tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 218
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 227

Kornew Paweł - Przygranicze 05 - Czarne sny. Część 1

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :824.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Kornew Paweł - Przygranicze 05 - Czarne sny. Część 1.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 135 osób, 103 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

Paweł Kornew Czarne sny. Część 1 tłumaczył Rafał Dębski fabryka słów Lublin 2012

PAWEŁ KORNEW Urodził się w Czelabińsku w 1978 roku. W 2000 roku ukończył studia na wydziale ekonomicznym Czelabińskiego Uniwersytetu Narodowego, obecnie pracuje w swojej specjalizacji. Od 2003 roku usiłował znaleźć swoje miejsce w literaturze rosyjskiej. Pisał i zgłaszał opowiadania do licznych konkursów internetowych, jednak bez szczególnych rezultatów. Niezrażony niepowodzeniami kontynuował prace nad kolejnymi rozdziałami pierwszej w karierze powieści „Lód" (polski tytuł „Sopel”). Trzy lata później książka wylądowała na półkach księgarń. I to był strzał w dziesiątkę. Dziewięć miesięcy później „Lód” został wyróżniony prestiżową nagrodą rosyjskiego fandomu Miecz bez imienia. Dzisiaj seria o Przygraniczu ma już w rosyjskiej fantastyce status kultowej, jej polska edycja również odniosła spektakularny sukces. Tymczasem autor z pasją tworząc kolejne tomy (w 2012 roku na rynku rosyjskim pojawił się szósty) z każdą kolejną premierą potwierdza swoją doskonałą literacką formę.

Sopel znowu ma kłopoty. Garbatego dopiero grób wyprostuje. Jedyna droga ucieczki wiedzie tam, skąd wszyscy chcieliby uciec. Wprost w paszczę Przygranicza, gdzie miłosierdzie zdechło pod śniegiem, a przyjaźń mierzy się wielkością długu do spłacenia. Tam gdzie groza i mróz ścinają krew na wyścigi. Przygranicze. Skuty lodem, oderwany skrawek naszego świata. Ziemia jeszcze niczyja i przyczółek walki o losy ludzkości. Ale w Przygraniczu nikt nie myśli o przyszłości innej niż swoja. Liczy się tylko to, jak bardzo chcesz żyć. Czy obronisz się przed furią rozszalałych bestii? Czy aktywujesz amulet zanim trafi cię bojowy czar? Czy okażesz się silniejszy niż śmiertelny, arktyczny mróz. Co ma być, to będzie! Przeznaczenie to dziwka - nie oczekuj, że się w tobie zakocha...

Spis cyklu: 1. Sopel cz. 1 2. Sopel cz. 2 3. Śliski cz. 1 4. Śliski cz. 2 5. Czarne sny cz. 1 6. Czarne sny cz. 2

Świeżą krew dostała zima, I ciebie też dostanie, I ciebie też dostanie. zespół Agata Kristi

Prolog Jesień umierała. A może inaczej — jesień przygotowywała się, aby wydać ostatnie tchnienie. I choć dobiegał końca dopiero drugi tydzień listopada, nie mogło być wątpliwości, że jeśli nie dziś, to jutro owo przedśmiertne dyszenie zakończy się porannym śniegiem. Śniegiem, który — ogrzany promieniami wyglądającego zza chmur słońca — nie zamieni się już w brudne błoto. Śniegiem, który zalegać będzie aż do dalekiej wiosny. Wieczór też zapadał wcześnie, zupełnie jak zimowy — nie było jeszcze siódmej, a ciemności panujących na ulicach nie mogły rozgonić ani stojące za oknem latarnie, ani jasne witryny drogich sklepów. Wiatr targał drzewa, szarpiąc pozostałe na gałęziach burożółte liście, których cienie mrocznymi plamami latały po wyłożonym różnokolorowymi płytkami chodniku. Ciemno, zimno, obrzydliwie. I straszna nuda... Ale kiedy spadnie śnieg, wszystko się zmieni. Miasto poweseleje, znów stanie się wieczorami jasne i szykowne. Ludzie przestaną wykorzystywać każdą okazję, żeby jak najszybciej wracać do przyjemnych mieszkań z ciemnych ulic i podwórek. Na głównym placu rozpoczną budowanie lodowego miasteczka, przywiozą choinę i zacznie się gorączkowa przednoworoczna krzątanina. Tak, wszystko się zmieni. Dla wszystkich. Tylko nie dla mnie. Jutro spadnie śnieg, wrócimy do domu, Szary szron okryje zama-a-arznięte dusze, Jutro spadnie śnieg, ale co mi z tego — Skoro krew jest zimna, jeśli krew jest zimna,

A nuda serce rżnie... Wstrząsnąłem się, odstawiłem kufel z piwem na stolik i odwróciłem się od okna, którego dolną część wypełniała żółto-zielona mozaika. Nie-na-wi-dzę! Nienawidzę zimna, śniegu, lodu i ciemnych zimowych wieczorów. Nienawidzę parzącego wręcz, przenikliwego wiatru, gołoledzi i nisko wiszących ołowianych chmur. I nawet szronu iskrzącego się srebrem o poranku nienawidzę tak samo. Upiłem łyk ciemnego, goryczkowego piwa, po raz kolejny próbując się uspokoić. Czemu się tak rozhisteryzowalem? Śnieg pada każdej zimy. To normalne, nieuniknione i należałoby się w końcu z tym pogodzić. Przynajmniej do czasu, aż będą pieniądze na coroczny urlop w ciepłych krajach, trwający przynajmniej sześć miesięcy. A na to się nie zanosiło w przewidywalnej przyszłości. Dopiłem piwo, zawołałem kelnerkę i poprosiłem o drugą kolejkę — jakkolwiek bym kombinował, powinienem się teraz odprężyć. Posmak goryczki przyjemnie szczypał w język i z każdym łyczkiem nagromadzone w ciągu pracowitego dnia rozdrażnienie powoli odpuszczało. Tylko że problem nie do końca leżał w pracy — dziś w nocy znów miałem ten, zdawałoby się, na zawsze zapomniany sen, więc od rana byłem w paskudnym nastroju. Jak to mówią? Wieszczy sen? A na plaster mi takie sny! Po nic właśnie wspomnienia o zaśnieżonym polu czy oślepiających światłach reflektorów. Ale pozostałego po nocnym koszmarze obrzydliwego posmaku własnej bezsiły nie potrafiło spłukać nawet doskonałe piwo. Tak, w ostatnim czasie zaczęły mi puszczać nerwy. A co będzie, kiedy spadnie śnieg? Całkiem mi odbije? I bez tego cały czas miałem wrażenie, jakby w ciemnościach ktoś gapił się na moje plecy. I to gapił bardzo nieżyczliwie, paskudnym wzrokiem. Doszło do tego, że idę sobie ulicą i zastanawiam się, kto z przechodniów może się okazać lodowym piechurem. A wszyscy zdają się tacy szarzy, niepozorni. Można powiedzieć —

nijacy. Człowiek odwróci się i już nie pamięta twarzy, aż na końcu języka pojawia się słowo — diabelstwo. Tylko patrzeć, a sprzykrzy im się udawać, cała ta szarość zlezie z nich niczym wężowa skóra, a pod nią... „W głowie szeleści cicho nadchodzące nieśpiesznie szaleństwo”... Nie, trzeba załatwić sobie w firmie tydzień lub dwa urlopu i jechać nad jakieś ciepłe morze. Na więcej nie starczy mi finansów nadwerężonych kupnem mieszkania i dwoma miesiącami odwyku w Soczi. A i z wolnym można pokombinować, jeśli tylko wymyślę jakiś pretekst do wyjazdu w delegację właśnie na południe... Przymknąłem oczy, oparłem się wygodniej i zaśmiałem cichutko. I cóż ze mnie za człowiek? Wiecznie ze wszystkiego niezadowolony. Wydawać by się mogło, że skoro zdołałem się wreszcie wyrwać do normalnego świata, powinienem cieszyć się i korzystać z życia. Napawać się radością egzystencji. Ale nie, zawsze muszę znaleźć łyżkę dziegciu w beczce z miodem. Ale też życie w normalnym świecie nie okazało się takie słodkie. Przyniesione pieniądze przepłynęły przez palce, musiałem zaraz zacząć szukać pracy, starzy przyjaciele gdzieś się zapodziali, a teraz jeszcze śnieg... Chociaż nie, zapodziali to złe słowo. Ze starej kompanii znalazłem tylko jednego, a i z tym spotkaliśmy się ledwie parę razy, bo albo on miał swoje sprawy do załatwienia, albo ja byłem zajęty. Z pozostałymi jeszcze gorzej — dwóch na cmentarzu, trzeci dostał piętnaście lat odsiadki właśnie w tym roku. Takie buty. A tutaj jeszcze stare lęki postanowiły wracać w snach. To Opiekun, żeby go pokręciło, przyśni się, to martwy Kris z nożem. Dobrze jeszcze, że sam mieszkam, więc nikt się nie przestraszy krzyków. Już, wystarczy nabijania sobie głowy bzdurami! Co było, to było. A jeśli dobrze się zastanowić, okaże się, że nie było niczego. Niczego. Nigdy. Nie było. Kropka. Tylko czemu na duszy tak paskudnie?

— Dzień dobry, Aleksandrze Siergiejewiczu! Jakież bogi cię tu sprowadziły? — W zamyśleniu nie zauważyłem, kiedy przy stoliku zatrzymał się zastępca, a przy tym syn generalnego dyrektora firmy, w której od kilku miesięcy przyszło mi zarabiać na chleb. — Nie masz dzisiaj według harmonogramu sali gimnastycznej? — A ty się ponoć wybierałeś do teatru — mruknąłem i dopiłem piwo. Z Artiomem Morozowem spotykaliśmy się głównie na gruncie alkoholowym oraz podczas pewnych przedsięwzięć natury zdrowotnej, dlatego obchodziliśmy się bez form oficjalnych. Tym bardziej że i różnica wieku do tego skłaniała — syn dyrektora był ode mnie młodszy ledwie o rok. — Bo i byłem w teatrze — oświadczył z dumą Morozow. — A potem przyszedłem tutaj. Chodźmy, stolik już zamówiłem, a samochód odprowadziłem na postój. — Z kim jesteś? — Wstałem, wsunąłem sto rubli do przyniesionej przez kelnerkę książeczki i położyłem ją na skraju blatu. — Jest Marinka z Anką i Andriej Sim. Widziałeś go już, zachodził parę razy do siłowni. — Gruby, tak? — Imiona dziewcząt nic mi nie mówiły, a i Andrieja zapamiętałem tylko jako człowieka — delikatnie rzecz ujmując — puszystej powierzchowności. — Tak, ten — uśmiechnął się Morozow, który też do najszczuplejszych nie należał, ale dzięki regularnym treningom utrzymywał się w przyzwoitej formie. — Nie będę przeszkadzał? — spytałem. Stanowili dwie pary, a ja nigdy nie lubiłem czuć się zbędny w towarzystwie. — Nie gadaj tyle, tylko chodź! — Artiom machnął ręką. — Co się krygujesz? — Jak mamy iść, to chodźmy. — Zdjąłem marynarkę z oparcia krzesła, narzuciłem ją na ramię i nieco niepewnym krokiem podążyłem za Morozowem. Ech, ledwie trzy kufle piwa, a w głowie szum. Cholera, kurtkę bym zostawił! Wróciłem do stojącego w kącie wieszaka, chwyciłem czarną skórę i podszedłem do czekającego przy długim barze Artioma.

— Jedziemy jutro na strzelnicę? — A właśnie! — Morozow ożywił się. — Rano nigdzie się nie pętaj, zajadę po ciebie. Postrzelamy do rzutków. Łaźnię już zamówiliśmy. — Dużo się nas wybiera? — Sobotnie wyjazdy na poligon w ostatnim czasie stały się wśród znajomych Artioma bardzo popularne, chociaż większość udawała się tam głównie ze względu na łaźnię i możliwość odprężenia w dobrym towarzystwie. — Jak zwykle. — Morozow zatrzymał się i skierował mnie do stolika w rogu. — Poznajcie się. To Aleksander, nasz najlepszy zaopatrzeniowiec. Daje się lubić. Marina, Ania, a z Andriejem już się znacie. — Witam. — Skinąłem głową dwóm ładnym dziewczynom, podałem rękę Andriejowi, o którym trudno powiedzieć, żeby ucieszył się na mój widok. Zresztą raczej mało mnie to obchodziło. A tak naprawdę wcale. — Witaj, witaj — uśmiechnęła się Marina, niewysoka brunetka w długiej sznurowanej sukience, i obejrzawszy mnie sobie od stóp do głów, mruknęła: — Goci forever? — Można i tak powiedzieć. — Nie od razu zrozumiałem, co ma na myśli. A rzecz w moim ubraniu — czarna koszulka, dżinsy, kurtka, szalik, półbuty i wystające z kieszeni skórzane rękawiczki bez trudu mogły wprowadzić w błąd kogoś, kto mnie nie znał. — „Jutro to świetny dzień, aby zdechnąć” — przeczytała zrobiony na wzór gazetowych nagłówków napis na mojej koszulce druga dziewczyna. W odróżnieniu od przyjaciółki ubrana była w coś, co niezupełnie nadawało się do sali teatralnej: między obcisłą bluzeczką na ramiączkach a zdobionym strasami pasem podartych dżinsów pozostawał przyzwoity luz. Ania była wysoką farbowaną blondynką o robiącej wrażenie figurze. Walkiria, ot co. Nawet rysy twarzy miała północnoeuropejskie. Chociaż antropolog ze mnie żaden... Nie odpowiedziałem, rzuciłem marynarkę na oparcie krzesła i odwróciłem się do wieszaka, aby odwiesić kurtkę. — „Jutro nie nadejdzie nigdy” — teraz Ania odczytała hasło na plecach. — To jakaś poza życiowa?

— Dewiza — burknąłem, siadając przy stoliku. — Wie pan, Aleksandrze — zamruczała nieoczekiwanie czarnowłosa Marina — z długimi włosami wyglądałby pan bardziej... stylowo. „Co ty nie powiesz” — prawie mi się wyrwało, ale powstrzymałem się, przesunąłem dłonią po łysinie. — Aleś powiedziała, Marinka! — roześmiała się Ania. — Jakby tak woskiem pokryć i wypolerować... — Gdzie robiłeś sobie tatuaż? — Sim, skubiący mankiety dżinsowej koszuli, postanowił nie odstawać od dziewcząt. — Na Północy — odparłem zgodnie z prawdą i popatrzyłem znacząco na powstrzymującego uśmiech Morozowa. Wzruszył ramionami i zawołał przechodzącą obok kelnerkę. — A to wszystko coś znaczy? — Andriej uważnie przyglądał się mojemu prawemu przedramieniu pokrytemu czarnymi wzorami, w które wplecione zostały dziwne symbole i niezrozumiałe znaki. — Nie mam pojęcia — mruknąłem i odwróciłem się do okna. Na moje nieszczęście wychodziło na podwórze, więc ciemny tuman listopadowego wieczora zupełnie zepsuł mi nastrój. — Dziewczynom margaritę, a my z Andriuszą jak zwykle chlapniemy po łyskaczu. — Artiom zamilkł i spojrzał na mnie oczekująco. — Ty, Sańka, co? — Piwo. I wystarczy. Już coś przekąsiłem. — Jasne. — Morozow kiwnął głową i zaczął dyktować kelnerce zamówienie. — A ja tak sobie pomyślałam, Aleksandrze — Marina strzeliła w moim kierunku oczkami — że jeśli ma pan coś przeciw długim włosom, można by chociaż napis zmienić na bardziej pasujący. — Na przykład? — spytałem, wietrząc podstęp. — Chociażby tak: z przodu „Chcesz zdechnąć, spytaj mnie jak!”, a z tyłu „Chcesz żyć, zabij w sobie ciekawość!”. Ania parsknęła śmiechem, Andriej prychnął i tylko Morozow, który zdążył

mnie już trochę poznać, postukał dłonią w blat. — Wystarczy już. Czego się czepiacie człowieka? — Kiedy my tylko tak profesjonalnie, to nic osobistego. — Anna wyjęła z paczki długiego papierosa, szczęknęła zapalniczką. — O? A jakąż to macie specjalność? — Skorzystałem z okazji, aby zmienić temat rozmowy. — Psychologia. — Dziewczyna wypuściła strumień dymu. — Studiujemy — poprawiła ją Marina i nakręciła na palec złoty łańcuszek z ozdobionym zielonymi kamieniami wisiorkiem. Tylko chrząknąłem, ale nie zdążyłem wyskoczyć z żadną złośliwością, bo kelnerka właśnie przyniosła zamówienie. A dalej już poszło lepiej. Przy alkoholu w ogóle łatwiej podtrzymywać rozmowę. Siedzisz sobie, popijając piwko, masz życzenie, to bajki opowiadasz, nie masz, wstawiasz do pogaduszek repliki. A w ogóle możesz tylko to swoje piwo sączyć. Najpierw omówiliśmy nowości kinowe, potem posłuchaliśmy sporu politycznego Artioma i Andrieja, a zarazem poznaliśmy kilka chodzących między studentami anegdot. Tak więc do chwili, gdy przyniesiono zamówioną przez Morozowa kolację, z pomocą litra piwa uspokoiłem prawie całkiem skołatane nerwy. Ale właśnie — tylko prawie... Kiedy wyszliśmy z lokalu tuż przed zamknięciem, byliśmy pod dobrą datą. Na dworze zrobiło się zimno, ale nawet nie podnosiłem kołnierza. Pięć piw zrobiło swoje. — Dokąd teraz? — spytałem Morozowa, który zatrzymał się zaraz za drzwiami. — Odprowadzimy dziewczyny tutaj niedaleko i do swoich nor. — Artiom zasunął zamek owej kurtki i wypuścił z ust kłąb pary. — Może do nas zajdziecie? — zaproponowała Ania, biorąc go pod rękę. — Nie, mamy jutro tradycyjny wyjazd na strzelnicę — odparł po namyśle

Morozow i ruszył w stronę centrum. — A jakie macie plany na niedzielę? — Pojutrze nie mniej tradycyjnie będziemy chorować z przepicia — uśmiechnął się Artiom i zwrócił do mnie: — Słuchaj, Sańka, może w poniedziałek skoczymy na całą noc potańczyć? — A idź mi — fuknąłem. — Masz ty zdrowie jak koń, a ja idę od rana do roboty. I na trening wieczorem. Potem wybiorę się na basen. — Jakiś ty regularny, aż bierze obrzydzenie. — Morozow skrzywił się. — Spójrzcie tylko na niego: w poniedziałek, środę i piątek hala sportowa i basen, a we wtorek i czwartek treningi i sauna. — Sport to zdrowie? — zachichotała Ania. — Kto nie pije i nie pali, umrze zdrowszy — nie mógł sobie darować Andriej, wyjmując papierosa. — A co to za treningi? — zainteresowała się okutana w króciutką szubkę Marina. — Walka wręcz — odparłem i potknąłem się, następując na rozwiązane sznurowadło. — Ożeż ty! — Chodźcie szybciej! Zimno jak w psiarni. — Artiom, obejmujący przyjaciółkę, zszedł z chodnika. Nie czekając, aż zawiążę sznurówkę, moi towarzysze skręcili w ciemny zaułek. To mi odpowiadało, dzięki temu mogłem uniknąć kolejnych idiotycznych pytań. Szkoda, że posłuchałem Morozowa, trzeba było darować sobie piwo i iść do domu. No i dobrze, nie ma co teraz wyrzekać. Posiedzieliśmy faktycznie do późna. Zawiązałem but, nie śpiesząc się zbytnio, niech tam sobie gruchają. Wyprostowałem się, postałem trochę, czekając, aż przestanie się kołować w głowie, i dopiero wtedy poszedłem za pozostałymi. A kiedy skręciłem za róg, na chwilę znieruchomiałem. To, co zobaczyłem, przywodziło na myśl jedno z najpaskudniejszych zdarzeń, od jakich roiło się w mojej przeszłości. Stojąc pod ścianą czteropiętrowca, Morozow próbował oganiać się przed dwoma gośćmi z nożami, jego przyjaciółka leżała na chodniku, a zwiniętego

Andrieja trzech zbirów oprawiało kawałkami rur. Dopiero teraz Marina z piskiem rzuciła się do ucieczki, ale — co oczywiste — nikt nie zwracał na nią uwagi. Pięciu. Wszyscy w skórzanych kurtkach i kominiarkach. Dresiarze? Raczej nie, zwykła żulerka tak łatwo nie puszcza w ruch noży. I nie atakuje minutę drogi od samego centrum miasta, gdzie glin jest jak psów. To nie odległe dzielnice, które z rzadka nawiedzają patrole OMON-u i wytrzeźwiałki. Przytłumioną alkoholem świadomość zalała fala adrenaliny. Bez namysłu runąłem do przodu. Bo niby nad czym się tu namyślać? Zanim napastnicy, którzy zadali już Morozowowi kilka głębokich cięć, odwrócili się na odgłos moich kroków, przeskoczyłem niewysokie ogrodzenie klombu i z całej siły wbiłem podeszwę buta w bok osiłka trzymającego nóż w lewej ręce. Ten tylko zasyczał i odleciał na ścianę. Jego kompan błysnął majchrem, ale udało mi się przechwycić jego nadgarstek. Pociągnięcie, dźwignia i gość runął na ziemię, a nóż znalazł się w mojej dłoni. Z boku mignął rozmazany cień, przysiadłem, przepuszczając nad głową rurkę, i zanim zdążyłem się zorientować, co robię, wsadziłem wąskie ostrze między żebra napastnika. Porządnie wsadziłem, wiedziony starymi nawykami. Bez poprawki. Ale inni nie dali mi czasu na żal z tego powodu. W plecy uderzyło mnie coś zimnego i padłem bez przytomności na pożółkłą trawę klombu. — Co z nim? — Rana od noża, ale nic poważnego się nie stało. — Kiedy przyjdzie do siebie? — Już dawno powinien. Otworzyłem oczy i zobaczyłem biały, pokryty licznymi pęknięciami sufit. Uch, ale się podle czułem. Nic poważnego, mówicie, się nie stało? Toż to jakaś bzdura. A może zdążyli mnie jeszcze skopać? Dziwne, że w ogóle nie zabili. — Cześć, Sańka — powiedział jeden z mężczyzn znajdujących się w szpitalnej sali, widząc, że otworzyłem oczy. Szpitalnej aby? A odkąd to w szpitalu wstawia się

kraty w okna? Jak to szło u Wysockiego? „W turmie jest i lazaret”. — Zostawicie nas na chwilę? — Oczywiście. — Nieznajomy mi zupełnie facet w zapiętym białym płaszczu skinął głową i starannie zamknął za sobą drzwi. — Witam, Stiepanie Kuźmiczu — wychrypiałem i spróbowałem podnieść się na łokciach. Plecy natychmiast przeszył ostry ból i musiałem opaść na poduszki. Zdążyłem tylko zauważyć, że pozostałe łóżka w pomieszczeniu były puste. Dlaczego? — Leż, leż — poklepał mnie po ramieniu naczelnik ochrony naszej firmy, Stiepan Kuźmicz Proriechow. — Leżę już. — Nie zamierzałem się spierać. — Co z Morozowem? — A co ma być? Założyli mu parę szwów i puścili do domu. Ale jego przyjaciółka leży na OlOM-ie, a z Simem jest jeszcze gorzej, już wylądował w kostnicy. Tylko westchnąłem. — W pełni się z tobą zgadzam. — Ochroniarz wziął jedno ze stojących pod ścianą krzeseł, przystawił je do łóżka, usiadł i popatrzył mi w oczy. — A teraz opowiadaj, co się tam stało. Nie widziałem powodów, żeby się czegokolwiek wypierać albo koloryzować. Proriechow wysłuchał opowieści w milczeniu, zamyślił się na długo, wstał i kilka razy przemierzył pomieszczenie. — Zajmujące — mruknął wreszcie pod nosem. — A tamci glinom zeznali coś wręcz przeciwnego. Ze to wyście ich zaczęli obrażać i rzucili się z pięściami. — A kto ich będzie słuchał? — Już ty się nie bój, kto trzeba wysłucha — wylał na mnie kubeł zimnej wody Proriechow. — Jeden z nich też jest w kostnicy. Bardzo fachowo go załatwiłeś. — To była samoobrona. — Chwyciłem się tej jednej niteczki. — Artiom i dziewczyny mogą to potwierdzić. — Artiom tak. Ale na dziewuchy za bardzo nie licz. Jak im pogrozić paluszkiem, zaraz głos stracą. A i ty w areszcie śledczym nie dożyjesz sądu.

— Jak to? — przeraziłem się nie na żarty. — Jeśli zadrzesz z poważnymi ludźmi, gotowi są wysłać poważne siły do akcji zastraszania. A to, żeś wyprawił na tamten świat jednego z nich, nie może pozostać bez odpłaty. Bo straciliby szacunek. — Nieźle. — Przymknąłem oczy i postarałem się skupić. — Nie dacie rady mnie ochronić? — Na wolności bez trudu, ale stąd odstawią cię od razu do śledczego. — A gdzie w ogóle jestem? — W areszcie obwodowym. Ale wtopiłem! A dopiero co życie zaczęło się układać. Co teraz? Zbiec? A dalej? Całe życie kryć się przed glinami? A czy w ogóle udałoby się stąd uciec? Nie wiadomo, czy w ogóle stanę na nogach. Jest, oczywiście, jedno wyjście... Nie wiem, skąd brała się pewność, że wystarczy zadzwonić, a kompani dziwnego kaznodziei Dominika rozwiążą wszelkie problemy, ale pewność ta wywoływała zimne dreszcze. Po prostu zadzwonić i można pomachać na pożegnanie i glinom, i kryminalistom. Tylko że w tym życiu za wszystko trzeba płacić. I nie musiałem nawet zgadywać, jakiej ceny zażądaliby wybawcy — byłem dla nich cenny tylko z jednego powodu... Nie! Nie chcę tam wracać! Tylko nie to! Ale okropna myśl tłukła się w głowie i nie zamierzała odejść: „Dzwoń! Dzwoń! Dzwoń!”. Muszę. Przecież nie mam wyboru. Przecież tu nie zdechnę. Nie zdechnę... Spróbowałem wydobyć z pamięci zapisany na pudełku zapałek numer i nagle zrozumiałem, że nie potrafię odtworzyć ani jednej cyfry. Ile to już czasu minęło! Dawno zapomniałem. Nawet rysunku na etykiecie nie zapamiętałem, a co dopiero numeru! Ulżyło mi nawet. To nic, da Bóg, sam sobie poradzę. Nie pierwszy raz. Trzeba tylko Proriechowa rozkręcić na pełne obroty... „Przeczytaj...” — lodowa igła ukłuła mnie w podstawę czaszki spokojnym głosem Dominika.

Palce znów poczuły szorstkość etykiety, z przerażeniem stwierdziłem, że w mojej pamięci otwierają się jakieś niewidzialne drzwi, wypowiedziałem na głos dziesięć cyfr. Trzy — kierunkowy miasta i siedem — właściwy numer. Ze szpitala zabrali mnie równo po czterech i pół godzinie.

Część pierwsza Zimą Czy to jest śmiech, Czy to jest krach, Czy to strach wraca w pustkę. Coś się stało, jak nie trzeba, Znów konduktor zamknął drzwi. A o szyby puka wiatr. Wiatr chłodem skuje serca. Rosa wyje oczy solą. I nie wolno krzyczeć ani milczeć — Można z rozerwanych ust pluć krwią. zespół Agata Krisu

Rozdział 1 Roztopiony plastik nieprzyjemnie ukłuł w palce, a zapieczony przez małoletnich wandali guzik wezwania za nic nie chciał dać się przycisnąć. Zły rąbnąłem dłonią w metalowy panel, przywarłem ramieniem do porysowanej szablonami i ogłoszeniami ściany i zakląłem cicho. Diabli! Dlaczego wszystko zawodzi właśnie wtedy, gdy jest najbardziej potrzebne? Trzeba będzie iść piechotą. Wysoko, ale innego wyjścia nie ma. Znów uderzyłem w przycisk i gdzieś na górze zawarczał motor windy. Ale moja radość trwała krotko, bo prawie natychmiast trzasnęły drzwi wejściowe. Zaniepokojony zacząłem się przysłuchiwać i wyłowiłem niespieszne kroki idącego schodami człowieka. Wybiły na mnie siódme poty — przecież tutaj nie powinno nikogo być! Na pewno nie powinno: A to znaczy, że po moją duszę... Sycząc przez zęby przekleństwo, zacząłem gorączkowo szukać po kieszeniach i uspokoiłem się nieco dopiero, kiedy palce namacały rękojeść nagana. No, jeszcze powalczymy! Tylko czy jest naładowany? Pokręciłem bębenkiem i zakląłem ze złości. Pusto! Znów uderzył na mnie zimny pot, zacząłem gorączkowo obmacywać ubranie. Gdzie naboje? Pamiętam doskonale, powinny być w wewnętrznej kieszeni. A tutaj tylko śmieci, klucze, jakieś karteczki... A, jest coś! Z napięciem wpatrując się w ciemność wejścia, w którym jak na złość nie paliła się ani jedna żarówka, zacząłem ładować rewolwer. Lecz albo za bardzo drżały mi ręce, albo miałem za mało doświadczenia, bo nie szło mi zupełnie. Co jest?! Co się dzieje?! Spojrzałem w dół i nie mogłem uwierzyć własnym oczom — ściskałem w palcach plastikowy cylinder naboju myśliwskiego kaliber dwanaście.

Co to za diabelstwo?!!! Głowa opadła. Wzdrygnąłem się i rozejrzałem po poczekalni, w której zapadłem w drzemkę. Przez czas, kiedy przysnąłem, nic się nie zmieniło, może jedynie zajęty pilną pracą tęgi sekretarz-referent z pewnym zdziwieniem popatrywał w moją stronę. Nie przywykł, żeby interesanci zachowywali się w podobny sposób? Zapewne. To trzeba było nie zamawiać takich wygodnych foteli. Chociaż akurat ja mógłbym spać nawet na taborecie. Przez trzy tygodnie nie dali normalnie odpocząć. Tyle w ostatnim czasie zwiedziłem tych gabinetów... Dopiekli mi ich gospodarze do żywego. I te niekończące się przesłuchania. Dobrze, że chociaż analizami męczyli tylko przez pierwszy tydzień. Co ciekawe — nigdzie nie widziałem tabliczek z nazwiskami i tytułami. Wychodzi, że tyle czasu się tu ćmiątam, a nie mam w ogóle pojęcia, gdzie się naprawdę znalazłem. Gdyby mnie powiadomiono o rangach i posadach rozmówców, zapewne nie rozwalałbym się w fotelu, ale skromniutko w kąciku stanął. Zdaje się, że sekretarz spodziewał się właśnie czegoś podobnego. A gówno! Niedoczekanie wasze. Na razie jestem wam bardziej potrzebny niż wy mnie. Prawdę mówiąc, potrzebni mi jesteście jak psu piąta noga. Wyciągnęliście mnie ze szpitala, i dobrze. Tylko coś czuję, że zwyczajnym podziękowaniem się nie wykręcę. Zanadto ci ludzie się mną zainteresowali. Rozmowy niby tylko prowadzimy, a już ze mnie wszystkie flaki wywlekli. A co będzie dalej? Przed sekretarzem pisnął interkom. Nie podnosząc słuchawki, podszedł do mnie i położył na niziutki szklany stolik dwie cieniutkie książeczki, czystą kartkę i ołówek. — A to co znowu? — Pstryknięciem wysłałem ołówek na przeciwległy kraniec blatu. — Testy. — Sekretarz spojrzał na mnie krzywo, poprawił węzeł jaskrawego

krawata i wskazał broszurę z szarą okładką. — Jeżeli odpowie pan na pytanie twierdząco, proszę przepisać jego numer na kartkę. Do drugiej części testu jest dołączona tabela, którą trzeba wypełnić. Wszystko jasne? — Ehe — mruknąłem i otworzyłem książeczkę na ostatniej stronie. Niech to chudy byk popieści! Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć pytań! Można oszaleć. A w drugiej części też tyle! Może posłać ich do diabła? Nie, nie ma co się znowu narażać na nieprzyjemności. Żeby to później bokiem nie wyszło. Westchnąłem i zacząłem odpowiadać na pytania pierwszego testu, ale już przy dziesiątym punkcie w zadumie podrapałem się w nos końcówką ołówka i popatrzyłem na sekretarza. Ten jakby nigdy nic rozmawiał przez telefon i nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. „Nigdy nie zaspokajałem potrzeb seksualnych w niezwyczajny, dziwny sposób”. Zabawne. A jakież to sposoby wedle twórcy testu miałyby być niezwyczajne? Odłożyłem ołówek i zacząłem szybko przeglądać pytania, coraz to chrząkając pod nosem. „Chodzę do toalety nie częściej niż inni”. „Mój kał nigdy nie bywa czarnego koloru”. „Nigdy nie miałem konfliktów z prawem”. „Jeżeli mężczyzna zostaje sam na sam z kobietą, jego myśli dotyczą jej płci”. „Często odczuwam potrzebę uderzenia kogoś”. „W młodości zajmowałem się drobnymi kradzieżami . „Często mnie mdli”. Nie, oczywiście, zwyczajnych pytań było więcej, ale ton całości nadawały właśnie te niezgrabne kwestie. I czego miałyby dowodzić? Sprawdzały stan psychiki i umiejętność kontrolowania emocji? Miały wytropić kota w głowie? I bez testów powinno być jasne, że pragnienie dawania komuś po mordzie prześladuje mnie stale. A może przed oczekującą mnie rozmową powinienem wyjść z siebie? Cóż, zobaczymy. Praca nad tymi bardziej i mniej durnowatymi pytaniami zajęła mi jakieś dwie

godziny. A kiedy tylko z westchnieniem ulgi odchyliłem się na oparcie fotela, sekretarz ocknął się i wskazał obite czarną skórą drzwi. — Zapraszam. — Dawno już pora — burknąłem cicho, wstałem, obciągnąłem jasnoszare portki i tej samej barwy koszulę wypuszczoną na wierzch. Na tle oficjalnego do imentu umeblowania wyglądałem, trzeba powiedzieć, jak wesz na kołnierzu. Jeszcze te półbuty na miękkiej podeszwie. Jak jakiś hippis normalnie. Za drzwiami znajdował się przestronny gabinet, którego jedyne okno zasłaniały żaluzje. Pod sufitem wisiał prosty żyrandol, na podłodze leżała wykładzina dywanowa. Naprzeciw wejścia ustawiono w literę T dwa masywne stoły, innego umeblowania nie było. Nawet nieodłącznych w takich miejscach szaf z równymi rzędami grubych teczek. Na jednej ścianie portret przywódcy wybranego przez cały naród i przez cały ten naród uwielbianego, na przeciwległej złoty dwugłowy orzeł. Ale czy mogłem na tej podstawie wyciągnąć wniosek, że znajduję się w rządowym gmachu? W żadnym wypadku! Portrety obecnego prezydenta wieszają wszędzie. O niczym także nie świadczyły ubrania obecnych w gabinecie osób, przeglądających w skupieniu zebrane w skoroszytach kartki. W rzeczy samej — szare i ciemnozielone garnitury, koszule w spokojnych tonacjach i dobrane krawaty mogły równie dobrze należeć do bankierów, urzędników, nie mówiąc już o zebranych na roboczym spotkaniu przedsiębiorcach. Tylko że niektórym drogie garnitury pasowały jak krowie siodło i ten fakt skłaniał do przemyśleń. — Siadajcie. — Gospodarz gabinetu, zajmujący centralne miejsce, wskazał mi wolne krzesło i znów zaczął przeglądać dokumenty. W milczeniu przeszedłem po sprężynującej pod stopami wykładzinie, wysunąłem krzesło, usiadłem i przyjrzałem się obecnym. Sześciu, sami mężczyźni. Wszyscy, poza jednym, dobrze po czterdziestce. Nic więcej nie potrafiłem na razie powiedzieć o tych ludziach, którzy popatrywali na mnie bez większego zainteresowania. Trzech w okularach, pozostali bez. Gospodarz i jedyny facet poniżej

czterdziestego roku życia, lat mniej nawet niż trzydziestu pięciu, byli dobrze zbudowani, pozostali też niewyglądający na chuchraków, ot i wszystko. Popielniczki stały przed trzema, dwóch wolało herbatę niż mineralną. — Aleksander Siergiejewicz Ledniew? — nie wiadomo po co uściślił gospodarz, odkładając czarną teczkę i chowając okulary do skórzanego futerału. — Tak — odparłem i zamilkłem w oczekiwaniu na ciąg dalszy. — Urodzony w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym? — Tak. — Do roku dwutysięcznego zamieszkały w Jamgorodzie? Kiwnąłem tylko głową. — Potwierdzacie, że trzy lata spędziliście w pewnym miejscu zwanym Pograniczem? — Przygraniczem — poprawiłem go. — Tak, mam w każdym razie takie wrażenie. — Wrażenie? — spytał uszczypliwie siedzący na lewo ode mnie łysawy facecik około pięćdziesiątki, nalewając sobie wody do szklanki, a potem potrząsnął protokołami przesłuchań. — Czyli to wszystko może się okazać pańskim majaczeniem? — Oczywiście — potwierdziłem. — To z jakiej racji mielibyśmy ci wtedy pomagać? — nachmurzył się zajmujący miejsce po prawicy gospodarza młodziak i wlepił we mnie wodnistobłękitne oczy. Nie pasował do pozostałych. Zbyt młody, zbyt wyrywny. A i krótki jeżyk jasnych włosów i zbite kostki palców nie współgrały z porządnym garniturem. — Z dobroci serca. — Nie pozostawało mi nic innego, jak znienacka uśmiechnąć się w odpowiedzi. — Władimirze Nikołajewiczu, nieco odbiegliśmy od tematu rozmowy — powstrzymał otwierającego już usta chłopaka gospodarz gabinetu. — Jak wynika z pańskich opowieści, większą część z tych trzech lat spędził pan w rejonie zasiedlonym, zwanym Fortem?