tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony263 804
  • Obserwuję183
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań233 946

Kamsza Wiera - Odblaski Eterny 04 - Zimowy Przełom 02 - Jad przeszłości tom 1

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Kamsza Wiera - Odblaski Eterny 04 - Zimowy Przełom 02 - Jad przeszłości tom 1.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 214 stron)

WIERA KAMSZA ZIMOWY PRZEŁOM TOM DRUGI: JAD PRZESZŁOŚCI CZĘŚĆ PIERWSZA Propozycja przekładu: Alicja Krygier Wydawnictwo Eksmo, Moskwa 2007

PROLOG Ani słońcu, ani śmierci nie można patrzeć prosto w oczy Francois de la Rochefoucauld I RAKANA (B. OLLARIA) 400 rok K.S. Wieczór 2-go dnia Zimowych Skał 1 Kielich nie był pierwszy i nawet nie czwarty. Rober pił kenallijskie jak jakąś kaserę, nie zauważając ani zapachu, ani smaku, ani posmaku. Co poradzić, jeśli najlepsze wina i najpiękniejsze kobiety upijają słabiej niż nieszczęście i zmęczenie... Franimscy handlarze winem na widok tego, jak książę Epineix połyka rosę świtu, padliby w omdleniu albo złapaliby za noże. Marianna uśmiechała się miło. Ona nie była w Dorze! Rober zacisnął zęby i nalał jeszcze, potem opamiętał się i napełnił kielich gospodyni. Baronowa uśmiechnęła się: – Pan jednak o mnie pamięta, to cieszy. – Kto panią widział bodaj raz, ten nigdy nie zapomni – skłamał Epineix, zapijając cudzą śmierć i własne kłamstwo „Czarną krwią”. – Książę – Marianna zaśmiała się gardłowo – te słowa nie obudzą wątpliwości tylko w główce młodziutkiej mieszkanki północy. Niech pan nie zapomni poczęstować nimi panny Ockdell. – Ona jest w Nadorze – przekleństwo, o narzeczonej tak się nie mówi. A jak? Z miłością? Ale zakochani narzeczeni nie wdzierają się późnym wieczorem do kurtyzan. Nic to, niezakochani narzeczeni też nie rzadkość. Epineix łyknął „Krwi” i znalazł się: – Pani, kiedy moja narzeczona wróci, będę poświęcał jej tyle czasu, ile będzie trzeba, ale teraz jestem u pani stóp. – Jest pan prawdziwym rycerzem, marszałku – piękność z wyrzutem spojrzała na szarfę ze szpadą, rzuconą przez Robera na pomarańczową sofę – kładzie pan między sobą a damą miecz. – Czasy rycerzy minęły – Epineix dopił i przesiedlił szpadę na puf, złocisty jak sierść Drakko. W głowie nareszcie raczyło się zakręcić; tylko troszeczkę, ale i to było prezentem – Czasy rycerzy, ale nie pięknych dam! – Teraz pan oczernia. Samego siebie – baronowa Kapul-Gizail z gracją przesiadła się na uwolnioną od narzędzia mordu sofę. Zakołysały się, łapiąc ogieniek świecy, długie kolczyki, w wycięciu cytrynowożółtej sukni wyzywająco szkarłaciła się róża. Jesienna kobieta, jesienny pokój, jesienna noc, to znaczy już zimowa... – O czym pan myśli? – w oczach Marianny tańczyły świece, pachniało kwiatami i perfumami. Tu jest ciepło i spokojnie, a przez miejskie bramy drugą noc wypełzają zakryte workami wozy, pełne trupów. Worków brakuje, wozów też, spod byle jak narzuconych szmat wypadają ręce, nogi, głowy. Koszmarne twarze są podeptane, wymazane zaschniętymi wymiocinami, burą krwią, jakąś pianą. „Zmarłych grzebie korona”... Grzebie czy ukrywa? – Zapomniałem przeprosić za późne wtargnięcie – Epineix pocałował miękką, pachnącą werbeną dłoń – Ale zima to nie najlepszy czas dla samotności. – Nie zdarza się czas najlepszy dla samotności – uśmiechnęła się pani Kapul-Gizail, splatając różowe paluszki z palcami Robera – a usprawiedliwienie mają mężczyźni jedno – zmęczenie, ale na nie jeszcze trzeba zasłużyć. Jest pan gotów? Gotów, inaczej po co przyszedłby do tego domu? Marszałek Epineix nie ma już sił myśleć o brnących między szarymi ścianami mieszczanach z upragnionymi węzełkami i

pustymi twarzami. I o zabitych deskami głodowych jamach. Deski nie wytrzymały, jamy stawały się grobami, wypełniały po brzegi ciałami, na których stali ludzie. Na już martwych i jeszcze żywych... – Pani, czy często wspomina pani swoich... swoich przyjaciół? – wleźć w cudzą pościel on jeszcze potrafi. Wleźć i zapomnieć o ściśniętych, zaduszonych, oszalałych. – Czasem wspominam, ale nie wtedy, kiedy mam gości – kobieta uśmiechnęła się i dotknęła kwiatka na piersi, Epineix znów uniósł do ust dłoń z rozkoszną małżeńską bransoletą. Kto kupił jej bransoletę? Mąż? A kto kupił męża i tytuł? – A pani małżonek? – jakby księcia obchodził mały baron. I jakby mały baron nie wiedział, skąd w jego domu bierze się złoto – On pamięta waszych gości? – O – ślicznotka westchnęła przeciągle – tylko najbliższych. Koko daje im moryskille, a swoich ulubienic on nigdy nie pomyli i nie zapomni, komu one się dostały. Pan też będzie miał ptaszka. – Naprawdę? – Rober nie odmówiłby pamiętania tylko szczurów i koni, ale jak zapomnieć Milżę, gogańskiego chłopca, córeczki Emmy Marizoe? Bo jednak je znaleziono, w jamach – Tutaj ktoś jest? – O tak – puściła oko baronowa i leciutko cmoknęła szkarłatnymi usteczkami. Zza haftowanej w motylki-fulgaty zasłonki wyskoczyła lewretka, poruszyła wąskim pyszczkiem, zamachała ogonkiem, witając kolejnego półgospodarza. Marianna z roztargnieniem pogłaskała ulubienicę. – Nazywa się Ewro. – Doprawdy? Suzeren tylko co ustanowił order Ewro. Kawalerowie Ewro. Lewretki jego wysokości... Rober nie wytrzymał, uśmiechnął się i natychmiast został nagrodzony. – Pańskie wspomnienia, monsignore, bez wątpienia są bogatsze od moich – delikatne paluszki dotknęły szkarłatnych płatków – Niech pan opowie coś biednej więźniarce, wszak pan tak dużo widział... Widział. Nogi i kawałki łańcuchów, sterczące spod przyniesionej przez Birę skały. Krew i rozpryśnięty mózg na podłodze przy kominku. Schludnie ubraną mieszczkę z podziurawioną obcasami twarzą i wyrwanymi włosami, ona jeszcze żyła, odchylała w tył głowę, próbując oddychać, a po czole, policzkach, oczach deptali mimowolni zabójcy. – Pani, to, na co patrzę teraz, jest o wiele piękniejsze od tego, co spotykałem za murami tej willi. – Książę, pan jest zadziwiająco małomówny, a przecież jest pan południowcem. Nawet południowiec nie opowie, jak z zamienionego w śmiertelną pułapkę kanału wyciągnięto osiem trupów i jednego żywego. Biedak nic nie rozumiał i tylko prosił o wodę. Z dołu i z góry była śmierć, a on wyżył. Mały kaszlący człowiek w płaszczu uczonego, w czymś podobny do odchudzonego Kapul-Gizaila. – Więcej pan nie pije? – w czarnych oczach odbijały się rude ogieńki, zamieniając kobietę w fulgę – Znudziła się panu „Krew”? Mam też „Łzy”. Leworęki, jakże mu się znudziły prawdziwa krew i prawdziwe łzy, ale co poradzić? – Ja już jestem pijany, pani – uznał upragnione za rzeczywiste Epineix – pijany i szczęśliwy. Dobry baron lubi ptaki, jego żona lubi mężczyzn. Albo nie lubi, jakie to ma znaczenie. W buduarze pachnie werbeną i pomarańczami, tutaj można nie myśleć, tylko pić i jeszcze całować wychylające się ze złotej piany ramiona. – Jeśli jest pan pijany, niech pan odstawi kielich – zażądała Marianna. – Obowiązkowo – zapewnił Rober – ale nie wcześniej, zanim wypiję za pani piękne oczy. Nicolas zrzuci trupy do kopalni Świętego Pawła, nie pierwszy raz. Goganie i muły

zostały przy Lesie Świętej Martiny. Święty Paweł, święta Martina, święta Oktawia, święta Dora, co oni powiedzą tym, którzy zbezcześcili ich imiona pogromami i zabójstwami? – Tylko za oczy? – Marianna szybko oblizała usta – A mnie się wydawało, że bardziej pana interesuje... róża. – Ona rzeczywiście jest piękna – potwierdził Rober – a jej... oprawa godna jest jej urody. – Nareszcie powiedział pan coś miłego – pochwaliła baronowa – Nie pozostaje mi nic innego, jak podarować panu tę różę. Proszę ją wziąć... Dopóki nie zwiędła. Złota, z diamentowym pyłem broszka rozpięła się lekko, często musiała to robić. Uwolniony kwiatek upadł na utkany w niezapominajki prościutki dywanik, Rober schylił się po prezent, ale obite błękitnym jedwabiem ściany zakołysały się i Władca Błyskawic w najgłupszy sposób spadł z sofy przy akompaniamencie perlistego kobiecego śmiechu. – „Czarna Krew” jest zdradziecka – Marianna wyciągnęła do gościa rękę i Rober uczciwie ją złapał. Zbyt uczciwie, bo zachwycająca baronowa znalazła się na rozkosznym holtyjskim dywanie razem z pijanym gościem. Gość przeprosił i zaczął zbierać rozsypane konwalie. Szkoda wazy, ale jutro on przyśle inną, srebrną, jej się nie da rozbić. – Skaleczył się pan? – drżący, pełny przerażenia głosik. Głupiutka, nigdy nie widziała prawdziwych ran. – Pani, jestem gotów oddać pani całą krew, a nie tylko żałosne cztery krople. – Niech pan tak nie żartuje, jeśli z panem coś się stanie, ja... Ja nie będę mogła żyć! – Ze mną nic się nie sta... – Rober! Roberze, źle się pan czuje? Złocisty dywan, czarnowłosa kobieta z szeroko otwartymi, umalowanymi oczami. Marianna Kapul-Gizail... on się upił, a baronowa podarowała mu czerwoną różę. O, tą! On się upił, bo chce zapomnieć o Dorze. I zapomni, choćby do rana. – Pani, jakby to nie było smutne, to jednak jestem pijany – Inochodziec podniósł nieszczęsny kwiatek, on absolutnie nie ucierpiał, za to rękaw nie wiadomo dlaczego zrobił się czarny, a wcześniej był czerwony. Rober pamiętał to zupełnie wyraźnie. Czerwony, obszyty złotem, absurdalnym i wyzywającym, niczego innego w święto Władca Błyskawic nie mógł nałożyć. – Rober – baronowa siliła się na uśmiech, ale w oczach czarnymi motylkami trzepotał strach – co z panem?! – Kto tu jest? Kto tu jest, oprócz nas? Tam, za portierami? – Tylko Ewro... Jesteśmy sami, przysięgam. Z pokojem wszystko w porządku, on nadal jest złocisty, a rękaw – szkarłatny. Za portierą wierci się lewretka, w rękach Robera jest róża, a nie konwalie. Bo i skąd mogłyby wziąć się konwalie na Zimowy Przełom? – Dlaczego pan milczy? Coś się stało? Coś złego? – Mów mi „ty”. Tylko „ty”, dobrze? – Boję się. – Nie trzeba. Potrafię cię obronić. – Ale nie naszą miłość. Oni nigdy się nie zgodzą, nigdy! – Nie potrzebna nam niczyja zgoda, będziemy razem. – Albo umrzemy. – Umrzemy? Nie, malutka, będziemy żyć wiecznie. Co z tobą? – Zimno... Okno w sypialni, ja zamknę. – Boisz się zamarznąć? – Boję się, że cię stracę. Pomożesz mi zamknąć okno? Trzeba je zamknąć, koniecznie... – Nie wejdę do sypialni swojej narzeczonej przed ślubem. Lepiej zamknę drzwi. Dwuskrzydłowe drzwi ze śmiesznymi pląsającymi ludzikami, klamka w kształcie

kwietnej girlandy, błękitne portiery... Błękitne? Złote ze szkarłatnymi motylkami! – Pani, co jest za tą zasłoną? Drzwi? – Fałszywe... Proszę się uspokoić, Koko nie ma, poza tym on nie jest zazdrosny, a Ewro zamknęłam. – Tam są dwuskrzydłowe drzwi i za nimi ktoś jest. – W mojej sypialni? Żartuje pan! - gospodyni roześmiała się dźwięcznie, zerwała się i odsunęła zasłonę. Zmierzchowym płomieniem błysnęły motylki-fulgi, w okno uderzył pachnący bzem wiatr. – Patrz, książę! Jednoskrzydłowe drzwi ozdobione są winogronowymi kiściami, kościaną klamkę-kulę podtrzymują białe kocie łapki ze złotymi pazurkami. – Pierwszy Marszałek Taligoi jest zadowolony? – Z drzwi – owszem – lepiej wydawać się wulgarnym, niż szalonym – ale nie w drzwiach szczęście. – W takim razie powinien pan zjeść tę brzoskwinię! Mam nadzieję, że w mojej sypialni rzeczywiście ktoś będzie. I tym „kimś” zostanie pan. Złocista puszysta kulka w różowych dłoniach, filuterny uśmiech, cichy śmiech. – Pani, brzoskwinia jest dobra, za to pani – przepiękna! – Wiem... Różowe usta pachną poziomką, w fiołkowych oczach tai się wiosenna noc. Oni po raz pierwszy są razem. Naprawdę razem, sami, nie licząc wiosny i konwalii. On znalazł swoją dziewczynkę z okienka i nie wypuści nawet na mgnienie oka. Rodzina przeżyje, i król przeżyje, i cały świat, a komu się nie podoba, może zabierać się do Pierwotnych Stworów. – Czy w tym domu jest coś, bez czego nie możesz żyć? – Ty... Tylko ty... Nie przeżyję bez ciebie! – Więc chodźmy. – Dokąd? – Obudzimy jakiegoś kleryka. Jutro przedstawię na dworze swoją małżonkę. – Tak od razu? Ja nie mogę. Ojciec... – Ojciec wybaczy, nie będzie miał innego wyjścia. Pójdziesz czy zanieść cię na rękach? – Pójdę... Tylko... Nie śmiej się, ale założę inną suknię. Szybko... – Ty i w tej wyglądasz piękniej od wszystkich. – Stara suknia – zły znak. – Dasz sobie radę czy wezwać Tereze? – Nie trzeba... Stwórco! Trzask za plecami, żywe, trzepoczące ciepło przy ramieniu, zdławiony krzyk. Jednak ich znaleźli. – Za mnie! Słyszysz, za mnie! Szybciej! Otwarte skrzydła, zerwana błękitna płachta, przewrócony stolik, wywrócona szkatułka z koralami. W drzwiach – dziesięciu ludzi z obnażonymi szpadami. Twarze pod maskami, ale stroju i postawy nie ukryjesz. To nie szubienicznicy, to szlachcice. Krewni czy spiskowcy? Po nią czy po niego? – Dobrej nocy, panowie. Jakże was wielu... Milczą i przygotowują się, milczą i ukrywają głosy, ale drugi z lewej znajomo się zgarbił, a ten, kto stoi obok, jest o dłoń niższy. Nawet na obcasach. Krewni okazali się spiskowcami, a spiskowcy – krewnymi. – Nie chcą panowie się przywitać? Jesteście nieuprzejmi czy jednak tchórzliwi? Krok do przodu i w bok, ukłon, uśmiech, kochane ciepło za plecami. Stara suknia – „zły znak”, ale mała będzie żyć! Czyli do Leworękiego pójdą zabójcy, ilu by ich nie było.

2 Przed oczami – jedwabne motylki, w ręce – obnażona szpada. Zwidy! I wino nie ma tu nic do rzeczy, on nie jest pijany, on do takiego stopnia nie jest pijany, że sam się dziwi. Biedna Marianna, takiego gościa jeszcze u niej nie było. – Książę, sądzę, że po prostu muszę podarować panu te motylki. Pan bez nich po prostu nie może żyć. – Pani, proszę mi wybaczyć. Trzeba się zaśmiać, włożyć ostrze do pochwy, nalać wina, powiedzieć coś świeckiego, tylko dlaczego w środku wciąż coś krzyczy o niebezpieczeństwie? Dlaczego zwidują się konwalie i liliowe oczy? – Nie wie pani, czy tutaj kogoś zabito? – teraz już na pewno go przegoni, i dobrze mu tak! – W tym domu? – nie zrozumiała gospodyni – Kiedy? – Wiosną – co za bzdury on gada? Najwyższy czas zamknąć go w domu wariatów. – Wiosną? – baronowa uśmiecha się z ostatnich sił; jest przestraszona i można ją zrozumieć: szaleniec w sypialni – to nieprzyjemne – Za mojej pamięci nie, ale, monsignore, pan nadal nie zjadł brzoskwini. – Odkupię swoją winę – zbuntowane palce nijak nie chcą puszczać rękojeści, uśmiech na twarzy Marianny zastyga, zamienia się w maskę, przez złoto ścian rwie się błękit. – Roberze, co pan... Krok, ale nie ku kobiecie na dywanie, a w tył, ku drzwiom, i one się otwierają. Naprawdę. Z trzaskiem. Ludzie w maskach tłoczą się w progu, ściskając szpady i pałki... Napierają półokręgiem, powoli, z obawą, chcą wziąć w pierścień... A księżyca przypadkiem nie chcecie? Albo słońca? Fotele, stolik, kwiaty w wazie... W sam raz! Wodę w oczy pierwszemu, wazę w pierś – drugiemu, i naprzód. Cios, i jeszcze, póki się nie opamiętali! Nie zabił, ale zranił! Obu... A teraz w tył. Trzy szpady biją w pustkę. Co teraz? Aha, zastanowili się, ścieśnili szereg. Dopóki myślą – małą w kąt. Nie trzeba mnie trzymać! Nie trzeba! Obrócił się, zdążył... Fotel – pod nogi tym pośrodku, sam w bok i naprzód. Zbić w jedno, odciągnąć. Obrus... Owinąć nim rękę, może się przydać. Przeżyjemy, kochana, przeżyjemy, niech nas Leworęki! Na złość twoim wujom i moim „przyjaciołom”! – Panie, chyba już gdzieś się spotkaliśmy? Głupio czekać na cios, pół kroku w bok i do ataku. Machnięcie obrusem i ukłucie. W pierś. Jest! A panowie są przewidywalni! Przewidywalni jak żebracy na jarmarku. Zacieśniacie pierścień? No, no... Piruet, lewą – opędzić się od najbliższych kling, jeszcze i zasłonę na nich... Buty miażdżą konwalie... a teraz jeszcze i czyjąś stopę. Teraz twoja kolej... Jest... Drugi! Pozdrowienia dla Carliona! Epineix silnie wyszarpnął szpadę z chudej piersi. W twarz chlusnęła cudza krew, Inochodziec odskoczył. Tam, gdzie tylko co stał, świsnęła pałka. Wśród chrzęszczących okruchów ktoś skręca się z bólu, zaciska łapskiem brzuch. Leie Astrape, on przecież dopiero co się zerwał. Kiedy zdążył? Jak?! Trup na dywanie, umierający w kącie, pod nogami krew, wino, owoce... Marianna wcisnęła się w ścienną niszę, na twarzy – przerażenie. A drzwi okazały się prawdziwe... Nie wiedziała? Sapanie zabójców, ostry zapach walki i strachu, w głowie huczą kageckie bębny, lewe ramię piecze, zahaczyli jednak. Bzdura, zadrapanie! Ilu ich tu? Na nogach trzyma się czworo... To tutaj, w buduarze, a w domu? Służących nie ma, inaczej by przybiegli. Ani służących, ani męża, tylko zabójcy i piesek.

Pokoik jest maleńki, nie da się zrobić zamachu, trzeba uciec. Przez drugie drzwi. Złapać baronową i uciec. Czworo na jednego to nie tak znów wielu. – Marianno! Tutaj, szybko! Na bladej twarzy zdziwienie i strach. Nie przed rozbójnikami – przed nim! – Baronowo! Dwóch z pałkami, dwóch ze szpadami, twarzy nie ma, zamiast twarzy – chustki. Nie szlachcice i nawet nie żołnierze, tylko śmiecie, rabusie z ulicy... W pojedynkę – tchórze, razem – sfora. To nic, czworo to nie tuzin! Szkoda, że sypialnia jest wysoko, można by wybić okno i na ulicę. – Marianno, za mnie! Schowaj się za mnie! Zgrabna szczupła figura ruszyła wzdłuż ściany. Szpadę trzyma jak należy, szara kurtka, szara maska... Dowódca? Trzeba go zabić, wtedy pozostali się rozbiegną. Być może... – Gabriel, ostrożnie! Ostroż...! Leworęki, tylko nie to! Cokolwiek, jakkolwiek, tylko nie to! Ześlizgujący się cios po głowie, słaby, głupi, kobiecy... Odbić uderzenie, obrócić się... Marianno, za co?! I to mają być wysokie uczucia i wielkie sprawy? W sensie – ośmiu na jednego. A mogło być i dwudziestu, ale rozmowa będzie później. Porządna rozmowa, solidna, a teraz – wyrwać się. Dopóki nie ma ran... Piskliwie zawyła Ewro, zgrabny rozbójnik przeskoczył przez przewrócony puf, za nim miotnął się drugi, z pałką, trzeci nie wiadomo po co skoczył ku tremo. Prześliznąć się za cudze plecy... i uderzyć w nie. Nie chcieliście pojedynku, panowie, niech wam będzie! Macie zabójstwo! Biurko, okruchy waz, zamknięte drzwi, dobry jest! Tutaj, Gabriel, tutaj! Potknąłeś się? No to padaj! Pod nogi przyjaciołom. Z lewej w szyję – sparował, obrus na razie wyręcza... Leżącego – noskiem buta w skroń, tak szybciej. Panowie się zamyślili? No pewnie, cztery trupy skłaniają do rozmyślań... Wszyscy tutaj? Wątpliwe! Ktoś jest na schodach, ktoś przy drzwiach, pytanie tylko ilu... O, jeszcze jeden śmiałek! Pech... Sparować... Jeszcze raz, i jeszcze, tercja, przejście... Jakiż waleczny ranny... Był! Odstąpili, teraz odetchnąć i naprzód... Ta rana raczej się nie zagoi, ale za co? Za co?! Znalazłeś czas na rozmyślania, przeżyjesz, to się dowiesz! Drugie drzwi! I druga kompania, jeszcze paskudniejsza od pierwszej. Półtorej dziesiątki! Wesoło, i drzwi zawalili szafą, szybko myślą. Czyli w tył, do ostępów miłości. Unik, odbicie lewą, zwrot; rękojeścią – w twarz, zanurkować pod rękę, tego – w głowę, tego – obcasem w kolano... Jeszcze jeden gotów, ale dwadzieścia szpad to za dużo nawet dla ojca. Nie zatrzymywać się, tańczymy, tańczymy „raios”. Czyżby miało się nie udać? Na to wygląda! Zgarbiony, kim byś nie był, spadaj w Zmierzch! Inochodziec sam nie zrozumiał, jak odskoczył w bok i saltem uciekł spod zarzucanej sieci, ciało słuchało się tak, jakby nie wlano w niego nawet kieliszka... Oni chcą go wziąć żywcem?! Rober przeskoczył przez puf i zwrócił się ku łowcom. Jeden z tyłu, trzech z przodu, to znaczy dwóch... Ramię! Qualdeto cera, trafili! Paskudztwo, ale to jeszcze nie śmierć. Nie jego śmierć! Za to to twój ostatni sukces, kanalio! – Do drzwi! Ucieka! – Tutaj, wszyscy tutaj! – Leworęki! Jaki tam z niego Leworęki, on po prostu przełożył szpadę... Przeklęte ramię, ale do śmierci jeszcze tuzin cudzych. Na mniej się nie zgadza. – Uważaj, Xavier! Na Stwórcę... – tego trupa nazywano Xavier.

– Szpada robi się ciężka, oczy zalewa pot, błękitne ściany różowieją i kręcą się, kręcą, kręcą razem z beztwarzymi szczurami. Skąd tu szczury? – Szybciej, no szybciej! – Uważaj! Za późno uważać. Dla ciebie za późno... Koty z nią, z tą miłością! Byleby było życie, reszta sama się znajdzie. Na niego czekają, on musi wrócić do Torki! Albo przynajmniej uwolnić świat od dziesięciu łajdaków, szkoda, że płotek... Uchylać się jest coraz trudniej, pod nogami trupy, ileż ich? W walce z martwymi łatwiej, w prawdziwej walce... Oparzyło plecy... Unik, krok w bok, gardło odsłonięte, karzełku! Ten wpadł, ale nie jest sam! – Ja jeszcze mogę zabijać, słyszycie?! I będę!... Rober przeskoczył przez drapiące złoty dywan ciało, uchylił się przed rzuconym dzbanem i nareszcie wyważył drzwi. Czworo odleciało w głąb pokoju. Znów czworo! Mały, duży i dwóch takich sobie. Też w maskach. Wymieniają spojrzenia, ale idą naprzód. Czego chcą? Raczej nie pieniędzy. Może porozmawiać? Leie Astrape, a nuż... Stare, nowe, zapomniane, znajome. Cienie drżą, ale nie ma dźwięku, dźwięk gdzieś się zapodział. Kto żyje, a kto już jest w Zmierzchu? I gdzie jest on sam? Chciałby się teraz położyć. Albo oprzeć o ścianę. Na minutkę, na chwilkę, zamknąć oczy i się oprzeć... Nie wolno – zatrzymasz się, i koniec. Jesteś zabity, przyjacielu, zabity, z takimi ranami się nie żyje, ale dopóki nie upadłeś, dopóki oddychasz, walczysz – jesteś! A ten jest bez maski, zgubił... Tak jest... Brat... Niedoszły... Dobra, co za różnica! Obca klinga głucho stuknęła o gardę. Dźwięk wrócił – głuchy, niewyraźny, ale dobre i to. Wypad z kwartą... Ręka sama paruje. Okrąg, atakujące ostrze idzie w górę. Przejąć czyjś rapier, zatrzymać na mgnienie, teraz – w gardło. Znów krew... Znów w oczy... Ramię płonie, prawa ręka zupełnie zdrętwiała, niepotrzebnie złapał klingę. Nie ma czasu na żal, nie ma! Odsuwając ramieniem obcą szpadę, zakręcić się i z obrotu – rękojeścią w skroń. Kontynuując ruch – przyjąć na gardę cios następnego, nogą po czyimś kolanie, i dalej, dalej – tak tańczy się z gwiazdami. Nie zatrzymując się, uchodząc od tych, którzy są z tyłu – tylko nie opóźniać, inaczej dosięgną – przejść barczystemu za plecy... Przekleństwo, nie zdążył uderzyć, ale nie ma kiedy... Rytm, trzymać rytm... maznąć po błyskającej z boku masce i dalej, dalej, nie patrząc, trafiłeś czy nie... Gdyby nie rana... Spudłowali od razu dwoje... Fałszywy cios, obrót, jednym ruchem nadgarstka szpadę w dół, w bok! Ostrze w czymś więźnie... w kimś, więźnie i wyrywa się z rąk, wszystko płynie, nic nie widać... Potrzebna szpada, jakakolwiek! Albo nóż. Xavier ma w plecach niedźwiedzi sztylet, ale gdzie on jest, ten Xavier? Zręczny człowiek z długim nożem jak worek padł na próg, dwóch ocalałych rozbójników wymieniło spojrzenia i z rumorem runęło precz, na spotkanie wystrzałom i hałasowi. Ktoś przyszedł? No proszę... A gdzie jest Marianna? Mgła jest coraz czerwieńsza, jak jakiś zmierzch. Szkoda, że świtu nie zobaczy, noga się ślizga, coś, dźwięcząc, odlatuje w bok. Rapier! Nieważne czyj, żeby tylko podnieść. Błękit i szkarłat mknie ku oczom, ręka wpada w ciepłą kałużę... – Upadł! – Chwała Stwórcy! – Szybciej! Kto upadł? Palce zaciskają się na lepkiej rękojeści, przed oczami szare buty, nad nimi – spodnie, kaftan, ręce i broń, wyżej nie widać. Stalowe ostrze wypełza z mdlącej mgły, zawisa, płynie w dół... Przetoczyć się po zaplamionym dywanie, nie wypuszczając rękojeści, i uderzyć. Z dołu do góry. Wróg bez ramion i głowy odskakuje, zaciska brzuch, broń upada, trzeba podnieść... Podnieść i wstać. Czerwona struga, czerwone rozbryzgi, rosa na czerwonych płatkach, granatowe gaje na

zboczach, szkarłatne gaje Alvasete. Wiatr plącze włosy, zielone przezroczyste fale obejmują skały... Rano go znajdą. Jeśli gospodarze nie zatroszczą się o ukrycie trupów. Będą musieli dużo nosić... Rober, nie wypuszczając szpady, oparł się ramieniem o delikatne tremo, „ozdobione” kilkoma dużymi zadrapaniami. Bolała ręka, ciągnęły plecy i kolano, w ustach było słono od krwi, koszula przemokła na wylot, ale poważnych ran chyba nie było, co najwyżej kolejny raz zaczął krwawić nadgarstek. Dziesięciu już w Zmierzchu, na pozostałych nie starczy sił. Na wszystkich nie starczy, ale eskortę będzie miał! – Kto chce... przejść się... do Leworękiego... zapraszam... Ty? Znajomy nawyk – udać, że łokieć nie jest zasłonięty. Carl, ten też tutaj! Myśli, że ja tam uderzę? – W oczy! Patrz w oczy, kanalio! Patrzy, bo co innego może zrobić? Patrzył... Cisnęli sztylet, szczęśliwie, ale serce jeszcze bije, a klinga dźwięczy. Eve re guerde, sona ederiente... On jeszcze pociągnie za sobą jednego, a lepiej dwóch. Nie, trzech! I ani łajdaka mniej. Szelestu za plecami Inochodziec nie usłyszał, po prostu ciało samo się obróciło i Władca Błyskawic znalazł się twarzą w twarz z dwoma zabijakami i lufą pistoletu. Nie było czasu do namysłu i Rober zanurkował pod nogi rozbójnikowi z pistoletem. Jak w wodę. Czerwono-szare fale, kołyszący się pokład. „Cammorista”? Skąd... „Cammoristy” już nie będzie. U ciebie nie będzie, a u innych będzie wszystko, i niech tam! Niech żyją! Twoja śmierć – ona przecież jest tylko twoja! Ileż można dreptać... Śmieszne, ale oni chcą żyć, dlatego się wahają. Wiedzą, że trzej nie wrócą. A może czterej? Nie, czterech nie weźmie, z ręką zupełnie źle i nogi nie chcą trzymać. Stwory Zmierzchu, co tam jeszcze? – Leworęki! Znów... Ileż można? Jak gorąco. Coś się pali czy przyszło lato? A podłoga jednak się kołysze. Kołysanie, żar, czerwona mgła, kastaniety, jak one stukają! I jeszcze bęben. Po co przyprowadzili muzykantów? Głupio... Zabójca bez twarzy plecami naprzód wlatuje do pokoju, pada u progu, coś okrągłego podskakuje w górę, toczy się po podłodze. Głowa... Głowa w masce... Tryska krew, ileż jej tu przelano. W czerwono-czarnej dziurze nocną pochodnią płonie figura. Wysoka, wściekła, jakby zeszła z przeklętego obrazu. Rozwścieczona twarz, w dłoni – miecz. Nie szpada, nie szabla – miecz, i na nim jest krew... Duchowni nie kłamali, On jest! I On przyszedł. 3 – Monsignore! Monsignore, co z panem? Oficer piechoty. Nieznajomy, skąd on się wziął? Uparty podbródek, ponure spojrzenie, z tyłu – żołnierze. – Panie Pierwszy Marszałku, to pan... Pan walczył sam? Krew, woda, zmięte, zdeptane kwiaty, szmatki, okruchy i trupy. Krew, już nie szkarłatna, zgęstniała... Żaglami wydymają się zasłony, roją się, brzęczą muchy, które dorwały się do śmierci, a w głowie nawet nie brzęczy, a wyje. Nic nie zrozumieć, nie wspomnieć, ale tylu zabić nie mógł. I przeżyć nie mógł, z takimi ranami się nie żyje, ale dziura w brzuchu zniknęła, prawy bok też cały. A plecy? Ręka nie chce się słuchać, z ramieniem przynajmniej się nie pomylił. Tak, ściągnijmy łopatki. Wdech... Nic! Czyżby się przywidziało, ale trupy – są! On nie mógł zabić wszystkich.

Połowę, owszem, połowę położył, ale reszta prawie go dostała. – Sam... – Epineix, jakby wynurzywszy się z głębiny, z oszołomieniem obejrzał dzieło swoich rąk. Pół tuzina ciał leżało na przemian z rozgniecionymi owocami i rozbitymi wazami, a on nic nie pamiętał, to znaczy pamiętał jakieś bzdury z konwaliami i Leworękim. – Monsignore! Jest pan cały? Proszę odpowiedzieć! – to nie muchy, to skamle piesek. Czy ONA miała pieska? Palce we krwi, odrażająco lepkie, dookoła paznokci czerwono-czarna obwódka, tuż przy twarzy ciało bez głowy. Z rozwiązanego kołnierza wygląda szyja. Krew wypłynęła, pozostały tylko mięso, kości i jakieś oślizłe dziurki. Jak u kury, tylko większe... W rozpływającej się krwawej mgle ukazują się kobiece oczy. Przestraszone, ogromne, czarne – Marianna! Wcisnęła się w kąt, bezsilnie opuściwszy ręce. Suknia zalana ni to krwią, ni to winem, włosy w nieładzie. Czyim jest wrogiem, jego czy Aldo? Czyim przyjacielem? – Rabusie – Rober przechwycił zatrwożone spojrzenie oficera – Wdarli się tu rabusie. Pomóżcie mi. Dojść do foteli on może sam, ale to za mało. Trzeba zebrać myśli, opatrzyć nadgarstek i to kretyńskie zadrapanie na ramieniu, dotrzeć do domu i położyć się, inaczej zdechnie. – Potrzebuje pan lekarza – odezwała się baronowa – i musi się pan położyć! – Później! – w tym domu on nie zaśnie nawet pod ochroną, i nie chodzi tu o zabójców – Tenencie... Proszę się przedstawić. – Luis Grange. Chłopak pełen zapału. Dobry oficer, ale lepiej by było, gdyby zjawił się tu jakiś bałwan. – Jest pan z Nadoru? – Z Cordy. – Byłem tam – mdłości atakują falami, w których trzepoczą Marianna, tenent Grange, lewretka Ewro... – Mój marszałku, błagam, niech pan sobie przypomni, co się stało – ten się nie odczepi, on sam by się nie odczepił – Trzeba znaleźć przestępców. – Niewiele mogę pomóc – I nie chcę wam pomagać – być może pani baronowa zauważyła więcej. My... jedliśmy kolację i rozmawialiśmy. Potem zaszczekał pies, nie zwróciłem uwagi... Pani Kapul-Gizail nalegała, żebym sprawdził, wziąłem szpadę i wtedy oni wpadli. – Och – szepnęła Marianna – to było takie straszne... Mogli pana zabić! Mogli, ale nie chcieli, i o tym, pani, my jeszcze porozmawiamy, ale później. Teraz Pierwszy Marszałek Taligoi jest półprzytomny. – Pani – Epineix złapał aksamitne spojrzenie – wszystko jest w porządku. Proszę postarać się przypomnieć sobie wszystko, co można, bo ja NIE ZDĄŻYŁEM NICZEMU SIĘ PRZYJRZEĆ. – Dziękuję, książę... Zawdzięczam panu więcej niż życie. Tenencie, niestety, nie jestem zbyt spostrzegawcza. Rabusie wbiegli przez drzwi, które zawsze uważałam za fałszywe. – Nieprzyjemna sprawa – zasępił się tenent – Nie chcę pani straszyć, ale obawiam się, że rozbójników wpuszczono do domu. Od jak dawna mieszkają w domu służący? – Osobiści służący są wobec nas lojalni – policzki Marianny zaróżowiły się lekko – ale w kuchni i w stajniach ludzie często się zmieniają. O nich lepiej rozmawiać z moim mężem... – Bez wątpienia, pani – Grange chciał dokopać się sedna, ale Robera w żadnym razie to nie urządzało. – Panie tenencie – kac, zmęczenie i ból jakby zerwały się z łańcucha, w głowie grzmiała prawdziwa orkiestra – proszę odprowadzić mnie do domu, moi ludzie są teraz zajęci. Co do złodziei, to należy to do kompetencji cywilnego komendanta Ollarii. Książę Ockdell jest dobrym znajomym... barona Kapul-Gizail. Bez wątpienia zrobi wszystko, co w jego mocy, a ja i pan jesteśmy żołnierzami, a nie strażnikami.

– Tak, monsignore – Na twarzy oficera pojawiła się wina – Ale czy nie lepiej zaprosić lekarza tutaj? Jeśli on nie wstanie teraz, to nie wstanie do wieczora, a trzeba odejść i wyprowadzić żołnierzy. I zdobyć kilka godzin spokoju. Bez tajemnych drzwi, królów, lewretek i rozbójników. Koronacja, przyjęcia, Dora, zabójcy w maskach... To za dużo dla jednego człowieka. – Tenencie, umie pan opatrywać rany? – Oczywiście, monsignore – zapewnił oficer. – Mogę pomóc – zaofiarowała się baronowa Kapul-Gizail – Jeśli nie zemdlałam wcześniej, nie zemdleję i teraz. – Ma pani szarpie, czyste płótno i wino zbożowe? – zapytał Grange. – Naturalnie – baronowa, bez drżenia przestąpiwszy przez trupa, skryła się za drzwiami. Tymi samymi, których jakoby nie było. Tenent odprowadził kobietę zachwyconym spojrzeniem. Dobry chłopak, ale pojawił się tak nie w porę! Rober zacisnął zęby i położył nieszczęsną rękę na stolik do owoców. Zdejmować zaręczynową bransoletę to zły znak, ale inaczej się nie da, a poza tym – ich z Iris zaręczyny to tylko wybieg. Epineix zagryzł wargę i spojrzał na zakrwawione złoto. Nadorski herb i imię narzeczonej zniknęły, na gładkiej złotej obręczy wyraźnie widoczny był znak Błyskawicy. Taki sam, jak na odebranej przez prawdziwców bransolecie Mellit.

CZĘŚĆ I „ŚWIAT”1 Aby przystąpić do spisku, potrzeba niewzruszonej odwagi, a żeby stoicko znosić niebezpieczeństwa wojny, wystarczy zwykłe męstwo. Francois de la Rochefoucauld ROZDZIAŁ 1 RAKANA (B. OLLARIA) 400 rok K.S. Ranek 3-go dnia Zimowych Skał 1 Step płonął, nad uschłym martwymi trawami ścielił się ostro pachnący dym, żarł oczy, wbijał się do nosa, do gardła. Napełniony popiołem wiatr gnał płomień wprost na Richarda. Obok młodzieńca, ratując się przed ogniem, mknęły, leciały, biegły, pełzły stepowe zwierzęta, a Richard stał nad leżącą Soną, patrząc w zrozpaczone końskie oczy, nie mając sił ani porzucić moriski, ani podarować jej ostatniego strzału. Sona zachrypiała, próbując wstać. Gdzie tam, noga była beznadziejnie złamana, kobyłę trzeba by było zastrzelić nawet gdyby byli w królewskim parku. Z prawej coś zaszeleściło: yzargi, całe stado, rodzeni bracia tych, które zeszłą jesienią wypełzły z płonącego krzewu z czerwonymi jagodami... Wtedy ogień uratował przed wstrętnymi bestiami martwe ptaki, teraz ukryje najpierw moriskę, a potem jej pana – pieszo nie ucieknie przed pożarem, więc czy warto przedłużać agonię? – Monsignore! Monsignore! – z gorącej mgły wynurzyła się zaniepokojona twarz. Jeremy! – Co się stało? – Dickon szybko usiadł na łóżku – Pożar? – Pożar? – zdziwił się służący – Nie, monsignore. Napadnięto na księcia Epineix. – Zabity? – Richard złapał ubranie. Tylko nie to! Rober musi żyć, musi uwierzyć w zwycięstwo, nauczyć się cieszyć. Jeśli on nie żyje, to niesprawiedliwe! Niesprawiedliwe i podłe! – Pan Pierwszy Marszałek jest ranny – Kamerdyner podniósł leżący pas i z ukłonem podał panu – Być może monsignore zechce wysłuchać oficera, który przywiózł wiadomość? – Oczywiście – niemal krzyknął młodzieniec – Gdzie on jest? – Zaprowadziłem go do Orzechowego Gabinetu. Richard machnął grzebieniem, przygładzając sterczące wicherki, i w pośpiechu zapinając kaftan wyskoczył z sypialni. Biedny Inochodziec! Wczorajsze rozdrażnienie rozpłynęło się, zastąpione przez poczucie winy. Czyżby ich ostatnim spotkaniem miała być kłótnia? Święty Alanie, żeby tylko się obeszło! – Panie cywilny komendancie – szczupły niewysoki oficer, wyraźnie nie południowiec, zasalutował zdecydowanie – Tenent Grange. Przybyłem na polecenie Pierwszego Marszałka Taligoi. Na polecenie? Już lepiej. Jeśli Rober może wydawać polecenia, to przynajmniej jest przytomny. 1 Wielki Arkan Tarota „Świat” (Le Monde). Karta wskazuje na szczęśliwe zakończenie czegoś (osiągnięcie ostatniego poziomu), powodzenie (w tym materialne), zdobycie wyższej wiedzy, osiągnięcie harmonii ze światem. Karta odwrócona zwiastuje duże niepowodzenie, niemożliwość dotarcia do upragnionego celu, brak rezultatów, zastój, brak zdolności lub możliwości rozwoju, niemożność rozerwania zaciskającego się kręgu pytań.

– Rana jest niebezpieczna? – Pierwszy Marszałek jest lekko ranny w ramię. Niestety, w czasie walki otworzyła się stara rana na nadgarstku, zaczął się krwotok. Ramię i nadgarstek... Fortuna znów zlitowała się nad ostatnim Epineixem, ale szczęście nie może być wieczne. Inochodziec szwenda się po mieście niemal bez ochrony i nie nosi nawet kirysu. Aldo mówił mu nie raz i nie dwa, ale Rober wbił sobie do głowy, że jest w domu. Jasne! W Ollarii zza każdego rogu albo wystrzelą, albo cisną sztyletem... Richard rozejrzał się, w oczy rzucił się franimski dzban. – Chce pan się napić? – On nie będzie się więcej złościć na Robera, co by ten nie mówił. Inochodziec stracił rodzinę i osiem lat przeżył w skórze zaszczutego zwierzęcia, co się dziwić, że warczy na wszystkich, ale to przejdzie. – Dziękuję – oficer zawadiacko trzasnął obcasami, ale na twarzy pojawił się żal – mój dyżur jeszcze się nie zakończył. – W takim razie shaddi – postanowił Dickon i szarpnął dzwonek – A teraz niech pan siada i mówi. Ze szczegółami. W jakim stanie zostawił pan marszałka i gdzie? – Odprowadziłem go do willi Epineix. Na jego rozkaz. Na progu Pierwszy Marszałek stracił przytomność. – Utrata krwi? – Lekarz mówi, że zwykła gorączka. Pierwszy Marszałek pojawił się u pana Kapul- Gizaila już będąc chorym. Rober przychodził do Marianny?! W takim razie na pewno nie jest sobą. Inochodziec unikał kobiet nawet w Sakasci, a przecież śliczna Wisca prawie na szyi mu się wieszała. Iris nie zasługuje na takiego męża, ale kiedy to szczęście uśmiechało się do godnych tego uśmiechu? – Proszę opowiadać po kolei. Gdzie napadnięto na księcia? Kiedy? Kto? – Na monsignore'a napadnięto w domu barona Kapul-Gizaila. Gospodarza nie było w mieście, baronowa zaproponowała gościowi kolację... – Chce pan powiedzieć, że wszystko stało się w domu Kapul-Gizailów?! – Tak – potwierdził oficer – zabójcy wdarli się do przez drzwi, które baronowa uważała za fałszywe. Widocznie wpuścił ich ktoś ze służących. Gdyby nie lewretka, pan marszałek zostałby zaskoczony. – Ilu ich było? – Ośmiu albo dziewięciu ludzi. Czterech monsignore położył na miejscu, jednego śmiertelnie ranił, reszta uciekła. Dwóch wyskoczyło prosto na nas, wzięliśmy ich, ale łajdaki nic nie wiedzą. O wszystkim umawiał się przywódca, a jemu udało się uciec. – Stronnicy Ollarów czy Kenallijczycy? – Czarcie nasienie z Pałacu Szubieniczników – tenent skrzywił się z obrzydzeniem – W dziewięciu na jednego, akurat coś dla nich. – A co mówi Mari... pani baronowa? – Książę Epineix zabronił przesłuchań – Po twarzy Grange'a przemknęło rozdrażnienie – Śledztwo w przypadku podobnych przestępstw leży w kompetencjach cywilnego komendanta stolicy. Monsignore rozkazał zameldować o wszystkim panu. – A kapitan, to znaczy generał Carvall? Zameldowano mu? – Pan Pierwszy Marszałek nie uznał za słuszne. Przestał ufać? Akurat! Po prostu Rober też chce pokoju. Nie poprosił o wybaczenie, ale dał do zrozumienia, że koszmar w Dorze nie jest winą nowego cywilnego komendanta, a przestępstwem starego. Bo tak jest! – Dziękuję, tenencie – Jeśli trzeba będzie, on przetrząśnie pół Ollarii, ale zabójców znajdzie – Zaraz podadzą shaddi, a potem pojedziemy na miejsce zdarzenia. Pokaże pan, jak i gdzie wszystko zaszło, przekaże pojmanych rozbójników i może pan być wolny.

2 Cienkonogi wielkooki piesek przypadł na przednie łapki i zawarczał, broniąc pani. Marianna uśmiechnęła się słabo i wzięła lewretkę na ręce. – Dzień dobry, panie. Proszę wybaczyć Ewro, jest zdezorientowana... Nareszcie znalazł pan czas dla starych przyjaciół? Jak miło. –Szczęśliwy jestem, widząc panią całą i zdrową – absolutnie szczerze powiedział Richard i natychmiast dodał: – Niestety, okoliczności naszego spotkania są bardzo niemiłe. Marianna pokręciła głową: – Gdyby nie one, raczej bym pana nie przyjmowała, tak że jestem niemal wdzięczna tym rabusiom. – Byłem zajęty – wymamrotał młodzieniec, starając się nie wspominać o rozsypanych po dywanie czereśniach i złotej róży w wycięciu sukni. Teraz Marianna była w czerni, a pamiętne dywany zabrano. Pewnie zaplamiła je krew. – Cywilny komendant powinien być zajęty – obojętnym głosem powiedziała piękność i Richard poczuł się jak zakłamany śmieć. Gdyby wykrzyczał baronowej i wszystkim kobietom świata, przez kogo zajęte jest jego serce, Marianna by zrozumiała i pogodziła się z tym. – Pani, może pani rozmawiać? – Pytanie zabrzmiało głupio, przecież oni już rozmawiają. – Mogę – baronowa uniosła rzęsy, jej oczy nadal były piękne – Tylko niech pan powie, jak się czuje Epineix. Ja... Ja zawdzięczam mu życie! – Rober ma gorączkę – zaczął Dick i zrozumiał, że kobieta potrzebuje czegoś innego. Na szczęście Jeremy był obok. Dick przywołał kamerdynera: – Proszę jechać do willi Epineix, dowiedzieć się, jak się czuje książę i wracać. Baronowa czeka na pański raport. Zrozumiał pan? – Tak, monsignore – Służący na wojskową manierę trzasnął obcasami i wyszedł. – Niedługo wszystkiego się dowiemy – zapewnił Richard – ale, o ile wiem, życiu Robera nic nie grozi. – Chwała Stwórcy – Marianna westchnęła ze znużeniem i uniosła rękę do skroni. Bezsenna noc i przeżyty strach dawały o sobie znać coraz bardziej. – Niedługo będzie pani mogła odpocząć – zapewnił kobietę Richard – Nox, wypytam panią Kapul-Gizail, a pan niech przejmie od tenenta Grange'a przestępców. Potem razem zajmiemy się służącymi. – Tak jest – Twarz pułkownika2 pozostawała beznamiętna, ale Dick nie wątpił: mieszkaniec północy nie ma najmniejszej ochoty zajmować się rabusiami. Żołnierze nie znoszą brudu. Z jaką ochotą oni wszyscy, nawet suzeren, zwalili czarną robotę na Insmillera, i czym się to skończyło? Zabójstwami niewinnych i piętnem na reputacji Rakanów. Pomagierzy łajdaka są tacy sami jak ich były naczelnik, trzeba będzie ich stopniowo wymieniać, a na razie Nox i Jeremy, czy im się to podoba, czy nie, będą szukać ludzi popierających Ollarów i łapać rozbójników. – Pański oficer jest niezadowolony – cicho powiedziała baronowa – i ja go rozumiem. Zapomnijmy o wszystkim, przecież nie stało się nic, czego nie można by naprawić. – Mój oficer będzie wypełniać rozkazy – uciął Richard. Marianna spojrzała ze zdziwieniem i smutkiem, a młodzieniec wyjaśnił: – Nie mogę ufać ludziom Insmillera, szczególnie, kiedy chodzi o panią. I nie mogę zostawić pani ze służącymi, z których jeden zdradził. – Dziękuję – szepnęła kobieta. 2 Kapitanowie Osobistej Gwardii Władców otrzymywali szarżę pułkowników Armii Taligojskiej, przy tym podlegali tylko głowie Domu i królowi.

Ciekawe, gdzie jej baron? Nie wyleciał przecież przez okno razem ze swoimi ptaszkami. Nieważne, jak bardzo stchórzyłby Kapul-Gizail, musi się już pojawić. Marianna uśmiechnęła się wymuszenie. – Skoro nie można uniknąć przesłuchania, wolałabym wyznać wszystko panu. Tylko, jeśli można, w innym pokoju. – Naturalnie – Jak mógł się nie domyślić, że ona boi się być w rozgromionym buduarze! – Gdzie pani sobie życzy? – Może w bursztynowej sypialni? – zmarszczyła brwi baronowa – Czy mam prawo zaproponować cywilnemu komendantowi shaddi albo wino? – Pani – ukłonił się Dick – Jestem pokornym sługą pani urody i gotów jestem iść za panią choćby w Świt. – Za wcześnie w Świt – kobieta pokręciła głową i spróbowała się uśmiechnąć – Ten świat jeszcze nie obdarował pana tym, na co pan zasłużył. Proszę za mną. Lustrzana poczekalnia... Dick był tutaj tylko raz, kiedy Kruk grał w karty z Kileanem. Młodzieniec mimo woli dotknął odzyskanego pierścienia, jeden kamień przypominał o drugim, znalezionym i utraconym. Czy mała córeczka jubilera żyje? Trzeba zapytać tych, którzy sprzątali w Dorze, czy nie widzieli grubiutkiej dziewczynki w kostiumie aniołka. Nie wiadomo dlaczego wydawało się, że ona żyje i ma przy sobie karas. Rober rozkazał spisać ocalałych, wczoraj to się wydawało zbyteczne, ale po namyśle Dick przyznał, że Epineix działał słusznie. Po prostu oni wszyscy byli zmęczeni, więc nagadali sobie głupot, a kilka godzin później Rober omal nie zginął. Oni mogli już nigdy się nie zobaczyć, a ostatnimi wypowiedzianymi słowami byłyby wzajemne wyrzuty... To byłoby potworne! – Proszę, oto moja cela – baronowa otworzyła na pół ukryte za złocistym jedwabiem drzwi – Ukrywam się tutaj, kiedy zmęczy mnie... towarzystwo. Pokoik był zachwycający. Wszystkie odcienie żółci i oranżu, aromat pomarańczy i róż, szczebiot nieuniknionej moryskilli – wszystko to zamieniało małą sypialenkę w kącik późnego lata. Kobieta ze znużeniem opadła na okrągły puf. – Jestem gotowa – Marianna ma nie oczy, a karasy, a bladość czyni ją jeszcze piękniejszą – Chcę o wszystkim opowiedzieć, zanim upadnę i usnę. Albo umrę. Czasem, aby obronić człowieka, trzeba go męczyć. Nieszczęsna chce zapomnieć o krwawym koszmarze, ale Dick zmusi ją do wspomnień. Czy mógłby tak postąpić z Katari? Nigdy, ale Katari nie przeżyłaby takiej nocy! – Proponowała pani wino – Rozmowa nie powinna stać się przesłuchaniem – Teraz byłoby jak najbardziej na miejscu. – W dzbanie jest „Czarna krew” – skuliła się Marianna – Pana stanowisko pozwala ją nalać czy mam wezwać służącego? – Pozwala. Na alackim gobelinie bujnie kwitły róże i fruwały złocisto-czerwone motylki. W Sakasci wisiały podobne hafty, a sama baronowa przypominała jednocześnie i Matyldę, i Wiscę. Czy może być prawdą, że pani Kapul-Gizail pochodzi z Alati? Dickon napełnił dwa wąskie kielichy. – Pani zdrowie! – Proszę zaczekać! Proszę nie pić – baronowa wyjęła młodzieńcowi z rąk kielich, upiła i uśmiechnęła się z poczuciem winy – Teraz nikt nie powie, że próbowałam otruć gościa. – Marianno – nie wytrzymał Richard – co pani mówi?! Nikt... Nikt nigdy nie pomyśli!... – Ale to było w moim domu! – wykrzyknęła kobieta – W moim! Rober Epineix przyszedł jak przyjaciel, a został zaatakowany... – Nie jesteś temu winna – Dickon sam nie wiedział, kiedy złapał rozmówczynię za ręce – To się mogło przydarzyć każdemu! – Nie – baronowa łagodnie, ale stanowczo, uwolniła dłonie – Tylko tym, którzy nie są

zbyt wybredni, a za to przesadnie ufni. Co mam opowiedzieć? – To, co zapamiętałaś – Pierś Marianny falowała głęboko i Dick z trudem odwrócił wzrok od czarnego atłasu – Jak to się stało, że w domu nikogo nie było? Kruk – dziwny człowiek. Dlaczego, przy całej swojej niewybredności, zrezygnował z Marianny? Czyżby dlatego, że bał się zniszczyć swoją reputację niezrównanego kochanka? – Baron wyjechał za miasto – Białe dłonie na tle sukni wyglądały jak porcelanowe – Teraz tak trudno zdobyć dobre wino. I nie tylko wino, musimy umawiać się z podmiejskimi karczmarzami. Większość służących towarzyszy... mężowi. Uznaliśmy, że w czasie królewskich przyjęć nasz dom nikogo nie przyciągnie. Baron wykorzystał okazję i postanowił uzupełnić zapasy. – Kiedy wróci? – Bladość i strach zamieniały pewną siebie kurtyzanę w spłoszoną łanię. – Pod wieczór – Marianna spojrzała na ślubną bransoletę i uśmiechnęła się. Nieszczęsna piękność, związana ze śmiesznym, fircykowatym człowieczkiem. Udo Born gotów jest zapomnieć o przeszłości Marianny, ale ollariańskie śluby jeszcze nie zostały zniesione. – Ilu ludzi było w domu? – Odesłałam cameristę do matki – Kobieta zdjęła z kolan lewretkę i poprawiła suknię. – A więc odesłała pani służącą? – Na święto... Wannina jest wobec mnie lojalna... Ona by krzyczała, próbowała ich przegonić i ją by zabili. Przeze mnie... W końcu się rozpłakała, jak dziecko ukrywając twarz w dłoniach. Z przestrachem zaskomlał ukryty pod stołem piesek, z wysokiej fryzury kobiety wypadło kilka szylkretowych szpilek. Richard podniósł je, baronowa łkała konwulsyjnie, potem, nie podnosząc głowy, poprosiła o chusteczkę. Dick podał, starając się nie patrzeć na zgrabną szyję, nad którą drżało kilka skręconych w pierścionki loków. Marianna na oślep znalazła kawałek batystu, niechcący dotknąwszy palców Richarda. Młodzieniec nie wytrzymał, pocałował kobietę w schyloną głowę. Baronowa drgnęła i mocniej ścisnęła jego nadgarstek, od ciepłych włosów pachniało różami. – Uspokój się! – Dickon ostrożnie objął miękkie ramiona, przyciągając kobietę do siebie. Marianna coś wyszeptała, nie próbowała się wyrwać i nie zachęcała. Byli sami wśród złotych jedwabi. – Richardzie – wymamrotała Marianna – niech pan zamknie drzwi... Klucz jest na szyi. Kiedy Udo dowie się, co się stało, przybiegnie tu, zapominając i o gimnetach, i o Radzie, ale hrabia na razie nie wie. I mały baron nie wie, a Rober jest chory. – Zamknę – Ręce młodzieńca namacały cieniutki złoty łańcuszek. Kluczyk niechętnie porzucił swoje łoże – Zaraz... Richard zmusił się do rozluźnienia objęć. Zrobił nawet krok w kierunku drzwi, ale te otworzyły się same. – Monsignore – Żołnierz, który pojawił się na progu, wpatrzył się w rozczochraną baronową i Dick poczuł chęć zastrzelenia prostaka na miejscu – Tu jeden rozbójnik... Krzyczy coś o panu. Mówi, że on jakby u pana na służbie. Wąsatego „szubienicznika” Richard poznał od razu. Zeszłego lata łajdak przysiągł na Ślepą Podkowę, że znajdzie morderców nasłanych na księcia Ockdella. I co z nim teraz robić? Richard usiadł w fotelu, przypatrując się złodziejowi, którego późna jesień nie uczyniła mniej smagłym. Z Marianną nieładnie wyszło, ale co przeszkadza złożyć baronowej prywatną wizytę za kilka dni? Pani Kapul-Gizail jest nie tylko piękna, ale i rozsądna. Owszem, dzisiaj nie była sobą, ale to zrozumiałe: przeżyć napad, dowiedzieć się, że w twoim domu przyczaił się zdrajca... Nic dziwnego, że piękność przywarła do tego, kto może ją obronić, ale wąsacz pojawił się w samą porę. Co by było, gdyby ktoś zastał cywilnego komendanta z baronową?! Pojawiłyby się plotki, a już Ośmiornica zatroszczyłby się o to, by donieść je do Katari. Dlaczego ona odmawia mu audiencji? Wstydzi się czy tu chodzi o rozszalałą Iris?..

– Monsignore! Monsignore, pamięta mnie pan?! Wąsaty. Nie ma co, trzeba z tym skończyć, a potem odwiedzić Robera i oznajmić Katari o napadzie. Dzisiaj ona po prostu nie może go nie wysłuchać. – Pamięta mnie pan? – Naturalnie – potwierdził Richard – ale to nic nie znaczy. Jeśli popełniłeś przestępstwo, odpowiesz za nie. – Ja tylko stałem przy wejściu – zakrztusił się słowami przyboczny Cienia – Ja nie wiedziałem, kto tu jest... Mi nie powiedzieli... – A co wiedziałeś? – w złodzieju rzeczywiście nie ma niczego szlachetnego, yzarg to yzarg – I gdzie jest ten, jak mu tam, Janis? Z tyłu coś brzęknęło i Richard przypomniał sobie, że on i „szubienicznik” nie są sami. Wciągać nieznajomego tenenta w swoje sprawy Richard nie chciał, ale jeśli nic nie wyjaśni, Grange jeszcze sobie wyobrazi, że książę Ockdell zadaje się z marginesem. – Ten człowiek widział tego, który chciał mnie zabić. – Ja go poznam, jak usłyszę – wtrącił wąsacz – ja przysiągłem... Monsignore wie. I Cień słyszał... – I gdzież on jest? – Jeśli na Robera podniósł rękę Janis, zapłaci za to, ale czego chciał, złota czy krwi? Cień zawdzięcza Krukowi życie i władzę, o tym nie można zapominać. – Monsignore – zdyszany Jeremy nie zapomniał trzasnąć obcasami – książę Epineix śpi. Lekarz mówi, że można się nie obawiać. – Proszę o tym powiedzieć pani Kapul-Gizail – Nie należy żegnać się z Marianną przy wszystkich – Proszę przekazać baronowej moje uszanowanie, złożę jej wizytę przy najbliższej okazji. – Tak jest, monsignore – skłonił się Jeremy i w tym momencie wąsacz z nieoczekiwaną zwinnością skoczył w przód, wczepiając się służącemu w rękaw. – To on! – krzyknął złodziejaszek, pokazując palcem Jeremy'ego – To on płacił za zabójstwo monsignore'a! Ja go poznałem, na pewno poznałem... – Ten człowiek mówi prawdę? – Grange złapał służącego za ramię – Płaciłeś za zabójstwo monsignore'a? – Tak! – wrzeszczał „szubienicznik” – Kocem się owinął, coby za grubasa ujść, ale głosu nie zmieni! Nocny śmieć nie łgał, Richard zrozumiał to, jak tylko spojrzał na pobladłego kamerdynera. – Co masz na swoje usprawiedliwienie? – Więc to dlatego było mu niewygodnie we własnym domu. Dopuścił do siebie żmiję i czuł to. – Monsignore – oczy Jeremy'ego patrzyły twardo – ten złodziej nie kłamie. Rzeczywiście na polecenie generała Loura zapłaciłem mordercom. Proszę tylko o jedną łaskę, o rozmowę z monsignore'em. – Dobrze – Święty Alanie, czyżby polowano na niego z rozkazu Simona? Ale dlaczego?! – Wszyscy wyjść! – Nie – Grange był ponury i zdecydowany – Ja zostanę. Mój dyżur jeszcze się nie zakończył. On nie wyjdzie. Wyrzucić siłą? Żeby pobiegł do Carvalla? A poza tym cywilny komendant musi być poza podejrzeniami. Wszelkimi. Richard skinął głową: – Może pan zostać. Słucham, Jeremy. – Byłem ordynansem generała Loura – Grange był bliżej, ale Jeremy patrzył tylko na swojego pana. Byłego pana – To znaczy niezupełnie tak... Generał mnie uratował i wziął do siebie... Ja... Ja trochę dokazywałem z pewną panną, ona nie miała nic przeciwko, ale jej ojciec...

– Gdzie jest teraz ta panna? – Nie wiadomo po co zapytał Dickon. – Jest moją żoną – prosto odpowiedział kamerdyner – Została w Cordzie z córeczką. Jeremy ma żonę i córkę? Beach nigdy o nich nie mówił. On w ogóle był małomówny. – Czyli za moją śmierć płacił Loura. Dlaczego? – Rozkaz tessoriusza – Szubienicznik albo mieszczanin pełzałby na kolanach, Jeremy stał na baczność – Leopold Manrik chciał dostać Nador. Tytuł, ziemie i książęce cło drogowe. Leonard Manrik miał ożenić się z siostrą monsignore'a, a dalej Ollar ogłosiłby go nowym księciem. – Simon Loura o tym wiedział? – Tak – potwierdził kamerdyner – Mówiąc szczerze, generał właśnie wtedy uznał, że wystarczy mu tych rudych mord. Najpierw chciał odmówić, tylko że nie z tessoriuszem takie numery! Loura stał na najniższym schodku, gdzie mu iść przeciw Manrikom, a i bez sensu. Jeden odmówił – tuzin się zgodzi. – Czyli się zgodził? – Na niby. A potem marszałkowi Zachodu zameldował, tylko czy to fok Warzow, czy to Manrikowie – z jednej miski jedzą. Fok Warzow, choć i z dobrego rodu, a powiedział, że z pokrzywy, proszę mi wybaczyć, wiśnia nie wyrośnie. I że ma dość, proszę wybaczyć, nadorskiej zarazy. Wtedy generał wymyślił. Kazał znaleźć najbardziej beznadziejnych rozbójników, a do pana posłał człowieka, żeby pilnował. Takie to proste i zrozumiałe. Flamingom zachciało się Nadoru, a Ollarowie mają gdzieś prawo krwi. Między tytułem a rudym generałem stał tylko syn Egmonta. I sumienie Simona Loura. – Jeremy – wychylił się Richard – to przecież byłeś ty? Ty strzelałeś do zabójców? Były kapral milczał, po raz pierwszy spuściwszy oczy. – To byłeś ty! – powtórzył Richard i Jeremy niechętnie kiwnął głową. ROZDZIAŁ 2 NADOR 400 rok K.S. 3 dzień Zimowych Skał 1 Niebo było czyste, tylko na południowym zachodzie horyzont zaciągnięty był lekką zasłonką, bardziej podobną do koronkowego welonu niż do obłoków. Śnieg i światło wybieliły stare dachy i mury, zamieniając zadymionym zimy Nador w coś przyzwoitego, jeśli, oczywiście, patrzeć z daleka i z góry. A mimo wszystko włazić na potężną, nawisającą nad zamkiem skałę było szczytem głupoty. Mądry człowiek kupiłby w gospodzie znośną wołowinę, wino i jakieś przyprawy, a przy okazji i zjadł obiad, ale zakochani hrabiowie nie myślą o cielesnym głodzie, oni chcą rodowych świętości! Zakochani hrabiowie przestępują z nogi na nogę i mamroczą o jakichś kamieniach, na których coś powstanie albo zginie. Mrożone kamienie przyciągały Luizę jak kapusta kota, ale Ivon był taki wzruszający, przecież nie rozczaruje człowieka. Nie minął nawet tydzień, a pani Aramona zgodziła się wejść w południe na bezcenny szczyt, zwłaszcza że Iris i Selina poszły na spacer, a Mirabella zamknęła się w kaplicy. Przed kolacją sprzeczka nie była przewidywana, więc duenia z czystym sumieniem uciekła na randkę. Przecież powinna usłyszeć choć raz w życiu prawdziwe wyznanie, ostatecznie jest kobietą czy poduszką?! Niezbyt młoda i zupełnie nie piękna dama przeskoczyła z jednego głazu na drugi, w brzuchu w najbardziej nieprzyzwoity sposób zaburczało. Święta Oktawio, kiedy ona ostatni raz jadła mięso, a nie żołnierskie zelówki?! Wtedy, kiedy ostatni raz widziała przyzwoity

chleb! Żołądek odezwał się na wspomnienia nowym trelem i Luiza zatrzymała się – niespecjalnie chciała pojawić się przed adoratorem przy akompaniamencie takiej muzyki. Kobieta wciągnęła brzuch, schyliła się, wyprostowała, westchnęła głęboko, jak uczyła mateczka, i uśmiechnęła się: Aglaia Credon na widok nadorskich frykasów zemdlałaby natychmiast, a pan Credinge wyrzuciłby kucharzy na zbity pysk. Tylko gdzie oni teraz są, mateczka z panem hrabią? Luiza noc po nocy wyjaśniała sobie, że nie ma się czego bać: mieszkańcy domu przy ulicy Kulawego Kurczaka są bezpieczni i świętują Przełom na całego. Siedzą sobie w jednym z majątków Credinge, jedzą, piją, rozpakowują prezenty... Kto wie, może mateczka na starość zaciągnęła hrabiego przed ołtarz? Ona potrafiłaby się zaprzeć i nie ruszyć z miejsca bez bransolety zaręczynowej, a pan Credinge kocha swoją tasiemkarkę, co by tam nie mówił. Czy ojciec rozumiał, co za miodowa żmija mu się dostała? Wcześniej Luizie wydawało się, że matka całkowicie zawróciła kochankowi w głowie, ale ostatnia rozmowa wszystko zmieniła. Hrabia Credinge z marszu rozgryzł córkę, którą widywał co najwyżej raz w roku. Czyżby przez ponad czterdzieści lat nie przejrzał kochanki? Nogi zaczynały zamarzać i pani kapitanowa poszła dalej. Z lewej strony wznosiły się naszpikowane wyliniałymi krzakami skały, z prawej ciągnęło się cętkowane osypiskami urwisko, pod którym wiła się droga. Pojedziesz na północ, znajdziesz Savignaca, na południe – wrócisz do Ollarii... Jeśli Rakaniątku nic nie spadło na głowę, to ma już na niej koronę. Pod obcasem trzasnął lód, dało się słyszeć cichutkie szemranie – źródło Dzika, o którym mówił Ivon, jest na wyciągnięcie ręki. Kobieta przyspieszyła kroku, starając się nie myśleć o Kenallijczyku i umierającej Katari. Gdybyż tak można było się rozerwać na czworo i trafić do Felpu, Credinge i Ollarii, nie opuszczając Nadoru. Albo choćby na dwoje... Ścieżka ominęła potworny, biały od czasu i szronu pień i rozpłynęła się wśród przyprószonych śniegiem ruin. Grubo ciosane bryły przemieszały się z chaotycznie rozrzuconymi głazami, wśród których biło źródło. Idealne miejsce dla rozbawionych kociąt. Gdyby Iri zamierzała uciec z ukochanym, z pewnością zaciągnęłaby wybranka na tę skałę razem z końmi. Głupiutka, ale co ona wie o miłości? Co ona w ogóle wie? Pani Aramona powoli pobrnęła w kierunku ozdobionej lodowymi strugami skały, z której biło źródło. Cicho szeleścił żwir, kwitł tęczowymi iskrami szron, frywolnie pluskały kryształowe strumyczki. Dzisiaj na szczycie wszystko wydawało się zaczarowane: wygładzone wiekami posągi, wczepione w kamień krzewy, przezroczysty dymek na niebie, śpiewająca woda, przez którą jeszcze trzeba było przejść. Daleko w dole zabrzmiał dzwon – zaczynała się południowa msza. Przy kolacji Mirabella, która namodli się do woli, weźmie uciekinierów w krzyżowy ogień pytań – że też się jej nie znudzi! Luiza sama doceniała awantury, ale po nich Arnold podkulał ogon, Mirabella zaś wychodziła z nich na trzech nogach, a i tak nie dawała za wygraną. Strumień nadal rześko skakał z kamienia na kamień, ale bajka zniknęła, został strach przed poślizgnięciem. W ogóle to źródło powinno bić na dole, a nie na szczycie góry, ale w Nadorze wszystko było przewrócone na lewą stronę: zwariowana gospodyni, zahukani domownicy i zimno. Zamek wystygł nie z powodu zimy – z nienawiści, i to nie zwykłej, a stęchłej. Luiza spędziła tu mniej niż miesiąc i tylko myśl o Kenallijczyku i Bagerlee stała na przeszkodzie, by kapitanowa złapała córkę za kołnierz i uciekła. Spiskowczyni Iris codziennie wyjeżdżała „na spotkanie Reginaldowi”, a wieczorami, jeśli nie gryzła się z mateczką, to odmalowywała przyszłe życie z Epineixem. Luiza słuchała, gotując się do złapania spiskowczyni za ogon, a Ivon wzdychał i mamrotał o drogocennej skale. To było zabawne... Pani Aramona wyjrzała zza kamieni i natychmiast ujrzała zgarbione plecy: Ivon wpił się spojrzeniem w półrozwalone schody. Biedakowi do głowy nie przyszło, że jego dama przejdzie wzdłuż urwiska.

Luiza mocno zacisnęła usta, żeby poczerwieniały – jeszcze jeden sekret mateczki. Larack podszedł do samego skraju polanki i zamarł. Oblazły hrabia z chorym żołądkiem, marzący o wdowie po kapitanie, która od dwudziestu lat usychała z tęsknoty za księciem. Głupiec! I ona też głupia, bo na starość polazła na randkę. I to jeszcze w butach do jazdy konnej. Kobieta chrząknęła, wyciągnęła spod kaptura kilka pasemek i opuściła swoje schronienie. 2 – To pani? – Inteligentne pytanie, nie ma co. Nie, nie ona, a Beatrice Borrasca! – Oczywiście, że ja – z godnością, jak przystało szanującej się damie, odpowiedziała kapitanowa – Przeszłam przez potok. – Ależ tam jest tak niebezpiecznie! – zaniepokoił się Larack – Ścieżka osypuje się w kilku miejscach. – Nie zauważyłam – o dźwięcznym szeleście trzeba zapomnieć, i to jak najszybciej – Droga była taka piękna. – Proszę oprzeć się o moje ramię – spojrzenie Ivona stało się jeszcze bardziej psie niż zazwyczaj – pokażę pani Kamień Ockdellów. – Och, od tak dawna marzę, by go zobaczyć – Oby się tan kamień zapadł pod ziemię, razem z całym Nadorem. W oczach Laracka zapłonął ogień uwielbienia: – Przyszły Władca Skał – wytchnął zakochany – noc swojej pełnoletności spędzał przykuty do rodowego kamienia. O północy przychodził do niego głowa Domu i zadawał Wielkie Pytania. Syn odpowiadał, a potem składał przysięgę Skałom. Ostatnim, który przeszedł wtajemniczenie, był Alan Święty... – Znaleźć się tutaj nocą, samej... – Czego jeszcze oczekiwać od Ockdellów, ale to taki powód, aby się przestraszyć – Hrabio, ja bym umarła ze strachu. – Pani jest kobietą – patetycznie odpowiedział Ivon – Pani udział – to piękność, nieśmiałość i słabość, a udział rycerza – to służba Stwórcy, suzerenowi i ukochanej. Widziałby nieszczęśnik, jak nieśmiała istota młóciła prawowitego małżonka i wyrywała kudły kucharce. Albo jak wywlekała z pożaru belę sukna. – Nie wszystkie kobiety są słabe – pani kapitanowa poprawiła „nieposłuszny lok” – pana siostrzenica jest silniejsza od wielu rycerzy. – Mirabella zbyt wiele wycierpiała – automatycznie odbębnił Larack – A poza tym... Nazywam ją kuzynką, to bardziej odpowiada sytuacji. Pani, przyszliśmy. Oto on! Osławiony kamień okazał się potężnym głazem, ozdobionym pozieleniałymi dziczymi głowami, jedna z których wciąż jeszcze ściskała w paszczy pierścień. Ślepawe złe oczka patrzyły podejrzliwie i nieproszony gość pośpiesznie się odwrócił. Legendarne dziki odrażająco przypominały bestie, które zdobiły komodę mateczki, mebel, którego malutka „Uliza” bała się do drżenia kolan. Wydawało jej się, że w środku mieszka ktoś straszny i wcześniej czy później wyjdzie i wszystkich pożre, za to pani Credon drewnianego potwora wręcz uwielbiała. Luiza nie zdziwiłaby się, gdyby jej powiedziano, że mateczka powlokła komodę ze sobą, a jeśli pan hrabia zmusił ją do wyjazdu bez bagaży, do końca życia ma zapewnione ciężkie westchnienia i łezki na rzęsach. Czymże jest uratowane życie w porównaniu z utraconym meblem? Głupstwem! – Wstrząsający widok! – głosem żebraka w kruchcie wytchnął Ivon. – Czyż nie? Trzeba było wydawać okrzyki zachwytu, a do głowy jak na złość nie przychodziło nic odpowiedniego. – Widzę, że jest pani wstrząśnięta...

Pani Aramona poruszyła zmarzniętymi palcami u nóg. Słusznie za czas miłości uważa się wiosnę, wiosną niczego sobie nie odmrozisz, a na głowę nie posypią ci się kasztany. Szlachetny zakochany cierpliwie czekał, patrząc to na relikwię, to na swoją towarzyszkę. – Strach pomyśleć, co widziała ta skała – wydusiła z siebie pani Aramona, wyobrażając sobie, że została przykuta do komody mateczki – Ale jak to się stało, że po Alanie nikogo już nie przywiązywano? A należałoby. Jeśli nie do skały, to do komody, i na całą noc, a nuż by pomogło! – Alan zginął, kiedy jego synowie byli jeszcze dziećmi – Zwykła żałoba na chudej twarzy Laracka stała się wszechświatową – Zabrał tajemnicę do grobu, a jego najstarszy syn spotkał swoją śmierć z dala od Nadoru. Mój przodek Lucien Larack przywiózł małoletniemu bratankowi zdjęty z zabitego rodowy medalion, ale to było wszystko, co mógł zrobić. No dlaczego, mógł jeszcze przykuć nowego Ockdella do skały i przykuć się sam razem ze wszystkimi dziećmi i domownikami. Kamieni tu pod dostatkiem, i w ogóle, czy hrabia zamierza wyznawać miłość czy nie, zimno jest! – Obok tego kamienia czuję się malutka – To nawet nie jest kłamstwo, paskudniejsze od tych omszałych kamiennych mord są tylko drewniane – Boję się! – Jakaż pani wrażliwa – zachwycił się Larack – Proszę wierzyć, nie każdemu jest to dane. – Jest pan zbyt dobry – Nos ma pewnie czerwony, ale zakochanym rycerzom czerwone nosy niestraszne – A pana nie przerażają te bestie? – Często bywałem tu z Egmontem – zaciągnął swoją piosnkę Ivon i Luiza poczuła chęć go stuknąć. Pani kapitanowa nie mogła już słuchać o durniu, który zamienił Nador w coś pośredniego między grobowcem i oborą, a tutejsi mieszkańcy wciąż nawijali i nawijali, jak zmarły spał, jadł, spacerował... Dziwne, że jej i Selinie do tej pory nie pokazali nocnego naczynia, pobłogosławionego wielkim męczennikiem. – Panie... – Palce jej odpadną czy jednak nie? – Egmont Ockdell umarł, ale pan żyje i niech pan za to podziękuje Stwórcy. – Ja rozumiem – Ivon westchnął jak zmęczony koń – zbyt często wspominam Egmonta, ale jego życie nadawało sens także mojemu istnieniu. Świat jest niesprawiedliwy, wielcy giną, a miernoty nadal niosą na sobie brzemię bytu. Ich udziałem jest opłakiwanie nieodżałowanej straty. Gdybyż nieodżałowanej! Fircyk Aldo razem z synalkiem przeklętego Egmonta odżałowali tak, że upiora zemdli! – Proszę mi powiedzieć, hrabio – jeszcze trochę i ona ucieknie, a Larack niech łapie wczorajszy dzień ile dusza zapragnie – nie znudziło się panu być krewnym Egmonta? – Wiem, że jestem jego niegodzien – przeraził się hrabia – ja... Ja mówię o Egmoncie nie dlatego, że chcę się pani wydawać lepszy. Koty Zmierzchu, żeby wydawać się jej lepszym, należy pędzić po pomoc do Savignaca, a nie jęczeć o pechowym spiskowcu. Szkoda, że nie można zatkać durnia swoimi szkieletami: Larack o Egmoncie, ona o mężu-wychodźcu. Ależ by była rozmowa! – Widzę w panu hrabiego Ivona – pani kapitanowa postanowiła okazać miłosierdzie – ale słyszałam od służących, że można tu spotkać widma. – O tak – ożywił się Larack – na własne oczy widziałem tu ludzi z mieczami. To był najnieszczęśliwszy dzień mojego życia!.. Że też musiała wsadzić kij w tę akurat dziuplę, teraz przyjdzie słuchać, ale widma to już ostatnie, na co starczy jej cierpliwości. Po widmach – do gospody! Do gorącego wina, miękkiego chleba i mięsa, soczystego, z chrupiącą skórką, pod pierzynką ze smażonych warzyw... – Panie – nie popędzisz, do wieczora nie zacznie – kiedy to było? – Osiem lat temu – ochoczo zaczął Larack – Egmont poprowadził wojska w celu

połączenia się z Epineixem. Moi krewni i przyjaciele poszli walczyć za zwycięstwo, a ja zostałem w Nadorze. Pani Aramona, ja nikomu o tym nie opowiadałem. Nikomu! – Nawet kuzynce wdowie? – podniosła łeb mieszkająca w Luizie żmija – Czyżby był pan tak skryty? – Nikomu – prostodusznie potwierdził Ivon – ale pani opowiem wszystko. Byłem chory, ale trwoga i świadomość własnej mierności były straszniejsze od choroby. Nie znajdowałem spokoju i nogi same przywiodły mnie tutaj, na ulubioną skałę Egmonta. Niebo pokryło się chmurami, podnosiła się mgła, trudno było oddychać. Zmęczyłem się i przysiadłem na jednym z głazów, potem wstałem, aby pójść dalej, i nagle zobaczyłem człowieka. Stał na tej samej wysokości co ja i patrzył mi w twarz. Nieznajomy był w barwach Domu Skał; uznałem, że to goniec, który poszedł za mną, ale nie chciał przerywać moich rozmyślań. Odezwałem się do niego, on nie odpowiedział, wtedy do niego podszedłem; on też ruszył mi na spotkanie, powtarzając moje kroki, ruchy, gesty... Kiedy między nami zostało kilka kroków, poznałem w nim samego siebie. Przyznaję, że się wystraszyłem, ale postarałem się tego nie pokazać. Wyciągnąłem rękę do swojego sobowtóra, on zrobił to samo, krzyknąłem, a echo czterokrotnie powtórzyło mój krzyk. Ogarnęło mnie przerażenie, nie rozumiejąc, co robię, wyszarpnąłem szpadę. Widmo też obnażyło ostrze i w tym momencie zobaczyłem, że to nie ja, a Egmont. On patrzył na mnie, ja na niego... Nie pamiętam, jak długo to trwało, potem w oczy uderzył promień słońca, który wydał mi się szkarłatny. Na mgnienie oka oślepłem, a kiedy znów mogłem widzieć, widmo zniknęło. Kręciło mi się w głowie, z trudem zszedłem ze skały, dotarłem do zamku i straciłem przytomność na dziedzińcu. Szóstej nocy przyszła wiadomość o śmierci Egmonta. On zginął w tej samej minucie, kiedy go widziałem. On zginął, a ja... – A pan, na szczęście, żyje – przerwała Luiza – i dość na tym. Zrobiło się cicho, Ivon przeżywał dawny majak, a nogi, zamarzłszy ostatecznie, przygotowywały się do odpadnięcia. Szacowna wdowa bez nóg – to nieporządek, więc Luiza, lekceważąc maniery, pociągnęła milczącego towarzysza wzdłuż skaczącego strumienia. Po dziesięciu krokach zrobiło się łatwiej i dama podniosła twarz na kawalera. Kawaler cierpiał ni to na niestrawność, ni to z powodu gorzkich wspomnień, ni to z miłości. No i niech tam: dość już zaganiania koguta do kurnika, niech sam szuka drogi. Kamień z mordami został z tyłu, dobre i to, plusk wody przypominał o strumyczku w Cochonnet. Wiosną Gerard robił z drzazg łódeczki i prowadził maluchy nad potok, a ona z Seliną zbierały prymulki i hiacynty... Gdyby ktoś powiedział pani kapitanowej, że będzie się bała nie tylko o dzieci i Kenallijczyka, ale i o Katari, bo przecież się boi! I o, za pozwoleniem, narzeczonego Iris się boi, i nawet o głupią Matthews z jej brzuchatą córeczką, za to Rakaniątko pani Aramona zadusiłaby własnymi rękami. Szkoda, że ręce za krótkie, pozostaje jej tylko gdakać nad pannami i szukać drogi do Savignaca. Nad głową coś zatrzepotało: na szczerbatym głazie wylądowała wrona, zakrakała i natychmiast znów się zerwała. – Wiosną rosną tu anemony – znalazł się nareszcie Ivon – a niżej, wzdłuż strumienia, kwitną niezapominajki. Chwała świętej Oktawii, o kwiatkach, a nie o zmarłych! – W Rafiano, gdzie spędziłam dzieciństwo – podtrzymała rozmowę Luiza – rośnie huba. Na pniach. A na polach – bób. Jadalny. I jeszcze szparagi. Do jedzenia. – To wspaniale – niezbyt pewnie pochwalił Ivon i wrócił do miejscowych uroków – Skalny strumień wpada do Jeziora Nadorskiego. Teraz ono zamarzło, ale latem jego brzegi są pokryte...

– Fiołkami? – ochoczo podpowiedziała Luiza – Konwaliami? Dzwoneczkami? Stokrotkami? – Stokrotkami – wyznał Larack – A nad wodą rozkwitają irysy... Pani, jesteś piękna... Ja panią kocham, nie, nie kocham, ja panią ubóstwiam! 3 No i nastąpiła wielka chwila! Piękna Luiza w szkarłatnym płaszczu stoi nad rodowym potokiem, a przed nią klęczy najprawdziwszy hrabia. Teraz już nic się nie poradzi, wyznanie trzeba spajać. Pocałunkiem. – Ivon – powiedziała Luiza, zagryzając wargi, a nieproszony ni to śmiech, ni to płacz kąsał jak spichrzowy szczur – Niech pan tak nie mówi. – Wiem, że nie jestem pani godzien – Wuj wielkiego Egmonta westchnął głośno – Nie mogę nic zaproponować w zamian za zapalone przez panią światło, które rozświetliło moje ubogie życie. Tutaj nawet sprzeciwić się nie można: życie w Nadorze faktycznie ubogie, rozświetlisz i nie zauważysz. – Niech pan wstanie – zażądała Luiza, przestępując z nogi na nogę. I że też nie obwiązała stóp, chociaż w futrzanych butach po skałach nie połazisz. Postanowione, kiedy zakocha się w niej markiz, miłość będzie wyznawał albo latem, albo przy kominku. – Jestem gotów zostać tutaj na wieki – twarz Laracka stała się natchniona – żeby tylko widzieć panią, słyszeć pani głos, czuć pani oddech! Jeszcze trochę i oni rzeczywiście zostaną tu na wieki. Luiza z trudem powstrzymała rwące się kichnięcie. – Hrabio – zagruchała z troską – pan może się przeziębić, może jednak będziemy kontynuować rozmowę w cieple. Moglibyśmy zejść na trakt. O gospodzie lepiej na razie nie mówić, gospoda – to takie przyziemne! – Cóż znaczą choroby i śmierć w porównaniu z panią – zaczął Ivon. Nie, on tak łatwo nie pójdzie, pozostaje tylko jedno. Pani Aramona pospiesznie oblizała usta i objęła zakochanego, zmuszając go, aby wstał. Właśnie tak zmuszała podchmielonego męża do przejścia do łóżka, a gdyby została starą panną, teraz nie wiedziałaby, co robić! Podniesiony z kolan Ivon nie miał drogi odwrotu. Próbował jeszcze coś mamrotać, ale Luiza zdecydowanie przerwała wszelkie rozmowy, wpijając się w kłujące wąsy. Całować się Ivon nie umiał, ale pachniało od niego ziołami, a nie tintą. A ty chciałaś „Czarnej krwi” i shaddi? Obejdziesz się! – Pani – Larack ścisnął Luizę w objęciach, zrobiło się cieplej, ale nie nogom – ja nigdy nie zdradzałem żony... Nigdy. – Ja też – przyznała się Luiza. Nie zdradzała, chociaż sny były, sny, w których widziała nad sobą niebieskie oczy. – Uciekniemy – mamrotał Ivon – uciekniemy... daleko... Będziemy razem do końca czasu... – Uciekniemy – obiecała Luiza tracącemu oddech zakochanemu – ale pan zgoli brodę. – Zgolę – obiecał z kolei Ivon. Dokładnie tak samo przysiągłby umrzeć albo ściągnąć z nieba kilka gwiazd.

ROZDZIAŁ 3 RAKANA (B. OLLARIA) 400 rok K.S. 3-4 dzień Zimowych Skał 1 – Co wiesz o rozbójnikach? – bez nadziei spytał Richard czerwononosego grubego kucharza. Kucharz wiedział to samo, co wszyscy, czyli nic, a to „nic” rozciągnęło się na dobre pół godziny. – Dobrze – westchnął w końcu Dickon – Zamknięto cię razem z pozostałymi służącymi i nic nie widziałeś. Co możesz powiedzieć o zaginionym Guillermo? Jak się zachowywał? Z kim rozmawiał? Kto do niego przychodził? Kucharz poruszył ustami i oznajmił to, o czym cywilny komendant i tak wiedział. Łajdak, który uciekł, nazywał się Guillermo Pacci i był bratankiem palacza, który sam go zarekomendował. Starszy Pacci oświadczył, że otrzymał w spadku przydrożną gospodę, pożegnał się i odjechał. Gdzie otrzymał? Gdzieś w Rafiano. Dobrać się do świeżo upieczonego właściciela gospody było nie łatwiej, niż do jego bratanka. – Guillermo był dobrym palaczem? – odezwał się siedzący przy drzwiach Nox. – Och, panie – zakołysał brzuchem władca kuchni – skądże mam wiedzieć? U niego jeden ogień, u mnie drugi. – Dobrze, możesz iść – zezwolił Richard. Kucharz zniknął. Dickon apatycznie spojrzał na beznadziejnie pustą kartkę papieru. Ze służących nie było żadnego pożytku. Wszystko, czego udało się dowiedzieć, młodzieniec usłyszał od Marianny i pierwszego przesłuchanego lokaja. Pozostali powtarzali to samo. Richard nie miał pojęcia, co robić dalej. Pozostali służący nie wzbudzali podejrzeń, baronowa, która uratowała Robera – tym bardziej. Pozostawało powiesić złapanych rozbójników, wyznaczyć nagrodę za głowy uciekinierów i uspokoić się, ale właśnie tego młodzieniec nie mógł zrobić. Zamach na Epineixa za bardzo przypominał polowanie na niego samego. Komuś bardzo zależało na tym, żeby w Taligoi nie było Władców, i tego kogoś trzeba było znaleźć. Łatwo powiedzieć! Dickon z odrazą dopił zimny shaddi. Czwarta filiżanka tego ranka, a spać i tak się chce. Richard niepewnie spojrzał na milczącego Noxa: pułkownik był skupiony i nieprzenikniony. On nie musiał dusić się w Dorze, a potem przez dwa dni z rzędu przyjmować kondolencje ambasadorów. – Pułkowniku, nie zrozumiałem pańskiego ostatniego pytania. – Przepraszam, monsignore. Pomyślałem sobie, że ten Pacci był nie palaczem, a „szubienicznikiem”. Dla nich byłoby wygodne mieć swojego człowieka w domu. – Też tak uważam – skinął głową Dick. Tak właśnie było. Guillermo wyczekał odpowiedniej chwili, dał znać wspólnikom i sam ich wpuścił. Razem zamknęli służących, wpadli przez ukryte drzwi do buduaru. Wszystko pasuje! Tylko kto za tym stoi? – Nie będę przeszkadzać? – miękkie kroki, aromat perfum. Marianna jednak się nie położyła! I nie położy się, dopóki oni nie skończą. – Pani – Jakaż on piękna – niedługo uwolnimy panią od swojej obecności. – Monsignore – baronowa już wzięła się w garść, jednak zadarty podbródek i spokojny głos mogły oszukać Noxa, ale nie Richarda – zawsze cieszę się, widząc pana w moim domu. Może jeszcze shaddi? – Dziękuję, pani – Jeszcze jedna filiżanka i mdląca, gorzko-słodka ciecz poleje się z

uszu – To byłoby wspaniałe. – Zaraz wydam polecenie. Szelest jedwabiu, zapach róż, cichy stuk ukrytych drzwi... W Bursztynowej Sypialni też pachnie różami, ale najpierw – obowiązki. – Jeremy, ilu zostało? – Troje – z nieukrywaną ulgą odpowiedział mieszkaniec północy – Camerista i stajenni. – Najpierw cameristę – Teraz szesnasty raz usłyszy o spadku w Rafiano. – Tak jest, monsignore – Wszystko, co stało się z Inochodźcem, od strzału w Epineix do dzisiejszego napadu – ogniwa jednego łańcucha. Władcy Błyskawic potrzebny jest następca, i im szybciej, tym lepiej. – Camerista – niewzruszenie zameldował Jeremy – Wannina. – Monsignore – podobna do szczupaka szatynka dygnęła. Zeszłego lata podawała jemu i Mariannie czekoladę. Do łóżka. – W czasie napadu – sucho uściślił Richard – byłaś u rodziny? – Tak, monsignore – zatrajkotał szczupak – pani mnie puściła. Gdybym wiedziała, że stanie się coś takiego, za nic bym nie poszła, ale kto by mógł pomyśleć... – Wannina – przerwał potok słów Dickon – przepadł palacz. Co możesz o nim powiedzieć? – Skradał się jak kot – oczy Wanniny zrobiły się złe – jak kot-złodziej. Cały czas węszył, wszędzie zaglądał. Jego sprawa to kominki, napaliłeś i śpij, a gdzie tam! Wszędzie chciał wleźć, to u niego dymi, to podpałki mało... – Wszystko? – Megiera zaraz przypomni sobie tyle, że oni tu utoną – Więcej nic nie zauważyłaś? – Prostak on był – odpaliła camerista – ordynarny prostak. Nie rozumiał delikatnego obejścia. Dorian, kamerdyner pana barona, teraz go nie ma, mówił, że choćby wystroić go w jedwabie, to i tak zdechnie ze słomą w butach. Już pan mi wybaczy, monsignore, ale nie ma co różnych tam łazęgów brać. Mówiłam przecie Dorianowi, że palacz nie ma czego szukać w pokojach państwa, a ten mi na to, że nie moja to sprawa. A pan baron serce ma dobre, a pojęcia o życiu tyle, co u ichnich wróbli. No i kto miał rację? – Wychodzi na to, że ty – odezwał się Nox, a lepiej by tego nie robił. – Ja gadzinę na hornę poczuję – Wannina dygnęła przed pułkownikiem – Wziąć choćby pana Saligana... Niby markiz, a o obejściu pojęcia nie ma! Ani się ubrać, ani umyć. Jaki tam z niego kawaler, kiedy niby z chlewa wylazł, a też, na pani oko zawiesił, tylko pani baronowa brudu nie lubią, pani do czystości przywykli. Już jeśli kawalera przyhołubią, to u niego wszystko na miejscu – i obejście, i twarz, i ubrany jak należy, zresztą monsignore sami znają... Służąca uśmiechnęła się znacząco, co było nieprzyjemne. Komu jeszcze się wygadała? I przecież nie zabronisz... – Pański shaddi – staruszek z tacą pojawił się zadziwiająco w porę. – Proszę przekazać baronowej moje podziękowanie – Dickon uniósł nieważką, wymalowaną w motyle filiżankę do ust. Natrętny gorzki zapach wywoływał mdłości, a co niektórzy jeszcze zachwycają się tym paskudztwem. Młodzieniec postawił shaddi prosto na pustą kartkę. Pora było kończyć. – A więc, nie ufałaś Guillermo i mówiłaś o tym kamerdynerowi pana Kapul-Gizail, a on nie zwracał uwagi. To wszystko? To nie było wszystko. Daleko nie wszystko. – Pan Dorian za dużo sobie wyobraża – kamerdyner barona wyraźnie nie dawał Wanninie spokoju – Żeby jeszcze był kamerdynerem monsignore'a... Albo pana Epineixa, albo pana Marcela, a kim on jest? Nikim, a nosem zaraz o księżyc zahaczy... A wszystko dlatego, że pani baronowa pana barona zupełnie rozpuścili. I ptaszki jemu, i skorupki. Jasne,