Guy Gavriel Kay
Letnie drzewo
Przekład Dorota Żywno
The summer tree
Data wydania oryginalnego 1984
Data wydania polskiego 1995
Letnie drzewo jest poświęcone pamięci
mojej babci, Tani Pollock Birstein na której
nagrobku widnieje napis: Piękna,
Kochająca, Kochana, i która rzeczywiście
taka była.
Podziękowania
Wydaje się, że podczas pracy nad dziełem
o zastraszających rozmiarach nagromadziła
się równie zastraszająca ilość długów. Nie
wszystkie można tu wymienić, lecz kilku
osobom należy przyznać należne im miejsca
na początku Gobelinu.
Chciałbym podziękować Sue Reynolds za
narysowanie obrazu Fionavaru i mojemu
agentowi Johnowi Duffowi, który popierał
mnie od samego początku. Alberto Manguel i
Barbara Czarnecki użyczyli swych talentów
edytorskich, a Daniel Shapiro znalazł dla
mnie sonatę Brahmsa i pomógł stworzyć
pieśń.
Ponadto muszę tu wymienić z najwięk-
szym szacunkiem moich rodziców, braci i
Laurę. Najserdeczniejsze podziękowania.
Uwertura
Kiedy skończyła się wojna, spętano go
pod Górą. A żeby wiadomo było, gdyby chciał
uciec, stworzono magią i sztuką pięć kamieni
strażniczych, które były ostatnim i najwspan-
ialszym dziełem Ginserata. Jeden
powędrował na południe, za Saeren do Cath-
alu, jeden przez góry do Eridu, a jeszcze
jeden został u Revora i Dalrei na Równinie.
Czwarty kamień strażniczy zaniósł do domu
Colan, syn Conary’ego, obecnie najwyższy
król w Paras Derval.
Ostatni kamień przyjęli, choć z goryczą w
sercu, niedobitkowie lios alfarów. Zaledwie
czwarta część tych, którzy udali się na wojnę
z Ra-Termainem, powróciła do Krainy Cieni
z pertraktacji u stóp Góry. Nieśli kamień i
zwłoki swego króla - najbardziej znienaw-
idzeni przez Mrok, bowiem na imię im
Światłość.
Od tego dnia niewielu ludzi mogło się
pochwalić, iż dostrzegli lios, chyba że w
postaci cieni poruszających się na skraju
lasu, gdy zmierzch zastawał wracającego do
domu rolnika czy furmana. Przez czas jakiś
wśród pospólstwa krążyła pogłoska, że co
siedem lat niewidzialnymi drogami przyby-
wał posłaniec na rozmowy z najwyższym
królem w Paras Derval, lecz w miarę upływu
lat takie opowieści pogrążyły się, jak to za-
zwyczaj bywa, w mroku na wpół zapomni-
anej historii.
Mijały wieki w nawałnicy lat. Poza
domami nauki pusto brzmiało nawet imię
Conary’ego i Ra-Termaine’a, i zapomniano
również o Galopie Revora przez Daniloth w
noc czerwonego zachodu słońca. Stał się on
tematem pieśni na noce pijaństwa w kar-
czmie, ni mniej, ni bardziej prawdziwych od
innych tego rodzaju opowieści.
Albowiem wysławiano już nowe czyny,
ulicami miasta i korytarzami pałacu parad-
owali młodsi bohaterowie, za których z kolei
wznoszono toasty przy paleniskach wiejskich
6/828
karczem. Zmieniały się przymierza, toczono
nowe wojny, by koić stare rany, błyszczące
zwycięstwa wynagradzały minione klęski, na-
jwyżsi królowie zasiadali na tronie jeden po
drugim, niektórzy drogą dziedziczenia, inni
wymachując mieczem. A przez cały ten czas,
podczas wojen drobnych i wielkich, za
panowania wodzów słabych i potężnych,
przez długie zielone lata pokoju, gdy drogi
były bezpieczne, a plony obfite, przez cały ten
czas Góra pogrążona była we śnie - bowiem
choć wszystko inne się zmieniło, obrzędy
kamieni strażniczych przetrwały. Czuwano
przy nich, podsycano ognie naal i nigdy nie
nastąpiło straszliwe ostrzeżenie kamieni Gin-
serata, które miały zmienić barwę z
niebieskiej na czerwoną.
A pod wielką górą Rangat Chmurami
Obarczoną na smaganej wichrem północy
wiła się w łańcuchach zżerana nienawiścią do
granic obłędu istota, która jednakże dobrze
7/828
wiedziała, że kamienie strażnicze dadzą znak,
jeśli natęży swą moc, by wyrwać się z niewoli.
Mogła jednakże czekać, będąc poza cza-
sem, poza śmiercią. Mogła rozmyślać nad
swą zemstą i swymi wspomnieniami - pam-
iętała bowiem wszystko. Mogła obracać w
myślach imiona swych wrogów, jak niegdyś
szponiastymi palcami igrała z pokrytym za-
krzepłą krwią naszyjnikiem Ra-Termaine’a.
Jednakże ponad wszystko mogła czekać:
czekać, gdy tymczasem ludzkie pokolenia mi-
jały niczym obracające się koła gwiazd, gdy
same gwiazdy zmieniały swój układ pod
naciskiem lat. Nadejdzie czas, gdy czuwanie
osłabnie, gdy zawiedzie jeden z pięciu
strażników. Wtedy, w najmroczniejszej ta-
jemnicy, będzie mogła użyć swej siły, by za-
wezwać pomoc i nastąpi dzień, gdy Rakoth
Maugrim odzyska wolność we Fionavarze.
I tysiąc lat upłynęło pod słońcem i
gwiazdami pierwszego z wszystkich
światów...
8/828
Część I
Srebrny Płaszcz
Rozdział l
W chwilach spokoju, które niemal za-
ginęły pośród tego, co nastąpiło, częstokroć
pojawiało się pytanie dlaczego. Dlaczego oni?
Istniała łatwa odpowiedź, która wiązała się z
Ysanną, lecz w rzeczywistości nie poruszała
najistotniejszej kwestii. Siwowłosa Kimberly
odpowiadała, gdy ją pytano, że spoglądając
wstecz, widzi przebłysk wzoru, lecz nie trzeba
być jasnowidzącą, by poniewczasie czytać z
osnowy i wątku Gobelinu, a poza tym Kim
zawsze była szczególnym przypadkiem.
W czasie gdy sesja trwała tylko jeszcze na
wydziałach zawodowych, dziedzińce i cien-
iste ścieżki obszaru uniwersytetu Toronto
normalnie byłyby opustoszałe przed
początkiem maja, szczególnie w piątek
wieczorem. Fakt, że największa z otwartych
przestrzeni nie była pusta, służył za uspraw-
iedliwienie decyzji organizatorów Drugiej
Międzynarodowej Konferencji Celtyckiej.
Dostosowując plan konferencji do wymogów
niektórych ważnych prelegentów, organizat-
orzy ryzykowali, że duża część potencjalnych
słuchaczy może wyjechać na lato, zanim
wszystko się zacznie.
Oblężeni ochroniarze przy jasno
oświetlonym wejściu do budynku auli
woleliby chyba, aby tak się stało. Zaskak-
ująco wielki tłum studentów i pracowników
naukowych, tłoczących się niczym pod-
nieceni przed koncertem fani rocka, zgro-
madził się, by wysłuchać człowieka, dla
którego przede wszystkim ustalono tak
późną datę rozpoczęcia. Tego wieczoru
wygłaszał wykład i przewodniczył dyskusji
panelowej Lorenzo Marcus. Miało to być
pierwsze publiczne wystąpienie tego genial-
nego odludka, toteż w szacownych progach
zwieńczonej kopułą auli były już tylko
miejsca stojące.
Ochroniarze szukali magnetofonów,
których nie można było wnosić do sali i
gestami dłoni nakazywali przechodzić
11/828
właścicielom biletów, zachowując przy tym
przyjazny bądź wrogi wyraz twarzy, w za-
leżności od tego, co dyktowała im ich natura.
Skąpani w snopach jaskrawego światła i
ściśnięci przez napierający tłum, nie
dostrzegli ciemnej postaci, która czaiła się w
cieniu ganku, tuż za najdalej sięgającym krę-
giem światła.
Przez chwilę obserwowała tłum, po czym
szybko i całkiem cicho odwróciła się i znikła
za rogiem budynku. Tam, w niemal całkow-
itej ciemności, raz obejrzała się przez ramię,
a następnie zaczęła się wspinać z nieludzką
zwinnością po zewnętrznym murze budynku
auli. Po krótkiej chwili przycupnęła przy
oknie wykutym wysoko w kopule sklepienia
nad aulą. Spoglądając w dół przez migoczące
kandelabry, widziała jaskrawo oświetloną,
odległą widownię i scenę. Nawet na tej wyso-
kości słychać było przedostający się przez
grube szkło ożywiony szmer w auli. Uczepi-
ona łukowego wykuszu okna pozwoliła sobie
12/828
na głodny uśmiech przyjemności. Gdyby ktoś
spośród ludzi na najwyższej galeryjce w tym
momencie odwrócił się, by podziwiać okna w
kopule, może zauważyłby ciemny kształt
postaci na tle nocy. Jednakże nikt nie miał
powodów, by spoglądać w górę, i nikt tego
nie uczynił. Na zewnątrz kopuły tajemnicza
istota przywarła bliżej do szyby w oknie i
przygotowała się na oczekiwanie. Istniało
duże prawdopodobieństwo, że dokona za-
bójstwa tej nocy. Taka perspektywa znacznie
dodawała jej cierpliwości i z góry sprawiała
pewną przyjemność, bowiem wyhodowano ją
w takim właśnie celu, a większość stworzeń
lubi robić to, co nakazuje im natura.
Dave Martyniuk stał jak wysokie drzewo
pośród tłumu, który kłębił się w westybulu
niczym liście. Rozglądał się za swym bratem i
czuł się coraz bardziej nieswojo. Jego nastrój
nie polepszył się, gdy zauważył szykowną
postać Kevina Laine’a, który przestępował
próg z Paulem Schaferem i dwiema
13/828
kobietami. Dave właśnie odwracał się - nie
miał w tym momencie ochoty znosić protekc-
jonalnego traktowania - gdy uświadomił
sobie, że Laine zauważył go.
- Martyniuk! Co ty tu robisz?
- Cześć, Laine. Mój brat bierze udział w
dyskusji panelowej.
- Vince Martyniuk. Oczywiście - pow-
iedział Kevin. - To bystry człowiek.
- Po jednym na rodzinę - zażartował Dave
nieco kwaśno. Dostrzegł krzywy uśmieszek
Paula Schafera.
Kevin Laine zaśmiał się.
- Co najmniej. Ale, zachowuję się
nieuprzejmie. Znasz Paula. To jest Jennifer
Lowell i Kim Ford, moja ulubiona pani
doktor.
- Cześć - powiedział Dave, zmuszony
przełożyć program, by uścisnąć jej dłoń.
- Ludzie, to jest Dave Martyniuk. Jest
środkowym w naszej drużynie koszykarskiej.
Dave jest tu na trzecim roku prawa.
14/828
- W takiej kolejności? - spytała nieco
złośliwie Kim Ford, odsuwając znad oczu
pasmo brązowych włosów. Dave próbował
wymyślić jakąś odpowiedź, gdy zauważył
poruszenie w tłumie wokół nich.
- Dave! Przepraszam za spóźnienie. - To
był wreszcie Vincent. - Muszę szybko znaleźć
się za kulisami. Niewykluczone, że nie będę
mógł porozmawiać z tobą wcześniej niż jutro.
Miło mi panią poznać - rzucił do Kim, choć
nie zostali sobie przedstawieni. Vince oddalił
się spiesznie, trzymając przed sobą aktówkę
niczym dziób okrętu prującego fale tłumu.
- Twój brat? - nieco niepotrzebnie spytała
Kim Ford.
- Aha. - Dave był znowu w podłym hu-
morze. Dostrzegł Kevina Laine’a, który
zatrzymany przez kilku innych przyjaciół na-
jwyraźniej popisywał się swym błyskotliwym
dowcipem.
Dave pomyślał, że gdyby wrócił na wydzi-
ał prawa, mógłby jeszcze posiedzieć nad
15/828
postępowaniem dowodowym dobre trzy
godziny, zanim zamkną bibliotekę.
- Jesteś tu sam? - spytała Kim Ford.
- Tak, ale ja...
- Może usiadłbyś w takim razie z nami?
Nieco zaskoczony swoją reakcją, Dave
wszedł do auli w ślad za Kim.
- Ona - rzekł krasnolud. Wskazał dokład-
nie na drugą stronę auli, gdzie Kimberly
Ford wchodziła w towarzystwie wysokiego,
barczystego mężczyzny. - To ona.
Siwobrody mężczyzna u jego boku powoli
skinął głową. Stali częściowo ukryci za kulis-
ami sceny, przyglądając się napływającej
widowni. - Tak mi się wydaje - powiedział z
niepokojem. - Potrzebuję jednak pięciu osób,
Matt.
- Ale tylko jednej do kręgu. Ona przyszła z
trzema, a tam jest teraz z nimi czwarty. Masz
swoją piątkę.
- Mam piątkę - rzekł drugi mężczyzna. -
Ale czy moją, tego nie wiem. Gdyby tylko
16/828
chodziło o to jubileuszowe głupstwo
Metrana, byłoby to bez znaczenia, ale...
- Wiem, Lorenie. - Głos krasnoluda zab-
rzmiał zaskakująco łagodnie. - Ona jednak
jest tą, o której nam powiadano. Mój przyja-
cielu, gdybym tylko mógł pomóc ci przy
twych snach...
- Sądzisz, że jestem niemądry?
- Dobrze wiesz, że nie.
Wysoki mężczyzna odwrócił się. Jego
bystre spojrzenie powędrowało ku miejscu,
gdzie siedziało pięcioro ludzi wskazanych
przez jego towarzysza. Przyglądał się
uważnie każdemu z nich po kolei, a potem
wbił wzrok w twarz Paula Schafera.
Siedzący między Jennifer i Davem Paul
rozglądał się po sali, jednym tylko uchem
słuchając przewodniczącego, który przed-
stawiał najważniejszego prelegenta tego
wieczoru, kadząc mu niemiłosiernie.
Światło i dźwięk w sali znikły zupełnie.
Poczuł przygniatającą ciemność. Zobaczył
17/828
las, korytarz szepczących drzew spowity we
mgłę. Blask gwiazd w przestrzeni nad drze-
wami. Jakimś sposobem wiedział, że wkrótce
wzejdzie księżyc, a kiedy już wzejdzie...
Znalazł się tam. Sala znikła. W ciemności
nie było wiatru, lecz drzewa wciąż szumiały i
było to coś więcej, niż tylko dźwięk. Uczucie
zanurzenia w tej obcej ciemności dopełniło
się i z jakiegoś tajnego zakamarka spojrzały
na Paula straszne, udręczone oczy psa czy też
wilka. Potem wizja rozprysła się, a niez-
liczone, chaotyczne obrazy pomknęły obok
niego zbyt szybko, by je zatrzymać, z
wyjątkiem jednego: wysokiego mężczyzny
stojącego w mroku z wielkim, zakrzywionym
porożem jelenia na głowie.
Wtem, w szaleńczy, dezorientujący
sposób, wszystko się gwałtownie urwało.
Omiótł salę ledwie zdolnym do skupienia
wzrokiem, aż znalazł wysokiego, siwobrode-
go mężczyznę z boku sceny. Mężczyznę, który
rzucił coś krótko do kogoś obok, po czym
18/828
podszedł do mównicy wśród gromkich
oklasków.
- Przygotuj wszystko, Matt - powiedział
Marcus. - Zabierzemy ich, jeśli zdołamy.
- Był świetny, Kim. Miałaś rację - pow-
iedziała Jennifer Lowell. Stali przy swych
krzesłach, czekając, aż podniecony tłum się
przerzedzi. Kim Ford była zaróżowiona z
podniecenia.
- Prawda? - pytała ich wszystkich re-
torycznie. - Co za niesamowity mówca!
- Sądzę, że twój brat był całkiem niezły -
powiedział cicho Paul Schafer do Dave’a.
Zaskoczony Dave mruknął
niezobowiązująco, po czym przypomniał coś
sobie. - Dobrze się czujesz?
Paul patrzył przez chwilę nierozu-
miejącym wzrokiem, a potem skrzywił się. -
Ty też? Nic mi nie jest. Po prostu muszę
dzień odpocząć. Mononukleoza mniej więcej
już mi przeszła...
19/828
Dave, przyglądając mu się, nie był tego
taki pewny. Jednak to nie jego sprawa, jeśli
Schafer chce się wykończyć, grając w
koszykówkę. Kiedyś zagrał w meczu piłki
nożnej ze złamanymi żebrami. Trzeba po
prostu przetrwać.
Kim znowu mówiła. - Wiesz, strasznie
chciałabym go poznać. - Spojrzała tęsknie na
otaczającą Marcusa gromadkę amatorów
autografów.
- Prawdę mówiąc, ja też - rzekł cicho
Paul. Kevin rzucił mu pytające spojrzenie.
- Dave - ciągnęła Kim - czy twój brat nie
mógłby przypadkiem załatwić nam wstępu
na przyjęcie?
Dave zaczął oczywistą odpowiedź, gdy
przerwał mu głęboki głos.
- Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam. -
Podeszła do nich osoba wzrostu nieco pow-
yżej metr dwadzieścia z opaską na jednym
oku. - Nazywam się Matt Sören - powiedział
mężczyzna z akcentem, którego Dave nie
20/828
potrafił określić. - Jestem sekretarzem dr
Marcusa. Mimowolnie usłyszałem uwagę tej
młodej damy. Czy mogę powierzyć państwu
sekret? - Przerwał. - Dr Marcus nie ma najm-
niejszej ochoty udać się na zaplanowane
przyjęcie. Z całym szacunkiem - dodał,
zwracając się do Dave’a - dla pańskiego
wielce uczonego brata.
Jennifer zauważyła, że Kevin Laine za-
czyna się rozkręcać. Czas na przedstawienie,
pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem.
Roześmiany Kevin ruszył do natarcia. -
Chce pan, żebyśmy go porwali?
Krasnolud zamrugał powiekami, a potem
z głębi jego piersi dobiegł dudniący, basowy
chichot. - Szybki pan jest, mój przyjacielu.
Tak, w rzeczy samej, sądzę, że bardzo by mu
się to spodobało.
Kevin obejrzał się na Paula Schafera.
- Spisek - szepnęła Jennifer. - Uknujmy
spisek, panowie!
21/828
- To łatwe - rzekł Kevin po krótkiej chwili
zastanowienia. - W chwili obecnej Kim jest
jego siostrzenicą. On chce się z nią zobaczyć.
Rodzina ważniejsza od pracy. - Zaczekał na
aprobatę Paula.
- Doskonałe - powiedział Matt Sören. - I
bardzo proste. Czy w takim razie zechce
pójść pani ze mną po pani... hm... wuja?
- Oczywiście, że chcę! - roześmiała się
Kim. - Nie widziałam się z nim od wieków! -
Odeszła wraz z krasnoludem w stronę ludzi
zgromadzonych wokół Lorenza Marcusa na
przedzie sali.
- Cóż - rzekł Dave - ja już sobie pójdę.
- Och, Martyniuk - wybuchł Kevin - nie
bądź takim drętwym prawnikiem! Ten facet
jest słynny na cały świat. To legenda. Możesz
jutro pouczyć się do postępowania
dowodowego. Posłuchaj, przyjdź do mnie
jutro po południu do biura, to wykopię dla
ciebie moje stare notatki.
22/828
Dave zamarł. Wiedział aż za dobrze, że
Kevin Laine dwa lata temu zdobył nagrodę z
dziedziny postępowania dowodowego, wraz z
całym naręczem innych nagród.
Widząc jego wahanie, Jennifer poczuła
nagły przypływ współczucia. Tego faceta
niejedno gryzie, pomyślała, a zachowanie
Kevina mu nie pomaga. Tak trudno przebić
się przez jego powierzchowną błyskotliwość,
by dostrzec, jaki jest naprawdę. Wbrew swej
woli, bowiem Jennifer miała własne sposoby
obrony, zaczęła sobie przypominać, jaki
wpływ niegdyś wywierało na niego up-
rawianie miłości.
- Moi drodzy! Chciałabym, żebyście kogoś
poznali. - Głos Kim przedarł się przez jej
myśli niczym nóż. Zaborczo trzymała pod
ramię wysokiego wykładowcę, który łaskawie
uśmiechał się do niej. - To mój wujek
Lorenzo. Wuju, to moja współlokatorka, Jen-
nifer, Kevin i Paul, a to jest Dave.
23/828
Ciemne oczy Marcusa rozbłysły. - Jestem
bardziej zadowolony z naszego spotkania, niż
możecie sobie wyobrazić. Ocaliliście mnie
przed niesamowicie nudnym wieczorem. Czy
zechcecie udać się z nami do naszego hotelu,
by napić się czegoś? Matt i ja zatrzymaliśmy
się w Plazie.
- Z przyjemnością - oświadczył Kevin.
Odczekał chwilę. - I spróbujemy nie zanudz-
ać pana. - Marcus uniósł brew.
Garstka pracowników naukowych przy-
glądała się z wyraźną frustracją, gdy w sied-
mioro wyszli z auli w chłodną, bezchmurną
noc.
Śledziła ich również jeszcze jedna para
oczu, z głębokiego cienia pod słupami ganku
auli. Para oczu, które odbijały światło i nie
mrugały.
Był to krótki i miły spacer. Szli przez
rozległy środkowy trawnik miasteczka uni-
wersyteckiego, potem ciemną, krętą dróżką,
znaną jako Ścieżka Filozofów, która wiła się
24/828
pomiędzy łagodnymi wzniesieniami za
wydziałem prawa, akademią muzyczną i
masywną budowlą Królewskiego Muzeum
Ontario, gdzie kości dinozaurów trwały w
swym długim milczeniu. Była to trasa, jakiej
Paul Schafer unikał starannie od ponad
połowy zeszłego roku.
Zwolnił nieco kroku, by odłączyć się od
pozostałych. W mrokach na przedzie Kevin,
Kim i Lorenzo Marcus snuli barokową
fantazję nieprawdopodobnych pokrewieństw
między klanami Fordów i Marcusów, z
kilkoma odleglejszymi rosyjskimi przodkami
Kevina dorzuconymi do tej mieszanki przez
małżeństwo. Jennifer, uwieszona na lewym
ramieniu Marcusa, zachęcała ich śmiechem,
podczas gdy Dave Martyniuk w milczeniu
biegł susami po trawie obok ścieżki,
sprawiając wrażenie osoby jakby nieco nie na
miejscu. Matt Sören, towarzyski w spokojny
sposób, zwolnił kroku, by dotrzymać tempa
Paulowi. Schafer jednakże wyłączył się i
25/828
Guy Gavriel Kay Letnie drzewo Przekład Dorota Żywno The summer tree Data wydania oryginalnego 1984 Data wydania polskiego 1995
Letnie drzewo jest poświęcone pamięci mojej babci, Tani Pollock Birstein na której nagrobku widnieje napis: Piękna, Kochająca, Kochana, i która rzeczywiście taka była.
Podziękowania Wydaje się, że podczas pracy nad dziełem o zastraszających rozmiarach nagromadziła się równie zastraszająca ilość długów. Nie wszystkie można tu wymienić, lecz kilku osobom należy przyznać należne im miejsca na początku Gobelinu. Chciałbym podziękować Sue Reynolds za narysowanie obrazu Fionavaru i mojemu agentowi Johnowi Duffowi, który popierał mnie od samego początku. Alberto Manguel i Barbara Czarnecki użyczyli swych talentów edytorskich, a Daniel Shapiro znalazł dla mnie sonatę Brahmsa i pomógł stworzyć pieśń. Ponadto muszę tu wymienić z najwięk- szym szacunkiem moich rodziców, braci i Laurę. Najserdeczniejsze podziękowania.
Uwertura Kiedy skończyła się wojna, spętano go pod Górą. A żeby wiadomo było, gdyby chciał uciec, stworzono magią i sztuką pięć kamieni strażniczych, które były ostatnim i najwspan- ialszym dziełem Ginserata. Jeden powędrował na południe, za Saeren do Cath- alu, jeden przez góry do Eridu, a jeszcze jeden został u Revora i Dalrei na Równinie. Czwarty kamień strażniczy zaniósł do domu Colan, syn Conary’ego, obecnie najwyższy król w Paras Derval. Ostatni kamień przyjęli, choć z goryczą w sercu, niedobitkowie lios alfarów. Zaledwie czwarta część tych, którzy udali się na wojnę z Ra-Termainem, powróciła do Krainy Cieni z pertraktacji u stóp Góry. Nieśli kamień i zwłoki swego króla - najbardziej znienaw- idzeni przez Mrok, bowiem na imię im Światłość. Od tego dnia niewielu ludzi mogło się pochwalić, iż dostrzegli lios, chyba że w
postaci cieni poruszających się na skraju lasu, gdy zmierzch zastawał wracającego do domu rolnika czy furmana. Przez czas jakiś wśród pospólstwa krążyła pogłoska, że co siedem lat niewidzialnymi drogami przyby- wał posłaniec na rozmowy z najwyższym królem w Paras Derval, lecz w miarę upływu lat takie opowieści pogrążyły się, jak to za- zwyczaj bywa, w mroku na wpół zapomni- anej historii. Mijały wieki w nawałnicy lat. Poza domami nauki pusto brzmiało nawet imię Conary’ego i Ra-Termaine’a, i zapomniano również o Galopie Revora przez Daniloth w noc czerwonego zachodu słońca. Stał się on tematem pieśni na noce pijaństwa w kar- czmie, ni mniej, ni bardziej prawdziwych od innych tego rodzaju opowieści. Albowiem wysławiano już nowe czyny, ulicami miasta i korytarzami pałacu parad- owali młodsi bohaterowie, za których z kolei wznoszono toasty przy paleniskach wiejskich 6/828
karczem. Zmieniały się przymierza, toczono nowe wojny, by koić stare rany, błyszczące zwycięstwa wynagradzały minione klęski, na- jwyżsi królowie zasiadali na tronie jeden po drugim, niektórzy drogą dziedziczenia, inni wymachując mieczem. A przez cały ten czas, podczas wojen drobnych i wielkich, za panowania wodzów słabych i potężnych, przez długie zielone lata pokoju, gdy drogi były bezpieczne, a plony obfite, przez cały ten czas Góra pogrążona była we śnie - bowiem choć wszystko inne się zmieniło, obrzędy kamieni strażniczych przetrwały. Czuwano przy nich, podsycano ognie naal i nigdy nie nastąpiło straszliwe ostrzeżenie kamieni Gin- serata, które miały zmienić barwę z niebieskiej na czerwoną. A pod wielką górą Rangat Chmurami Obarczoną na smaganej wichrem północy wiła się w łańcuchach zżerana nienawiścią do granic obłędu istota, która jednakże dobrze 7/828
wiedziała, że kamienie strażnicze dadzą znak, jeśli natęży swą moc, by wyrwać się z niewoli. Mogła jednakże czekać, będąc poza cza- sem, poza śmiercią. Mogła rozmyślać nad swą zemstą i swymi wspomnieniami - pam- iętała bowiem wszystko. Mogła obracać w myślach imiona swych wrogów, jak niegdyś szponiastymi palcami igrała z pokrytym za- krzepłą krwią naszyjnikiem Ra-Termaine’a. Jednakże ponad wszystko mogła czekać: czekać, gdy tymczasem ludzkie pokolenia mi- jały niczym obracające się koła gwiazd, gdy same gwiazdy zmieniały swój układ pod naciskiem lat. Nadejdzie czas, gdy czuwanie osłabnie, gdy zawiedzie jeden z pięciu strażników. Wtedy, w najmroczniejszej ta- jemnicy, będzie mogła użyć swej siły, by za- wezwać pomoc i nastąpi dzień, gdy Rakoth Maugrim odzyska wolność we Fionavarze. I tysiąc lat upłynęło pod słońcem i gwiazdami pierwszego z wszystkich światów... 8/828
Część I Srebrny Płaszcz
Rozdział l W chwilach spokoju, które niemal za- ginęły pośród tego, co nastąpiło, częstokroć pojawiało się pytanie dlaczego. Dlaczego oni? Istniała łatwa odpowiedź, która wiązała się z Ysanną, lecz w rzeczywistości nie poruszała najistotniejszej kwestii. Siwowłosa Kimberly odpowiadała, gdy ją pytano, że spoglądając wstecz, widzi przebłysk wzoru, lecz nie trzeba być jasnowidzącą, by poniewczasie czytać z osnowy i wątku Gobelinu, a poza tym Kim zawsze była szczególnym przypadkiem. W czasie gdy sesja trwała tylko jeszcze na wydziałach zawodowych, dziedzińce i cien- iste ścieżki obszaru uniwersytetu Toronto normalnie byłyby opustoszałe przed początkiem maja, szczególnie w piątek wieczorem. Fakt, że największa z otwartych przestrzeni nie była pusta, służył za uspraw- iedliwienie decyzji organizatorów Drugiej Międzynarodowej Konferencji Celtyckiej. Dostosowując plan konferencji do wymogów
niektórych ważnych prelegentów, organizat- orzy ryzykowali, że duża część potencjalnych słuchaczy może wyjechać na lato, zanim wszystko się zacznie. Oblężeni ochroniarze przy jasno oświetlonym wejściu do budynku auli woleliby chyba, aby tak się stało. Zaskak- ująco wielki tłum studentów i pracowników naukowych, tłoczących się niczym pod- nieceni przed koncertem fani rocka, zgro- madził się, by wysłuchać człowieka, dla którego przede wszystkim ustalono tak późną datę rozpoczęcia. Tego wieczoru wygłaszał wykład i przewodniczył dyskusji panelowej Lorenzo Marcus. Miało to być pierwsze publiczne wystąpienie tego genial- nego odludka, toteż w szacownych progach zwieńczonej kopułą auli były już tylko miejsca stojące. Ochroniarze szukali magnetofonów, których nie można było wnosić do sali i gestami dłoni nakazywali przechodzić 11/828
właścicielom biletów, zachowując przy tym przyjazny bądź wrogi wyraz twarzy, w za- leżności od tego, co dyktowała im ich natura. Skąpani w snopach jaskrawego światła i ściśnięci przez napierający tłum, nie dostrzegli ciemnej postaci, która czaiła się w cieniu ganku, tuż za najdalej sięgającym krę- giem światła. Przez chwilę obserwowała tłum, po czym szybko i całkiem cicho odwróciła się i znikła za rogiem budynku. Tam, w niemal całkow- itej ciemności, raz obejrzała się przez ramię, a następnie zaczęła się wspinać z nieludzką zwinnością po zewnętrznym murze budynku auli. Po krótkiej chwili przycupnęła przy oknie wykutym wysoko w kopule sklepienia nad aulą. Spoglądając w dół przez migoczące kandelabry, widziała jaskrawo oświetloną, odległą widownię i scenę. Nawet na tej wyso- kości słychać było przedostający się przez grube szkło ożywiony szmer w auli. Uczepi- ona łukowego wykuszu okna pozwoliła sobie 12/828
na głodny uśmiech przyjemności. Gdyby ktoś spośród ludzi na najwyższej galeryjce w tym momencie odwrócił się, by podziwiać okna w kopule, może zauważyłby ciemny kształt postaci na tle nocy. Jednakże nikt nie miał powodów, by spoglądać w górę, i nikt tego nie uczynił. Na zewnątrz kopuły tajemnicza istota przywarła bliżej do szyby w oknie i przygotowała się na oczekiwanie. Istniało duże prawdopodobieństwo, że dokona za- bójstwa tej nocy. Taka perspektywa znacznie dodawała jej cierpliwości i z góry sprawiała pewną przyjemność, bowiem wyhodowano ją w takim właśnie celu, a większość stworzeń lubi robić to, co nakazuje im natura. Dave Martyniuk stał jak wysokie drzewo pośród tłumu, który kłębił się w westybulu niczym liście. Rozglądał się za swym bratem i czuł się coraz bardziej nieswojo. Jego nastrój nie polepszył się, gdy zauważył szykowną postać Kevina Laine’a, który przestępował próg z Paulem Schaferem i dwiema 13/828
kobietami. Dave właśnie odwracał się - nie miał w tym momencie ochoty znosić protekc- jonalnego traktowania - gdy uświadomił sobie, że Laine zauważył go. - Martyniuk! Co ty tu robisz? - Cześć, Laine. Mój brat bierze udział w dyskusji panelowej. - Vince Martyniuk. Oczywiście - pow- iedział Kevin. - To bystry człowiek. - Po jednym na rodzinę - zażartował Dave nieco kwaśno. Dostrzegł krzywy uśmieszek Paula Schafera. Kevin Laine zaśmiał się. - Co najmniej. Ale, zachowuję się nieuprzejmie. Znasz Paula. To jest Jennifer Lowell i Kim Ford, moja ulubiona pani doktor. - Cześć - powiedział Dave, zmuszony przełożyć program, by uścisnąć jej dłoń. - Ludzie, to jest Dave Martyniuk. Jest środkowym w naszej drużynie koszykarskiej. Dave jest tu na trzecim roku prawa. 14/828
- W takiej kolejności? - spytała nieco złośliwie Kim Ford, odsuwając znad oczu pasmo brązowych włosów. Dave próbował wymyślić jakąś odpowiedź, gdy zauważył poruszenie w tłumie wokół nich. - Dave! Przepraszam za spóźnienie. - To był wreszcie Vincent. - Muszę szybko znaleźć się za kulisami. Niewykluczone, że nie będę mógł porozmawiać z tobą wcześniej niż jutro. Miło mi panią poznać - rzucił do Kim, choć nie zostali sobie przedstawieni. Vince oddalił się spiesznie, trzymając przed sobą aktówkę niczym dziób okrętu prującego fale tłumu. - Twój brat? - nieco niepotrzebnie spytała Kim Ford. - Aha. - Dave był znowu w podłym hu- morze. Dostrzegł Kevina Laine’a, który zatrzymany przez kilku innych przyjaciół na- jwyraźniej popisywał się swym błyskotliwym dowcipem. Dave pomyślał, że gdyby wrócił na wydzi- ał prawa, mógłby jeszcze posiedzieć nad 15/828
postępowaniem dowodowym dobre trzy godziny, zanim zamkną bibliotekę. - Jesteś tu sam? - spytała Kim Ford. - Tak, ale ja... - Może usiadłbyś w takim razie z nami? Nieco zaskoczony swoją reakcją, Dave wszedł do auli w ślad za Kim. - Ona - rzekł krasnolud. Wskazał dokład- nie na drugą stronę auli, gdzie Kimberly Ford wchodziła w towarzystwie wysokiego, barczystego mężczyzny. - To ona. Siwobrody mężczyzna u jego boku powoli skinął głową. Stali częściowo ukryci za kulis- ami sceny, przyglądając się napływającej widowni. - Tak mi się wydaje - powiedział z niepokojem. - Potrzebuję jednak pięciu osób, Matt. - Ale tylko jednej do kręgu. Ona przyszła z trzema, a tam jest teraz z nimi czwarty. Masz swoją piątkę. - Mam piątkę - rzekł drugi mężczyzna. - Ale czy moją, tego nie wiem. Gdyby tylko 16/828
chodziło o to jubileuszowe głupstwo Metrana, byłoby to bez znaczenia, ale... - Wiem, Lorenie. - Głos krasnoluda zab- rzmiał zaskakująco łagodnie. - Ona jednak jest tą, o której nam powiadano. Mój przyja- cielu, gdybym tylko mógł pomóc ci przy twych snach... - Sądzisz, że jestem niemądry? - Dobrze wiesz, że nie. Wysoki mężczyzna odwrócił się. Jego bystre spojrzenie powędrowało ku miejscu, gdzie siedziało pięcioro ludzi wskazanych przez jego towarzysza. Przyglądał się uważnie każdemu z nich po kolei, a potem wbił wzrok w twarz Paula Schafera. Siedzący między Jennifer i Davem Paul rozglądał się po sali, jednym tylko uchem słuchając przewodniczącego, który przed- stawiał najważniejszego prelegenta tego wieczoru, kadząc mu niemiłosiernie. Światło i dźwięk w sali znikły zupełnie. Poczuł przygniatającą ciemność. Zobaczył 17/828
las, korytarz szepczących drzew spowity we mgłę. Blask gwiazd w przestrzeni nad drze- wami. Jakimś sposobem wiedział, że wkrótce wzejdzie księżyc, a kiedy już wzejdzie... Znalazł się tam. Sala znikła. W ciemności nie było wiatru, lecz drzewa wciąż szumiały i było to coś więcej, niż tylko dźwięk. Uczucie zanurzenia w tej obcej ciemności dopełniło się i z jakiegoś tajnego zakamarka spojrzały na Paula straszne, udręczone oczy psa czy też wilka. Potem wizja rozprysła się, a niez- liczone, chaotyczne obrazy pomknęły obok niego zbyt szybko, by je zatrzymać, z wyjątkiem jednego: wysokiego mężczyzny stojącego w mroku z wielkim, zakrzywionym porożem jelenia na głowie. Wtem, w szaleńczy, dezorientujący sposób, wszystko się gwałtownie urwało. Omiótł salę ledwie zdolnym do skupienia wzrokiem, aż znalazł wysokiego, siwobrode- go mężczyznę z boku sceny. Mężczyznę, który rzucił coś krótko do kogoś obok, po czym 18/828
podszedł do mównicy wśród gromkich oklasków. - Przygotuj wszystko, Matt - powiedział Marcus. - Zabierzemy ich, jeśli zdołamy. - Był świetny, Kim. Miałaś rację - pow- iedziała Jennifer Lowell. Stali przy swych krzesłach, czekając, aż podniecony tłum się przerzedzi. Kim Ford była zaróżowiona z podniecenia. - Prawda? - pytała ich wszystkich re- torycznie. - Co za niesamowity mówca! - Sądzę, że twój brat był całkiem niezły - powiedział cicho Paul Schafer do Dave’a. Zaskoczony Dave mruknął niezobowiązująco, po czym przypomniał coś sobie. - Dobrze się czujesz? Paul patrzył przez chwilę nierozu- miejącym wzrokiem, a potem skrzywił się. - Ty też? Nic mi nie jest. Po prostu muszę dzień odpocząć. Mononukleoza mniej więcej już mi przeszła... 19/828
Dave, przyglądając mu się, nie był tego taki pewny. Jednak to nie jego sprawa, jeśli Schafer chce się wykończyć, grając w koszykówkę. Kiedyś zagrał w meczu piłki nożnej ze złamanymi żebrami. Trzeba po prostu przetrwać. Kim znowu mówiła. - Wiesz, strasznie chciałabym go poznać. - Spojrzała tęsknie na otaczającą Marcusa gromadkę amatorów autografów. - Prawdę mówiąc, ja też - rzekł cicho Paul. Kevin rzucił mu pytające spojrzenie. - Dave - ciągnęła Kim - czy twój brat nie mógłby przypadkiem załatwić nam wstępu na przyjęcie? Dave zaczął oczywistą odpowiedź, gdy przerwał mu głęboki głos. - Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam. - Podeszła do nich osoba wzrostu nieco pow- yżej metr dwadzieścia z opaską na jednym oku. - Nazywam się Matt Sören - powiedział mężczyzna z akcentem, którego Dave nie 20/828
potrafił określić. - Jestem sekretarzem dr Marcusa. Mimowolnie usłyszałem uwagę tej młodej damy. Czy mogę powierzyć państwu sekret? - Przerwał. - Dr Marcus nie ma najm- niejszej ochoty udać się na zaplanowane przyjęcie. Z całym szacunkiem - dodał, zwracając się do Dave’a - dla pańskiego wielce uczonego brata. Jennifer zauważyła, że Kevin Laine za- czyna się rozkręcać. Czas na przedstawienie, pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem. Roześmiany Kevin ruszył do natarcia. - Chce pan, żebyśmy go porwali? Krasnolud zamrugał powiekami, a potem z głębi jego piersi dobiegł dudniący, basowy chichot. - Szybki pan jest, mój przyjacielu. Tak, w rzeczy samej, sądzę, że bardzo by mu się to spodobało. Kevin obejrzał się na Paula Schafera. - Spisek - szepnęła Jennifer. - Uknujmy spisek, panowie! 21/828
- To łatwe - rzekł Kevin po krótkiej chwili zastanowienia. - W chwili obecnej Kim jest jego siostrzenicą. On chce się z nią zobaczyć. Rodzina ważniejsza od pracy. - Zaczekał na aprobatę Paula. - Doskonałe - powiedział Matt Sören. - I bardzo proste. Czy w takim razie zechce pójść pani ze mną po pani... hm... wuja? - Oczywiście, że chcę! - roześmiała się Kim. - Nie widziałam się z nim od wieków! - Odeszła wraz z krasnoludem w stronę ludzi zgromadzonych wokół Lorenza Marcusa na przedzie sali. - Cóż - rzekł Dave - ja już sobie pójdę. - Och, Martyniuk - wybuchł Kevin - nie bądź takim drętwym prawnikiem! Ten facet jest słynny na cały świat. To legenda. Możesz jutro pouczyć się do postępowania dowodowego. Posłuchaj, przyjdź do mnie jutro po południu do biura, to wykopię dla ciebie moje stare notatki. 22/828
Dave zamarł. Wiedział aż za dobrze, że Kevin Laine dwa lata temu zdobył nagrodę z dziedziny postępowania dowodowego, wraz z całym naręczem innych nagród. Widząc jego wahanie, Jennifer poczuła nagły przypływ współczucia. Tego faceta niejedno gryzie, pomyślała, a zachowanie Kevina mu nie pomaga. Tak trudno przebić się przez jego powierzchowną błyskotliwość, by dostrzec, jaki jest naprawdę. Wbrew swej woli, bowiem Jennifer miała własne sposoby obrony, zaczęła sobie przypominać, jaki wpływ niegdyś wywierało na niego up- rawianie miłości. - Moi drodzy! Chciałabym, żebyście kogoś poznali. - Głos Kim przedarł się przez jej myśli niczym nóż. Zaborczo trzymała pod ramię wysokiego wykładowcę, który łaskawie uśmiechał się do niej. - To mój wujek Lorenzo. Wuju, to moja współlokatorka, Jen- nifer, Kevin i Paul, a to jest Dave. 23/828
Ciemne oczy Marcusa rozbłysły. - Jestem bardziej zadowolony z naszego spotkania, niż możecie sobie wyobrazić. Ocaliliście mnie przed niesamowicie nudnym wieczorem. Czy zechcecie udać się z nami do naszego hotelu, by napić się czegoś? Matt i ja zatrzymaliśmy się w Plazie. - Z przyjemnością - oświadczył Kevin. Odczekał chwilę. - I spróbujemy nie zanudz- ać pana. - Marcus uniósł brew. Garstka pracowników naukowych przy- glądała się z wyraźną frustracją, gdy w sied- mioro wyszli z auli w chłodną, bezchmurną noc. Śledziła ich również jeszcze jedna para oczu, z głębokiego cienia pod słupami ganku auli. Para oczu, które odbijały światło i nie mrugały. Był to krótki i miły spacer. Szli przez rozległy środkowy trawnik miasteczka uni- wersyteckiego, potem ciemną, krętą dróżką, znaną jako Ścieżka Filozofów, która wiła się 24/828
pomiędzy łagodnymi wzniesieniami za wydziałem prawa, akademią muzyczną i masywną budowlą Królewskiego Muzeum Ontario, gdzie kości dinozaurów trwały w swym długim milczeniu. Była to trasa, jakiej Paul Schafer unikał starannie od ponad połowy zeszłego roku. Zwolnił nieco kroku, by odłączyć się od pozostałych. W mrokach na przedzie Kevin, Kim i Lorenzo Marcus snuli barokową fantazję nieprawdopodobnych pokrewieństw między klanami Fordów i Marcusów, z kilkoma odleglejszymi rosyjskimi przodkami Kevina dorzuconymi do tej mieszanki przez małżeństwo. Jennifer, uwieszona na lewym ramieniu Marcusa, zachęcała ich śmiechem, podczas gdy Dave Martyniuk w milczeniu biegł susami po trawie obok ścieżki, sprawiając wrażenie osoby jakby nieco nie na miejscu. Matt Sören, towarzyski w spokojny sposób, zwolnił kroku, by dotrzymać tempa Paulowi. Schafer jednakże wyłączył się i 25/828