JONATHAN WYLIE
LABIRYNT CIENI
PRZEKŁAD
JACEK KOZERSKI
AMBER
Dla Sue,
z wyrazami miłości
„Myśląc o tobie, maleńka”.
W LABIRYNCIE CIENI...
Ogród był tutaj od zawsze. Jeszcze zanim rodzaj ludzki przybył do tej krainy, nie kończące
się cykle wzrostu i rozkładu rzuciły swój czar na to miejsce. Kwiaty rozchylały się, z pączków i
więdły, liście rozwijały się i schły, owoce dojrzewały i spadały, nasiona rozsiewały się i
kiełkowały, rozpoczynając cały proces na nowo.
Halana była ostatnią Ze Strażników, która wciąż, przestrzegała starych zwyczajów.
Opiekowała się ogrodem od czasu, do którego nie sięgała pamięć nikogo z. Żyjących i teraz sama
była częścią wiecznie powtarzających się cykli. Lecę życie mężczyzn i kobiet również ma swoje
pory. Halana była już stara i krucha i nie potrafiła poruszać się wśród drzew i roślin tak żwawo, jak
niegdyś. Jednak jej czujność nie Zmniejszyła się. Niektórzy z. co bardziej spostrzegawczych
Lordów docenili jej wartość i dali jej ostatnie zadanie do wykonania.
Przez cały rok Halana tylko obserwowała, dzień po dniu Zapamiętując niezliczone mnóstwo
istnień ogrodu. Nic nie umknęło jej uwadze - czy była to najsubtelniejsza zmiana, czy też
najokazalsze przeobrażenie. Pory roku odkładały się w jej pamięci, w miarę jak następowały po
sobie w otaczającym ją świecie.
A potem zabrała się do dzieła. Stare ręce poruszały się z pajęczą delikatnością i portret,
niemal niedostrzegalnie, zaczęła nabierać kształtu. Praca trwała wiele lat; w jej umyśle pory roku
nakładały się na siebie, lecz ręce Halany nigdy nie ustawały. Nawet kiedy jej oczy osłabły i świat,
jaki nimi oglądała pociemniał, przecież, nie zawahała się, widząc teraz, nosem, językiem i uszami.
Zapachy, smaki i dźwięki ogrodu były dla niej bardziej wyraziste, niż, obrazy słonecznego dnia w
dziecięcych oczkach.
Wreszcie dzieło było niemal skończone, lecz, ona nie zwolniła tempa.
Jej czas nadszedł i była z tego zadowolona. W pewnym sensie gobelin był historią jej życia;
w innym, był jej życiem.
Kiedy ostatni węzełek znalazł się na swoim miejscu, Halana Z, wdzięcznością po raz,
ostatni wciągnęła powietrze i wreszcie pożegnała się z, ogrodem i tym światem.
PROLOG
Atak nastąpił o świcie. Nim wzeszło słońce, jedynymi mieszkańcami wioski, którzy w niej
pozostali, byli martwi. To byli ci szczęśliwi.
Cztery dni wcześniej dwaj chłopcy opuścili swoje domy. Wracali do nich już jako
mężczyźni. Wyłonili się oddzielnie z lasu i wkroczyli na szlak, który miał zaprowadzić ich z
powrotem do czekających z radosnym powitaniem rodzin i przyjaciół - oraz uroczystości
świętującej ich sukces. Kiedy się spotkali, uśmiechnęli się do siebie w nagłym poczuciu
koleżeństwa. Choć wciąż dzieliły ich od domu dwie godziny marszu, czas ich próby już się
skończył.
Każdy niósł trofeum zdobyte podczas obrzędu przejścia w wiek męski. Varo, starszy o rok,
dźwigał worek, z którego wystawały złośliwie zakrzywione szable dzika. Brostek, z otwartymi
ustami, wytrzeszczył oczy na to trofeum i gwizdnął z podziwem. Jak wszyscy, którzy wiedli życie
w głębokich lasach i górskich komyszach, wiedział doskonale, że wyrośnięty odyniec jest
groźniejszy, niż wszystkie drapieżniki zamieszkujące ten dziki region.
Uśmiech Varo zrobił się jeszcze szerszy i w jego ciepłych, ciemnobrązowych oczach
rozbłysły wesołe iskierki.
- Chcesz zobaczyć? - zapytał.
Kiedy Brostek z ożywieniem skinął głową, Varo zsunął z ramion skórzane paski worka i
bezceremonialnie wyrzucił łeb odyńca na wilgotny grunt. Małe, czerwone oczka z zastygłym
wyrazem wściekłości spojrzały na nich oskarżycielsko z obu stron pokrytego szczeciną pyska.
Pożółkłe szable zaginały się ku górze, a z rozwartego ryja wystawał złamany koniec włóczni Varo.
Krew zakrzepła na kłach i wargach potwornej głowy.
Brosteka przebiegł dreszcz. Nigdy przedtem nie widział takiego szkaradnego stwora - i miał
gorącą nadzieję, że nigdy niczego podobnego, a zwłaszcza żywego, nie spotka na swej drodze.
- Jest wielki - wyszeptał, nie potrafiąc wymyśleć niczego lepszego, co mógłby powiedzieć.
- Wiem. - Uśmiech Varo wyrażał nieco większe zadowolenie z siebie.
Wiedział na pewno, że za pamięci mieszkańców wioski żaden chłopiec nie mógł poszczycić
się taką zdobyczą jak on, więc teraz pozwolił sobie na wspaniałomyślność. - To również jest piękne
- zauważył, wskazując na łeb siwowłosej wadery i skórę zwisającą z ramion Brosteka.
Przez chwilę młodszy chłopiec wahał się, lecz potem odpowiedział tak pewnie, jak potrafił.
Niezłe - rzekł. - Walczyła całkiem dobrze. - Aż do teraz Brostek czuł się wcale
zadowolony ze swojej zdobyczy, lecz niespodziewanie z całego polowania mógł przypomnieć
sobie tylko lodowate przerażenie, które ogarnęło go, kiedy podkradał się do dziwnie nieśmiałej
ofiary, oraz wywołującą panikę furię ostatniej podjętej przez wilczycę próby obrony. Zwycięstwo
przyszło chłopcu niełatwo; świadczyły o tym rozdarcia odzieży, groźnie wyglądające zadrapania na
jego ramionach i matowe plamy krwi na gęstej sierści zwierzęcia. Spojrzał na wciąż wyszczerzoną
paszczę i błyszczące śmiercią oczy, i nagle jego wyczyn wydał mu się już nie tak bardzo godny
uwagi.
- Wilki są najgorsze - stwierdził Varo. - Jak udało ci się oddzielić ją od stada?
Nie musiałem tego robić - przyznał Brostek. - Stado pociągnęło dalej bez niej. - Kiedy
jego towarzysz nie skomentował tej zaskakującej informacji, dodał z zakłopotaniem: - Myślę, że po
prostu miałem szczęście.
- Myśliwy sam pracuje na swoje szczęście. - Varo zacytował w odpowiedzi stare
przysłowie. - Wracajmy do domu. Potrzebuję prawdziwego posiłku!
Ja też! - Brostek wyszczerzył zęby w uśmiechu. Myśl o powrocie do wioski ogrzała go
bardziej niż blade słońce wczesnej jesieni i pragnął teraz jak najszybciej znaleźć się w domu. W
wieku czternastu lat, powodowany młodzieńczą zuchowatością, dobrowolnie zgłosił się na próbę i
tylko swemu uporowi i dumie zawdzięczał, że starszyzna wioski pozwoliła mu na to. Prośba Varo,
starszego, silniejszego i już wyższego niż wielu dorosłych mężczyzn, nie wywołała takich
wątpliwości.
Próba dorosłości miała swe źródło w wielopokoleniowej tradycji, sięgającej swymi
korzeniami czasów pierwszych kolonizatorów tej dzikiej, wyżynnej krainy, i w rzeczy samej była
dość prosta. Wszystkim, co kandydaci na myśliwych musieli zrobić, było przeżycie czterech dni we
wciąż dzikim lesie, mając do dyspozycji jedynie własne umiejętności i instynkty oraz wybraną
przez siebie ręczną broń i myśliwski nóż. Zdobycz nie była konieczna, ale z czasem sami chłopcy
uczynili powrót do domu z jakimś trofeum sprawą honoru, i teraz niewielu powracało nie
wykazawszy się niczym podczas swej pierwszej samodzielnej wyprawy.
Próby odbywały się albo wiosną, albo jesienią, co z jednej strony chroniło kandydatów do
miana myśliwych przed surowością zimowych nocy, z drugiej zaś nie pozwalało im korzystać ze
względnej łatwości noclegów w letnim cieple, lecz każdy chłopiec dowolnie wybierał czas własnej
próby, zwracając się o zatwierdzenie tej decyzji do starszyzny wioski. Tego roku Varo i Brostek
byli jedynymi ochotnikami i wydawało się właściwe, że powinni wracać razem, nawet jeśli
przedtem nie byli sobie szczególnie bliscy. Varo był synem jednego z najlepszych myśliwych
wioski, mężczyzny szanowanego zarówno za jego pomysłowość i inteligencję, jak za siłę i
dzielność, i młodzieniec odziedziczył te zalety, uzupełniając nimi własną pewność siebie i
niezawodne poczucie humoru. Natomiast Brostek był sierotą, porzuconym jako dziecko przez
grupę koczowników. Został przygarnięty przez parę starszych ludzi, których pokochał gwałtowną,
opiekuńczą i wierną miłością, lecz którym nigdy nie udało się sprawić, by zapomniał o tym, że go
porzucono - bez względu na to, jak bardzo się starali. Nawet teraz przepaść dzieląca obu
młodzieńców nie zniknęła zupełnie, lecz wspólny trud i atmosfera koleżeństwa, jaką stwarzała
próba, uczyniły z nich przyjaciół - przynajmniej na ten czas.
Kiedy Varo wepchnął łeb dzika z powrotem do worka, w zaroślach rosnących przy szlaku
rozległ się jakiś szelest.
Młodzieńcy odwrócili się. Z gęstwiny podszycia wyłonił się mały, szary wilczek, który z
takim napięciem wytrzeszczył na nich oczy, że poczuli się wręcz onieśmieleni. Przez parę chwil
żadne z nich się nie poruszyło, a potem Brostek wyciągnął miecz i zaczął wymachiwać nim dziko.
Odejdź! - krzyknął. - Idź sobie!
Wilczek obserwował go uważnie, lecz nie poruszył się nawet wtedy, kiedy młodzieniec z
wyraźną groźbą zrobił krok naprzód.
Wygląda na to, że dostałeś więcej, niż się spodziewałeś - zauważył Varo, nie mogąc
powstrzymać się od śmiechu.
O tej porze roku nie powinno być żadnych szczeniąt - poskarżył się gorzko Brostek.
Odejdź! - krzyknął znowu, lecz szczenię tak jak i przedtem nie zwróciło na to uwagi.
To oczywiste, dlaczego matka oddzieliła się od stada - rzekł Varo.
Nie zabiłbym jej, gdybym wiedział - usprawiedliwił się z zakłopotaniem Brostek.
Myśliwska tradycja, zakazująca zabijania matek opiekujących się młodymi, według niego
obejmowała nawet wilki.
Przecież to wilk! - zawołał z niedowierzaniem Varo. - Im ich mniej, tym lepiej. Zabij go
i skończ z tym.
- To ona.
Co?
To samiczka - mruknął cicho Brostek.
Zbliżyłeś się na tyle, by to zobaczyć? - zapytał ze śmiechem Varo.
Zraniła się - odparł tonem usprawiedliwienia jego towarzysz. - Oczyściłem tylko
skaleczenie, to wszystko.
Zrobiłeś to?!
Brostek nie odpowiedział, czując palący rumieniec na twarzy. Odejdź! błagał w duchu
maleńkie wilczątko. Wiedział, że nie potrafi zdobyć się na to, by ją zabić. A przekazanie tej sprawy
w ręce Varo byłoby absolutnym upokorzeniem.
Szczenię ziewnęło niespodziewanie, odsłaniając dwa rzędy ostrych jak igły ząbków. Potem
zaskomliło pytająco. Varo roześmiał się znowu.
Jest wcale ponętna - zauważył sucho.
To wilk! - odparł gniewnie Brostek. - Chcę się go pozbyć, ale on wciąż idzie za mną.
Czuje zapach matczynej skóry - rzekł starszy chłopiec.
Wiem - warknął z irytacją jego towarzysz, wściekły na siebie za to, że wcześniej nie
uświadomił sobie tej oczywistej prawdy.
Wpatrywali się w obserwujący ich kłębek futra, wiedząc jak zwodnicze jest to przymilne
zachowanie się szczeniaka.
Kiedy odrobinę podrośnie, nie będzie już taka przyjacielska - rzekł Varo. - Lepiej
zadecyduj, co zamierzasz z nią zrobić.
Brostek po raz ostatni spróbował odstraszyć szczeniaka. Wilczątko spięło się, ale nie
poruszyło się i Brostek poniechał dalszych prób w obliczu tak niedorzecznego uporu.
No dobrze - powiedział. - Chodźmy. Na otwartym terenie łatwo zostawimy ją za sobą, a
poza tym i tak nie wejdzie za nami do wioski.
Varo powstrzymał się od komentarza i ruszył za swoim towarzyszem, który kroczył w
milczeniu szlakiem. Żaden z nich nie obejrzał się za siebie.
Jak udało ci się upolować tego dzika? - zapytał w końcu Brostek, mając nadzieję
przywrócić wcześniejsze poczucie wspólnego zadowolenia.
Rozwścieczyłem go tak bardzo, że zabił się sam - odparł młody myśliwy, a potem z
ożywieniem relacjonował, w jaki sposób wytropił odyńca, doprowadził go do szału rzucając w
niego kamieniami i grudami ziemi, i jak następnie pozwolił mu szarżować na siebie - ale tylko w
takich miejscach, gdzie mógł umknąć wciągając się szybko na gałęzie drzew. To postępowanie
wydawało się Brostekowi szaleństwem, lecz Varo powtarzał je kilka razy, aż dzik - stworzenie,
którego wzrok nie jest najlepszy - zaszarżował po raz ostatni. Tym razem chłopiec nie ustąpił:
ciężką włócznię wsparł mocno o pień drzewa, trzymając ją tak, by nie rzucała się w oczy. W
ostatniej chwili Varo skierował ostrze w stronę odyńca a oszalałe zwierzę nabiło się samo na
włócznię i kwicząc wyzionęło ducha w fontannie krwi.
Sam się nadział jak na rożen, od głowy do ogona - zakończył radośnie Varo. - Od
razu mógłbym go upiec. Opowieść w równym stopniu przygnębiła Brosteka, jak
napełniła go podziwem. Wiedział, że nie starczyłoby mu zimnej krwi, by polować z
taką zuchwałością. - Sporo czasu musiałem poświęcić, by odrąbać łeb moim nożem
- dodał z zadowoleniem Varo. - Przydałby mi się do tego twój miecz.
Brostek zastanowił się, czy w słowach towarzysza nie kryje się jakiś docinek, ale nie
doszukał się żadnego.
To zdumiewające - rzekł szczerze. - Twój ojciec będzie z ciebie dumny.
A twój z ciebie - odparł natychmiast starszy chłopiec. - Wilk to nie byle jaka
zdobycz.
Przez jakiś czas maszerowali w milczeniu, myśląc o tym, jakie przyjęcie zostanie im
zgotowane w wiosce, i o tym, jak będą się chełpić, kiedy przybędą młodsi chłopcy, by ich powitać.
Poranek stawał się coraz cieplejszy, a ich ogarnęło jeszcze większe radosne uniesienie.
Przyspieszali kroku, w miarę jak narastało w nich podniecenie i śmiali się niepohamowanie ze
wzajemnych, niezbyt wybrednych żartów.
Wciąż jeszcze znajdowali się w pewnej odległości od wioski, kiedy ich nastrój nagle się
zmienił, choć później żaden z nich nie potrafił sobie przypomnieć, w jaki sposób zrozumieli, że
stało się coś złego. Może spowodowała to głęboka cisza kryjąca się pod nieustannym szumem lasu,
może ich nozdrza uchwyciły słabą woń cierpkiego dymu, a może była to tylko nieokreślona zmiana
w atmosferze miejsca, które znali tak dobrze. Bez względu na przyczynę, dwaj chłopcy
przyspieszyli kroku, zapomniawszy o swoich drobnych tryumfach. Niemal biegnąc, wypadli na
polanę, która otaczała wioskę, i natychmiast zrozumieli, że ich najgorsze obawy były uzasadnione.
Znieruchomieli, wtrąceni w pełne niedowierzania milczenie przez grozę tego, co zobaczyli.
Zwykle o tej porze dnia wioska przedstawiała sobą obraz ożywionej działalności; pielono
ogrody, naprawiano chaty, dzieci krzyczały i bawiły się, mężczyźni i kobiety zajmowali się
zwykłymi sprawami codziennego życia. Jednak teraz to miejsce było opuszczone, pogrążone w
śmiertelnym bezruchu i ciszy. Nic się nie poruszało, nawet najmniejszy ptak. Niektóre z
drewnianych domów zmieniły się w stosy popiołu, a w stojącym niemal bez ruchu powietrzu
wznosiło się kilka wstęg dymu. Lecz wiele domów pozostało nietkniętych, jak gdyby ich
właściciele wymknęli się po prostu na poranną przechadzkę. Varo i Brostek wiedzieli, że było
inaczej, lecz wciąż nie mogli pogodzić się ze straszliwym nieszczęściem, jakie spadło na ich domy.
Nie - jęknął Varo. - Nie tutaj. Nie tutaj! - W jego pełnym męki, bezcelowym zaprzeczeniu
słychać było błagalną nutę.
Brostek pierwszy odzyskał władzę w nogach. Odrzuciwszy worek i wilczą skórę, pobiegł do
chaty swoich rodziców, wznoszącej się pośrodku osady. Solidne drewniane drzwi zostały wyrwane
z zawiasów i odrzucone na bok.
Mamo?! - krzyknął. - Tato?!
Chłopiec skoczył do środka i ze wzdrygnięciem zatrzymał się w miejscu. Początkowo w
nagłym półmroku nie widział wyraźnie - lecz potem jego oczy przywykły i poczuł nagłe mdłości.
Odwrócił się i słaniając się na nogach wyszedł na zewnątrz, oddychając szybko, jak gdyby całe
powietrze zostało wyssane z jego płuc. Zgiął się wpół i zwymiotował gwałtownie.
Stopniowo konwulsje osłabły, pozostawiając po sobie bolesną pustkę, i po chwili zmusił się, by
jeszcze raz zajrzeć do środka. Jedno spojrzenie wystarczyło, bo potwierdzić to, co zobaczył
wcześniej. Wszyscy górale słyszeli oczywiście te opowieści. Lecz teraz po raz pierwszy stanął oko
w oko z prawdziwą grozą Nożowników Bari.
Jego rodzice leżeli obok siebie na własnym stole, a ich obecna postać ledwie przypominała
ludzkie istoty. Skóra i ścięgna ciasno opinały kruche kości. W wytrzeszczonych ślepych oczach
zastygł wyraz nieopisanego przerażenia; wąskie, białe jak kreda wargi odsłaniały wyszczerzone
groteskowo zęby. Na szyjach i ramionach widniało kilka cienkich, jak gdyby zrobionych brzytwą
nacięć, lecz wokół trupów nie było widać plam krwi. Krew z ich ciał została wysączona co do
kropli.
Brostek stracił panowanie nad sobą.
Nie! - krzyknął. - Nie!
Wyciągnąwszy miecz uderzył nim w ościeżnicę, wrąbując ostrze w stare twarde drewno, a
potem wyszarpnął je gwałtownym ruchem. Uderzył jeszcze raz, przeklinając i krzycząc, jak gdyby
chciał wyładować swoją furię na nieobecnym wrogu. Łzy wściekłości i smutku płynęły z jego
obłąkanych zielonych oczu, gdy przekleństwami i niepohamowaną gwałtownością dawał upust
przyprawiającemu go O szaleństwo żalowi. Bredził, skowycząc niezrozumiale i dopiero brak tchu
przerwał potok pełnych gryzącego żalu słów. Siły opuściły go i odrzuciwszy miecz osunął się na
kolana i zapłakał.
Jakiś czas później rozległ się za nim odgłos wolnych, miarowych kroków i zmusił się, by się
odwrócić i spojrzeć na swego towarzysza. Wyraz przystojnej twarzy Varo powiedział mu
wszystko.
Widziałeś? - zapytał Brostek łamiącym się z przerażenia głosem.
Varo skinął głową z wyrazem martwoty na twarzy. Jego oczy pozostały bez wyrazu; nie
pojawił się w nich nawet cień emocji, najmniejszy ślad uczucia. Wyglądało, jak gdyby wycofał się
w głąb siebie, pozostawiając na zewnątrz zimną, zlodowaciałą skorupę ciała. Niemal zaskoczył
Brosteka, kiedy się odezwał.
Wszyscy, którzy pozostali, wyglądają tak samo - powiedział obojętnym tonem. - Twoi...
twoi rodzice? !
Moja matka zniknęła - poinformował go Varo spokojnym, jednostajnym głosem. - Moje
siostry również. Ojciec nie żyje. Przynajmniej on zginął walcząc. Na jego ranach jest krew.
Nóż wbity we wnętrzności Brosteka przekręcił się znowu.
A jego rodzice? - wyszeptał. - Czy oni również nie żyją?
Dziadkowie Varo należeli do grupy najbardziej szanowanych starszych wioski.
Tak.
Jak oni? - Brostek skinął ręką w stronę swojego domu.
Tak.
Brostek zaklął szeptem i zwiesił głowę. To nie tak miało być! Dzisiejszy dzień winien być
dniem radości i święta. Zamiast tego...
Tylko jedna rzecz się nie zmieniła. Teraz nie miał wyboru - musiał stać się mężczyzną.
Chodźmy - powiedział Varo. - Musimy spalić ciała.
To, co się stało, powoli zaczęło docierać do Brosteka i zmusił się, by powstać. Wiedział, że
jeżeli ofiary Nożowników wkrótce nie zostaną spalone, zaczną gnić i staną się źródłem
zarazy.
Młodzieńcy pracowali przez całą resztę dnia, budując ogromny stos pogrzebowy z drewna
wyrąbywanego z ocalałych domów. Zmarli - okropne zwłoki ofiar Nożowników oraz ciała
mężczyzn, którzy zginęli usiłując bronić swoich domów - zostali ułożeni w ciasnych rzędach na
szczycie stosu. O zmierzchu, w milczącej zgodzie Varo i Brostek dołożyli do stosu swoje trofea.
Posępny łeb dzika i szczerząca zęby wilcza skóra stanowiły makabryczne uzupełnienie sceny.
Dwaj młodzi mężczyźni rozpalili ogień i cofnęli się, by obserwować jak ich ostatnie więzi z
przeszłością rozpływają się w dymie. Spędzili bezsenną, wlokącą się bez końca noc, obserwując
płomienie i iskry strzelające w niebo, i rozmyślając posępnie o losie tych, którzy w przeciwieństwie
do zmarłych zniknęli bez śladu. Nożownicy uprowadzali tylko młodych i silnych, i żadnego z ich
jeńców - czy był to mężczyzna, kobieta, czy dziecko - nigdy więcej już nie widziano.
Następnego ranka zebrali garść rzeczy - pamiątek po ich dawnym życiu - uzupełnili ekwipunek
podróżny i przygotowali się do drogi. Lecz zanim wyruszyli, Varo zaprowadził swego towarzysza
do największej chaty, która ocalała i pokazał mu znaki, najwyraźniej wypalone w drewnie
ościeżnicy. Wewnątrz dużego kręgu widniało siedem symboli, ale żaden z nich nic dla Brosteka nie
znaczył. Jeden z siedmiu, środkowy symbol w kolistym wzorze, został powtórzony niżej. Był to
odwrócony trójkąt, który zdawał się wskazywać na ziemię.
Zapamiętaj te znaki - polecił Varo swemu towarzyszowi.
Kiedy wpatrywali się w dziwne symbole, wewnątrz znaków zawirowały plamki nienaturalnego,
zielonobłękitnego światła, jak gasnące iskry czarodziejskich ogników. Brostek zadrżał, wiedząc że
z pewnością zapamięta te znaki do końca życia. Stanowiły jedyne realne świadectwo, na którym on
i Varo będą się opierali szukając zemsty. Bez jednego słowa więcej, dwaj młodzi mężczyźni
odwrócili się i ruszyli w drogę, opuszczając wioskę i kierując się na zachód; od gór ku sercu
Levindre. Żaden z nich nie obejrzał się za siebie.
Kilkanaście kroków za nimi, odrobinę utykając, podążało wilcze szczenię, jak mały, szary cień.
Część PIERWSZA
TREVINE
ROZDZIAL PIERWSZY
Cień uniosła wzrok z lekko powyginanych desek podłogi, gdzie leżała z łbem złożonym
pomiędzy przednimi łapami. Zawsze czuła się odrobinę niepewnie w tym dziwnym domu - a
jeszcze bardziej w towarzystwie jego jeszcze dziwniejszej mieszkanki. Wilczyca rzadko rozumiała
do końca to, co robią ludzie - jej świat był o wiele prostszy - a kobieta, która mieszkała tutaj,
stanowiła dla niej absolutną tajemnicę. Teraz przynajmniej rozpoznawała już łączącą się z nią
szczególną mieszaninę zapachów - woń, która wskazywała, że jest kobietą, stęchliznę książek i
zapach niewidocznych kwiatów. Ten ostatni wprawiał wilczycę w zakłopotanie, lecz ludzie
zdawali się go lubić.
A poza tym wydawało się, że kobieta wciąż coś mówi.
W porównaniu z nią nawet pan Cienia sprawiał wrażenie milczka.
Czy nie dosyć już zrobiliście? - zapytała Magara, a w jej głosie zadźwięczało rozdrażnienie.
Przycinała włosy Varo, ostrożnie operując nożyczkami; starała się zaprowadzić jakiś
porządek w tym białoblond chaosie.
Jak dotąd usunęliśmy ze świata tylko kilku degeneratów sprzymierzonych z Nożownikami -
odparł Brostek. Rozwalił się na krześle i z widocznym smakiem pożerał kawałek
owocowego ciasta. - Zawsze będą mogli znaleźć kogoś w zastępstwie. Chcemy dostać samą
siódemkę.
Ale próbujecie już od czterech lat... - zaczęła.
Niemal pięciu - mruknął Brostek i spochmurniał na chwilę.
Bez powodzenia i słowa podzięki od kogokolwiek - nie ustępowała Magara. - Nawet
wieśniacy, których uratowaliście, mają krótką pamięć. Zasłużyliście na odpoczynek.
Nie! - Tym jednym słowem stanowczego sprzeciwu Varo włączył się do przeciągającej się i
bezowocnej dyskusji; jego niespodziewany okrzyk sprawił, że Magara aż się wzdrygnęła
Nie odzywaj się, kiedy to robię, chyba że chcesz stracić ucho - zaprotestowała.
Powiedziawszy to, uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę z ironii, jaką niosło ze sobą
wydawanie przez nią poleceń Varo. Nawet kiedy siedział, jego głowa znajdowała się niemal na tym
samym poziomie, co jej własna; stojąc, górował nad nią jak wieża. Jednak jej uwaga nie uraziła go.
Gdyby tylko nie był wciąż taki uprzejmy. Gdyby choć raz na jakiś czas gniewał się, radował,
smucił - cokolwiek! - wówczas rozumiałabym go lepiej.
Magara mogła czuć usprawiedliwioną dumę ze swego zrozumienia innych ludzi. Wielu
przychodziło do niej po radę, albo po prostu po to, by porozmawiać. Lecz Varo pozostawał dla niej
zamkniętą księgą. Tylko jego ciało - doskonale proporcjonalne, oszołamiające przystojne ciało - nie
kryło w sobie tajemnic. I było wszystkim, co kiedykolwiek komukolwiek pokazał.
Natomiast Brostek...
Spojrzała na towarzysza Varo i uśmiechnęła się. Dalej pakował w siebie łyżką jedzenie,
mlaszcząc przy tym bezwstydnie, jak gdyby nie jadł od wielu dni.
Jeszcze trochę, a staniesz się tak tłusty jak ja - upomniała go.
Brostek uśmiechnął się i przełknął. Słyszał to nie pierwszy raz.
Nie jesteś tłusta - odparł.
Nie mieszczę się w połowę moich rzeczy - sprzeciwiła się.
Musiały skurczyć się w praniu - zauważył.
Po prostu starasz się mnie pocieszyć.
Jesteś mała - odpowiedział poważnie - ale doskonale zbudowana.
Rzeczywiście mała. - Nawet Brostek, którego wzrost nie przekraczał przeciętnego wzrostu
młodego mężczyzny, był od niej wyższy o pół głowy.
I robisz najlepsze owocowe ciasto w kraterze - ciągnął.
To właśnie mój problem - westchnęła Magara.
- Co więcej - mówił dalej Brostek, nie zbity z pantałyku - twoje włosy są koloru dojrzałej
pszenicy, a oczy tak błękitne jak bezchmurne niebo... - Magara wybuchnęła śmiechem i
musiała odłożyć nożyczki, lecz Brostek ciągnął nie zmieszany dalej. - Przeczytałaś tyle
książek, ile nie przeczytał żaden uczony, i wiesz o świecie więcej, niż ja zdołam zapamiętać
przez całe życie. Małe dzieci i zwierzęta kochają cię. Jesteś wyśmienitą fryzjerką,
krawcową i kucharką.
Przestań bredzić - rozkazała, uśmiechając się. - Nie. To nie wszystko. Jesteś również
doskonałym partnerem do kieliszka, ponieważ - z powodu pewnych całkowicie
nieusprawiedliwionych zalet twojego organizmu, niedostępnych nam, zwykłym
śmiertelnikom - nigdy nie cierpisz następnego dnia z przepicia i stąd możesz opowiedzieć
nam wszystko, co działo się poprzedniej nocy! - Przerwał dla nabrania tchu. - Jesteś, krótko
mówiąc, doskonała.
Kilka chwil minęło w ciszy.
Och, skończyłeś już? - zapytała w końcu Magara, tonem i przygnębionym wyrazem twarzy
dając jasno do zrozumienia, że jest zawiedziona.
Otworzyłem przed tobą moje serce - odparł natychmiast, szeroko rozpościerając ramiona. -
Cóż więcej mogę uczynić?
Jesteś samą radością - powiedziała. - Nigdy nikt inny nie stara się mnie pocieszyć.
Brostek odstawił półmisek, a potem jednym płynnym ruchem zsunął się z krzesła, lądując na
kolanie z rękoma przyciśniętymi do serca. Udało mu się przybrać urażony i jednocześnie uroczysty
wyraz twarzy, a w jego zielonych oczach zamigotały iskierki.
Niech Talizman przeszyje mnie swoim dziobem, jeśli powiedziałem choć jedno słowo
nieprawdy - rzekł pompatycznym tonem.
Mogłabym się w tobie zakochać - odpowiedziała mu czule. - Gdybyś tylko nie był taki
brzydki.
Ach, cóż za okrutny los! - zawołał. - Usłyszeć, jak moja ułomność zostaje przeklęta ustami
piękności. Schronię się za maską i nigdy już świat nie zobaczy mojej twarzy! - Opadł
ciężko na krzesło, wypełniając je niezgrabną mieszaniną członków, a potem uśmiechnął się
do gospodyni. - Znajdzie się jeszcze kawałeczek ciasta? - zapytał z nadzieją w głosie.
Nie - odparła, odwzajemniając mu uśmiech. - Przynieś mi trochę wody, bym mogła ogolić
ten wielki kloc, który jest twoim przyjacielem.
Podczas tej wymiany zdań Varo siedział bez ruchu, pogrążony w stoickim milczeniu. Brostek
wstał, by spełnić prośbę Magary. Cień natychmiast uniosła głowę i obserwowała go, dopóki nie
wrócił z miską. Magara obserwowała go również.
On naprawdę nie jest brzydki, pomyślała, ale...
Rysom Brosteka, branym z osobna, nic nie można było zarzucić, lecz ich połączenie dawało
dziwaczny efekt... Jego twarz nie była zniekształcona, lecz na pewno nieładna i niepokojąca.
Wyglądało to tak, jak gdyby był posągiem odlanym w kawałkach przez mistrza, a następnie
złożonym rękoma niezdarnego, pozbawionego talentu ucznia. I chociaż Magara lubiła go, to jednak
nie mogła zaprzeczyć, że fizycznie nie pociągał jej wcale.
Odebrawszy od niego miskę z wodą, odrzuciła od siebie te myśli i wyszła, by przynieść trochę
pieniących się kryształów, które jej przyjaciel, alchemik Iro, wyprodukował przez pomyłkę. Potem
zaczęła wcierać miksturę w rzadką, jasną brodę Varo. Ciemnobrązowe oczy, które powinny być
ciepłe i przyjacielskie - i które zupełnie nie pasowały do jasnoblond włosów - wpatrywały się w nią
lodowato spokojne, w jakiś sposób przypominając jej zimny metal - i co dziwne, sprawiały
wrażenie niemal bezbarwnych.
Na jego twarzy rzadko gościł inny wyraz niż wyraz nieustannej czujności. Mówił mało i nigdy
bez potrzeby.
W jaki sposób ta tak nie pasująca do siebie para tworzy taki zgrany zespól? zastanowiła się, nie
po raz pierwszy zresztą.
A jednak ci dwaj mężczyźni byli nierozłączni, zespoleni silniejszą i głębszą niż jakiekolwiek
słowa więzią, która trwała od dnia sprzed blisko sześciu lat, kiedy to stracili swoje rodziny, domy i
niewinność dzieciństwa. Magara znała ich już niemal trzy lata; jej dom stał się schronieniem, do
którego powracali ze swych wędrówek. Ich nieustanna, krwawa i pozornie bezowocna zemsta była
już jej aż nadto dobrze znana.
Ostatnim pociągnięciem brzytwy M agar a skończyła go lenie, odsłaniając silną szczękę w
doskonałej twarzy Varo Szerokie barki, zwężający się ku biodrom tors - nagi teraz by ścinki
włosów nie spadały na ubranie - muskularne ręki nogi dopełniały obrazu.
Jeśli jakikolwiek mężczyzna może być nazwany pięknym, pomyślała, to jest nim Varo. Jednak
wiedziała, że nie byli jedynym człowiekiem, któremu odbierało odwagę nieugięte spojrzenie tych
zimnych oczu oraz pełne niezachwianego spokoju zachowanie młodego mężczyzny.
Skończyłam z tobą - oświadczyła i cisnęła ręcznik, mierząc w twarz Varo. Złapał go, wytarł
się i wstał, nie zawracając sobie głowy usunięciem ścinkom włosów z ramion. - Teraz ty -
powiedziała Magara, od wracając się do Brosteka. - Tylko najpierw zetrzyj krem z twarzy!
Brostek wyprostował się posłusznie, zsunął z krzesła i położył na podłodze.
- Chodź, dziewczynko.
Cień podbiegła natychmiast i zaczęła zlizywać krem z bokobrodów swego pana. Był to
komiczny obrazek, leci Magara nie potrafiła powstrzymać dreszczu na widok przerażających kłów
wilczycy, poruszających się tak blisko odsłoniętej szyi przyjaciela. Wiedziała, że Cień była
absolutnie oddana Brostekowi i zwykle odznaczała się łagodnym usposobieniem, tak jak dobrze
wyszkolony i ukochany pies. Wilczyca nosiła nawet obrożę, którą jej pan założył jako ukłon w
stronę cywilizacji, lecz czasami w jej oczach rozbłyskiwała dzikość - a wówczas wydawało się, że
jeszcze chwila i popędzi wraz ze stadem, wyjąc dziko wśród pokrytych śniegiem górskich
pustkowi. Pomimo że była rzekomo „oswojona”, Cień wciąż wprawiała w nerwowy nastrój wiele
osób.
Wilczyca skończyła swój nieoczekiwany posiłek i Brostek wstał. Zdjął koszulę i zajął miejsce
Varo na stołku. Gdy dwaj mężczyźni się poruszyli, dom zakołysał się łagodnie.
Dziękuję ci - powiedział spokojnie Varo.
Jesteś zawsze mile widziany, dobry panie - odparła, składając głęboki ukłon, w próżnej
nadziei wywołania uśmiechu.
Wysoki mężczyzna skinął jej tylko uprzejmie głową, a potem odwrócił się i wyszedł. Na
zewnątrz zatrzymał się i oparł o balustradę kładki. Letnie słońce złociło jego imponującą postać.
Magara rozpoczęła toaletę Brosteka, próbując rozczesać palcami jego splątane, czarne włosy.
Au! Ostrożnie - zaprotestował. - Uważaj na mój żywy inwentarz. Bardzo go sobie cenię.
Być może powinnam spróbować wykurzyć te zwierzątka dymem - powiedziała z
zamyśleniem. - Podłożyć ogień pod ten gąszcz byłoby o wiele łatwiej niż wycinać go.
Myślę, że pójdę się wykąpać - powiedział szybko, próbując powstać.
Oparzenia zagoiłyby się wcale szybko - stwierdziła, przyciskając go do stołka. - A teraz
spokojnie, albo naprawdę stracisz ucho.
Zaczęła strzyc i na podłogę spadły pierwsze kosmyki ciemnych włosów. Na zewnątrz, Varo nie
poruszał się ani nie odzywał.
Czy on kiedykolwiek przestanie? - szepnęła na wpół do siebie Magara.
Nie - odpowiedział cicho Brostek, przynajmniej raz poważny. -1 ja też nie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Napaści Nożowników rozpoczęły się przed ponad dziesięcioma laty. Początkowo ich
ofiarami padali samotni wędrowcy lub pojedynczy pasterze i wiele zwłok zostało odkrytych
dopiero kiedy pozostały z nich cuchnące, gnijące resztki, ledwie rozpoznawalne jako dali ludzi.
Później najeźdźcy stali się zuchwalsi, atakując osamotnione zagrody i myśliwskie chaty, a potem
całe wioski Za każdym razem, z butą odzwierciedlającą ich wzrastającą zuchwałość, zostawiali
swój znak wypalony na belkach napadniętych domów - a czasami nawet na skóra swych ofiar.
Strach ogarnął górskie społeczności. Choć wielu łudź uciekło, by szukać bezpieczeństwa na
zachodnich równinach, większość przecież pozostała, trwając przy jedynym sposobie życia, jaki
był im znany. Przypuszczano, że krwiożerczy najeźdźcy przybywają z sąsiedniej krainy zwą Nej
Bari, choć brak było na to jednoznacznych dowodów Wiarygodnych, bezpośrednich świadków
można było policzyć na palcach ręki; ci, którzy nie zostali pojmani ani zabici na miejscu, często
padali ofiarą późniejszej zarazy, w wyniku której wnioski na wiele miesięcy po napadzie
pozostawały bezludne. Mała ilość informacji sprawiała, że część górali naprawdę uważała
Nożowników za istoty z opowieści, którymi straszono dzieci. Uważali, że coś takiego nie może im
się nigdy przydarzyć. A gdy zmieniali zdanie, było już za późno.
Regularne kontakty pomiędzy Levindre a Bari były mocno ograniczone. Dwa kraje dzieliło
od siebie potężne górskie pasmo, jedno z kilku, które niczym szprychy koła wybiegały z
niewyobrażalnie rozległych, ściętych lodem pustkowi, tworzących oś ich kontynentu. Ogromne
szczyty wznoszące się pośrodku tej lodowej pustyni kryły się bez przerwy za welonami chmur;
nawet graniczne pasmo tworzyło potężną barierę, onieśmielającą wszystkich z wyjątkiem
najbardziej zuchwałych - albo najgłupszych - podróżników. Teraz nikt nie próbował przebyć tych
wysokich przełęczy. Strach i pogłoski były za to odpowiedzialne.
Niektórzy powiadali, że siedmiu Nożowników, znanych jedynie ze swych znaków
umieszczanych wewnątrz złowieszczego symbolu, było złymi czarodziejami, którzy ponownie
odkryli stare moce; inni wierzyli, że są oni wampirami, które wypijają krew swoich ofiar. Nieliczni
twierdzili, że są to przywódcy kultu wojowników i że czczą nikczemnych, bezimiennych bogów.
Jeszcze więcej przypuszczeń wysuwano na temat losu ludzi, którzy zostali pojmani podczas
napaści. Sądzono, że Nożownicy wykorzystują ich jako niewolników lub ofiary składane
nieznanym bogom, albo że poddaje się ich tajemniczym eksperymentom. Ale niczego nie
wiedziano na pewno - ponieważ ani jeden jeniec nigdy nie powrócił, by opowiedzieć swoją
historię.
Bardzo niewielu utrzymywało, że widziało Nożowników w akcji i wszystkie te doniesienia
okazały się niewiarygodne. Straszliwe przeżycie jakiego doświadczali wystarczało, by świadkowie
wychodzili z tego na wpół obłąkani, a ich opowieści były nieprecyzyjne i sprzeczne ze sobą. Mimo
wszystko, w ciągu lat ludzie nabrali zdecydowanego przekonania o kilku sprawach związanych z
Nożownikami.
Mówiono na przykład, że każdy z Siedmiu działa sam, ujawniając swoją tożsamość przez
wypalenie własnego znaku poniżej kolistej grupy symboli, lecz że każdemu towarzyszy spory
oddział wojowników. Czy ludzie ci byli ochotnikami; skuszonymi jak powiadano obietnicami
wiecznego życia lub innymi, bardziej doczesnymi bogactwami; czy też czarnoksięskimi sposobami
zostali zmuszeni do pomagania Nożownikom, było przedmiotem dalszych spekulacji.
Varo i Brostek zebrali mały oddział oddanych zwolenników, składający się z nielicznych,
którzy - tak jak oni - zdołali przeżyć napaść oraz z awanturników tudzież wybranej grupy ludzi
mających na pieńku z dotychczasowym życiem. Mieli na swoim koncie wielu zabitych, którzy we
wszystkim wydawali się być tacy jak zwykli ludzie, z wyjątkiem jednej rzeczy. Nigdy żaden z nich
się nie poddał i zawsze walczyli do ostatniej kropli krwi. Jeśli któryś z nich stawał wobec
konieczności poddania się, wówczas jego serce po prostu przestawało bić. Varo przypuszczał, że
mieli ciała pokryte śmiertelną trucizną, lecz inni przypisywali te tajemnicze zgony czarom. Bez
względu na powód, fakt, że nigdy nie ujęto żadnych jeńców, był niezmiernie przygnębiający.
Jednak zawód, jakiego doznawali w związku z tym, przestawał mieć większe znaczenie w
porównaniu z innym.
Ich sukcesy były błahe, bowiem ani Varo ani Brostek nigdy nie ujrzeli żadnego z Siedmiu,
nie mówiąc już o tym, by zdarzyła się okazja pojmania lub zabicia jednego z tych śmiertelnych
wrogów. W jaki sposób Nożownicy przenosili się z miejsca na miejsce albo dlaczego niekiedy
decydowali się opuścić swoich pomocników - to były pytania, na które nikt nie potrafił
odpowiedzieć. jednakże sam fakt ścigania nieuchwytnych wrogów sprawiał, że samozwańczym
strażnikom górskiej krainy udało się powstrzymać nieco napływ złych sił oraz uratować przed
unicestwieniem kilka wiosek - przynajmniej na jakiś czas.
Gdy raz pokrzyżowano im szyki, Nożownicy nie wracali w to miejsce przez całe miesiące,
niekiedy nawet lata. Niemniej jednak zagrożony teren był rozległy i z takimi szczupłymi siłami,
jakimi dysponował, Varo nie miał szans na obronienie „o w całości. Razem z Brostekiem musieli
polegać na nie zawsze pewnej sieci posłańców i obserwatorów. O wiele częściej mogli ufać jedynie
własnym instynktom myśliwych.
Kilka lat wcześniej, kiedy ich oddział dopiero co został utworzony i zaczynał uświadamiać
sobie ogrom wziętego na siebie zadania, próbowali zjednać sobie pomoc właścicieli ziemskich;
potężnych ludzi, których organizacja, znana jako Kartel, faktycznie rządziła. Levindre. Lecz nie
potrafili przekonać tych ludzi o grożącym niebezpieczeństwie, a Kartel nie widział korzyści w
finansowaniu wypraw do mało znaczących, rzadko zaludnionych terenów na podstawie czegoś, co
traktowali jako wyolbrzymione pogłoski. Nie wierzyli, by te górskie „utarczki” kiedykolwiek
doprowadziły do wojny z Bari - jedynej rzeczy, która mogła skłonić ich do działania - ponieważ
zaopatrzenie i transport armii przez góry stwarzałyby niemalże niemożliwe do przezwyciężenia
problemy.
Choć Brostek i Varo musieli przyznać, że właściciele ziemscy mieli rację pod tym
względem, wiedzieli również, że wojna nie jest jedynym sposobem na dokonanie najazdu na ich
kraj. Wróg, któremu stawiali czoło, był daleko bardziej nikczemny i zdradziecki. Choć Varo
przyjął decyzję Kartelu spokojnie, Brostek wpadł we wściekłość na widok samozadowolenia tych,
którzy spędzali życie w bezpiecznym dobrobycie. Jego towarzysz musiał odciągnąć go siłą, by
gwałtowna reakcja Brosteka nie ściągnęła na niego kłopotów.
Jedynie mieszkańcy wyżyn i członkowie innych odległych społeczności byli wdzięczni Varo i jego
ludziom, jednak, jak to podkreśliła Magara, ich wdzięczność miała zwykle krótki żywot, wyparta
szybko z pamięci przez surowe warunki i niedostatki codziennego życia.
Kartel nie zawsze władał Levindre. Przez stulecia, od czasu, kiedy kontynent został po raz
pierwszy zasiedlony, jego mieszkańcom przewodzili Połączeni Lordowie - znani całej reszcie
ludności jako czarodzieje. Ci „lordowie” nie byli szlachcicami w powszechnie przyjętym
rozumieniu tego słowa - pionierzy odrzucali takie pojęcia - ale byli jednostkami o wyjątkowych
talentach, duchownymi przywódcami, którzy okiełznali magię tej krainy i wykorzystywali ją dla
dobra ogółu. Ich moce były rzekomo cudowne - lecz obecnie występowały jedynie w książkach z
opowieściami.
Pierwsi właściciele ziemscy, tak jak reszta ludności, czcili Połączonych Lordów i pilnowali, by ich
potrzeby materialne były zaspokajane, tak by mogli oni bez przeszkód koncentrować się na
sprawach tajemnych. Jednak stopniowo rola czarodziei w życiu Levindre stawała się coraz mniej
istotna. Podczas długiego okresu pokoju i wzrastającego dobrobytu ich kierownictwo poważano
coraz mniej i mniej, odpowiednio zaś wzrastało znaczenie właścicieli ziemskich i ich pieniędzy.
Sami czarodzieje również przyzwyczajali się do łatwego życia. Gdy moc czarodziei osłabła,
wiara ludzi w ich osąd i zaufanie do ich przywództwa zachwiały się. Ich upadek stał się
nieunikniony; od dziesięcioleci już tak zwani Połączeni Lordowie trwali w swej słabości,
lekceważeni przez wszystkich z wyjątkiem nielicznej grupy ludzi przesądnych.
Garstka, która pozostała, pędziła w większości żywot wędrowców, niewiele różniąc się od
zwykłych włóczęgów, wykonując prymitywne sztuczki dla tych, których wciąż jeszcze bawiły
takie rzeczy. Pozostali stracili zainteresowanie dla świata, zamieszkując w pustelniach położonych
w tych paru miejscach, gdzie magia wciąż jeszcze istniała - miejscach otoczonych niegdyś czcią i
pełnym szacunku podziwem, teraz zaś unikanych lub zapomnianych.
Kartel, niegdyś drugi garnitur rządu tej krainy, był teraz jej niekwestionowanym władcą.
Niewiele interesował się problemami nie przynoszących pożytku dalekich rubieży kraju.
Nadchodzi kolejna fala - stwierdził Varo. - Czuję to.
Troje przyjaciół siedziało na kładce przed domem Magary, ze stopami zanurzonymi w
chłodnej wodzie jeziora.
Ale od miesięcy panuje spokój - zaprotestowała.
Tak to zawsze wygląda - odpowiedział Brostek, przeczesując palcami świeżo
przystrzyżone włosy. - Najpierw okres ciszy, a potem nagły atak. Wszystko, co musimy
zrobić, to przewidzieć gdzie i kiedy! - Tak jak i Varo, on również miewał ostatnio
przeczucia zbliżającego się nieszczęścia. Obaj mężczyźni nauczyli się ich nie
lekceważyć.
Ależ, jesteście wyczerpani! Ostatnie sześć rąk1
spędziliście niemal bez przerwy w
drodze - nie ustępowała Magara. - Jak w stanie, w jakim jesteście, możecie myśleć o
obronie nawet niewielkiej tylko części pogranicza?
Nie możemy - odparł po prostu Brostek. - Ale musimy próbować.
Potrzebujemy pomocy - rzekł spokojnie Varo.
Czy jest to warte jeszcze jednej wyprawy do Mathry? - zapytał jego towarzysz po chwili
przerwy. Mathry było zamkiem rodziny Bullen; jednej z najbardziej wpływowych
rodzin baronów ziemskich, i miejscem, gdzie często odbywały się spotkania Kartelu.
Varo wpatrywał się w jezioro i nie odpowiedział. Brostek spojrzał na Magarę.
Nie - powiedziała szybko. - Nie mogę.
Brostek roześmiał się.
Czasami zastanawiam się, po co mam język w ustach. Znasz moje myśli lepiej niż ja.
To dlatego, że widać je jak na dłoni - odcięła się, szczerząc zęby w uśmiechu. Nie tak jak u
Faro, dodała w myśli.
1
Ręka -jednostka czasu w Levindre, 5 dni, stąd nazwa. (Przyp. red.)
Dlaczego nie chcesz nam pomóc? - zapytał. - Nie sądzisz, że warto przynajmniej
spróbować?
To nic nie da.
Nie możesz tego wiedzieć.
Nieprawda, mogę! Odeszłam zbyt dawno. Mój ojciec nie zwróciłby już na mnie uwagi.
Brostek wzruszył ramionami.
Przynajmniej wciąż masz ojca - mruknął.
To nie w porządku! - odkrzyknęła. W jej oczach błysnął gniew, który jednak nie zdołał
przyćmić widniejącego w nich bólu i przez chwilę była bliska łez.
Przepraszam - rzekł cicho Brostek.
Zapadłą ciszę przerwał dźwięk powolnych, silnych uderzeń skrzydeł. Oswojona czapla Magary,
Talizman - nazwana tak, ponieważ była pierwszą istotą, która powitała Magarę po jej przybyciu do
krateru - leciała ku nim nad wodą, by po chwili wylądować ciężko na kładce, kilka kroków od nich.
Cień, która leżała tuż za swoim panem, uniosła nieco łeb i przyjrzała się uważnie przybyszowi.
Wilk i czapla przyglądali się sobie przez chwilę z pogardą, potem w wystudiowany sposób
zlekceważyli nawzajem swoją obecność. Talizman usadowił się na jednej długiej nodze i
wydawało się, że zapadł w sen, a pysk Cienia spoczął ponownie na drewnianych deskach.
Będziemy potrzebni w górach - stwierdził Varo, jak gdyby właśnie w tej chwili podjął tę
decyzję. - Wyjedziemy za dzień lub dwa. - Najwyraźniej odrzucił wszelkie myśli o podróży
do Mathry.
Magara zaczęła protestować, ale potem postanowiła przyjąć jego słowa spokojnie. Spór z Varo
przyniósłby tyle samo, co spór z drzewem.
Słońce zaszło za skraj krateru, jak zawsze pogrążając miasto w przedwczesnym cieniu, choć
wschodnie ściany wciąż były jasno oświetlone. Zwykle była to chwila, którą Magara kochała za jej
barwy i spokój, lecz tego dnia czuła się niespokojna i rozdrażniona.
Ale najpierw mam zamiar się tutaj zabawić. - Brostek uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej
nie podzielając jej nastroju. - Poczynając od dzisiejszej nocy. Mam nadzieję, że Newberry
oczekuje nas.
Oczywiście - uspokoiła go Magara, rozchmurzając się nieco.
Tej nocy gwiazdy będą lśniły w naszych oczach - zadeklamował, śmiejąc się. Był to zwrot,
którego często używał, lecz nikt, nawet sam Brostek, nie wiedział dokładnie, co on oznacza.
Dobrze było jednak wiedzieć, że wieczorem czeka go obfitość śmiechu, muzyki i wina, i że
noc, nim się skończy, pochwyci w swe radosne sidła jeszcze wielu innych.
Położone w kraterze miasto Trevine wyjątkowo nadawało się do takich celów.
ROZDZIAŁ TRZECI
Miejscowa legenda głosiła, że miasto Trevine zostało nazwane od imienia pierwszego
człowieka, który zszedł na dno krateru. W rzeczywistości, była to chyba historyczna nieścisłość,
ponieważ wśród rzeczy, jakie znalazł na dnie krateru znajdowały się również kości - tak zwierzęce,
jak i ludzkie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Trevine był pierwszym człowiekiem, który zszedł
na dół i wrócił.
Ta jego przedsięwzięta przed wiekami wyprawa musiała być ogromnie niebezpieczna - jak
zresztą wszystkie następne, odbywane do odkrytego przezeń miejsca, nim ścianoskoczkowie nie
zmienili sztuki wspinania się po ścianach krateru w naukę. Urwiska, które tworzyły wewnętrzne
ściany krateru wznosiły się niemal pionowo; nawet w najniższym miejscu sterczały pełne sto łokci
nad skalnym podłożem. Nikt nie wiedział, co skłoniło Trevine’a do tego szaleńczego zejścia, lecz
jego odkrycia rozpoczęły łańcuch wydarzeń, które ostatecznie doprowadziły do powstania
kwitnącej obecnie społeczności, noszącej jego imię. Większość mieszkańców miasta sądziła, że
byłby zadowolony z tego miejsca, gdyby miał okazję je zobaczyć, i nieustannie pito zdrowie ojca
założyciela. ;
Obywatele Trevine z dumą myśleli o sobie jako o odmieńcach; odszczepieńcach i
renegatach, odciętych od zewnętrznego świata masywnymi urwiskami, które ich otaczały - i
uważali, że dawny podróżnik stworzony był z takiego samego - wyjątkowego - materiału.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważali goście odwiedzający krater, była barwa urwisk -
stonowana, zakurzona, pomarańczowa czerwień, która wielu osobom przypominała pokryte rdzą
żelazo. I rzeczywiście, skały zawierały wiele minerałów; kamieniarze Trevine odcinali co jakiś
czas fragment skalnej powierzchni, by wytopić znajdujące się w skale kruszce. Czyniąc to,
wydobywali na światło dzienne warstwę leżącą pod spodem, która miała barwę od ciemnego
błękitu po smolistą czerń. Świeżo odkryta skała przez kilka dni kontrastowała wyraźnie z
otoczeniem, lecz skutki działania powietrza i wilgoci stopniowo upodabniały ją do otoczenia i w
przeciągu czterech czy pięciu rąk nowy fragment stawał się identyczny z resztą urwiska.
Ogromną większość powierzchni kolistego krateru wypełniało wielkie jezioro, stąd każda
piędź ziemi stawała się niezmiernie cenna. Na czterech piątych swego obwodu urwiska zanurzały
się bezpośrednio w spokojnej wodzie, spadając pionowymi ścianami od krawędzi krateru do
powierzchni jeziora. Tylko po zachodniej stronie ściana opadała do stałego gruntu. U podstawy
urwiska ciągnął się ruchomy wał piargu, a poniżej niego wąski pasek ziemi, na którym częściowo
zbudowano Trevine. Tutaj grunt składał się z mieszaniny kamieni i mało urodzajnej gleby. Ten
skrawek ziemi ornej w wyniku dziesięcioleci troskliwej uprawy został dobrze zagospodarowany i
zaopatrywał miasto w garść naprawdę świeżych płodów rolnych. Z porodu tak wielkiej wartości tej
gleby dawniej większość budynków w kraterze wznoszono na zarzuconym głazami brzegu jeziora,
lecz budowy na stałym gruncie zaprzestano na całe dziesięciolecia przed przybyciem Magary.
Większość budynków mieszkalnych oraz część gmachów publicznych została wzniesiona nad
wodą, na specjalnie konserwowanych drewnianych palach, a obecnie o wiele więcej budowli
unosiło się na wodzie jeszcze dalej od linii brzegowej. Te tratwy połączone były kładkami,
zakończonymi stopniami i poręczami. Mały domek Magary był jednym z ostatnio zbudowanych i
wznosił się na końcu długiego przejścia, które wybiegało w jezioro od południowego krańca
miasta.
Kiedy Magara przybyła do Trevine, kilka nocy leżała nie śpiąc, dopóki nie przywykła do
uczucia łagodnego kołysania, kiedy dom poruszał się pod nią. Jej nowi sąsiedzi poinformowali ją,
że ciemna woda pod jej podłogą ma prawdopodobnie głębokość od dziesięciu do dwudziestu łokci
- co nie przyczyniło się do rozproszenia jej początkowego niepokoju, a co teraz traktowała jako
naturalne.
Samo jezioro było pośrodku niezmiernie głębokie, lecz nigdy nie zostało dokładnie
zmierzone. Poziom wody się nie zmieniał i wydawało się, że ani pływy, ani opady deszczu nie
mają na to żadnego wpływu. Jedynymi falami, jakie kiedykolwiek widziano, były te wywoływane
przez chyże wiatry, wirujące w kraterze. Było ich jednak niewiele i w niektóre dni powietrze stało
zupełnie bez ruchu, pozostawiając jezioro tak gładkim jak szkło. Mieszkańcy miasta nazywali takie
dnie „lustrzanymi” i na mocy uświęconej tradycji żadna łódź ani pływak nią zakłócali magii takich
chwil, kiedy głębie jeziora odbijały urwiska i niebo nad nimi. Zbyt długie wpatrywanie się w taką
powierzchnię wywoływało zawroty głowy i oszołomienie w umysłach wszystkich, z wyjątkiem
najbardziej opanowanych.
Jednak pomimo bezruchu, woda w jeziorze nie była zastała; zawsze była przejrzysta i
czysta. W słoneczne dni w niektórych miejscach widać było głębokie łoże jeziora.
Nurkowie wykryli kilka nie dających się zidentyfikować prądów, na podstawie czego
wysunięto teorię, że być może podziemne rzeki wpływają i wypływają z jeziora, a ich wloty i
wyloty ukryte są w niedostępnych głębiach. Inni twierdzili, że dziwne skały krateru zawierają jakiś
rodzaj oczyszczających składników, zabezpieczających wodę przed skażeniem. Kolejna teoria
głosiła, że to ryby jeziora - od powszechnie znanych gatunków po dziwne, rzadko dostrzegane
stworzenia zamieszkujące największe głębie - są odpowiedzialne za utrzymywanie wody w
czystości. A jednak nikt nie potrafił przedstawić teorii, która w pierwszym rzędzie wyjaśniałaby,
skąd wzięły się tam ryby. Jednak ich istnienie było niezaprzeczalne i stanowiły cenne źródło
pożywienia; wysokość corocznych połowów podlegała ścisłej kontroli.
Pomimo kontrowersji na temat przyczyn utrzymującej się czystości wody, mieszkańcy
Trevine rozumieli i doceniali doniosłość jej roli w ich życiu, i pilnowali, by wszystkie odpadki,
które nie mogły być na nowo wykorzystane, chowano w specjalnie po to wyrąbywanych w skale
jamach i pieczarach, położonych w najbardziej odległych od jeziora miejscach. Obsługiwano te
śmietniska w ramach pracy społecznej i choć zadanie to nie należało do przyjemnych, każdy
obywatel z radością stawał do pracy, kiedy przychodziła jego kolej. Była to niewielka cena za życie
w tym wyjątkowym mieście.
Większość artykułów pierwszej potrzeby, takich jak drewno i znaczna część żywności,
musiano do krateru sprowadzać. W przeszłości rozmaici handlarze usiłowali wykorzystać taką
sytuację, lecz obywatele Trevine szybko dali do zrozumienia, że nie pozwolą na spekulację. Płacili
dobrze za wszystko, co otrzymywali, lecz w zamian chcieli być traktowani uczciwie i pilnowali, by
urwisk, które oddzielały ich od „zewnętrznego świata”, nie wykorzystywano jako
usprawiedliwienia dla dostarczania złych lub małowartościowych towarów. Przedsiębiorczy kupcy
szybko uświadomili sobie potencjalne korzyści płynące z handlu z Trevine i najuczciwsi z nich
prowadzili z miastem kwitnące interesy. W rzeczy samej, na krawędzi krateru założono osady dla
realizacji właśnie tego celu.
W historii miasta zapisali się różni ambitni wizjonerzy, mieszkańcy zarówno krawędzi
krateru jak i podnóża urwisk, którzy obmyślali rozmaite zadziwiające plany, mające na celu
ułatwienie dostępu do niego. Wszystkie one zawodziły, ku niemałej uldze większości
mieszkańców. Plany obrazowały rozmaite stopnie szaleństwa ich autorów; poczynając od
wydrążenia łagodnie opadającego tunelu, zaczynającego się pół mili od krateru, aż po gigantyczną
spiralną drogę, która miała być wyrąbana w skale wzdłuż całego obwodu urwisk. Żaden z tych
pomysłów - ani też żadna z innych, szaleńczych propozycji - nie wykroczył poza teoretyczne
początki i stąd Trevine musiało polegać na bardziej przyziemnych, lecz praktyczniejszych
metodach.
Istniało kilka szlaków wiodących przez skalne ściany urwisk, lecz ruch odbywał się głównie
wzdłuż najłatwiejszych i dobrze wytyczonych ścieżek. Skomplikowany system lin, bloków,
platform wyciosanych w skale oraz wielka rozmaitość oparć dla stóp i uchwytów dla rąk
umożliwiały ruch w pionie. Ludzi, którzy poświęcali życie opiece i nieustannemu odnawianiu tych
systemów, nazywano ścianoskoczkami; co zrozumiałe, traktowano ich jako ważnych członków
społeczności krateru. W kraterze nie było koni ani innych większych zwierząt, lecz
ścianoskoczkowie chełpili się z dumą, że wszystko inne, czego Trevine żądało, Trevine
otrzymywało.
Dla większości przybyszów pierwsze zejście, pomimo licznych środków bezpieczeństwa i
zawodowstwa ich przewodników, było przerażającym doświadczeniem, lecz nawet weteranom
takich wypraw widok ścianoskoczków śmigających jak pająki po urwistych szlakach odbierał
zupełnie odwagę. Wypadki, i to nawet śmiertelne, zdarzały się, lecz biorąc pod uwagę liczbę osób i
ilość towarów transportowanych każdego dnia przez urwiska, takie smutne zdarzenia należało
uznać za wyjątkowo rzadkie.
Sami ścianoskoczkowie byli flegmatycznymi ludźmi, cieszącymi się swym niebezpiecznym
fachem i pełnym szacunku podziwem, jaki wywoływał u mniej doświadczonych wspinaczy.
Pracowali ciężko, lecz kiedy nie przebywali na skalnej ścianie, równie intensywnie się zabawiali.
W przekazach dotyczących historii miasta ścianoskoczkowie umieszczali swoje własne legendy.
Utrzymywali, że sam Trevine był jednym z nich, a w historiach jakie opowiadali występowało
wiele innych barwnych postaci, utrwalonych w pamięci ludzkiej głównie nazwami szlaków, które
przetarły - takimi jak Diamentowa Turnia, Krata Tchórza, Kaprys Rozpustnika. Reszta
społeczności traktowała ich fanfaronadę z dobrodusznością i humorem; fakt, że jakikolwiek handel
z zewnętrznym światem był możliwy, zależał od naprawdę ogromnego wysiłku, jaki w to
wkładano. Na pierwszy rzut oka wydawało się dziwne, że jakakolwiek grupa ludzi zdołała
przetrwać - nie mówiąc już o pomyślnym rozwoju - w takim miejscu. Wiele czynników składało
się na to, że tak się stało, lecz najistotniejszym z nich była nie rozwiązana tajemnica, pogrzebana w
mrokach odległej przeszłości.
To, że krater uformował się na wiele stuleci przedtem, nim do Levindre przybył człowiek,
uznawali wszyscy, lecz istniały dwie teorie wyjaśniające, w jaki sposób ta masywna formacja
powstała. Większość ludzi uważała, że był to niegdyś gigantyczny wulkan, a jego potężne zbocza
utworzyły wylewy samej ziemi. Jednakże paru dziwaków wysuwało teorię, że krater został
wydrążony przez niszczycielską eksplozję, wywołaną uderzeniem ogromnego głazu, który spadł z
nieba. Obie strony utrzymywały, że wyraźne dowody potwierdzające ich konkluzje, widać w
ukształtowaniu ziemi i budowie skał, lecz bez względu na to, czyja teoria była prawdziwa, nie
ulegało wątpliwości, że siły, które doprowadziły do powstania tego cudu natury, od dawna
znajdowały się w stanie uśpienia. Krater i jezioro były teraz dość spokojne - pomimo wtargnięcia
człowieka - a jednak spuścizna któregoś z prastarych kataklizmów, odpowiedzialnych za ich
powstanie, wciąż się tam znajdowała.
W skałach krateru występowały pierwiastki i egzotyczne stopy, nie znajdywane nigdzie
indziej na kontynencie, i to właśnie był ów kaprys natury, który zapoczątkował niegdyś dobrobyt
Trevine. Najsłynniejszym z ukrytych skarbów krateru był metal, który stał się znany jako błękitne
złoto; niezmiernie ceniony zarówno z powodu jego niewiarygodnie delikatnego piękna, jak i jego
rzadkości. Występował nie pod postacią rudy, tak jak większość metali, lecz jako buły czystego
kruszcu, wielkości od ziarnka grochu, aż po ogromne samorodki, tak duże jak pięść mężczyzny.
Skały krateru zawierały jeszcze rzadsze metale; pomarańczowożółty smoczy ogień, jasnoszary
lodokamień, który był twardszy od stali, oraz wiele innych, jak również bogate złoża pospolitych
pierwiastków. Jednak nawet to nie wyczerpywało wszystkich bogactw krateru. Niektórych
najbardziej podniecała perspektywa wydobycia któregoś z kamieni szlachetnych, występujących w
kraterze w wielkiej różnorodności. Znajdowano je rzadko, lecz cieszyły się ogromnym wzięciem.
Diamenty i tajemnicze kamienie wodne z Trevine znalazły drogę do niemal wszystkich
najbogatszych domów Levindre, a o ich blasku mówiono, że jest snem jubilera.
Choć pierwsi przybysze nie mogli wiedzieć, jak bogate są skarby krateru, poznali się na
nich, gdy tylko rzucili na nie okiem. Kiedy pojęli, że każda przeprawa przez skalne urwiska wiąże
się z ogromnym wysiłkiem i niebezpieczeństwem, założyli obóz na wąskim pasku lądu przy
jeziorze.
W miarę upływu lat obóz ten rozrastał się i tracił tymczasowy charakter; powstały miejsca
rozrywek i stopniowo zmienił się w prawdziwą społeczność, której sława rozeszła się daleko i
szeroko.
Pierwsi osadnicy stanęli jednak w obliczu wielkiego problemu. Łatwo dostępne złoża
cennych metali, rud i kamieni wyczerpały się w przeciągu kilku lat. Wszystkie pozostałe bogactwa
krateru znajdowały się pod jeziorem.
Wówczas ludzka pomysłowość i żądza bogactwa wymyśliły całkowicie nowe zajęcie -
podwodne górnictwo. W latach, które potem nastąpiły, techniki i wyposażenie związane z tym
przedsięwzięciem stały się niezmiernie wyrafinowane, lecz cały proces wciąż opierał się na grupie
godnych podziwu mężczyzn i kobiet. Byli nurkami, których niezwykłe umiejętności, odwaga i
wytrzymałość weszły już na stałe do barwnego folkloru krateru.
Nurkowie byli - dosłownie - wyjątkową rasą; w ciągu wielu, wielu lat rozwinęły się u nich fizyczne
przystosowania, które różniły ich od pozostałych członków ludzkiej rasy. Powiększone płuca i
niesamowita zdolność do spowalniania uderzeń serca zwiększały odporność na lodowaty chłód
głębin. Wszystkie te cechy potęgowały się z pokolenia na pokolenie i obecni nurkowie należeli do
najbardziej szanowanych obywateli Trevine. Kilku z nich zasiadało w radzie, która decydowała w
sprawach dotyczących interesu miasta i jego mieszkańców, oraz sprawowało funkcje sędziów
rozstrzygających wszelkie spory.
Nurkowie obu płci pracowali wspólnie. Choć kobiety z zasady były zwinniejsze i miały
lepszą tolerancję na zimno, ciemność i ciśnienie, mężczyźni mogli wykorzystać swoją większą siłę,
by wynosić na powierzchnię cięższe ładunki. Ich pracy zawdzięczało Trevine bogactwo, stąd też
byli jeszcze dumniejsi i bardziej pewni siebie niż ścianoskoczkowie. Stanowili siłę napędową całej
społeczności, a ich przydatność połączona ze zdecydowaniem, by przeżyć życie w całej pełni
we wszystkich jego aspektach - sprawiały, że trudno było zaspokoić ich wymagania.
A jednak potrafili być również hojnymi opiekunami i najlepszymi przyjaciółmi tych,
których szanowali.
Niemal magiczny czar skarbów ukrytych w kraterze ściągnął doń wiele rozmaitych typów
ludzkich. Kowale, alchemicy i samozwańczy uczeni przybywali, by pracować z niezwykłymi
metalami i badać je. Potem jubilerzy przekształcali je w dzieła sztuki. Pojawili się kupcy i
rzemieślnicy, by zaspokajać potrzeby rozrastającego się miasta, podczas gdy inni specjalizowali się
w handlu z zewnętrznym światem. W końcu brak przestrzeni wymógł ograniczenia w liczbie
osadników i rada ustanowiła proste, jednak ściśle przestrzegane prawo.
Kandydaci na osadników mogli pozostać tylko wtedy, gdy udowodnili, że ich obecność
przyniesie korzyść całej społeczności. Tych, którzy posiadali szczególne umiejętności praktyczne,
zawsze witano z radością, lecz innym trudniej przychodziło przekonać sędziów.
Siła przyciągająca Trevine po części brała się z poczucia bycia „osobno”, atmosfery
niezależności i szczególnego pionierskiego ducha panującego w mieście, który utrzymał się jeszcze
długo po tym, jak zasiedlono krater. Rodząca się sława miasta przyciągała wszelkiego rodzaju
odstępców i marzycieli, buntowników i niezadowolonych z życia w świecie na zewnątrz. Wśród
nich było wielu malarzy, muzyków, pisarzy i wizjonerów, których poza kraterem traktowano jak
niewiele wartych wędrownych artystów - w rzeczywistości stawiano na równi z najbardziej
wykorzystywanymi wyrobnikami. Jednak w obrębie czerwonych ścian krateru tych, którzy
posiadali prawdziwy talent, witano z radością. Ów stały napływ sił twórczych zmienił Trevine w
kipiący kocioł wielu kultur i idei i niezmiernie wzbogacił życie jego mieszkańców. Była to ulotna
mieszanka, lecz niewiarygodnie potężna i powiadano, że obywatele Trevine doświadczają więcej
świata pozostając w domu, niż innym udałoby się to w ciągu całego życia spędzonego w podróży.
Miasto przyciągało wielu gości, którzy przybywali, by w ciągu kilku dni wyrwanych z codziennego
znoju zakosztować jego niezwykłej atmosfery.
Typowe uzdolnienia - czy to praktyczne, czy artystyczne - nie były jedynymi, które
decydowały, czy przybysz zostanie zaakceptowany. Magara była tego dowodem.
Choć tak młoda, przedstawiała się jako nauczycielka, gawędziarka i utalentowana
szwaczka, a jednak to jej bystry intelekt i niemal nadnaturalny wgląd w myśli innych ludzi były
tym, co wywarło wrażenie na radzie. Przyjęto ją z otwartymi ramionami i teraz traktowano jako coś
w rodzaju uzdrowicielki.
Magara nie była jedyną osobą, która wykorzystała swoje niepowszednie zdolności po to, by zostać
przyjętą do społeczności Trevine. Dwa lata wcześniej pewien wielki mężczyzna odbył
niebezpieczną podróż na dół, gdzie przedstawił się radzie jako artysta. Kiedy poproszono go, by
opisał swój wyjątkowy talent, przybysz oświadczył, że jest kucharzem. Wybuchnąwszy śmiechem,
członkowie rady poinformowali go, iż kucharzy mają dość. Wówczas mężczyzna odparł swobodnie
i z niemal całkowitym brakiem skromności, że nie jest zwykłym kucharzem, lecz mistrzem w
swym fachu. Rada zgodziła się poddać go próbie i poleciła mu, by przygotował posiłek, który
przekonałby nurków, ścianoskoczków i muzyków, że jest tym, za kogo się podaje. Jeśli mu się uda,
będzie mógł pozostać.
Wieczorem ośmioro mężczyzn i kobiet zasiadło do posiłku, w otoczeniu gromady zaciekawionych
widzów. Na stole kolejno pojawiło się kilka potraw, każda wystarczająca sama w sobie, lecz
również uzupełniająca te, które już zjedzono, i równocześnie przygotowująca podniebienie
biesiadników na te, które dopiero miały się pojawić. Wyraz zdumienia i rozkoszy na twarzach
sędziów, gdy jedno kulinarne cudo pojawiało się za drugim, był jednoznaczny.
Pod koniec posiłku kucharz stanął pewnie przed nimi, z rękoma założonymi na sklepionej piersi.
- A teraz powiedzcie mi, że nie jestem artystą! - zachęcił ich, uśmiechając się.
Wielki mężczyzna nazywał się Newberry i prowadził teraz najpopularniejszą tawernę w Trevine.
To właśnie tam zmierzali Varo, Brostek i Magara, by rozpocząć swoją noc hulanki.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Tawerna Newberry’ego, rozkraczona nad skrajem wody, była jednym z największych budynków w
Trevine.
Wieczorami główną salę oświetlało światło lamp i wypełniały rozkoszne zapachy dochodzące z
przyległej kuchni oraz szmer rozmów klientów siedzących przy funkcjonalnych, drewnianych
stołach. Jedyną dekorację stanowiły półki z butelkami wina i baryłkami, które pokrywały jedną
długą ścianę. Newberry rzadko dawał swoim klientom możliwość wyboru potraw, uważając że
jego dzieła są wystarczająco dobre dla zaspokojenia wszelkich możliwych upodobań. Nie
uwzględniał indywidualnych gustów w zakresie smaku - innych niż swoje własne - ale talerze jego
gości były niemal zawsze wylizane do czysta. Nie miał jednak takich dyktatorskich zapędów, gdy
chodziło o trunki i każdy gość mógł do woli wybierać z bogatej oferty piwa, win i innych napojów,
jaką zapewniała tawerna. Nie podzielał teorii, że niektóre napoje są bardziej odpowiednie do
niektórych dań. Był zwolennikiem picia tego, co się lubiło - pod warunkiem, że jadło się to, co
oferował.
Klientela tawerny była tak rozmaita, jak urozmaicona była społeczność miasta. Każdej nocy można
było mieć pewność, że zastanie się tam radnych, nurków, ścianoskoczków i muzyków, jak również
przedstawicieli wszelkich innych zawodów. Tutaj wszyscy byli równi, przyciągnięci
najprzedniejszym jedzeniem ich gospodarza i z radością poddawali się jego władzy. Kiedy już
skończył swoje obowiązki w kuchni, Newberry, czerwonolicy i rozpromieniony, dołączał do
swoich gości i wraz z nimi cieszył się rozrywkami, jakie przygotowano na wieczór.
Tego wieczora główny posiłek już się niemal skończył i wielki mężczyzna przechadzał się wśród
stołów, przyjmując wykrzykiwane pochwały jako należną sobie daninę, podczas gdy jego personel
zbierał puste talerze. Wkrótce zabrzmi tutaj muzyka, a jedną z wyznawanych przez Newberry’ego
zasad było, że dobra muzyka tak jak i dobre jedzenie, winna być w najwyższym stopniu doceniana.
Nikomu nie pozwalano jeść i słuchać równocześnie.
Muzycy siedzieli z boku przy osobnym stole, popijając białe wytrawne wino, które
przechowywano pod wodą na metalowych stojakach, by było chłodne. Było ich czterech; czterech
mężczyzn i wszyscy młodzi. Niedbałe stroje wskazywały, że nie przywiązywali wagi do ubrań. Jak
wielu innych w sali, co jakiś czas rzucali okiem na dwóch przybyszów, którzy krótko przedtem
weszli do tawerny i siedzieli teraz przy jednym z małych stolików w rogu.
Starszy z nich wyglądał zupełnie normalnie. Ubrany prosto, miał ciemne włosy i żywe oczy
osadzone w kanciastej twarzy. O jego krzesło była oparta lutnia. Skończył już jeść, lecz jego
młodszy towarzysz wciąż jeszcze zmagał się ze swoim daniem. Usta miał usmarowane jedzeniem,
a część leżała na stole i podłodze. Wyglądał zupełnie tak, jakby naśladował sposób jedzenia małego
dziecka, lecz ani on, ani jego towarzysz zdawali się nie znajdować niczego niezwykłego w takim
zachowaniu. Oczy chłopca sprawiały wrażenie że stale wpatrzone są w przestrzeń i nie zauważają
tego, co się dzieje wokół niego. Starszy mężczyzna siedział bez ruchu, unikając ciekawskich
spojrzeń kierowanych w ich stronę.
Choć parę osób snuło szeptem domysły na temat przybyszów i przyczyny takiego zachowania się
chłopca, nikt nie zagadnął ich wprost. Po chwili jeden z muzyków powstał od stołu. Hewitta
szanowano za jego talent i nikt nie zwracał uwagi na to, że jego ubranie jest rozmyślnie
postrzępione, ani że jego ciemne, faliste włosy spadają poniżej ramion.
- Umiesz grać na tym czymś? - zapytał od niechcenia, wskazując na lutnię.
- Nie. Mój kuzyn jest muzykiem - odparł mężczyzna.
Wąskie usta Hewitta rozciągnęły się w niedowierzającym uśmiechu.
- Ledwie może trafić łyżką do gęby - zaczął. - Jak...
Chłopiec uniósł wzrok znad talerza, spoglądając na niego szeroko otwartymi, bladymi oczyma.
- Uważaj, co mówisz - rzekł cicho ciemnowłosy mężczyzna głosem, który ciął jak stal. Spojrzał z
wściekłością na Hewitta, który uniósł rękę w obronnym geście.
- Bez obrazy - powiedział szybko.
- Wygląda, że nie ma dość rozumu, by podłubać sobie w nosie! - zawołał ktoś. - Nie mówiąc o tym,
żeby zagrać jakąś melodię.
Wymianę zdań śledziło z zainteresowaniem wielu gości Newberry’ego i kilku roześmiało się,
słysząc tę uwagę.
Starszy przybysz rozejrzał się gniewnie.
- Niech coś zagra - zaproponował inny głos łagodniejszym tonem.
Wściekłe oczy przybysza omiotły salę, jak gdyby rzucając wyzwanie.
- „Porę kołyski” - zasugerował ktoś inny, wymieniając kołysankę o najprostszej melodii. To
wywołało jeszcze więcej śmiechu i sprawiło, że towarzysz chłopca poderwał się na nogi.
- Ignorancja nie jest usprawiedliwieniem dla złych manier - rzekł gniewnie. - Nie obrażajcie tego,
czego nie potraficie zrozumieć.
- Nie wydaje się być obrażony - odparł łagodnie Hewitt, skinąwszy głową w stronę chłopca.
Młodzieniec otarł niezdarnie usta i spojrzał na muzyka z dziwnie obojętną miną.
- Co powiesz, lutnisto? - zapytał Hewitt.
- Co powiesz, lutnisto? - odparł chłopiec, bezbłędnie naśladując ton i modulację głosu muzyka.
Jednak jego twarz pozostała obojętna, a w jego spojrzeniu nie pojawił się ani humor, ani
zrozumienie.
Hewitt zmarszczył brwi i spojrzał na drugiego mężczyznę.
- Nie jest taki jak ty, czy ja - wyjaśnił ponuro obcy.
- Widzimy to! - zawołał jakiś głos, wywołując śmiech, aczkolwiek niespokojny.
Obcy zrobił parę kroków naprzód, rzucając wściekłe spojrzenia, jak gdyby usiłując znaleźć
podżegacza.
- Przybyliśmy tutaj...-niemal krzyknął, czerwieniejąc na twarzy, a potem przerwał. Wyglądało, jak
gdyby dławiły go same słowa. - Sądziliśmy, że właśnie tutaj, jeśli już gdziekolwiek, nie spotkamy
się z takimi uprzedzeniami.
Mój kuzyn jest równy każdemu z was. - Spojrzał na zgromadzonych ludzi, lecz wszyscy spuścili
wzrok. W obliczu jego furii w sali zapadła cisza. - Istnieje parę prostych rzeczy, dla was
naturalnych, które znajdują się poza jego zasięgiem - mówił dalej; ciszej, lecz wciąż
roznamiętniony. - Lecz posiada umiejętności przekraczające wasze zrozumienie - i każdy, kto
nazwie go idiotą, będzie odpowiadał przede mną! - Jego oczy wciąż przesuwały się po
zgromadzonych, jak gdyby szukając sprzeciwu, ale nikt się nie odezwał. Odchrząknął i wydawało
się, że chce powiedzieć coś jeszcze, lecz najwyraźniej zmienił zdanie. Wyglądało jak gdyby uznał,
że już powiedział za wiele.
- Talenty muzyczne? - zapytał Hewitt, starając się rozładować napiętą atmosferę.
- Tak. - Na twarzy obcego pojawił się wyraz ulgi.
Hewitt ponownie zwrócił się do chłopca.
- Co zechcesz zagrać dla nas? - zapytał wolno.
- Zagrać dla nas? - powtórzył młodzieniec, takim samym wyważonym tonem. Od pewnego czasu
wprowadzał drobne poprawki w ułożeniu sztućców na swoim pustym talerzu i teraz wrócił do tego
bezsensownego zadania.
- Potrafi zagrać wszystko - stwierdził gniewnie jego towarzysz.
- Wszystko?
- Tak. Musi jedynie raz usłyszeć melodię - odpowiedział obcy.
To bezczelne twierdzenie zostało powitane głuchym pomrukiem, lecz wszelkie wrogie uwagi
uprzedził Newberry, który wybrał ten właśnie moment, by się wtrącić. Zbliżył się, rzuciwszy
okiem na zapaćkany stół, i stanął przed przybyszem.
- Czy chcesz poddać to twierdzenie próbie? - zapytał.
- Dlaczego nie? - warknął mężczyzna. W jego głosie wciąż słychać było gniew i wyzwanie. -
Wszystko, co chcecie!
Imponująca postać Newberry’ego i jego spokojne usposobienie pomogły mu rozwikłać wiele
napiętych sytuacji, do jakich dochodziło w tawernie. Z dumą twierdził, że w jego lokalu nigdy nie
rozwiązywano sporów przy użyciu przemocy i nie miał zamiaru pozwolić, by teraz ta tradycja
została złamana. Kucharz był ekspertem w ocenie sytuacji i przywracaniu dobrego humoru. Ocenił,
że chłopiec ma jakieś szesnaście lat, lecz najwyraźniej umysł i osobowość dziecka, i Jego starszy
kuzyn wypowiedział prawdopodobnie te absurdalne twierdzenia w daremnej próbie obronienia go
przed kpinami. Newberry miał nadzieję, że przybysz wycofa się, nie narażając chłopca na takie
okrucieństwo - lecz najwyraźniej miało stać się inaczej. Kucharz nie mógł już teraz zrobić nic
innego, tylko dalej naciskać. Żal mu było chłopca, lecz wiedział, że część jego klientów nie
podziela jego współczucia.
Newberry i obcy mierzyli się wzrokiem; żaden z nich nie miał ochoty się wycofać i obaj wiedzieli,
że stąpają po niebezpiecznym gruncie.
- Uważasz mnie za kłamcę? - Cicha groźba zabrzmiała w jego słowach, lecz ręce mężczyzny
drżały.
- Nie uważam - odparł Newberry. - Ale co z twoim kuzynem? Czy zechce zagrać?
- Zawsze...
- Czy nie potrafi mówić za siebie? - przerwał mu kucharz. Przeczekawszy parę chwil ponurego
milczenia, Newberry uklęknął przed chłopcem, tak że ich twarze znalazły się na jednym poziomie.
Z bliska oczy młodzieńca były jeszcze dziwniejsze; wpatrzone w przestrzeń, a jednak napięte, o
dużych, bladofiołkowych tęczówkach. - Czy zechcesz zagrać dla nas na swojej lutni?
Wydawało się, że chłopiec stara się skoncentrować, myśląc intensywnie przed udzieleniem
odpowiedzi. Wytrzeszczył oczy na Newberry’ego, potem spojrzał na lutnię i ponownie uniósł
wzrok.
- Zagrać. Tak - mruknął. Lekkie skinięcie głowy bardziej przypominało chybnięcie, jak gdyby nie
w pełni panował nad giętką szyją.
Wszystko na nic, pomyślał ze smutkiem Newberry. Powstał i spojrzał najpierw na milczącego
obcego, a potem na Hewitta. i - Zatem co to ma być? Jedna ze starych pieśni?
- Nie - coś nowego - zawołał ktoś. - Jeśli wystarczy mu tylko raz posłuchać... - Inni potwierdzili to
głośno.
- Zgodziłbyś się, by była to twoja pieśń, Hewitt? - wtrącił jeden z muzyków. - Ta, nad którą
pracujesz od miesięcy i nie pozwalasz nam zagrać?
JONATHAN WYLIE LABIRYNT CIENI PRZEKŁAD JACEK KOZERSKI AMBER Dla Sue, z wyrazami miłości „Myśląc o tobie, maleńka”.
W LABIRYNCIE CIENI... Ogród był tutaj od zawsze. Jeszcze zanim rodzaj ludzki przybył do tej krainy, nie kończące się cykle wzrostu i rozkładu rzuciły swój czar na to miejsce. Kwiaty rozchylały się, z pączków i więdły, liście rozwijały się i schły, owoce dojrzewały i spadały, nasiona rozsiewały się i kiełkowały, rozpoczynając cały proces na nowo. Halana była ostatnią Ze Strażników, która wciąż, przestrzegała starych zwyczajów. Opiekowała się ogrodem od czasu, do którego nie sięgała pamięć nikogo z. Żyjących i teraz sama była częścią wiecznie powtarzających się cykli. Lecę życie mężczyzn i kobiet również ma swoje pory. Halana była już stara i krucha i nie potrafiła poruszać się wśród drzew i roślin tak żwawo, jak niegdyś. Jednak jej czujność nie Zmniejszyła się. Niektórzy z. co bardziej spostrzegawczych Lordów docenili jej wartość i dali jej ostatnie zadanie do wykonania. Przez cały rok Halana tylko obserwowała, dzień po dniu Zapamiętując niezliczone mnóstwo istnień ogrodu. Nic nie umknęło jej uwadze - czy była to najsubtelniejsza zmiana, czy też najokazalsze przeobrażenie. Pory roku odkładały się w jej pamięci, w miarę jak następowały po sobie w otaczającym ją świecie. A potem zabrała się do dzieła. Stare ręce poruszały się z pajęczą delikatnością i portret, niemal niedostrzegalnie, zaczęła nabierać kształtu. Praca trwała wiele lat; w jej umyśle pory roku nakładały się na siebie, lecz ręce Halany nigdy nie ustawały. Nawet kiedy jej oczy osłabły i świat, jaki nimi oglądała pociemniał, przecież, nie zawahała się, widząc teraz, nosem, językiem i uszami. Zapachy, smaki i dźwięki ogrodu były dla niej bardziej wyraziste, niż, obrazy słonecznego dnia w dziecięcych oczkach. Wreszcie dzieło było niemal skończone, lecz, ona nie zwolniła tempa. Jej czas nadszedł i była z tego zadowolona. W pewnym sensie gobelin był historią jej życia; w innym, był jej życiem. Kiedy ostatni węzełek znalazł się na swoim miejscu, Halana Z, wdzięcznością po raz, ostatni wciągnęła powietrze i wreszcie pożegnała się z, ogrodem i tym światem.
PROLOG Atak nastąpił o świcie. Nim wzeszło słońce, jedynymi mieszkańcami wioski, którzy w niej pozostali, byli martwi. To byli ci szczęśliwi. Cztery dni wcześniej dwaj chłopcy opuścili swoje domy. Wracali do nich już jako mężczyźni. Wyłonili się oddzielnie z lasu i wkroczyli na szlak, który miał zaprowadzić ich z powrotem do czekających z radosnym powitaniem rodzin i przyjaciół - oraz uroczystości świętującej ich sukces. Kiedy się spotkali, uśmiechnęli się do siebie w nagłym poczuciu koleżeństwa. Choć wciąż dzieliły ich od domu dwie godziny marszu, czas ich próby już się skończył. Każdy niósł trofeum zdobyte podczas obrzędu przejścia w wiek męski. Varo, starszy o rok, dźwigał worek, z którego wystawały złośliwie zakrzywione szable dzika. Brostek, z otwartymi ustami, wytrzeszczył oczy na to trofeum i gwizdnął z podziwem. Jak wszyscy, którzy wiedli życie w głębokich lasach i górskich komyszach, wiedział doskonale, że wyrośnięty odyniec jest groźniejszy, niż wszystkie drapieżniki zamieszkujące ten dziki region. Uśmiech Varo zrobił się jeszcze szerszy i w jego ciepłych, ciemnobrązowych oczach rozbłysły wesołe iskierki. - Chcesz zobaczyć? - zapytał. Kiedy Brostek z ożywieniem skinął głową, Varo zsunął z ramion skórzane paski worka i bezceremonialnie wyrzucił łeb odyńca na wilgotny grunt. Małe, czerwone oczka z zastygłym wyrazem wściekłości spojrzały na nich oskarżycielsko z obu stron pokrytego szczeciną pyska. Pożółkłe szable zaginały się ku górze, a z rozwartego ryja wystawał złamany koniec włóczni Varo. Krew zakrzepła na kłach i wargach potwornej głowy. Brosteka przebiegł dreszcz. Nigdy przedtem nie widział takiego szkaradnego stwora - i miał gorącą nadzieję, że nigdy niczego podobnego, a zwłaszcza żywego, nie spotka na swej drodze. - Jest wielki - wyszeptał, nie potrafiąc wymyśleć niczego lepszego, co mógłby powiedzieć. - Wiem. - Uśmiech Varo wyrażał nieco większe zadowolenie z siebie. Wiedział na pewno, że za pamięci mieszkańców wioski żaden chłopiec nie mógł poszczycić się taką zdobyczą jak on, więc teraz pozwolił sobie na wspaniałomyślność. - To również jest piękne - zauważył, wskazując na łeb siwowłosej wadery i skórę zwisającą z ramion Brosteka. Przez chwilę młodszy chłopiec wahał się, lecz potem odpowiedział tak pewnie, jak potrafił. Niezłe - rzekł. - Walczyła całkiem dobrze. - Aż do teraz Brostek czuł się wcale zadowolony ze swojej zdobyczy, lecz niespodziewanie z całego polowania mógł przypomnieć sobie tylko lodowate przerażenie, które ogarnęło go, kiedy podkradał się do dziwnie nieśmiałej ofiary, oraz wywołującą panikę furię ostatniej podjętej przez wilczycę próby obrony. Zwycięstwo przyszło chłopcu niełatwo; świadczyły o tym rozdarcia odzieży, groźnie wyglądające zadrapania na jego ramionach i matowe plamy krwi na gęstej sierści zwierzęcia. Spojrzał na wciąż wyszczerzoną paszczę i błyszczące śmiercią oczy, i nagle jego wyczyn wydał mu się już nie tak bardzo godny uwagi. - Wilki są najgorsze - stwierdził Varo. - Jak udało ci się oddzielić ją od stada? Nie musiałem tego robić - przyznał Brostek. - Stado pociągnęło dalej bez niej. - Kiedy jego towarzysz nie skomentował tej zaskakującej informacji, dodał z zakłopotaniem: - Myślę, że po prostu miałem szczęście.
- Myśliwy sam pracuje na swoje szczęście. - Varo zacytował w odpowiedzi stare przysłowie. - Wracajmy do domu. Potrzebuję prawdziwego posiłku! Ja też! - Brostek wyszczerzył zęby w uśmiechu. Myśl o powrocie do wioski ogrzała go bardziej niż blade słońce wczesnej jesieni i pragnął teraz jak najszybciej znaleźć się w domu. W wieku czternastu lat, powodowany młodzieńczą zuchowatością, dobrowolnie zgłosił się na próbę i tylko swemu uporowi i dumie zawdzięczał, że starszyzna wioski pozwoliła mu na to. Prośba Varo, starszego, silniejszego i już wyższego niż wielu dorosłych mężczyzn, nie wywołała takich wątpliwości. Próba dorosłości miała swe źródło w wielopokoleniowej tradycji, sięgającej swymi korzeniami czasów pierwszych kolonizatorów tej dzikiej, wyżynnej krainy, i w rzeczy samej była dość prosta. Wszystkim, co kandydaci na myśliwych musieli zrobić, było przeżycie czterech dni we wciąż dzikim lesie, mając do dyspozycji jedynie własne umiejętności i instynkty oraz wybraną przez siebie ręczną broń i myśliwski nóż. Zdobycz nie była konieczna, ale z czasem sami chłopcy uczynili powrót do domu z jakimś trofeum sprawą honoru, i teraz niewielu powracało nie wykazawszy się niczym podczas swej pierwszej samodzielnej wyprawy. Próby odbywały się albo wiosną, albo jesienią, co z jednej strony chroniło kandydatów do miana myśliwych przed surowością zimowych nocy, z drugiej zaś nie pozwalało im korzystać ze względnej łatwości noclegów w letnim cieple, lecz każdy chłopiec dowolnie wybierał czas własnej próby, zwracając się o zatwierdzenie tej decyzji do starszyzny wioski. Tego roku Varo i Brostek byli jedynymi ochotnikami i wydawało się właściwe, że powinni wracać razem, nawet jeśli przedtem nie byli sobie szczególnie bliscy. Varo był synem jednego z najlepszych myśliwych wioski, mężczyzny szanowanego zarówno za jego pomysłowość i inteligencję, jak za siłę i dzielność, i młodzieniec odziedziczył te zalety, uzupełniając nimi własną pewność siebie i niezawodne poczucie humoru. Natomiast Brostek był sierotą, porzuconym jako dziecko przez grupę koczowników. Został przygarnięty przez parę starszych ludzi, których pokochał gwałtowną, opiekuńczą i wierną miłością, lecz którym nigdy nie udało się sprawić, by zapomniał o tym, że go porzucono - bez względu na to, jak bardzo się starali. Nawet teraz przepaść dzieląca obu młodzieńców nie zniknęła zupełnie, lecz wspólny trud i atmosfera koleżeństwa, jaką stwarzała próba, uczyniły z nich przyjaciół - przynajmniej na ten czas. Kiedy Varo wepchnął łeb dzika z powrotem do worka, w zaroślach rosnących przy szlaku rozległ się jakiś szelest. Młodzieńcy odwrócili się. Z gęstwiny podszycia wyłonił się mały, szary wilczek, który z takim napięciem wytrzeszczył na nich oczy, że poczuli się wręcz onieśmieleni. Przez parę chwil żadne z nich się nie poruszyło, a potem Brostek wyciągnął miecz i zaczął wymachiwać nim dziko. Odejdź! - krzyknął. - Idź sobie! Wilczek obserwował go uważnie, lecz nie poruszył się nawet wtedy, kiedy młodzieniec z wyraźną groźbą zrobił krok naprzód. Wygląda na to, że dostałeś więcej, niż się spodziewałeś - zauważył Varo, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. O tej porze roku nie powinno być żadnych szczeniąt - poskarżył się gorzko Brostek. Odejdź! - krzyknął znowu, lecz szczenię tak jak i przedtem nie zwróciło na to uwagi. To oczywiste, dlaczego matka oddzieliła się od stada - rzekł Varo.
Nie zabiłbym jej, gdybym wiedział - usprawiedliwił się z zakłopotaniem Brostek. Myśliwska tradycja, zakazująca zabijania matek opiekujących się młodymi, według niego obejmowała nawet wilki. Przecież to wilk! - zawołał z niedowierzaniem Varo. - Im ich mniej, tym lepiej. Zabij go i skończ z tym. - To ona. Co? To samiczka - mruknął cicho Brostek. Zbliżyłeś się na tyle, by to zobaczyć? - zapytał ze śmiechem Varo. Zraniła się - odparł tonem usprawiedliwienia jego towarzysz. - Oczyściłem tylko skaleczenie, to wszystko. Zrobiłeś to?! Brostek nie odpowiedział, czując palący rumieniec na twarzy. Odejdź! błagał w duchu maleńkie wilczątko. Wiedział, że nie potrafi zdobyć się na to, by ją zabić. A przekazanie tej sprawy w ręce Varo byłoby absolutnym upokorzeniem. Szczenię ziewnęło niespodziewanie, odsłaniając dwa rzędy ostrych jak igły ząbków. Potem zaskomliło pytająco. Varo roześmiał się znowu. Jest wcale ponętna - zauważył sucho. To wilk! - odparł gniewnie Brostek. - Chcę się go pozbyć, ale on wciąż idzie za mną. Czuje zapach matczynej skóry - rzekł starszy chłopiec. Wiem - warknął z irytacją jego towarzysz, wściekły na siebie za to, że wcześniej nie uświadomił sobie tej oczywistej prawdy. Wpatrywali się w obserwujący ich kłębek futra, wiedząc jak zwodnicze jest to przymilne zachowanie się szczeniaka. Kiedy odrobinę podrośnie, nie będzie już taka przyjacielska - rzekł Varo. - Lepiej zadecyduj, co zamierzasz z nią zrobić. Brostek po raz ostatni spróbował odstraszyć szczeniaka. Wilczątko spięło się, ale nie poruszyło się i Brostek poniechał dalszych prób w obliczu tak niedorzecznego uporu. No dobrze - powiedział. - Chodźmy. Na otwartym terenie łatwo zostawimy ją za sobą, a poza tym i tak nie wejdzie za nami do wioski. Varo powstrzymał się od komentarza i ruszył za swoim towarzyszem, który kroczył w milczeniu szlakiem. Żaden z nich nie obejrzał się za siebie. Jak udało ci się upolować tego dzika? - zapytał w końcu Brostek, mając nadzieję przywrócić wcześniejsze poczucie wspólnego zadowolenia. Rozwścieczyłem go tak bardzo, że zabił się sam - odparł młody myśliwy, a potem z ożywieniem relacjonował, w jaki sposób wytropił odyńca, doprowadził go do szału rzucając w niego kamieniami i grudami ziemi, i jak następnie pozwolił mu szarżować na siebie - ale tylko w takich miejscach, gdzie mógł umknąć wciągając się szybko na gałęzie drzew. To postępowanie wydawało się Brostekowi szaleństwem, lecz Varo powtarzał je kilka razy, aż dzik - stworzenie, którego wzrok nie jest najlepszy - zaszarżował po raz ostatni. Tym razem chłopiec nie ustąpił: ciężką włócznię wsparł mocno o pień drzewa, trzymając ją tak, by nie rzucała się w oczy. W ostatniej chwili Varo skierował ostrze w stronę odyńca a oszalałe zwierzę nabiło się samo na włócznię i kwicząc wyzionęło ducha w fontannie krwi.
Sam się nadział jak na rożen, od głowy do ogona - zakończył radośnie Varo. - Od razu mógłbym go upiec. Opowieść w równym stopniu przygnębiła Brosteka, jak napełniła go podziwem. Wiedział, że nie starczyłoby mu zimnej krwi, by polować z taką zuchwałością. - Sporo czasu musiałem poświęcić, by odrąbać łeb moim nożem - dodał z zadowoleniem Varo. - Przydałby mi się do tego twój miecz. Brostek zastanowił się, czy w słowach towarzysza nie kryje się jakiś docinek, ale nie doszukał się żadnego. To zdumiewające - rzekł szczerze. - Twój ojciec będzie z ciebie dumny. A twój z ciebie - odparł natychmiast starszy chłopiec. - Wilk to nie byle jaka zdobycz. Przez jakiś czas maszerowali w milczeniu, myśląc o tym, jakie przyjęcie zostanie im zgotowane w wiosce, i o tym, jak będą się chełpić, kiedy przybędą młodsi chłopcy, by ich powitać. Poranek stawał się coraz cieplejszy, a ich ogarnęło jeszcze większe radosne uniesienie. Przyspieszali kroku, w miarę jak narastało w nich podniecenie i śmiali się niepohamowanie ze wzajemnych, niezbyt wybrednych żartów. Wciąż jeszcze znajdowali się w pewnej odległości od wioski, kiedy ich nastrój nagle się zmienił, choć później żaden z nich nie potrafił sobie przypomnieć, w jaki sposób zrozumieli, że stało się coś złego. Może spowodowała to głęboka cisza kryjąca się pod nieustannym szumem lasu, może ich nozdrza uchwyciły słabą woń cierpkiego dymu, a może była to tylko nieokreślona zmiana w atmosferze miejsca, które znali tak dobrze. Bez względu na przyczynę, dwaj chłopcy przyspieszyli kroku, zapomniawszy o swoich drobnych tryumfach. Niemal biegnąc, wypadli na polanę, która otaczała wioskę, i natychmiast zrozumieli, że ich najgorsze obawy były uzasadnione. Znieruchomieli, wtrąceni w pełne niedowierzania milczenie przez grozę tego, co zobaczyli. Zwykle o tej porze dnia wioska przedstawiała sobą obraz ożywionej działalności; pielono ogrody, naprawiano chaty, dzieci krzyczały i bawiły się, mężczyźni i kobiety zajmowali się zwykłymi sprawami codziennego życia. Jednak teraz to miejsce było opuszczone, pogrążone w śmiertelnym bezruchu i ciszy. Nic się nie poruszało, nawet najmniejszy ptak. Niektóre z drewnianych domów zmieniły się w stosy popiołu, a w stojącym niemal bez ruchu powietrzu wznosiło się kilka wstęg dymu. Lecz wiele domów pozostało nietkniętych, jak gdyby ich właściciele wymknęli się po prostu na poranną przechadzkę. Varo i Brostek wiedzieli, że było inaczej, lecz wciąż nie mogli pogodzić się ze straszliwym nieszczęściem, jakie spadło na ich domy. Nie - jęknął Varo. - Nie tutaj. Nie tutaj! - W jego pełnym męki, bezcelowym zaprzeczeniu słychać było błagalną nutę. Brostek pierwszy odzyskał władzę w nogach. Odrzuciwszy worek i wilczą skórę, pobiegł do chaty swoich rodziców, wznoszącej się pośrodku osady. Solidne drewniane drzwi zostały wyrwane z zawiasów i odrzucone na bok. Mamo?! - krzyknął. - Tato?! Chłopiec skoczył do środka i ze wzdrygnięciem zatrzymał się w miejscu. Początkowo w nagłym półmroku nie widział wyraźnie - lecz potem jego oczy przywykły i poczuł nagłe mdłości. Odwrócił się i słaniając się na nogach wyszedł na zewnątrz, oddychając szybko, jak gdyby całe powietrze zostało wyssane z jego płuc. Zgiął się wpół i zwymiotował gwałtownie. Stopniowo konwulsje osłabły, pozostawiając po sobie bolesną pustkę, i po chwili zmusił się, by jeszcze raz zajrzeć do środka. Jedno spojrzenie wystarczyło, bo potwierdzić to, co zobaczył
wcześniej. Wszyscy górale słyszeli oczywiście te opowieści. Lecz teraz po raz pierwszy stanął oko w oko z prawdziwą grozą Nożowników Bari. Jego rodzice leżeli obok siebie na własnym stole, a ich obecna postać ledwie przypominała ludzkie istoty. Skóra i ścięgna ciasno opinały kruche kości. W wytrzeszczonych ślepych oczach zastygł wyraz nieopisanego przerażenia; wąskie, białe jak kreda wargi odsłaniały wyszczerzone groteskowo zęby. Na szyjach i ramionach widniało kilka cienkich, jak gdyby zrobionych brzytwą nacięć, lecz wokół trupów nie było widać plam krwi. Krew z ich ciał została wysączona co do kropli. Brostek stracił panowanie nad sobą. Nie! - krzyknął. - Nie! Wyciągnąwszy miecz uderzył nim w ościeżnicę, wrąbując ostrze w stare twarde drewno, a potem wyszarpnął je gwałtownym ruchem. Uderzył jeszcze raz, przeklinając i krzycząc, jak gdyby chciał wyładować swoją furię na nieobecnym wrogu. Łzy wściekłości i smutku płynęły z jego obłąkanych zielonych oczu, gdy przekleństwami i niepohamowaną gwałtownością dawał upust przyprawiającemu go O szaleństwo żalowi. Bredził, skowycząc niezrozumiale i dopiero brak tchu przerwał potok pełnych gryzącego żalu słów. Siły opuściły go i odrzuciwszy miecz osunął się na kolana i zapłakał. Jakiś czas później rozległ się za nim odgłos wolnych, miarowych kroków i zmusił się, by się odwrócić i spojrzeć na swego towarzysza. Wyraz przystojnej twarzy Varo powiedział mu wszystko. Widziałeś? - zapytał Brostek łamiącym się z przerażenia głosem. Varo skinął głową z wyrazem martwoty na twarzy. Jego oczy pozostały bez wyrazu; nie pojawił się w nich nawet cień emocji, najmniejszy ślad uczucia. Wyglądało, jak gdyby wycofał się w głąb siebie, pozostawiając na zewnątrz zimną, zlodowaciałą skorupę ciała. Niemal zaskoczył Brosteka, kiedy się odezwał. Wszyscy, którzy pozostali, wyglądają tak samo - powiedział obojętnym tonem. - Twoi... twoi rodzice? ! Moja matka zniknęła - poinformował go Varo spokojnym, jednostajnym głosem. - Moje siostry również. Ojciec nie żyje. Przynajmniej on zginął walcząc. Na jego ranach jest krew. Nóż wbity we wnętrzności Brosteka przekręcił się znowu. A jego rodzice? - wyszeptał. - Czy oni również nie żyją? Dziadkowie Varo należeli do grupy najbardziej szanowanych starszych wioski. Tak. Jak oni? - Brostek skinął ręką w stronę swojego domu. Tak. Brostek zaklął szeptem i zwiesił głowę. To nie tak miało być! Dzisiejszy dzień winien być dniem radości i święta. Zamiast tego... Tylko jedna rzecz się nie zmieniła. Teraz nie miał wyboru - musiał stać się mężczyzną. Chodźmy - powiedział Varo. - Musimy spalić ciała. To, co się stało, powoli zaczęło docierać do Brosteka i zmusił się, by powstać. Wiedział, że jeżeli ofiary Nożowników wkrótce nie zostaną spalone, zaczną gnić i staną się źródłem zarazy.
Młodzieńcy pracowali przez całą resztę dnia, budując ogromny stos pogrzebowy z drewna wyrąbywanego z ocalałych domów. Zmarli - okropne zwłoki ofiar Nożowników oraz ciała mężczyzn, którzy zginęli usiłując bronić swoich domów - zostali ułożeni w ciasnych rzędach na szczycie stosu. O zmierzchu, w milczącej zgodzie Varo i Brostek dołożyli do stosu swoje trofea. Posępny łeb dzika i szczerząca zęby wilcza skóra stanowiły makabryczne uzupełnienie sceny. Dwaj młodzi mężczyźni rozpalili ogień i cofnęli się, by obserwować jak ich ostatnie więzi z przeszłością rozpływają się w dymie. Spędzili bezsenną, wlokącą się bez końca noc, obserwując płomienie i iskry strzelające w niebo, i rozmyślając posępnie o losie tych, którzy w przeciwieństwie do zmarłych zniknęli bez śladu. Nożownicy uprowadzali tylko młodych i silnych, i żadnego z ich jeńców - czy był to mężczyzna, kobieta, czy dziecko - nigdy więcej już nie widziano. Następnego ranka zebrali garść rzeczy - pamiątek po ich dawnym życiu - uzupełnili ekwipunek podróżny i przygotowali się do drogi. Lecz zanim wyruszyli, Varo zaprowadził swego towarzysza do największej chaty, która ocalała i pokazał mu znaki, najwyraźniej wypalone w drewnie ościeżnicy. Wewnątrz dużego kręgu widniało siedem symboli, ale żaden z nich nic dla Brosteka nie znaczył. Jeden z siedmiu, środkowy symbol w kolistym wzorze, został powtórzony niżej. Był to odwrócony trójkąt, który zdawał się wskazywać na ziemię. Zapamiętaj te znaki - polecił Varo swemu towarzyszowi. Kiedy wpatrywali się w dziwne symbole, wewnątrz znaków zawirowały plamki nienaturalnego, zielonobłękitnego światła, jak gasnące iskry czarodziejskich ogników. Brostek zadrżał, wiedząc że z pewnością zapamięta te znaki do końca życia. Stanowiły jedyne realne świadectwo, na którym on i Varo będą się opierali szukając zemsty. Bez jednego słowa więcej, dwaj młodzi mężczyźni odwrócili się i ruszyli w drogę, opuszczając wioskę i kierując się na zachód; od gór ku sercu Levindre. Żaden z nich nie obejrzał się za siebie. Kilkanaście kroków za nimi, odrobinę utykając, podążało wilcze szczenię, jak mały, szary cień.
Część PIERWSZA TREVINE ROZDZIAL PIERWSZY Cień uniosła wzrok z lekko powyginanych desek podłogi, gdzie leżała z łbem złożonym pomiędzy przednimi łapami. Zawsze czuła się odrobinę niepewnie w tym dziwnym domu - a jeszcze bardziej w towarzystwie jego jeszcze dziwniejszej mieszkanki. Wilczyca rzadko rozumiała do końca to, co robią ludzie - jej świat był o wiele prostszy - a kobieta, która mieszkała tutaj, stanowiła dla niej absolutną tajemnicę. Teraz przynajmniej rozpoznawała już łączącą się z nią szczególną mieszaninę zapachów - woń, która wskazywała, że jest kobietą, stęchliznę książek i zapach niewidocznych kwiatów. Ten ostatni wprawiał wilczycę w zakłopotanie, lecz ludzie zdawali się go lubić. A poza tym wydawało się, że kobieta wciąż coś mówi. W porównaniu z nią nawet pan Cienia sprawiał wrażenie milczka. Czy nie dosyć już zrobiliście? - zapytała Magara, a w jej głosie zadźwięczało rozdrażnienie. Przycinała włosy Varo, ostrożnie operując nożyczkami; starała się zaprowadzić jakiś porządek w tym białoblond chaosie. Jak dotąd usunęliśmy ze świata tylko kilku degeneratów sprzymierzonych z Nożownikami - odparł Brostek. Rozwalił się na krześle i z widocznym smakiem pożerał kawałek owocowego ciasta. - Zawsze będą mogli znaleźć kogoś w zastępstwie. Chcemy dostać samą siódemkę. Ale próbujecie już od czterech lat... - zaczęła. Niemal pięciu - mruknął Brostek i spochmurniał na chwilę. Bez powodzenia i słowa podzięki od kogokolwiek - nie ustępowała Magara. - Nawet wieśniacy, których uratowaliście, mają krótką pamięć. Zasłużyliście na odpoczynek. Nie! - Tym jednym słowem stanowczego sprzeciwu Varo włączył się do przeciągającej się i bezowocnej dyskusji; jego niespodziewany okrzyk sprawił, że Magara aż się wzdrygnęła Nie odzywaj się, kiedy to robię, chyba że chcesz stracić ucho - zaprotestowała. Powiedziawszy to, uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę z ironii, jaką niosło ze sobą wydawanie przez nią poleceń Varo. Nawet kiedy siedział, jego głowa znajdowała się niemal na tym samym poziomie, co jej własna; stojąc, górował nad nią jak wieża. Jednak jej uwaga nie uraziła go. Gdyby tylko nie był wciąż taki uprzejmy. Gdyby choć raz na jakiś czas gniewał się, radował, smucił - cokolwiek! - wówczas rozumiałabym go lepiej. Magara mogła czuć usprawiedliwioną dumę ze swego zrozumienia innych ludzi. Wielu przychodziło do niej po radę, albo po prostu po to, by porozmawiać. Lecz Varo pozostawał dla niej zamkniętą księgą. Tylko jego ciało - doskonale proporcjonalne, oszołamiające przystojne ciało - nie kryło w sobie tajemnic. I było wszystkim, co kiedykolwiek komukolwiek pokazał. Natomiast Brostek... Spojrzała na towarzysza Varo i uśmiechnęła się. Dalej pakował w siebie łyżką jedzenie, mlaszcząc przy tym bezwstydnie, jak gdyby nie jadł od wielu dni. Jeszcze trochę, a staniesz się tak tłusty jak ja - upomniała go.
Brostek uśmiechnął się i przełknął. Słyszał to nie pierwszy raz. Nie jesteś tłusta - odparł. Nie mieszczę się w połowę moich rzeczy - sprzeciwiła się. Musiały skurczyć się w praniu - zauważył. Po prostu starasz się mnie pocieszyć. Jesteś mała - odpowiedział poważnie - ale doskonale zbudowana. Rzeczywiście mała. - Nawet Brostek, którego wzrost nie przekraczał przeciętnego wzrostu młodego mężczyzny, był od niej wyższy o pół głowy. I robisz najlepsze owocowe ciasto w kraterze - ciągnął. To właśnie mój problem - westchnęła Magara. - Co więcej - mówił dalej Brostek, nie zbity z pantałyku - twoje włosy są koloru dojrzałej pszenicy, a oczy tak błękitne jak bezchmurne niebo... - Magara wybuchnęła śmiechem i musiała odłożyć nożyczki, lecz Brostek ciągnął nie zmieszany dalej. - Przeczytałaś tyle książek, ile nie przeczytał żaden uczony, i wiesz o świecie więcej, niż ja zdołam zapamiętać przez całe życie. Małe dzieci i zwierzęta kochają cię. Jesteś wyśmienitą fryzjerką, krawcową i kucharką. Przestań bredzić - rozkazała, uśmiechając się. - Nie. To nie wszystko. Jesteś również doskonałym partnerem do kieliszka, ponieważ - z powodu pewnych całkowicie nieusprawiedliwionych zalet twojego organizmu, niedostępnych nam, zwykłym śmiertelnikom - nigdy nie cierpisz następnego dnia z przepicia i stąd możesz opowiedzieć nam wszystko, co działo się poprzedniej nocy! - Przerwał dla nabrania tchu. - Jesteś, krótko mówiąc, doskonała. Kilka chwil minęło w ciszy. Och, skończyłeś już? - zapytała w końcu Magara, tonem i przygnębionym wyrazem twarzy dając jasno do zrozumienia, że jest zawiedziona. Otworzyłem przed tobą moje serce - odparł natychmiast, szeroko rozpościerając ramiona. - Cóż więcej mogę uczynić? Jesteś samą radością - powiedziała. - Nigdy nikt inny nie stara się mnie pocieszyć. Brostek odstawił półmisek, a potem jednym płynnym ruchem zsunął się z krzesła, lądując na kolanie z rękoma przyciśniętymi do serca. Udało mu się przybrać urażony i jednocześnie uroczysty wyraz twarzy, a w jego zielonych oczach zamigotały iskierki. Niech Talizman przeszyje mnie swoim dziobem, jeśli powiedziałem choć jedno słowo nieprawdy - rzekł pompatycznym tonem. Mogłabym się w tobie zakochać - odpowiedziała mu czule. - Gdybyś tylko nie był taki brzydki. Ach, cóż za okrutny los! - zawołał. - Usłyszeć, jak moja ułomność zostaje przeklęta ustami piękności. Schronię się za maską i nigdy już świat nie zobaczy mojej twarzy! - Opadł ciężko na krzesło, wypełniając je niezgrabną mieszaniną członków, a potem uśmiechnął się do gospodyni. - Znajdzie się jeszcze kawałeczek ciasta? - zapytał z nadzieją w głosie. Nie - odparła, odwzajemniając mu uśmiech. - Przynieś mi trochę wody, bym mogła ogolić ten wielki kloc, który jest twoim przyjacielem.
Podczas tej wymiany zdań Varo siedział bez ruchu, pogrążony w stoickim milczeniu. Brostek wstał, by spełnić prośbę Magary. Cień natychmiast uniosła głowę i obserwowała go, dopóki nie wrócił z miską. Magara obserwowała go również. On naprawdę nie jest brzydki, pomyślała, ale... Rysom Brosteka, branym z osobna, nic nie można było zarzucić, lecz ich połączenie dawało dziwaczny efekt... Jego twarz nie była zniekształcona, lecz na pewno nieładna i niepokojąca. Wyglądało to tak, jak gdyby był posągiem odlanym w kawałkach przez mistrza, a następnie złożonym rękoma niezdarnego, pozbawionego talentu ucznia. I chociaż Magara lubiła go, to jednak nie mogła zaprzeczyć, że fizycznie nie pociągał jej wcale. Odebrawszy od niego miskę z wodą, odrzuciła od siebie te myśli i wyszła, by przynieść trochę pieniących się kryształów, które jej przyjaciel, alchemik Iro, wyprodukował przez pomyłkę. Potem zaczęła wcierać miksturę w rzadką, jasną brodę Varo. Ciemnobrązowe oczy, które powinny być ciepłe i przyjacielskie - i które zupełnie nie pasowały do jasnoblond włosów - wpatrywały się w nią lodowato spokojne, w jakiś sposób przypominając jej zimny metal - i co dziwne, sprawiały wrażenie niemal bezbarwnych. Na jego twarzy rzadko gościł inny wyraz niż wyraz nieustannej czujności. Mówił mało i nigdy bez potrzeby. W jaki sposób ta tak nie pasująca do siebie para tworzy taki zgrany zespól? zastanowiła się, nie po raz pierwszy zresztą. A jednak ci dwaj mężczyźni byli nierozłączni, zespoleni silniejszą i głębszą niż jakiekolwiek słowa więzią, która trwała od dnia sprzed blisko sześciu lat, kiedy to stracili swoje rodziny, domy i niewinność dzieciństwa. Magara znała ich już niemal trzy lata; jej dom stał się schronieniem, do którego powracali ze swych wędrówek. Ich nieustanna, krwawa i pozornie bezowocna zemsta była już jej aż nadto dobrze znana. Ostatnim pociągnięciem brzytwy M agar a skończyła go lenie, odsłaniając silną szczękę w doskonałej twarzy Varo Szerokie barki, zwężający się ku biodrom tors - nagi teraz by ścinki włosów nie spadały na ubranie - muskularne ręki nogi dopełniały obrazu. Jeśli jakikolwiek mężczyzna może być nazwany pięknym, pomyślała, to jest nim Varo. Jednak wiedziała, że nie byli jedynym człowiekiem, któremu odbierało odwagę nieugięte spojrzenie tych zimnych oczu oraz pełne niezachwianego spokoju zachowanie młodego mężczyzny. Skończyłam z tobą - oświadczyła i cisnęła ręcznik, mierząc w twarz Varo. Złapał go, wytarł się i wstał, nie zawracając sobie głowy usunięciem ścinkom włosów z ramion. - Teraz ty - powiedziała Magara, od wracając się do Brosteka. - Tylko najpierw zetrzyj krem z twarzy! Brostek wyprostował się posłusznie, zsunął z krzesła i położył na podłodze. - Chodź, dziewczynko. Cień podbiegła natychmiast i zaczęła zlizywać krem z bokobrodów swego pana. Był to komiczny obrazek, leci Magara nie potrafiła powstrzymać dreszczu na widok przerażających kłów wilczycy, poruszających się tak blisko odsłoniętej szyi przyjaciela. Wiedziała, że Cień była absolutnie oddana Brostekowi i zwykle odznaczała się łagodnym usposobieniem, tak jak dobrze wyszkolony i ukochany pies. Wilczyca nosiła nawet obrożę, którą jej pan założył jako ukłon w stronę cywilizacji, lecz czasami w jej oczach rozbłyskiwała dzikość - a wówczas wydawało się, że jeszcze chwila i popędzi wraz ze stadem, wyjąc dziko wśród pokrytych śniegiem górskich pustkowi. Pomimo że była rzekomo „oswojona”, Cień wciąż wprawiała w nerwowy nastrój wiele osób.
Wilczyca skończyła swój nieoczekiwany posiłek i Brostek wstał. Zdjął koszulę i zajął miejsce Varo na stołku. Gdy dwaj mężczyźni się poruszyli, dom zakołysał się łagodnie. Dziękuję ci - powiedział spokojnie Varo. Jesteś zawsze mile widziany, dobry panie - odparła, składając głęboki ukłon, w próżnej nadziei wywołania uśmiechu. Wysoki mężczyzna skinął jej tylko uprzejmie głową, a potem odwrócił się i wyszedł. Na zewnątrz zatrzymał się i oparł o balustradę kładki. Letnie słońce złociło jego imponującą postać. Magara rozpoczęła toaletę Brosteka, próbując rozczesać palcami jego splątane, czarne włosy. Au! Ostrożnie - zaprotestował. - Uważaj na mój żywy inwentarz. Bardzo go sobie cenię. Być może powinnam spróbować wykurzyć te zwierzątka dymem - powiedziała z zamyśleniem. - Podłożyć ogień pod ten gąszcz byłoby o wiele łatwiej niż wycinać go. Myślę, że pójdę się wykąpać - powiedział szybko, próbując powstać. Oparzenia zagoiłyby się wcale szybko - stwierdziła, przyciskając go do stołka. - A teraz spokojnie, albo naprawdę stracisz ucho. Zaczęła strzyc i na podłogę spadły pierwsze kosmyki ciemnych włosów. Na zewnątrz, Varo nie poruszał się ani nie odzywał. Czy on kiedykolwiek przestanie? - szepnęła na wpół do siebie Magara. Nie - odpowiedział cicho Brostek, przynajmniej raz poważny. -1 ja też nie.
ROZDZIAŁ DRUGI Napaści Nożowników rozpoczęły się przed ponad dziesięcioma laty. Początkowo ich ofiarami padali samotni wędrowcy lub pojedynczy pasterze i wiele zwłok zostało odkrytych dopiero kiedy pozostały z nich cuchnące, gnijące resztki, ledwie rozpoznawalne jako dali ludzi. Później najeźdźcy stali się zuchwalsi, atakując osamotnione zagrody i myśliwskie chaty, a potem całe wioski Za każdym razem, z butą odzwierciedlającą ich wzrastającą zuchwałość, zostawiali swój znak wypalony na belkach napadniętych domów - a czasami nawet na skóra swych ofiar. Strach ogarnął górskie społeczności. Choć wielu łudź uciekło, by szukać bezpieczeństwa na zachodnich równinach, większość przecież pozostała, trwając przy jedynym sposobie życia, jaki był im znany. Przypuszczano, że krwiożerczy najeźdźcy przybywają z sąsiedniej krainy zwą Nej Bari, choć brak było na to jednoznacznych dowodów Wiarygodnych, bezpośrednich świadków można było policzyć na palcach ręki; ci, którzy nie zostali pojmani ani zabici na miejscu, często padali ofiarą późniejszej zarazy, w wyniku której wnioski na wiele miesięcy po napadzie pozostawały bezludne. Mała ilość informacji sprawiała, że część górali naprawdę uważała Nożowników za istoty z opowieści, którymi straszono dzieci. Uważali, że coś takiego nie może im się nigdy przydarzyć. A gdy zmieniali zdanie, było już za późno. Regularne kontakty pomiędzy Levindre a Bari były mocno ograniczone. Dwa kraje dzieliło od siebie potężne górskie pasmo, jedno z kilku, które niczym szprychy koła wybiegały z niewyobrażalnie rozległych, ściętych lodem pustkowi, tworzących oś ich kontynentu. Ogromne szczyty wznoszące się pośrodku tej lodowej pustyni kryły się bez przerwy za welonami chmur; nawet graniczne pasmo tworzyło potężną barierę, onieśmielającą wszystkich z wyjątkiem najbardziej zuchwałych - albo najgłupszych - podróżników. Teraz nikt nie próbował przebyć tych wysokich przełęczy. Strach i pogłoski były za to odpowiedzialne. Niektórzy powiadali, że siedmiu Nożowników, znanych jedynie ze swych znaków umieszczanych wewnątrz złowieszczego symbolu, było złymi czarodziejami, którzy ponownie odkryli stare moce; inni wierzyli, że są oni wampirami, które wypijają krew swoich ofiar. Nieliczni twierdzili, że są to przywódcy kultu wojowników i że czczą nikczemnych, bezimiennych bogów. Jeszcze więcej przypuszczeń wysuwano na temat losu ludzi, którzy zostali pojmani podczas napaści. Sądzono, że Nożownicy wykorzystują ich jako niewolników lub ofiary składane nieznanym bogom, albo że poddaje się ich tajemniczym eksperymentom. Ale niczego nie wiedziano na pewno - ponieważ ani jeden jeniec nigdy nie powrócił, by opowiedzieć swoją historię. Bardzo niewielu utrzymywało, że widziało Nożowników w akcji i wszystkie te doniesienia okazały się niewiarygodne. Straszliwe przeżycie jakiego doświadczali wystarczało, by świadkowie wychodzili z tego na wpół obłąkani, a ich opowieści były nieprecyzyjne i sprzeczne ze sobą. Mimo wszystko, w ciągu lat ludzie nabrali zdecydowanego przekonania o kilku sprawach związanych z Nożownikami. Mówiono na przykład, że każdy z Siedmiu działa sam, ujawniając swoją tożsamość przez wypalenie własnego znaku poniżej kolistej grupy symboli, lecz że każdemu towarzyszy spory oddział wojowników. Czy ludzie ci byli ochotnikami; skuszonymi jak powiadano obietnicami wiecznego życia lub innymi, bardziej doczesnymi bogactwami; czy też czarnoksięskimi sposobami zostali zmuszeni do pomagania Nożownikom, było przedmiotem dalszych spekulacji.
Varo i Brostek zebrali mały oddział oddanych zwolenników, składający się z nielicznych, którzy - tak jak oni - zdołali przeżyć napaść oraz z awanturników tudzież wybranej grupy ludzi mających na pieńku z dotychczasowym życiem. Mieli na swoim koncie wielu zabitych, którzy we wszystkim wydawali się być tacy jak zwykli ludzie, z wyjątkiem jednej rzeczy. Nigdy żaden z nich się nie poddał i zawsze walczyli do ostatniej kropli krwi. Jeśli któryś z nich stawał wobec konieczności poddania się, wówczas jego serce po prostu przestawało bić. Varo przypuszczał, że mieli ciała pokryte śmiertelną trucizną, lecz inni przypisywali te tajemnicze zgony czarom. Bez względu na powód, fakt, że nigdy nie ujęto żadnych jeńców, był niezmiernie przygnębiający. Jednak zawód, jakiego doznawali w związku z tym, przestawał mieć większe znaczenie w porównaniu z innym. Ich sukcesy były błahe, bowiem ani Varo ani Brostek nigdy nie ujrzeli żadnego z Siedmiu, nie mówiąc już o tym, by zdarzyła się okazja pojmania lub zabicia jednego z tych śmiertelnych wrogów. W jaki sposób Nożownicy przenosili się z miejsca na miejsce albo dlaczego niekiedy decydowali się opuścić swoich pomocników - to były pytania, na które nikt nie potrafił odpowiedzieć. jednakże sam fakt ścigania nieuchwytnych wrogów sprawiał, że samozwańczym strażnikom górskiej krainy udało się powstrzymać nieco napływ złych sił oraz uratować przed unicestwieniem kilka wiosek - przynajmniej na jakiś czas. Gdy raz pokrzyżowano im szyki, Nożownicy nie wracali w to miejsce przez całe miesiące, niekiedy nawet lata. Niemniej jednak zagrożony teren był rozległy i z takimi szczupłymi siłami, jakimi dysponował, Varo nie miał szans na obronienie „o w całości. Razem z Brostekiem musieli polegać na nie zawsze pewnej sieci posłańców i obserwatorów. O wiele częściej mogli ufać jedynie własnym instynktom myśliwych. Kilka lat wcześniej, kiedy ich oddział dopiero co został utworzony i zaczynał uświadamiać sobie ogrom wziętego na siebie zadania, próbowali zjednać sobie pomoc właścicieli ziemskich; potężnych ludzi, których organizacja, znana jako Kartel, faktycznie rządziła. Levindre. Lecz nie potrafili przekonać tych ludzi o grożącym niebezpieczeństwie, a Kartel nie widział korzyści w finansowaniu wypraw do mało znaczących, rzadko zaludnionych terenów na podstawie czegoś, co traktowali jako wyolbrzymione pogłoski. Nie wierzyli, by te górskie „utarczki” kiedykolwiek doprowadziły do wojny z Bari - jedynej rzeczy, która mogła skłonić ich do działania - ponieważ zaopatrzenie i transport armii przez góry stwarzałyby niemalże niemożliwe do przezwyciężenia problemy. Choć Brostek i Varo musieli przyznać, że właściciele ziemscy mieli rację pod tym względem, wiedzieli również, że wojna nie jest jedynym sposobem na dokonanie najazdu na ich kraj. Wróg, któremu stawiali czoło, był daleko bardziej nikczemny i zdradziecki. Choć Varo przyjął decyzję Kartelu spokojnie, Brostek wpadł we wściekłość na widok samozadowolenia tych, którzy spędzali życie w bezpiecznym dobrobycie. Jego towarzysz musiał odciągnąć go siłą, by gwałtowna reakcja Brosteka nie ściągnęła na niego kłopotów. Jedynie mieszkańcy wyżyn i członkowie innych odległych społeczności byli wdzięczni Varo i jego ludziom, jednak, jak to podkreśliła Magara, ich wdzięczność miała zwykle krótki żywot, wyparta szybko z pamięci przez surowe warunki i niedostatki codziennego życia. Kartel nie zawsze władał Levindre. Przez stulecia, od czasu, kiedy kontynent został po raz pierwszy zasiedlony, jego mieszkańcom przewodzili Połączeni Lordowie - znani całej reszcie ludności jako czarodzieje. Ci „lordowie” nie byli szlachcicami w powszechnie przyjętym rozumieniu tego słowa - pionierzy odrzucali takie pojęcia - ale byli jednostkami o wyjątkowych
talentach, duchownymi przywódcami, którzy okiełznali magię tej krainy i wykorzystywali ją dla dobra ogółu. Ich moce były rzekomo cudowne - lecz obecnie występowały jedynie w książkach z opowieściami. Pierwsi właściciele ziemscy, tak jak reszta ludności, czcili Połączonych Lordów i pilnowali, by ich potrzeby materialne były zaspokajane, tak by mogli oni bez przeszkód koncentrować się na sprawach tajemnych. Jednak stopniowo rola czarodziei w życiu Levindre stawała się coraz mniej istotna. Podczas długiego okresu pokoju i wzrastającego dobrobytu ich kierownictwo poważano coraz mniej i mniej, odpowiednio zaś wzrastało znaczenie właścicieli ziemskich i ich pieniędzy. Sami czarodzieje również przyzwyczajali się do łatwego życia. Gdy moc czarodziei osłabła, wiara ludzi w ich osąd i zaufanie do ich przywództwa zachwiały się. Ich upadek stał się nieunikniony; od dziesięcioleci już tak zwani Połączeni Lordowie trwali w swej słabości, lekceważeni przez wszystkich z wyjątkiem nielicznej grupy ludzi przesądnych. Garstka, która pozostała, pędziła w większości żywot wędrowców, niewiele różniąc się od zwykłych włóczęgów, wykonując prymitywne sztuczki dla tych, których wciąż jeszcze bawiły takie rzeczy. Pozostali stracili zainteresowanie dla świata, zamieszkując w pustelniach położonych w tych paru miejscach, gdzie magia wciąż jeszcze istniała - miejscach otoczonych niegdyś czcią i pełnym szacunku podziwem, teraz zaś unikanych lub zapomnianych. Kartel, niegdyś drugi garnitur rządu tej krainy, był teraz jej niekwestionowanym władcą. Niewiele interesował się problemami nie przynoszących pożytku dalekich rubieży kraju. Nadchodzi kolejna fala - stwierdził Varo. - Czuję to. Troje przyjaciół siedziało na kładce przed domem Magary, ze stopami zanurzonymi w chłodnej wodzie jeziora. Ale od miesięcy panuje spokój - zaprotestowała. Tak to zawsze wygląda - odpowiedział Brostek, przeczesując palcami świeżo przystrzyżone włosy. - Najpierw okres ciszy, a potem nagły atak. Wszystko, co musimy zrobić, to przewidzieć gdzie i kiedy! - Tak jak i Varo, on również miewał ostatnio przeczucia zbliżającego się nieszczęścia. Obaj mężczyźni nauczyli się ich nie lekceważyć. Ależ, jesteście wyczerpani! Ostatnie sześć rąk1 spędziliście niemal bez przerwy w drodze - nie ustępowała Magara. - Jak w stanie, w jakim jesteście, możecie myśleć o obronie nawet niewielkiej tylko części pogranicza? Nie możemy - odparł po prostu Brostek. - Ale musimy próbować. Potrzebujemy pomocy - rzekł spokojnie Varo. Czy jest to warte jeszcze jednej wyprawy do Mathry? - zapytał jego towarzysz po chwili przerwy. Mathry było zamkiem rodziny Bullen; jednej z najbardziej wpływowych rodzin baronów ziemskich, i miejscem, gdzie często odbywały się spotkania Kartelu. Varo wpatrywał się w jezioro i nie odpowiedział. Brostek spojrzał na Magarę. Nie - powiedziała szybko. - Nie mogę. Brostek roześmiał się. Czasami zastanawiam się, po co mam język w ustach. Znasz moje myśli lepiej niż ja. To dlatego, że widać je jak na dłoni - odcięła się, szczerząc zęby w uśmiechu. Nie tak jak u Faro, dodała w myśli. 1 Ręka -jednostka czasu w Levindre, 5 dni, stąd nazwa. (Przyp. red.)
Dlaczego nie chcesz nam pomóc? - zapytał. - Nie sądzisz, że warto przynajmniej spróbować? To nic nie da. Nie możesz tego wiedzieć. Nieprawda, mogę! Odeszłam zbyt dawno. Mój ojciec nie zwróciłby już na mnie uwagi. Brostek wzruszył ramionami. Przynajmniej wciąż masz ojca - mruknął. To nie w porządku! - odkrzyknęła. W jej oczach błysnął gniew, który jednak nie zdołał przyćmić widniejącego w nich bólu i przez chwilę była bliska łez. Przepraszam - rzekł cicho Brostek. Zapadłą ciszę przerwał dźwięk powolnych, silnych uderzeń skrzydeł. Oswojona czapla Magary, Talizman - nazwana tak, ponieważ była pierwszą istotą, która powitała Magarę po jej przybyciu do krateru - leciała ku nim nad wodą, by po chwili wylądować ciężko na kładce, kilka kroków od nich. Cień, która leżała tuż za swoim panem, uniosła nieco łeb i przyjrzała się uważnie przybyszowi. Wilk i czapla przyglądali się sobie przez chwilę z pogardą, potem w wystudiowany sposób zlekceważyli nawzajem swoją obecność. Talizman usadowił się na jednej długiej nodze i wydawało się, że zapadł w sen, a pysk Cienia spoczął ponownie na drewnianych deskach. Będziemy potrzebni w górach - stwierdził Varo, jak gdyby właśnie w tej chwili podjął tę decyzję. - Wyjedziemy za dzień lub dwa. - Najwyraźniej odrzucił wszelkie myśli o podróży do Mathry. Magara zaczęła protestować, ale potem postanowiła przyjąć jego słowa spokojnie. Spór z Varo przyniósłby tyle samo, co spór z drzewem. Słońce zaszło za skraj krateru, jak zawsze pogrążając miasto w przedwczesnym cieniu, choć wschodnie ściany wciąż były jasno oświetlone. Zwykle była to chwila, którą Magara kochała za jej barwy i spokój, lecz tego dnia czuła się niespokojna i rozdrażniona. Ale najpierw mam zamiar się tutaj zabawić. - Brostek uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej nie podzielając jej nastroju. - Poczynając od dzisiejszej nocy. Mam nadzieję, że Newberry oczekuje nas. Oczywiście - uspokoiła go Magara, rozchmurzając się nieco. Tej nocy gwiazdy będą lśniły w naszych oczach - zadeklamował, śmiejąc się. Był to zwrot, którego często używał, lecz nikt, nawet sam Brostek, nie wiedział dokładnie, co on oznacza. Dobrze było jednak wiedzieć, że wieczorem czeka go obfitość śmiechu, muzyki i wina, i że noc, nim się skończy, pochwyci w swe radosne sidła jeszcze wielu innych. Położone w kraterze miasto Trevine wyjątkowo nadawało się do takich celów.
ROZDZIAŁ TRZECI Miejscowa legenda głosiła, że miasto Trevine zostało nazwane od imienia pierwszego człowieka, który zszedł na dno krateru. W rzeczywistości, była to chyba historyczna nieścisłość, ponieważ wśród rzeczy, jakie znalazł na dnie krateru znajdowały się również kości - tak zwierzęce, jak i ludzkie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Trevine był pierwszym człowiekiem, który zszedł na dół i wrócił. Ta jego przedsięwzięta przed wiekami wyprawa musiała być ogromnie niebezpieczna - jak zresztą wszystkie następne, odbywane do odkrytego przezeń miejsca, nim ścianoskoczkowie nie zmienili sztuki wspinania się po ścianach krateru w naukę. Urwiska, które tworzyły wewnętrzne ściany krateru wznosiły się niemal pionowo; nawet w najniższym miejscu sterczały pełne sto łokci nad skalnym podłożem. Nikt nie wiedział, co skłoniło Trevine’a do tego szaleńczego zejścia, lecz jego odkrycia rozpoczęły łańcuch wydarzeń, które ostatecznie doprowadziły do powstania kwitnącej obecnie społeczności, noszącej jego imię. Większość mieszkańców miasta sądziła, że byłby zadowolony z tego miejsca, gdyby miał okazję je zobaczyć, i nieustannie pito zdrowie ojca założyciela. ; Obywatele Trevine z dumą myśleli o sobie jako o odmieńcach; odszczepieńcach i renegatach, odciętych od zewnętrznego świata masywnymi urwiskami, które ich otaczały - i uważali, że dawny podróżnik stworzony był z takiego samego - wyjątkowego - materiału. Pierwszą rzeczą, jaką zauważali goście odwiedzający krater, była barwa urwisk - stonowana, zakurzona, pomarańczowa czerwień, która wielu osobom przypominała pokryte rdzą żelazo. I rzeczywiście, skały zawierały wiele minerałów; kamieniarze Trevine odcinali co jakiś czas fragment skalnej powierzchni, by wytopić znajdujące się w skale kruszce. Czyniąc to, wydobywali na światło dzienne warstwę leżącą pod spodem, która miała barwę od ciemnego błękitu po smolistą czerń. Świeżo odkryta skała przez kilka dni kontrastowała wyraźnie z otoczeniem, lecz skutki działania powietrza i wilgoci stopniowo upodabniały ją do otoczenia i w przeciągu czterech czy pięciu rąk nowy fragment stawał się identyczny z resztą urwiska. Ogromną większość powierzchni kolistego krateru wypełniało wielkie jezioro, stąd każda piędź ziemi stawała się niezmiernie cenna. Na czterech piątych swego obwodu urwiska zanurzały się bezpośrednio w spokojnej wodzie, spadając pionowymi ścianami od krawędzi krateru do powierzchni jeziora. Tylko po zachodniej stronie ściana opadała do stałego gruntu. U podstawy urwiska ciągnął się ruchomy wał piargu, a poniżej niego wąski pasek ziemi, na którym częściowo zbudowano Trevine. Tutaj grunt składał się z mieszaniny kamieni i mało urodzajnej gleby. Ten skrawek ziemi ornej w wyniku dziesięcioleci troskliwej uprawy został dobrze zagospodarowany i zaopatrywał miasto w garść naprawdę świeżych płodów rolnych. Z porodu tak wielkiej wartości tej gleby dawniej większość budynków w kraterze wznoszono na zarzuconym głazami brzegu jeziora, lecz budowy na stałym gruncie zaprzestano na całe dziesięciolecia przed przybyciem Magary. Większość budynków mieszkalnych oraz część gmachów publicznych została wzniesiona nad wodą, na specjalnie konserwowanych drewnianych palach, a obecnie o wiele więcej budowli unosiło się na wodzie jeszcze dalej od linii brzegowej. Te tratwy połączone były kładkami, zakończonymi stopniami i poręczami. Mały domek Magary był jednym z ostatnio zbudowanych i wznosił się na końcu długiego przejścia, które wybiegało w jezioro od południowego krańca miasta.
Kiedy Magara przybyła do Trevine, kilka nocy leżała nie śpiąc, dopóki nie przywykła do uczucia łagodnego kołysania, kiedy dom poruszał się pod nią. Jej nowi sąsiedzi poinformowali ją, że ciemna woda pod jej podłogą ma prawdopodobnie głębokość od dziesięciu do dwudziestu łokci - co nie przyczyniło się do rozproszenia jej początkowego niepokoju, a co teraz traktowała jako naturalne. Samo jezioro było pośrodku niezmiernie głębokie, lecz nigdy nie zostało dokładnie zmierzone. Poziom wody się nie zmieniał i wydawało się, że ani pływy, ani opady deszczu nie mają na to żadnego wpływu. Jedynymi falami, jakie kiedykolwiek widziano, były te wywoływane przez chyże wiatry, wirujące w kraterze. Było ich jednak niewiele i w niektóre dni powietrze stało zupełnie bez ruchu, pozostawiając jezioro tak gładkim jak szkło. Mieszkańcy miasta nazywali takie dnie „lustrzanymi” i na mocy uświęconej tradycji żadna łódź ani pływak nią zakłócali magii takich chwil, kiedy głębie jeziora odbijały urwiska i niebo nad nimi. Zbyt długie wpatrywanie się w taką powierzchnię wywoływało zawroty głowy i oszołomienie w umysłach wszystkich, z wyjątkiem najbardziej opanowanych. Jednak pomimo bezruchu, woda w jeziorze nie była zastała; zawsze była przejrzysta i czysta. W słoneczne dni w niektórych miejscach widać było głębokie łoże jeziora. Nurkowie wykryli kilka nie dających się zidentyfikować prądów, na podstawie czego wysunięto teorię, że być może podziemne rzeki wpływają i wypływają z jeziora, a ich wloty i wyloty ukryte są w niedostępnych głębiach. Inni twierdzili, że dziwne skały krateru zawierają jakiś rodzaj oczyszczających składników, zabezpieczających wodę przed skażeniem. Kolejna teoria głosiła, że to ryby jeziora - od powszechnie znanych gatunków po dziwne, rzadko dostrzegane stworzenia zamieszkujące największe głębie - są odpowiedzialne za utrzymywanie wody w czystości. A jednak nikt nie potrafił przedstawić teorii, która w pierwszym rzędzie wyjaśniałaby, skąd wzięły się tam ryby. Jednak ich istnienie było niezaprzeczalne i stanowiły cenne źródło pożywienia; wysokość corocznych połowów podlegała ścisłej kontroli. Pomimo kontrowersji na temat przyczyn utrzymującej się czystości wody, mieszkańcy Trevine rozumieli i doceniali doniosłość jej roli w ich życiu, i pilnowali, by wszystkie odpadki, które nie mogły być na nowo wykorzystane, chowano w specjalnie po to wyrąbywanych w skale jamach i pieczarach, położonych w najbardziej odległych od jeziora miejscach. Obsługiwano te śmietniska w ramach pracy społecznej i choć zadanie to nie należało do przyjemnych, każdy obywatel z radością stawał do pracy, kiedy przychodziła jego kolej. Była to niewielka cena za życie w tym wyjątkowym mieście. Większość artykułów pierwszej potrzeby, takich jak drewno i znaczna część żywności, musiano do krateru sprowadzać. W przeszłości rozmaici handlarze usiłowali wykorzystać taką sytuację, lecz obywatele Trevine szybko dali do zrozumienia, że nie pozwolą na spekulację. Płacili dobrze za wszystko, co otrzymywali, lecz w zamian chcieli być traktowani uczciwie i pilnowali, by urwisk, które oddzielały ich od „zewnętrznego świata”, nie wykorzystywano jako usprawiedliwienia dla dostarczania złych lub małowartościowych towarów. Przedsiębiorczy kupcy szybko uświadomili sobie potencjalne korzyści płynące z handlu z Trevine i najuczciwsi z nich prowadzili z miastem kwitnące interesy. W rzeczy samej, na krawędzi krateru założono osady dla realizacji właśnie tego celu. W historii miasta zapisali się różni ambitni wizjonerzy, mieszkańcy zarówno krawędzi krateru jak i podnóża urwisk, którzy obmyślali rozmaite zadziwiające plany, mające na celu ułatwienie dostępu do niego. Wszystkie one zawodziły, ku niemałej uldze większości
mieszkańców. Plany obrazowały rozmaite stopnie szaleństwa ich autorów; poczynając od wydrążenia łagodnie opadającego tunelu, zaczynającego się pół mili od krateru, aż po gigantyczną spiralną drogę, która miała być wyrąbana w skale wzdłuż całego obwodu urwisk. Żaden z tych pomysłów - ani też żadna z innych, szaleńczych propozycji - nie wykroczył poza teoretyczne początki i stąd Trevine musiało polegać na bardziej przyziemnych, lecz praktyczniejszych metodach. Istniało kilka szlaków wiodących przez skalne ściany urwisk, lecz ruch odbywał się głównie wzdłuż najłatwiejszych i dobrze wytyczonych ścieżek. Skomplikowany system lin, bloków, platform wyciosanych w skale oraz wielka rozmaitość oparć dla stóp i uchwytów dla rąk umożliwiały ruch w pionie. Ludzi, którzy poświęcali życie opiece i nieustannemu odnawianiu tych systemów, nazywano ścianoskoczkami; co zrozumiałe, traktowano ich jako ważnych członków społeczności krateru. W kraterze nie było koni ani innych większych zwierząt, lecz ścianoskoczkowie chełpili się z dumą, że wszystko inne, czego Trevine żądało, Trevine otrzymywało. Dla większości przybyszów pierwsze zejście, pomimo licznych środków bezpieczeństwa i zawodowstwa ich przewodników, było przerażającym doświadczeniem, lecz nawet weteranom takich wypraw widok ścianoskoczków śmigających jak pająki po urwistych szlakach odbierał zupełnie odwagę. Wypadki, i to nawet śmiertelne, zdarzały się, lecz biorąc pod uwagę liczbę osób i ilość towarów transportowanych każdego dnia przez urwiska, takie smutne zdarzenia należało uznać za wyjątkowo rzadkie. Sami ścianoskoczkowie byli flegmatycznymi ludźmi, cieszącymi się swym niebezpiecznym fachem i pełnym szacunku podziwem, jaki wywoływał u mniej doświadczonych wspinaczy. Pracowali ciężko, lecz kiedy nie przebywali na skalnej ścianie, równie intensywnie się zabawiali. W przekazach dotyczących historii miasta ścianoskoczkowie umieszczali swoje własne legendy. Utrzymywali, że sam Trevine był jednym z nich, a w historiach jakie opowiadali występowało wiele innych barwnych postaci, utrwalonych w pamięci ludzkiej głównie nazwami szlaków, które przetarły - takimi jak Diamentowa Turnia, Krata Tchórza, Kaprys Rozpustnika. Reszta społeczności traktowała ich fanfaronadę z dobrodusznością i humorem; fakt, że jakikolwiek handel z zewnętrznym światem był możliwy, zależał od naprawdę ogromnego wysiłku, jaki w to wkładano. Na pierwszy rzut oka wydawało się dziwne, że jakakolwiek grupa ludzi zdołała przetrwać - nie mówiąc już o pomyślnym rozwoju - w takim miejscu. Wiele czynników składało się na to, że tak się stało, lecz najistotniejszym z nich była nie rozwiązana tajemnica, pogrzebana w mrokach odległej przeszłości. To, że krater uformował się na wiele stuleci przedtem, nim do Levindre przybył człowiek, uznawali wszyscy, lecz istniały dwie teorie wyjaśniające, w jaki sposób ta masywna formacja powstała. Większość ludzi uważała, że był to niegdyś gigantyczny wulkan, a jego potężne zbocza utworzyły wylewy samej ziemi. Jednakże paru dziwaków wysuwało teorię, że krater został wydrążony przez niszczycielską eksplozję, wywołaną uderzeniem ogromnego głazu, który spadł z nieba. Obie strony utrzymywały, że wyraźne dowody potwierdzające ich konkluzje, widać w ukształtowaniu ziemi i budowie skał, lecz bez względu na to, czyja teoria była prawdziwa, nie ulegało wątpliwości, że siły, które doprowadziły do powstania tego cudu natury, od dawna znajdowały się w stanie uśpienia. Krater i jezioro były teraz dość spokojne - pomimo wtargnięcia człowieka - a jednak spuścizna któregoś z prastarych kataklizmów, odpowiedzialnych za ich powstanie, wciąż się tam znajdowała.
W skałach krateru występowały pierwiastki i egzotyczne stopy, nie znajdywane nigdzie indziej na kontynencie, i to właśnie był ów kaprys natury, który zapoczątkował niegdyś dobrobyt Trevine. Najsłynniejszym z ukrytych skarbów krateru był metal, który stał się znany jako błękitne złoto; niezmiernie ceniony zarówno z powodu jego niewiarygodnie delikatnego piękna, jak i jego rzadkości. Występował nie pod postacią rudy, tak jak większość metali, lecz jako buły czystego kruszcu, wielkości od ziarnka grochu, aż po ogromne samorodki, tak duże jak pięść mężczyzny. Skały krateru zawierały jeszcze rzadsze metale; pomarańczowożółty smoczy ogień, jasnoszary lodokamień, który był twardszy od stali, oraz wiele innych, jak również bogate złoża pospolitych pierwiastków. Jednak nawet to nie wyczerpywało wszystkich bogactw krateru. Niektórych najbardziej podniecała perspektywa wydobycia któregoś z kamieni szlachetnych, występujących w kraterze w wielkiej różnorodności. Znajdowano je rzadko, lecz cieszyły się ogromnym wzięciem. Diamenty i tajemnicze kamienie wodne z Trevine znalazły drogę do niemal wszystkich najbogatszych domów Levindre, a o ich blasku mówiono, że jest snem jubilera. Choć pierwsi przybysze nie mogli wiedzieć, jak bogate są skarby krateru, poznali się na nich, gdy tylko rzucili na nie okiem. Kiedy pojęli, że każda przeprawa przez skalne urwiska wiąże się z ogromnym wysiłkiem i niebezpieczeństwem, założyli obóz na wąskim pasku lądu przy jeziorze. W miarę upływu lat obóz ten rozrastał się i tracił tymczasowy charakter; powstały miejsca rozrywek i stopniowo zmienił się w prawdziwą społeczność, której sława rozeszła się daleko i szeroko. Pierwsi osadnicy stanęli jednak w obliczu wielkiego problemu. Łatwo dostępne złoża cennych metali, rud i kamieni wyczerpały się w przeciągu kilku lat. Wszystkie pozostałe bogactwa krateru znajdowały się pod jeziorem. Wówczas ludzka pomysłowość i żądza bogactwa wymyśliły całkowicie nowe zajęcie - podwodne górnictwo. W latach, które potem nastąpiły, techniki i wyposażenie związane z tym przedsięwzięciem stały się niezmiernie wyrafinowane, lecz cały proces wciąż opierał się na grupie godnych podziwu mężczyzn i kobiet. Byli nurkami, których niezwykłe umiejętności, odwaga i wytrzymałość weszły już na stałe do barwnego folkloru krateru. Nurkowie byli - dosłownie - wyjątkową rasą; w ciągu wielu, wielu lat rozwinęły się u nich fizyczne przystosowania, które różniły ich od pozostałych członków ludzkiej rasy. Powiększone płuca i niesamowita zdolność do spowalniania uderzeń serca zwiększały odporność na lodowaty chłód głębin. Wszystkie te cechy potęgowały się z pokolenia na pokolenie i obecni nurkowie należeli do najbardziej szanowanych obywateli Trevine. Kilku z nich zasiadało w radzie, która decydowała w sprawach dotyczących interesu miasta i jego mieszkańców, oraz sprawowało funkcje sędziów rozstrzygających wszelkie spory. Nurkowie obu płci pracowali wspólnie. Choć kobiety z zasady były zwinniejsze i miały lepszą tolerancję na zimno, ciemność i ciśnienie, mężczyźni mogli wykorzystać swoją większą siłę, by wynosić na powierzchnię cięższe ładunki. Ich pracy zawdzięczało Trevine bogactwo, stąd też byli jeszcze dumniejsi i bardziej pewni siebie niż ścianoskoczkowie. Stanowili siłę napędową całej społeczności, a ich przydatność połączona ze zdecydowaniem, by przeżyć życie w całej pełni we wszystkich jego aspektach - sprawiały, że trudno było zaspokoić ich wymagania. A jednak potrafili być również hojnymi opiekunami i najlepszymi przyjaciółmi tych, których szanowali.
Niemal magiczny czar skarbów ukrytych w kraterze ściągnął doń wiele rozmaitych typów ludzkich. Kowale, alchemicy i samozwańczy uczeni przybywali, by pracować z niezwykłymi metalami i badać je. Potem jubilerzy przekształcali je w dzieła sztuki. Pojawili się kupcy i rzemieślnicy, by zaspokajać potrzeby rozrastającego się miasta, podczas gdy inni specjalizowali się w handlu z zewnętrznym światem. W końcu brak przestrzeni wymógł ograniczenia w liczbie osadników i rada ustanowiła proste, jednak ściśle przestrzegane prawo. Kandydaci na osadników mogli pozostać tylko wtedy, gdy udowodnili, że ich obecność przyniesie korzyść całej społeczności. Tych, którzy posiadali szczególne umiejętności praktyczne, zawsze witano z radością, lecz innym trudniej przychodziło przekonać sędziów. Siła przyciągająca Trevine po części brała się z poczucia bycia „osobno”, atmosfery niezależności i szczególnego pionierskiego ducha panującego w mieście, który utrzymał się jeszcze długo po tym, jak zasiedlono krater. Rodząca się sława miasta przyciągała wszelkiego rodzaju odstępców i marzycieli, buntowników i niezadowolonych z życia w świecie na zewnątrz. Wśród nich było wielu malarzy, muzyków, pisarzy i wizjonerów, których poza kraterem traktowano jak niewiele wartych wędrownych artystów - w rzeczywistości stawiano na równi z najbardziej wykorzystywanymi wyrobnikami. Jednak w obrębie czerwonych ścian krateru tych, którzy posiadali prawdziwy talent, witano z radością. Ów stały napływ sił twórczych zmienił Trevine w kipiący kocioł wielu kultur i idei i niezmiernie wzbogacił życie jego mieszkańców. Była to ulotna mieszanka, lecz niewiarygodnie potężna i powiadano, że obywatele Trevine doświadczają więcej świata pozostając w domu, niż innym udałoby się to w ciągu całego życia spędzonego w podróży. Miasto przyciągało wielu gości, którzy przybywali, by w ciągu kilku dni wyrwanych z codziennego znoju zakosztować jego niezwykłej atmosfery. Typowe uzdolnienia - czy to praktyczne, czy artystyczne - nie były jedynymi, które decydowały, czy przybysz zostanie zaakceptowany. Magara była tego dowodem. Choć tak młoda, przedstawiała się jako nauczycielka, gawędziarka i utalentowana szwaczka, a jednak to jej bystry intelekt i niemal nadnaturalny wgląd w myśli innych ludzi były tym, co wywarło wrażenie na radzie. Przyjęto ją z otwartymi ramionami i teraz traktowano jako coś w rodzaju uzdrowicielki. Magara nie była jedyną osobą, która wykorzystała swoje niepowszednie zdolności po to, by zostać przyjętą do społeczności Trevine. Dwa lata wcześniej pewien wielki mężczyzna odbył niebezpieczną podróż na dół, gdzie przedstawił się radzie jako artysta. Kiedy poproszono go, by opisał swój wyjątkowy talent, przybysz oświadczył, że jest kucharzem. Wybuchnąwszy śmiechem, członkowie rady poinformowali go, iż kucharzy mają dość. Wówczas mężczyzna odparł swobodnie i z niemal całkowitym brakiem skromności, że nie jest zwykłym kucharzem, lecz mistrzem w swym fachu. Rada zgodziła się poddać go próbie i poleciła mu, by przygotował posiłek, który przekonałby nurków, ścianoskoczków i muzyków, że jest tym, za kogo się podaje. Jeśli mu się uda, będzie mógł pozostać. Wieczorem ośmioro mężczyzn i kobiet zasiadło do posiłku, w otoczeniu gromady zaciekawionych widzów. Na stole kolejno pojawiło się kilka potraw, każda wystarczająca sama w sobie, lecz również uzupełniająca te, które już zjedzono, i równocześnie przygotowująca podniebienie biesiadników na te, które dopiero miały się pojawić. Wyraz zdumienia i rozkoszy na twarzach sędziów, gdy jedno kulinarne cudo pojawiało się za drugim, był jednoznaczny. Pod koniec posiłku kucharz stanął pewnie przed nimi, z rękoma założonymi na sklepionej piersi. - A teraz powiedzcie mi, że nie jestem artystą! - zachęcił ich, uśmiechając się.
Wielki mężczyzna nazywał się Newberry i prowadził teraz najpopularniejszą tawernę w Trevine. To właśnie tam zmierzali Varo, Brostek i Magara, by rozpocząć swoją noc hulanki.
ROZDZIAŁ CZWARTY Tawerna Newberry’ego, rozkraczona nad skrajem wody, była jednym z największych budynków w Trevine. Wieczorami główną salę oświetlało światło lamp i wypełniały rozkoszne zapachy dochodzące z przyległej kuchni oraz szmer rozmów klientów siedzących przy funkcjonalnych, drewnianych stołach. Jedyną dekorację stanowiły półki z butelkami wina i baryłkami, które pokrywały jedną długą ścianę. Newberry rzadko dawał swoim klientom możliwość wyboru potraw, uważając że jego dzieła są wystarczająco dobre dla zaspokojenia wszelkich możliwych upodobań. Nie uwzględniał indywidualnych gustów w zakresie smaku - innych niż swoje własne - ale talerze jego gości były niemal zawsze wylizane do czysta. Nie miał jednak takich dyktatorskich zapędów, gdy chodziło o trunki i każdy gość mógł do woli wybierać z bogatej oferty piwa, win i innych napojów, jaką zapewniała tawerna. Nie podzielał teorii, że niektóre napoje są bardziej odpowiednie do niektórych dań. Był zwolennikiem picia tego, co się lubiło - pod warunkiem, że jadło się to, co oferował. Klientela tawerny była tak rozmaita, jak urozmaicona była społeczność miasta. Każdej nocy można było mieć pewność, że zastanie się tam radnych, nurków, ścianoskoczków i muzyków, jak również przedstawicieli wszelkich innych zawodów. Tutaj wszyscy byli równi, przyciągnięci najprzedniejszym jedzeniem ich gospodarza i z radością poddawali się jego władzy. Kiedy już skończył swoje obowiązki w kuchni, Newberry, czerwonolicy i rozpromieniony, dołączał do swoich gości i wraz z nimi cieszył się rozrywkami, jakie przygotowano na wieczór. Tego wieczora główny posiłek już się niemal skończył i wielki mężczyzna przechadzał się wśród stołów, przyjmując wykrzykiwane pochwały jako należną sobie daninę, podczas gdy jego personel zbierał puste talerze. Wkrótce zabrzmi tutaj muzyka, a jedną z wyznawanych przez Newberry’ego zasad było, że dobra muzyka tak jak i dobre jedzenie, winna być w najwyższym stopniu doceniana. Nikomu nie pozwalano jeść i słuchać równocześnie. Muzycy siedzieli z boku przy osobnym stole, popijając białe wytrawne wino, które przechowywano pod wodą na metalowych stojakach, by było chłodne. Było ich czterech; czterech mężczyzn i wszyscy młodzi. Niedbałe stroje wskazywały, że nie przywiązywali wagi do ubrań. Jak wielu innych w sali, co jakiś czas rzucali okiem na dwóch przybyszów, którzy krótko przedtem weszli do tawerny i siedzieli teraz przy jednym z małych stolików w rogu. Starszy z nich wyglądał zupełnie normalnie. Ubrany prosto, miał ciemne włosy i żywe oczy osadzone w kanciastej twarzy. O jego krzesło była oparta lutnia. Skończył już jeść, lecz jego młodszy towarzysz wciąż jeszcze zmagał się ze swoim daniem. Usta miał usmarowane jedzeniem, a część leżała na stole i podłodze. Wyglądał zupełnie tak, jakby naśladował sposób jedzenia małego dziecka, lecz ani on, ani jego towarzysz zdawali się nie znajdować niczego niezwykłego w takim zachowaniu. Oczy chłopca sprawiały wrażenie że stale wpatrzone są w przestrzeń i nie zauważają tego, co się dzieje wokół niego. Starszy mężczyzna siedział bez ruchu, unikając ciekawskich spojrzeń kierowanych w ich stronę. Choć parę osób snuło szeptem domysły na temat przybyszów i przyczyny takiego zachowania się chłopca, nikt nie zagadnął ich wprost. Po chwili jeden z muzyków powstał od stołu. Hewitta szanowano za jego talent i nikt nie zwracał uwagi na to, że jego ubranie jest rozmyślnie postrzępione, ani że jego ciemne, faliste włosy spadają poniżej ramion. - Umiesz grać na tym czymś? - zapytał od niechcenia, wskazując na lutnię. - Nie. Mój kuzyn jest muzykiem - odparł mężczyzna.
Wąskie usta Hewitta rozciągnęły się w niedowierzającym uśmiechu. - Ledwie może trafić łyżką do gęby - zaczął. - Jak... Chłopiec uniósł wzrok znad talerza, spoglądając na niego szeroko otwartymi, bladymi oczyma. - Uważaj, co mówisz - rzekł cicho ciemnowłosy mężczyzna głosem, który ciął jak stal. Spojrzał z wściekłością na Hewitta, który uniósł rękę w obronnym geście. - Bez obrazy - powiedział szybko. - Wygląda, że nie ma dość rozumu, by podłubać sobie w nosie! - zawołał ktoś. - Nie mówiąc o tym, żeby zagrać jakąś melodię. Wymianę zdań śledziło z zainteresowaniem wielu gości Newberry’ego i kilku roześmiało się, słysząc tę uwagę. Starszy przybysz rozejrzał się gniewnie. - Niech coś zagra - zaproponował inny głos łagodniejszym tonem. Wściekłe oczy przybysza omiotły salę, jak gdyby rzucając wyzwanie. - „Porę kołyski” - zasugerował ktoś inny, wymieniając kołysankę o najprostszej melodii. To wywołało jeszcze więcej śmiechu i sprawiło, że towarzysz chłopca poderwał się na nogi. - Ignorancja nie jest usprawiedliwieniem dla złych manier - rzekł gniewnie. - Nie obrażajcie tego, czego nie potraficie zrozumieć. - Nie wydaje się być obrażony - odparł łagodnie Hewitt, skinąwszy głową w stronę chłopca. Młodzieniec otarł niezdarnie usta i spojrzał na muzyka z dziwnie obojętną miną. - Co powiesz, lutnisto? - zapytał Hewitt. - Co powiesz, lutnisto? - odparł chłopiec, bezbłędnie naśladując ton i modulację głosu muzyka. Jednak jego twarz pozostała obojętna, a w jego spojrzeniu nie pojawił się ani humor, ani zrozumienie. Hewitt zmarszczył brwi i spojrzał na drugiego mężczyznę. - Nie jest taki jak ty, czy ja - wyjaśnił ponuro obcy. - Widzimy to! - zawołał jakiś głos, wywołując śmiech, aczkolwiek niespokojny. Obcy zrobił parę kroków naprzód, rzucając wściekłe spojrzenia, jak gdyby usiłując znaleźć podżegacza. - Przybyliśmy tutaj...-niemal krzyknął, czerwieniejąc na twarzy, a potem przerwał. Wyglądało, jak gdyby dławiły go same słowa. - Sądziliśmy, że właśnie tutaj, jeśli już gdziekolwiek, nie spotkamy się z takimi uprzedzeniami. Mój kuzyn jest równy każdemu z was. - Spojrzał na zgromadzonych ludzi, lecz wszyscy spuścili wzrok. W obliczu jego furii w sali zapadła cisza. - Istnieje parę prostych rzeczy, dla was naturalnych, które znajdują się poza jego zasięgiem - mówił dalej; ciszej, lecz wciąż roznamiętniony. - Lecz posiada umiejętności przekraczające wasze zrozumienie - i każdy, kto nazwie go idiotą, będzie odpowiadał przede mną! - Jego oczy wciąż przesuwały się po zgromadzonych, jak gdyby szukając sprzeciwu, ale nikt się nie odezwał. Odchrząknął i wydawało się, że chce powiedzieć coś jeszcze, lecz najwyraźniej zmienił zdanie. Wyglądało jak gdyby uznał, że już powiedział za wiele. - Talenty muzyczne? - zapytał Hewitt, starając się rozładować napiętą atmosferę. - Tak. - Na twarzy obcego pojawił się wyraz ulgi. Hewitt ponownie zwrócił się do chłopca. - Co zechcesz zagrać dla nas? - zapytał wolno.
- Zagrać dla nas? - powtórzył młodzieniec, takim samym wyważonym tonem. Od pewnego czasu wprowadzał drobne poprawki w ułożeniu sztućców na swoim pustym talerzu i teraz wrócił do tego bezsensownego zadania. - Potrafi zagrać wszystko - stwierdził gniewnie jego towarzysz. - Wszystko? - Tak. Musi jedynie raz usłyszeć melodię - odpowiedział obcy. To bezczelne twierdzenie zostało powitane głuchym pomrukiem, lecz wszelkie wrogie uwagi uprzedził Newberry, który wybrał ten właśnie moment, by się wtrącić. Zbliżył się, rzuciwszy okiem na zapaćkany stół, i stanął przed przybyszem. - Czy chcesz poddać to twierdzenie próbie? - zapytał. - Dlaczego nie? - warknął mężczyzna. W jego głosie wciąż słychać było gniew i wyzwanie. - Wszystko, co chcecie! Imponująca postać Newberry’ego i jego spokojne usposobienie pomogły mu rozwikłać wiele napiętych sytuacji, do jakich dochodziło w tawernie. Z dumą twierdził, że w jego lokalu nigdy nie rozwiązywano sporów przy użyciu przemocy i nie miał zamiaru pozwolić, by teraz ta tradycja została złamana. Kucharz był ekspertem w ocenie sytuacji i przywracaniu dobrego humoru. Ocenił, że chłopiec ma jakieś szesnaście lat, lecz najwyraźniej umysł i osobowość dziecka, i Jego starszy kuzyn wypowiedział prawdopodobnie te absurdalne twierdzenia w daremnej próbie obronienia go przed kpinami. Newberry miał nadzieję, że przybysz wycofa się, nie narażając chłopca na takie okrucieństwo - lecz najwyraźniej miało stać się inaczej. Kucharz nie mógł już teraz zrobić nic innego, tylko dalej naciskać. Żal mu było chłopca, lecz wiedział, że część jego klientów nie podziela jego współczucia. Newberry i obcy mierzyli się wzrokiem; żaden z nich nie miał ochoty się wycofać i obaj wiedzieli, że stąpają po niebezpiecznym gruncie. - Uważasz mnie za kłamcę? - Cicha groźba zabrzmiała w jego słowach, lecz ręce mężczyzny drżały. - Nie uważam - odparł Newberry. - Ale co z twoim kuzynem? Czy zechce zagrać? - Zawsze... - Czy nie potrafi mówić za siebie? - przerwał mu kucharz. Przeczekawszy parę chwil ponurego milczenia, Newberry uklęknął przed chłopcem, tak że ich twarze znalazły się na jednym poziomie. Z bliska oczy młodzieńca były jeszcze dziwniejsze; wpatrzone w przestrzeń, a jednak napięte, o dużych, bladofiołkowych tęczówkach. - Czy zechcesz zagrać dla nas na swojej lutni? Wydawało się, że chłopiec stara się skoncentrować, myśląc intensywnie przed udzieleniem odpowiedzi. Wytrzeszczył oczy na Newberry’ego, potem spojrzał na lutnię i ponownie uniósł wzrok. - Zagrać. Tak - mruknął. Lekkie skinięcie głowy bardziej przypominało chybnięcie, jak gdyby nie w pełni panował nad giętką szyją. Wszystko na nic, pomyślał ze smutkiem Newberry. Powstał i spojrzał najpierw na milczącego obcego, a potem na Hewitta. i - Zatem co to ma być? Jedna ze starych pieśni? - Nie - coś nowego - zawołał ktoś. - Jeśli wystarczy mu tylko raz posłuchać... - Inni potwierdzili to głośno. - Zgodziłbyś się, by była to twoja pieśń, Hewitt? - wtrącił jeden z muzyków. - Ta, nad którą pracujesz od miesięcy i nie pozwalasz nam zagrać?