tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony259 162
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań230 532

Joan.D.Vinge.-.Myszolap.t1

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :719.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Joan.D.Vinge.-.Myszolap.t1.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

JOAN D. VINGE MYSZOŁAP TOM 1 MYSZOŁAP Poczułem, jak wzbiera we mnie przeraże- nie. To wszystko zmieniało się w istne szaleń- stwo. Zerknąłem szybko przez ramię. Obok mnie przepływały plamy światła i cienia, tań- czyły między filarami i ścianami jak odbicia na wodzie, żyjące swoim własnym życiem. Odwróciłem się, tknięty nagłym przeczu- ciem zagrożenia, na ułamek sekundy, nim moje oczy pochwyciły jakieś poruszenie. Z mroków korytarza wypadły dwa cienie i rzu- ciły się na mnie. Ujrzałem pomarańczowy roz- błysk, pochwyciłem obraz kolorowych pasów na czyimś kombinezonie. W tej samej chwili poczułem na karku zimne ukłucie nicości: żmijka jakiegoś preparatu odnalazła moje żyły i przedostała się do krv/i. Dalej nie było już nic. Joan D. Vinge MYSZOŁAP Tom I Przełożył Andrzej Leszczyński To dla ciebie, chłopcze. Dobrze wiesz, kim jesteś. (Z przyklejoną na miejscu pojaśniałą twarzą Martwymi oczyma wetkniętymi w czaszkę Sercem nieboszczyka przykręconym w piersi Strzępami wnętrzności zszytymi do kupy Z poszarpanym mózgiem w stalowym czerepie) Robi krok do przodu, jeszcze jeden i jeszcze... Ted Hughes Boimy się prawdy, obawiamy szczęścia, lękamy się śmierci i siebie nawzajem. Ralph Waldo Emerson Jeśli chce się zrozumieć kota, trzeba sobie u- zmysłowić, że ma on swoje zdolności, swój punkt widzenia, a nawet własną moralność. Lilian Jackson Braun PROLOG Ktoś mnie śledził. Owo przeczucie, a raczej świadomość, niczym dotyk lodowatej dłoni upiora na moim karku, towa- rzyszyła mi przez całe popołudnie. Poznałem to w ten sam sposób, jak czasami zdarzało mi się jeszcze czynić inne rze-

czy, zbierać okruchy informacji na podobieństwo fragmen- tów piosenki wyławianej z szumu eteru. Po raz pierwszy do- padło mnie na bazarze orbitalnego kosmodromu. Stałem pod wielobarwną markizą kramu z wyrobami jubilerskimi, a cie- mnoskóra kobieta o długich palcach wkłuwała mi w ucho kolczyk. - Nie będzie booleć - szeptała z jakimś dziwnym akcen- tem, równie uderzającym jak woń pieczonego mięsa dolatu- jąca z sąsiedniego stoiska. - Proszę stać spokojnie. Nie będzie booleć... - mówiła jakby do dziecka albo turysty. Bolało, ale nie za bardzo. Zresztą byłem turystą, jak wszyscy tutaj, co jednak wcale nie oznaczało, że czułem się tu równie obco. Drgnąłem, lecz ból ukłucia szybko minął. Za to w ułamku sekundy, kiedy mój umysł wypełniła nieskończona biała pu- stka, gdy czekałem na następną falę bólu, zetknąłem się z czymś innym: jakby z dotknięciem, z szumem, jaki towa- rzyszył penetrowaniu mego umysłu przez czyjąś świadomość - nawet nie czyjąś, ale jakąś: obojętną, cierpliwą, bezosobo- wą. Uniosłem szybko głowę i popatrzyłem dokoła, jedno- cześnie odskakując od sprzedawczyni, która wycierała mi krew z ucha. Nie spostrzegłem jednak niczego szczególnego, nikogo znajomego, nikogo, kto zwracałby na mnie specjalną uwagę. Wokół mnie przelewał się tłum w krzykliwych stro- jach, ludzie o bałwochwalczych spojrzeniach, tacy sami jak ci, którzy każdego wieczora kręcili się po Starówce... Potrząsnąłem głową, żeby odpędzić wizje z przeszłości, nasuwające się półprzeźroczystą kliszą na obraz teraźniejszoś- ci. Nadal zdarzało mi się to dość często - niespodziewanie za- czynałem się czuć, jakbym śnił na jawie, jakbym nie wiedział, kim jestem i gdzie się znajduję. Ciężki kolczyk z zielonym agatem na druciku stuknął mnie w policzek. - Drrrugi...? - zapytała kobieta, sięgając do gabloty. Pospiesznie wmieszałem się w tłum, pozwalając się nieść ulicą zalewaną potokami światła sztucznego słońca. Kiedy raz poczułem to coś, co sięgało do mojego umysłu, nie mogłem się uwolnić od tego wrażenia - owego szmeru przypominającego bezdźwięczną pieśń, który jak haczyk za- czepił się w mej jaźni. Próbowałem przekonać samego siebie, że to jedynie wytwór wyobraźni, że mój okaleczony mózg od- czuwa coś w rodzaju złudnego doznania bólu w amputowanej kończynie. Ale to nie pomogło, owa świadomość była silniej- sza ode mnie. To coś trzymało się mnie kurczowo podczas wędrówek krętymi, oszałamiającymi przepychem uliczkami," które próbowały ukryć fakt, że wszystkie wiodły w koło - w stronę wielkiego ocienionego kompleksu muzealnego i da- lej, do jadłodajni i hotelu, gdzie pomieszczenia dla ludzi wy- kończone były na srebrno. Śledziło mnie i tylko mnie, było zestrojone z elektrycznym kodem wywoławczym mojego mózgu i trzymało się tego namiaru. Pomyślałem o powrocie na pokład Darwina, lecz nawet ściany statku by mnie nie ochroniły. Do cholery, nie istniał żaden powód, dla którego ktoś miałby mnie śledzić! Może to jakaś pomyłka, ktoś inny

miał się znaleźć pod obserwacją, lecz echo impulsu... Jeśli zaś chodziło o mnie, komu mogłoby na tym zależeć? Dlacze- go po prostu nie spotkał się ze mną? W jakim celu śledzono moje kroki pośród tłumu ludzi spędzających tu urlop, ubra- nych w kolorowe ciuchy... - Kocie! Hej, Kocie! Odwróciłem się, unosząc pięści, mimo że rozpoznałem ten tfłos. Ręce lepiły mi się od potu. Rozprostowałem dłonie, po- ruszałem palcami. Była to Kissindra Perrymeade - kilka ciemnych warkoczy spadało na koszulę w kolorze khaki, a przyjazny uśmiech od- słaniał rząd białych zębów. Zatrzymałem się i czekałem, aż podejdzie bliżej, niesiona opływającym mnie dokoła tłumem. - Cześć, Kissy. - Skrót jej imienia zawsze pobudzał mnie do śmiechu. Wcisnąłem ręce do kieszeni dżinsów. - Cóż za miłe spotkanie! - rzekłem i od razu tego pożałowałem. Czyżby? - to pytanie było wypisane na jej twarzy; jak przy każdym naszym spotkaniu towarzyszyła mu dziwna miesza- nina wstydu i wysiłków, aby nie gapić się na moją twarz. Stą- paliśmy razem po powierzchniach kilku planet, wraz z pię- cioma setkami pozostałych studentów Uniwersytetu Latają- cego, ale jak dotąd nie zawiązała się między nami nić przyjaźni, w każdym razie traktowałem ją jak resztę grupy. Kissindra studiowała eksternistycznie, tak więc podchodzi- łem z rezerwą do nawiązania bliższych kontaktów. Natomiast to, że była bogata, piękna i często wodziła za mną wzrokiem, jeszcze pogarszało sytuację. Pociągało ją to, co dla innych stanowiło powód do unikania mnie. Mówiłem inaczej niż in- ni, ubierałem się także inaczej. Poza tym pochodziłem z innej planety. W moich oczach widniały wydłużone szparki źrenic, a rysy twarzy, jak w wypadku każdego mieszańca, niezbyt odpowiadały ludzkim kanonom urody. Nigdy nie rozmawia- łem z nikim na ten temat, lecz aż za dobrze zdawałem sobie z tego sprawę. A jednak to wszystko, na co inni tylko kłapali szczękami jak dobre pułapki na myszy, wzbudzało zainteresowanie Kis- sindry. Dobrze wiedziałem, że nieraz szkicowała rysikiem mój profil na marginesach swych błyszczących notatników, jakbym miał w sobie nie mniej piękna niż obiekty i krajobra- zy, które tak pieczołowicie utrwalała - podczas gdy inni za- szczycali je pobieżnym spojrzeniem i natychmiast wyrzucali z pamięci. Nie mam pojęcia, za kogo mnie brała, bo gdyby znała prawdę, na pewno nie chciałaby mnie znać - a ta świa- domość dodatkowo pogarszała mój nastrój, ilekroć się spoty- kaliśmy. Lecz teraz, gdy coś nieludzkiego przywarło do mojego umysłu, ucieszyłem się na widok znajomej twarzy - tym bar- dziej, że była to właśnie Kissindra, chociaż uśmiechała się nie całkiem szczerze. Zauważyłem, że również miała na sobie dżinsy, których na statku nie nosił nikt poza mną - uchodziły za strój roboczy, stanowiły symbol ubóstwa i pospolitości.

Pamiętam, że moją uwagę przyciągnął fakt, iż zaczęła je nosić po pierwszym spotkaniu ze mną. - Czy coś się stało? - zapytała, obrzucając mnie uważnym spojrzeniem. Potrząsnąłem głową, częściowo tylko w odpowiedzi. - Bo powiedziałem, że cieszę się, że cię widzę? - Patrzy- łem ponad jej ramieniem, przeszukując wzrokiem całą ulicę. Wziąłem ją pod rękę. Spięła się, lecz nie cofnęła ręki. - Chodź, polecimy gdzieś. Chciałbym się stąd wynieść. Obe- jrzymy coś ciekawego. - Przyszło mi na myśl, że gdybym opuścił stację orbitalną na kilka godzin, mógłbym pozbyć się natręta śledzącego mnie przez pomyłkę. - Czemu nie - odparła uśmiechając się. - Skoro masz ochotę. To niesamowite... - urwała nagle, jakby uświadomiła sobie, że nie powinna za dużo mówić. W każdym razie tak to wyglądało. Większość studentów na Darwinie stanowili znudzeni bo- gacze, którzy marzyli jedynie o długich wakacjach. Ale było wśród nich kilka osób rzeczywiście pragnących się czegoś na- uczyć. Właśnie do nich należała Kissindra. Ja chyba też. - Leci ci krew z ucha - powiedziała. Uniosłem rękę i dotknąłem kolczyka, przypomniawszy so- bie o nabytku. - Kupiłem go właśnie. To podobno relikwia. Zmarszczyła brwi. _ Nie przejmuj się - rzekłem. - Na pewno nią nie jest. Mnie też się nie podobało, że ludzie tak po kawałeczku okradali tę planetę z zabytków. Nie przywiązywali do tego wa°i. Skoncentrowałem się i zacisnąłem palce mojego umy- słu w pięść; tyle zawsze mogłem zrobić, nawet jeśli nie potra- fiłbym zadać ciosu. Towarzyszący mi obcy szum ucichł. Przy odrobinie szczęścia mogło to oznaczać, że dla tego, kto mnie śledził, w tej chwili przestałem istnieć. Ale stan taki przypo- minał wstrzymanie oddechu. Poszliśmy do muzeum i zjechaliśmy dziesięć poziomów na dół, do obszernej, tonącej w półmroku jaskini, gdzie na gładkiej ceramicznej platformie stały szeregi podobnych do opalizujących żuków wahadłowców, gotowych przetranspo- rtować takich jak my ciekawskich na powierzchnię globu. Na znajdującej się tysiąc kilometrów pod nami planecie, którą lu- dzie nazwali Pomnikiem, nie odkryto ani jednej budowli przypominającej ziemskie konstrukcje. Cała planeta była chronionym obiektem Federacji... była tworem sztucznym, powstałym przed tysiącami lat i umieszczonym na orbicie wokół przygasłej pomarańczowej gwiazdy, z dala od cywili- zowanych regionów. Kosmodrom wielkości małego miasteczka, którym był w rzeczywistości, krążył po odległej orbicie. Mniej więcej połowę jego powierzchni zajmował kompleks muzealny, bę- dący zarazem centrum badania wymarłej rasy, która zbudo- wała Pomnik. W dziesiątkach pokoi znajdowały się znalezio- ne na planecie przedmioty, a każdy przedmiot nasuwał pyta-

nia, na które nie było odpowiedzi. Druga część stacji orbitalnej służyła obsłudze turystów, z zysków finansowano prace naukowe. Kiedy wyszliśmy z cienia korytarza między dźwigające ciężki strop filary, trzy wahadłowce uniosły się równocześnie w powietrze i z cichym szumem, przypominającym łopot niewidzialnych skrzydeł, pomknęły łukiem ku wrotom śluzy. W odległym końcu lądowiska spolaryzowane ściany stacji ukazywały czerń kosmicznej pustki usianą gwiazdami. W ro- gu widać było delikatną pomarańczową poświatę bezimien- nego słońca Pomnika, który w dole obracał się bezgłośnie. Ludzie, z braku lepszego określenia, nazwali jego budowni- czych mianem Twórców. Rasa Twórców zniknęła na długo, zanim ludzkość uwolniła się z okowów grawitacji i rozpełzła po Galaktyce niczym karaluchy. Nikt nie wiedział, co się stało z ich cywilizacją, panowała jednak zgodna opinia, że zniknę- ła ona bezpowrotnie, a pozostał po niej tylko tajemniczy Po- mnik. Nawet władze Federacji podzielały tę opinię. - Co chciałabyś obejrzeć? - zapytałem Kissindrę, kiedy szliśmy w górę, by stanąć na końcu długiej kolejki turystów i studentów zgłaszających swe życzenia przy wejściu na lą- dowisko. Niewiele mnie obchodziło, dokąd polecimy, byle tylko trzymać się z dala od tego, kto mnie śledził. Można było zamówić krótką kilkugodzinną wycieczkę, jak też parodnio- wą wyprawę w dowolny rejon globu. Planeta nie była duża, miała około trzech i pół tysiąca kilometrów średnicy, lecz grawitację zbliżoną do ziemskiej. Stanowiła fenomen, które- go eksperci od ksenologii nie potrafili wyjaśnić: z jakichś po- wodów planeta skonstruowana przez obcych doskonale od- powiadała wymaganiom człowieka. Albo Twórcy musieli być człekokształtni, albo też chcieli tym sposobem przekazać jakąś informację. Istniała przecież rasa Hydran tak bliskich ludziom, że różnice wydawały się nieistotne nawet na pozio- mie genetycznym. Byłem tego żywym dowodem. Natomiast to, co zostało po Hydranach, było żywym dowodem, że ludz- kość nie zwracała uwagi na żadnych obcych. - No cóż... - Kissindra zacisnęła wargi i popatrzyła na umieszczony wysoko nad naszymi głowami ekran, po którym przesuwały się reklamowe widoczki, a jaskrawożółte cyfry na dole pokazywały czas trwania wycieczki oraz jej koszt. - Podobno w Jaskiniach Podbiegunowych można spotkać naj- lepsze przykłady synestetyki... Ale gdybyś chciał ponurko- wać. .. - Spojrzała na mnie. Miała na myśli całonocną wyprawę. - Doskonale - odparłem. - Jak sobie życzysz. Wysiłek izolowania własnego umysłu sprawił, że na czoło wystąpiły mi krople potu. Skupiłem wzrok na twarzy Kissin- dry, koncentrując się ponownie. Kissindra patrzyła śmiało, miała błękitne oczy barwy morskiej toni; jej wargi rozchyliły się nieco. Uświadomiłem sobie, jak bardzo mi się podoba. Miałem ochotę ją pocałować. Zerknęła na kolorowy ekran, potem na panoramę za ścianą i znów popatrzyła na mnie. Zaczerwieniła się.

- Tylko że... - mruknęła - obiecałam Ezrze, że zjemy ra- zem kolację. - Nie ma sprawy - odparłem, spoglądając w bok. - Wy- bierzemy się innym razem. Teraz weźmy coś krótszego... - Znów popatrzyłem jej w oczy; czułem się przy niej jeszcze gorzej niż zwykle. Złożyłem ręce na piersi i przycisnąłem spocone dłonie łokciami do boków. Byliśmy już blisko wejścia. - Dobra, może... - Kissindra! Obróciła się gwałtownie, usłyszawszy za plecami głos Ezry. Zerknąłem przez ramię -jej chłopak gnał po platformie w naszą stronę- Zawsze poruszał się tak, jakby za chwilę miał runąć jak długi. Rzadko kiedy odklejał przytwierdzone do skóry na głowie elektrody. Kiedy dopadł nas, jego twarz była purpurowa - Kissindry zresztą również, chociaż z innych po- wodów.. . A może nie? Wkrótce miałem się o tym przekonać. - Co ty tutaj robisz? - spytał, próbując bezskutecznie na- dać głosowi spokojne brzmienie. - Badam - odparła, może nieco za głośno. - Co badasz? - Obrzucił mnie wzrokiem. - Pomnik! Sądziłam, że jeszcze pracujesz nad swoją kom- pilacją... - Byłem w centrum rozrywkowym i ujrzałem cię przez okno... - I co z tego? - Jak to? A kiedy masz zamiar pójść ze mną na obiad, Kis- sy? - Jego głos wybijał się ponad otaczający nas szmer roz- mów. - W następnym wcieleniu? - Zacisnął zęby i zadarł gło- wę, jakby demonstrował czarną szczecinę zapuszczanej brody. - Ezra... - syknęła Kissindra, przyciskając swój notatnik do piersi mocno zaciśniętymi pięściami. - Jesteś taki staro- świecki. - Troje - rzuciłem do mikrofonu przy wejściu. - Studenci. - Podsunąłem pod fotokomórkę pasek identyfikatora. - Złote Wrota. Stacja orbitalna przesuwała się właśnie ponad oknem Zło- tych Wrót. Wybrałem krótką podróż - taką, którą wszyscy mieliśmy szansę przeżyć. Minąłem wejście, metalowe pode- szwy moich butów zazgrzytały na ceramicznej płycie lądowiska. Po kilku sekundach usłyszałem za plecami postukiwania dwóch par drogich magnetyków, czemu towarzyszyła stłu- miona rozmowa. Wsiadłem do najbliższego wahadłowca i zająłem miejsce, Kissindra wybrała fotel po prawej stronie. Ezra potrzebował aż minuty na podjęcie decyzji - usadowił się na siedzeniu po lewej. Drzwi zasunęły się; ekranik wy- świetlił współrzędne celu podróży. Wahadłowiec tak delikat- nie uniósł się w powietrze, że prawie nie czułem ruchu, i łu- kiem poszybował w kierunku śluzy. Rozparłem się wygodnie w fotelu, nim jeszcze minęliśmy wrota i zaczęliśmy opadać ku planecie. Wyciągnąłem nogi i powolutku, etapami rozluźniłem pięść, w którą zaciśnięty był mój umysł. Ni^; wyszedłem poza zasięg tamtego. Odetchnąłem i za-

mknąłem oczy. Bez trudu przekonałem siebie, że to tylko po- myłka. Albo wytwór mojej wyobraźni. Paranoja nie była mi obca, dopadała mnie czasami, kiedy czułem się jak oszukany wybryk natury, gdy zamykałem oczy i miałem przed sobą je- dynie bezdenną ciemność... Otworzyłem szybko oczy, za- mrugałem i popatrzyłem w iluminator. W miarę opadania Po- mnik rósł za szybą jak nadmuchiwany balon. Gdybym się skupił na tym widoku, żołądek pewnie podjechałby mi do gardła. Przypomniałem sobie, że nie jestem sam; zerknąłem na Kissindrę, potem na Ezrę. Jakbym dla nich nie istniał. Po- chyleni, nadal kłócili się jadowitym szeptem. - ...nie mogę nic na to poradzić, muszę się zgodzić, nie mam ejdetycznej pamięci jak ta tutaj chodząca encyklope- dia. .. - Wskazał mnie palcem, omal nie wydłubując mi oka. - Ezra... Ponownie spojrzałem w iluminator. Byliśmy prawie na miejscu, wahadłowiec wszedł w atmosferę i zmieniał traje- ktorię, by dostarczyć nas do punktu przeznaczenia. Amorty- zatory nie działały jak należy. Kissindra i Ezra umilkli, mó- wienie stawało się coraz trudniejsze. Dziwnym sposobem owe niewygody wpłynęły na poprawę mojego nastroju. Pod nami rozciągała się powierzchnia planety, przypomi- nała wielkie malowidło ujawniające w miarę zbliżania się co- raz więcej szczegółów. Zapatrzyłem się na ten widok, żeby nasycić nim oczy, i uśmiechem skwitowałem własne myśli. To było po prostu piękne. Czasami, w podobnych sytuacjach, czułem, jakbym miał przetransplantowany mózg, jakbym żył w ciele obcej istoty. Nie pomagała mi nawet świadomość, że nie można udowodnić realności niczego, co odbierają nasze zmysły. Musnąłem kolczyk w uchu i poczułem ból; obróciłem w palcach zimny twardy kamień. Nigdy przedtem nie nosi- łem błyskotek - nie lubiłem ich, gdyż wywoływały ten rodzaj zainteresowania, od którego robiło mi się niedobrze. Któregoś ranka, jeszcze w Starówce, po przebudzeniu stwierdziłem, że mam na pośladku tatuaż, lecz łatwo go było ukryć pod ubra- niem. Dzisiaj, decydując się na kolczyk, chciałem sobie udo- wodnić, że nie muszę już pozostawać w cieniu - chciałem przegnać z pamięci tę smutną prawdę, którą uzmysławiałem sobie przy każdym spojrzeniu na stan mojego konta: w mo- mencie, gdy skończą się zajęcia uniwersyteckie na tej plane- cie, będę goły, zostanę bez grosza przy duszy. Zaczerpnąłem głęboko powietrza, pokonując przygniatający mnie ciężar, i spojrzałem przed siebie. Bez względu na to, w którym miejscu globu się ląduje, wi- doki zapierają dech w piersi. Z delikatnym śpiewnym szu- mem przecinaliśmy atmosferę przypominającą satynę. Znów odniosłem wrażenie, że ten świat został stworzony przez arty- stę, a raczej tysiące artystów, którzy potraktowali planetę jak bryłę gliny, zagruntowane płótno czy instrument muzyczny. Otaczało nas piękno doskonałe, dorównujące wspaniałości brylantu, nieruchome, nie zmącone przez żaden przejaw życia - nie było tu roślin, ptaków, owadów. Przynajmniej na razie.

Krajobraz za szybą przestał uciekać do tyłu, luk otworzył się z cichym szumem. Wysiedliśmy, rozprostowując kości. Na żółtym, omywanym wiatrem płaskowyżu panowała nie- naturalna cisza. Opodal stało kilka innych wahadłowców, a w ich sąsiedztwie kręciła się gromadka ubranych w krzykliwe stroje turystów. Docierały do nas ich głosy, lecz dziwnie stłu- mione i piskliwe, jakby ludzie ci znajdowali się dużo dalej. Słońce zachodziło. Czerwonawy blask zalewał piaskowce i można było odnieść wrażenie, że wzgórza zostały wykona- ne z mosiądzu. Gdybym nie znał prawdy, mógłbym przysiąc, że tylko działanie czasu i erozja nadały im tak niesamowite kształty. Lecz jeśli przyjrzało się czemukolwiek z bliska, choćby drobnemu kamykowi, wszędzie można było dostrzec - stanowiące jakby nie rozszyfrowany przekaz - ślady dzia- łalności potężnego umysłu, który stworzył to wszystko przed wiekami. Odwróciłem się i odszedłem kilka kroków od wahadłowca. Gdy rozejrzałem się dokoła, poczucie ogromu tego świata i przytłaczająca otchłań bezdennego nieba zaparły mi dech w piersi. Zdawało mi się, że nie mam się gdzie schronić... za- wsze doznawałem czegoś podobnego w zetknięciu z bezmia- rem otwartej przestrzeni. Zmusiłem się, żeby nie zamknąć oczu; lekki wiatr rozwiewał mi włosy. Wziąłem głęboki od- dech. Obok mnie stanęli Kissindra i Ezra, nie spierali Się już. - Och... - rozbrzmiały ich westchnienia. Niewielkie słońce tego zadziwiającego świata widoczne stąd było w prześwicie olbrzymiego kamiennego łuku zwane- go Złotymi Wrotami; odnosiło się wrażenie, jakby czas za- trzymał się, został uwięziony w tej jednej chwili. Pod czarną sylwetką mostu przenikały jaskrawe, ucięte niczym lancetem promienie światła. Wiatr przybrał nieco na sile, wzbijając w górę białawe obłoki pyłu; był już dobrze słyszalny: z góry spadały wysokie, wibrujące tony powietrza przelatującego przez gigantyczny kamienny rezonator. Dźwięk ten odczułem w głębi piersi, jakby niewidzialna dłoń sięgnęła, by wyrwać mi serce. Ruszyłem przed siebie, zapominając o ludziach, ca- łym świecie, oślepiony i głuchy na wszystko... Jazgot brzęczyka poraził mnie i osadził w miejscu. Stałem na krawędzi urwiska, na granicy platformy widokowej. Cof- nąłem się o krok, usiłując zapomnieć o drażniącym nerwy alarmie. Zamarłem tuż przy linii dzielącej dwa światy, łowiąc wszelkie odgłosy... Po minucie kucnąłem i w kurzu odcis- nąłem ślad mojej dłoni. Uniosłem gładki kulisty kamień wiel- kości pięści, po chwili obróciłem go i odłożyłem z powrotem; nadal pasował do otoczenia. Przeniknął mnie dreszcz, zawo- dzenie wiatru potęgowało jeszcze wrażenie chłodu. - W jakim celu oni to zbudowali? - zapytała cicho Kissin- dra. Zwracała się bardziej do wiatru niż do mnie. Dopiero te- raz spostrzegłem, że stała tuż obok. - Czyżby tylko po to, że- by na wieki utrwalić to piękno...? - To obiekt rytualny - wtrącił Ezra - część dużego kom- pleksu związanego z jakimś kultem. - Była to odpowiedź, ja-

ką słyszało się zawsze, ilekroć człowiek stawał przed niezwy- kłym wytworem obcej kultury. Znaczyło to, że nawet eksper- ci nie mają zielonego pojęcia o przeznaczeniu obiektu i prawdopodobnie nigdy go nie rozszyfrują. - Nie - rzekłem, podnosząc się i wycierając ręce o noga- wki dżinsów. - To naprawdę jest pomnik. - Czemu poświęcony? - spytała Kissindra, unosząc wyso- ko brwi. Ezra popatrzył na mnie. - Śmierci - odparłem, czując zarazem, jak zimno i strasz- nie brzmi to słowo. - Szczątki, okruchy różnych planet - oto z czego jest zbudowany. Dlatego też nie ma tutaj żadnych form życia. Słońce chowało się już za skaliste turnie. Coraz źimniejszy wiatr zaczynał przenikać do szpiku kości. - Kto ci to powiedział? - Kissindra dotknęła mojego ra- mienia. - Słucham? - Obejrzałem się i miast jej oczu, dostrzegłem dwa błyszczące odblaski czerwonego słońca. - Kto...? Pokręciłem głową. Moje myśli przepływały coraz wolniej, ociężale niczym roztopione szkło. - Nie wiem. Pewnie też słyszał to od kogoś... - Nie zetknęłam się jeszcze z podobną teorią. - Potrząsnę- ła głową, lecz wcale nie oznaczało to niedowierzania. Ponow- nie zapatrzyła się ponad morzem skał, napinając wszystkie mięśnie z podniecenia. - Sam to wymyślił - mruknął Ezra, nie mając nawet od- wagi powiedzieć mi to w twarz. Kissindra zaczęła półgłosem nagrywać na zawieszonym u szyi dyktafonie jakieś spostrze- żenia. Obejrzała się na mnie. Nadal czując się tak, jakbym dostał po głowie, pochyliłem się; nie chciałem, żeby cokolwiek spostrzegła. Wyciągnąłem nóż z pochewki umieszczonej po wewnętrznej stronie chole- wy buta i wyprostowałem się. Sięgnąłem do kieszeni tuniki, wyjąłem kupiony po południu jajowoc, oparłem się o spię- trzone głazy i zacząłem go obierać, starając się, by nie drżały mi dłonie. Wreszcie uniosłem wzrok. Wyglądali jak para sześciolatków, z których powoli odpły- wa paniczny strach. Stali z rozdziawionymi ustami, jak gdyby nigdy przedtem nie widzieli ostrza noża. - Nie wymyślam podobnych rzeczy - oznajmiłem, lecz gdy ujrzałem ich energiczne potakiwanie głowami, pożałowałem tego. Nie miałem pojęcia, skąd wiedziałem to, co powiedzia- łem im o tym miejscu; nie mogłem sobie przypomnieć, bym wiedział to przedtem. Jedyne, czego w tym momencie byłem całkowicie pewien, to poczucie mego wyobcowania. Zawsze byłem dla nich obcym i tak już miało pozostać. Schowałem nóż. - Na razie. - Obrzuciłem Kissindrę i Ezrę szybkim spo- jrzeniem i ruszyłem w stronę wahadłowca; tamci stali jak wryci. - Kocie... - zawołała nagle Kissindra cichym głosem. Zatrzymałem się i odwróciłem.

- Czy ty...? - Zacisnęła wargi. - Czy naprawdę potrafisz czytać w moich myślach? Więc o to chodziło! Wiedziała, że jestem psionem, że pły- nąca w mych żyłach hydrańska krew czyni ze mnie obcą isto- tę. Ale nie wiedziała wszystkiego... prawdopodobnie nawet nie chciała tego wiedzieć. - Nie - odparłem. - Nie potrafię. Odszedłem nie oglądając się. Na pokładzie wahadłowca zjadłem obiad. Gdy wkładałem tackę do pojemnika na odpadki, dostrzegłem sporą grudkę herki przeżutą przez któregoś z pasażerów. Nawet wyciąg nie radził sobie z intensywnym zapachem narkotyku. Obok leżał kamf. Sięgnąłem już po niego... ale cofnąłem rękę. Zbyt wie- le wspomnień... Może pomnik śmierci wcale nie został dale- ko w dole pode mną, może tkwił głęboko w mym umyśle... To było znacznie prostsze wytłumaczenie niż to, że jakimś dziwnym sposobem posiadłem wiedzę dotyczącą tej planety. A może po prostu miałem mniejsze niż inni kłopoty z odczy- taniem podtekstów zawartych w każdym kawałku Pomnika? To przypuszczenie nie było pozbawione podstaw. Twórcy mogli przecież bardziej przypominać Hydran niż ludzi. W ni- czym nie zmieniło to jednak wrażenia, że jestem śledzony - przybierało ono teraz wręcz na sile. Najpierw ten dziwny szmer, potem Kissindra, a teraz... Przypomniałem sobie, że właśnie zmierzam wprost w elektroniczną sieć namiarową. Ludzie, przez których miałem zapaskudzone całe życie, wciąż na mnie polowali, tak jak czynili to wo^cc całej rasy Hydran... Dosyć! Przestań się zachowywać jak złodziej prze- mykający chyłkiem w ciemnościach. - Rozprostowałem pal- ce i wydobyłem je z otworów, które wyrobiłem w pianolicie poręczy fotela. Przez resztę drogi powrotnej trzymałem umysł zamknięty, jakbym wstrzymywał oddech. Kiedy wylądowaliśmy, znala- złem się znów w doskonale aseptycznych klimatyzowanych dokach w podziemiach muzeum. Masywne ceramiczno-beto- nowe ściany lądowiska otaczały mnie niczym mury fortecy. W zasięgu głosu znajdowało się jakieś pół setki ludzi, ale nikt nie zwracał na mnie zbytniej uwagi. Ruszyłem przed siebie, uruchamiając ogłupiałe receptory mojego mózgu tylko na ty- le, na ile to było konieczne. Wsłuchałem się: nic - nie dopadł mnie bezdźwięczny szmer namiaru... jak gdyby na zawsze pozostał tam, na ulicach. Zatraciłem swoje zdolności telepa- tyczne przed trzema laty, lecz mój mózg potrafił czasami pła- tać przeróżne figle. Wzruszyłem ramionami i podążyłem za grupą turystów wykładanym płytkami chodnikiem w kierunku wyjścia. W tworzących istny labirynt korytarzach podziemnej części muzeum nasze kroki rozlegały się głośnym echem. Dotarli- śmy wreszcie do wind wynoszących turystów z powrotem na poziom zewnętrzny. Cały czas szedłem z tą grupą, starając się pozostawać w uspokajającej bliskości ściany. Nagle stanąłem jak wryty, nie wierząc własnym oczom. Na

murze przed sobą, we wnętrzu namalowanego sprajem kośla- wego serca, dostrzegłem swoje imię. KOT. KOT I JULE. Ktoś wpadł na mnie i zaklął pod nosem, lecz nic mnie to nie obchodziło. Nawet nie zauważyłem, kiedy wszyscy mnie mi- nęli; nie docierało do mnie, że stoję samotnie, gapiąc się na ten znak, i ciężko oddycham. Poczułem, jak wzbiera we mnie przerażenie. To wszystko zmieniało się w istne szaleństwo. Zerknąłem szybko przez ramię. Obok mnie przepływały pla- my światła i cienia, tańczyły między filarami i ścianami jak odbicia na wodzie, żyjące swoim własnym życiem. Odwróciłem się, tknięty nagłym przeczuciem zagrożenia, na ułamek sekundy, nim moje oczy pochwyciły jakieś poru- szenie. Z mroków korytarza wypadły dwa cienie i rzuciły się na mnie. Ujrzałem pomarańczowy rozbłysk, pochwyciłem obraz kolorowych pasów na czyimś kombinezonie. W tej sa- mej chwili poczułem na karku zimne ukłucie nicości: żmijka jakiegoś preparatu odnalazła moje żyły i przedostała się do krwi. Dalej nie było już nic. 1 Kiedy się ocknąłem, rozpoznałem, że jestem na pokładzie statku, chociaż nigdy dotąd nie widziałem takich pomiesz- czeń. Leżałem na wysłanej pianolitowym materacem składa- nej koi w kajucie, której nawet nie mógłbym pomylić z moją klitką czy jakimkolwiek innym pokoikiem na Danvinie. Ostatnim moim wspomnieniem były wielobarwne pasy na kombinezonie Służb Bezpieczeństwa Syndykatu; otaczające mnie teraz szarozielone ściany z falistej blachy, nienaturalnie ascetyczne biurko z samotnym krzesełkiem, szafka na ubra- nia, łóżko - to wszystko z daleka zalatywało wojskiem. Musiałem zostać porwany przez jakiś patrol ochrony... Ta- kie wytłumaczenie nie miało najmniejszego sensu, a przecież znalazłem się tutaj. Spróbowałem usiąść i ku memu wielkie- mu zaskoczeniu udało mi się to. Nie byłem związany ani przytwierdzony do koi. Brakowało mojego noża. Obmacałem kark i zerwałem plaster, który tam znalazłem. Nie ulegało wątpliwości, że uśpiono mnie, choć teraz nie miałem kłopo- tów z formułowaniem myśli. Zdążyłem ledwie stwierdzić, że drzwi kajuty są zamknięte, kiedy nagle otworzyły się, jakby tylko czekano na moje prze- budzenie. Weszli dwaj mężczyźni, prawdopodobnie ci sami, którzy mnie pojmali. Jeden miał ciemną skórę, drugi był bia- ły. Ich twarze zasłaniały gumowe maski, nosili srebrzystosza- re kombinezony robocze. Stanęli tuż za drzwiami, jakby cze- kali na coś w napięciu. Przemknęło mi przez myśl, czy przy- padkiem nie dopasowywali sobie zarówno twarzy, jak i kom- binezonów do wykonywanego zadania. Zamarłem na widok emblematów na ich piersiach: powyżej pasków identyfika- cyjnych widniały symbolizujące promieniste słońce znaczki Transportu Centauryjskiego. Doznałem nagłego zawrotu gło- wy. Nie wiedziałem jeszcze, o co tu chodzi, zyskałem jednak pewność, że nie zaszła pomyłka. Nie wróżyło to nic dobrego.

Ogarnęła mnie dzika furia pomieszana ze strachem. Poderwa- łem się na nogi. - Co tu się dzieje...? Szybko usiadłem z powrotem, kiedy żołądek podjechał mi do gardła. - Cholera! Teraz już wiedziałem, dlaczego mnie nie związano, nie było to potrzebne. Zastosowany środek powodował -1.. .olnegokaca. Mężczyźni o bliźniaczych twarzach pop 'trzyli na siebie i uśmiechnęli się, bardziej z ulgą niż z rozbawieniem. Pode- szli bliżej, jak gdyby przedtem bali się do mnie zbliżyć. - W porządku, odmieńcu - rzekł jeden z nich. - Szef chciałby się z tobą zobaczyć. Chwycili mnie pod ręce i prawie wywlekli z kajuty. Żało- wałem, że zjadłem tylko skromny obiad, gdyż teraz obrzygał- bym ich od stóp do głów. Znajdowaliśmy się na pokładzie jakiegoś małego patro- lowca; w każdym razie nie musieli mnie holować daleko. We- pchnęli mnie w drzwi innej kabiny i cisnęli na kanapę. Pomyliłem się: to nie był patrolowiec, lecz nieseryjny pry- watny statek jakiejś szychy. Wryglądało to tak, jakbym nagle znalazł się w zupełnie innym świecie. - Oto on, proszę pana. Jest bezpieczny - odezwał się za moimi plecami któryś ze strażników. Domyśliłem się, że nie chodzi im o moje bezpieczeństwo, lecz o to, że byłem niegroźny. Myliłem się... i miałem rację. "Szefem" okazał się dowód- ca Sił Bezpieczeństwa Transportu Centauryjskiego. Siedział w głębokim, pstrokatym, rozkładanym fotelu za doskonale czarną półkulą biurka, spoglądając na mnie przez całą dłu- aość pomieszczenia. Jego twarz przypominała klingę noża: wąska, ostra, zimna jak stal... Nie nosił brody, tylko wysoko na kościach policzkowych widniały plamy zarostu sprawiają- ce wrażenie, że rozrośnięte brwi otaczają jego oczy. Te zaś by- ły tak ciemne, że niemal czarne. Miał na sobie kompletny mundur: stalowoszary hełm z centauryjskim emblematem oraz insygniami dowódcy i tradycyjny garnitur ze srebrzyste- go tweedu, którego każda fałdka przy poruszeniu rozrzucała wielobarwne refleksy. Nigdy przedtem nie widziałem tak bi- jącego w oczy stroju. Fakt, iż mężczyzna był w mundurze, oznaczał, że albo nie dba o konsekwencje, albo chce zrobić na mnie wrażenie. Tak czy inaczej, nie potrafiłem tego sensow- nie wyjaśnić. Spojrzałerc , Jx>k, gdyż gapił się na mnie bez zmrużenia powiek. Wyglądano na to, że siedzimy we wnętrzu kuli zna- jdującej się w otwartej przestrzeni. Tuż ponad lewym ramie- niem szefa, niczym latająca lampka, wisiało słońce Pomnika. Nie mogłem dostrzec samej planety. Spojrzałem w dół, lecz na szczęście podłoga zakryta była dywanikiem - szafirowym, z wyhaftowanym pośrodku złotym emblematem Centaura. Czemu nie? Przywarłem plecami do oparcia kanapy, czeka- jąc, aż mój żołądek osiągnie przynajmniej częściowy stan

równowagi. Wreszcie, zachowując ostrożność, wycedziłem: - Czego... ode mnie... chcecie? - Nazywasz się Kot. Ja jestem Braedee. - Czarne punkciki oczu wbijały się we mnie niczym obiektywy kamer. - Jestem dowódcą Służb Bezpieczeństwa Transportu Centauryjskiego. Czy wiesz, co to oznacza? Oznaczało to, że w całym syndykacie nie było nikogo wy- ższego rangą, może poza członkami rady nadzorczej. Ozna- czało to również, że jest on najbardziej godnym zaufania człowiekiem w organizacji. A także najgorszym przeciwni- kiem dla kogoś, kto odważyłby się wejść mu w drogę. Musiał dostać polecenie schwytania mnie, pewnie od zarządu. Czyż- by więc znali prawdę o mnie? W panice zacząłem wymyślać jakieś chaotyczne teorie. Pokręciłem głową w odpowiedzi. W pomieszczeniu było chłodno, zimny pot spływający mi po bokach wywoływał dreszcze. - Oznacza to, że nie spotykam się z byle kim. A także... - drgnął mięsień na jego twarzy - że potrzebny nam jest... - znowu tik - telepata. - Jeszcze jeden tik. - Zaraz wyjaśnię, do czego. Najpierw doznałem zaskoczenia, potem ulgi, wreszcie zmieszania i wściekłości. Wciągnąłem powietrze przez zaciś- nięte zęby. - Nie. - Dotknąłem ręką głowy, wbijając wzrok w teleo- biektywy oczu tamtego. - Nie. Dopóki... nie zrobicie... coś z tym... - Ten środek osłabia zdolności psioniczne, kłopoty z wy- mową są jedynie skutkiem ubocznym. Ale twoja percepcja działa bez zakłóceń. Nie ma zresztą powodu, byś się odzywał, dopóki nie skończę. - Mam cię... w dupie! - Wstałem i skierowałem się ku drzwiom. Dwaj agenci zablokowali przejście. Odwróciłem się z powrotem w stronę Braedeego. - Zrób... coś! Gdyby wiedzieli, czego można po mnie oczekiwać, zrozu- mieliby, że nie grozi im z mojej strony ani trochę większe nie- bezpieczeństwo, niż ze strony dowolnego martwiaka zgarnię- tego z ulicy. A nawet mniejsze, gdyż ja nie mógłbym ich za- bić. Sądząc jednak po wyrazie twarzy szefa, gotów był za chwilę zlać się ze strachu. Musiał być śmiertelnie przerażony, skoro przedsięwziął aż takie środki bezpieczeństwa. Im wię- cej ktoś ma do ukrycia, tym bardziej nienawidzi psionów. Ale Braedee tylko pokręcił głową. - Centauryjskiej radzie nadzorczej przewodniczy pan Charon taMing - rzekł. - To z jego rozkazu mam trzymać cię pod działaniem środków odurzających. TaMing! Zesztywniałem na dźwięk tego nazwiska. - Jego też... mam w dupie! - powiedziałem, starając się ukryć swoje zaskoczenie. Braedee gapił się na mnie przez dobrą minutę; pewnie roz- patrywał możliwe rozwiązania, pamiętając bez przerwy 0 niewidzialnej pięści Centaura, która gotowa była opaść

1 zgnieść nas obu. Z jego oczami coś było nie w porządku; nie chodziło tylko o sposób, w jaki na mnie patrzył, nie wiedzia- łem jednak, co mi nie pasuje. - Dostaniesz antidotum - rzekł w końcu - jeśli zgodzisz się poddać skanowaniu. Myślał, że się przestraszę. Dłonie odruchowo zacisnęły mi się w pięści, lecz szybko rozprostowałem palce. Skinąłem głową i usiadłem z powro- tem. Jeden ze strażników podszedł i położył mi na głowie sia- teczkę ze srebrzystych mci. Wzdrygnąłem się, lecz zacis- nąłem mocno powieki, kiedy poczułem na skórze ukłucia i mrowienie, jakby setki owadów zaczęły łazić mi po twarzy. Siłą powstrzymywałem się przed zerwaniem siatki z głowy; kiedy po raz pierwszy poddawano mnie badaniu, musieli mnie mocno związać. Teraz przynajmniej wiedziałem, czego się spodziewać. Od czasu zabójstwa przechodziłem tak wiele testów i różnych terapii, że nauczyłem się już jakoś z tym żyć. Zacisnąłem mocno zęby, próbując nie stawiać oporu - a ra- czej stawiać jak najmniejszy, nie mogłem bowiem walczyć z odruchami. Tak więc robaczki pożerały mój mózg na obiad, a gdzieś za ścianą skaner wypluwał tysiące bezsensownych danych o mojej rozbitej psychice. Nie trwało to nawet minuty, chociaż subiektywnie minęło dobre pięćdziesiąt lat. Siateczka spadła mi na nogi. Zrzuciłem ją i kopnąłem w kąt, miałem ochotę jeszcze splunąć. Braedee patrzył szklanymi oczyma - nie na mnie, ale prze- ze mnie. Zerknąłem przez ramię, lecz za mną widniała jedy- nie naga ściana. - Miała rację - mruknął. - Twój profil jest... Zresztą po- patrz sam. - Teraz wreszcie spojrzał na mnie. Nie zauważyłem, żeby się poruszył, lecz widoczne za nim słońce zniknęło nagle, a na tle rozgwieżdżonej czerni popły- nęły czerwone, niebieskie i zielone świetliste linie mojego profilu psychicznego. Wszystkie dane przedstawione zostały symbolicznie - tak by były zrozumiałe dla ludzi, którzy za- wsze starali się szukać najprostszych rozwiązań. Moim oczom ukazał się koniec skanu,-dowód na to, że w niczym nie różniłem się od martwiaków, co było efektem wytworzonej przeze mnie bariery umysłowej, której sam nie potrafiłem przełamać. u - Widziałem... to już... ¦ Rysunek zniknął, a słońce, które nagle pojawiło się z po- wrotem, oślepiło mnie nieco. - W porządku - rzekł Braedee. - Naklejcie mu plaster. Jeden ze strażników podszedł do mnie i zakleił drobną ran- kę na moim karku kawałkiem plastra. - Proszę to trzymać przez dwanaście godzin - powiedział - rrrS^ej może nastąpić regres. l" Skinąłem głową, lecz odczekałem jeszcze minutę, nim po- nownie spróbowałem się odezwać. - Dobra, martwiaku. - Mój głos był nadal piskliwy i drżą- cy, ale nie miałem już kłopotów z wymową. - Możesz teraz

opowiedzieć swoją bajeczkę. Lepiej, zęby była sensowna. Jego wargi wygięły się odrobinę, jakbym go rozbawił, lecz po chwili zacisnął je ponownie. Złożył dłonie na kształt trój- kąta i oparł je o krawędź biurka. - Byłeś kiedyś dość luźno... związany... z panią Jule ta- Ming, która należy do rodziny założycielskiej Transportu Centauryj skiego. - Byłem jej przyjacielem - wtrąciłem. - I sądzę, że nadal nim jestem. Zmarszczył brwi, jakby zaskoczyły go te słowa, a może tylko dlatego, że mu przerwałem. W powietrzu za nim poja- wiła się nagle moja twarz - nieco młodsza, trochę szczuplej- sza, kręcone jasnoblond włosy, ciemna cera, zielone oczy i wąskie szparki źrenic. Poniżej kilka opadających linii miało obrazować całą historię mego życia. Brak żyjących krew- nych... wpis w kartotece kryminalnej... zaburzenia psionicz- ne... - Wiemy o tobie wszystko... także o znajomości z panią taMing i doktorem Siebelingiem, jej mężem - mówił dalej z zachmurzonym czołem. - O ich Centrum Badań Psionicz- nych, o twoich... usługach świadczonych Zarządowi Trans- portu Federacji. - Można było odnieść wrażenie, że słowa z trudem przechodzą mu przez gardło, jakby krztusił się wy- mową każdego z nich. - Niesamowite. Gotów jestem się założyć, że w ZTF do- znaliby szoku, gdyby dowiedzieli się, ile wy wiecie. - Poło- żyłem się, opierając na łokciu, i podkurczyłem nogę, kładąc but na kanapie. Strażnik podszedł szybko i zepchnął moją no- gę na dywan. - Ten plaster na twoim karku da się odkleić równie łatwo, jak został przyklejony. - Braedee wbijał we mnie nieruchome spojrzenie. Uświadomiłem sobie, że do tej pory jeszcze ani ra- zu nie mrugnął. Ciekaw byłem, czy on w ogóle jest żywy. Zakląłem pod nosem, poczułem się głupio, że odezwałem się choć słowem. Znów obleciał mnie strach. Nikt przy zdro- wych zmysłach nie odważyłby się włazić w drogę tak wiel- kiemu syndykatowi jak centauryjski, a tym bardziej mu py- skować. Przecież do tej pory wystarczał sam widok munduru, bym dostawał mdłości. Za dużo miałem w życiu do czynienia z gliniarzami, żebym nie zdawał sobie sprawy, że skoro już wpadłem im w łapy, to z pewnością znajdą na mnie sposób. Przecież nikt poza nimi nie wiedział, gdzie się w tej chwili znajduję. A mogli u mnie wywołać trochę gorsze rzeczy niż kłopoty z wymową. - W porządku - mruknąłem, nie patrząc mu w oczy. - Czego ode mnie chcecie? - Jak już powiedziałem, potrzebny nam telepata. - Roz- parł się w fotelu, wyraźnie rozluźniony. Jego marynarka roz- błysła niczym kolorowe lampiony, kiedy nabierał powietrza. - Pani Jule poleciła nam ciebie, stwierdziła, że pomimo mło- dego wieku odznaczałeś się... wybitną inteligencją i... lojal- nością. - Poruszył się. Wyglądało na to, że wierzy w zasłysza-

ną opinię mniej więcej w takim stopniu, w jakim mi ufał. Jed- nak fakt, że kazał mnie porwać, świadczył o tym, że albo uwierzył Me, albo nie miał innego wyjścia. A może i jedno, i drugie. Przywołałem w pamięci obraz twarzy Jule; szczegóły zo- stały nieco zamazane, zwłaszcza gdy próbowałem się na nich skoncentrować. Znowu zalała mnie fala palącego jak rozża- rzone węgle zdumienia: po co Jule miałaby cokolwiek mówić o mnie swojej rodzinie? Czego oni mogli chcieć od psiona? Jule była psionem, tak jak ja. Właśnie z tego powodu niechęt- na odmieńcom rodzina zamieniła jej życie w piekło do tego stopnia, że Jule próbowała zerwać wszelkie kontakty z bliski- mi. Lecz krew to nie woda, poza tym rodzina taMingów miała bardzo długie ręce. Nie umieli pogodzić się z tym, że mieliby stracić coś, co należało do nich, nawet jeśli to cci nie było po- zbawione wad. Nie pozwolili jej odejść. - Musieliście się posunąć aż do porwania? - A czy zgodziłbyś się pójść z nami dobrowolnie? Zastanawiałem się przez chwilę. - Nie. Jego brwi powędrowały w górę, jak gdyby to, co powie- dział, wystarczyło za całe wyjaśnienie. - To serce wymalowane na ścianie w muzeum... Czyżby- ście naprawdę...? Pokręcił głową. - Pani Jule zaproponowała, żeby zrobić coś... niezwykłe- go, by przyciągnąć twą uwagę. Uśmiechnąłem się krzywo i ruchem głowy wskazałem ob- raz w powietrzu za nim. - Na nic się wam nie przydam. Utraciłem zdolności. - Sposób, w jaki mnie tu sprowadzili, mówił mi wystarczająco, co by mnie czekało, gdybym zgodził się zostać telepatą syn- dykatu. Nie umiałem sobie zresztą wyobrazić, by mogło ist- nieć coś, czego oni chcieliby ode mnie, a co ja z chęcią bym dla nich zrobił. _ Sam wywołałeś tę blokadę umysłową. - Skrzywił się nieco, chyba nie mieściło mu się w głowie, że czyjaś śmierć może spowodować, iż jakaś część osobowości pragnęłaby je- dynie zakopać się w mrocznej norze i nigdy więcej nie wy- chodzić na światło dzienne. Miał zresztą rację: to po prostu trudno było sobie wyobrazić. - Zmiany są w pełni odwracal- ne. Pani Jule stwierdziła, że praca dla nas może być dla ciebie dobrą terapią. Pokręciłem głową. - Nie wierzę w to. Spochmurniał. Miał prawo przypuszczać, że będę kłamał; mnie nie stać było na podobny luksus. - Mam zarejestrowaną wiadomość od pani Jule - rzekł. - Spodziewała się, że będziesz nieufny. Pochyliłem się do przodu. - Chcę to zobaczyć. - Jak będę gotów. - Moja podobizna na niewidzialnym

ekranie za nim rozpłynęła się i ponownie pojawiło się słońce. - Najpierw mnie wysłuchaj. To, co chcemy ci zaproponować, ma niewiele wspólnego z rutynową pracą służby bezpieczeń- stwa. Byłbym głupcem, gdybym uważał, że nasza robota mo- że interesować kogoś takiego jak ty. Zresztą nie pasowałbyś do nas. - Uśmiechnąłem się; on zachował powagę. - Ta spra- wa dotyczy wyłącznie rodziny taMingów. Dokonano kilku zamachów na życie jednego z nich: pani Elnear. Do tej pory udawało nam się ją ochronić, nie potrafimy jednak znaleźć przyczyny tych ataków. - Mam rozumieć, że jest ona tak wspaniałą istotą ludzką, że po prostu nie może mieć żadnych wrogów? - zapytałem z przekąsem. Znowu zmarszczył brwi. ' - Wręcz przeciwnie. Można by wymienić setki przyczyn takiego działania wrogów Centaurian... a więc i jej wrogów. Akcje pani Elnear jednoczą Centaurian z ChemEnGenem. - Jakby to miało mi coś mówić. - Jako wdowa po panu Kelwi- nie, zajmuje jego miejsce w radzie nadzorczej, jest także głównym udziałowcem spółki leasingowej wiążącej z nami ChemEnGena. Ponadto broni naszych interesów na forum Zgromadzenia Federacji. - Aha! - Musiała być albo całkiem niezwykłą kobietą, al- bo zwykłym pionkiem. Miałem wrażenie, że potrafiłbym od- gadnąć prawdę. - I chcecie, żebym odnalazł przyczynę, dla której ktoś pragnie jej śmierci? - Nie potrafili sobie z tym po- radzić ich agenci, więc ktoś doszedł do wniosku, że mnie do- pisze szczęście. Szef skinął głową. - Otrzymasz stanowisko doradcy, będziesz jej towarzy- szył we wszystkich podróżach. Pani Jule stwierdziła, że wy- korzystując swoje... zdolności do ochrony innej osoby, mo- żesz równocześnie poprawić swój stan. Wyprostowałem się. - Tylko że ta osoba musiałaby dla mnie coś znaczyć, a mnie gówno obchodzi los pani Elnear czy interesy Transpo- rtu Centauryjskiego. - Pokręciłem głową; powoli odzyskiwa- łem pewność siebie. - Z drugiej strony przeszedłem tyle za- biegów, że można by nimi obdzielić ludność niejednej plane- ty, a wciąż nie potrafię kontrolować moich zdolności psi. Kiedyś chyba świetnie bym się nadawał do wykonania tego zadania, ale te czasy już minęły. Jeśli rzeczywiście zależy wam na bezpieczeństwie pani Elnear, znajdźcie kogoś innego. Nie odpowiedział od razu, dopiero po chwili mruknął: - Istnieją odpowiednie środki chemiczne, zdolne przeła- mać twoją barierę, zniszczyć opór psychiczny. Możemy je dla ciebie zdobyć. Wbiłem wzrok w dywan. - Wiem o tym - odparłem cicho. Po chwili uniosłem gło- wę. - Są także środki, po których można chodzić w kółko przez wiele dni, mając złamane obie nogi. . Zaczął stopniowo poruszać palcami, wybijając jakiś rytm

na krawędzi czarnego biurka; okazywał w ten sposób znie- cierpliwienie. Kiedy spojrzał na mnie, jego wargi zaciskały się w wąską linię. - Centaur potrafi się odwdzięczyć za twoje usługi. Pokręciłem głową. _ Przykro mi, ale mam co robić. Właśnie mi przeszkodzi- liście. Proszę mnie odstawić z powrotem na Darwina. - Wstałem z kanapy. - Jak sobie życzysz. - Braedee odchylił się na oparcie fo- tela i z trzaskiem stawów wygiął palce. - Ale stan twojego konta jest opisany niewielką trzycyfrową liczbą, a pod koniec te°o semestru będziesz znowu musiał opłacić czesne. Co wte- dy zrobisz? - Nie interesowała go odpowiedź; to pytanie było jak ostrze noża przyłożonego mi do żeber. - Widzisz? - dodał z uśmiechem. - My naprawdę wiemy o tobie wszystko. Znowu ogarnęła mnie wściekłość i poczucie bezsilności. Od trzech lat nie mogłem liczyć na żaden kredyt, nie byłem nawet klasyfikowany, po prostu nie istniałem dla ogólnoga- laktycznej sieci, która śledziła poczynania i zasoby finansowe wszystkich zasługujących na uwagę osób - od dnia ich naro- dzin do śmierci. Nie zarobiłem ani grosza od chwili, gdy za- rząd Federacji za moje "usługi" przelał mi na konto sumę, na widok której poczułem zawrót głowy; otwierała się przede mną cała galaktyka, nie byłem jednak na tyle głupi, by sądzić, że te pieniądze starczą mi na zawsze. Całe życie spędziłem na dnie rynsztoka, istniało mnóstwo rzeczy, które chciałem po- znać, i nie mniej takich, o których wolałbym zapomnieć; pra- gnąłem zapoznać się z tym, za czym zawsze tęskniłem. Właś- nie dlatego zapisałem się na Uniwersytet Latający, choć był tak strasznie drogi. - Nie umiesz odpowiedzieć? - wtrącił Braedee, chcąc wy- wrzeć na mnie presję. - Naprawdę sądziłeś, że te drobne okru- chy przywilejów wystarczą, by przygotować cię do życia w wysoce stechnizowanym społeczeństwie? - IvTimo woli, tak jak on, zaciskałem zęby. Na jego wargach znów pojawił się ironiczny uśmieszek. -Świetnie wiem, że mniej więcej od trzech lat nie miałeś żadnego zajęcia... Oczywiście, po pew- nym czasie i douczeniu stałbyś się w jakimś stopniu użytecz- ny, chociaż twój absolutny brak umiejętności znalezienia się w społeczeństwie nie pozwoliłby ci na osiągnięcie choć tro- chę znaczącej pozycji. A przecież nie jesteś głupcem... Masz zdolności psioniczne, z daleka można poznać w tobie Hydra- nina. Chyba nie muszę ci mówić, co to oznacza. Poczułem, że się czerwienię. - Nie muszę pracować dla syndykatu. - Próbowałem po- konać ogarniający mnie strach, mający całkiem rzetelne pod- stawy. Wystarczająco kiepski był sam status psiona. Wszyscy ludzie o tych zdolnościach mieli w sobie geny hydrańskie, lecz u większości z nich nie ujawniały się one w rysach twa- rzy; rzadko można było łatwo poznać mieszańca. - Oczywiście, że nie. Jest wiele różnych zajęć. Wiesz do- brze, że biura werbunkowe zawsze poszukują chętnych...

Zakryłem dłonią zaciśniętą pięść, jakbym chciał ukryć swoją nagość; zakryłem zresztą to miejsce, gdzie stara blizna znaczyła ślad po wszczepionym niegdyś w skórę znaczku więziennym. Nie miałem go już od dawna. Poczułem pod pal- cami twardą, ciepłą powierzchnię identyfikatora, mojego własnego. - Nic z tego, łachudro. Możesz mnie skreślić. - Wstałem po raz kolejny. Nagle w powietrzu za nim pojawiła się twarz Jule - powię- kszona, tak wyraźna, że mógłbym jej dotknąć. Szare, lekko skośne oczy spoglądały wprost na mnie. Była blada, wyglą- dała na zmęczoną i strapioną... Taka piękna... - Kocie - powiedziała, a jej wargi ułożyły się w ledwie dostrzegalny uśmiech, jak gdyby i ona mnie widziała. Mimo- wolnie uśmiechnąłem się do niej, choć wiedziałem, że tego nie zobaczy. Ostatni raz spotkaliśmy się przed dwoma laty i teraz jej widok wywołał kłucie w sercu, jak czasem wzrusza nas znana, przywołująca wspomnienia piosenka. Ciekaw by- łem, jak długo jeszcze jej urok miał aż tak na mnie oddziaływać. - Nie jestem pewna, czy postępuję słusznie - rzekła, zerk- nęła w bok na kogoś i znów popatrzyła na mnie. - Mówiłam im, że powinieneś sam dokonać wyboru, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. - Odsunęła pasemko kruczoczarnych włosów, które spadło jej na twarz. W tle widać było zieleń poruszane- go wiatrem listowia i smugę rozproszonego światła słonecz- nego. Poczułem muśnięcie wiatru na policzku, dotarły do mnie zapachy wilgotnej ziemi i świeżych kwiatów. Ktoś, kto utrwalił ten przekaz, zrobił wszystko, żeby wyglądał jak naj- bardziej realistycznie. Możliwe, że nagrywali to w Ogrodach Wiszących w Quarro. Po raz pierwszy w życiu poczułem tę- sknotę za domem; Dlaczego nie zrobili tego w Centrum Ba- dań Psionicznych, w śmierdzącej, hałaśliwej i tonącej w pół- mroku Starówce? Może tam było to niewykonalne, a może nie chcieli rozbudzać moich wspomnień. Tyle że te automa- tycznie odżyły w mej pamięci. - Opowiedzieli mi o Elnear. - Oczy Jule zwęziły się. - Nie rozumiem tego... lecz gdybyś mógł jej pomóc, Kocie, gdybyś zechciał... zrób to. Proszę. Ona jest jedyną... - Ponownie zerknęła w bok. - Ona jedna z całej rodziny nie odtrąciła mnie. - Po jej twarzy przemknął cień, ni to rzucony przez li- ście, ni to wywołany starymi urazami. Kiedy znów spojrzała na mnie, jej oczy były zarazem zimne i rozmarzone. - To do- bra kobieta. Potrzebuje kogoś, na kim mogłaby polegać. Na pewno zaufałaby tobie, tak jak ja ci ufałam. Ja... - Teraz na- prawdę się uśmiechnęła. - Tęsknię za tobą. Uniosła jeszcze dłoń na pożegnanie i obraz zniknął. Odniosłem wrażenie, że w kajucie zrobiło się zimno i pu- sto, jak gdyby naprawdę stąd wyszła. Przypomniałem sobie, że nie jestem sam; spojrzałem na Braedeego, który wbijał wzrok w moją twarz, chcąc wyłowić najdrobniejszą zmianę w jej wyrazie. Miałem na końcu języka prośbę o powtórne odtworzenie nagrania, lecz powstrzymałem się; tego byłoby

już za wiele. W porządku, pomyślałem, zrobię to dla ciebie. Pozwoliłem sobie na to, gdyż ona nie mogła odczytać tej myśli. - Prosiła mnie, abym nie mówił ci tego - rzekł Braedee - ale Centrum, które prowadzi razem z mężem, znajduje się na krawędzi bankructwa. Uśmiechnąłem się krzywo. - Czy ty zawsze posuwasz się o jeden krok za daleko? - Żeby cię przekonać. - Nie zabrzmiało to jak pytanie. Popatrzyłem na słońce, gdzie jeszcze przed chwilą był ob- raz Me. - Nigdy się nie dowiesz, jak bliski byłeś tego, żeby mnie stracić na zawsze. Któregoś dnia zrobisz ten jeden krok za da- leko na krawędzi przepaści. Uśmiechnął się. - Zrobię to dla Me - wyjaśniłem - co nie znaczy, że za darmo. Potrzebuję pieniędzy, potrzebuje ich także Centrum. Proszę przygotować umowy, wtedy zdecyduję, czy propono- wana suma wystarczy. - Oczywiście. Dostaniesz coś teraz, a resztę później, kiedy wykonasz zadanie. Ustalimy szczegóły, jak tylko wyląduje- my na Ziemi. - Na Ziemi!? - Zatkało mnie, jakbym dostał pięścią w żo- łądek. - To przecież rodzinna planeta taMingów - odparł, rozba- wiony - a oni są bardzo konserwatywni. - Rodzinna... - Ogarnęła mnie jakaś dziwna tęsknota. Spojrzałem na czubki swych butów, a po chwili znowu na niego. - Wiesz co, Braedee? Chyba minąłeś się z powoła- niem. Powinieneś zostać szantażystą. Pokręcił głową. - Musisz się jeszcze wiele nauczyć o polityce, chłoptasiu. 2 Kiedy tylko Braedee skończył mnie przekonywać, że nikt nie jest wolny, a zwłaszcza ja, machnął dłonią w kierunku drzwi, niczym prestidigitator na scenie. Obejrzałem się; nie zaskoczył mnie specjalnie widok osoby, która się pojawiła. Była to szczupła ciemnowłosa kobieta przypominająca tan- detną lalkę - odnosiło się wrażenie, że pod eleganckim stro- jem zamiast żywej istoty znajduje się szmaciana kukiełka. Nosiła emblemat syndykatu w postaci broszki spinającej bluzkę pod szyją. Nie był to jednak symbol Centaura. Klasnąłem kilka razy ostentacyjnie w dłonie. - To naprawdę wspaniałe - rzekłem, spoglądając na Brae- deego. - Czy potrafisz także wywoływać zwierzęta? Jeden ze strażników zachichotał. Braedee zmierzył go swymi ślepiami i natychmiast zapadła cisza. - Oto Mez Jardan, osobista asystentka pani Elnear - przedstawił ją suchym, oziębłym tonem. - Idź z nią. Wprowa- dzi cię w twoje obowiązki doradcy pani Elnear. Później zno- wu się spotkamy. - Zabrzmiało to bardziej jak groźba niż obietnica.

Skinąłem głową i podniosłem się, zbierając w sobie odwa- gę, by spojrzeć kobiecie w oczy. Musiałem pochylić głowę, gdyż sięgała mi zaledwie do ramienia i nosiła pantofle bez obcasów. - Oddaję się w twoje ręce - rzekłem. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na jotę; wyglądała tak, jakby czuła w powietrzu smród zgnilizny. Poszedłem za nią do obszernej jadalni. Wzdłuż ścian ciąg- nęły się kanapy o obiciach koloru cielistego, pośrodku stał okrągły metalowy stół, a wokół niego przytwierdzone mag- netycznie do podłogi krzesła. Nie wyglądało to zbyt komfor- towo. Kobieta usiadła na krześle i obejrzała się na mnie. - Wiem już, jak zachowywać się przy stole - powiedzia- łem, stojąc w przejściu. - Wątpię. - Złożyła ręce na piersiach. Miała piskliwy, nie- mal dziecięcy głosik. - Mamy nie za dużo czasu, a ty niewiele wiesz o świecie, w którym się znajdziesz. - O Ziemi? - Wszedłem dalej i usiadłem obok niej. - Nie. Miałam na myśli świat polityki. Oparłem się wygodnie, odepchnąłem od podłogi i ustawi- łem obrotowe krzesło tak, by mieć ją przed sobą. - Znów to magiczne słowo. Twarz lalki poczerwieniała nieco. - Posłuchaj... Mów do mnie Mez... Kocie - rzekła z ocią- ganiem, jakby nad wyraz nie pasowało jej moje imię. - Ob- serwowałam twoje zachowanie podczas spotkania z Braede- em. Nie zrobiło na mnie wrażenia. Jesteś dość mocny w gę- bie, nie wydaje mi się jednak, byś miał równie lotny umysł. Mam zamiar udzielić ci paru informacji, a ze względu na oko- liczności muszę się ograniczyć do operowania słowami. Będę się powtarzała tak długo, aż wszystko zrozumiesz. Możesz mi przerywać, żeby zadać pytanie, postaraj się jednak, żeby py- tania były krótkie i zwięzłe. Wzruszyłem ramionami; poczułem się trochę urażony. - Nie będziesz musiała powtarzać. Zwykle chwytam wszystko w lot. Kąciki jej małych ust powędrowały w dół. - Przekonasz się sama - dodałem, pochylając się ku niej. Zaczerpnęła głęboko powietrza. - Dobra. Zaczniemy od podstaw... - Powtórzyła to, co Braedee powiedział mi już o pani Elnear i jej małżeństwie, które połączyło ją z rodziną taMingów. - Została podpisana przedślubna umowa o nieinterferencji, ale po śmierci pana ta- Mingowie zaczęli... żywo interesować się polityką ChemEn- Gena... - Jej głos stwardniał, jak gdyby chciała w tym miej- scu dodać coś od siebie. Wiedziała jednak, równie dobrze jak ja, na czyim statku się znajduje. Agenci mieli świetną pamięć. - Pani Elnear znajduje się pod ciągłą ochroną Centauryjskich Służb Bezpieczeństwa od czasu... tamtych wypadków. - Dłonie, które do tej pory trzymała nieruchomo na krawędzi stołu, teraz złączyła w uścisku - pewnie żeby ukryć ich drże- nie. Zyskałem nagle pewność co do jednego: lojalność Mez

Jardan w stosunku do jej pani była tak samo bezgraniczna, jak nienawiść do Centaurian. Z widocznym wysiłkiem zapano- wała nad dłońmi i ułożyła je spokojnie, jedną na drugiej, na brzegu stołu. Spojrzała na mnie z ukosa. - I co? Zacząłem powtarzać wszystko, słowo po słowie. Jej oczy rozszerzyły się na moment, lecz szybko powróciła chmurna, naburmuszona mina. - Jesteś zwarty na krótko? Dotknąłem ręką głowy. - Wyssałem to z mlekiem matki. Wszystko hurtem. Gapiła się jak sroka w gnat. - Urodziłem się z tym. Większość telepatów ma takie zdolności, zwłaszcza jeśli je trochę rozwinie. - Ja nad nimi popracowałem, ponieważ znacznie ułatwiały mi naukę. Pa- mięć miałem wyśmienitą. Zdecydowanie gorzej szło mi o czymś zapomnieć. Bardziej poczułem, niż zauważyłem, że spięła się wewnę- trznie, jakby każda komórka jej ciała miała ochotę odsunąć się ode mnie jak najdalej. - Jestem psionem. - Drgnęła wyraźnie. - Telepatą. Lepiej, żebyś się z tym oswoiła. - Nie prosiliśmy o twoją pomoc - syknęła. - To Centau- rianie wpadli na ten pomysł. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz po- trzeba Elnear, jest jasnowidz taMingów, który będzie ją szpie- gował. Powiedziała "Elnear", a nie "pani Elnear". Musiała być czymś więcej niż tylko asystentką. Może nawet przyjaciółką. - Miałaś za zadanie mnie wybadać? - spytałem. - Po części. - Odwróciła głowę. - W każdym razie jeste- śmy zmuszeni cię zaakceptować. Co najwyżej mogę postarać się poprawić twoją prezencję. - Położyła nacisk na "postarać się". - Nie wszyscy z rodziny taMingów będą wiedzieli, że jesteś psionem. Uważają, że wyjechałam po prostu, by znaleźć nowego doradcę osobistego. Twoja poprzedniczka została bowiem struta. - Wyraz jej twarzy odzwierciedlał już nie troskę, lecz cierpienie. - Wjaki sposób? - Kremem śmietankowym, który miał być dla Elnear, ale ona zostawiła deser, gdyż nie lubi kremów. Clara omal nie umarła, jej stan jest nadal ciężki... - Trucizna w deserze? To dość prymitywne - wtrąciłem. Może liczyli na zaskoczenie? - Jak sądzisz, kto mógłby pra- gnąć jej śmierci? - Nie wiem. - Pokręciła głową i spuściła wzrok. - Po pro- stu nie wiem. Braedee niemal każdego dnia wymyśla nowe teorie, ale one wszystkie są tak samo prawdopodobne... To- warzyszę pani od dwudziestu pięciu lat i nigdy do tej pory nie zdarzyło się coś takiego. - Mówisz tak, jakby to było wielkie zaskoczenie. Zawsze mi się zdawało, że syndykaty poświęcają połowę zarobionej forsy na walkę między sobą. - Wiele godzin spędziłem nad

książkami od czasu, gdy Jule nauczyła mnie czytać, a i po wstąpieniu na uniwersytet przywiązywałem wagę do pozna- wania mechanizmów rządzących Federacją;-chciałem się do- wiedzieć, jak do tego doszło, że jestem tym, kim jestem, i ja- kie jest moje miejsce w świecie. Wiele można wywnioskować z faktów i zestawień danych, o takich rzeczach nigdy nie pi- sze się jednak otwarcie. Mez rozchmurzyła się nieco. - Owszem, w tym środowisku występują... - urwała i znowu popatrzyła w bok. - Lecz Elnear nie jest taka. Ona wierzy w ciągłe doskonalenie się ludzkości, działa wyłącznie dla dobra ogółu... - To już wystarczy, żeby pewni ludzie pragnęli jej śmierci. Błyskawicznie obróciła siew moją stronę. - Posłuchaj, dewiancie. Jeśli kiedykolwiek odważysz się powiedzieć coś podobnego przy niej, to ja sama... - Hej! - krzyknąłem, nie pozwalając jej dokończyć. - W porządku, Mez Jardan, załóżmy, że jesteś bezwzględną su- ką, a twoja pani przeklętą świętoszką. Może lepiej powiedz mi, co mam robić, i skończmy z tym. Ponownie rozprostowała dłonie. - Właśnie miałam powiedzieć, że... pani Elnear uważa za swoje powołanie działalność w Zarządzie Transportu Federa- cji, w niezależnym Wydziale Walki z Narkotykami... Narkoagentka! Nie dość, że ważna figura w syndykacie, to jeszcze święta, a w dodatku narkoagentka... Wszystko, co do tej pory słyszałem o pani Elnear, sprawiało, że miałem coraz mniejszą ochotę ją poznać, nie mówiąc już o ochronie jej ży- cia... Nie odezwałem się jednak słowem. - Była tak zaangażowana w pracę wydziału i tak skutecz- nie działała na jego rzecz, iż ZTF rozpatruje jej kandydaturę na członka Rady Bezpieczeństwa. Gwizdnąłem cicho. Braedee nie wspominał o tym. To pra- wie tak, jakby świętą miano uczynić bogiem. W Radzie Bez- pieczeństwa, która decydowała o całej polityce ZTF, zasiada- ło jedynie dwanaście osób. A ZTF sprawował przecież kon- trolę nad całym handlem międzygwiezdnym. - Jak sam widzisz, masz wejść w najwyższe sfery, między ludzi z rządu, a o zachowaniu wśród nich pewnie niewiele ci wiadomo. Może i zdołasz ich przekonać, że stanowisz ochro- nę osobistą i w jakimś stopniu pełnisz rolę doradcy; może taka podwójna funkcja zamaskuje twój... brak kompetencji do- radczych. Ale pod żadnym pozorem nie wolno ci nikomu zdradzić, że jesteś psionem. - Dlaczego? - To chyba oczywiste. Jeśli w ogóle ma być z ciebie jakiś pożytek w poszukiwaniu tego, kto nastaje na życie pani Elne- ar, to twoje zdolności muszą pozostać tajemnicą. - To nie będzie takie proste. - Wskazałem wąskie szparki źrenic moich oczu. Mnóstwo ludzi wiedziało, co to oznacza. - Braedee się tym zajmie - odparła. Uśmiechnąłem się prawie tak, jakbym miał tik nerwowy.

- Odda mi swoje? - Jego oczy wyglądały jeszcze dziw- niej. Przyszło mi na myśl, że chyba zostawia je na stoliku, gdy kładzie się spać. - To w jakimś stopniu cyber, prawda? - Oczywiście, że tak. Czy sądzisz, że bez udoskonalenia mógłby zostać szefem Służb Bezpieczeństwa? - Wygląda raczej normalnie. Zauważyłem jedynie pewne... - Tylko głupiec afiszowałby się ze swoimi umiejętnościami. Zastanowiłem się przez chwilę. - Według mnie to zależy od wykonywanej pracy. - Nie zajmujemy się zwalczaniem gangów ulicznych - odparła. Nie byłem tego taki pewien, lecz nie chciałem się spierać. Wiedziałem, że syndykaty zezwalały swoim pracownikom tylko na okresowe odświeżanie pamięci, pomijając wymogi zadań specjalnych. Im wyższe ktoś zajmował stanowisko, tym bardziej mógł być udoskonalony. Dobrej roboty nie po- winno być widać, ale jeśli władało się taką potęgą, można by- ło sobie pozwolić na popisywanie się nią. - Pracownicy syndykatów wolą nie afiszować się ze swoi- mi zmianami biologicznymi. Ludzie wciąż jeszcze czują się zagrożeni z ich strony. - Owszem. - Sam miałem okazję się o tym przekonać. - Zauważyłem - dodałem, wskazując na swoją głowę. Lecz ona nie zwróciła na mnie uwagi, sięgnęła do skórza- nej torby, z którą się nie rozstawała, i wyjęła plik hologra- mów. Popchnęła je po stole w moją stronę. - Oto ludzie, z którymi będziesz się stykał; musisz na- uczyć się ich rozpoznawać. Nie potrafiłem uwierzyć, że nie miała lepszych sposobów na przedstawienie mi ich sylwetek. Możliwe, że Braedee jej to utrudniał. Odnosiłem wrażenie, iż nie była mile widzianym gościem na tym statku. Sięgnąłem po pierwsze zdjęcie i spojrzałem na nie. - Członkowie rodziny - powiedziała. Trudno było tego nie zauważyć. Holo przedstawiało mężczyznę w średnim wieku, lecz jego podobieństwo do Jule było tak wielkie, że przeszył mnie dreszcz. Brałem zdjęcia po kolei i unosiłem da światła. Ludzie byli holografowani to z profilu, to en face, jedni zdumieni, inni ziewający, uśmiechnięci albo zachmu- rzeni - uchwyceni w przypadkowych momentach, jakby wy- rwani z czasu. Aż za wiele twarzy- nosiło rysy bliźniaczo przypominające Jule. Jardan wymieniała kolejno imiona, gdy tylko sięgałem po następne zdjęcie. Nawet nie musiała mi mówić, kto z nich był obcy i został członkiem rodziny przez małżeństwo. Po raz pierwszy ujrzałem ojca Jule, jej dziadka, babkę, ku- zyna. .. a także brata. Nie wiedziałem nawet, że ma brata. Był do niej niezwykle podobny. Gdy tak raz za razem spogląda- łem na niewiele tylko odmienione oblicza Jule, palce zaczęły mi dygotać, jakby stopniowo cierpły. - Dlaczego oni wszyscy są tak bardzo do siebie podobni? Wyglądają zupełnie jak...

- Jak kto? - Jak Jule. Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie szklanym wzro- kiem, wreszcie sobie przypomniała. - Ach, tak - mruknęła, kwitując widocznie niezbyt,przy- jemne wspomnienia. -Jak już się pewnie przekonałeś, Trans- port Centauryjski jest swego rodzaju unikatem: nadal zarzą- dzają nim potomkowie założycieli. To niezwykle rzadkie zja- wisko, zwłaszcza że działają od ponad trzystu lat. - Dlaczego zatem przypominają klony? Chyba nie biorą ślubów we własnym gronie... - Starannie ułożyłem zdjęcia z powrotem w stosik. - Bardzo dokładnie kontrolują przekazywanie swego ma- teriału genetycznego. W każdym nowym pokoleniu dopusz- czają tylko minimalny udział genów pochodzących z zew- nątrz. Starannie dobierają profil psychologiczny według wzorców, które przyniosły im sukces w przeszłości, ale natu- ralnie zwracają też uwagę na podobieństwo zewnętrzne. To część ich metod kontroli... ich mistyka, jeśli wolisz. Genetyczne kazirodztwo. Pomyślałem o Jule - psionie i empatyczce o zdolnościach teleportacyjnych, która przyszła' na świat w tej rodzinie od wieków przyglądającej się swemu lustrzanemu odbiciu. Stanowiła pomyłkę, błąd, omal nie do- * prowadziło jej to do szaleństwa. Ciekaw byłem, jak mogło do tego dojść. Raz jeszcze spojrzałem na stosik hologramów. - Nie ma tu zdjęcia matki Jule? - zapytałem. Jule nosiła rysy ojca. Niewiele wiedziałem ojej najbliższej rodzinie, nie słyszałem jednak nic dobrego o ojcu. Automatycznie zacieka- wiło mnie, jak wyglądała jej matka. - Pani Sansu nie żyje. Położyłem na wierzchu stosu hologram, który trzymałem ciągle w ręku. Zmierzyłem plik wzrokiem i nagle zrozumia- łem, że brakowało tu jeszcze jednego zdjęcia. - A gdzie jest Elnear? - Pani Elnear - poprawiła mnie Jardan. - Masz mówić "pani Elnear", ewentualnie "madam". Skrzywiłem się. - Więc gdzie jest zdjęcie "pani"? - Nigdy jej nie widziałeś? Pokręciłem głową. Przyszło mi na myśl, że za chwilę okaże się w dodatku gwiazdą trywizji. Wyciągnęła jeszcze jeden hologram, tym razem z kieszeni marynarki, i wręczyła mi go z jakimś zdumiewającym respe- ktem, którego nie okazała przy poprzednich zdjęciach. Ująłem hologram delikatnie w dwa palce i uniosłem go do oczu. - To ona? - zapytałem, sam dziwiąc się po co. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nic. Tylko... - Pani Elnear nie była wcale podobna do reszty taMingów, co przyjąłem z ulgą. Wyglądała bardzo... -pospolicie. Na pierwszy rzut oka była po pięćdziesiątce, mia- ła pociągłą twarz, zdecydowanie za dobre zęby, bezbarwne