawiła się dziura, której średnicę mogła wytyczyć kciukiem i palcem wskazującym. Dostatecznie duża, by spojrzeć przez nią, jeśli zdoła przebić ją na wylot. Nigella zaczęła raz za razem wtykać gałąź w otwór, wydłubując zaprawę. Wreszcie, kiedy już poczuła w rękach ból, gałąź przeszła na drugą stronę. Wtedy dziewczyna wyrzuciła ją, uklękła i zajrzała przez otwór.Zobaczyła wąski pas rdzawego piachu, a dalej ciemną, stojącą wodę. Nigella przysiadła na piętach. I to wszystko? Piasek i woda? To był ten przerażający, zakazany krajobraz, na wspomnienie którego wzdrygała się każda nauczycielka? Zdegustowana, wstała i otrzepała spodnie. Skarciła się w myślach. Powinna była wiedzieć, że to zwykły podstęp. Nauczycielki używały go, żeby móc ukarać każdą uczennicę, której krajobrazy nie są odpowiednio polukrowane. Prześlizgnęła się z powrotem przez bramę i ruszyła w stronę łukowatego przejścia. Nagle

zatrzymała się i spojrzała na słońce. Za późno, żeby iść do swojego ogrodu. Jeśli nie zjawi się punktualnie na wieczornym posiłku, zarobi kolejny punkt karny. Postara się więc nie spóźnić i będzie miła dla wszystkich nauczycielek – choćby miało ją to zabić. Wolałaby oczywiście, żeby ten wysiłek zabił je. Zwabione rezonansem mrocznego serca, uniosło się ku powierzchni, ledwie wzburzając ciemną, głęboką wodę. Na powierzchni było pusto, więc wyciągnęło mackę i delikatnie dotknęło miejsca, gdzie piasek spotykał się z wodą – granicy pomiędzy dwoma swoimi krajobrazami. Drżenie piasku ostrzegało, że znajduje się blisko znienawidzonych kamieni, które od tak dawna tworzyły klatkę, zamykając To w środku. A jednak… Macki wędrowały po piasku, błyskawicznie zmieniając kolor z ciemnoszarego niczym podwodne jaskinie na rdzawą barwę piasku. Były zupełnie niewidoczne, kiedy zdążały ku kamiennej ścianie. Nim pierwsza dotknęła kamienia, wiedziało, że coś się zmieniło. Powietrze było inne. Wyczuwało w nim ślad rezonansu mrocznego serca. Macki wydłużyły się i zmieniły w cienkie sznurki ciała, które prześlizgiwały się przez wąską szczelinę między kamieniami. Kawałek po kawałku bezkształtne cielsko sunęło po piasku. Gdy dopełzło do muru, wyciekło przez otwór, aż wreszcie końcówka ostatniej macki zsunęła się po drugiej stronie ściany. Było wolne. Nie rozumiało mocy swojego wroga, nie miało pojęcia, że ono samo i krajobrazy, które ukształtowało, mogą zostać zamknięte. Jednak nie do końca. Nigdy do końca. Poza własnymi krajobrazami nie mogło sięgnąć fizycznego świata, ale zawsze było w stanie szeptać do prawdziwie mrocznych serc, wysyłać swój rezonans w półmrok jawy snu. A Mroczni, którzy dawno temu powołali To do życia, wysyłali ludzi do mrocznych krajobrazów na tyle często, by miało rozrywkę – i by wykarmić istoty, które stworzyło. Teraz jednak uwolniło się od magii drzemiącej w kamiennym murze. Teraz mogło znów połączyć swoje krajobrazy ze światem. Teraz mogło odszukać Mrocznych, którzy pomogą mu zmienić świat. Teraz… Rezonujące na ziemi kroki. Macki skróciły się, zmieniając w osiem nóg. Po chwili reszta ciała dopasowała do nich swój kształt. Wspięło się na mur wewnętrznego ogrodu, po czym ruszyło biegiem do przejścia zwieńczonego łukiem, ocierając brzuchem o wzdęte kapelusze grzybów. Wspięło się na mur obok przejścia, by chwilę później zupełnie zlać się z kamieniami. Naśladowało nawet cienie rzucane przez kolczaste drzewa. Czekało, napawając się perspektywą łowów. Obejmując się mocno ramionami, Lukena patrzyła na zaryglowaną bramę. Za nią były drewniane drzwi, zasłaniające świat po drugiej stronie muru. – Belladonna – szepnęła. Błędu popełnionego ponad piętnaście lat temu nie dało się już naprawić. Były takie chwile, kiedy uważała, że mogła wtedy coś zrobić, że powinna była coś zrobić, żeby powstrzymać tamte wydarzenia. Miała dwadzieścia cztery lata i była świeżo upieczoną nauczycielką, kiedy piętnastoletnia Glorianna przybyła do szkoły krajobrazczyń. Mądra dziewczyna, pełna zapału do nauki. I taka utalentowana. Nie pojmowały jak bardzo, dopóki w połowie pierwszego roku nauki Lukena nie zaczęła uczyć swojej klasy, jak stworzyć punkt dostępowy do „domu". Ponieważ uczennice na tym etapie nauki miały, w najlepszym razie, szczątkową kontrolę nad swoją mocą, punkt dostępowy miał je po prostu łączyć z krajobrazem, który był ich domem. Tego oczekiwały od nich nauczycielki. Na tym polegała lekcja. Tymczasem Glorianna zrobiła coś, czego nie potrafiła żadna inna krajobrazczyni. W jakiś sposób przekształciła Efemerę, zmieniła ułożenie fragmentów świata i stworzyła zupełnie nowy krajobraz, miejsce zwane Gniazdem Rozpusty. Nauczycielki, które oceniały osiągnięcia uczennic, były przerażone, kiedy przeszły do Gniazda – a jeszcze bardziej, kiedy zobaczyły mieszkańców

tego krajobrazu. Gdy wróciły do otoczonego murem ogrodu, który był terenem ćwiczeń Glorianny, i poprosiły o wyjaśnienie, dziewczyna uśmiechnęła się tylko i powiedziała: „Demony także potrzebują domu". Nikt nie zapytał jej, dlaczego stworzyła miejsce dla demonów, które z pewnością przyciągać będzie również mroczniejsze strony ludzkiego serca. Nikt nie skontaktował się z jej rodziną, żeby o to wypytać – przynajmniej nie wtedy, kiedy miało to znaczenie. Zamiast zadać te pytania, przełożona nauczycielek obdarzyła Gloriannę fałszywym uśmiechem i zapowiedziała, że zostanie poddana trudniejszemu testowi. Miała spędzić następne dwa tygodnie w ogrodzie i zakotwiczyć swoje podstawowe krajobrazy – czyli te, które rezonowały z nią i były jej „osobistym światem". Glorianna dostała koszyk z jedzeniem, ubrania, książki, wodę i koce. Stała w ogrodzie i z uśmiechem patrzyła, jak przełożona nauczycielek zakłada na rygiel bramy ciężką kłódkę, żeby nikt nie mógł wejść do środka. Pomachała wesoło Lukenie, kiedy nauczycielki odchodziły. Ostatniego ranka Lukena wykradła klucz do kłódki i weszła do ogrodu Glorianny. To, czego ta dziewczyna dokonała w ciągu dwóch tygodni, zaparło jej dech w piersiach – zarówno z podziwu, jak i z przerażenia. Gniazdo Rozpusty nie powstało przypadkiem. Dziewczyna naprawdę miała moc zmieniania świata i należało ją szkolić bardzo ostrożnie. Lukena pobiegła wtedy do przełożonej nauczycielek i jąkając się, usiłowała wyjaśnić, o co jej chodzi. Jednak przełożona kazała jej milczeć, powiedziała, że decyzję już podjęto – czarownicy przybyli, by zapieczętować bramę. Glorianna i jej nienaturalna moc miały pozostać na zawsze ukryte za murem – dla bezpieczeństwa innych krajobrazów. Kiedy Lukena wróciła do ogrodu Glorianny, czarownicy zrobili już swoje, na bramie zawisła ich pieczęć. Ogród został na zawsze zamknięty, zarówno dla tych, którzy chcieli do niego wejść, jak i dla tych, którzy chcieliby się z niego wydostać. Całym światem Glorianny miało odtąd pozostać to, do czego objawienia potrafiła skłonić Efemerę. Jednak miesiąc później, kiedy Lukena spacerowała z kilkoma uczennicami, ujrzała stojącą przed zapieczętowaną bramą czarnowłosą dziewczynę. – Co tu robisz? – spytała. – Wiesz, że uczennicom nie wolno… – Słowa zamarły na jej ustach, kiedy dziewczyna odwróciła się i spojrzała na nią. – Więc to dlatego nikt nie przyszedł obejrzeć mojej pracy – stwierdziła Glorianna. – Być może – odparła ostrożnie Lukena, patrząc, jak jej uczennice niepewnie przestępują z nogi na nogę. – Ale skoro znalazłaś drogę powrotną… Glorianna pokręciła głową. – Nie. Niczego już od was nie chcę. Postanowiłyście mnie zamurować. Teraz to ja odetnę się od was. – To nie była moja decyzja! Dziewczyna uśmiechnęła się smutno. – Być może – powiedziała. – Do widzenia, Lukeno. Podróżuj bez bagażu. Kiedy odchodziła, jedna z uczennic zapytała ją: – Kim jesteś? Glorianna zatrzymała się i powiedziała: – Jestem Belladonna. A potem odeszła. Nigdy więcej nie widziano jej w szkole. Lukena otarła łzy i ruszyła przed siebie bez celu. Potrzebowała ruchu. Nie mogła nic zrobić – ani teraz, ani wtedy. Zdarzało się jednak, że błąd, który wówczas popełniono, nadal ją dręczył. Miała wrażenie, że ta rana sięga głęboko, aż do kości. W miarę jak krajobrazczynie uczyły się używać mocy, która chroniła ludzi i świat przed objawianiem pragnień wszystkich serc, przyznawano im kolejne stopnie, od jednego do siedmiu. No i była jeszcze Glorianna Belladonna. Gdyby tylko… Nagłe przerażenie kazało jej się zatrzymać. Rozejrzała się wokół. Co właściwie zwabiło ją na tę ścieżkę? Dlaczego doświadczała tego braku równowagi? Mroczny rezonans, zwykle stłumiony

obecnością licznych krajobrazczyń, zdawał się wysączać z zakazanego ogrodu. Przesiąkł ziemię, rozlewał się, jakby chciał skazić resztę szkoły. Był teraz tak silny. Tak okropnie silny. Oczywiście to niemożliwe. Nie do pomyślenia. Na pewno reaguje przesadnie na coś, co zawsze tu wyczuwała. To zapewne skutek trudnej rozmowy z Nigellą i rozmyślań o Gloriannie. Niemniej ruszyła dalej tą rzadko uczęszczaną ścieżką. Kiedy dotarła do przejścia w murze i zobaczyła otwartą bramę z kutego żelaza, zamarła na chwilę. Potem odwróciła się, gotowa biec do szkoły i ostrzec wszystkich, że to, co było nie do pomyślenia, właśnie się ziściło. Ale czy istotnie? – pytało coś w jej wnętrzu. Ta myśl to był tylko szept. Uspokajający, kojący, nęcący. Lukena zawahała się, odwróciła znowu, by jeszcze raz spojrzeć na bramę. Jeśli teraz pobiegnie do szkoły, co powie przełożonej nauczycielek? Że ktoś otworzył starą bramę? Wzbudzi to niepokój i w szkole krajobrazczyń, i w szkole mostowych, ale nic im tak naprawdę nie wyjaśni. Poza tym nie miała przecież pewności, że ktoś otworzył bramę celowo. Nie stać cię na popełnienie kolejnego błędu, szepnął ten sam głos. Lukena pokręciła głową. Nie, nie zamierzała popełnić kolejnego błędu. Przeszła przez lukę w murze. Od smrodu gnijącego mięsa omal nie zwymiotowała. Nigdy więcej błędów, szepnął głos. Zniszczą cię. Zobaczysz. Grzyby wybuchały jeden po drugim, kiedy Lukena deptała po nich, biegnąc ku bramie. Wystarczy jej jeden rzut oka, sprawdzi tylko, czy nic się nie zmieniło, a potem poinformuje o wszystkim przełożoną nauczycielek. Zatrudnią robotników, którzy zreperują bramę. Nie ma się czym przejmować. Nie ma się czego bać. Niewielka dziura w starym kamiennym murze odezwała się w niej pulsującym bólem jak zepsuty ząb. – Nie – szepnęła. – Tylko nie to. Z powrotem do bramy. Musi przebiec tę krótką odległość do przejścia w murze. Jej uwagę odwrócił jakiś ruch. Kiedy podniosła wzrok, potknęła się i… …biegła po niekończącej się połaci rdzawego piasku, pod niebem o sinym odcieniu. Serce waliło jej jak oszalałe, za wszelką cenę starała się przyspieszyć, ale stworzenia, które ją ścigały, były coraz bliżej. O Opiekunowie i Przewodnicy, jak się tu dostała? Przed chwilą biegła przecież do przejścia w murze, a kiedy się potknęła… Wciąż biegła, dysząc ciężko, wciągając w płuca powietrze, które było zbyt gorące, zbyt suche. Stopy mechanicznie uderzały w piasek. Podróżuj bez bagażu. Potrzebowała tylko kilku chwil, by uspokoić umysł, odnaleźć równowagę i przywrócić rezonans z punktem dostępowym w którymś z własnych krajobrazów. To pozwoli jej wrócić do swojego ogrodu w szkole. Wtedy będzie bezpieczna i pobiegnie ostrzec innych, że… Nagle znów się poślizgnęła, wybijając się z rytmu. Rozłożyła ramiona, by utrzymać równowagę, ale chwila opóźnienia okazała się kosztowna. W lewej łydce poczuła nagły ból, jakby coś ją ugryzło. Po chwili miała wrażenie, że po nodze spływa jej krew. Mięśnie lewej łydki odmówiły współpracy i na dobre straciła równowagę. Upadła na jedno kolano, wspierając się na rękach. W okamgnieniu poderwała się z powrotem, ale to wystarczyło, by dopadło ją następne stworzenie, rozcinając jej prawe udo. Znów biegła. Biegła i biegła, starając się ignorować ból, krew, niedołężność mięśni, które sztywniały i nie chciały słuchać szalonych poleceń mózgu. Nagle zauważyła coś kątem oka. Kopce. Skręciła ku nim, nie zastanawiając się, czym są ani dlaczego nie zauważyła ich wcześniej. Jeśli da radę wspiąć się na któryś z nich, może zdoła odgonić ścigające ją stworzenia na wystarczająco długi czas, by wrócić do swojego ogrodu. Kiedy jednak podbiegła bliżej, z trudem walcząc o każdy krok, ujrzała biegnące ku niej czarne segmentowane pancerzyki, wydostające się ze szczytów kopców. Próbowała znów skręcić, ale mięśnie lewej łydki zupełnie przestały funkcjonować. Zachwiała się i omal nie upadła. Krzycząc ze strachu i wściekłości, odwróciła się i chwyciła najbliższe stworzenie, podrywając je w górę obiema

rękami. Przez chwilę patrzyła na głowę, szczęki i nogi. Umysł podpowiedział jej właściwe słowo: mrówka. Ale to coś, co trzymała, miało długość jej ręki – od opuszek palców aż do łokcia. Wrzeszcząc, cisnęła nim w inne stworzenia, które już biegły w jej stronę. Spróbowała uciekać dalej, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Padła jak długa na piasek. Stworzenia dopadły ją. Krzyczała, kiedy wyrywały szczękami kawałki jej ciała, kiedy jej krew wsiąkała w piasek. Miotała się, próbowała zrzucić je z siebie, ale było ich tak wiele, że wkrótce masa połyskujących czarnych ciał zupełnie ją zakryła. Wreszcie przestała się ruszać. Krzyk umilkł. Kiedy robotnice ruszyły z powrotem do mrowiska, a zwiadowcy rozpoczęli kolejny patrol, po Lukenie zostały tylko obgryzione do czysta kości, skrawki ubrania i plama mokrego piasku. ROZDZIAŁ 3 Obecnie Lynnea skradała się ku studni życzeń, ściskając w dłoni pieniążek. O tej porze nikogo tu nie było, więc nikt nie doniesie mamuni, że wrzuciła monetę do studni. Mamunia zawsze powtarzała, że to zwykłe trwonienie pieniędzy. Poza tym byłaby bardzo zła, gdyby podejrzewała, że Lynnea życzy sobie czegoś więcej niż jedzenie, ubranie i miejsce do spania. A tylko na to, zdaniem mamuni, zasługiwała. Poza tym, gdyby mamunia odkryła, że poszła do studni życzeń, musiałaby wyjaśnić, skąd ma pieniążek. Nie wolno jej było mieć pieniędzy. Zresztą i tak nie udałoby się jej dłużej przechować monety, ponieważ mamunia kilka razy na tydzień przeszukiwała jej maleńki pusty pokoik. Tak na wszelki wypadek. Dlatego musiała tu przyjść dziś w nocy, musiała wymknąć się z domu na farmie, kiedy mamunia, tatunio i Ewan zasnęli. Jeśli chciało się wypowiedzieć życzenie nad studnią, trzeba było mieć pieniążek. Lynnea nie wiedziała, ile czasu minie, nim mamunia znowu stłucze słój z pieniędzmi za sprzedane jajka. Tym razem monety rozsypały się po całej podłodze w kuchni. Bystre oczy mamuni nie zauważyły jednego pieniążka koło stołowej nogi, ale Lynnea go widziała – i przekonała sama siebie, że promień słońca, który właśnie wtedy zawędrował do środka przez kuchenne okno, skrywając monetę w cieniu, był znakiem, że pieniążek jest jej przeznaczony. Dzięki niemu miała szansę wypowiedzieć swoje życzenie. – Życzę sobie… – wyszeptała, trzymając rękę nad studnią. Ale miała w głowie tyle życzeń, że nie wiedziała, które wybrać. A pieniążek był tylko jeden. Pewnie jeśli się wrzuci taki mały pieniążek, spełni się tylko małe życzenie. Tymczasem ona nie chciała jakiegoś drobnego życzenia. To, czego naprawdę chciała… Chcę mieszkać w innym miejscu. Chcę mieć przyjaciół. Chcę robić wszystko właściwie, a nie ciągle źle, bez względu na to, jak bardzo się staram. Chcę znaleźć kogoś wyjątkowego, kogo pokocham. Chcę, żeby ten ktoś pokochał mnie. Nagle poczuła w sobie coś tak dziwnego i silnego, że zaskoczona otworzyła dłoń. Pieniążek wpadł do studni i uczucie zniknęło. Lynnea cofnęła się, wycierając ręce o połataną spódnicę. Potem spojrzała w niebo i poczuła strach – tak dobrze znane jej uczucie. Farma znajdowała się po drugiej stronie wioski. Jeśli się nie pospieszy, nie zdąży wrócić, nim inni wstaną. Zastanawiając się, czy coś dobrego wyniknie z ryzyka, na jakie się odważyła, zadarła spódnicę nad kolana i pobiegła w stronę farmy. Sebastian stał na końcu alejki. Kolorowe światła na kijach, które nadawały głównej ulicy Gniazda Rozpusty tę radośnie dekadencką atmosferę, tu ledwie docierały, jakby nawet sztuczne światło nie chciało zaglądać do tej ciemnej przestrzeni.

Był demonem i to był jego krajobraz, ale nie miał najmniejszej ochoty wchodzić w tę ciemność. Nie chciał sprawdzać, co kryje się na drugim końcu alejki. Jednak to, na co miał ochotę, nie było teraz istotne. Tłum, który czekał, aż Kpiarz go tu sprowadzi, obserwował go czujnie. Wszyscy na niego patrzyli – i ludzie, i demony. Tkwiący u jego boku Kpiarz wyciągnął rękę i odebrał od kogoś pochodnię. – Pójdę z tobą – powiedział dzielnie, choć był blady i wyglądał, jakby zaraz miał zwymiotować. – I ja. Pójdę z tobą – rozległ się huczący głos. Tłum rozstąpił się przed minotaurem. Te demony, wielkie, złośliwe i niezbyt bystre, zjawiały się w Gnieździe, żeby upijać się w tawernach i ryczeć na tancerki. Mogły bez trudu utoczyć człowiekowi krwi zakrzywionymi rogami, a choć z pyska przypominały byki, krążyły plotki, że żywią się surowym mięsem. Wszystko jedno czyim. Ten minotaur uzbrojony był w potężną drewnianą pałkę, która kończyła się kulą ponabijaną stalowymi kolcami. Wyprawa w wąski zaułek z minotaurem uzbrojonym w taką broń nie świadczyła o rozsądku. Sebastian przyjął jednak jego propozycję z uczuciem ulgi. I już ten fakt uzmysłowił mu wystarczająco wyraźnie, jak bardzo obawia się tego, co tam znajdzie. – Dziękuję – powiedział. Zamknął na chwilę oczy, zebrał całą odwagę, jaka mu została, i ruszył w mrok. Coś tu było nie tak. Ziemia wydawała się miękka, płynna… jakby gotowa była w każdej chwili sfałdować się pod jego nogami. Jednak to nie ziemia falowała. To jemu kręciło się w głowie. Czuł wzbierające mdłości. Szli przed siebie, aż wreszcie w świetle pochodni ukazał się drugi koniec alejki. Zamarli, a minotaur zaczął chrapliwie dyszeć. Ciało sukuby, które znaleźli tydzień temu, wyglądało paskudnie, jednak to tutaj wyglądało jeszcze gorzej. Dużo gorzej. Kobieta. Tak zmasakrowana, że Sebastian nie potrafił powiedzieć, czy widział ją już wcześniej w Gnieździe. W zasadzie trudno było nawet stwierdzić, czy szczątki rozciągnięte po alejce na pewno należały do kobiety. – Człowiek – szepnął Kpiarz. Sebastian poderwał głowę i spojrzał na towarzysza. – Poznajesz ją? – zapytał. Kpiarz wzdrygnął się. – Bransoletka. Zawsze nosi tę szeroką złotą bransoletkę. Ma bogatego męża. To podła suka, lubi się w łóżku ostro zabawić. A że mąż nie ma szczególnej wyobraźni, przychodzi tutaj, żeby tarzać się w błocie perwersji. Już więcej tego nie zrobi, pomyślał Sebastian. Jego niepokój wzrósł, bo Kpiarz mówił o tej kobiecie tak, jakby miała zaraz usiąść i ich wyśmiać. – Lepiej… – Nagle poczuł, jak strach zaciska lodowate palce na jego kręgosłupie. – Słyszeliście to? Minotaur zastrzygł uszami i parsknął. Sebastian nie miał pojęcia, co to znaczyło. Ziemia znów sprawiała wrażenie miękkiej i płynnej. Mógłby przysiąc na wszystko, co było mu drogie, że gdzieś niedaleko usłyszał cichutki, przewrotny, figlarny śmiech. Znał Gniazdo, znał te alejki równie dobrze jak główną ulicę. Coś tu było nie tak. – Wracamy – powiedział Sebastian i zaczął się wycofywać. Czy na ścianach coś się poruszało? Jakby tuż poza zasięgiem światła pochodni. – Kpiarz, idziemy – powtórzył. Alejka nie była długa, ale miał wrażenie, że zrobienie jednego kroku zajmuje mu całe godziny. Byli w połowie drogi do ulicy, na której czekała gawiedź. Sebastian odwrócił się i skupił wzrok na Filonie i panu Finchu, dwóch ludziach, którzy znaleźli drogę do Gniazda Rozpusty i osiedlili się tutaj na stałe. I wtedy to usłyszał. Cichy chrobot, jakby w ścianie coś się przesuwało. Nie myślał. Nie było w nim miejsca na myśli, została tylko pewność, że jeśli nie wydostanie się z tej alejki natychmiast, skończy jak ta kobieta. Albo gorzej. Ruszył biegiem w stronę tłumu. Pomiędzy jednym krokiem a drugim alejka zaczęła ciągnąć się pod jego stopami jak ciepłe toffi. Czekający na niego ludzie wyraźnie się oddalili. Ziemia zmieniła się w piasek, w który się zapadał. Za chwilę ścieżka zniknie i nie będzie nic, tylko piasek, nic,

tylko… Nie! To nieprawda! Jest w Gnieździe Rozpusty, w bocznej alejce. Zwykłej, krótkiej alejce. Pod stopami ma twardą ziemię, a po bokach kamienne ściany. Za nim biegną Kpiarz i minotaur. Ludzie, których zna, czekają kilka kroków dalej. Tylko kilka kroków dalej. Tylko… Wypadli z alejki i pochwycił ich tłum. Serce Sebastiana biło jak szalone. Odwrócił się, głuchy na krzyki i pytania. Omal nie ześlizgnął się do innego krajobrazu. Alejka omal nie zmieniła się w inny krajobraz. Okropne miejsce, z którego prawdopodobnie już nigdy by nie wrócił. Pewność, że coś tak okropnego czaiło się w tym drugim krajobrazie, sprawiła, że pod Sebastianem ugięły się nogi. – Co, do…? – sapnął Kpiarz. – Muszę się napić – powiedział Sebastian. W tej chwili równie desperacko chciał wyrwać się z tłumu, jak przed chwilą pragnął do niego dołączyć. Przepchnął się przez zebranych i ruszył do knajpki Filona. Stało na końcu alejki i patrzyło, jak tłum podąża za inkubem niczym stado spłoszonych owieczek. Innej nocy wmieszałoby się w ciżbę, przybierając postać zamożnego dżentelmena w średnim wieku, który przybył do Gniazda, by oddać się hazardowi i odrobinie rozpusty. Innej nocy demony patrzyłyby na To i widziały potencjalną zdobycz. Sukuba, którą zabiło kilka dni temu, z pewnością tak właśnie uważała. Ludzka kobieta, której szczątki cuchnęły w alejce, powątpiewała, czy inny „człowiek" zapewni jej takie same zmysłowe rozkosze jak inkub, więc pokazało jej, że nie jest człowiekiem – a potem pokazało jej inne rzeczy. Choć większości z nich i tak nie zdążyła zobaczyć, gdyż najpierw straciła oczy. Jej strach był rozkoszny, cudowna uczta emocji chwilami doprawiona szczyptą nadziei, że ktoś ją odnajdzie, że ktoś jeszcze zdoła jej pomóc. Śmierć sukuby, stworzenia tak zdegenerowanego, że niemal nie przypominało czystej krwi przedstawicieli swego gatunku, wzbudziło pierwsze drgnienia strachu w sercach ludzi, którzy zamieszkiwali to miejsce. Ale przerażenie kobiety, narastające przez te kilka minut, kiedy umierała, wsiąkło w ziemię, zmieniając rezonans i umożliwiając połączenie alejki z którymś z mrocznych krajobrazów, które To miało w swoim władaniu. Zyskawszy takie połączenie, nie musiałoby przechodzić przez krajobrazy znajdujące się pod władzą swoich wrogów, żeby znów tu zapolować. Coś jednak nie pozwoliło mu przenieść trzech mężczyzn do krajobrazu kościolubów. Już prawie tam przeszli, przez chwilę czuli nawet piasek pod nogami, ale coś – a może ktoś – miało dość silnej woli, by zatrzymać alejkę i utrzymać ich w niej. To coś było silnym rywalem, którego należało wyeliminować. Nawet silny rywal zostanie pokonany, jeśli jego przerażenie przekuje się w ostrą broń. To rezonowało, narzucając swoją wolę ziemi wokół siebie – zmuszając Efemerę, by uległa jego pragnieniom. Ziemia wokół zwłok zmieniła się w rdzawy piasek. To zmieniło kształt, jego duże ciało przybrało kolor kamieni, a osiem nóg wspięło się na ścianę. Czekało. Po kilku minutach zjawił się pierwszy kościolub. Niedługo potem piasek zniknął pod masą połyskliwych czarnych ciał. Nasieniem, z którego To dawno temu wyhodowało kościoluby, był strach pewnej małej dziewczynki przed mrówkami. To karmiło ten strach tak długo, aż dziewczynka stała się nim przesycona, a w końcu wręcz wydrenowana z innych uczuć. Jej przerażenie pulsowało w ziemi, pozwalając, by To zmieniło małe i zwyczajne owady w koszmar jak ze snu – koszmar, który ludzie nazwali kościolubami, ponieważ tylko kości zostały z małej dziewczynki, która jako pierwsza padła ich ofiarą. Wzdychając jak zaspokojony kochanek, popatrzyło za ostatnim znikającym kościolubem. Ponieważ były to prymitywne stworzenia, nie mogły przejść do alejki. Dla nich po prostu nie istniała. Jeśli jednak ktoś został zagnany na drugą stronę tej płynnej granicy, znikał w krajobrazie kościolubów – i nigdy stamtąd nie wracał. Zeszło ze ściany, a jego ciało zmieniło się, gdy dotknęło piasku. Przybrawszy formę kościoluba, przebiegło do punktu dostępowego, który sobie stworzyło, by móc wrócić do siedliska swych wrogów – miejsca, które nazywali szkołą krajobrazczyń. Znalazło tam dla siebie bezpieczne

schronienie, mroczne miejsce, gdzie mogło ukryć się i kotwiczyć swoje krajobrazy w innych krajobrazach – a także prowadzić poszukiwania krajobrazu, w którym żyli teraz Mroczni. Kiedy wrócą po ciało kobiety, zastaną piasek zamiast ulicy, elegancką suknię podartą w strzępy, szeroką złotą bransoletkę i czyste kości. Sebastian usiadł przy jednym ze stolików w ogródku knajpki Filona i oparł ręce na blacie. Całe ciało mu się trzęsło, jakby rozumiało coś, czego mózg nie był w stanie pojąć. Kpiarz opadł na krzesło naprzeciwko. Sprawiał wrażenie wstrząśniętego i przerażonego. Co się zdarzyło w tej alejce? Glorianna wyjaśniła kiedyś Sebastianowi, że nie można przejść do innego krajobrazu, jeśli nasze serce nie jest otwarte na to, co się tam znajduje. To działało również w drugą stronę, czasami nie można było wrócić do znanego sobie krajobrazu, jeśli coś się w tobie zmieniło i twoje serce przestało rezonować z tym miejscem. Kiedy przechodzi się przez most rezonujący, granice i limesy, które definiują krajobraz, stają się płynne jak sen. Jedyną stałą rzeczą w Efemerze była jej nieustanna zmienność. Jak więc rozumieć to, że on, Kpiarz i ten minotaur omal nie znaleźli się w innym krajobrazie, i to nie przechodząc przez żaden most? Jakim cudem dwa krajobrazy mogły stopić się ze sobą w taki sposób, że widać było, jak jeden blednie, a drugi zaczyna dominować? Nigdy wcześniej w Gnieździe Rozpusty nie zdarzyło się nic podobnego. Filon, niski, okrągły i łysiejący mężczyzna, który serwował najlepsze jedzenie w całym Gnieździe, podszedł do nich pospiesznie i postawił na stole dwie szklanki. Na jego czole perlił się pot, ale rękę miał pewną, kiedy nalewał whisky Sebastianowi i Kpiarzowi. Kpiarz wypił swoją jednym haustem. Sebastian, obawiając się, że alkohol przytępi mu umysł i sprawi, że koszmar wróci, pił powoli i ostrożnie. Tłum, który szedł za nimi, zebrał się na ulicy, tuż koło ogródka. Na kilka cennych chwil zapadła cisza. Potem Filon przestąpił z nogi na nogę, ściągając na siebie uwagę Sebastiana. – To już druga w ciągu dwóch tygodni – powiedział. – Żaden demon nie zabija w taki sposób. Nic w Gnieździe nie zabija w taki sposób. Dlatego kiedy ją znaleźliśmy, poprosiliśmy Kpiarza, żeby cię tu sprowadził. Sebastian zmarszczył brwi. – Nie rozumiem. Filon i Kpiarz starannie omijali jego spojrzenie. Kiedy zerknął na tłum, okazało się, że nikt nie patrzy mu w oczy. – Czy zostaliśmy ukarani, Sebastianie? – spytał cicho Kpiarz. – Skąd mam wiedzieć… – zaczął Sebastian, ale urwał. Wiedział. Strach w oczach Kpiarza uświadomił mu, że wiedział. Pokręcił głową. – Ona by tego nie zrobiła. Belladonna nigdy nie sprowadziłaby czegoś takiego do swojego krajobrazu. Pan Finch, stojący na skraju tłumu, wydawał niespokojne, świergotliwe dźwięki. Filon wykręcał sobie palce. – Jeśli zrobiliśmy coś, co rozzłościło krajobrazczynię… – Nie zrobiłaby tego – powtórzył stanowczym tonem Sebastian. – Ktoś jednak to zrobił – powiedział Filon po chwili milczenia. Sebastian wbił wzrok w stół. Czuł w sobie ostry konflikt lojalności. Gniazdo Rozpusty było jego domem. Spędził wśród tych ludzi ostatnie piętnaście lat, ale wszystkie dobre rzeczy, jakie przydarzyły mu się w dzieciństwie, miały związek z Glorianną, Lee i ich matką Nadią. Każde szczęśliwe wspomnienie z czasów, nim po raz ostatni uciekł swojemu ojcu, miało związek z kimś spośród nich. A kiedy czarownicy, te zadufane w sobie podpory prawa i sprawiedliwości, próbowali zniszczyć Gniazdo… Sześć lat po powstaniu Gniazda Rozpusty czarownicy przybyli tu z krajobrazczynią siódmego stopnia. Przekonali ją jakoś, by przejęła kontrolę nad Gniazdem i zrównoważyła ten nocny krajobraz. Sebastian stał na głównej ulicy z Filonem, Kpiarzem i panem Finchem, przyglądając się, jak krajobrazczyni zajmuje pozycję z dala od czarowników i mieszkańców Gniazda, jak lekko unosi ręce, odchyla głowę i zamyka oczy. Potem popatrzył na czarowników. Jeden z nich wreszcie napotkał pełne goryczy spojrzenie Sebastiana. Jego oczy błyszczały nienawiścią.

Demony były nieszczęściem świata i zagrożeniem dla ludzi. Nie było dla nich miejsca na Efemerze, a stworzenie bezpiecznej przystani dla takich kreatur… Czarownicy nie byli w stanie zapobiec powstaniu Gniazda Rozpusty, ale postanowili położyć kres jego istnieniu. Mogli tego dokonać wszędzie. Mogli wybrać spokojne miejsce na przedmieściach Gniazda, wystarczyło, żeby zeszli z mostu, którym przybyli do tego krajobrazu. Dla krajobrazczyni tego stopnia nie byłoby żadnej różnicy. Oni jednak przyszli na główną ulicę Gniazda, żeby drażnić ludzi i demony świadomością, że ich jedyne miejsce na świecie zostanie zaraz zmienione. Zmiany już się zaczęły i nawet zabicie krajobrazczyni nic by nie zmieniło. Sebastian poczuł, jak coś obraca się wokół jego serca, i zrozumiał, że to krajobrazczyni puka do serc wszystkich stworzeń, które zamieszkiwały Gniazdo Rozpusty. Odwrócił wzrok od przybyszów i skupił się na kolorowych światłach, domach, wysepkach karłowatych drzew i nocnych kwiatów, którym do życia zamiast słońca wystarczał zimny blask księżyca. Chciał zapamiętać Gniazdo takim, jakie było w tej chwili. Nie wiedział, co zdołają uratować ze swojego świata, kiedy czarownicy i krajobrazczyni skończą. Wszyscy milczeli. A potem krajobrazczyni, jedna z najsilniejszych ze swego rodzaju, potarła ramiona, jakby było jej zimno, i z wahaniem odeszła o krok od czarowników, rozglądając się wokoło. Oni też się rozejrzeli. Nic się jednak nie zmieniło. – Rezonans tego krajobrazu nosi już podpis – szepnęła krajobrazczyni. – I to bardzo silny. Nie jestem tu… mile widziana. – Głupia suka – szepnął Kpiarz. – Naprawdę sądziła, że przyjmujemy ją z otwartymi ramionami? Sebastian tylko przyglądał się kobiecie, która z każdą mijającą chwilą zachowywała się bardziej niepewnie. – Kto kontroluje ten krajobraz? – spytała. Ponieważ czarownicy nie odpowiedzieli, odezwał się Sebastian: – Gniazdo Rozpusty należy do Belladonny. Krajobrazczyni odwróciła się gwałtownie do czarowników. – Nie uprzedziliście mnie! – To bez znaczenia – odparł jeden z nich. – Oszalałeś?! – krzyknęła. – Nikt nie tyka krajobrazów Belladonny. Nikt! – Głos jej się załamał, a z piersi wyrwał się szloch. Sebastian poczuł wobec niej litość. Wyglądała jak przerażone dziecko, które nagle uświadomiło sobie, że wszystkie złe rzeczy, jakie zaludniały ciemne zakamarki jego wyobraźni, istnieją naprawdę. Czarownicy poruszyli się niepewnie. – Ponieważ nic więcej nie da się tu zrobić, odejdziemy – powiedział jeden z nich. – A gdzie ja mam się udać? – zawodziła kobieta. – Nie ma już dla mnie bezpiecznego miejsca. Czarownicy popatrzyli na nią z pogardą. A potem odeszli, nie oglądając się za siebie. Krajobrazczyni upadła na ziemię. Filon uniósł ręce w bezradnym geście. – Może… – Na światło dnia – mruknął Kpiarz, patrząc w dół ulicy. Sebastian spojrzał w tę samą stronę. Jego serce drgnęło. Stała pod jedną z lamp i przyglądała się krajobrazczyni. Wyszedł jej na spotkanie, po raz kolejny zaskoczony faktem, że ta szczupła, śliczna kobieta z jedwabistymi czarnymi włosami i zielonymi oczami, tak podobnymi do jego własnych, potrafiła robić w ich świecie rzeczy, które przerażały nawet najdziksze demony. – Witaj, Glorianno – powiedział cicho. – Witaj, Sebastianie. – W jej głosie słyszał ten melodyjny zaśpiew, który oczarował go tego dnia, kiedy ją poznał. – Nie sądzę, żeby krajobrazczyni naprawdę chciała wyrządzić nam krzywdę. – Sebastian spojrzał w oczy Glorianny, szukając tego gwałtownego współczucia, które zwykle w nich płonęło. Jednak znalazł tylko lód. – Sądź ją sercem. – To nie moje serce ją osądzi, Sebastianie, tylko jej własne – odparła Glorianna. Ominęła go i podeszła do krajobrazczyni. Dogonił ją, trzymając się na tyle blisko, by było

jasne, że stanie u jej boku, cokolwiek postanowi, a równocześnie na tyle daleko, żeby wiedziała, że nie będzie ingerować. Zatrzymali się kilka kroków od krajobrazczyni, która nawet nie próbowała się podnieść, by stawić im czoła. Po prostu patrzyła na nich, siedząc na ziemi. Wiedziała, że żadne błagania nic już nie zmienią. Nikt nie powiedział ani słowa. Nikt się nawet nie poruszył, kiedy Glorianna i krajobrazczyni mierzyły się wzrokiem. – Wracaj do swoich krajobrazów – powiedziała wreszcie Glorianna. Krajobrazczyni wstała chwiejnie i niepewnie zaczęła się cofać, a potem odwróciła się i pobiegła w tę samą stronę, w którą wcześniej odeszli czarownicy. Sebastian spojrzał na Gloriannę. Smutek w jej oczach był tak głęboki, że aż go zabolał. Wiedział, że została wyrzucona ze szkoły, że uznano ją za zbiega. Lee powiedział mu o tym, ale nigdy nie wspomniał, dlaczego tak się stało. Zbliżył się i trącił ją lekko łokciem. – Chodź, postawię ci specjalność Filona. Nadziewane Cycki i Falliczne Delicje. Smutek zniknął. W oczach kobiety na chwilę pojawił się szok, a potem zmierzyła Sebastiana podejrzliwym spojrzeniem, jakim zwykle obrzucała jego i Lee, kiedy próbowali wmówić jej jakąś niedorzeczność. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedzieli, że na Efemerze nic nie jest niedorzeczne. A już na pewno nie dla Glorianny. – Nadziewane Cycki i Falliczne Delicje – powtórzyła. – A co to takiego? Sebastian uśmiechnął się szeroko. – Wkrótce sama się przekonasz. Poszli do knajpki Filona, a kiedy postawiono przed nimi talerze, ogródek wypełnił śmiech Glorianny. Przez kilka godzin, kiedy pili wino i jedli różne zakąski, które donosił im Filon, Sebastian widział w niej tę jasnooką dziewczynę, którą zapamiętał z dzieciństwa, a nie kobietę, którą uczyniło z niej wygnanie. Sebastian sięgnął po butelkę whisky. Nikt nie śmiał tknąć krajobrazów Belladonny. To była lekcja, którą odbyli czarownicy, krajobrazczynie i demony dziewięć lat temu. Wszystko wskazywało więc na to, że jakiś mostowy połączył dwa krajobrazy i wpuścił do Gniazda Rozpusty zabójcę albo że innej krajobrazczyni udało się dodać coś do krajobrazu Belladonny. Albo że Filon i Kpiarz mieli rację i to sama Glorianna sprowadziła to coś do Gniazda. Jednak nie wierzył w to. Nie mógł uwierzyć. Choć jeśli byłaby to prawda… – To mógł zrobić człowiek – powiedział. Filon zesztywniał. Kpiarz spojrzał na Sebastiana, wyraźnie zaszokowany. – To mógł zrobić człowiek – powtórzył Sebastian. – Chory na umyśle albo zły człowiek. Przyszedł zapolować w Gnieździe, ponieważ to nocny krajobraz. – Na światło dnia! – zaklął Kpiarz. – I co mamy z tym zrobić? Słowa uwięzły w gardle Sebastiana jak ostre kamienie. Whisky burzyła mu się w żołądku z obrzydzenia. – Musimy powiadomić czarowników – powiedział sucho. – Na Opiekunów i Przewodników, Sebastianie! – parsknął Filon. – Chcesz wysłać tym kreaturom zaproszenie? – A jaki mamy wybór? Zginął człowiek. – Ludzie ginęli tu już wcześniej – mruknął Kpiarz. – Przechodzą ze swoich krajobrazów i widzą ślicznego konia, który jest całkiem oswojony, więc wsiadają na niego i zanim zorientują się, że to koń wodny, toną w jeziorze. Albo podążają za światłami na bagnach, zamiast trzymać się ścieżki, i kończą jako główne danie na uczcie Klubu Wesołków. Albo sądzą, że minotaur nie jest dość sprytny, by zauważyć, że ktoś oszukuje przy kartach… – To nie to samo – przerwał mu Sebastian. – Każdy, kto przemierza mroczne krajobrazy otaczające Gniazdo, ryzykuje, że nigdy nie wróci do domu. Każdy dość głupi, żeby oszukiwać minotaura, prosi się o kłopoty. To co innego. Poza tym sam mówiłeś, że ta kobieta ma bogatego męża, czyli w swoim krajobrazie zapewne zajmuje jakąś pozycję. Jeśli nie wróci, ktoś zacznie jej szukać. – Może – odparł Kpiarz. – Ale za każdym razem, kiedy ją widziałem, podawała inne imię.

Nigdy też nie powiedziała, z jakiego krajobrazu pochodzi. – Co prowadzi nas z powrotem do punktu wyjścia. Musimy poinformować czarowników – stwierdził Sebastian, nagle okropnie znużony. – Może powinniśmy jeszcze zaczekać? Zapytać krajobrazczynię? – spytał z wahaniem. – Nikt nie wie, jak ją znaleźć – odparł Sebastian. Nie było to tak do końca prawdą. Ciotka Nadia zapewne wiedziała, jak przesłać wiadomość Gloriannie, ale nie chciał mówić jej, co się zdarzyło w Gnieździe. Nie chciał zobaczyć w jej oczach straszliwej prawdy: że zło, które się wśród nich zjawiło, przysłała sama Belladonna. – Ale wiemy, jak znaleźć czarowników. A zresztą Czyniący Sprawiedliwość powinni zajmować się problemami… tego rodzaju. – Spojrzał na Filona i Kpiarza. – Dobrze, pójdę do nich. Kpiarz odsunął się od stołu. – Spróbuję przekonać jakiegoś demonocykla, żeby nas podwiózł. – Nas? – spytał Sebastian, zaskoczony. – Jedziesz ze mną? Kpiarz wzruszył ramionami, jednak wyszło to nieco karykaturalnie, jakby dostał drgawek. – Przynajmniej do mostu. Czyli dalej, niż zwykle zapuszczał się Kpiarz. – Wrócę do domu i spakuję plecak – zdecydował Sebastian. Nawet jeśli podróż nie potrwa dłużej niż od wschodu do zachodu księżyca, będzie mu potrzebna koszula na zmianę, kiedy stanie przed tą bandą drani, ukrytych za murami i swoimi rytuałami. Pożyczył od Filona rower i pojechał do domu najszybciej jak się dało. Kiedy spakował przybory toaletowe i ubranie na zmianę, przebrał się w skórzane spodnie i kurtkę, które zapewne wprawią we wściekłość czarowników, ale i sprawią, że nie będzie się czuł wśród nich jak byle suplikant. Kpiarz już na niego czekał, siedząc okrakiem na demonocyklu. Podobnie jak motorowe powozy, które wynaleziono w jednym z wielkomiejskich krajobrazów, motocykle nie były znane w Gnieździe Rozpusty, póki kilka lat temu nie zjawił się tutaj z tuzin motocyklistów. Przeszli do Gniazda, by się zabawić i wszcząć kilka burd. Sądzili, że są do cna źli. Sądzili, że są podli i silni. Aż starli się z demonami, które okazały się gorsze, podlejsze i dużo, dużo silniejsze. Z pozostałych po nich maszyn zniknęły koła, podobnie jak silniki i wszelkie oryginalne mechanizmy. Demony, które w nich zamieszkały, nie potrzebowały takich rzeczy. Ten demonocykl patrzył na Sebastiana czerwonymi oczami. Płaska twarz i spiczaste uszy z pędzelkami na końcach nadawałyby mu komiczny wygląd, o ile zignorować ostre jak brzytwa zęby, potężny tors, grube ramiona i palce zakończone zagiętymi szponami. Uznawszy, że drugi pasażer jest tym, kogo zapowiadano, a nie potencjalnym posiłkiem, demon zniknął w pustym brzuchu motoru. I tylko z miejsca, gdzie kiedyś był reflektor, wystawała jego głowa. Sebastian poprawił paski plecaka i wsiadł na siodełko za Kpiarzem. Demonocykle potrafiły unosić się w powietrzu i nie potrzebowały dróg, ale ten postanowił trzymać się dróżki prowadzącej z domu Sebastiana na główną ulicę Gniazda. Dopiero potem ruszył na przełaj. Mniej więcej dwa kilometry za Gniazdem zatrzymali się przy drewnianym mostku przerzuconym przez strumień. Na Efemerze istniały dwa rodzaje mostów. Mosty stacjonarne łączyły jeden lub więcej określonych krajobrazów i zwykle stanowiły godny zaufania sposób poruszania się między nimi. Mosty rezonujące pozwalały dostać się do dowolnego krajobrazu, który rezonował z sercem danej osoby. Zwykle wystarczyło się skupić, by dotrzeć w określone miejsce, ale czasami rezonujący most ignorował wolę człowieka i słuchał tylko jego serca – wówczas lądowało się w krajobrazie bardzo odległym od tego, do którego się zmierzało. Stąd wszelkie podróże po Efemerze miały w sobie element hazardu. Ten most był mostem rezonującym. Kpiarz obejrzał się przez ramię. – Może być? – spytał. Sebastian odetchnął głęboko, powoli wypuszczając powietrze z płuc. – Może być – odparł. I tak nie mieli wyboru. Nie istniały stacjonarne mosty, które łączyłyby krajobrazy Belladonny z tym, w którym znajdowało się Miasto Czarowników.

– Sebastianie? – Obejrzał się. Kpiarz poruszył ramionami, sprawiał wrażenie zakłopotanego. – Podróżuj bez bagażu – powiedział. Błogosławieństwo Serca. Sebastian poczuł wzruszenie. – Niedługo wrócę – zapewnił towarzysza. Przynajmniej taką miał nadzieję. Miasto Czarowników… Miasto Czarowników… Próbowały mu przeszkadzać inne obrazy – Sebastian miał wrażenie, że czuje pod nogami piasek – ale przechodząc przez mostek, przez cały czas powtarzał sobie szeptem: Miasto Czarowników… Ziemia po drugiej stronie wyglądała dokładnie tak samo, ale niebo było szare, jak tuż przed świtem albo zaraz po zachodzie słońca. Kiedy obejrzał się za siebie, nie zobaczył już ani Kpiarza, ani demonocykla. Przeszedł. Teraz pozostawała mu tylko nadzieja, że trafił do właściwego krajobrazu. Tuż za mostkiem zaczynała się wyboista dróżka. Sebastian poprawił paski plecaka i ruszył nią do celu. Glorianna weszła w alejkę, zatrzymała się i otworzyła latarenkę, żeby lepiej oświetlić drogę przed sobą. Jeden ostrożny krok, potem kolejny. Przyglądała się ziemi, ścianom, kładącym się cieniom. Kiedy światło padło na kości i rdzawy piasek pod nimi, zatrzymała się. Przykucnęła i dotknęła ziemi czubkiem palca. Potem przyjrzała się ziarenkom piasku, które przylgnęły do jej skóry. Nie było wiele krajobrazów, gdzie ziemia miała taki kolor, a jeśli dodać do tego objedzone do czysta kości… pozostawał tylko jeden. A więc to było źródło dysonansu, który poczuła, kiedy spacerowała po swoim prywatnym ogrodzie, sprawdzając krajobrazy. Już kilka dni temu wyczuła zmarszczkę niepewności i planowała odwiedzić Gniazdo, by porozmawiać z Sebastianem, ale mocniejsze fale dysonansu pojawiły się w dwóch kolejnych krajobrazach. Udała się więc do nich, by sprawdzić, co je spowodowało. Nie znalazła jednak nic niezwykłego, więc uznała, że zapewne po prostu przechodził tamtędy jakiś czarownik. Obecność czarowników zawsze tworzyła dysonanse w jej krajobrazach. Kiedy wróciła do domu, zmarszczka, która pojawiła się w Gnieździe Rozpusty, zniknęła. Aż do teraz. Glorianna strzepnęła ze skóry ziarenka piasku. Potem wstała i ostrożnie wycofała się. Glorianno, przez ostatnie kilka nocy śniłam niespokojne obrazy i czułam, że… coś starego, coś złego unosi się pod powierzchnią świata. Wiem, mamo. Miałam takie same sny. Wróciła do wejścia w alejkę, rozpięła pozostawiony tam plecak i wyjęła z niego wyszczerbiony kamień. Potem wróciła na alejkę i uważnie przyjrzała się ziemi, szukając ziarna piasku leżącego najdalej od kości. Położyła na nim kamień i zawołała do świata: Efemero, usłysz mnie. Prądy mocy Mroku i Światła, które przepływały przez Gniazdo Rozpusty, zmieszały się ze Światłem i Mrokiem płynącymi w niej samej. Świat czekał, by objawić jej wolę. Zabierz ten piasek i poślij go głęboko w miejsce należące do kamieni. Niech piasek zabierze kości. Teraz należą do tamtego krajobrazu. Niech nie zostanie tutaj nic, co nie pochodzi z mojego serca. Poczuła, jak prądy Mroku wpływają w alejkę wraz z nicią Światła. Piasek i kości zniknęły wraz z wyszczerbionym kamieniem – kotwicą, łączącą miejsce należące do kamieni z krajobrazem kościolubów. Efemera objawiła jej wolę, reagując na nią w sposób odmienny niż na inne krajobrazczynie. Własny rezonans Glorianny wypełnił na nowo alejkę. Ale tam, gdzie krew wsiąkła w ziemię, wciąż utrzymywał się zapach strachu. Ten strach pozostanie tu, przenikając do serca każdego, kto będzie tędy przechodził. Poczuła figlarne drżenie prądów Światła. Nim zdążyła odpowiedzieć i narzucić swoją wolę, z ubitej ziemi wychynęły kiełki, błyskawicznie zmieniając się w bujne ciemnozielone liście. Po minucie cała nasiąknięta krwią ziemia pokryła się żywą zielenią. Jednak nie było to miejsce stworzone dla roślin. Nie ma tu słońca. Nie dotrze tu nawet blask księżyca. Nie przeżyją.

Wszystko, czego potrzebują, da im Światło. A ich widok uszczęśliwi serca. Czyż nie? Efemera żyła, ale nie miała własnej inteligencji. Dawno temu przykuła się do ludzkich serc i ciągle przerabiała samą siebie w reakcji na uczucia ludzi. Ponieważ w pierwszej kolejności reagowała na serce Glorianny, rośliny musiały stanowić odpowiedź na jej pragnienie, by w jakiś sposób złagodzić przemoc, jaka dokonała się w tej alejce. Glorianna westchnęła, ale po chwili uśmiechnęła się na myśl o tym, co powiedzą mieszkańcy Gniazda, kiedy odkryją tę zieleń. Wyszła z alejki, zabrała plecak i rozejrzała się. Miała jeszcze godzinę czy dwie. Może przejść się główną ulicą i posłuchać serc mieszkańców Gniazda Rozpusty. Później ruszy na poszukiwania Sebastiana. Lynnea wślizgnęła się do ciemnej kuchni. Odetchnęła z ulgą, że udało jej się wrócić niepostrzeżenie, gdy nagle usłyszała szuranie kapci po podłodze. Poczuła delikatny ruch powietrza, a potem na jej plecy ze świstem spadł gruby, skórzany pas. Krzyknęła cicho, wiedząc, że kara będzie surowsza, jeśli obudzi tatunia albo Ewana. Mamunia złapała ją mocno za włosy i pociągnęła jej głowę w dół, żeby nie mogła się wyrwać. Drugą ręką zaczęła chłostać ją pasem po plecach, pośladkach i udach. – Flądra – syczała przy tym. – Kurwa. Dziwka. Myślisz, że nie wiem, co kombinujesz? – Nie zrobiłam nic złego… – zapewniła Lynnea. – Poszłam tylko na spacer… – Wiem, na jakie to spacery chadzają dziewczęta, kiedy wymykają się w nocy z domu. Nie po to cię przygarnęłam i wychowałam, żebyś mi uciekła i prowadziła dom jakiemuś mężczyźnie. Jakby coś takiego jak ty w ogóle zasługiwało na męża i dzieci! Jesteś zwykłym śmieciem, porzuconym na skraju drogi. Zwykłym śmieciem, który przygarnęłam z dobroci serca, w nadziei, że wychowam cię na uczciwą dziewczynę. Ale urodziłaś się śmieciem i śmieciem pozostaniesz. Powinnam była cię zostawić, żebyś umarła. Tak właśnie powinnam była zrobić. – Poszłam tylko na spacer! Wyjaśnienia nic jednak nie dawały. Wyzwiskom i razom nie było końca, póki mamunia nie powiedziała wszystkiego, co miała do powiedzenia. A wtedy plecy Lynnei piekły nie do wytrzymania, a jej serce krwawiło, wychłostane okrutnymi słowami. Kiedy na górze zaskrzypiała podłoga, mamunia po raz ostatni szarpnęła Lynneę za włosy, po czym wreszcie ją puściła. – Tatunio wstał. Idź do kurnika i przynieś jajka – rozkazała. Lynnea podeszła chwiejnie do drewnianego blatu koło zlewu. Ręce trzęsły jej się tak bardzo, że rozsypała zapałki, kiedy otworzyła pudełko, by zapalić latarnię. Klnąc cicho, mamunia odebrała jej pudełko i zapaliła świecę. – Jesteś bezużyteczna, jak zwykle – warknęła. – Strata czasu i pieniędzy. Wynoś się stąd, ale już! – Lynnea wzięła latarnię i z jękiem schyliła się po koszyk na jajka. – I nie waż mi się jęczeć i płakać – dodała mamunia. – Dostałaś mniej, niż zasłużyłaś, i dobrze o tym wiesz, moja panno. Podłoga znów zaskrzypiała. Lynnea wyszła z kuchni najszybciej, jak mogła. Jeśli tatunio zejdzie na dół i zorientuje się, że coś jest nie tak, będzie jeszcze gorzej. Dużo, dużo gorzej. Kiedy weszła do kurnika i zawiesiła latarnię na kołku przy drzwiach, przez długą chwilę po prostu stała i patrzyła na śpiące kury. Takie właśnie było jej życie. Dokładnie takie. Nie mogła przypomnieć sobie, jak wyglądało przed przybyciem na farmę. Nie miała własnych wspomnień z tego dnia, znała jedynie opowieść mamuni o tym, jak znalazła na skraju drogi porzuconą dziewczynkę. Znalazłam cię na skraju drogi i mogę cię tam znowu porzucić, nie zapominaj o tym, panienko. Będziesz zarabiać na swoje utrzymanie albo wrócisz na drogę w tym, co masz na sobie – tak jak cię znalazłam. Mamunia nie była ciepłą kobietą. Wprawdzie na swój zimny sposób kochała Ewana i tatunia, ale małej dziewczynce, którą przygarnęła, nigdy nie okazała nawet chłodnego uczucia. Być może chciała mieć córeczkę i dlatego przygarnęła porzuconą Lynneę. Jednak każdy jej błąd – a dziecko popełnia całą masę błędów – pociągał za sobą groźbę ponownego porzucenia. Lynnea nigdy nie czuła się tu bezpiecznie i żyła w ciągłym strachu, że to właśnie dziś jest ten dzień, kiedy popełni o

jeden błąd za dużo i zostanie wyrzucona jak zużyty gałgan. A jednak kiedy próbowała przypomnieć sobie tamten dzień, w jej zatartych wspomnieniach wyglądał on zupełnie inaczej. Miała wrażenie, że była szczęśliwą dziewczynką, że razem z mamą zbierała kwiatki na polanie, a potem poszła ścieżką w las. Kiedy z niego wyszła, znalazła się na skraju drogi. Stała tam, trzymając oburącz wielki bukiet kwiatów. Mama zniknęła. Wtedy pojawiła się ta pani. Mamunia. Jechała na wózku ciągniętym przez konia i zobaczyła Lynneę, która próbowała być dzielna i nie płakać. – Jesteś odpowiedzią na moje życzenie – powiedziała mamunia i zeskoczyła na ziemię. – Jak się nazywasz, dziecko? – Lynnea. Zbierałam kwiatki dla mamy, ale mama się zgubiła. – Teraz ja będę twoją mamą. Mamunia wzięła ją na ręce i wciągnęła na wóz. Jednak nie posadziła jej na koźle, tylko na podłodze. Sama wspięła się na siedzisko i pogoniła konia. Lynnea otarła rękawem łzy. Nie miała pojęcia, czy to prawdziwe wspomnienie, czy tylko marzenie, które miało złagodzić bolesną opowieść mamuni. Nie wiedziała też, czy naprawdę pamięta, że rodzice wołali jej imię, kiedy jej szukali. Teraz jednak nie miało znaczenia, która historia jest prawdziwa. To wszystko zdarzyło się dawno temu. Całe szesnaście lat. Wiedziała to, ponieważ niedługo po jej przybyciu na farmę Ewan obchodził szóste urodziny i mamunia upiekła z tej okazji tort. Tego wieczoru, kiedy Lynnea kładła się spać, powiedziała mamuni, którego dnia są jej urodziny, żeby mamunia wiedziała, kiedy upiec dla niej tort. Kiedy jednak już nadszedł ten dzień, nie dostała tortu. Ani w tym roku, ani w żadnym innym. Ponieważ pieczenie tortu wymaga czasu i pieniędzy. Torty były dla prawdziwych dzieci, a ona nie była prawdziwym dzieckiem mamuni. Dziś już nawet nie pamiętała, kiedy są jej urodziny. Nie chciała tego pamiętać. I nie mogła sobie przypomnieć, ile miała lat tego dnia, kiedy mamunia znalazła ją przy drodze. Wiedziała jednak, że było to szesnaście lat temu, ponieważ w zeszłym tygodniu Ewan skończył dwadzieścia dwa lata. Mamunia jak co roku upiekła dla niego tort. Chciałabym mieszkać w innym miejscu. Chciałabym, żeby ktoś mnie kochał. Głupie marzenia. Tak samo głupie jak wszystkie, które miała. Po raz ostatni starła z policzków łzy i zaczęła podbierać jajka. Mrucząc coś do siebie, Glorianna szła dróżką prowadzącą do domu Sebastiana. Chwilę temu widziała, jak razem z Kpiarzem przemknął główną ulicą na demonocyklu, kierując się na przeciwległy koniec Gniazda, ale nie zdążyła za nim zawołać. Sebastian miał plecak, więc zapewne wybierał się z wizytą do innego krajobrazu. Okazje i wybory. Straciła okazję na rozmowę z Sebastianem, więc zmieni się wzorzec przyszłych wydarzeń. Tak działał świat. Tak działało życie. Od chwili, kiedy zajrzała w zielone oczy nieufnego chłopca i poczuła pragnienie jego serca, by przynależeć do tego miłego domu, gdzie mieszkała miła pani i miłe dzieci, wiedziała, że jej związek z Sebastianem jest inny niż związek z Nadią czy Lee. W dziecięcy i instynktowny sposób czuła, że ona i Sebastian będą wzajemnie wywierać silny wpływ na swoje życie. Nie wiedziała jednak, że miłość do kuzyna i chęć udzielenia mu pomocy tak doszczętnie zniszczą wzorzec jej własnej egzystencji… Okazje i wybory. Dokonała wyboru z powodu Sebastiana, ale to był jej wybór. A choć nigdy później nie zdołała już odbudować swojego życia w taki sposób, by znów stanowiło całość, nie żałowała tego wyboru. Nigdy go nie żałowała. Ponieważ dzięki niemu go ocaliła. – Sebastian – powiedziała i uśmiechnęła się. Nagle poczuła, jak obmywa ją fala mocy, zapierając jej dech w piersiach. Zatrzymała się na środku dróżki, chłonąc to uczucie. Życzenie serca. Mocne. Takie, które powoduje zmarszczki na powierzchni prądów świata. – Sebastianie? – szepnęła i znów poczuła, jak obmywa ją życzenie serca. Tak. A więc to życzenie serca pochodziło od niego. Może to był powód tej nagłej decyzji, by odwiedzić inny krajobraz?

Pomimo tego, co zobaczyła w alejce – i podejrzeń co do tego, w jaki sposób ten konkretny krajobraz został włączony do krajobrazu należącego do niej – poczuła się lepiej. Tak wiele Światła kryło w sobie życzenie serca Sebastiana. Już wcześniej trafiały mu się okazje, by opuścić Gniazdo Rozpusty i przejść do innego krajobrazu, ale był na nie ślepy. Choć pragnął zmiany, nie był na nią gotowy. Może tym razem pójdzie za sercem? Gniazdo Rozpusty nie będzie już takie samo, jeśli Sebastian stąd odejdzie, ale i ono zmieniło się w ostatnich latach. Być może nadszedł odpowiedni moment na takie rozstanie. To zły czas, z pewnością, ale krajobrazczyni nie ma prawa wtrącać się w cudzą podróż życia, bez względu na koszty. Ruszyła dalej, chcąc jak najszybciej dotrzeć do domku. Sebastian na pewno nie będzie miał pretensji, jeśli zdrzemnie się kilka godzin na jego kanapie. Potrzebowała odpoczynku. Potrzebowała spokoju i samotności, żeby móc pomyśleć. Kiedy jednak zbliżyła się do domku, ogarnęła ją kolejna fala mocy. Była delikatniejsza, jakby zmarszczka na powierzchni prądów mocy powstała bardzo daleko, ale jej siła była równie potężna. Kolejne życzenie serca. I coś więcej. Glorianna wsunęła rękę pod włosy i potarła kark, by pozbyć się mrowienia. Ku Gnieździe Rozpusty zmierzał katalista – osoba, której rezonans przyniesie zmianę. A centrum tej zmiany – choć nie było wiadomo, czy będzie dobra, czy zła – najwyraźniej znajdzie się właśnie tutaj, w domku Sebastiana. Glorianna weszła do środka z nadzieją, że Sebastian nie poprzestawiał mebli od czasu jej ostatniej wizyty. Po omacku torując sobie drogę w ciemności, dotarła do kanapy i rzuciła plecak na podłogę. Potem zwinęła się na poduszkach. Nie mogła nic zrobić ani w sprawie życzeń serca, ani w sprawie katalisty. Wydarzenia nabrały własnego biegu, choć setki czynników mogły zmienić wzorzec, który miał połączyć je ze sobą. W tej chwili musiała zająć się czymś innym, przemyśleć kwestię alejki i krajobrazu, który dawno temu został usunięty ze świata i w żadnym razie nie powinien nawiązać łączności z resztą Efemery. Musiała też pomyśleć o możliwości, której nie chciała nawet rozważać. Westchnęła i potarła dłońmi twarz. Tylko w jeden sposób może zyskać odpowiedź. Kiedy odpocznie, uda się do szkoły krajobrazczyń i rzuci okiem na zakazany ogród. Musi upewnić się, że Zjadacz Świata nadal jest uwięziony za kamiennym murem. ROZDZIAŁ 4 Heja! Szczęściło ci się, żem tędy przejechał – powiedział farmer William. – Nie podwożę obcych tak blisko mostu. Nigdy nie wiadomo, co może przeleźć z innego miejsca. Ale ty wyglądasz mi na równiachę. – Tak – zgodził się Sebastian. – Mam szczęście. Farmer przez jakąś minutę wydawał różne dźwięki skierowane do dwóch koni ciągnących wóz, co jednak nie przyniosło żadnego efektu. A już na pewno nie skłoniło zwierząt do przyspieszenia kroku. Podróżuj bez bagażu. Sebastian zamknął oczy i próbował wzbudzić w sobie wdzięczność za to, że farmer zaoferował mu podwiezienie. W innym wypadku dotarcie do Miasta Czarowników mogłoby mu zająć kilka dni, gdyż co chwila natrafiałby na przeszkody. Jego niechęć do czarowników kłóciła się z postanowieniem, że musi się z nimi zobaczyć, a Efemera reagowała na życzenia serca, nie głowy – mogło się więc zdarzyć, że krajobraz piętrzyłby przeszkody, uniemożliwiające mu dotarcie do miasta. Wtedy wyprawa zmieniłaby się w prawdziwą wojnę woli – jego przeciwko Efemerze. W końcu pewnie dotarłby do miasta, ale ludzie, których zostawił w Gnieździe Rozpusty, nie mieli tyle czasu. Dlatego, kiedy dotarł do miejsca, w którym dróżka łączyła się z główną drogą, i spotkał farmera Williama, bez wahania przyjął jego propozycję. Uznał, że jego podróż przebiegnie sprawniej, jeśli

nie będzie odwracał się od takich uśmiechów losu. Tyle że takie uśmiechy losu zawsze mają swoją cenę. No cóż, pomyślał, rzucając kwaśne spojrzenie na farmera, jeśli będę skazany na to jego „heja!" przez całą drogę do Miasta Czarowników, to cena tego konkretnego zrządzenia losu jest zdecydowanie zawyżona. – Serio jedziesz do Miasta Czarowników, żeby pogadać se z czarownikiem? – spytał William. – Tak. – Heja! Ja tam bym nie chciał. Te facety to nie są jak normalne ludzie. Gadajom, że to Czyniący Sprawiedliwość, ale majom ta magia czy co tam, co to robi z nich innych. Ja tam nie chciałbym z takimi gadać, ot co. Sebastian spojrzał na niego spod oka. – Widziałeś kiedyś czarownika? – zapytał. – Widziałem. Jasna sprawa, że widziałem. Grasują se czasem po rynkach w mieście, jak każden inny. Ale z żadnym nigdy nie gadałem. Coś – zmiana w modulacji głosu albo w postawie ciała Williama – kazało Sebastianowi przyjrzeć mu się uważniej. – Dlaczego to robisz? – zaciekawił się. – Co? – Mówisz w ten sposób. Nie jesteś prostakiem. – Dlaczego tak uważasz? – spytał William, udając oburzenie. Sebastian uśmiechnął się, ale nie był to przyjacielski uśmiech. – Za bardzo się starasz. Prostacy, których napotykam, zawsze się zdradzają, jednak starają się mówić lepiej niż w domu. A ty tarzasz się w słowach jak… – Nie mógł wymyślić porównania, które nie byłoby obraźliwe. – Jak świnia w błocie – dopowiedział William. Sebastian przechylił głowę. – No dobrze – powiedział. – Może i jesteś farmerem, ale nie jesteś prostakiem. William zamilkł po raz pierwszy, odkąd zabrał Sebastiana. – Chcesz mnie obrabować? – spytał wreszcie. – Nie jestem złodziejem – warknął Sebastian. – Zresztą obrabowanie cię, skoro mnie zabrałeś, byłoby… złe. – E tam – prychnął William. Sebastian przyglądał się farmerowi w słabym świetle dogasającego dnia. Mężczyzna miał na sobie znoszony strój, praktyczny na całodzienną podróż po błotnistej albo zakurzonej drodze. A może było to jego najlepsze ubranie? Kiedy Sebastian po raz pierwszy usłyszał Williama, założył tę drugą możliwość. Każdy potencjalny złodziej, posłuchawszy go choćby przez minutę, doszedłby do wniosku, że nie ma tu czego kraść. Wówczas musiałby znieść jego paplaninę do końca podróży albo pod byle pretekstem uciekłby na pierwszym skrzyżowaniu. Sposób wysławiania się był tylko kamuflażem przed drapieżnikami, jednak nie zmieniał rezonansu serca tego człowieka – coś jak brązowe futerko królika, które robi się białe, kiedy nastaje zima, by lepiej dopasować się do otoczenia. Sebastian obejrzał się przez ramię na kosze z owocami i warzywami, które wypełniały tył wozu. – Nie masz rynku bliżej domu? – zapytał. – Powiedziałeś, że do miasta jest cały dzień drogi. Mężczyzna kiwnął głową. – Dziś podróż wlokła mi się wyjątkowo. Zwykle jestem w mieście dobrze przed zachodem słońca. Myślę, że te opóźnienia miały swój powód. – Wzruszył ramionami. – Połowę tego, co zebrałem, sprzedaję na rynku w swoim mieście. Resztę przywożę do Miasta Czarowników. – Po co? – Z uprzejmości. – William zawahał się. – Ktoś mi kiedyś powiedział, że to, co dajesz światu, wróci do ciebie. Myślę, że jest w tym prawda. Sebastian odwrócił wzrok. Mroczniejące światło wystarczało, by podróżować, ale William nie

mógł w nim obserwować dokładnie jego twarzy – przynajmniej taką Sebastian miał nadzieję. Przypomniał sobie Gloriannę, jej przejrzyste zielone oczy, kiedy mówiła: To, co dajesz, wraca do ciebie, Sebastianie. Nie jak wet za wet – życie nie jest takie proste – niemniej to, co dajesz, zawsze do ciebie wraca. Serce go zabolało. Tęsknił za kuzynostwem, szczególnie za Glorianną. Czuł z nią dziwną więź, inną niż w przypadku Nadii czy Lee. Nic cielesnego. Nigdy, pomimo natury inkuba. Jej słowa zawsze zapadały mu głęboko w serce, były powodem, dla którego nauczył się brać pod uwagę potrzeby nie tylko swoje, ale i kobiet, kiedy polował jako inkub. Ale usłyszeć jej słowa z ust nieznajomego? Bez względu na to, jakie krajobrazy teraz przemierzała, bez względu na to, co robiła jako zbiegła krajobrazczyni, Glorianna Belladonna nie sprowadziłaby do żadnego krajobrazu takiego koszmaru. – To jest tak – ciągnął William. – Kilka lat temu źle mi się wiodło. Ziemia na farmie jest dobra, a ja pracowałem ciężko, jednak nigdy nie mogłem związać końca z końcem. Plony zawodziły, a to, co zebrałem, nigdy nie uzyskiwało na rynku uczciwej ceny. Zacząłem pić i zrobiłem się naprawdę podły. Pewnie wtedy powiedziałbyś, że miałem serce z kamienia. Winiłem sąsiadów, winiłem kupców, winiłem ziemię. Winiłem wszystkich i rozczulałem się nad sobą. Pewnego dnia załadowałem wóz i pojechałem do Miasta Czarowników. Kupcy śmiali się z takiego wieśniaka, a cena, jaką mi zaoferowali… Równie dobrze mogłem wyrzucić wszystko na ulicę. Zbliżał się zachód słońca, więc zacząłem wracać, ponieważ nie stać mnie było na przenocowanie w mieście. Po drodze zabrałem dziewczynę, która szła skrajem drogi. Miałem ją minąć, ale uniosła rękę i spytała, czy mogę ją podwieźć do następnego mostu. Powiedziała, że to będzie uprzejmość. – William pokręcił głową. – Nie wiem, dlaczego się zatrzymałem. Nie miałem ochoty na żadne uprzejmości. Ale podwiozłem ją. Po drodze spytała o ładunek na wozie i wtedy wyrzuciłem z siebie wszystko, co mi leżało na sercu. Żal wylał się ze mnie, jakby pękł mi wrzód czy coś. Kiedy skończyłem, dziewczyna powiedziała: „W mieście są ludzie, którzy potrzebują tej żywności. Biedacy z przedmieść. Dzieci, które z jakichś powodów porzucono, karmione rozpaczą i nieznające słodkiego smaku nadziei. Serce z kamienia zbiera tylko kamienie. To, co dasz światu, wróci do ciebie". Ja na to: „Kto tak mówi?", a ona: „Ja". „A kim ty jesteś?", zapytałem. A ona na to… – Belladonna – szepnął Sebastian. William kiwnął głową. – Nie wiedziałem, co oznacza to imię. Wtedy jeszcze nie. Ale kiedy wysadziłem ją koło mostu – niemal w tym samym miejscu, gdzie spotkałem dziś ciebie – zawróciłem wóz z powrotem do miasta. Pojechałem do biednych dzielnic i sprzedałem moje plony za grosze. Niektóre dzieciaki nie miały nawet pensa na garść owoców i kilka warzyw. Sebastian przełknął z trudem. Były czasy, kiedy sam był jednym z tych dzieci – grasował po ulicach, przebiegły i niebezpieczny niczym dzikie zwierzę. Potem zjawiała się Nadia i zabierała go do siebie, na kilka tygodni, na kilka miesięcy – póki nie odebrał go Koltak i znów nie trafiał na ulicę. Dzieci w Aurorze, rodzinnej wiosce Nadii, wiedziały, czym był, i prześladowały go w sposób, który ujawniał naturę gorszą i bardziej okrutną niż wszystko, co żyło w Gnieździe. Ale pobyt u Nadii zawsze oznaczał dla niego towarzystwo Lee i Glorianny. Ich miłość i akceptacja nie niwelowały wprawdzie okrucieństwa, ale bez nich stałby się takim inkubem, jakiego obawiali się ludzie – takim, który myśli o kobietach wyłącznie jako o zdobyczy… – Więc powiedziałem im, że mogą wziąć jedzenie, pod warunkiem że zrobią komuś uprzejmość – ciągnął William. – I co się stało? – spytał Sebastian. – Zaczęły się zmiany – odparł cicho mężczyzna. – Nie od razu. To się tak nie dzieje. Ale kiedy plony zaczęły dojrzewać, przyjeżdżałem co tydzień i sprzedawałem wszystko w tej części miasta. I zaczęły się zmiany. Dzieci w zamian za jedzenie pomagały starym sklepikarzom. Zamiatały chodniki albo sprzątały w sklepach. Niektóre zaczęły uczyć się kupiectwa, a jako zapłatę dostawały prycze na zapleczu i strawę. U mnie też się zmieniło. Ziemia stała się bardziej żyzna. To, co sprzedawałem na miejscu, uzyskiwało dobrą cenę i zaczęło mi się znacznie lepiej powodzić. Pewnego dnia poznałem na rynku dobrą kobietę, która nie była zbyt dumna, by zostać żoną farmera. Dziś mamy dwoje dzieci i to jest dla mnie prawdziwy cud. – Urwał na chwilę i odchrząknął, jakby emocje i wspomnienia na moment odebrały mu głos. – To jest nadal biedna dzielnica, ale inna niż kiedyś. Rozrabiaki nie czują się tam dobrze i nie zostają długo. Ludzie nie

pilnują już własnego nosa i pomagają sąsiadom. A ja co tydzień wożę tam żywność, kiedy zbieram plony. – Spotkałeś ją jeszcze kiedyś? – spytał Sebastian. William kiwnął głową. – Dwa lata temu. Sprzedawałem ostatni kosz jabłek, a ona z uśmiechem podała mi grosz. Wtedy już wiedziałem, kim jest i jak bardzo jest niebezpieczna. Ale mówię ci, nie obchodzi mnie, co o niej gadają. Tego dnia, kiedy ją podwiozłem, dała mi szansę, żeby coś zmienić, a wszystko, co z tego wynikło, było dobre. – Uniósł rękę. – To południowa brama miasta. Zaraz za nią zjeżdżam z drogi. Poradzisz sobie dalej? – Znam drogę do Zamku Czarowników – przytaknął Sebastian. Krajobraz wokół nich nie był płaski, ale wzgórze, na którym zbudowano Miasto Czarowników, dominowało nad okolicą, jakby jakieś wielkie stworzenie płynące pod powierzchnią ziemi nagle mocno wygięło grzbiet. Albo jakby gigantyczny pies przypadł przednimi łapami do podłoża, zapraszając do zabawy, i wypchnął wzgórze zadem. Z jednej strony miało łagodne zbocze, na którym stały domy i wiły się kręte ulice, prowadzące na płaski wierzchołek, na którym wznosił się Zamek Czarowników i ich wieża. Druga strona wzgórza była zbyt stroma, żeby cokolwiek tam zbudować, więc służyła za pastwisko dla owiec i kóz. Przejechali przez południową bramę, wykutą w wysokim murze otaczającym miasto. William zatrzymał konie, by Sebastian mógł zsiąść. – Podróżuj bez bagażu – powiedział na pożegnanie. Sebastian kiwnął głową. – Dziękuję za twoją uprzejmość. Odprowadził wzrokiem wóz, póki ten nie zniknął za rogiem, a potem ruszył w stronę placu, który był równie stary jak całe miasto. Kiedyś plac był miejscem medytacji, wyciszenia serca i myśli przed wejściem na Tysiąc Schodów do Sprawiedliwości. Teraz otaczały go kwatery strażników o wrogich spojrzeniach, którzy utrzymywali porządek w dolnych rejonach miasta. Sebastian wątpił, by ktoś znalazł jeszcze spokój w tym wymęczonym miejscu, gdzie umierały drzewa, a chwasty dusiły resztki kwiatów. Nie miał pojęcia, czy schodów było naprawdę tysiąc, kiedy je budowano, czy może ktoś nazwał je tak, ponieważ brzmiało to imponująco. Teraz na pewno było ich mniej, ponieważ część z nich przerobiono na ulice. Jednak nadal wspinaczka stanowiła nie lada wyzwanie dla mięśni nóg i prawdziwy sprawdzian determinacji petenta. Oraz najszybszy sposób dotarcia na płaski wierzchołek wzgórza, gdzie rezydowali Czyniący Sprawiedliwość. Kiedy Sebastian wszedł na plac, usłyszał, jak dzwon bije dziewięć razy. Strażnicy, którzy stali oparci o ściany, wyprostowali się na jego widok. Zignorował ich, zarzucił na ramię jeden pasek plecaka i ruszył przed siebie pewnym krokiem, jakby miał pełne prawo tu być. I miał. Każdy mógł prosić czarowników o pomoc. Oczywiście proszenie o pomoc nie równało się jej otrzymaniu. W chwili gdy jego stopa dotknęła pierwszego stopnia, strażnicy przestali się nim interesować. Podobno to magia czarowników zbudowała te schody i nadal w nich rezydowała. Powiadano, że audiencja to tak naprawdę formalność, że czarownicy dowiadują się wszystkiego o petencie, już kiedy wchodzi na te schody. Sebastian nie wierzył w to, a jednak kiedy wspinał się po schodach, starał się opróżnić swój umysł ze wszystkich myśli i skupić się jedynie na przemierzaniu kolejnych stopni. Nie chciał wspominać swoich pobytów w tym mieście ani swojej jedynej wizyty na Zamku Czarowników. Mimo to jego mięśnie spięły się, serce waliło mu głucho w piersi, a rozpacz i gorzki gniew, które zabarwiały większość jego dzieciństwa, ciążyły mu niczym kamień przywiązany na plecach łańcuchami wykutymi z okrutnych słów. Wchodził już kiedyś na te schody… Ile miał wtedy lat? Pięć? Może sześć? Stał na ulicy, żeby być jak najdalej od kobiety, która się nim wtedy opiekowała, i przyglądał się, jak trzy dziewczynki rzucają do siebie kolorową piłkę. Obserwował je, chłonąc ich dźwięczny śmiech i radość, jeszcze nieświadomy własnej natury. Nie miał pojęcia, dlaczego ich uczucia sprawiały, że czuł się tak, jakby gasił pragnienie chłodną wodą.