tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony259 162
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań230 532

Joan.D.Vinge.-.Myszolap.t2

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :431.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Joan.D.Vinge.-.Myszolap.t2.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 117 stron)

20 - Promieniujesz jak reflektor - rzekła Argentynę, która otworzyła mi drzwi i obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. - Chyba zdobyłeś to, co chciałeś? - Zrobiła mi przejście, a gdy spostrzegła moje zakrwawione ubranie, kąciki jej ust powędrowały w dół. - Na miłość boską...! Czy oprócz tego udało ci się cokolwiek załatwić? Potrząsnąłem głową. To nie miało być zaprzeczenie; próbowałem się po prostu uwolnić od wrażenia, że jestem jednocześnie każdą osobą znajdującą się w promieniu stu metrów. Skoncentrowałem się na Argentynę, poczucie ulgi szybko przemieniło się w obrzydzenie, odprężenie, troskę, obrzydzenie... Ograniczyłem zasięg, żeby znów odczuwać tylko samego siebie. - Owszem - odparłem, idąc za nią korytarzem. W klubie było już trochę gości, stali w grupkach rozrzuconych po całej sali. Udało mi się jednak wrócić, zanim klub wypełnił się szczelnie. Nie byłem pewien, czy w obecnym stanie poradziłbym sobie wobec takiej ilości umysłów. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - zapytała Argentynę ostrym tonem, kiedy milczałem. - Przepraszam - mruknąłem. - Muszę się z tym nieco o-swoić, to bardzo silne środki. - Dotknąłem palcami głowy. -Zabieram swoje rzeczy i zmykam. - Są na górze. Prysnę ci trochę pianoskóry na rękę. Nie podoba mi się ta rana. - Dzięki. Teraz, kiedy byłem zdolny znów skoncentrować się na swoim ciele, poczułem docierający z kilku miejsc piekielny ból. Poszedłem za Argentynę na górę do długiego, przestronnego pomieszczenia stanowiącego jej prywatny apartament. Pokój był na tyle duży, że mógł pomieścić wszystkie potrzebne jej rzeczy; stały tu liczne szafy i komody. Wiele ubrań leżało w stosach na wierzchu. Niektóre meble sprawiały wrażenie, jakby liczyły sobie znacznie więcej lat niż ich właścicielka. Części strojów oraz ozdoby zapełniały niemal każdy skrawek nadającej się do tego przestrzeni, na podłodze pod oknami stał cały szereg najróżniejszych roślin w doniczkach. Kiedy weszliśmy do pokoju, z łóżka zsunęło się jakieś zwierzątko o czerwonawym futerku i zniknęło pod szafą. - Nie zwracaj uwagi na ten bałagan - powiedziała Argentynę, spostrzegłszy zapewne zdumienie na mej twarzy. - Nigdy nie mogę się rozstać ze starymi ciuchami. Chyba dlatego że przez wiele lat nie miałam nic, co mogłabym wyrzucić. Skinąłem głową, przypomniawszy sobie, że pozbyłem się wszystkich żetonów. - Trudno pokonać stare przyzwyczajenia - rzekłem. - Siadaj. - Uśmiechnęła się wreszcie, wyjęła paczkę kam-fów z kieszeni bluzy od dresu i włożyła sobie jednego w usta. Wyciągnęła opakowanie w moją stronę. Nie miałem kamfa w ustach od wielu lat, od czasu śmierci Derę Cortelyou. Zawsze mi się z nim kojarzyły. Ale dziś moje wspomnienia wydawały się odległe. Z wdzięcznością skinąłem głową i Argentynę wyjęła mi jednego kamfa z paczki. Miała na sobie obszerne szare spodnie, zebrane nad kostkami, i niebieską koszulę pod luźną szarą marynarką z podwiniętymi szerokimi rękawami. W uszach nosiła srebrzyste kolczyki wielkości kurzych jaj. Włożyłem kamfa w usta i wbiłem zęby w jego koniec. Gdy zacząłem go ssać, poczułem na języku coś ostrego, a zarazem zimnego jak lód, co działało odprężające. Westchnąłem i usiadłem na łóżku - było to jedyne miejsce w całym pokoju, gdzie można było usiąść. Czułem się tak dobrze, że mógłbym za chwilę usnąć na siedząco, gdyby nie istniało jeszcze kilka ognisk bólu w moim ciele. Dłoń piekła mnie i paliła, podobnie jak skóra na żebrach. Odchyliłem do tyłu kurtkę i podwinąłem zakrwawioną koszulę. W tym miejscu, gdzie widniały wypalone w ubraniu dziury, miałem na boku dużą oparzelinę. Niewiele brakowało, bym został przedziurawiony na wylot. - Cholera... - syknąłem z powodu tego, co się wydarzyło, jak i tego, czego uniknąłem. - Jezu - mruknęła Argentynę. - Coś ty robił, żeby zdobyć to świństwo? Dokonałeś napadu z bronią w ręku? - Usiadła obok mnie z apteczką. Zaśmiałem się krótko i pokręciłem głową. - Dostawca Darica usiłował mnie zabić. Znalazłem się na linii ognia, nie tylko broni. Może wiesz o czymś, czego mi nie

powiedziałaś? Zmarszczyła brwi i po chwili pokręciła głową. - Nie... ale jeśli chodzi o Darica, nigdy niczego nie można być pewnym. - Sprawiała wrażenie zmęczonej. - Przykro mi. Rozbierz się, tę ranę też musimy opatrzyć - dodała, otwierając apteczkę. - Ta jest czysta, zabliźni się sama. - Przestań się wygłupiać! - Pomogła mi ściągnąć kurtkę. - Przepraszam za zniszczone ciuchy. Zapłacę ci za nie. - Przestań się wygłupiać! - powtórzyła. Odchyliła koszulę i zamarła, gdy spostrzegła stare blizny. Bezwiednie puściła koszulę. Spojrzała mi w oczy. - Czyżbyś lubił, jak ci się zadaje ból? Skrzywiłem się, zdumiony. - Próbuję go na wszelkie sposoby unikać - wzruszyłem ramionami - ale czasem po prostu się nie da... Ponownie zerknęła w dół, jakby nieco zmieszana. Wyjęła z apteczki pojemnik pianoskóry i zaczęła rozpylać środek na moim boku. Następnie odwinęła chustę z mojej dłoni, zagry- zając mocno kamfa, by uspokoić nerwy. Zerknęła na ranę i skrzywiona, odwróciła głowę. Wciąż jeszcze krwawiłem, sam musiałem odwrócić wzrok. - Nie poradzę sobie z tym - rzekła, kręcąc głową. - Zawołam Aspena, niech on się tobą .zajmie. Studiował kiedyś medycynę, dopóki nie odkrył, że nie znosi widoku chorych ludzi. - Podniosła się. - Mogę iść do centrum medycznego. Obejrzała się na mnie. - A co im powiesz, kiedy cię zapytają, co ci się stało? Uśmiechnąłem się krzywo. - Mogę im powiedzieć to samo co Braedeemu, gdy wczoraj wieczorem zapytał, skąd mam ranę na dłoni. Mruknęła coś pod nosem i wyszła z pokoju. Sięgnąłem do skórzanej kurtki i wyjąłem opakowanie plastrów. Wysunęło mi się z dłoni na podłogę. Kiedy uklęknąłem, by je podnieść, mimo woli zerknąłem pod łóżko. Czasami fakt, że widzi się lepiej od innych, wcale nie jest powodem do zadowolenia. Wiele osób pewnie w ogóle nie zauważyłoby tego, co ja zobaczyłem w ciemnej przestrzeni pod łóżkiem. Ujrzałem to jednak i domyśliłem się, co to jest. A potem dostrzegłem inne rzeczy, które mogły służyć tylko do jednego: do zadawania bólu. Podniosłem się na nogi, zaciskając ręce na kurtce i skierowałem w stronę drzwi; chciałem jedynie wynieść się stąd jak najszybciej. Nie zdążyłem jednak. Do pokoju weszła Argentynę, prowadząc jednego ze swych wykonawców - tego, który miał na piersi klawiaturę sensorową. Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, chyba tylko dlatego, że ja na nią tak patrzyłem. Usiadłem i wyciągnąłem rękę. Aspen ujął moją dłoń i zaczął delikatnie obmacywać ranę. - Chciałeś się przywitać z krokodylem, czy co? Możesz w ogóle ruszać palcami? - Na razie nie - odparłem zirytowany, zdawało mi się, że to oczywiste. - Aha. - Zmarszczył brwi, starając się przybrać minę pro fesjonalisty. Nie było to jednak łatwe, kiedy miało się wygląd stojącej lampy. - Pójdę po moje narzędzia, musimy to zaszyć. - Wyszedł pospiesznie z pokoju, nucąc coś pod nosem przy wtórze syntezatora. Jedna połowa jego umysłu zajęta była sprawami medycznymi, podczas gdy druga komponowała muzykę. - Dlaczego patrzysz na mnie takim wzrokiem? - spytała Argentynę, kiedy tylko Aspen znalazł się na korytarzu. Zawahałem się. - Widziałem, co znajduje się pod łóżkiem. Jej twarz nie poczerwieniała pod srebrzystą skórą, odebrałem jednak wrażenie krwi nabiegającej jej do twarzy. - Daric - powiedziałem. - Daric...? - Nie bardzo wiedziałem, z jakiego powodu czuję się tak, jakbym dostał pięścią w brzuch. - Pozwalasz, żeby ten łajdak ci to robił? - Nie. - Zaklęła pod nosem. - Nie! - Spuściła szybko głowę. - To ja mu to robię. - Dlaczego? - spytałem, lecz w tej samej chwili pojąłem, że przecież znam odpowiedź. - Bo go kochasz - dodałem cicho, niemal szeptem.

Spojrzała na mnie. - Powiedziałam Jirowi wczoraj, pamiętasz? „Jeśli już musisz, to lepiej przyjąć to z rąk kogoś, kogo obchodzi twój los." Może gdybym się bardzo postarał, uwierzyłbym temu wyjaśnieniu. Odwróciła się do mnie tyłem i wyciągnęła następnego kamfa z paczki. Uniosła głowę i spojrzała na moje odbicie w lustrze, jakby bała się popatrzeć mi prosto w oczy. Po chwili znów spuściła głowę. - Tak... - szepnęła. - On chyba... tak bardzo siebie nienawidzi. Nie wiem jednak, z jakiego powodu. Czasami mnie przeraża. Robię to dlatego, że gdyby nie ja, Bóg jeden wie gdzie by tego szukał i co by się z nim wówczas stało. - Wytarła dłonie o brzeg bluzy, zostawiając na niej ślad charakteryzacji. - Wszystko w porządku? - spytał Aspen, wchodząc do pokoju z walizeczką lekarską. - Ty zawsze wiesz, kiedy się zjawić - rzekła ciężko Argentynę, obracając się w naszą stronę. - Dziękuję za uznanie - odparł, usiadł na łóżku i otworzył torbę. - Dużo nad tym pracowałem. - Postukał w połyskującą klawiaturę na piersi, która odpowiedziała kilkoma dźwiękami. Argentynę zaczęła czyścić swoją bluzę, natomiast Aspen zajął się moją ręką, koncentrując na tym całą swą uwagę. Przykleił mi na nadgarstku plaster ze środkiem uśmierzającym ból i po chwili całe przedramię zniknęło z mapy nerwów w moim mózgu. Odetchnąłem z ulgą. Założył dziwaczne okulary z wieloma soczewkami i zaczął oglądać ranę, szukając poważniejszych uszkodzeń. - Hm... - mruknął po jakimś czasie, ściągając okulary. -Miałeś szczęście. Nie jest uszkodzone nic ważnego. Zaraz to zaszyję. Wyciągnął z torby kolejny przyrząd, z wyglądu miękki i wilgotny, niczym duży ślimak. Owinął mi go wokół dłoni, zakrywając ranę. Mimo środków znieczulających poczułem jakby bardzo silne ssanie. - Trzymaj nieruchomo - rzekł, ściskając mi palce. -W porządku... Ślimak nagle zmienił kolor. Aspen odkleił go i wrzucił do walizeczki. Spojrzałem na silnie zaczerwienione brzegi rany: była zamknięta. - To wszystko, co mogę zrobić - rzekł, spryskując ranę pianoskórą. - Nie mam lampy. Gdybyś chciał to szybko zlikwidować, powinieneś się gdzieś udać na zabieg regeneracyjny. Skinąłem głową. - Dzięki. - Na próbę poruszyłem palcami. Mogłem je zginać, chociaż nie miałem w nich czucia. Aspen wstał i szybko wyszedł z pokoju, żegnając nas uniesioną w górę dłonią. - Dziękuję - zwróciłem się tym razem do Argentynę. Wzruszyła ramionami. - Twoje rzeczy są tu, w szufladzie komody. Ja muszę się przygotować do występu. - Ruszyła w stronę drzwi, nie mając odwagi spojrzeć mi w oczy. Chciałem ją zawołać, ale ugryzłem się w język. Znalazłem swoje ciuchy i przebrałem się szybko. Zszedłem na dół, ciesząc się, że mogę ruszyć swoją drogą i nie muszę z nikim więcej rozmawiać. - Argentynę! Argentynę! - ryknął jakiś głos, zdolny chyba wywołać echo w otwartej przestrzeni kosmicznej. Zatrzymałem się i spojrzałem w głąb korytarza, skąd dobiegł głos. Zakręt przesłaniał mi widok, wyczuwałem jednak obecność umysłów kilku osób zgromadzonych tuż za rogiem. - Hej,Cusp... - Argentynę! Doszedł mnie odgłos łomotania w drzwi. Przeszedłem korytarzem i ostrożnie wyjrzałem zza rogu. Jeden z bramkarzy klubu walił w drzwi garderoby Argentynę zakutą w stal pięścią, wykrzykując raz po raz jej imię, podczas gdy wykonawcy symbu kręcili się wokół niego z szumem niczym stado much, z podobnym zresztą efektem. - Argentynę...! Ktoś popełnił błąd i chwycił olbrzyma za ramię. Ten otrząsnął się i trzy osoby padły na podłogę.

Nagle drzwi otworzyły się. Bramkarz cofnął się o krok, gdy Argentynę w swoim wypłowiałym szlafroku wyszła z pokoju. - Cusp! - zawołała, starając się za wszelką cenę nie dać po sobie poznać ogarniającego ją przerażenia. - Co tu się dzieje? - Ruchem ręki wskazała ludzi dźwigających się z podłogi. Olbrzym warknął coś niezrozumiałego. Był jej największym fanem. Dosłownie. - Dziękuję, ale nie... - rzekła łagodnie. - Wracaj pod drzwi i zajmij się tym, co do ciebie należy. Muszę się przygotować, rozumiesz? - Usiłowała się uśmiechnąć, próbując go odwrócić i popchnąć w stronę wyjścia. Lecz opancerzona łapa chwyciła ją za nadgarstek, szarpnęła i zaczęła ciągnąć korytarzem. - Co robisz?! - krzyknęła Argentynę. Odczułem nagle falę jej bólu i zaskoczenia oraz strach ogłupiałych i bezradnych wykonawców schodzących olbrzymowi z drogi. Zamarłem, starając się coś wymyślić. Niespodziewanie ktoś stanął w drzwiach garderoby i wyjrzał na korytarz. To był Daric. - Argentynę... - zawołał niepewnym głosem. Obejrzała się na niego, ogarnięta paniką, i zachwiała się, szarpnięta przez Cuspa. - Puść ją! - krzyknął Daric, ruszając w ich stronę. Nawet jeśli Cusp go usłyszał, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Daric podbiegł do nich. Patrzyłem na to zdumiony, miałem wrażenie, że śnię. Daric chwycił Argentynę za rękę ita w jednej chwili zdołała się uwolnić, jakby Cusp trzymał jej dłoń tak delikatnie jak małe dziecko. Olbrzym stanął i zaczął się powoli odwracać - tak jakby się obracała góra. Uniósł opancerzone ramię... Nagle runął do tyłu i z takim hukiem walnął o podłogę, że aż zabolały mnie zęby. Wykonawcy gapili siew osłupieniu. Argentynę obróciła się powoli w ramionach Darica i spojrzała na niego szeroko otwartymi, szklistymi oczyma. - Wszystko w porządku? - spytał cicho. Nastroszył palcami jej włosy i opiekuńczo przytulił ją. Cusp zaczął wyć piskliwym głosem. Leżał zwinięty na podłodze jak komar po dawce muchozolu. Argentynę spojrzała na niego, po chwili pokręciła głową, a jej usta wykrzywiły się, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem albo histerycznym śmiechem. - Hej, Daric - mruknął Aspen. - Jak tego dokonałeś, człowieku? Daric spojrzał na niego i skrzywił się. - Ja nic nie zrobiłem - parsknął. - On jest pijany - skłamał. - Zabierzcie go stąd, do cholery. Wezwijcie policję. Zostałem w ukryciu do czasu, aż Daric z Argentynę znik-nęli w jej garderobie. Wykonawcy zebrali się wokół Cuspa, niczym fachowcy od noszenia trumien, i zaczęli się przymierzać, jak by go wytaszczyć z korytarza. Przywarłemplecami do ściany, oczy zaszły mi mgłą. Jak mogłem być aż tak ślepy? Przecież to było oczywiste... Tylko Daric mógł być tym tekiem, którego obecność wyczułem swego czasu. Był psionem, tak jak je go siostra! Nie pamiętam, jak wyszedłem z klubu; nie pamiętam nawet, jak dostałem się do budynku Zgromadzenia i odnalazłem czekającą na mnie Einear - zmęczoną, lecz odczuwającą wyraźną ulgę na mój widok. Ani słowem nie nawiązała do tego, co jej powiedziałem przed rozstaniem; miała także nadzieję, że i ja nie będę do tego wracał. Nigdy. Obrzuciła spojrzeniem moją podrapaną twarz i spytała, co się stało, czy miałem wypadek. Nie pamiętam, co jej odpowiedziałem, w każdym razie nie zadawała dalszych pytań. Polecieliśmy skoczkiem z powrotem do posiadłości ta-Mingów. Einear usnęła, zanim jeszcze opuściliśmy granice miasta, zostawiając mnie sam na sam z myślami, które nieustannie krążyły wokół Darica. Daric, Daric... Tylko o nim potrafiłem myśleć, nawet teraz, kiedy już odkryłem prawdę. Ciekaw byłem, jak to się mogło stać; jak do tego doszło, że było ich dwoje - dwoje psionów, brat i siostra, z tego samego pokolenia, w rodzinie, w której nigdy przedtem nie występowały podobne zdolności. Jakim sposobem Daricowi udawało się ukrywać swoje zdolności psioniczne przez tyle lat przed wszystkimi? _.

Wiedziałem, dlaczego tak postępował - nietrudno to było zrozumieć. Krył się z tym, ponieważ świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co się działo z odmieńcami; widział, jak cała rodzina traktowała Jule i co zrobiono jego matce tylko z tego powodu, że Jule urodziła się psionem. Jego życie musiało być nieustannym piekłem, jedno potknięcie oznaczało wykrycie - a to z kolei stratę wszystkiego: pozycji, władzy, bogactwa, a może nawet życia... miłości i opiekuńczych skrzydeł rodziny, oparcia oraz poczucia bezpieczeństwa, do którego skrycie każdy dąży. Wszystko to przepadłoby w jednej chwili, gdyby powstało w kimś choćby najmniejsze podejrzenie co do niego. Daric byłby nadal tą samą osobą, a jednak w oczach tych, których zdanie liczyło się dla niego, przemieniłby się z cudownego dziecka w wyrzutka, podczłowieka... odmieńca. Bez wątpienia stosował swe telekinetyczne sztuczki, lecz w taki sposób, by nikt nie mógł niczego zauważyć. Na pewno popisywał się przed Argentynę, wspominał jej o swych zdolnościach: musiał mieć kogoś, komu mógłby wyznać prawdę, nawet jeśli robił wszystko, by z pozoru uchodzić za normal-niejszego od normalnych ludzi... Poczułem skurcz żołądka, kiedy uświadomiłem sobie, w jakim on straszliwym stresie musiał żyć przez cały czas, jak silnie musiał kontrolować każdy swój gest, każdą myśl. Ja byłem psionem całe życie, psionem szczęśliwym. Nie znałem czegoś podobnego. Być może było tak, ponieważ w Starówce bez przerwy wiodłem życie na samej krawędzi, niemal na każdym kroku stykałem się z rzeczami, które mogły mnie ostatecznie złamać. To było prostsze, bezpieczniejsze; wymagało jedynie znalezienia kryjówki w jakimś mrocznym zaułku, odosobnienia w granicach narkotycznego, fantazyjnego świata, wewnątrz mego umysłu. Zetknięcie z rzeczywistością nie było łatwe. Nigdy nie dokonałbym tego sam, wiedziałem, jak podobna tajemnica może zjeść człowieka od środka. Strach, samotność, nienawiść, które kumulowały się bez końca, nie znajdując żadnego ujścia. Bez wątpienia Daric potrzebował wszystkiego, co tylko Argentynę mogła mu dać... Można się było nad nim użalać. Ale jeśli pomyśleć, w jaki sposób jego sekret obrócił się przeciwko wszystkim, którzy stanęli na jego drodze: przeciw Jule i Jirowi, Einear, nawet przeciw Argentynę... jeśli wziąć pod uwagę, jak odnosił się do mnie: jak do odmieńca... Wtedy litość skręcająca mi bebechy ponownie ustępowała miejsca obrzydzeniu... Obudziłem Einear, gdyż wylądowaliśmy przed domem. Wyglądała początkowo na zmieszaną, lecz po chwili spojrzała na mnie z uwagą. Zrobiłem wszystko, by z mojej twarzy nie można było odczytać ponurego napięcia. - Idę prosto do swojego pokoju - powiedziała, nieco bardziej niż zwykle drżącym głosem, choć starała się za wszelką cenę panować nad sobą. - Mam zamiar spać, dopóki słońce mnie nie obudzi. Proponuję, byś zrobił to samo. Skinąłem głową i ruszyłem za nią w stronę wejścia. Mimo wieczornego chłodu i ostrego powietrza, którego nie czuło się w mieście, Lazuli czekała na nas na werandzie. Spojrzała szybko na mnie, otwierając swój umysł przed moimi myślami, i nagle wrażenie chłodu zniknęło. Zamieniła kilka słów z Einear, kładąc jej delikatnie dłoń na ramieniu. Mnie także przepuściła do środka, lecz jej myśli wybiegły naprzeciw moim, jakby witały je z otwartymi ramionami pośród ciemności, bezskutecznie szukając ich dotyku. U podnóża schodów zawahałem się i obejrzałem przez ramię; spojrzałem na Lazuli, a po chwili zawróciłem i podążyłem za nią korytarzem. Wprowadziła mnie do gabinetu Einear i zamknęła drzwi. Raz już byłem w tym pokoju, lecz nawet nie zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć. Był wysoko sklepiony, tak jak pozostałe pomieszczenia, wzdłuż ścian, stały regały z ciemnego drewna z półkami za szkłem, wypełnionymi antycznymi książkami. Przyszło mi na myśl, że chyba nikt nie przewracał kart tych ksiąg od stuleci. W kamiennym kominku płonął ogień. W nozdrza uderzył mnie ciężki zapach dymu. Miałem wrażenie, że nawet stojąc tu, przy drzwiach, czuję bijący od kominka żar. A może odczuwałem coś zupełnie innego? - Po co palicie f»gień? - zapytałem, próbując skierować swe myśli ku czemuś innemu niż Lazuli. Nic z tego nie wyszło. - Przecież to niepotrzebne. - Ten dom mógł być bardzo stary, stanowił jednak dzieło sztuki pod względem komfortu wyposażenia. "Przed kominkiem stał długi mahoniowy stół - jedyny

sprzęt, jaki zapamiętałem z mojego poprzedniego pobytu w gabinecie. Jego blat, inkrustowany złotymi gwiazdkami, przedstawiał mapę nieba. Lazuli oparła się o niego, odwróciła i spojrzała na mnie. - Nie. Pewnie, że nie - powiedziała cicho. - Ale ogień jakimś dziwnym sposobem rozgrzewa duszę człowieka. - Wyciągnęła ręce w stronę płomieni. Miała na sobie luźną aksamitną suknię koloru czerwonego wina, która odsłaniała jej łydki i kolana. Podszedłem do niej. Bardzo ostrożnie nawiązałem kontakt myślowy, kładąc jednocześnie dłoń na jej ramieniu. Dotyk aksamitu pod palcami wywołał na moim przedramieniu gęsią skórkę. - Wszystko w porządku? - Lazuli obróciła się w moją stronę, ogarnął ją niepokój. Kiedy ujrzała opatrunek na mojej dłoni i spostrzegła podrapaną twarz, przyszło jej do głowy, że mógł mieć z tym coś wspólnego Charon. W końcu jej oczy spoczęły na szmaragdzie, który wciąż nosiłem w uchu. - Tak, nic mi nie jest - odparłem i uśmiechnąłem się. Ciszę gabinetu wypełniały trzaski płomieni i szum wzlatujących w górę iskier. - A tobie? Spojrzała mi w oczy, na jej wargach zaczął się rysować niewyraźny uśmiech; ale to, co odczytałem w jej myślach, zalało mnie nagłą falą żaru. - Co... cozJirem? Odwróciła głowę. - Dziś rano czuł się już znacznie lepiej. Dzieci są w Pałacu Kryształowym. Charon... nalegał, byśmy zjedli obiad z całą rodziną. - A co z tobą? - Chciałam się jeszcze z tobą zobaczyć. Nie wrócę dzisiaj na noc. - Ścisnęła w palcach kosmyk kruczoczarnych włosów. - Charon pragnie, bym spędzała z nim więcej czasu... -By spędzała z nim noce. Spuściła głowę, zapewne zdawała sobie sprawę, że znam jej myśli i podzielam jej odczucia. -Muszę zaraz do nich wracać... Powiedziałam, że źle się czuję. - Na myśl o tym, że Charon będzie jej dotykał. Spojrzała znów na mnie. (Jestem chora z tęsknoty) przekazały mi jej oczy. - Lazuli... - Potrząsnąłem głową i spuściłem wzrok. Ostatniej nocy musieliśmy się oboje pozbyć uczucia samotności. Nie powinno się było to wydarzyć; nie wolno mi było dopuścić, by stało się to jeszcze kiedyś. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Uniosłem rękę i zacząłem odpinać kolczyk. Lazuli chwyciła mnie za rękę. Była cała spięta, niczym łuk gotowy do strzału; opierała się o stół usiany złotymi gwiazdkami, kierowana jakimś impulsem. {Pragnę ci.) czytałem w jej myślach. {Dotknij mnie raz jeszcze.) Odciągnęła moją dłoń, położyła ją na swej piersi i pociągnęła w dół po gładkim aksamicie. Moje ciało ogarnął ogień; zrobiłem krok, pokonując resztki dzielącej nas przestrzeni. Pocałowałem ją - gorąco i żarliwie, gdyż tak właśnie pragnęła być całowana. Moja dłoń zsunęła się po aksamitnej sukni, dotknąłem krągłych-bioder Lazuli, objąłem ją i z całej siły przycisnąłem do siebie. Na plecach czułem żar ognia płonącego w kominku; moje myśli wypełnił za/jej pożądania i moje własne podniecenie, gorętsze od ognia. Nie mogłem się już powstrzymać, zresztą nie chciałem. Wiedziałem, że jestem naprawdę dobry, że mogę dać jej to wszystko, czego pragnęła, a nawet więcej: że mogę sprawić, by ta piękna, niedostępna kobieta pożądała mnie tak bardzo, że wszystko inne przestałoby się dla niej liczyć. A to wyłącznie z powodu Daru, którym nie mogłem się posługiwać w nieskończoność.,. Położyłem ją na gwieździstym stole i kochałem się z nią mocno i żarliwie... a ona otwierała przede mną najdalsze głębie swego umysłu, nazywała mnie swym prawdziwym kochankiem, ogniem jej życia... 21 Następnego dnia wróciliśmy z Einear do pracy. - Brak Philipy odczuwam tak, jakbym straciła część swego mózgu - powiedziała mi Einear, kiedy szliśmy korytarzami kompleksu ZTF w stronę jej biura. - Nie jestem pewna, czy dam sobie dzisiaj radę z robotą. - Czy ona jest aż tak bardzo udoskonalona? - zapytałem zdziwiony, gdyż sądziłem, że Jardan nie była scyberowana. Nie dysponowała takimi połączeniami neuronowymi jak Einear. - Nie. - Pokręciła głową, jakby nieco zmieszana. - Ale jest niewiarygodnie zorganizowana. Wszystkie szczegóły w jej głowie są dokładnie usystematyzowane,

dzięki czemu nigdy nie robi z siebie głupca przy ludziach, a czasem potrafi odnaleźć pewne dane nawet szybciej niż ja. - Czemu pani sama nie podłączy się do całego systemu? Przecież ma pani takie możliwości. Po co wykorzystuje pani kogokolwiek do zajmowania się tymi drobiazgami? Wzruszyła ramionami. - Na dobrą sprawę jestem bardzo leniwa. Nie mam ochoty przez cały czas kontaktować się z systemem, jak robi to choćby Natan Isplanasky. Lubię czasami cofnąć się o krok i spojrzeć na wydarzenia dnia z perspektywy... namalować jakiś obraz, odwiedzić nie znane mi miejsca. Dzięki Philipie miałam. .. mam na to wszystko czas. - Jej uśmiech zniknął pod natłokiem wspomnień, odczucia zaczęły ją przytłaczać: Phi-lipa, utrata, strach, porażka, śmierć... Musiałem się szybko wycofać, bo znowu mogłem posunąć się za daleko. Topalaza działała, niemal aż za dobrze. Mój umysł zdolny był teraz prześwietlić myśli każdego człowieka. Bardzo łatwo, wręcz za łatwo, mogłem dokonać tego w przypadku kogoś, kogo dobrze znałem. Mogłem, nawet nie myśląc o tym, podchwycić jakiś wątek myślowy i podążać za nim przez labirynt mózgu. Byłem w stanie znaleźć się w samym środku myśli człowieka, nim zdołałby to spostrzec, o ile w ogóle by cokolwiek zauważył... Głęboko wewnątrz, pośród najbardziej intymnych doznań. Każdy człowiek skrywa pewne rzeczy, którymi nie chce się dzielić z innymi - rzeczy, do których nawet sam nie zawsze chce się przyznać... Ja także. Wiedząc,7 że jest to teraz bardzo proste, czułem się tak jak podczas przyjęcia taMingów: miałem świadomość, że mógłbym okraść ich wszystkich z zamkniętymi oczyma; wiedziałem jednak, że nie byłoby to właściwe. Derę Cortelyou nauczył mnie przed śmiercią, że istnieje ważny powód, dla którego martwiaki się nas boją. On posunął się za daleko, za bardzo chciał ich przekonać, że nie ma zamiaru zrobić im nic złego. Pracował jako telepata syndykatu, a wszyscy odnosili się do niego jak do śmiecia. Rubiy także posunął się za daleko, w inny sposób. Władza uderzyła mu do głowy, traktował wszystkich tak, jakby byli jego osobistą własnością. Obaj nie żyli. Gdzieś pośrodku między tymi dwoma postawami wiodła ścieżka ku przetrwaniu, sposób na złapanie równowagi i przejście po linie, z której upadek równałby się śmierci... Szliśmy dalej w milczeniu.^ Kiedy dotarliśmy do biura, wywołałem w bazie danych notatki Jardan i przejrzałem rozkład zajęć na kilka najbliższych/ dni, próbując się w tym wszystkim rozeznać: spotkania, decyzje, materiały do wysłania albo odebrania; tysiące drobiazgów, od których jeżyły się włosy wszystkim ważnym figurom; trzeba było pamiętać o tym, że ten członek Zgromadzenia musi przestrzegać ścisłej diety, inny zaś ma chorą babkę i wypada go zapytać o jej zdrowie po jego powrocie z macierzystej planety; setki informacji napływających z połowy obszaru Federacji, które były Einear potrzebne i niezbędne każdego dnia, a które zmieniały się każdego dnia. Pojąłem szybko, co Einear miała na myśli. Samo usystematyzowanie tych danych zajęłoby jej tyle czasu, że nie starczyłoby już na jakiekolwiek analizy czy wnioski. Cóż z tego, że nie lubiłem Jar-dan, podobnie jak ona nie lubiła mnie? Nabrałem dla niej wielkiego respektu za to, co była w stanie zrobić mając tylko umysł zwykłego człowieka. Wbiłem sobie w pamięć dane Jardan i ruszyłem za Einear towarzyszyć jej w codziennych bezustannych wędrówkach. Przemierzała korytarze budynku, spotykała się z ludźmi w sprawach, które można było załatwić tylko osobiście; rozmawiała kolejno z członkami Zgromadzenia na temat zbliżającego się głosowania. - Jeśli zjawisz się osobiście, ludzie będą cię pamiętać -powiedziała mi w którymś momencie. Dostrzegłem w jej oczach, że sama bardzo chciałaby w to wierzyć. Podpowiadałem jej nazwiska i najróżniejsze szczegóły, czerpiąc je wprost z umysłów osób, z którymi się spotykała, jeśli nie znajdowałem tych rzeczy w swej pamięci. Przesyłałem informacje prosto do jej świadomości w taki sposób, że nieomal wierzyła, iż sama to wszystko pamięta. Zdawała sobie jednak sprawę z mojej roli. Na początku zerkała na mnie, zdumiona, ale dość szybko się przyzwyczaiła.

Niektórzy z jej rozmówców rozpoznawali mnie i prosili, bym zaczekał na korytarzu. Ci mieli najwięcej do ukrycia. Zostawałem wtedy za drzwiami, ale to nic tym ludziom nie dawało. Po wyjściu z każdego takiego spotkania Einear patrzyła na mnie z coraz większą nadzieją, czekając na dalsze wskazówki. Ale dopiero po kilkunastu wizytach zdobyła się na odwagę i zapytała: - Czy robię jakieś postępy? Czy te spotkania do czegoś prowadzą? Wzruszyłem ramionami i odwróciłem głowę. - Może... - Nie musisz mnie okłamywać - rzekła. Jej twarz emanowała smutkiem zawiedzionej nadziei. - Mam rozumieć, że to nic nie daje. Skinąłem głową. - Tego się spodziewałam. Kiedy z nimi rozmawiam, powraca we mnie wiara, ze są ludźmi. Ale to tylko końcówki systemów komputerowych. Gdyby byli ludźmi, może bym ich zdołała przekonać, ale przecież to nie ludzie w ostateczności będą głosować. - Uniosła rękę i potarła dłonią policzek, jakby chciała uścisnąć mi dłoń i rozmyśliła się. - Po co zresztą cię pytałam...? - Pokiwała głową, odczuwając nagle złość. Za tym wszystkim kryła się świadomość, że mimo wczorajszych wydarzeń specjalna komisja skończyła analizować projekt zniesieniakontroli i zaakceptowała go. Teraz już mógł zostać poddany pod głosowanie w ciągu najbliższych dni. Einear zdawała sobie sprawę, że wyniki głosowania nie będą po jej myśli, bez względu na to, co zrobi. - Swoją drogą, dlaczego jest to aż tak ważne dla pani? -spytałem, nie mając odwagi sięgnąć do jej myśli i samemu znaleźć odpowiedź. - Przecież nie chodzi tu o rzeczy zasadnicze ani też o miejsce w Radzie... , Zerknęła na mnie z ukosa, jakby się obawiała, że mogę zrobić to, przed czym się właśnie powstrzymywałem. Po chwili, kiedy nie odpowiadałem sobie sam na to pytanie, odwróciła głowę i zwolniła kroku. - Moi rodzice... - mruknęła, wracając myślami do wspomnień - byli odkrywcami narkotyków z grupy pentatryptofe-nów. Zmarszczyłem brwi. - Pani rodzice? Zdawało mi się, że pentryptyna znana jest już od kilku stuleci. - Mniej więcej od stu pięćdziesięciu lat - odparła, kiwając głową. - W przybliżeniu tyle samo żyli moi rodzice. Bardzo długo pracowali zawodowo. Zsyntetyzowali bądź odkryli większość biochemikaliów, z których ChemEnGen czerpie teraz zyski. - I sądzi pani, że oni by nie chcieli, aby pentryptyna była wykorzystywana w ten właśnie sposób? Jej oczy zwęziły się. - Ich by to nie obchodziło. Może by się nawet ucieszyli... z uwagi na dodatkowe zyski kompanii. - Zmarszczyła brwi, spoglądając w dół. Jej rodzice byli odkrywcami bardzo wielu chemikaliów i jeśli zastanawiali się nad tym, jak one mają być używane, do czego i przez kogo, to chyba nawet przez chwilę nie ogarniały ich wątpliwości i mogli spać spokojnie. Einear nigdy nie była w stanie ich zrozumieć ani też im wybaczyć. - Co się stało? - zapytałem. - Z jakiego powodu podchodzi pani do tego inaczej niż rodzice? Pokręciła głową. - Nic się nie stało. Po prostu zawsze wierzyłam, że życie bez choćby odrobiny odpowiedzialności przed całą ludzkością za własne postępowanie jest... niemoralne, złe. - Westchnęła i odgarnęła z czoła kosmyk siwiejących włosów. -Sądzę, że to kwestia charakteru. - Prawie jak odmieniec - rzekłem cicho, wykrzywiając usta. Spojrzała na mnie. - Tak - odparła - można to chyba tak nazwać. Podążyliśmy dalej. Po chwili zrozumiałem, że nie zmierzamy na miejsce kolejnego spotkania, lecz wracamy do jej biura. - Powinien istnieć jakiś lepszy sposób - wtrąciłem. -1 pani musi go odkryć. Nie odpowiedziała. Wykonałem swoją pracę w biurze jak najszybciej i wyszedłem na spacer. Z pierwszego napotkanego telefonu publicznego zadzwoniłem do Mikaha, włączywszy przedtem ekran ochronny. Na ekranie pojawił się nieco rozmazany obraz jego twarzy. - Kocie-rzekł, skinąwszy lekko głową.-Musimy się jak najszybciej zobaczyć.

- Masz coś dla mnie? - Chyba tak. Dziś wieczorem... ? - W „Czyśćcu", przed rozpoczęciem przedstawienia. - Dobra. Jego twarz zniknęła z ekranu. Rozłączyłem się i poszedłem z powrotem korytarzami, tym razem znacznie wolniej. Rozpuściłem swoje telepatyczne macki niczym mgłę, prześlizgując się po powierzchni umysłów setek osób znajdujących się w otoczeniu. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że szukam czegoś konkretnego, aż to znalazłem: coś dotyczącego równocześnie Strygera i Darica. Stanąłem w pół kroku i próbowałem się skoncentrować; kilka osób wpadło na mnie, mrucząc coś pod nosem. Daric wychodził ze swego biura piętro niżej. Udawał się na spotkanie ze Strygerem w celu przedyskutowania jakichś wspólnych interesów. Wczorajszej debaty, wczorajszych wiadomości... Umysł Darica zawsze przypominał dłoń zaciśniętą w pięść, lecz obecnie pogrążony był w stanie przypominającym medytację. Trzymając się namiaru jego mózgu, dotarłem do najbliższej windy, zjechałem na dół i ruszyłem jego śladem. Wspólne interesy... Cokolwiek ich łączyło, powinienem był o tym wiedzieć, gdyż musiało to mieć związek ze zniesieniem kontroli oraz Einear. Stryger czekał w niewielkim pokoiku, zapewniającym maksimum odosobnienia i bezpieczeństwa. Ja jednak dysponowałem idealnym, niewykrywalnym podsłuchem, tkwiąc tele-patycznie w umyśle Darica. Pokój ten znajdował się w pobliżu dużej sali widokowej, przez którą przelewały się tłumy turystów. Znalazłem tam zaciszny kąt, gdzie mogłem poczekać, nie rzucając się w oczy. Na ścianie naprzeciwko znajdowała się mozaika przedstawiająca ludzi zamieszkujących Federację - mężczyzn i kobiety, młodych i starych, czerwonych, żółtych, czarnych oraz białych. Ich oczy wbijały się we mnie spojrzeniami niemych sędziów. W tej chwili tylko ja mogłem ocenić, czy to, co robię, jest właściwe czy niewłaściwe, usprawiedliwione czy nie. Martwiaki. Po raz kolejny spojrzałem na nich - na ich twarze, ich oczy... Po chwili jednak skoncentrowałem się na śledzonym obiekcie. Wytężyłem wszystkie zmysły, wysyłając je na otwarte dla mnie terytorium umysłu Darica, które przypominało szereg strumyków zlewających się kolejno w rwącą rzekę; pozwoliłem moim myślom wlać się w te nurty. Tak głębokie wniknięcie w umysł innego psiona nie było łatwe, zwłaszcza że mózg Darica był chory, pełen ruchomych piasków paranoi i nieprzebytych labiryntów biocybernetyki. Włożyłem w to wszystkie swe zdolności, tym bardziej że znów dysponowałem nieograniczoną mocą, a świadomość, że wszystko działa bez zastrzeżeń, pod moją całkowitą kontrolą, napawała mnie zadowoleniem. W jego umyśle nie znalazłem jednak nic, czego bym do tej pory nie wiedział lub się nie domyślał. Daric miał być łącznikiem między Centaurem a Strygerem, miał przekazywać mu instrukcje, sugestie, polecenia rady nadzorczej. Był tylko jednym z informatorów, w dodatku niezbyt ważnym; Centauria-nie mieli swe wtyczki w potężniejszych, liczących miliardy ludzi syndykatach. Teraz Stryger kiwał głową i uśmiechał się, w duszy zaś dziękował Bogu, że ma takich przyjaciół i doradców. Przez cały czas słuchał Darica tylko jednym uchem, ja natomiast, będąc mocno związany z umysłem Darica, bez trudu dostałem się między myśli Strygera; musiałem jedynie przekroczyć tę niewielką, dzielącą tych dwóch przestrzeń, by poznać jego odpowiedzi. Wyobrażał sobie, jak to będzie, kiedy dostanie do ręki ostateczną broń pozwalającą mu sięgnąć po miejsce w Radzie Bezpieczeństwa i zdobyć władzę... Daric mówił bez przerwy - spokojnym, jednostajnym głosem. Z jego twarzy aż biło wyrachowanie, pewność siebie i arogancja, a jego myśli lawirowały i wiły się niczym ciało węża; poruszał rękoma, silnie się pocił... Wiedział równie dobrze jak ja, że Stryger nienawidzi psionów. Umysł telepaty fascynował Strygera, ale w taki, sposób, jak leżący na stole pi stolet mógłby fascynować kogoś, kto myśli o morderstwie czy samobójstwie... W końcu uznałem, że wystarczy. Nie dowiedziałem się niczego nowego, co mogłoby pomóc Einear. Traciłem tylko czas, grzebiąc się w tym śmietnisku. Zacząłem się wycofywać, powoli i ostrożnie, nie dopuszczając, by moje obrzydzenie wyrwało się spod kontroli i zdradziło mnie. Daric nie był co prawda

telepatą, lecz jego umysł posiadał znacznie więcej zabezpieczeń przed włamywaczami niż mózg normalnego człowieka. Daric nagle zamarł, a w jego umyśle coś rozbłysło jasno niczym pochodnia. Ja również zamarłem, po chwili zrozumiałem, że powodem tego nie była moja nieostrożność, lecz próba sformułowania odpowiedzi na pytanie zadane przez Strygera. „Czy znalazłeś mi innego?" - brzmiało pytanie. Znów sięgnąłem do umysłu Darica, wszedłem głębiej, przyglądając się uważnie i przesiewając fakty. Ciekaw byłem, co mogło spowodować ów nagły wybuch paniki w jego mózgu. Czego Stryger mógł chcieć, zadając to pytanie? Czułem, jak w umyśle Darica rodzi się odpowiedź, niczym obraz nabierający realnych kształtów w miarę wynurzania się z mrocznych głębin sadzawki, który nagle pojawia się na powierzchni - tak wyraźny jak odbicie twarzy w lustrze. „Nie, jeszcze nie... Mam trochę kłopotów... Nie mogę złapać kontaktu z moim dostawcą... " Coś w jego umyśle zaczęło się miotać jak zwierzę schwytane w pułapkę, próbując z całych sił wyrwać się na wolność. Weź mojego. Wykorzystaj mojego... Nie, tego Daric nie mógł powiedzieć, nie mógł, nigdy, za nic w świecie... Pomyślałem, że chodzi o narkotyki. Pomyliłem się jednak. W głębszej warstwie, pod wypowiedzianymi słowami, znalazłem przypadkowe obrazy Deep Endu, mrocznych ulic i ciemnych transakcji, ale nie dotyczyło to narkotyków - nie tym razem. Napięcie i przerażenie zacisnęły się na podobieństwo łańcuchów wokół odczuć i zniszczyły je, zanim zdążyłem je rozpoznać. Ciało i krew. Człowiek do wykorzystania. Stryger chciał, żeby Daric dostarczył mu ofiarę, ale nie pierwszą lepszą - potrzebował psiona. Chciał powtórzyć to, co robili już wcześniej. Umysł Darica znowu wypełniły obrazy: wspomnienie krwawych szram na bladej skórze, nabrzmiałych czerwonych blizn układających się z wolna w nierozpoznawalny zarys czyjejś twarzy, krzyków wbijających się bólem w jego umysł... Przerażenie... Pragnienie... Wycofałem się nieco: nie potrzebowałem jego wspomnień. Miałem własne. Z trudem powstrzymywałem się, żeby nie wrzasnąć na cały głos w głowie Darica - Wiem wszystko, ty łajdaku! - żeby nie wrzeszczeć tak do czasu, aż krew tryśnie z jego oczu. Przerwałem kontakt; usłyszałem, jak wyrwało mi się ciche przekleństwo, jakbym mówił do siebie przez sen. Spojrzenia postaci z mozaiki po drugiej stronie sali wbijały się we mnie: posępne, zaciekawione, szczęśliwe, smutne. Zamknąłem oczy. Przemierzyłerh pustą przestrzeń i zagłębiłem się w mózg Strygera. Teraz już wiedziałem, kim on naprawdę jest. Pojawiły się jednak pytania, na które musiałem znaleźć odpowiedzi - wyjaśnienia potrzebne do tego, byśmy mogli wszystko rozgraniczyć, Einear i ja. Błyskawicznie wtargnąłem głęboko w jego umysł, czując się jak ostrze noża rozcinające ciało człowieka. On jednak niczego nie czuł, był martwiakiem. Zacząłem przeczesywać jego mózg, broniąc się zarazem przed jego myślami, odgrodzony wręcz antyseptycz-ną barierą. Chciałem się dowiedzieć tylko dwóch rzeczy, niczego więcej. Bałem się go jak zarazy... musiałem jednak zyskać pewność. To nie on - nie on próbował zabić Einear. Pragnął zająć miejsce w Radzie; sądził, że już je ma. Bóg był po jego stronie, Bóg nie mógł dopuścić do jego porażki. Bóg musiał to dla niego zrobić. Nie musiał pomagać Bogu. To nie on - nie on zaciągnął mnie kiedyś w Starówce do wynajętego pokoju i wyżywał się na mnie. Ale robił to samo z innymi odmieńcami. Pragnął tego również teraz, pragnął z całego serca, z powodu wczorajszych wydarzeń: tego, że został złapany na kłamstwie, ośmieszony przez psiona, przeze mnie, na oczach tak wielu ludzi. A Daric, pocąc się, jakby miał gorączkę, gotów był mu w tym pomóc ze wszystkich sił. Przerwałem kontakt. To nie Stryger! Zatem jak wielu było takich jak on, jak ten, który mnie skatował? Tysiące? Miliony? Znowu, po raz ostatni, spojrzałem na przedstawicieli ludzkości przyglądających mi się z oczekiwaniem. - Idźcie do diabła! - mruknąłem i ruszyłem przed siebie. 22

- Muszę z tobą pogadać - rzekłem, zatrzymując się w wejściu do garderoby Argentynę. Siedziała przy zagraconym stoliku przed wielkim lustrem. Odwróciła się w moją stronę. Wyraz zdumienia na jej twarzy zmienił się szybko w coś przypominającego rozterkę. - Ach, to ty. Czy to nie może zaczekać? Muszę się przygotować. - Tylko w połowie wyglądała jak ta Argentynę, którą znała publiczność. Miała na sobie suknię przetykaną połyskującymi włóknami optycznymi. - Nie. Odwracała się już z powrotem w stronę lustra, ale ponownie spojrzała na mnie, zdumiona. - W porządku - rzuciła. - Mów. - Sięgnęła po szczotkę i zaczęła czesać włosy. Naelektryzowane srebrzyste kosmyki podnosiły się kolejno niczym ręce pogan w stronę czczonego słońca. Zdjąłem stos ubrań z plastikowego, twardego krzesła, obróciłem je i usiadłem. - Chodzi mi o Darica. Spoglądała w lustro. Nie poruszała głową, lecz jej odbicie zmieniało się nieustannie, ukazywane pod różnymi kątami. - Czyżbyś, kochasiu, postanowił ratować mnie przed samą sobą? - rzekła spokojnie, chcąc się mnie pozbyć. . Zmarszczyłem brwi. - Nie, mam zamiar jedynie powiedzieć ci prawdę. Wzruszyła ramionami, sięgnęła po kolczyk z ogromnym sztucznym diamentem i zaczęła go zapinać. - Dane jest psionem. Kolczyk z brzękiem spadł na stolik; Argentynę skierowała całą uwagę na mnie. - Bzdura! - Sięgnęła znowu po kolczyk i nie patrząc na mnie, zaczęła go obracać w palcach, obserwując refleksy świetlne. - Jesteś tego pewien? - spytała po chwili. Skinąłem głową. - Tylko ja mogłem to odkryć. On jest tekiem... telekinety-kiem. Właśnie dlatego tak łatwo powalił Cuspa. Byłem przy tym, czułem jego oddziaływanie. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. - Ale przecież powiedział... On nigdy... Ja nie... - Nie wie o tym nikt oprócz mnie. Nigdy nikomu nie mówił. - Dlaczego? - Argentynę nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Zaśmiałem się. - A jak sądzisz? Straciłby wszystko, gdyby rodzina dowiedziała się, że jest odmieńcem-. Wiesz chyba, co zrobili z jego siostrą? Powoli odwróciła się na krześle w moją stronę. Wyraz jej twarzy uległ zmianie, lecz jej odbicie pozostało takie samo, jak zatrzymany kadr. - Dlaczego mi to mówisz? - zapytała. - Chcesz się przekonać, czy ma to dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Jak zareaguję na wiadomość, że on mi nie ufa... i że jest psionem? - Może. - Spuściłem głowę. - Naprawdę sądziłeś, że w ten sposób zdołasz odmienić to, co do niego czuję? - Opanowywał ją coraz silniejszy gniew. - A więc nie ufa mi na tyle, żeby powierzyć mi tajemnicę, której wyjawienie mogłoby zrujnować mu życie. Jest odmieńcem. I co z tego? - Wycelowała we mnie srebrzysty palec. - W każdym razie nie jest cholernym podglądaczem! -Miała na myśli mnie. Pokręciłem głową. - Psychicznym kieszonkowcem - poprawiłem. - Co? - Psychicznym kieszonkowcem, tak zostałem nazwany przez innych psionów w instytucie w Quarro... - Uniosłem głowę i spojrzałem jej w oczy. - To prawda, wykradałem ich myśli. Ale to jeszcze nie wszystko, co chciałem ci powiedzieć. Czy znasz wizytatora Strygera? Zawahała się. - Chodzi ci o tego świętoszka, który chciałby wszystkich zbawić, który pragnie przepchnąć ustawę znoszącą kontrolę nad produkcją narkotyków? Daric czasami wspominał o nim... Skinąłem głową.

- Stryger jest kontrkandydatem pani Einear do miejsca w Radzie Bezpieczeństwa. Natomiast Centauńanie są jednym z wielu popierających go syndykatów... Czy Daric mówił ci, że Stryger chorobliwie nienawidzi odmieńców? Pokręciła głową. - Daric jest łącznikiem między Centaurianami a Stryge-rem, przekazuje mu instrukcje. - Musiałem pokonać swoje obawy, dając upust złości. - Poza tym dostarcza mu wszystko, o co Stryger poprosi. Argentynę ponownie zmarszczyła brwi. - Co masz na myśli? - zapytała, pełna podejrzeń. - Czyżby Stryger używał narkotyków? - Nie, używa psionów. Opadła jej szczęka; nie odezwała się nawet słowem. - Pamiętasz tę dziewczynę, o której mi opowiadałaś? Tę, którą przyprowadził tu Daric, pobitą do tego stopnia, że nie mogła mówić? Ona była psionem... Z całej siły zacisnęła palce na poręczy krzesła, aż pobielały jej kostki. - Daric? - spytała cicho. - Daric się do tego przyczynił? -Jej spojrzenie niemal błagało, bym powiedział, że to nieprawda. - Ta dziewczyna nie była jedyną - odparłem. - A Daric czasami oglądał te przedstawienia. - O Boże! - wyrwało się jej. Wyprostowała się na krześle, opuszczając dłonie zaciśnięte w pięści. - Po co? - spytała odwracając się. - Jeśli on sam jest psionem, to po co miałby to robić? - Oczekiwała ode mnie wyjaśnień. Pokręciłem głową. Sam zadawałem sobie to pytanie, próbując przez całe popołudnie znaleźć sensowną odpowiedź. - Nie wiem. Dlaczego nie zapytasz go o to? - Wstałem z krzesła. Argentynę zerwała z najbliższego wieszaka pierwszą lepszą bluzkę, mając zamiar cisnąć mi ją w twarz, lecz tylko zmięła ją i rzuciła na podłogę. - Po co mi to wszystko powiedziałeś? Niech cię cholera weźmie! Czego ty chcesz ode mnie? Wzruszyłem ramionami. - Mówiłem już: chciałem, abyś znała prawdę. Co z tym zrobisz, to już twoja sprawa. - Ruszyłem w stronę drzwi. - Jesteś parszywym gówniarzem! Wiesz o tym? Obejrzałem się. Wyglądała tak, jakby krew miała jej za chwilę trysnąć z twarzy; lada moment mogła wybuchnąć płaczem. - Staram się - odparłem i wyszedłem. W sali klubowej na dole zająłem miejsce przy stoliku, zamówiłem drinka i przyglądałem się napływającym gościom, czekając na Mikaha. Zatrudnili nowego bramkarza. Obawiałem się nawet, że podejdzie i każe mi się wynosić po tym, co zrobiłem, ale nikt się mną nie interesował. W sali panował półmrok i było gęsto od dymu. Wielobarwne strumienie światła laserowego przecinały ciemność, kreśląc zwariowane parabole, które zbierały się na kształt chmur wysoko ponad moją głową w rytm muzyki syntezatorów. Odchyliłem się na poduszkach i zapatrzyłem na to fascynujące świetlne widowisko. Po jakimś czasie wyczułem, że przez parkiet idzie w moją stronę Mikah. Usiadł przy moim stoliku, miał na sobie czarny zbrojony kombinezon; pasował do tego lokalu. Ja byłem w starych dżinsach i porwanej koszuli. Zapakowałem je dziś rano do torby, domyślałem się bowiem, że będę ich potrzebował. - Cześć, odmieńcu - rzucił. - Nie nazywaj mnie tak. Spojrzał zdumiony. - Co cię gryzie? Spojrzałem na swą pustą szklankę. - Nic. A jaki ty masz problem? - Jestem dewiantem. - Uśmiechnął się krzywo. - Czyżby ktoś utarł ci nosa? W takim razie otrzyj sobie twarz z gówna, chłopie, i zapomnij o wszystkim. Powinieneś był już do tej pory przywyknąć. Pokręciłem głową. - Nie o to chodzi. Chciałbym, żeby to był mój jedyny problem. - Rozwarłem palce zdrowej ręki i położyłem ją płasko na stole. Mikah zamówił sobie dńnka i rozparł się wygodnie na stercie poduszek. Kiedy nie odzywałem się przez jakiś czas, wzruszył ramionami i spytał:

- Co się stało z twoją koszulą? Miałeś wczoraj aż tak namiętną kochankę? Spojrzałem na długie rozdarcie na piersi i niemal zaśmiałem się, wspomniawszy, jak ono powstało. Zaraz jednak przypomniałem sobie zeszły wieczór, ogień i stół o blacie inkrustowanym w gwiazdki... Uniosłem rękę i dotknąłem kolczyka ze szmaragdem. Nie miałem zamiaru go zatrzymywać; w ogóle nie chciałem, żeby doszło do tego, co stało się wczoraj wieczorem... Musiałem sobie wreszcie powiedzieć prawdę, że Lazuli jedynie wykorzystywała moje ciało, by zapomnieć o tym, jak bardzo nienawidzi kontaktów ze swoim mężem. Może nawet chciała mu się w ten sposób odpłacić? A ja jej na to pozwoliłem. Poszło jej ze mną tak łatwo, jakbym miał mózg między nogami. Było mi głupio i czułem się bezradny, kiedy na samo wspomnienie czerwonego aksamitu i złotawej skóry Lazuli dostałem erekcji... - Widzę, że komuś wpadłeś w oko - rzekł Mikah. - Zdaje się, że być sławnym to dość zabawne. Odwróciłem głowę. - Czy odkryłeś, z jakiego powodu jestem tak popularny, że nie znani mi ludzie chcą mnie zabić? Pokręcił głową. - O tym nie gada się na ulicy. W grę wchodzą ważniacy, a ci pilnie strzegą swych tajemnic. Uniosłem wzrok, zaskoczony. - Sądzisz, że to może mieć coś wspólnego z Einear? Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Ale miałeś rację co do DeAtha. To on miał największy udział w tym, co stało się przedwczoraj. Ale dalej mur. Nie wiadomo, kto wynajął go do pozbycia się pani Einear. Na dole nikomu nawet nie przyszłoby to do głowy, wszyscy są po jej stronie. Ciekaw byłem, co by powiedziała Einear, słysząc te słowa. - Cholera - mruknąłem. - Sądziłem, że wiem... Podejrzewałem Strygera. Ale to nie on. - Strygera? - powtórzył cicho Mikah. - Tego plastikowego świętoszka? Naprawdę myślisz, że byłby zdolny pozbyć się swoich przeciwników przy pomocy ludzkiej bomby? - Tak - odparłem. - Właśnie o to go podejrzewałem. - Hm. - Wzruszył ramionami. - Słyszałem o nim, ale myślałem, że to tylko gadanie. - W jego głosie czuć było ulgę. Chyba w jakimś stopniu przywróciłem mu wiarę w człowieka. Nawet on mógł mi teraz opowiedzieć o działaniach Strygera na rzecz czynienia dobra. - Nie słyszałeś chyba najgorszego. Ale to i tak nic mi nie daje. - Potarłem dłonią policzek. - DeAth chyba wie, kto mu zlecił robotę? - Może nie wiedzieć. - Mikah pokręcił głową. - To para-noik, kryje swoich klientów i swoją własną dupę. Zrobi wszystko za odpowiednią sumę, bez zbędnych pytań, bez żadnych śladów. Żadnej odpowiedzialności, żadnego ryzyka. - Jezu... - Czułem, jak rozczarowanie przeradza się we mnie powoli w niechęć. Oznaczało to, że nawet gdybym zdołał sięgnąć do umysłu DeAtha i przeszukać jego pamięć, i tak prawdopodobnie niczego bym się nie dowiedział. - Gdzieś musiał przecież pozostać jakiś ślad. A co z numerem konta, z którego przelano pieniądze? Mikah zastanawiał się przez chwilę. - Tak, to możliwe... Ale jeśli jego laboratorium to wielka śmiertelna pułapka, to z pewnością prywatne konto ma uporządkowane jak wzorowy park. Nikt przy zdrowych zmysłach by nie dopuścił, żeby zdradziły go tego typu dane. Uderzyłem w stolik okaleczoną ręką, skrzywiłem siei syknąłem. - Niech to cholera... Musi być na rynku ktoś na tyle dobry, żeby dać sobie z tym radę. Chcę się włamać do tych pieprzonych danych. Kto jest w tym najlepszy? Mikah trącił palcem srebrne kółko w nosie. - Mówiłem już, że nikt przy zdrowych zmysłach... -Uśmiechnął się niewyraźnie. - Może Snajper by ci pomógł? On potrafi robić takie rzeczy, że w głowie się nie mieści. Nikt nie zna jego sposobów. Ale jego trzeba by długo przekonywać, to naprawdę prawdziwy sukinsyn. - Snajper? Wita gości z rusznicą czy co? Mikah zaśmiał się. - Słyszałem, że jest trochę stuknięty, ale to chyba tylko plotki. Nie wiem. Ma coś z jednym okiem. - Z okiem? - powtórzyłem. - Tak. Paskudnie to wygląda, cały czas mu ropieje. - Mówił poważnie.

- Czemu nie naprawi go sobie? - Mówiłem ci, jest stuknięty. Ale to spec od systemów, o ile zgodzi się współpracować. Podniosłem się. - Chodź, przekonamy się. - Zaraz - rzekł z wyraźnym rozczarowaniem. - Nie masz ochoty poczekać i obejrzeć przedstawienie? Spojrzałem na scenę, wciąż pustą i pogrążoną w ciemnościach, choć zebrał się już wokół niej spory tłum. - Widziałem już. Mikah westchnął i wstał. - Dobra. Bez przygód przepchnęliśmy się przez tłum do wyjścia i pojechaliśmy metrem w głąb zatoki. Snajper mieszkał w znacznie obskumiejszej dzielnicy niż DeAth, położonej dużo dalej, chociaż dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Przedarliśmy się między kupami gruzu do zabarykadowanych żelaznych drzwi, tak wielkich, że mógłby przez nie wjechać tramwaj. Wyglądało mi to na wejście do opuszczonego magazynu. Nie widać było żadnych zabezpieczeń; nic też nie wskazywało na to, że ktoś tu może mieszkać. - Skąd wiesz, że on tu jest?-zapytałem. - Nie rusza się stąd na krok. - Mikah uniósł pięść, żeby załomotać w drzwi; po pierwszym uderzeniu odskoczył i zaklął głośno. - Cholera! Są pod prądem! - Potrząsnął ręką, spoglądając na mnie; był zakłopotany i rozwścieczony. - Masz jakiś pomysł? Przecież to ty chcesz się z nim zobaczyć. Obrzuciłem wzrokiem drzwi oraz olbrzymi, pozbawiony okien fronton budynku. - Tak, zaraz go przywołam. - On nie ma telefonu. Uśmiechnąłem się. - Niepotrzebny mi telefon. Mikah postukał się palcem w czoło. - Myślisz, że się ucieszy? - Nie mam nic do stracenia. - Wzruszyłem ramionami. Odchrząknął. - Nie gniewaj się, ale przejdę na drugą stronę ulicy - rzekł. Na wypadek gdyby Snajper zdecydował się powalić mnie trupem. Cofnął się, ale tylko o metr. Założyłem ręce na piersi, wyprostowałem się i zacząłem się koncentrować. Sięgnąłem telepaty cznie w głąb bezposta- ciowej czerni, jaką jawiło mi się wnętrze magazynu, w poszukiwaniu tej samotnej iskierki promieniującej energią żywego, ludzkiego umysłu. Gdzieś tam... Znalazłem go. Nawiązałem kontakt. Minąłem pancerz wyglądającej jak pajęczyna radiacji, szukając drogi w głąb splątanych myśli nieznajomego. Zaskoczyło mnie, że nie znalazłem martwych, czarnych ścian nielegalnej biocybernetyki, na którą spodziewałem się natknąć. Wnikałem głębiej, jak złodziej wkraczający do pogrążonego we śnie domu, nie dbając o to, by wyciszyć echo swoich kroków. Byłem przygotowany na to, że moje wtargnięcie będzie dla Snajpera wielkim zaskoczeniem... Nagle runęła na mnie fala surowej energii, porażając wszystkie włókna nerwowe niczym strumień spolaryzowanego światła. Wycofałem się błyskawicznie, przerwałem kontakt i zamknąłem swój umysł, barykadując go i chowając jakby za plątaniną drutu kolczastego. - Ach...! - Dopiero teraz usłyszałem mój głośny okrzyk zdumienia. Byłem z powrotem na ulicy i gapiłem się na fronton budynku oczyma, które miały ochotę wyjść mi z orbit. -Jezu! Nie powiedziałeś mi, że on jest telepatą! Mikah cofnął się o kilka kroków, jakby uciekał ze strefy zagrożenia. Patrzył na mnie okrągłymi oczyma, twarz mu tężała, w miarę jak zaczynał pojmować znaczenie mych słów. - Odmieńcem?! - krzyknął po chwili z niedowierzaniem. - Nie wiedziałem, że jest odmieńcem! Machnąłem ręką, chcąc go uciszyć. Szykowałem się na kolejny atak... ale ten nie nastąpił. Powoli, bardzo ostrożnie, sięgnąłem ponownie myślami w tę ciemność, szukając Snajpera. Zbliżyłem się niczym dłoń zaciśnięta w pięść najbliżej, jak mogłem, do zasieków z drutu kolczastego chroniących teraz jego

umysł. Emanował z niego strach - tak silny, że odbierałem go prawie jak ból. Snajper dysponował ogromnymi zasobami surowej energii psi, nie wiedział jednak, jak z niej korzystać. Bez trudu znalazłem luki w jego obronie; łatwo mogłem do niego sięgnąć. Miałem jednak wrażenie, że gdy bym teraz przekroczył granicę, mógłbym go doprowadzić do szaleństwa. Musnąłem go zaledwie, dałem mu poczuć obecność moich myśli, by przyciągnąć jego uwagę, po czym się wycofałem. Chciałem, aby wiedział, że czekam, że nie mam zamiaru odejść stąd, zostawiając go osamotnionego, tam, w ciemnościach. Spojrzałem na Mikaha i pokręciłem głową, dostrzegłszy w jego oczach pytanie. - Nic z tego. Miałeś rację, on jest na pół obłąkany. - Zerknąłem jeszcze raz na pancerne drzwi oraz gładką, nie otynkowaną ścianę. - Ale wiem przynajmniej, z jakiego powodu. Chodź, wynosimy się stąd. Mikah pokiwał głową i wzruszył ramionami. Zgarbił się, pozostając nieco w tyle, kiedy ruszyłem ulicą. Nagle za nami rozległ się brzęk i głośny zgrzyt. Żelazne drzwi stanęły otworem. Wyszedł zza nich dziwnie bezpostaciowy, niczym nie wyróżniający się człowiek, ubrany w przypadkowo dobrane ciuchy. Nie miałem jednak trudności z rozpoznaniem jego twarzy: w miejscu prawego oka widniała brzydka ropiejąca rana. Odwróciłem szybko głowę. - Kto tam? - zapytał chrapliwym tonem, jakby nie używał głosu od tygodni. - Który to z was? - Przez chwilę myślałem, że jest całkowicie ślepy, że nas nie widzi. Szybko jednak pojąłem, o co naprawdę pyta. - To ja - odparłem, wysuwając się o krok do przodu. (Ja.) Przekazałem obraz do jego ledwie otwartego umysłu tak ostrożnie i niepewnie, jakbym miał do czynienia z kryształowym posągiem. Nie robiłem tego już od dłuższego czasu. Jego umysł spazmatycznie zacisnął się na tym obrazie, niszcząc go. Po chwili jednak znów się otworzył, powolutku, milimetr po milimetrze, jakby zapraszał mnie do środka. (Podejdź tu.) Wykonał niewyraźny ruch dłonią w postrzępionej rękawicy - na wypadek gdybym nie odebrał jego myśli. Podszedłem bliżej, nie bardzo mając na to ochotę, ale nie widziałem innego wyjścia. Starałem się patrzeć mu prosto w twarz, lecz mimo woli moje spojrzenie uciekało w bok, ile- kroć dostrzegałem tę gnijącą ranę. Ciekaw byłem, dlaczego, do cholery, zostawił ją w takim stanie. Zadałem sobie też pytanie, od jak dawna chodził w tym samym ubraniu. Czułem bijący od niego smród, jeszcze zanim zbliżyłem się na tyle, jak sobie życzył. Przyglądał mi się, mrugając zdrowym okiem, jakby światło dzienne było dla niego zbyt jasne. Kilkoma spojrzeniami ogarnąłem zarost i prawie całkowitą łysinę, gdyż resztki włosów na głowie także golił. Cerę miał bladą i wodnistą, przypominającą surowe ciasto, a zęby popsute. Trudno było powiedzieć, ile ma lat; wyglądał na mężczyznę w średnim wieku, lecz wygląd o niczym nie świadczył. Jego zdrowe oko miało tak intensywnie zieloną barwę jak szmaragd czystej wody. Sięgnął dłonią do mojej twarzy. Omal nie skoczyłem do tyłu, kiedy dotknął mnie niczym jadowity pająk. Zaraz jednak opuścił rękę, chciał się tylko przekonać, czy nie jestem przywidzeniem. (Telepata...?) zapytał. Skinąłem głową. (Czego... czego chcesz?) Mamrotanie jego myśli w mej głowie wskazywało, że tego sposobu porozumiewania się także nie używał od bardzo dawna. (Potrzebuję pomocy. Chcę się włamać do systemu.) Jego umysł zacisnął się w pięść, lecz dość szybko otworzył się z powrotem. (Czyjego?) (Nazywają go Doktor Śmierć.) Błyskawicznie chwycił mnie za koszulę na piersi, nie zdążyłem nawet zareagować. - Kto cię tu przysłał? - warknął, tracąc panowanie nad sobą i zrywając nić bezpośredniego kontaktu. Odsunąłem jego rękę i nabrałem głęboko powietrza. Czułem, że stojący za mną Mikah przestępuje z nogi na nogę, uzbrajając wszystkie układy swego kombinezonu. (Nikt mnie nie przysłał.) Otworzyłem przed nim swój umysł i pozwoliłem mu tak długo tam grasować, aż mi uwie

rzył. (Potrzebna mi pewna informacja, którą zna jedynie De-Ath. Mogę zapłacić...) (Odejdź.) Odwrócił się ode mnie i ruszył w stronę drzwi. Zacisnąłem pięści... (Zaczekaj! Od jak dawna tego nie odczuwałeś? Kiedy ostatni raz miałeś okazję porozumiewać się z kimś w ten sposób...?) Stanął i odwrócił się do mnie. Zmrużyłem oczy; wniknąłem głębiej w jego umysł, pokonując wszelkie zabezpieczenia. Znalazłem to w jego pamięci: wspomnienie dotyku, stów, których nie wypowiedziano, lecz po prostu... były. Miało to miejsce tak dawno temu, tak niewiarygodnie dawno temu, że wydawało się jakby snem... Jego jedyne oko było silnie zaczerwienione i załzawione; grdyka poruszała się pod skórą szyi to w górę, to w dół. W końcu bezgłośnie, w myślach, wyraził zgodę, ruchem dłoni nakazał mi iść za sobą i zniknął w głębi budynku. Podążyłem za nim. Mikah trzymał się blisko mnie; nie dawał po sobie nic poznać, zachowywał jednak najwyższą czujność. - A to kto? - Snajper zatrzymał się nagle, blokując sobą wejście, i popatrzył na Mikaha. - Mój brat - odparłem. Mikah skrzywił się. - Wcale nie jest do ciebie podobny - mruknął Snajper. Nie sprzeciwił się jednak, odwrócił się i poszedł dalej. Znaleźliśmy się w pogrążonej w ciemnościach, odbijającej echo naszych kroków przestrzeni magazynu. Mikah trzymał się mojego rękawa, gdyż nic nie widział bez soczewek noktowizyjnych. Wyczuwałem w nim odrobinę zawiści, że my możemy iść swobodnie w całkowitych ciemnościach, a on nie. Wreszcie przed nami pojawiło się światło. Snajper urządził sobie pokoik, swą pustelnię, w samym środku przestronnego magazynu. Spodziewałem się czegoś zupełnie innego, tymczasem ujrzałem pomieszczenie oświetlone pojedynczą jarzeniówką, w którym panowała czystość i niemal ascetyczny porządkek. Stare meble utrzymane były w dobrym stanie; w kąciku stała przenośna kuchenka, a dalej pojedyncza konsola - takiego typu, jaki można było spotkać niemal w każdym domu przeciętnego obywatela, używana do codziennych zajęć. Mikah miał rację: nie było do niej podłączonego wi-deofonu. Snajper nie miał nawet trywizora; doszedłem do wniosku, że nie z braku pieniędzy, lecz z własnej woli. Usiadł w antycznym fotelu na biegunach i sięgnął po coś do stojącego obok pudełka. Ujrzałem parę długich drutów zaplątanych w coś, co przypominało zniszczony sweter. Wprawnymi ruchami rozplatał cały ten galimatias. Wyczuwałem, że Mikah usilnie stara się odgadnąć, czy nie jest to jakiś rodzaj broni. Spojrzałem na niego i pokręciłem głową; odprężył się nieco. Snajper odepchnął się nogą od podłogi, wprawiając fotel w ruch, i zaczął szybkimi ruchami wplatać przędzę w osnowę, tworząc jasny kolorowy pas na swetrze. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że on tka materiał, a nie rozplata go. Fotel trzeszczał cicho, druty podzwaniały. Snajper nawet nie uniósł na nas oczu, do tej pory ani razu nie zwrócił uwagi na gości. Wszedłem dalej i usiadłem ze skrzyżowanymi nogami na podłodze na wprost niego. (Co to jest?) spytałem w myślach, przyglądając się wprawnym ruchom jego dłoni. (Robótka.) W moim umyśle pojawił się obraz znanego od stuleci sposobu splatania przędzy, który pozwalał uzyskiwać przeróżne materiały o setkach rozmaitych wzorów. (Po co ci to?) (To sprawia mi przyjemność.) Zerknął na mnie i szybko spuścił głowę, kiedy skrzywiłem się na widok jego twarzy. (Moje oko wygląda źle, prawda?) Skinąłem głową. (No i dobrze. Mam przynajmniej spokój.) Znaczyło to: ludzie mnie unikają. (Możesz od tego umrzeć.) Na jego twarzy pojawił się dziwny grymas, który dopiero po chwili zidentyfikowałem jako uśmiech. W ten sposób mógłby się uśmiechać ktoś, kto właśnie stwierdził, że buty przy-kleiły mu się do stóp. (Nie, jeśli nie patrzę w lustro.) Ta ropiejąca rana to była tylko charakteryzacja, kawał, trik.

- Ale numer! - mruknąłem i uśmiechnąłem się z ulgą. Patrzyłem na jego twarz, wciąż nie mogąc w to uwierzyć. Mikah siedział sztywno na kanapie w drugim końcu pomieszczenia, zdumiony przedłużającym się milczeniem. (Jak się nazywasz?) zapytał po jakimś czasie Snajper. (Kot.) (Skąd pochodzisz?) (Z Ardattee, z Quarro.) Odebrałem jego zaniepokojenie; chyba spodziewał się czegoś innego - czegoś, czego nie można by wyrazić słowami. (Urodziłeś się z tym?) Skinąłem głową. (Tak myślałem.) Uśmiechnął się krzywo. (Dlaczego nie jesteś szalony?) Natarczywie wpatrywał się we mnie, jednym okiem. Spuściłem wzrok. (Miałem po prostu szczęście.) Pomyślałem o Siebelingu. Czułem, jak Snajper chwyta łapczywie te wspomnienia. Otworzyłem się jeszcze bardziej, wzmacniając kontakt, pozwoliłem mu przebierać w swoich myślach oraz wspomnieniach i znajdować odpowiedzi na jego pytania. Rzucił się na to wszystko niczym pies, który złapał świeży trop. Mimo woli napiąłem wszystkie mięśnie, starając się nie zniszczyć tego wzajemnego porozumienia i trzymać umysł otwarty. Wreszcie Snajper chrząknął, zamrugał i wycofał się. Sięgnął ręką po swoją robótkę. Znów poczułem obecność jego myśli... lecz jakby rozmyślił się i podjął przerwaną pracę. Rozległo się na nowo podzwanianie drutów. Znowu odbierałem go jak zasieki z drutu kolczastego, za którymi kryła się desperacja. Czekałem, oddychając głęboko. (Do cholery z tym!) pomyślałem w końcu, pokonując jego zabezpieczenia. (Dostałeś ode mnie wszystko, czego chciałeś. A co ja będę z tego miał?) Poderwał się na nogi jak rażony gromem. Spojrzał na mnie tym jednym, zaczerwienionym i załzawionym okiem; wyciągnął w moim kierunku rękę. Sprężyłem się, gotów w każdej chwili odskoczyć, ale on jedynie poklepał mnie lekko po ramieniu i zaraz cofnął rękę. Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem, co robić. (Masz robotę do wykonania) pomyślał, jakby dopiero teraz to do niego dotarło. Skinąłem głową. (Dlaczego nie zrobisz tego sam?) Dotknąłem palcami czoła. (Nie jestem scyberowany.) Uśmiechnął się znowu w ten dziwaczny, smutny sposób, jak gdyby tylko jemu i nikomu innemu w całym wszechświecie znany był jakiś sekret. (Dlaczego wybrałeś mnie?) zapytał. (Z powodu tego?) Wskazał swoją głowę. Sądził, że nikt nie zna jego tajemnicy, że nikt nie wie o jego zdolnościach psionicznych. (Nie.) Ruchem dłoni wskazałem Mikaha. (On mi powiedział, że ty jesteś najlepszy, że tylko ty możesz to dla mnie zrobić.) Znów skoncentrował się na swojej robótce; przez jakiś czas tylko w ciszy podzwaniały druty. Mikah poruszył się niespokojnie na kanapie; pragnął jedynie wynieść się stąd jak najszybciej. (Czy możesz to zrobić? Możesz się włamać do systemu?) Odebrałem falę chłodnej, bezkształtnej pewności siebie. Nawet nie musiał ubierać odpowiedzi w słowa. Mikah nie kłamał. (Zrobisz to?) (Po co?) Znów zaczęły mi się napinać mięśnie. (Powiedziałem, że mogę zapłacić...) (Po co...?) powtórzył. Chciał wiedzieć, dlaczego mi na tym tak zależy, dlaczego chciałem uzyskać informacje. Przekazałem mu wszystko w myślach. Nawet nie słyszał o ludzkiej bombie. Odebrał cały przekaz, a ja czekałem w milczeniu, niemal licząc uderzenia serca. Wreszcie uniósł głowę. (To może być nawet ciekawe.) Uśmiechnąłem się i rozluźniłem. (Gdzie jest twój sprzęt? Trzymasz go w sąsiednim pokoju?) Rozejrzałem się dokoła. Zauważyłem stos ubrań zrobionych na drutach leżący obok drzwi, nigdzie nie było jednak urządzeń technicznych. Zdążyłem się poza tym przekonać, że w głowie Snajpera nie ma układów biocybemetycznych. Jeśli nawet miał wmontowane gniazdko bezpośredniej łączności, nie umiałem wykryć jego obecności.

Zachichotał cicho, zabrzmiało to jak kaszlnięcie. (Nie potrzebuję żadnego sprzętu.) Gówno... Zablokowałem swoje myśli, nim zdążył je odebrać. On naprawdę był stuknięty. Łajdak. - Zapomnijmy o całej sprawie... - Podniosłem się. (Naprawdę nie potrzebuję żadnego sprzętu.) Tym razem w moim umyśle pojawił się czysty, klarowny, przekonywający obraz. Spojrzałem na niego z góry. (To niemożliwe...) Pokręcił głową. (Chcą, żebyśmy właśnie tak myśleli, zresztą oni sami w to wierzą. Ale mnie udało się dotrzeć do prawdy. Kilku innym też.) (Dlaczego nie przekazałeś tego dalej?) (A powinienem? Co bym z tego miał, prócz kłopotów?) Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że miał rację. (Więc dlaczego mi o tym powiedziałeś?) (Ponieważ ty rozumiesz, co to oznacza. Wiesz, co znaczy być psionem i żyć z tego, co się ukradnie.) Spuścił głowę. (A także dlatego, że jesteś dobry i może będziesz mógł mi służyć pomocą.) (Czy mam rozumieć, że pokażesz mi, jak to zrobić? Doko- namy tego wspólnie?) Opanowało mnie podniecenie i zarazem lęk. (Może.) Jego zdrowe oko zaszło mgłą. (Jak z twoją pamięcią?) (W porządku.) (To dobrze.) Odłożył na bok robótkę i podniósł się. (Najpierw musisz się dużo nauczyć.) Podszedł do konsoli i włączył ją. Przez chwilę sądziłem, że już zaraz zaczniemy wspólnie działać, lecz on wywołał jedynie katalog biblioteki. - Gotowe? - zapytał nagle Mikah chrapliwym, pełnym zniecierpliwienia głosem, aż obaj wzdrygnęliśmy się. - Prawie - odparłem, unosząc dłoń. Omal nie zapomniałem, że muszę mu odpowiedzieć na głos. Snajper odwrócił się w moją stronę, w ręku trzymał przekaźnik. (Zapamiętaj te dane. Dowiesz się z tego wszystkiego na temat funkcjonowania sztucznych mózgów. To może uratować ci życie. Nie wracaj, dopóki nie opanujesz całej tej wiedzy. Potem zobaczymy.) Skinąłem głową, sięgnąłem po przekaźnik i wsunąłem go do kieszeni. (Koniecznie mi go zwróć, mam tylko jeden.) Przytaknąłem raz jeszcze. Ruszył w kierunku wyjścia, bez słowa dając nam do zrozumienia, że mamy się wynosić. Zatrzymał się nagle, wziął sporą część ubrań ze sterty przy drzwiach, po czym wyszedł i zniknął w ciemnościach. Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, Snajper stanął w drzwiach i cisnął stare ubrania na chodnik obok wejścia. - On to wyrzuca? - zapytał Mikah, jakby chciał sobie udowodnić, że tamten jest stuknięty. Snajper wzruszył ramionami. (Co z nim?) spytał, gapiąc się na Mikaha. (To mój brat) wyjaśniłem po raz drugi. Bez słowa zniknął w środku i zamknął drzwi. Mikah wciąż gapił się na stertę ciuchów. - Nie są mu potrzebne - powiedziałem, nie znajdując in nego wytłumaczenia. - Ktoś tu po nie przyjdzie. - Poczułem nagle, że ubieranie myśli w słowa i wypowiadanie ich na głos przychodzi mi z takim trudem, jakbym wdrapywał się na wysokie wzgórze. Mikah spojrzał na mnie z ukosa, po czym z wyraźnym wahaniem odwrócił się; zaciekawienie walczyło w nim z narastającą irytacją. Przerzucił stertę różnych rzeczy robionych na drutach, znalazł długi czerwony szal i owinął go sobie wokół szyi. Ja sięgnąłem po zielono-brązowy sweter, który wylądował tuż u mych stóp, i naciągnąłem go na porwaną koszulę. W grubym, ciepłym swetrze czułem się dobrze, tym bardziej, że powietrze przenikał wieczorny chłód. - To było najdziwniejsze piętnaście pieprzonych minut od chwili twojej ucieczki z Żużla - odezwał się po jakimś czasie Mikah, kiedy szliśmy ulicą. Z jego gardła wydobył się dziwny dźwięk; starał się odegnać od siebie przykrą świadomość tego, że przy nas czuł się ślepy, głuchy, jakby niewidoczny. - Mogło być gorzej. Spojrzał na mnie.

- Mogłeś czuć się tak cały czas - wyjaśniłem, dotykając tkwiącego za uchem plastra. Przez chwilę wpatrywał się we mnie. - Jak ci służą te środki, które dostałeś od DeAtha? - zapytał. - Świetnie. Spełniają swoje zadanie. Skinął głową, ale nie uśmiechnął się. - A co myślisz o tym swoim kumplu-odmieńcu? - Machnął końcem czerwonego szala w stronę magazynu. - Zrobi to, o co go prosiłeś? - Chyba tak. - Westchnąłem. Kamień spadł mi z serca, kiedy zrozumiałem, że właśnie wykonałem najgorszą część zadania: zdobyłem zaufanie Snajpera. - Za kilka dni będę musiał tu wrócić i znów się z nim spotkać. - Zawahałem się. -Nie mów nikomu o tym, że jest telepatą. Skinął głową. - Co jest w tym przekaźniku, który dostałeś od niego? - Nie mogę ci powiedzieć. - Dotknąłem kieszeni, w której miałem delikatną siateczkę urządzenia. Zżerała go ciekawość, ale wzruszył jedynie ramionami. - Nie ma sprawy. Wiadomości krążące po ulicach przypominają kawałki układanki, w której zawsze brakuje kilku elementów. Doszliśmy do stacji metra, rozmawiając o pogodzie. , - Wracasz do klubu? - zapytał Mikah, kiedy wsiedliśmy do wagonu, a szum zasuwanych drzwi odciął nas od wspomnień o Snajperze. - Nie dzisiaj. - Nie wiedziałem, kiedy znów będę miał możność ujrzeć Argentynę ani co mógłbym jej powiedzieć po tym, co wyznałem jej dzisiaj. - Ach, tak. - Mikah uśmiechnął się krzywo. - Zapomniałem, że jest pewna namiętna osóbka, która czeka na ciebie. Pociąg zaczął właśnie hamować przed następną stacją. Mikah wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Na mnie też ktoś czeka. Do zobaczenia. - Zasalutował, odwrócił się i gwiżdżąc coś pod nosem, ruszył w stronę wyjścia. 23 Kiedy wróciłem do domu, zastałem Jira siedzącego na schodach z twarzą ukrytą w dłoniach. Jego oczy, jego myśli wyrażały smutek. - Ciocia zachorowała - powiedział. Zamarłem w pół kroku. Przyszła mi na myśl trucizna lub substancje powodujące biokontaminację. - Gdzie ona jest? W szpitalu? Einear wyglądała normalnie, kiedy rozstawałem się z nią w biurze. Była co prawda zmęczona i przygnębiona, ale nic poza tym. Odprowadziłem ją nawet do strzeżonego, prywatnego skoczka, którym miała przylecieć prosto tutaj. Jiro pokręcił głową. - Jest w swoim pokoju, chyba usnęła. Po powrocie straciła przytomność, czy coś takiego. Charon przysłał naszych lekarzy, żeby ją obejrzeli. Stwierdzili, że to z powodu tych wszystkich. .. - urwał - wydarzeń. Rozumiesz? I dlatego że jest stara. Dali jej jakieś leki i kazali odpoczywać. Z ulgą skinąłem głową. Już wcześniej Einear znajdowała się w stanie głębokiej depresji, teraz miała prawo czuć się jeszcze gorzej. - Dzięki - rzekłem, wyminąłem go i ruszyłem schodami na górę. Przed drzwiami obejrzałem się i zapytałem: - Czy twoja mama także jest tutaj? Odwrócił się i spojrzał na mnie z ukosa. - Po co? - spytał, trochę za głośno. - Tak tylko pytałem. - Wzruszyłem ramionami, starając się nie dać po sobie poznać, że ma to dla mnie jakieś znaczenie. Poszedłem do swego pokoju, stanąłem przy oknie i zapatrzyłem się w dal. Byłem zmęczony, piekła mnie zraniona ręka. Pomyślałem o tym, żeby jutro udać się do centrum medycznego, jak radził Aspen. Wciąż nie mogłem się oswoić z myślą, że dysponuję teraz wystarczająco dużym kredytem, by móc załatwić takie rzeczy. Kiedy tak stałem, spoglądając w ciemność, zaczęło padać. Tu, w dolinie, padało wyłącznie nocami: taMingowie zawsze umieli radzić sobie. Usłyszałem, jak do pokoju wszedł Jiro; spodziewałem się jego wizyty prędzej czy później. Smutek, który odczuwał, nie był spowodowany chorobą Einear, musiała istnieć jakaś inna przyczyna. Odwróciłem się od okna, podszedłem do łóżka i usiadłem.

- O co chodzi? - spytałem, chociaż byłem prawie pewien, że wiem, dlaczego przyszedł. Otworzył usta, tłumił w sobie słowa. - Ty...i moja mama... to znaczy... - Potrząsnął rękoma. - Czy ty... robiłeś to z moją mamą? Spuściłem wzrok na swoje palce leżące nieruchomo na kolanach. - Chodzi ci o to, czy spędziłem z nią noc? - Spojrzałem mu prosto w oczy i przytaknąłem ruchem głowy. Zaczerwienił się; spodziewał się, że zaprzeczę, nawet gdyby to była prawda. Dziwnym sposobem fakt, że nie wstydziłem się tego, spowodował, że to on poczuł wstyd. Zamrugał szybko; wargi zaczęły mu drżeć. - Chodź tutaj - powiedziałem. Zbliżył się z ociąganiem. - Siadaj. Usiadł na łóżku, zachowując pewną odległość, i wbił wzrok w podłogę. - Skąd się dowiedziałeś? - zapytałem. - Moja mama... Widziałem, jak wychodziła z twojego pokoju wczoraj rano. Było bardzo wcześnie. Ona mnie nie spostrzegła; zachowywała się tak... inaczej. - Głos mu się załamał. - Czy pamiętasz, że gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, zachowywałeś się niemal jak rajfur, wpychając ją mi w ramiona? Nie, wcale nie mam zamiaru obarczać cię za to winą - dodałem, kiedy spojrzał na mnie, a w jego oczach zabłysła wściekłość. - Tak po prostu wyszło... Zastanawiam się jedynie, dlaczego cię to martwi. Dlatego że jestem tym, kim jestem? Zacisnął mocno wargi i pokręcił głową. Bardzo ostrożnie sięgnąłem do jego umysłu, szukając odpowiedzi, której nie chciał mi udzielić. - Aha, z powodu tego, co widziałeś w klubie Argentynę. -Do tego czasu był taki sam jak inne dzieciaki, jego zainteresowanie seksem graniczyło niemal z obsesją. Ale wtedy w ciągu pięciu minut dowiedział się znacznie więcej, niż chciałby wiedzieć. - Czy sądzisz, że ja i twoja matka robiliśmy to samo? - Czułem, jak piecze mnie twarz od jego bólu. Skinął głową i znów się zaczerwienił. - Jiro - rzekłem z ociąganiem - to, co tam widziałeś, to wcale nie był stosunek. To nie był nawet seks, ale raczej gwałt. - Zerknął na mnie z ukosa. - To różnica. - Masz zamiar ożenić się z moją matką? - Przecież twoja matka jest już mężatką. Zmarszczył brwi. - Mogłaby się rozwieść. Nie kochasz jej... ? - Jego myśli wypełniły najróżniejsze fantazje. Odwróciłem wzrok. - Nie wiem, nie myślałem o tym. - A ona nie kocha cię? Pokręciłem głową. - Ona nie kocha nawet Charona. - Odebrałem nagle silną falę jego rozczarowania. Nie przychodziło mi jednak do głowy nic, co mogłoby go nieco uspokoić. - Sądzę, że kochała twojego ojca - dodałem po chwili. - Z pewnością kocha cie- bie i twoją siostrę. Jesteście dla niej o wiele ważniejsi niż cokolwiek innego w życiu. Nie masz się czym martwić. - Mógłbyś być taki jak ja. Nie powiedziałem tego jednak. Zastanawiałem się, jak by to było: urodzić się taMingiem, mieć wszystko, czego dusza zapragnie... Nie potrafiłem sobie nawet tego wyobrazić. Nie chodziło mi o sam fakt przyjścia na świat w bogatej rodzinie, ale o to, by mieć tam kogoś, przez te wszystkie lata... kogokolwiek. Odwróciłem od niego wzrok i popatrzyłem na swoje poznaczone bliznami ręce. Wstał powoli. - Mama prosiła, żebym zapytał cię, czy... pomyślisz o niej dziś wieczorem. - Tak - odparłem. - Pomyślę. Dobranoc, Jiro. Wyprostował ramiona, jakby chciał za wszelką cenę wyglądać na mężczyznę, a nie na chłopca. - Dobranoc, Kocie - rzekł, po czym wyszedł z pokoju. Siedziałem jakiś czas bez ruchu, wsłuchując siew szum de-szczu. Nie chciało mi się spać, nie byłem też w nastroju do rozmyślań o Lazuli. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że moje myśli kierują się ku Einear. Martwiłem się o nią. Sięgnąłem telepatycznie i odnalazłem ją: leżała w łóżku, ale tak jak mnie, nie chciało jej się spać. Środki uspokajające, które zaaplikował jej lekarz, nie zdołały osłabić napięcia wywołanego wysoką dawką adrenaliny we krwi. Nie myślała jednak ani o

wczorajszych wydarzeniach, ani o dzisiejszych, ani nawet o najbliższej przyszłości. Trwała w dziwnym stanie, w którym wspomnienia przypominały odbicie w mrocznym zwierciadle. Obrazy z tego wspaniałego popołudnia spędzonego z ukochanym mężczyzną w Ogrodach Wiszących w Quarro napawały ją smutkiem - niemal takim samym jak obraz roześmianej Talithy. Była uwięziona pośród swoich myśli, nie mogła od nich uciec; wspomnienia zdawały jej się czymś słodszym od wszystkiego, na czym mogła skoncentrować uwagę, choćby był to jedynie szum deszczu... Wstałem i wyszedłem z pokoju. Ruszyłem tonącym w mroku pustym korytarzem w stronę jej sypialni. Ze szcze liny pod drzwiami wypływała wąska smuga światła. Zapukałem. - Tak...? - W jej głosie wyraźnie zabrzmiało zdumienie, które jeszcze silniej odczułem telepatycznie. - To ja. Kot. - Przez chwilę panowała cisza. - Wejdź, proszę. Drzwi nie były zamknięte; wkroczyłem do jej sypialni. Ulotniła się cała moja pewność siebie. Einear spojrzała na mnie, unosząc poznaczoną cieniami twarz, i uśmiechnęła się. Niemal odczuwała ulgę, że jestem przy niej. Uśmiechnąłem się lekko, odczytawszy tę myśl. Próbowałem jednocześnie ułożyć w głowie jakieś wyjaśnienie powodu mej wizyty. - Jiro powiedział mi, że pani źle się czuje, madam. Chciałem tylko zapytać, czy będę pani rano potrzebny i... dowiedzieć się, czy mógłbym teraz w czymś pomóc. - Owszem - odparła, przezwyciężając swój lęk. - Posiedź ze mną przez chwilę, jeśli możesz. Najbardziej potrzebne mi teraz czyjeś towarzystwo, a jest to jedyna rzecz, której dotąd nikt mi nie zaproponował. - Spuściła głowę, lecz po chwili znów spojrzała mi w oczy. - Czuję się dziś straszliwie samotna i dziwne, ale wcale się nie boję powiedzieć ci tego. Chyba dlatego że zdaje mi się, wiesz o tym, i właśnie z tego powodu przyszedłeś. -Wpatrywała się we mnie, aż musiałem opuścić głowę. - Dziękuję ci za to. - Pozbierała rozrzucone na kołdrze fotografie bliskich jej osób, wśród których bezskutecznie usiłowała znaleźć odrobinę pociechy. Usiadłem na krześle obitym materiałem, wciąż bojąc się, że mógłbym coś stłuc. Rozejrzałem się po pokoju. Lampa z abażurem z przydymionego szkła w kształcie kwiatu napełniała sypialnię miękkim, ciepłym blaskiem. Umeblowanie było stare i wytworne, podobnie jak większość sprzętów w innych pokojach. Spojrzałem na twarz kobiety wyrzeźbioną na ściance biurka stojącego w przeciwległym końcu sypialni; długie, rozpuszczone włosy spływały falą. Przeniosłem wzrok na fotografie w dłoni Einear: Jiro i Talit-ha, Kelwin taMing... - Nigdy nie myślałam o tym, ale czasami to musi być szczęście być telepatą - powiedziała Einear. - Móc wiedzieć, że druga osoba myśli o tobie, nawet gdy nie można jej widzieć ani słyszeć. - Czasami - odparłem. - Ale kiedy indziej to przypomina zaglądanie przez okno do domu, w którym nie jest się mile widzianym. - Szczególnie w krainie ślepców. Wzruszyłem ramionami. - Jak pani powiedziała kiedyś, wszystko wydaje się o wiele piękniejsze, jeśli nie dotyczy nas bezpośrednio. - Biorąc pod uwagę to, kim byłem, półczłowiekiem, pół-Hydrani-nem, nawet to było znacznie lepsze od każdej alternatywy... lepsze od wszystkiego. Einear uśmiechnęła się i pokiwała głową. - Tak. Chyba tak. Jeśli jestem samotna, przynajmniej nikt nie narusza mojej prywatności. Odchyliłem się na oparcie krzesła, nieco zaskoczony jego nietypową krzywizną. - Przebywanie w towarzystwie innych psionów nauczyło mnie, że odczuwa się i jedno, i drugie, wspólnotę i samotność, w zależności od nastroju. To było jak... - Odwróciłem głowę i zajrzałem w mroczne zwierciadło wspomnień. Teraz gdy z perspektywy czasu próbowałem odnaleźć w nich jakiś sens, czułem jedynie odrętwienie. Przywołałem w myślach twarz Snajpera; nawet z nim, choć faktycznie był stuknięty, wyglądało to wszystko znacznie prościej. Mogliśmy się porozumiewać bez pomocy słów, po prostu przekazywać sobie myśli. Tak to powinno wyglądać - ze

wszystkimi. Chyba tylko tak porozumiewali się Hydra-nie, dopóki ludzkość nie zniszczyła ich cywilizacji. - Ludzie są tacy... - Starałem się znaleźć odpowiednie słowo; o ileż prościej byłoby przekazać jej to w myślach. - Patetyczni? - spytała cicho. - Czy to miałeś na myśli? Spojrzałem na nią, lecz gdy tylko napotkałem jej wzrok, szybko odwróciłem głowę. - A przecież ty żyłeś w ten sposób przez wiele lat, prawda? - zapytała. - Nie mogłeś znać myśli innych osób. Sądzę, że nawet z tego powodu odczuwasz więcej sympatii dla nas, niż my sami potrafimy w sobie wzbudzić... ale i więcej litości. Zamknąłem szybko oczy, kiedy poczułem, że coś nagle zadrżało i zapadło się w mojej głowie. - Nie wiem. - Pokręciłem głową. - Mogę tylko powiedzieć, że nikt z was nie jest w stanie zrozumieć, jak to jest, kiedy odnajduje się w sobie pewne możliwości po latach zawieszenia w próżni, a potem znowu się je traci. Przez te wszystkie lata po prostu nie wiedziałem, co tracę. Teraz wiem aż za dobrze... - Wreszcie zrozumiałem, dlaczego zdolności telepatyczne były dla mnie tak ważne: ponieważ na dobrą sprawę były wszystkim, co posiadałem. - Odzyskałeś je przecież - powiedziała, nieco zaskoczona. Pokręciłem głową. - Gdy będę cały czas używał narkotyków, wypalę się do cna. Nie potrafiła tego zrozumieć. - Jeśli robisz to tylko ze względu na mnie, powinieneś przestać. Znowu pokręciłem głową. - Nie mogę. - Nie chciałabym, żebyś... - Nie mogę. Spojrzała na mnie. Potarłem dłonią policzek. - Proszę nie pytać. Chciałbym, żeby pani o tym zapomniała. - Podniosłem się z krzesła. - Nie mogę - odparła. Zamarłem w pół kroku. - Jeśli jednak sobie życzysz, będę udawała, że o tym nie wiem. Gdybyś mógł jeszcze przez jakiś czas zaszczycić starą, samotną kobietę swoją obecnością... - Jej usta wygięły się w uśmiechu, wyrażającym na poły litość, na poły ironię. Zacisnęła palce na fotografiach. Usiadłem z powrotem, starając się nie dać po sobie poznać, że czuję się parszywie. - Jak to się stało, że nie ma pani dzieci? - zapytałem, patrząc na jej dłoń. - Przecież była pani mężatką. Opuściła spojrzenie na hologramy. - Zawsze sądziliśmy, że mamy jeszcze mnóstwo czasu. -Zamrugała, wpatrując się w zdjęcie swego męża. - Czy to nie dziwne, że nawet drobiazg w najmniej oczekiwanym momencie może pobudzić wspomnienia. Znajoma piosenka, jakiś widok... Kiedy czasem wspominam moje życie z Kelwi-nem, odnoszę wrażenie, jakbym zaglądała w pamięć zupełnie obcej osoby, do której zyskałam dostęp; że ta osoba, której wspomnienia są tak wyraźne, w żadnym razie nie może być mną. To takie straszne uczucie, czasami wręcz nie do zniesienia... Kiedy indziej równie nieznośna zdaje się niemożność sięgnięcia do tych wspomnień. A najgorsze ze wszystkiego jest to, że najwięcej bólu sprawiają najpiękniejsze wspomnienia. - Tak, to prawda - szepnąłem. - Opowiedz mi o swojej rodzinie - powiedziała, zmieniając temat. Uderzyło ją, że do tej pory nawet nie wspomniałem o nikim bliskim. Obawiała się przez chwilę tego, co powiem jej o sobie, ale zwyciężyła ciekawość, co się odczuwa, będąc Hydraninem... Zastanowiłem się. - Nie ma o czym mówić. - Wzruszyłem ramionami i odwróciłem głowę. Kiedyś myślałem o tym, żeby odnaleźć rodzinę matki, lecz po zabójstwie Rubiya stwierdziłem, że nie miałoby to najmniejszego sensu: zabijając go, udowodniłem, że nigdy nie potrafiłbym żyć w rodzime. Einear zacisnęła wargi i nie pytała już. - Kocie - odezwała się po dłuższej chwili - czy ty także, przeżywając w myślach jeszcze raz jakieś straszne wydarzenie, odczuwasz, jakbyś zapadał się w nieskończoną ciemność? - Spoglądała w bok. - Jeśli odczuwasz to samo, może

stanowi to dowód, że jesteś w olbrzymim stopniu człowiekiem i nie różnisz się tak bardzo od nas. - Popatrzyła na mnie. Wyczułem, że za wszelką cenę próbowała odnaleźć coś we mnie; a ja nie byłem nawet pewien, czy to coś nadal istnieje. Poczułem nagły przypływ złości, mimo woli spiąłem się wewnętrznie. Zmusiłem się jednak, żeby na nią spojrzeć; dostrzegłem jej szczere zainteresowanie i podziw, że jej sprawy stały się dla mnie aż tak bliskie... jakby chciała mnie przekonać, że człowiek to nie jest tylko puste słowo. - Siebeling twierdził... powiedział mi kiedyś, żebym nigdy nie udawał kogoś, kim nie jestem. - Zerknąłem znów na swoje dłonie i zrobiło mi się żal, że nie mam tak jak ona fotografii, które mógłbym teraz trzymać. - To znaczy... żebym nie udawał, że naprawdę nie jestem człowiekiem. Większość odmieńców, których znam, to ludzie w każdym calu, z jednym wyjątkiem... A nawet Hydranie, których spotykałem, byli bardziej ludźmi, niż sami tego pragnęli. - Tak samo większość ludzi jest w znacznie większym stopniu ludźmi, niż sami by sobie tego życzyli - powiedziała cicho. Uśmiechnąłem się lekko. - Dziękuję... - Znowu się podniosłem. - Za co? - spytała. - Za przypomnienie mi, że gdyby ludzie i Hydranie nie mieli ze sobą tak wiele wspólnego, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Zaśmiała się dźwięcznie; lubiłem jej śmiech. - Masz niezwykły sweter - rzekła, jakby dopiero teraz to zauważyła. - Gdzie go znalazłeś? - Leżał na ulicy. Dobranoc, madam. - Dobranoc - mruknęła, odprowadzając mnie zdumionym spojrzeniem. Wyszedłem na korytarz i uśmiechnąłem się na myśl, że zostawiłem jej coś, nad czym mogła myśleć, nie zaprzątając sobie głowy przyszłością; coś, co mogło odwrócić jej myśli od tej nocy wypełnionej samotnością i szumem deszczu. Zanim doszedłem do swego pokoju, nie miałem się już nad czym zastanawiać. Wyjąłem z kieszeni przekaźnik Snajpera i włożyłem go na głowę. Wyciągnąłem się na łóżku, podłoży- łem ręce pod głowę i zacząłem wypełniać puste miejsca w pamięci taką ilością danych, jaką mogłem przetrawić za jednym zamachem. Po jakimś czasie wyłączyłem urządzenie - zostało w nim jeszcze bardzo dużo informacji. Zamknąłem oczy, skupiłem się na statycznym szumie swego umysłu i pozwoliłem obolałemu ciału zapaść w sen. Obudziłem się nagle po kilku godzinach. Leżałem spokojnie, pogrążony w szarej nicości, wsłuchując się w deszcz. Przyszło mi na myśl, że ten monotonny szum zdaje się napełniać mój umysł, tak jak Einear, tęsknotą i smutkiem. Chyba na palcach jednej ręki mogłem policzyć chwile, kiedy miałem okazję słuchać szumu deszczu. Dla mnie to był po prostu odgłos spadających kropel i nic więcej. W mojej pamięci odżyły wspomnienia pierwszych chwil spędzonych na Ziemi; czułem się wtedy strasznie obco, a zarazem tak, jakbym wracał do domu. Przypomniałem sobie, co Einear próbowała mi udowodnić dziś wieczorem: że ludzka część mojej osobowości ma swoje własne potrzeby i własną historię; że nie wszystko, co odczuwam, jest powodem do wstydu. Zrozumiałem, że po raz pierwszy od dłuższego czasu nie byłem rozgoryczony. Później pomyślałem o Lazuli. Ciekaw byłem, czy także nie może zasnąć, leżąc w łóżku Charona - nie sama, mimo to zawsze samotna, zasłuchana w szum deszczu. Chciała, żebym o niej pomyślał... Zadałem sobie w duchu pytanie, czy właściwie odebrałem to, co mi przekazała. Zastanawiałem się, czy ona także o mnie myśli, czy tęskni za mną. Wiedziałem jednak, że jeśli nawet pomyślała o mnie, to jedynie o moim ciele. Stanowiłem w jej życiu jedynie przygodę, musiała świetnie zdawać sobie z tego sprawę... Sądziłem, że za chwilę poczuję wściekłość, lecz moje myśli wróciły do tego, jak dobrze było mi razem z Lazuli... Przecież niemal wszyscy całkowicie mnie lekceważyli. Dlaczego więc miałbym się wściekać na to, że jakaś znudzona, nieszczęśliwa piękna kobieta chciała przeżyć ze mną kilka miłych chwil, by zapomnieć o czymś. Może na dobrą sprawę

powód, dla którego mnie pragnęła, nie był aż tak ważny; na pewno nie wtedy, kiedy dotyk jej miękkiej, pachnącej perfumami skóry i jedwabistych włosów rozsypanych na mojej piersi powodował, że zaczynało mi się mącić w głowie. Ale to miało sięjuż chyba nigdy nie powtórzyć. Na pewno nie dzisiaj, na pewno nie w ten sposób. Wmawiałem to sobie głównie, aby zapomnieć o Lazuli i ponownie usnąć. Przekonywałem siebie, że wcale nie oszalałem na jej punkcie, i dochodziłem nieodmiennie do wniosku, że jednak zwariowałem. Powtarzałem sobie, iż wykorzystywała mnie jedynie... Jeśli naprawdę chciała, pomyślałem w końcu, bym pomyślał o niej tej nocy, to mogę sprawić, że ona nigdy o tym nie zapomni. Sięgnąłem myślami, rozciągnąłem sieć niewidzialnych nici ku światełkom wypełniającym dolinę. Ujrzałem Pałac Kryształowy - nie znajdował się tak daleko, bym nie potrafił dotrzeć do niego telepaty cznie. Wkroczyłem do jego wnętrza i przemierzałem mroczną ciszę w poszukiwaniu znajomej iskierki światła. Znalazłem ją, leżącą u boku Charona. Była pogrążona w niespokojnym śnie, w którym dusiła się w pozbawionym okien pokoju. Przekroczyłem posępny żar uśpionego mózgu Charona, nie zaglądając do niego, i skoncentrowałem się na umyśle Lazuli. Wśliznąłem się w jej sen, cichutko jak złodziej... Poczułem napięcie i dreszcz przenikający jej ciało, choć się nie obudziła. Ujrzała mnie nagle w swoim śnie, w którym położyłem się obok niej; moje myśli zaczęły pieścić jej ciało, tak jak kiedyś moje dłonie, budząc pożądanie. Wsączałem w jej nerwy wszystkie doznania, których mogło jej dostarczyć moje ciało, poruszając się na niej, wewnątrz niej... W pewnej chwili Lazuli obudziła się. (Pragnęłaś tego) szepnąłem. (Prosiłaś mnie...) Zacząłem ją uspokajać, by nie krzyknęła, lecz dała się ponieść swemu pożądaniu. Czułem, jak narasta jej rozkosz, kiedy przesunęła dłońmi po swoim ciele, tak jak ja przesuwałem po swoim. Wreszcie strumień białego żaru spajającego nasze umysły eksplodował niczym słońce, zostawiając nas osamotnionych w swoich ciałach, w swoich odrębnych światach, które łączył jedynie monotonny szum deszczu. Kiedy obudziłem się rano, wiedziałem znacznie więcej na temat sztucznej inteligencji, niż chciałbym wiedzieć... natomiast o wiele mniej o tym, co się, do cholery, mogło stać, że budzę się w skopanej, skotłowanej pościeli, jakbym ganiał po całym łóżku za myszą, podczas gdy z polecenia taMingów miałem łowić szczury. Ciekaw byłem, co Lazuli ma zamiar z tym począć - z tym, co łączyło ją i mnie; czy faktycznie nie obchodziło jej, że Charon może się dowiedzieć; czy naprawdę była aż tak głupia, czy aż tak nieszczęśliwa. A może nie obchodziło jej to dlatego, że cokolwiek by się stało, nie dotknęłoby jej to... Odrętwiały, nie mogąc zebrać myśli, wstałem z łóżka i ponownie sięgnąłem po przekaźnik Snajpera. Wprowadziłem do pamięci tyle nowych danych, ile tylko mogłem, usilnie starając sienie myśleć o tym, do czego zmierzam. Stwierdziłem, że im szybciej opanuję wszystkie wiadomości, tym wcześniej będę mógł uzyskać informacje, na których naprawdę mi zależało, i może nareszcie wynieść się stąd. W końcu powlokłem się na dół, żeby znaleźć coś do jedzenia, jakoś przejść przez dzisiejszy dzień. Do jadalni z ociąganiem weszła Talitha, stanęła przy drzwiach i patrzyła, jak nakładam sobie na talerz, jak zawsze, to co zostało po innych. Nie zwracałem na nią uwagi, zbyt mocno szumiało mi w głowie. Wreszcie weszła głębiej i pociągnęła za brzeg mego swetra. - Chcę jeszcze-powiedziała. - Masz bardzo zdrowe podejście, mała - odparłem. - Będzie z ciebie prawdziwy taMing. - Nadal nakładałem sobie jedzenie na talerz. - Chcę jeszcze winogron. - Zadarła głowę i spojrzała na mnie. Jej buzia dorównywała urodą najpiękniejszym kwia tom, lecz była równie bezosobowa. - Winogron... - powtórzyła z urazą i pociągnęła mocniej za sweter. - Proszę. Podałem jej kiść winogron. - Dziękuję - burknęła ponuro. - Bardzo proszę. - Skinąłem głową. Czułem się jak łajdak. - Ciocia obiecała, że pójdziemy dziś rano zbierać jagody! - oznajmiła, napychając sobie usta wielkimi zielonymi owocami. - Wspaniale - mruknąłem, pochłonięty łamaniem kromki chleba w istnej mgle maszynowych kodów binarnych.

- Możesz iść z nami. Pokażę ci, jak się zbiera jagody, bo ty niczego nie potrafisz robić prawidłowo. - Zaczęła mnie ciągnąć za rękę. - No, chodź... Zaczerwieniłem się, uśmiechnąłem i pokręciłem głową. Przyszło mi na myśl, że chyba nie mógłbym wymyślić nic gorszego na ten ranek. - Jest kilka rzeczy, które muszę... - Proszę, chodź z nami, Kocie - rzekła Lazuli, wchodząc do jadalni. Kiedy tylko ją ujrzałem, natychmiast zmieniłem zdanie. Miała na sobie przezroczystą suknię w delikatne roślinne wzory, a jaskrawobłękitny kostium pod spodem w dziwny sposób uwydatniał wszelkie szczegóły, które miał zakrywać. Nie powiedziała nic więcej, nie musiała; wystarczyło mi to, co krzyczały jej myśli. Powoli skinąłem głową i przełknąłem ostatni kęs ostro przyprawionej drożdżówki - miałem wrażenie, że jem plasti-kowąatrapę. Do jadalni weszła Einear ze swoją konsolą malarską; ubrana była tak jak zawsze, jak gdyby nie miała ochoty, by ktoś oglądał jej kształty. Kontrast między tymi dwiema kobietami był tak ogromny, że wręcz bijący w oczy. - Cóż, nie chcesz iść z nami...? - spytała, nie zauważywszy mego skinięcia głową. Ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć czegoś niesto- sownego. Nie potrafiłem myśleć o niczym innym, jak o tym, że oczy Lazuli wbijają się we mnie tak natarczywie. Tym sposobem znalazłem się w samym środku jesiennego lasu na stoku wzgórza ponad prywatną doliną taMingów. Moją głowę wypełnił zapach wilgotnej ziemi, świetnie pasujący do szumu strumienia danych wlewających się do mego umysłu. Owoce, które Einear nazywała złotymi malinami, rosły na krzakach o niezbyt dzikim wyglądzie wśród gąszczu liści i cierni. Zrywaliśmy je, nic poza tym. Dłużył mi się czas. Przypominało mi to próby wyciągnięcia odpowiedzi z umysłu Darica... a także wydobywanie rudy w kopalni na Żużlu: zbieranie czegoś kruchego i doskonałego, wyrywanie tego z podłoża, do którego było mocno przytwierdzone, gdy każdy niewłaściwy ruch wiązał się z odczuciem bólu... - Wygląda na to, że nie bawi cię to. Kocie - powiedziała Einear, zerkając na mnie spod szerokiego ronda kapelusza. Sprawiała wrażenie szczęśliwszej i znacznie bardziej zrelaksowanej niż kiedykolwiek dotąd. Wzruszyłem ramionami. - On w ogóle nie umie się bawić - wtrąciła Talitha. Za moimi plecami rozległ się nieco chrapliwy śmiech Jira. - Dlatego muszę mu pomagać. - Zjadała zbierane przeze mnie maliny szybciej, niż nadążałem je zrywać. - W takim razie ja też mu pomogę. - Lazuli delikatnie wsunęła mi owoc do ust. Był tak miękki jak jej skóra, soczysty, słodki i cierpkawy, rozpływał się na języku. - Proszę -rzekła - nareszcie się uśmiechnąłeś. - Całe jej ciało, myśli uśmiechały się do mnie nieustannie od chwili, kiedy ujrzała mnie dziś rano, a zarazem emanowało z niej poczucie bezsilności. Jej zainteresowanie mną niczym ciepły obłok pary powoli roztapiało lód danych wsączających się do mego umysłu. - Czy wiesz, że śniłeś mi się tej nocy? - rzekła cicho. Jej oczy uśmiechnęły się, kiedy dostrzegły mój lęk, a jednocześnie błagała mnie spojrzeniem o jakikolwiek dowód, że nie był to sen. (To nie był sen.) Dostrzegłem, że się czerwiem. Spuściłem głowę i spojrzałem w bok; nie mogłem jej nic powiedzieć na głos, gdyż Einear zbyt uważnie się nam przyglądała. Chciałem, żeby Lazuli opamiętała się; byłem zakłopotany, przerażony... owym żarem pożądania, nad którym nie potrafiłem zapanować, kiedy ona wyobrażała sobie, że jej dotykam; niczym jakiś demoniczny kochanek zdolny posiąść ją nawet wtedy, gdy leżała u boku uśpionego męża, zdolny przynieść jej zapomnienie tego, kim była i gdzie się znajdowała, zapomnienie wszystkiego oprócz niewypowiedzianej rozkoszy kochania się w tak niewiarygodny... - No cóż - powiedziała Einear; uświadomiliśmy sobie, że trwamy oboje w bezruchu i wpatrujemy się w siebie jak dwie przyciągane magnetycznie figurki - chyba pójdę teraz trochę pomalować w dole zbocza. Bądźcie ostrożni... - Coś w jej głosie sprawiło, że obejrzałem się na nią. - To dość ryzykowne. .. liście są mokre, rozumiecie— Popatrzyła na mnie zwilgotniałymi, przypominającymi błękitne szkło oczyma; wiedziała o wszystkim, domyślała się, co się dzieje, zdawała sobie