PAWEŁ KORNEW
Urodził się w Czelabińsku w 1978 roku. W 2000 roku ukończył studia na
wydziale ekonomicznym Czelabińskiego Uniwersytetu Narodowego, obecnie pracuje
w swojej specjalizacji.
Od 2003 roku usiłował znaleźć swoje miejsce w literaturze rosyjskiej. Pisał i
zgłaszał opowiadania do licznych konkursów internetowych, jednak bez
szczególnych rezultatów. Niezrażony niepowodzeniami kontynuował prace nad
kolejnymi rozdziałami pierwszej w karierze powieści „Lód" (polski tytuł „Sopel”).
Trzy lata później książka wylądowała na półkach księgarń. I to był strzał w
dziesiątkę. Dziewięć miesięcy później „Lód” został wyróżniony prestiżową nagrodą
rosyjskiego fandomu Miecz bez imienia.
Dzisiaj seria o Przygraniczu ma już w rosyjskiej fantastyce status kultowej, jej
polska edycja również odniosła spektakularny sukces. Tymczasem autor z pasją
tworząc kolejne tomy (w 2012 roku na rynku rosyjskim pojawił się szósty) z każdą
kolejną premierą potwierdza swoją doskonałą literacką formę.
PAWEŁ KORNEW
CZARNE SNY
Sopel. Dla przyjaciół Śliski. Dla reszty wyjątkowo szorstki. Takiego, jeśli
już się czepiać, to od razu walić z pełnej garści.
Być może kiedyś był nawet człowiekiem dobrym, czystym i puszystym. Teraz
jest gorszy i okrutniejszy od całego zdegenerowanego otoczenia. Reputacja to
świetna tarcza.
Bo tu jest Przygranicze, nie internat dla grzecznych panienek. Jeszcze
niedawno liczyło się tylko przetrwanie, teraz ludzie skoczyli sobie do gardeł w walce
o władzę. I jeszcze coś. Puls dnia wyznacza liczba trupów z amputowanymi
kończynami i wyciętymi organami. Z wyrwanych kręgosłupów produkuje się
magiczne eliksiry. Kałachy plują magicznie rasowaną amunicją. Być może to jeszcze
nie piekło, ale na pewno jego przedsionek.
Jesteś dobry? To można cię wystawić. Szczęście to lafirynda, nie
zatroszczysz się o nie, to pomacha rączką na pożegnanie.
PAWEŁ KORNEW
CZARNE SNY
CZĘŚĆ 2
tłumaczył
Rafał Dębski
fabryka słów
Lublin 2012
Rozdział 3
Poranna mgła gęstą zasłoną okrywa bagno, chlupotanie mokrej ziemi pod
nogami momentalnie cichnie, roztapiając się w mlecznym tumanie. Nagie gałęzie
zasuszonych drzew kościanymi palcami koszmarów ciągną się ze wszystkich stron,
ale obawiać się trzeba nie ich, lecz prawdziwych bestii: dwunogich i uzbrojonych po
zęby. Jestem pewien, że ci, którzy wyznaczyli mi rolę zwierzyny, są za mną zaledwie
o minuty.
Jakoś tak niezauważalnie mgła zaczyna się dzielić na pasma i okazuje się, że
zamiast drzew z ziemi wyrastają pochylone, poczerniałe ze starości krzyże. O ile
dobrze widzę, tylko krzyże. Jak to się stało, że zawędrowałem na cmentarz?
I to wcale nie o poranku — wokół od dawna panuje nocny mrok. Tylko
dziwny on jakiś: lgnie tylko do mnie, a gdzie by nie popatrzeć indziej, dawno już się
rozjaśniło. Co za diabelstwo?
Niespodziewany impuls każe mi spojrzeć w górę i widok wiszącej nad głową
ciemnogranatowej latającej piramidy zmusza mnie do przebudzenia się z okropnego
snu.
Uch, aż się cały spociłem. Nawet łysina pokryła się zimnymi kropelkami. Że
też się takie idiotyzmy przyśnią! A jakie to sny zwykły przychodzić na nowym
miejscu? Jak to mówią? Wieszcze? Zgiń, przepadnij, maro nieczysta! A kysz! O nie,
obejdziemy się bez takich przesądów, nie damy im wiary! Toż to bujda na resorach z
tymi niby wieszczymi snami. Zmęczyłem się przez cały dzień, spotkały mnie
okropności, to i do głowy bzdury przychodzą.
Szybciutko, dopóki ochota mi jeszcze nie odeszła, pobiegłem do łazienki i
umyłem się zimną wodą. Pomyślałem chwilę, a potem napiłem się z kranu. To
musiało wystarczyć na razie za całe śniadanie, skoro w mieszkaniu nie było zapasów,
nawet karaluchy się stąd wyniosły.
Mieszkanie, cholera. I co mi z trzech pokoi? Bez chwili wahania zamieniłbym
ten apartament na konspiracyjną norę Liniewa w „Porcie”. Tam chociaż było co
wypić. A tutaj z całego komfortu tylko temperatura powyżej zera. A i to w nocy mało
nie zamarzłem pod kołdrą. Meble stare, zebrane pewnie po okolicznych śmietnikach.
Wszystko odrapane, łatane już wiele razy. Może by jednakowoż spróbować dostać
się na kwaterę do Hadesa? Z drugiej strony, musiałbym na to wykładać z własnej
kieszeni, a tutaj miałem darmochę. Za darmo zaś, jak wiadomo, nawet ocet może
smakować.
Dobrze już, przecież wszystko w porządku. Mam dach nad głową, a to
najważniejsze. Będzie czas, ogarnę się i zadomowię. I niech mi tylko spróbują kogoś
dokwaterować! Już ja im wtedy pokażę bal w remizie i takie tam...
A zatem co nas czeka na przywitanie dnia? Dowiedzieć się, która godzina, i
pójść wyrobić dokumenty? Plan oczywiście był idealny, tylko istniało podejrzenie, że
zanim przedrę się przez gąszcz biurokracji, zdążę umrzeć z głodu. Wczoraj przez
cały dzień udało się zjeść tylko kanapki. A co to w ogóle za jedzenie?
Najpierw więc dowiem się, która godzina. Potem pójdę na śniadanie. Tylko
pytanie za sto punktów: dokąd? Właściwie niedaleko stąd do Kiryła, mógłbym w
sumie podejść. Ale nie wiadomo, czy będzie teraz w domu. Jeszcze „Kiszkę” można
by zaliczyć, tam barów bez liku, a jeśli potem przeszedłbym przez plac, miałbym rzut
beretem do domu Sielina. Z Denisem trzeba koniecznie pogadać, zapytać, co i jak...
Tylko że niedobry z niego człowiek, zaraz zaciągnie do knajpy, żeby opić
spotkanie, a czasu nie ma. Nie prościej od razu do niego się udać? Tak zrobię.
Pozostawało już tylko jedno i bodaj najważniejsze pytanie: czy warto brać ze
sobą broń? Pistolet maszynowy, rzecz jasna, i tak musi zostać, ale co z giurzą?
Wprawdzie stałem się już żołnierzem Drużyny, ale jeśli mnie zatrzymają bez
dokumentów, zdechnę, zanim się wytłumaczę. A iść bez spluwy to ryzyko i jakoś
nieswojo, szczególnie po wczorajszych wydarzeniach. Jak bieda przyciśnie, finka w
kieszeni nie pomoże. Co zrobić?
W końcu doszedłem do jedynego logicznego wniosku: już dwa razy
próbowano mnie wysłać na tamten świat, odkąd przybyłem do Fortu, a rewizji nie
zrobią mi przecież — tfu-tfu — tak z miejsca, włożyłem więc pistolet do kieszeni.
Rozejrzałem się, czy nie zapomniałem o jakimś ważnym drobiazgu, ale nie.
Wcisnąłem torbę z nabojami pod łóżko. Wszystko, pora iść, na dworze zrobiło się
prawie jasno.
Zamknąłem drzwi, schowałem klucze do kieszeni dżinsów i zszedłem na dół.
Miałem wrażenie, jakbym trafił na plan filmu wojennego. Widać, że budynek
próbowali remontować, ale jak się rozejrzeć, brakowało tu jeszcze tylko stajni. A
biorąc pod uwagę tempo prac, całe to zamieszanie potrwa na pewno jeszcze parę
miesięcy.
Zapytałem o godzinę komendanta taszczącego do swojego pokoiku termos ze
śniadaniem. Było koło dziewiątej. Wyszedłem na zewnątrz i wzdrygnąłem się, kiedy
usłyszałem za plecami trzask zamykających się żelaznych drzwi. I jaki z nich
pożytek, jeśli nie zamontowali zamka? Nawet miejsca pod rygle nie widać. Cholera,
mogłaby Drużyna zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo — jakie też ogrodzenie
wokół „Topoli” odwalili. Jeszcze drut kolczasty puścili górą. A tutaj siedzi borsuk z
ogórkiem w kaburze zamiast pistoletu i to cała ochrona. Z drugiej strony, kto przy
zdrowych zmysłach będzie lazł w to gniazdo os? Bo chociaż po zmianie należy
zdawać broń, wielu o tym zapomina, szczególnie jeśli przydzielili im „dziurkacz”
albo pałkę „ołowianych os”.
Wciągnąłem w nozdrza mroźne powietrze — niebo o poranku rozjaśniło się i
zapanował chłód, jednak wydawało mi się, że to będzie dobry dzionek. Może się
bardzo nie ociepli, ale na pewno ślina w gębie nie zacznie zamarzać. A zatem
przechadzkę do Kiryła po ciepłe rzeczy można odłożyć do wieczora.
Zszedłem ze schodków, skierowałem się ku Czerwonemu Prospektowi,
zastanawiając się, czy warto zejść do „Kiszki”, czy lepiej przejść się po świeżym
powietrzu. Czas tak czy inaczej płynie jednakowo, ale „Kiszka” ciągnąca się wzdłuż
prospektu to sieć dawnych schronów i piwnic, przekształconych w bardzo popularny
kompleks handlowo-rozrywkowy, na pewno więc jest tam cieplej, nie zmarznę. Ale
też należy pamiętać, że nie wszyscy, którzy tam schodzą, pojawiają się z powrotem
na powierzchni. A ja jakoś nie miałem ochoty wdepnąć w kolejną kabałę.
Koniec końców postanowiłem pójść górą i zacząłem rozglądać się z
zainteresowaniem, próbując dostrzec, jakie zmiany zaszły w Forcie przez miesiące
mojej nieobecności. Ale jakichś szczególnych nowości nie zauważyłem. Tyle że
niektórych sklepów nie było tam, gdzie dawniej, tu i tam otworzono nowe lokale, ale
to same drobnostki. Od zawsze Czerwony Prospekt znajdował się pod względem
znaczenia na trzecim miejscu po Bulwarze Południowym i Prospekcie Tierieszkowej
i nadal od razu rzucało się w oczy, że dzielnica dość marna. A im bliżej północnej
rubieży miasta, tym owa marność stawała się wyraźniejsza.
Na urządzonym między poboczem a długim rzędem porzuconych garaży
dawnej spółdzielni śmietnisku krzątała się grupa wyzywających się najgorszymi
słowami włóczęgów, a hulający na przestrzeni szerokiego prospektu wiatr porywał
różnokolorowe kartki i foliowe torebki. Od pracującego już mimo rannej pory
szaszłykowego baru dwóch ciemnych typów wlokło gdzieś niemogącego się
utrzymać na nogach kompana... A może to była ich ofiara? Kto wie... I nigdy też nie
wiadomo, czy pierwsza ewentualność w krótkim czasie nie zamieni się w drugą.
Takie jest już życie — wszystko płynie, wszystko się zmienia...
A właściciel szaszłykowni od razu widać, że miał nosa do interesów — na
prospekcie brak przyzwoitych barów, więc i tak trzeba skorzystać z takiego na
wolnym powietrzu. Proszę bardzo, już drewnianym płotkiem ogrodził teren i
postawił kibelek, żeby klientom wiatr tyłków nie mroził.
Przepuściłem trzy wyładowane furmanki, rozbiegłem się i prześliznąłem przez
ulicę po zamarzniętej wodzie, która wyciekła z hydrantu. W zimie większość
mieszkańców Fortu wolała nie tracić czasu na poszukiwania wody pitnej i topiła
śnieg, ale zawsze znalazło się paru oryginałów i mieszkańców sąsiednich domów,
którzy woleli przyłazić tutaj z butelkami i kanistrami. A ponieważ o oszczędność nikt
się specjalnie nie troszczył, lód na jezdni stanowił spore zagrożenie dla ruchu
drogowego. Zagapiłem się trochę, nie przyhamowałem i natychmiast otrzymałem
lekcję jazdy ekstremalnej. Dobrze chociaż, że na ulicach nie było prawie
samochodów, więc nie musiałem się bać kolizji, gdyby mnie wyniosło na
przeciwległy pas ruchu, najwyżej mogłem wylądować w zaspie. Wprawdzie jedna z
latarni próbowała stanąć mi na zawadzie, ale jakoś ją ominąłem.
Pomijając nieobecność kolejki do ujęcia wody, na skrzyżowaniu było dość
tłoczno jak na tę porę dnia. Zgromadzeni przyglądali się dwóm walczącym pijakom.
Mocno napici goście ledwie się trzymali na nogach i bardziej ślizgali, niż machali
pięściami, dlatego też patrol Drużyny nie mieszał się do draki. Wprawdzie rżący na
widok kolejnych wyczynów etanolowych gladiatorów stróże porządku nie zwracali
wielkiej uwagi na otoczenie, ale postanowiłem się nie zatrzymywać — cały czas
miałem wrażenie, że wszyscy widzą pistolet w mojej kieszeni. Bzdura oczywiście,
ale...
Daleko i tak nie zaszedłem, zatrzymałem się prawie od razu, zauważywszy
namalowane na rogu domu hieroglify. Nie wiem, co znaczyła ta chińska łamigłówka,
ale ktoś napisał na wierzchu czarną farbą: „Morda w kubeł, żółtki!”. To rozumiem —
jakieś hasło, ale po co jeszcze dopisywać: „Światu — pokój”? Nie silili się nawet na
zmianę stylu.
Cały parter następnego domu zajmowało kilka sklepów — gospodarstwa
domowego, żelazny i korzenny. Do nich przytulił się szewc i pracownia odzieżowa.
Piętro z obłażącymi płatami tynku wyglądało o wiele gorzej, a zamiast następnej
kondygnacji sterczały rusztowania — najwidoczniej ktoś zaczął budować dach, ale
zaniechał tego przedsięwzięcia.
Salon „Homeopata” także znajdował się na swoim miejscu, chociaż plotki o
tym, że handluje się tam narkotykami, krążyły już od dawna. Zauważyłem przed sobą
tłum, więc zwolniłem i rozejrzałem się. Ale to tylko Niosący Światłość urządzali
kolejne uliczne kazanie. I sądząc po liczbie gromadzących się ludzi, młody
kaznodzieja w czarnym habicie naprawdę potrafił porwać słuchaczy. Czyżby
Dominik dla urozmaicenia postanowił wyrzucić zajechaną od dawna płytę i zaczął
przekazywać masom nowe idee?
A temat kazania był naprawdę niezwykły. Zmierzało ku jednemu jedynemu
wnioskowi — że nie wszyscy czarodzieje są tak samo pożyteczni. Niektórzy
podejrzani osobnicy, jak się okazuje, już dawno zaprzedali dusze Mrozowi i teraz na
wszelkie sposoby spiskują i knują przeciwko zwykłym ludziom. A zatem
obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest ujawniać tych wyrodków. I cała
mowa w tym stylu. Dobrze chociaż, że nie nawoływał do palenia czarownic na
stosach.
Dalekim od zagadnień magii obywatelom takie spicze, rzecz jasna, nie mogły
się nie podobać. Zanadto Gimnazjon zwykł zadzierać nosa. Drużyna oczywiście to
też nie miód, ale przynajmniej do nich zwykły człowiek ma jakieś szanse się załapać.
A Gimnazjon nieświadomym prawdy wydaje się ekskluzywną kastą.
Dziwne, dlaczego też sekciarze tak otwarcie zaczęli najeżdżać na
czarodziejów?
Przed następnym domem kilku tragarzy próbowało przecisnąć przez wąskie
drzwi czarny fortepian, a brygadzista, nie przebierając w słowach, objaśniał
podwładnym, co z nimi zrobi, jeśli na tej „przeklętej trumnie” pojawi się choćby
najdrobniejsza rysa. Stojący pod niepomalowanym jeszcze do końca szyldem „Klub
Kogel-Mogel” ochroniarz przyglądał się wysiłkom robotników z nieukrywaną
wyższością. Ciekawe, co też za lokal ma się tutaj otwierać? Jeżeli kolejna knajpa, to
po co fortepian? A najciekawsze — gdzie zdołali wykopać ten złom?
Nad wejściem do sklepu „Myśliwy i Wędkarz”, tuż pod poznaczoną tropami
nieznanych zwierząt wywieszką, pojawił się plakat „Diego poleca!”. A pod tym, na
ścianie, za pomocą zwykłej farby namalowano napis: „Śmierć odmieńcom!”. Obok
wejścia stało kilku facetów o nieco sportowym wyglądzie i rozmawiało o czymś po
cichu. Wyekwipowani byli, jakby wybierali się polować na bardzo grubego zwierza,
w dodatku takiego, który mógł dać skuteczny odpór, dysponując siłą ognia
porównywalną do polujących. Jeśli się nie myliłem, to ten długi gość był z drużyny
Tiomy Żylina, który w odróżnieniu od takiego Diego Myśliwego czy Ojboli nie
zwykł dobierać celów w nazbyt wybredny sposób. Zależało mu tylko na jednym —
żeby jakiś grosz skapnął...
Ale to nie moja sprawa, kto jak zarabia na życie.
O wiele ciekawsze, że hasła przeciw odmieńcom zobaczyłem już któryś raz. A
przecież kiedyś Czyści i Krzyżowcy nigdy nie oddalali się tak bardzo od swoich
terytoriów. A może teraz tutaj też aż tak nie lubią mutantów? Ciekawe...
Przed niedawno wyremontowanym domem, w którym znajdował się
bukmacherski kantor Gonza, celowo zwolniłem kroku. Nie widziałem nikogo.
Szkoda, bo chętnie bym pogadał...
Dymiąc smrodliwie z rury wydechowej, ślizgając się cokolwiek na pokrytej
warstewką lodu jezdni, przejechał obok mnie mikrobus, a zaraz za nim wojskowy
ciągnik siodłowy. Jak się okazało, w miejscu dawnego pustego placu znajdowała się
teraz stacja benzynowa. Kadzie z paliwem zostały zakopane w ziemi, a do
dystrybutorów czekała kolejka złożona z trzech łazików, dżipa i dwóch ciężarówek.
Czyżby przyjechali specjalnie po najnowszą dostawę paliwa? Pracownicy jeszcze nie
zdążyli odkręcić rury od cysterny.
Skrzywiłem się od skwaśniałego smrodu nowomodnej wachy — oczywiste, że
prawdziwą benzynę i ropę Drużyna zatrzymuje do własnego użytku. Przyśpieszyłem
kroku i o mały włos byłbym się rozciągnął jak długi na przykrytym śniegowym
puchem lodzie. Cholera, zabiję się jeszcze, muszę być ostrożniejszy, wystarczy już
tego rozglądania się na wszystkie strony.
Mojego „nierozglądania się” starczyło na dwie dzielnice. Bo niedaleko szkoły
walki wręcz „Berserker” ujrzałem tłumek, a na transparencie wielkimi literami
napisano: „Otwarte mistrzostwa Fortu” i dzisiejszą datę. Pośród znaczków sponsorów
widniały także skrzyżowane na czarnej tarczy miecz i topór. Wyglądało na to, że
interesy Bractwa mają się nieźle, skoro ich stać na takie wyrzucanie pieniędzy w
błoto.
Spojrzałem na wlokący się już jakiś czas z tyłu mikrobus z wyrwanym rusztem
chłodnicy, przyśpieszyłem kroku i ominąłem tłumek. Na ogrodzeniu zjednoczenia
kowali i zbrojmistrzów wisiało ogłoszenie: „Do wynajęcia”, a dalej ukazały się
czteropiętrowce, w których większość mieszkań została już dawno przeznaczona na
siedziby nie wiadomo jak potrafiących się utrzymać na powierzchni niewielkich
przedsiębiorstw.
I jak dawniej, cała fasada najbliższego czteropiętrowego budynku roiła się od
różnokolorowych tabliczek w takiej ilości, że można było dostać oczopląsu. „Sauny
Neptuna”, „Artykuły Spożywcze”, salon „Księżycowy Zając”, „Czary i Amulety”,
„Alchemik”, „Elektron”, „Guns & Magic” i oczywiście gabinet stomatologiczny
„Hrabia D.” który rozrósł się znacznie i zajmował teraz prawie całe piętro. A w ogóle
różnorodność i mnogość firm nastawionych na wyciąganie pieniędzy od prostaczków
była porażająca. Za odpowiednią opłatą można tu było wyleczyć praktycznie każdą
chorobę i wychodziło to niepomiernie taniej niż kupno jakiegokolwiek zaklęcia. Na
jednej ladzie sąsiadowały nieraz produkty całkiem zwyczajne z przywiezionymi z
Północy najdroższymi ingrediencjami do sporządzania eliksirów. Najważniejsze w
takich miejscach to nie wierzyć nikomu na słowo i nie pokazywać, że ma się przy
sobie większą sumę. Chociaż większość sprzedawców należała do Związku
Handlowego, jedna parszywa owca mogła skutecznie skrócić człowiekowi ziemską
wędrówkę, dając możliwość zarobienia różnym ciemnym typom kręcącym się wokół
takich miejsc.
Skręciłem z Czerwonego Prospektu za róg czteropiętrowca, przywarłem do
ściany domu i włożyłem rękę do kieszeni. Czarny mikrobus cicho pojechał w górę
ulicy i ulżyło mi nieco. To nie po mnie. A już zacząłem się denerwować.
Zauważyłem na ścianie jakąś jaskrawą plamę, podniosłem wzrok i
odchrząknąłem — na poziomie drugiego piętra czerwone koło przecinała niebieska
błyskawica. Napisu nie było, ale i bez tego wiedziałem, że byli tutaj aktywiści ruchu
o prawa odmieńców, a dokładniej — jak sami siebie nazywali i kazali nazywać —
odmiennych. Chciałbym tylko wiedzieć, w jaki żywy sposób zdołali wykonać graffiti
na takiej wysokości? Taszczyli przez pół miasta drabiny?
Nie wracałem już z powrotem na prospekt, poszedłem przez podwórza do
koszar Patrolu, a konkretnie do sąsiadującego z nimi domu, w którym mieszkał Denis
Sielin.
W miarę oddalania się od prospektu mijałem coraz bardziej zaniedbane
budynki i coraz częściej pośród nich ciemnymi szkieletami majaczyły przysypane
śniegiem ruiny. Nie wiem już, czy mi się zdawało, czy nie, ale na pierwszy rzut oka
porzucone domy wyglądały tak, jakby je zaczęto rozbierać, żeby pozyskać materiały
budowlane. Cóż, prędzej czy później musiało to nastąpić — ruiny nikomu w
najbliższym czasie do niczego się przecież nie przydadzą, a cegły, dachówka czy
okna zawsze znajdą zastosowanie.
Śnieg skrzypiał pod nogami, wydeptana przez mieszkańców kręta ścieżka to
zbliżała się do pobocza nieodśnieżonej ulicy, to oddalała. Przez całą drogę minąłem
może z dziesięciu ludzi. Wcale niedużo, nawet jeśli wziąć poprawkę na wczesną
porę. Chociaż jaka ona niby wczesna? Dzień pracy w pełni. Skądeś z podwórzy
ciągnęło dymem, w przeręblach wybitych w lodzie pokrywającym wypływającą z
betonowych rur rzeczkę kobiety płukały bieliznę. Dzieciarnia zjeżdżała z
pobliskiego, niezbyt stromego pagórka na sankach, rzucała się śnieżkami i w ogóle
wydawała się zadowolona z życia. W odróżnieniu od pilnującego kobiet i dzieci
staruszka z zatkniętym za pas toporkiem. Przytupujący w miejscu dziadek
najwyraźniej pragnął jak najszybciej wrócić do domu i przyswoić jedną czy drugą
szklaneczkę samogonu. Tak dla rozgrzewki. Sam bym nie miał nic przeciw czemuś
rozgrzewającemu. Oczywiście bezalkoholowemu. Chociaż...
Postanowiłem nie ryzykować wchodzenia na lód rzeczułki, przeszedłem w
miejsce, gdzie znikała w betonowej rurze, i skierowałem się ku widocznym zza
okolicznych chałup koszarom Patrolu. Obok widniał dach domu Sielina. Niewiele już
zostało do przejścia. I dobrze, bo bardzo zachciało mi się jeść, a sił mało. Jeszcze
trochę, a zacząłbym gryźć własne buty. Ech, podłe to moje życie...
Żelazne drzwi do klatki schodowej czteropiętrowego budynku mieszkalnego
były jak zawsze uchylone, więc wszedłem bez problemów. Wujaszek Wasia,
miejscowy alkoholomierz i cieć, wyobrażający sobie, że pełni rolę pełnoprawnego
konsjerża, oparł głowę na stole stojącym w jego kanciapie i spokojnie ucinał sobie
komara. Musiał obalić coś naprawdę zabójczego, bo do tej pory bał się zaryzykować
ciepłą posadkę i chociaż zawsze był pod muchą, to przynajmniej znał miarę.
Nie budziłem go, poszedłem na drugie piętro. Ale dotarłem tylko na podest
między pierwszym a drugim, dalej nie zdążyłem. Na moje spotkanie schodzili dwaj
nieznajomi goście w białych półkożuszkach ze skór szarków. Prosty związek: białe
półkożuszki równa się Patrol; Patrol równa się nieprzyjemności, rodził się w moim
nie całkiem jeszcze rozbudzonym mózgu nieprzyzwoicie długo i patrolowcy wzięli
mnie jak swego prawie bez wysiłku.
— Rączki do słoneczka — rozkazał zażywny facet i przestał chować za
plecami rękę z krótką pałką.
— Kiedy pochmurno dzisiaj — odpowiedziałem, ale ręce posłusznie
podniosłem, tym bardziej że stojący stopień wyżej gostek celował we mnie z
pistoletu wyposażonego w tłumik.
Przyciskając się do poręczy, żeby nie znaleźć się na linii strzału, grubasek
szybko mnie obszukał i bez trudu znalazł giurzę oraz finkę. Stwierdziwszy, że nie
posiadam innych groźnych dla życia i zdrowia przedmiotów, lekko trącił mnie w
podbródek lewą ręką. Przyłożenie gad miał naprawdę niezłe — głowa poleciała mi
do tyłu, uderzyłem potylicą w ścianę.
— Posłuchaj teraz. Schodzimy w dół bez sztuczek. Jeśli drgniesz, od razu
dostaniesz kulkę w łeb — uprzedził, przekładając pałkę do drugiej ręki, i dla
pewności postanowił rąbnąć mnie znowu. Tym razem z prawej.
W głowie już mi dzwoniło, w ustach czułem posmak krwi i nie miałem
najmniejszej ochoty na powtórkę. Odchyliłem głowę i pięść zeszła trochę po kości
policzkowej. Ale i tak mi zatkało lewe ucho.
— Zasuwaj — rzucił schodzący już po schodach patrolowiec. Ten z pistoletem
z kolei utrzymywał bezpieczny dystans. — Trzeba się pośpieszyć.
Uznałem, że w tej sytuacji podejmowanie dyskusji i prób oporu jest
pozbawione sensu, polazłem więc w dół na uginających się nogach. Żeby tak ktoś z
mieszkańców wyszedł na korytarz... Ale nie, jak na złość nikogo. Na pijanego Wasię
też nie mogłem liczyć. Wychodziło na to, że nie wykręcę się od rozmowy z
patrolowcami. A sądząc po nastawieniu tych dwóch, niczym dobrym się ona dla mnie
zakończyć nie mogła.
Przeniosłem ciężar ciała na lewą nogę, odchyliłem się i z całej siły wbiłem but
na wysokości lędźwi schodzącego przede mną grubasa. Ten szczupakiem poleciał na
betonową posadzkę, ale nawet na niego nie spojrzałem, przykucnąłem, wykonałem
półobrót i pomknąłem w górę.
Rękojeść pistoletu trafiła mnie prosto w czoło, od razu zrobiło mi się słabo, a
w głowie rozległ się krzyk głosu wewnętrznego — „przecież ci mówiłem!”.
Poleciałem w czarną przepaść...
Ale kanał...
— Ocknąłeś się? — niby troskliwie, a tak naprawdę drwiąco spytał ktoś, kiedy
kłujący chłód po przyłożeniu do rozbitego czoła śniegu przywołał mnie do
przytomności. Potrząsnąłem głową, próbując się odsunąć. Skądeś ten głos znałem...
Westchnąłem ciężko, spróbowałem obetrzeć zalane krwią i topniejącym
śniegiem oczy, ale ręce z niewyjaśnionego powodu odmówiły mi posłuszeństwa.
Chociaż nie — powód był jak najbardziej oczywisty — skute kajdankami dłonie
zaczepione były o coś nad moją głową. Nieciekawa sprawa, bo kajdanki to taka
paskudna rzecz, od której trudno się uwolnić. Miałem już okazję się o tym przekonać.
— Ocknąłeś się, pytam? — Właściciel mętnie znajomego mi głosu stracił
cierpliwość, kopnął mnie pod żebra. Gdzieśmy to się już spotkali?
— Tak. — Wytarłem jak mogłem twarz o rękaw kufajki, otworzyłem oczy i
zobaczyłem, że spoczywam w pozycji półleżącej na podłodze jakiejś furgonetki. Nie
zdołałem rozeznać rysów siedzącego obok zasłoniętego okna człowieka, za to gruba
swołocz z pałką była obok. Calutki, gnojek, nawet mordy sobie nie rozbił przy
upadku. Ścierwo...
— Nie rzucaj się. — Uderzył mnie lekko w biceps pałką, kiedy próbowałem
usiąść wygodniej.
— Coś ty, Rinat, przecież to mądry chłopczyk. — Siedzący przy oknie gość
pochylił się. Cholera, przecież to Andriej Kuzmin! Ksywa Trąba. Mój były
współpracownik z Patrolu, oby już nigdy moje oczy go nie oglądały. Teraz jasne,
dlaczego głos wydał mi się znajomy. — Prawda, Śliski?
— Śliski to ja jestem tylko dla przyjaciół — rzuciłem, zanim zdążyłem
pomyśleć, przypominając mu o naszych nieporozumieniach, i od razu oberwałem
kopniaka w brzuch. O żeby cię, skurwielu jeden!
— A dla wszystkich innych szorstki czy jak? — zaśmiał się Rinat. — Jestem w
stanie uwierzyć...
— Wystarczy już tego bicia. — Kierowca odwrócił się na odgłos uderzenia.
— Uspokój się, nikt tu nikogo nie bije. — Trąba wrócił na swoje miejsce. —
Chociaż na pewno by mu się przydało.
— Jakie bicie? — poparł go Rinat, pocierając bolący krzyż.
— My jesteśmy ludzie humanitarni — szydził dalej Kuzmin, wykrzywiając
grube wargi — i podobnych rzeczy robić nie będziemy. Tak że lepiej by było dla
ciebie, żebyś wykazał się zdrowym rozsądkiem i odpowiedział na parę pytań.
— O co chodzi? — Spróbowałem ulżyć nadgarstkom, opierając się o pakunek
leżący na podłodze, wyprostowałem nieco plecy.
— Warto teraz? — zirytował się kierowca. — Zawieźmy go po prostu...
— A co nam z tego przyjdzie? — prychnął Trąba i pocierając długi nos,
któremu zawdzięczał przezwisko, pochylił się ku mnie. — Rok temu szlajałeś się
koło Łudina z pieprzniętym kompanem i wziąłeś od niego papiery. Gdzie są?
— Co? — Nie od razu pojąłem, w czym rzecz. — Jakie papiery?
— Nie próbuj wykrętów — znów skrzywił się Kuzmin. — Na razie jesteś
jeszcze zdrowy, palcem cię nie tknęliśmy, ale jak będziesz udawał durnia,
zabierzemy się do ciebie.
— Nie rozumiem, o co ci idzie — odparłem, gorączkowo myśląc, co dalej.
Rzeczywiście, jeszcze mnie na razie nie pobili. Ot, rąbnęli parę razy, żeby
wyładować złość. Ale to dopiero początek. — Powiedz normalnie, czego chcesz.
— Zeszłego grudnia byłeś w okolicach Łudina? — zgrzytnął zębami Kuzmin,
postanawiając, że na razie powstrzyma się od mordoplastyki.
— Byłem. — Nie zamierzałem się wypierać. Ciekawe, kto to Trąbie
wykapował. I jeszcze coś bardzo dziwnego — sądząc po ubiorze, facet dalej robi w
Patrolu, więc skąd takie zainteresowanie notatkami Jeana? A może dostał
zamówienie z zewnątrz? Nie, raczej nie. — I co w związku z tym?
— Spotkałeś tam takiego jednego?
— Jakiego znowu jednego? — zdziwiłem się.
— Nie świruj, spotkałeś. — Najwyraźniej Kuzmin sam nie wiedział, o kogo
pyta, i to też skłaniało do głębokich przemyśleń. — Uciekliście razem miastowym.
Od niego wziąłeś papiery.
— Jakie papiery? Nic takiego nie było! — upierałem się przy swoim. Może
chcą wziąć mnie pod włos?
— Prosiłem cię po dobroci?! — Patrolowiec nachylił się, rąbnął mnie w pierś.
— Gdzie papiery, gnoju?
— Jakie papiery? — wychrypiałem, kaszląc.
— Gdzie są?!!!
Kopniak trafił w splot słoneczny, bezwładnie zwisłem na kajdankach.
— Niczego nie wziąłem...
— Gdzie? — Teraz oberwałem kolanem, głowa uderzyła w ścianę furgonetki,
z nosa buchnęła krew. — Gdzie je masz, pytam?!
— Starczy tego bicia! — wrzasnął kierowca. — Zabijecie typa na miejscu!
— Nie zabijemy. — Na wargach Trąby zagościł zły uśmiech. — Gdzie
papiery?
— Nie wiem — wyrzęziłem, zastanawiając się, jak wybrnąć z tej sytuacji. Na
razie nic mi jeszcze nie uszkodzili, ale to mogło się za chwilę zmienić. Powiedzieć o
sekciarzach? Nie warto — albo nie uwierzą i będą katować na śmierć, albo uwierzą i
zabiją od razu. Chociaż mogą też gdzieś odwieźć, bo przecież o tym mówił przedtem
kierowca. Może nikt ich nie prosił, żeby coś ze mnie wydobywali? Sami postanowili
wykazać inicjatywę?
— Wystarczy! — warknął nagle kierowca. — Kto będzie potem czyścił auto z
krwi?
— Ty. — Rinata najwyraźniej zdziwiło to pytanie. — A kto inny?
— Ocipieliście czy co? — rozeźlił się szofer. — Powiem tak: albo wieziemy
go przekazać, albo zabierzcie sobie narzędzia i jazda z maszyny razem z tym typem.
— A co masz? — zaciekawił się Trąba.
— Zestaw standardowy.
— Przyda się — zarechotał paskudnie Rinat. — Co ty na to?
— Pomysł niezły, ale Walera uprze się jak nic, nie zechce — zasępił się
Kuzmin.
— Zawołaj, ugadamy go — zaproponował grubas.
— Ej, chłopaki — zaniepokoiłem się. I miałem powód: jeśli zaczną
torturować, nic ich nie powstrzyma. — Nic nie wiem. Może rozejdziemy się w
spokoju i o wszystkim zapomnimy?
— Już byśmy się rozeszli, gdybyś nie świrował. — Trąba oderwał się od
przeglądania skrzynki z narzędziami samochodowymi. — Możesz wierzyć lub nie,
ale chociaż z ciebie bydlę, torturowanie cię nie sprawi mi radości. Czas tylko zajmie.
— A jeśli powiem, gdzie są papiery, puścicie? — spytałem, kuląc się
odruchowo na widok zardzewiałych obcęgów. Myśli w głowie wirowały szybciej od
karuzeli, ale ze wszystkich możliwości tylko jedna gwarantowała mi pozostanie
pośród żywych. Jeżeli zacznę gadać o znajomych, nawet takich wariatach pokroju
Hamleta, zawiozą mnie w ustronne miejsce, a potem beze mnie poszukają notatek. A
co w efekcie? Albo moi kumple ich rąbną, albo im wyjaśnią dokładnie, że o nijakich
papierach nie słyszeli. W każdym przypadku czeka mnie długa i paskudna śmierć.
— Dlaczego nie? — zamyślił się Kuzmin. — Nie jesteś nam potrzebny.
Oddasz papiery i spadaj.
— Mieszkałem w zeszłym roku w „Porcie”. — Pociągnąłem rozbitym nosem.
— Są tam, w przewodzie wentylacyjnym.
— Jak je tam wsadziłeś? — Rinat postanowił od razu sprawdzić moje słowa.
— Podważyłem kratkę nożem.
— I nie wpadły? — Trąba zmarszczył brwi.
— Jest tam występ, a notatki w metalowym pudełku — odpowiedziałem
zgodnie z prawdą. — Numer trzysta sześć. Jedźcie i weźcie.
— Gdzie klucz?
— Na portierni.
— I kto nam go wyda?
— Powiedzcie, że jesteście od Liniewa. — O ile znałem Trąbę, byłem pewien,
że beze mnie tam nie pójdzie. Cykor.
— Kto to jest Liniew? — Kuzmin zamknął skrzynkę z narzędziami i wsunął ją
pod siedzenie.
— Człowiek, który mi rezerwował pokój — zacząłem zmyślać na poczekaniu.
— Nie ma tam teraz nikogo?
— Nie.
— Jakie czekają niespodzianki? — Trąba wlepił we mnie wzrok.
— O czym mówisz? — Oblał mnie zimny pot.
— Diabli wiedzą, co tam mogłeś podłożyć...
— Nic nie ma! Nie jestem samobójcą! — Splunąłem krwią. — Przecież
zostaję z wami.
— Po tobie wszystkiego można się spodziewać. — Kuzmin węszył podstęp. —
Pójdziesz z nami, jakby co, zdechniesz pierwszy.
— A on nam po co? — zdziwił się Rinat.
— Znam go dobrze, może się okazać, że znajdziemy minę — uparł się
Kuzmin. — Chcesz, żeby cię później zeskrobywali ze ściany?
— Ale my go wtedy porąbiemy na kawałki! — Kierowca odwrócił się do nas.
— A Rinatowi, myślisz, lżej się od tego zrobi? — uśmiechnął się Trąba. —
Nie, Mitia, taką gadzinę stać na każdą podłość.
— A dlaczego od razu Rinatowi? — nadął się grubas. — Sam tam idź. Ja nie
dostałem takiego rozkazu.
— Może go jednak odwieziemy? — zaproponował niepewnie kierowca.
— Nie pękaj, poradzimy sobie — roześmiał się Kuzmin. — Wołaj Walerę i
jedziemy.
Do „Portu” było naprawdę niedaleko, ale mnie droga wydawała się
wiecznością. Nie zdjęli mi kajdanek, więc na każdym wyboju mocniej wpijały się w
nadgarstki. Ręce zdrętwiały, w głowie się kołowało i to było najgorsze: jeśli nie
zdążę się ogarnąć, od razu można przejechać się po sklepach w poszukiwaniu
gustownej urny. Przyjdzie zatem cierpieć...
Po jakichś dziesięciu minutach mikrobus zajechał przed „Port”, zatrzymał się
przy śmietniku.
— Rinat, zdejmij mu kajdanki. — Trąba otworzył boczne drzwi.
— To co, wysiadam — zaproponował siedzący obok kierowcy Walera, ten
sam chłop, który zaprawił mnie rękojeścią pistoletu w głowę.
— Wszyscy pójdziemy — zarządził Kuzmin. Rozejrzał się, zlustrował czujnie
szare pudełko czteropiętrowego budynku hotelu. — Mitia, nie wyłączaj silnika.
— A po co wszyscy? — Walera odbezpieczył makarowa i wyskoczył z
samochodu.
— Jeśli to pułapka, to ciebie tam zatrzymają, a potem przyjdą po nas. — Trąba
wyjął z kieszeni pałeczkę długości małego palca. — Popatrz, Sopel, to „Prztyczek”.
Przysięgam na głowę mojej matki, że przerobię cię na farsz do kiszki.
— Jasne. — Ostrożnie rozcierając nadgarstki, wysiadłem przez boczne drzwi i
ledwie utrzymałem się na nogach, tak mi zaszumiało w głowie, a kolana się ugięły.
A przecież Trąba nie żartował. Skoro powiedział, że załatwi, to znaczy, że
załatwi. A ja w takim stanie nie będę umiał nawet zwykłej tarczy postawić. Jedyne,
co mnie pocieszało, to fakt, że patrolowcy nie mieli ze sobą żadnych innych
szczególnych zabaweczek. Tylko odchylające kule amulety, ale te nie były groźne.
Żebym tylko jeszcze wiedział, dlaczego w mojej głowie miarowo dźwięczał
kamerton? Nie mogłem się przez to, cholera, skupić. Nie przypominało to objawów
wstrząśnienia mózgu.
— Trzeba było wziąć normalne spluwy. — Walera schował pistolet i
sceptycznie obejrzał uzbrojenie kompanów: amulet bojowy Trąby i pałkę Rinata.
— A kto miał nam pozwolenie napisać? — usadził go Kuzmin. — Chyba żeś
chciał się włamać do arsenału?
— O! Dobrze, że mi przypomniałeś. — Rinat wziął z samochodu giurzę,
włożył ją w kieszeń.
— Żebyś tylko nie walił bez sensu — upomniał go Trąba. — I w ogóle lepiej
zostaw kopyto. Na pewno jest nieźle umoczone...
— To tylko na wszelki wypadek — zapewnił go Rinat. — Mitka, podjeżdżaj
pod samo wejście. Nigdy nic nie wiadomo...
— Zrobi się. — Kierowca kiwnął głową. — Idźcie, pojadę zaraz za wami.
Wbrew moim nadziejom przy wejściu nie było ochrony. Pozostawiając za sobą
brudne ślady, spokojnie podeszliśmy do stojących w rogu kanap i rozsiedliśmy się na
nich, oczekując na Rinata, który poszedł po klucz. Nerwy miałem napięte jak
postronki — a co, jeśli hasło uległo zmianie, a w pokoju ktoś teraz mieszka?
Położyłem ręce na poręczach miękkiego fotela, rozluźniłem mięśnie nóg. Jeśli zaczną
się kłopoty, nie mogę uciekać razem z patrolowcami, bo mnie zamęczą potem na
śmierć, wtedy muszę zjeżdżać do piwnicy, gdzie zawsze dyżurują uzbrojeni
ochroniarze. Tylko że to i tak nie wypali: i Walera, który przykrył pistolet szalikiem,
i Trąba uważnie śledzili każdy mój ruch.
— Dostałeś? — spytał Kuzmin, wstając, kiedy Rinat wrócił po kilku minutach.
— Bez problemów — odparł grubas, kręcąc na palcu kółkiem z kluczem. — Z
miejsca wydali.
— Idziemy.
Weszliśmy na drugie piętro, Rinat otworzył drzwi i od razu wepchnęli mnie do
pokoju. Zaglądający do środka Trąba pozostał w drzwiach, a Walera przestał chować
pistolet i przecisnął się do kredensu. Po uważnym obejrzeniu pomieszczenia
patrolowcy uspokoili się nieco i nawet nie sprawdzali zawartości stojącego naprzeciw
łóżka barku. Błąd — gdyby to zrobili, od razu mieliby z pewnością mnóstwo pytań.
— To tutaj? — Rinat zadarł głowę, przyglądając się kratce wentylacyjnej.
— Sopel, właź! — rozkazał Trąba.
— Nie ma mowy! — zaprotestowałem dla pozoru. — We łbie mi się kręci.
— Powiedziałem, właź! — powtórzył polecenie węszący podstęp Kuzmin i
potarł znacząco w palcach pałeczkę amuletu bojowego. — I bez numerów.
— Dajcie nóż. — Postawiłem jedną nogę na stojący między łóżkiem a oknem
stolik.
— A to po co? — zdziwił się Walera.
— A jak mam wykręcić śrubki?
— Trzymaj. — Trąba podał mi śrubokręt i zaśmiał się ohydnie. — Zabrałem z
auta specjalnie na taką okazję. Jakbym wyczuł, co?
Oparłem się rękami o ścianę, stanąłem na blacie i o mały włos byłbym runął na
podłogę, kiedy stolik się zakolysał. Nogi mu źle przykręcili. A i zawroty głowy
miałem swoją drogą.
— Uważaj, ty. — Rinat wyjął z kieszeni giurzę.
Z głębokim westchnieniem chwyciłem się lewą ręką za firankę i zacząłem
wykręcać śruby mocujące kratkę. Długo to nie trwało, rzuciłem wkręty i narzędzie na
łóżko, znów ledwie utrzymując się na rozchwianym stoliku.
— No i jak ja miałbym tam wleźć? — spytał Rinat wciąż stojącego w drzwiach
Trąbę. Oparł się o występ okienny. — Stolik by nie wytrzymał.
Włożyłem rękę w przewód wentylacyjny i wtedy stolik wyśliznął mi się spod
nóg. Musiałem upaść plecami na łóżko, a któryś z moich strażników roześmiał się
szyderczo. I ta chwila ich dekoncentracji okazała się zbawienna, bo kiedy już
posłałem z pistoletu TT, wyposażonego w tłumik, ołowianą niespodziankę w pierś
Rinata, jego kompani dopiero zaczynali kojarzyć, że coś jest nie tak, że mój upadek
nie był przypadkowy.
Rozciągnąłem się jak długi na łóżku, kiedy okienne szkło, które przyjęło na
siebie moc uderzenia „Prztyczka”, z kryształowym brzękiem posypało się na
zewnątrz. Trąba nieco się spóźnił z użyciem amuletu. Walera też spudłował i zamiast
we mnie trafił w wiszący na ścianie obrazek.
Gruby materac ugiął się pod moim ciężarem, odbił i przekoziołkowałem z
niego na mgnienie oka przed tym, jak eksplodował na cały pokój kawałkami
wypełnienia i sprężynami. Bardziej dzięki szczęściu niż umiejętnościom zdołałem
trafić Walerę w usta, a Trąba, porzucając zużyty „Prztyczek”, pognał ku schodom.
Skoczyłem na równe nogi, pobiegłem za nim i wsadziłem mu dwie piguły w plecy.
Patrolowiec rąbnął z rozpędu w ścianę i osunął się na podłogę.
To już koniec? Na to wyglądało.
Rzuciłem rozładowaną tetetkę na podłogę, podszedłem do Kuzmina leżącego z
nosem utkwionym w wykładzinie, chwyciłem go za nogi i zawlokłem do pokoju. Uf,
mało mi mózg uszami nie wypłynął... Dlaczego ten łeb tak boli? To niedobrze, a
raczej — nazywając rzecz po imieniu — bardzo źle. Jeszcze mi przyjdzie zasuwać do
uzdrowicieli...
Słysząc tupot w korytarzu, rzuciłem na podłogę kufajkę i pistolet, wyszedłem z
pokoju, przymykając za sobą drzwi. Zdążyłem w samą porę, nadbiegający wraz z
ochroniarzem administrator nie zauważył nic podejrzanego.
— Dzień dobry. — Spróbowałem się uśmiechnąć. W tym czasie ukradkiem
rozcierałem kropelki krwi na podłodze.
— Dzień dobry. — Administrator przyglądał się uważnie mojemu rozbitemu
czołu. — Wszystko w porządku?
— Po prostu znakomicie. — Kiwnąłem głową i w tej chwili z rozbitego nosa
puściła się krew. — Postanowiliśmy z kolegami coś tutaj uczcić, ale tak nieudolnie
otwierali szampana... Dobrze, że chociaż w czoło, bo trochę niżej i mógłbym stracić
oko.
— Rozumiem. — Administrator uspokoił się nieco. Przypomniał też sobie na
pewno, kto zameldował mnie tutaj zeszłego lata. — Pan Liniew o tym wie?
— Oczywiście. To nasi wspólni znajomi.
— Mogę obejrzeć pokój? — Zdaje się, że administrator nie mógł do końca
zrozumieć, co govniepokoi, dlatego wolał wyartykułować prośbę, niż wydać rozkaz
ochroniarzowi.
— Wie pan — uśmiechnąłem się — tam wszystkich szampan zalał, przebierają
się. Można trochę później?
— Oczywiście, oczywiście. — Od razu do niego dotarło, że nie ma sensu się
spierać. — Jak najbardziej. Proszę tylko po nas zadzwonić, rozumie pan, przecież
osobiście odpowiadamy za bezpieczeństwo.
— Jak tylko skończymy, zaraz zawiadomię — obiecałem.
I kiedy tylko pracownicy hotelu zniknęli na schodach, wskoczyłem do pokoju.
PAWEŁ KORNEW Urodził się w Czelabińsku w 1978 roku. W 2000 roku ukończył studia na wydziale ekonomicznym Czelabińskiego Uniwersytetu Narodowego, obecnie pracuje w swojej specjalizacji. Od 2003 roku usiłował znaleźć swoje miejsce w literaturze rosyjskiej. Pisał i zgłaszał opowiadania do licznych konkursów internetowych, jednak bez szczególnych rezultatów. Niezrażony niepowodzeniami kontynuował prace nad kolejnymi rozdziałami pierwszej w karierze powieści „Lód" (polski tytuł „Sopel”). Trzy lata później książka wylądowała na półkach księgarń. I to był strzał w dziesiątkę. Dziewięć miesięcy później „Lód” został wyróżniony prestiżową nagrodą rosyjskiego fandomu Miecz bez imienia. Dzisiaj seria o Przygraniczu ma już w rosyjskiej fantastyce status kultowej, jej polska edycja również odniosła spektakularny sukces. Tymczasem autor z pasją tworząc kolejne tomy (w 2012 roku na rynku rosyjskim pojawił się szósty) z każdą kolejną premierą potwierdza swoją doskonałą literacką formę.
PAWEŁ KORNEW CZARNE SNY Sopel. Dla przyjaciół Śliski. Dla reszty wyjątkowo szorstki. Takiego, jeśli już się czepiać, to od razu walić z pełnej garści. Być może kiedyś był nawet człowiekiem dobrym, czystym i puszystym. Teraz jest gorszy i okrutniejszy od całego zdegenerowanego otoczenia. Reputacja to świetna tarcza. Bo tu jest Przygranicze, nie internat dla grzecznych panienek. Jeszcze niedawno liczyło się tylko przetrwanie, teraz ludzie skoczyli sobie do gardeł w walce o władzę. I jeszcze coś. Puls dnia wyznacza liczba trupów z amputowanymi kończynami i wyciętymi organami. Z wyrwanych kręgosłupów produkuje się magiczne eliksiry. Kałachy plują magicznie rasowaną amunicją. Być może to jeszcze nie piekło, ale na pewno jego przedsionek. Jesteś dobry? To można cię wystawić. Szczęście to lafirynda, nie zatroszczysz się o nie, to pomacha rączką na pożegnanie.
PAWEŁ KORNEW CZARNE SNY CZĘŚĆ 2 tłumaczył Rafał Dębski fabryka słów Lublin 2012
Spis cyklu: 1. Sopel cz. 1 2. Sopel cz. 2 3. Śliski cz. 1 4. Śliski cz. 2 5. Czarne sny cz. 1 6. Czarne sny cz. 2
Część druga Paląc mosty
Rozdział 3 Poranna mgła gęstą zasłoną okrywa bagno, chlupotanie mokrej ziemi pod nogami momentalnie cichnie, roztapiając się w mlecznym tumanie. Nagie gałęzie zasuszonych drzew kościanymi palcami koszmarów ciągną się ze wszystkich stron, ale obawiać się trzeba nie ich, lecz prawdziwych bestii: dwunogich i uzbrojonych po zęby. Jestem pewien, że ci, którzy wyznaczyli mi rolę zwierzyny, są za mną zaledwie o minuty. Jakoś tak niezauważalnie mgła zaczyna się dzielić na pasma i okazuje się, że zamiast drzew z ziemi wyrastają pochylone, poczerniałe ze starości krzyże. O ile dobrze widzę, tylko krzyże. Jak to się stało, że zawędrowałem na cmentarz? I to wcale nie o poranku — wokół od dawna panuje nocny mrok. Tylko dziwny on jakiś: lgnie tylko do mnie, a gdzie by nie popatrzeć indziej, dawno już się rozjaśniło. Co za diabelstwo? Niespodziewany impuls każe mi spojrzeć w górę i widok wiszącej nad głową ciemnogranatowej latającej piramidy zmusza mnie do przebudzenia się z okropnego snu. Uch, aż się cały spociłem. Nawet łysina pokryła się zimnymi kropelkami. Że też się takie idiotyzmy przyśnią! A jakie to sny zwykły przychodzić na nowym miejscu? Jak to mówią? Wieszcze? Zgiń, przepadnij, maro nieczysta! A kysz! O nie, obejdziemy się bez takich przesądów, nie damy im wiary! Toż to bujda na resorach z tymi niby wieszczymi snami. Zmęczyłem się przez cały dzień, spotkały mnie okropności, to i do głowy bzdury przychodzą. Szybciutko, dopóki ochota mi jeszcze nie odeszła, pobiegłem do łazienki i umyłem się zimną wodą. Pomyślałem chwilę, a potem napiłem się z kranu. To musiało wystarczyć na razie za całe śniadanie, skoro w mieszkaniu nie było zapasów, nawet karaluchy się stąd wyniosły.
Mieszkanie, cholera. I co mi z trzech pokoi? Bez chwili wahania zamieniłbym ten apartament na konspiracyjną norę Liniewa w „Porcie”. Tam chociaż było co wypić. A tutaj z całego komfortu tylko temperatura powyżej zera. A i to w nocy mało nie zamarzłem pod kołdrą. Meble stare, zebrane pewnie po okolicznych śmietnikach. Wszystko odrapane, łatane już wiele razy. Może by jednakowoż spróbować dostać się na kwaterę do Hadesa? Z drugiej strony, musiałbym na to wykładać z własnej kieszeni, a tutaj miałem darmochę. Za darmo zaś, jak wiadomo, nawet ocet może smakować. Dobrze już, przecież wszystko w porządku. Mam dach nad głową, a to najważniejsze. Będzie czas, ogarnę się i zadomowię. I niech mi tylko spróbują kogoś dokwaterować! Już ja im wtedy pokażę bal w remizie i takie tam... A zatem co nas czeka na przywitanie dnia? Dowiedzieć się, która godzina, i pójść wyrobić dokumenty? Plan oczywiście był idealny, tylko istniało podejrzenie, że zanim przedrę się przez gąszcz biurokracji, zdążę umrzeć z głodu. Wczoraj przez cały dzień udało się zjeść tylko kanapki. A co to w ogóle za jedzenie? Najpierw więc dowiem się, która godzina. Potem pójdę na śniadanie. Tylko pytanie za sto punktów: dokąd? Właściwie niedaleko stąd do Kiryła, mógłbym w sumie podejść. Ale nie wiadomo, czy będzie teraz w domu. Jeszcze „Kiszkę” można by zaliczyć, tam barów bez liku, a jeśli potem przeszedłbym przez plac, miałbym rzut beretem do domu Sielina. Z Denisem trzeba koniecznie pogadać, zapytać, co i jak... Tylko że niedobry z niego człowiek, zaraz zaciągnie do knajpy, żeby opić spotkanie, a czasu nie ma. Nie prościej od razu do niego się udać? Tak zrobię. Pozostawało już tylko jedno i bodaj najważniejsze pytanie: czy warto brać ze sobą broń? Pistolet maszynowy, rzecz jasna, i tak musi zostać, ale co z giurzą? Wprawdzie stałem się już żołnierzem Drużyny, ale jeśli mnie zatrzymają bez dokumentów, zdechnę, zanim się wytłumaczę. A iść bez spluwy to ryzyko i jakoś nieswojo, szczególnie po wczorajszych wydarzeniach. Jak bieda przyciśnie, finka w kieszeni nie pomoże. Co zrobić? W końcu doszedłem do jedynego logicznego wniosku: już dwa razy próbowano mnie wysłać na tamten świat, odkąd przybyłem do Fortu, a rewizji nie
zrobią mi przecież — tfu-tfu — tak z miejsca, włożyłem więc pistolet do kieszeni. Rozejrzałem się, czy nie zapomniałem o jakimś ważnym drobiazgu, ale nie. Wcisnąłem torbę z nabojami pod łóżko. Wszystko, pora iść, na dworze zrobiło się prawie jasno. Zamknąłem drzwi, schowałem klucze do kieszeni dżinsów i zszedłem na dół. Miałem wrażenie, jakbym trafił na plan filmu wojennego. Widać, że budynek próbowali remontować, ale jak się rozejrzeć, brakowało tu jeszcze tylko stajni. A biorąc pod uwagę tempo prac, całe to zamieszanie potrwa na pewno jeszcze parę miesięcy. Zapytałem o godzinę komendanta taszczącego do swojego pokoiku termos ze śniadaniem. Było koło dziewiątej. Wyszedłem na zewnątrz i wzdrygnąłem się, kiedy usłyszałem za plecami trzask zamykających się żelaznych drzwi. I jaki z nich pożytek, jeśli nie zamontowali zamka? Nawet miejsca pod rygle nie widać. Cholera, mogłaby Drużyna zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo — jakie też ogrodzenie wokół „Topoli” odwalili. Jeszcze drut kolczasty puścili górą. A tutaj siedzi borsuk z ogórkiem w kaburze zamiast pistoletu i to cała ochrona. Z drugiej strony, kto przy zdrowych zmysłach będzie lazł w to gniazdo os? Bo chociaż po zmianie należy zdawać broń, wielu o tym zapomina, szczególnie jeśli przydzielili im „dziurkacz” albo pałkę „ołowianych os”. Wciągnąłem w nozdrza mroźne powietrze — niebo o poranku rozjaśniło się i zapanował chłód, jednak wydawało mi się, że to będzie dobry dzionek. Może się bardzo nie ociepli, ale na pewno ślina w gębie nie zacznie zamarzać. A zatem przechadzkę do Kiryła po ciepłe rzeczy można odłożyć do wieczora. Zszedłem ze schodków, skierowałem się ku Czerwonemu Prospektowi, zastanawiając się, czy warto zejść do „Kiszki”, czy lepiej przejść się po świeżym powietrzu. Czas tak czy inaczej płynie jednakowo, ale „Kiszka” ciągnąca się wzdłuż prospektu to sieć dawnych schronów i piwnic, przekształconych w bardzo popularny kompleks handlowo-rozrywkowy, na pewno więc jest tam cieplej, nie zmarznę. Ale też należy pamiętać, że nie wszyscy, którzy tam schodzą, pojawiają się z powrotem na powierzchni. A ja jakoś nie miałem ochoty wdepnąć w kolejną kabałę.
Koniec końców postanowiłem pójść górą i zacząłem rozglądać się z zainteresowaniem, próbując dostrzec, jakie zmiany zaszły w Forcie przez miesiące mojej nieobecności. Ale jakichś szczególnych nowości nie zauważyłem. Tyle że niektórych sklepów nie było tam, gdzie dawniej, tu i tam otworzono nowe lokale, ale to same drobnostki. Od zawsze Czerwony Prospekt znajdował się pod względem znaczenia na trzecim miejscu po Bulwarze Południowym i Prospekcie Tierieszkowej i nadal od razu rzucało się w oczy, że dzielnica dość marna. A im bliżej północnej rubieży miasta, tym owa marność stawała się wyraźniejsza. Na urządzonym między poboczem a długim rzędem porzuconych garaży dawnej spółdzielni śmietnisku krzątała się grupa wyzywających się najgorszymi słowami włóczęgów, a hulający na przestrzeni szerokiego prospektu wiatr porywał różnokolorowe kartki i foliowe torebki. Od pracującego już mimo rannej pory szaszłykowego baru dwóch ciemnych typów wlokło gdzieś niemogącego się utrzymać na nogach kompana... A może to była ich ofiara? Kto wie... I nigdy też nie wiadomo, czy pierwsza ewentualność w krótkim czasie nie zamieni się w drugą. Takie jest już życie — wszystko płynie, wszystko się zmienia... A właściciel szaszłykowni od razu widać, że miał nosa do interesów — na prospekcie brak przyzwoitych barów, więc i tak trzeba skorzystać z takiego na wolnym powietrzu. Proszę bardzo, już drewnianym płotkiem ogrodził teren i postawił kibelek, żeby klientom wiatr tyłków nie mroził. Przepuściłem trzy wyładowane furmanki, rozbiegłem się i prześliznąłem przez ulicę po zamarzniętej wodzie, która wyciekła z hydrantu. W zimie większość mieszkańców Fortu wolała nie tracić czasu na poszukiwania wody pitnej i topiła śnieg, ale zawsze znalazło się paru oryginałów i mieszkańców sąsiednich domów, którzy woleli przyłazić tutaj z butelkami i kanistrami. A ponieważ o oszczędność nikt się specjalnie nie troszczył, lód na jezdni stanowił spore zagrożenie dla ruchu drogowego. Zagapiłem się trochę, nie przyhamowałem i natychmiast otrzymałem lekcję jazdy ekstremalnej. Dobrze chociaż, że na ulicach nie było prawie samochodów, więc nie musiałem się bać kolizji, gdyby mnie wyniosło na przeciwległy pas ruchu, najwyżej mogłem wylądować w zaspie. Wprawdzie jedna z
latarni próbowała stanąć mi na zawadzie, ale jakoś ją ominąłem. Pomijając nieobecność kolejki do ujęcia wody, na skrzyżowaniu było dość tłoczno jak na tę porę dnia. Zgromadzeni przyglądali się dwóm walczącym pijakom. Mocno napici goście ledwie się trzymali na nogach i bardziej ślizgali, niż machali pięściami, dlatego też patrol Drużyny nie mieszał się do draki. Wprawdzie rżący na widok kolejnych wyczynów etanolowych gladiatorów stróże porządku nie zwracali wielkiej uwagi na otoczenie, ale postanowiłem się nie zatrzymywać — cały czas miałem wrażenie, że wszyscy widzą pistolet w mojej kieszeni. Bzdura oczywiście, ale... Daleko i tak nie zaszedłem, zatrzymałem się prawie od razu, zauważywszy namalowane na rogu domu hieroglify. Nie wiem, co znaczyła ta chińska łamigłówka, ale ktoś napisał na wierzchu czarną farbą: „Morda w kubeł, żółtki!”. To rozumiem — jakieś hasło, ale po co jeszcze dopisywać: „Światu — pokój”? Nie silili się nawet na zmianę stylu. Cały parter następnego domu zajmowało kilka sklepów — gospodarstwa domowego, żelazny i korzenny. Do nich przytulił się szewc i pracownia odzieżowa. Piętro z obłażącymi płatami tynku wyglądało o wiele gorzej, a zamiast następnej kondygnacji sterczały rusztowania — najwidoczniej ktoś zaczął budować dach, ale zaniechał tego przedsięwzięcia. Salon „Homeopata” także znajdował się na swoim miejscu, chociaż plotki o tym, że handluje się tam narkotykami, krążyły już od dawna. Zauważyłem przed sobą tłum, więc zwolniłem i rozejrzałem się. Ale to tylko Niosący Światłość urządzali kolejne uliczne kazanie. I sądząc po liczbie gromadzących się ludzi, młody kaznodzieja w czarnym habicie naprawdę potrafił porwać słuchaczy. Czyżby Dominik dla urozmaicenia postanowił wyrzucić zajechaną od dawna płytę i zaczął przekazywać masom nowe idee? A temat kazania był naprawdę niezwykły. Zmierzało ku jednemu jedynemu wnioskowi — że nie wszyscy czarodzieje są tak samo pożyteczni. Niektórzy podejrzani osobnicy, jak się okazuje, już dawno zaprzedali dusze Mrozowi i teraz na wszelkie sposoby spiskują i knują przeciwko zwykłym ludziom. A zatem
obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest ujawniać tych wyrodków. I cała mowa w tym stylu. Dobrze chociaż, że nie nawoływał do palenia czarownic na stosach. Dalekim od zagadnień magii obywatelom takie spicze, rzecz jasna, nie mogły się nie podobać. Zanadto Gimnazjon zwykł zadzierać nosa. Drużyna oczywiście to też nie miód, ale przynajmniej do nich zwykły człowiek ma jakieś szanse się załapać. A Gimnazjon nieświadomym prawdy wydaje się ekskluzywną kastą. Dziwne, dlaczego też sekciarze tak otwarcie zaczęli najeżdżać na czarodziejów? Przed następnym domem kilku tragarzy próbowało przecisnąć przez wąskie drzwi czarny fortepian, a brygadzista, nie przebierając w słowach, objaśniał podwładnym, co z nimi zrobi, jeśli na tej „przeklętej trumnie” pojawi się choćby najdrobniejsza rysa. Stojący pod niepomalowanym jeszcze do końca szyldem „Klub Kogel-Mogel” ochroniarz przyglądał się wysiłkom robotników z nieukrywaną wyższością. Ciekawe, co też za lokal ma się tutaj otwierać? Jeżeli kolejna knajpa, to po co fortepian? A najciekawsze — gdzie zdołali wykopać ten złom? Nad wejściem do sklepu „Myśliwy i Wędkarz”, tuż pod poznaczoną tropami nieznanych zwierząt wywieszką, pojawił się plakat „Diego poleca!”. A pod tym, na ścianie, za pomocą zwykłej farby namalowano napis: „Śmierć odmieńcom!”. Obok wejścia stało kilku facetów o nieco sportowym wyglądzie i rozmawiało o czymś po cichu. Wyekwipowani byli, jakby wybierali się polować na bardzo grubego zwierza, w dodatku takiego, który mógł dać skuteczny odpór, dysponując siłą ognia porównywalną do polujących. Jeśli się nie myliłem, to ten długi gość był z drużyny Tiomy Żylina, który w odróżnieniu od takiego Diego Myśliwego czy Ojboli nie zwykł dobierać celów w nazbyt wybredny sposób. Zależało mu tylko na jednym — żeby jakiś grosz skapnął... Ale to nie moja sprawa, kto jak zarabia na życie. O wiele ciekawsze, że hasła przeciw odmieńcom zobaczyłem już któryś raz. A przecież kiedyś Czyści i Krzyżowcy nigdy nie oddalali się tak bardzo od swoich terytoriów. A może teraz tutaj też aż tak nie lubią mutantów? Ciekawe...
Przed niedawno wyremontowanym domem, w którym znajdował się bukmacherski kantor Gonza, celowo zwolniłem kroku. Nie widziałem nikogo. Szkoda, bo chętnie bym pogadał... Dymiąc smrodliwie z rury wydechowej, ślizgając się cokolwiek na pokrytej warstewką lodu jezdni, przejechał obok mnie mikrobus, a zaraz za nim wojskowy ciągnik siodłowy. Jak się okazało, w miejscu dawnego pustego placu znajdowała się teraz stacja benzynowa. Kadzie z paliwem zostały zakopane w ziemi, a do dystrybutorów czekała kolejka złożona z trzech łazików, dżipa i dwóch ciężarówek. Czyżby przyjechali specjalnie po najnowszą dostawę paliwa? Pracownicy jeszcze nie zdążyli odkręcić rury od cysterny. Skrzywiłem się od skwaśniałego smrodu nowomodnej wachy — oczywiste, że prawdziwą benzynę i ropę Drużyna zatrzymuje do własnego użytku. Przyśpieszyłem kroku i o mały włos byłbym się rozciągnął jak długi na przykrytym śniegowym puchem lodzie. Cholera, zabiję się jeszcze, muszę być ostrożniejszy, wystarczy już tego rozglądania się na wszystkie strony. Mojego „nierozglądania się” starczyło na dwie dzielnice. Bo niedaleko szkoły walki wręcz „Berserker” ujrzałem tłumek, a na transparencie wielkimi literami napisano: „Otwarte mistrzostwa Fortu” i dzisiejszą datę. Pośród znaczków sponsorów widniały także skrzyżowane na czarnej tarczy miecz i topór. Wyglądało na to, że interesy Bractwa mają się nieźle, skoro ich stać na takie wyrzucanie pieniędzy w błoto. Spojrzałem na wlokący się już jakiś czas z tyłu mikrobus z wyrwanym rusztem chłodnicy, przyśpieszyłem kroku i ominąłem tłumek. Na ogrodzeniu zjednoczenia kowali i zbrojmistrzów wisiało ogłoszenie: „Do wynajęcia”, a dalej ukazały się czteropiętrowce, w których większość mieszkań została już dawno przeznaczona na siedziby nie wiadomo jak potrafiących się utrzymać na powierzchni niewielkich przedsiębiorstw. I jak dawniej, cała fasada najbliższego czteropiętrowego budynku roiła się od różnokolorowych tabliczek w takiej ilości, że można było dostać oczopląsu. „Sauny Neptuna”, „Artykuły Spożywcze”, salon „Księżycowy Zając”, „Czary i Amulety”,
„Alchemik”, „Elektron”, „Guns & Magic” i oczywiście gabinet stomatologiczny „Hrabia D.” który rozrósł się znacznie i zajmował teraz prawie całe piętro. A w ogóle różnorodność i mnogość firm nastawionych na wyciąganie pieniędzy od prostaczków była porażająca. Za odpowiednią opłatą można tu było wyleczyć praktycznie każdą chorobę i wychodziło to niepomiernie taniej niż kupno jakiegokolwiek zaklęcia. Na jednej ladzie sąsiadowały nieraz produkty całkiem zwyczajne z przywiezionymi z Północy najdroższymi ingrediencjami do sporządzania eliksirów. Najważniejsze w takich miejscach to nie wierzyć nikomu na słowo i nie pokazywać, że ma się przy sobie większą sumę. Chociaż większość sprzedawców należała do Związku Handlowego, jedna parszywa owca mogła skutecznie skrócić człowiekowi ziemską wędrówkę, dając możliwość zarobienia różnym ciemnym typom kręcącym się wokół takich miejsc. Skręciłem z Czerwonego Prospektu za róg czteropiętrowca, przywarłem do ściany domu i włożyłem rękę do kieszeni. Czarny mikrobus cicho pojechał w górę ulicy i ulżyło mi nieco. To nie po mnie. A już zacząłem się denerwować. Zauważyłem na ścianie jakąś jaskrawą plamę, podniosłem wzrok i odchrząknąłem — na poziomie drugiego piętra czerwone koło przecinała niebieska błyskawica. Napisu nie było, ale i bez tego wiedziałem, że byli tutaj aktywiści ruchu o prawa odmieńców, a dokładniej — jak sami siebie nazywali i kazali nazywać — odmiennych. Chciałbym tylko wiedzieć, w jaki żywy sposób zdołali wykonać graffiti na takiej wysokości? Taszczyli przez pół miasta drabiny? Nie wracałem już z powrotem na prospekt, poszedłem przez podwórza do koszar Patrolu, a konkretnie do sąsiadującego z nimi domu, w którym mieszkał Denis Sielin. W miarę oddalania się od prospektu mijałem coraz bardziej zaniedbane budynki i coraz częściej pośród nich ciemnymi szkieletami majaczyły przysypane śniegiem ruiny. Nie wiem już, czy mi się zdawało, czy nie, ale na pierwszy rzut oka porzucone domy wyglądały tak, jakby je zaczęto rozbierać, żeby pozyskać materiały budowlane. Cóż, prędzej czy później musiało to nastąpić — ruiny nikomu w najbliższym czasie do niczego się przecież nie przydadzą, a cegły, dachówka czy
okna zawsze znajdą zastosowanie. Śnieg skrzypiał pod nogami, wydeptana przez mieszkańców kręta ścieżka to zbliżała się do pobocza nieodśnieżonej ulicy, to oddalała. Przez całą drogę minąłem może z dziesięciu ludzi. Wcale niedużo, nawet jeśli wziąć poprawkę na wczesną porę. Chociaż jaka ona niby wczesna? Dzień pracy w pełni. Skądeś z podwórzy ciągnęło dymem, w przeręblach wybitych w lodzie pokrywającym wypływającą z betonowych rur rzeczkę kobiety płukały bieliznę. Dzieciarnia zjeżdżała z pobliskiego, niezbyt stromego pagórka na sankach, rzucała się śnieżkami i w ogóle wydawała się zadowolona z życia. W odróżnieniu od pilnującego kobiet i dzieci staruszka z zatkniętym za pas toporkiem. Przytupujący w miejscu dziadek najwyraźniej pragnął jak najszybciej wrócić do domu i przyswoić jedną czy drugą szklaneczkę samogonu. Tak dla rozgrzewki. Sam bym nie miał nic przeciw czemuś rozgrzewającemu. Oczywiście bezalkoholowemu. Chociaż... Postanowiłem nie ryzykować wchodzenia na lód rzeczułki, przeszedłem w miejsce, gdzie znikała w betonowej rurze, i skierowałem się ku widocznym zza okolicznych chałup koszarom Patrolu. Obok widniał dach domu Sielina. Niewiele już zostało do przejścia. I dobrze, bo bardzo zachciało mi się jeść, a sił mało. Jeszcze trochę, a zacząłbym gryźć własne buty. Ech, podłe to moje życie... Żelazne drzwi do klatki schodowej czteropiętrowego budynku mieszkalnego były jak zawsze uchylone, więc wszedłem bez problemów. Wujaszek Wasia, miejscowy alkoholomierz i cieć, wyobrażający sobie, że pełni rolę pełnoprawnego konsjerża, oparł głowę na stole stojącym w jego kanciapie i spokojnie ucinał sobie komara. Musiał obalić coś naprawdę zabójczego, bo do tej pory bał się zaryzykować ciepłą posadkę i chociaż zawsze był pod muchą, to przynajmniej znał miarę. Nie budziłem go, poszedłem na drugie piętro. Ale dotarłem tylko na podest między pierwszym a drugim, dalej nie zdążyłem. Na moje spotkanie schodzili dwaj nieznajomi goście w białych półkożuszkach ze skór szarków. Prosty związek: białe półkożuszki równa się Patrol; Patrol równa się nieprzyjemności, rodził się w moim
nie całkiem jeszcze rozbudzonym mózgu nieprzyzwoicie długo i patrolowcy wzięli mnie jak swego prawie bez wysiłku. — Rączki do słoneczka — rozkazał zażywny facet i przestał chować za plecami rękę z krótką pałką. — Kiedy pochmurno dzisiaj — odpowiedziałem, ale ręce posłusznie podniosłem, tym bardziej że stojący stopień wyżej gostek celował we mnie z pistoletu wyposażonego w tłumik. Przyciskając się do poręczy, żeby nie znaleźć się na linii strzału, grubasek szybko mnie obszukał i bez trudu znalazł giurzę oraz finkę. Stwierdziwszy, że nie posiadam innych groźnych dla życia i zdrowia przedmiotów, lekko trącił mnie w podbródek lewą ręką. Przyłożenie gad miał naprawdę niezłe — głowa poleciała mi do tyłu, uderzyłem potylicą w ścianę. — Posłuchaj teraz. Schodzimy w dół bez sztuczek. Jeśli drgniesz, od razu dostaniesz kulkę w łeb — uprzedził, przekładając pałkę do drugiej ręki, i dla pewności postanowił rąbnąć mnie znowu. Tym razem z prawej. W głowie już mi dzwoniło, w ustach czułem posmak krwi i nie miałem najmniejszej ochoty na powtórkę. Odchyliłem głowę i pięść zeszła trochę po kości policzkowej. Ale i tak mi zatkało lewe ucho. — Zasuwaj — rzucił schodzący już po schodach patrolowiec. Ten z pistoletem z kolei utrzymywał bezpieczny dystans. — Trzeba się pośpieszyć. Uznałem, że w tej sytuacji podejmowanie dyskusji i prób oporu jest pozbawione sensu, polazłem więc w dół na uginających się nogach. Żeby tak ktoś z mieszkańców wyszedł na korytarz... Ale nie, jak na złość nikogo. Na pijanego Wasię też nie mogłem liczyć. Wychodziło na to, że nie wykręcę się od rozmowy z patrolowcami. A sądząc po nastawieniu tych dwóch, niczym dobrym się ona dla mnie zakończyć nie mogła. Przeniosłem ciężar ciała na lewą nogę, odchyliłem się i z całej siły wbiłem but na wysokości lędźwi schodzącego przede mną grubasa. Ten szczupakiem poleciał na betonową posadzkę, ale nawet na niego nie spojrzałem, przykucnąłem, wykonałem półobrót i pomknąłem w górę.
Rękojeść pistoletu trafiła mnie prosto w czoło, od razu zrobiło mi się słabo, a w głowie rozległ się krzyk głosu wewnętrznego — „przecież ci mówiłem!”. Poleciałem w czarną przepaść... Ale kanał... — Ocknąłeś się? — niby troskliwie, a tak naprawdę drwiąco spytał ktoś, kiedy kłujący chłód po przyłożeniu do rozbitego czoła śniegu przywołał mnie do przytomności. Potrząsnąłem głową, próbując się odsunąć. Skądeś ten głos znałem... Westchnąłem ciężko, spróbowałem obetrzeć zalane krwią i topniejącym śniegiem oczy, ale ręce z niewyjaśnionego powodu odmówiły mi posłuszeństwa. Chociaż nie — powód był jak najbardziej oczywisty — skute kajdankami dłonie zaczepione były o coś nad moją głową. Nieciekawa sprawa, bo kajdanki to taka paskudna rzecz, od której trudno się uwolnić. Miałem już okazję się o tym przekonać. — Ocknąłeś się, pytam? — Właściciel mętnie znajomego mi głosu stracił cierpliwość, kopnął mnie pod żebra. Gdzieśmy to się już spotkali? — Tak. — Wytarłem jak mogłem twarz o rękaw kufajki, otworzyłem oczy i zobaczyłem, że spoczywam w pozycji półleżącej na podłodze jakiejś furgonetki. Nie zdołałem rozeznać rysów siedzącego obok zasłoniętego okna człowieka, za to gruba swołocz z pałką była obok. Calutki, gnojek, nawet mordy sobie nie rozbił przy upadku. Ścierwo... — Nie rzucaj się. — Uderzył mnie lekko w biceps pałką, kiedy próbowałem usiąść wygodniej. — Coś ty, Rinat, przecież to mądry chłopczyk. — Siedzący przy oknie gość pochylił się. Cholera, przecież to Andriej Kuzmin! Ksywa Trąba. Mój były współpracownik z Patrolu, oby już nigdy moje oczy go nie oglądały. Teraz jasne, dlaczego głos wydał mi się znajomy. — Prawda, Śliski? — Śliski to ja jestem tylko dla przyjaciół — rzuciłem, zanim zdążyłem pomyśleć, przypominając mu o naszych nieporozumieniach, i od razu oberwałem kopniaka w brzuch. O żeby cię, skurwielu jeden!
— A dla wszystkich innych szorstki czy jak? — zaśmiał się Rinat. — Jestem w stanie uwierzyć... — Wystarczy już tego bicia. — Kierowca odwrócił się na odgłos uderzenia. — Uspokój się, nikt tu nikogo nie bije. — Trąba wrócił na swoje miejsce. — Chociaż na pewno by mu się przydało. — Jakie bicie? — poparł go Rinat, pocierając bolący krzyż. — My jesteśmy ludzie humanitarni — szydził dalej Kuzmin, wykrzywiając grube wargi — i podobnych rzeczy robić nie będziemy. Tak że lepiej by było dla ciebie, żebyś wykazał się zdrowym rozsądkiem i odpowiedział na parę pytań. — O co chodzi? — Spróbowałem ulżyć nadgarstkom, opierając się o pakunek leżący na podłodze, wyprostowałem nieco plecy. — Warto teraz? — zirytował się kierowca. — Zawieźmy go po prostu... — A co nam z tego przyjdzie? — prychnął Trąba i pocierając długi nos, któremu zawdzięczał przezwisko, pochylił się ku mnie. — Rok temu szlajałeś się koło Łudina z pieprzniętym kompanem i wziąłeś od niego papiery. Gdzie są? — Co? — Nie od razu pojąłem, w czym rzecz. — Jakie papiery? — Nie próbuj wykrętów — znów skrzywił się Kuzmin. — Na razie jesteś jeszcze zdrowy, palcem cię nie tknęliśmy, ale jak będziesz udawał durnia, zabierzemy się do ciebie. — Nie rozumiem, o co ci idzie — odparłem, gorączkowo myśląc, co dalej. Rzeczywiście, jeszcze mnie na razie nie pobili. Ot, rąbnęli parę razy, żeby wyładować złość. Ale to dopiero początek. — Powiedz normalnie, czego chcesz. — Zeszłego grudnia byłeś w okolicach Łudina? — zgrzytnął zębami Kuzmin, postanawiając, że na razie powstrzyma się od mordoplastyki. — Byłem. — Nie zamierzałem się wypierać. Ciekawe, kto to Trąbie wykapował. I jeszcze coś bardzo dziwnego — sądząc po ubiorze, facet dalej robi w Patrolu, więc skąd takie zainteresowanie notatkami Jeana? A może dostał zamówienie z zewnątrz? Nie, raczej nie. — I co w związku z tym? — Spotkałeś tam takiego jednego? — Jakiego znowu jednego? — zdziwiłem się.
— Nie świruj, spotkałeś. — Najwyraźniej Kuzmin sam nie wiedział, o kogo pyta, i to też skłaniało do głębokich przemyśleń. — Uciekliście razem miastowym. Od niego wziąłeś papiery. — Jakie papiery? Nic takiego nie było! — upierałem się przy swoim. Może chcą wziąć mnie pod włos? — Prosiłem cię po dobroci?! — Patrolowiec nachylił się, rąbnął mnie w pierś. — Gdzie papiery, gnoju? — Jakie papiery? — wychrypiałem, kaszląc. — Gdzie są?!!! Kopniak trafił w splot słoneczny, bezwładnie zwisłem na kajdankach. — Niczego nie wziąłem... — Gdzie? — Teraz oberwałem kolanem, głowa uderzyła w ścianę furgonetki, z nosa buchnęła krew. — Gdzie je masz, pytam?! — Starczy tego bicia! — wrzasnął kierowca. — Zabijecie typa na miejscu! — Nie zabijemy. — Na wargach Trąby zagościł zły uśmiech. — Gdzie papiery? — Nie wiem — wyrzęziłem, zastanawiając się, jak wybrnąć z tej sytuacji. Na razie nic mi jeszcze nie uszkodzili, ale to mogło się za chwilę zmienić. Powiedzieć o sekciarzach? Nie warto — albo nie uwierzą i będą katować na śmierć, albo uwierzą i zabiją od razu. Chociaż mogą też gdzieś odwieźć, bo przecież o tym mówił przedtem kierowca. Może nikt ich nie prosił, żeby coś ze mnie wydobywali? Sami postanowili wykazać inicjatywę? — Wystarczy! — warknął nagle kierowca. — Kto będzie potem czyścił auto z krwi? — Ty. — Rinata najwyraźniej zdziwiło to pytanie. — A kto inny? — Ocipieliście czy co? — rozeźlił się szofer. — Powiem tak: albo wieziemy go przekazać, albo zabierzcie sobie narzędzia i jazda z maszyny razem z tym typem. — A co masz? — zaciekawił się Trąba. — Zestaw standardowy. — Przyda się — zarechotał paskudnie Rinat. — Co ty na to?
— Pomysł niezły, ale Walera uprze się jak nic, nie zechce — zasępił się Kuzmin. — Zawołaj, ugadamy go — zaproponował grubas. — Ej, chłopaki — zaniepokoiłem się. I miałem powód: jeśli zaczną torturować, nic ich nie powstrzyma. — Nic nie wiem. Może rozejdziemy się w spokoju i o wszystkim zapomnimy? — Już byśmy się rozeszli, gdybyś nie świrował. — Trąba oderwał się od przeglądania skrzynki z narzędziami samochodowymi. — Możesz wierzyć lub nie, ale chociaż z ciebie bydlę, torturowanie cię nie sprawi mi radości. Czas tylko zajmie. — A jeśli powiem, gdzie są papiery, puścicie? — spytałem, kuląc się odruchowo na widok zardzewiałych obcęgów. Myśli w głowie wirowały szybciej od karuzeli, ale ze wszystkich możliwości tylko jedna gwarantowała mi pozostanie pośród żywych. Jeżeli zacznę gadać o znajomych, nawet takich wariatach pokroju Hamleta, zawiozą mnie w ustronne miejsce, a potem beze mnie poszukają notatek. A co w efekcie? Albo moi kumple ich rąbną, albo im wyjaśnią dokładnie, że o nijakich papierach nie słyszeli. W każdym przypadku czeka mnie długa i paskudna śmierć. — Dlaczego nie? — zamyślił się Kuzmin. — Nie jesteś nam potrzebny. Oddasz papiery i spadaj. — Mieszkałem w zeszłym roku w „Porcie”. — Pociągnąłem rozbitym nosem. — Są tam, w przewodzie wentylacyjnym. — Jak je tam wsadziłeś? — Rinat postanowił od razu sprawdzić moje słowa. — Podważyłem kratkę nożem. — I nie wpadły? — Trąba zmarszczył brwi. — Jest tam występ, a notatki w metalowym pudełku — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Numer trzysta sześć. Jedźcie i weźcie. — Gdzie klucz? — Na portierni. — I kto nam go wyda? — Powiedzcie, że jesteście od Liniewa. — O ile znałem Trąbę, byłem pewien, że beze mnie tam nie pójdzie. Cykor.
— Kto to jest Liniew? — Kuzmin zamknął skrzynkę z narzędziami i wsunął ją pod siedzenie. — Człowiek, który mi rezerwował pokój — zacząłem zmyślać na poczekaniu. — Nie ma tam teraz nikogo? — Nie. — Jakie czekają niespodzianki? — Trąba wlepił we mnie wzrok. — O czym mówisz? — Oblał mnie zimny pot. — Diabli wiedzą, co tam mogłeś podłożyć... — Nic nie ma! Nie jestem samobójcą! — Splunąłem krwią. — Przecież zostaję z wami. — Po tobie wszystkiego można się spodziewać. — Kuzmin węszył podstęp. — Pójdziesz z nami, jakby co, zdechniesz pierwszy. — A on nam po co? — zdziwił się Rinat. — Znam go dobrze, może się okazać, że znajdziemy minę — uparł się Kuzmin. — Chcesz, żeby cię później zeskrobywali ze ściany? — Ale my go wtedy porąbiemy na kawałki! — Kierowca odwrócił się do nas. — A Rinatowi, myślisz, lżej się od tego zrobi? — uśmiechnął się Trąba. — Nie, Mitia, taką gadzinę stać na każdą podłość. — A dlaczego od razu Rinatowi? — nadął się grubas. — Sam tam idź. Ja nie dostałem takiego rozkazu. — Może go jednak odwieziemy? — zaproponował niepewnie kierowca. — Nie pękaj, poradzimy sobie — roześmiał się Kuzmin. — Wołaj Walerę i jedziemy. Do „Portu” było naprawdę niedaleko, ale mnie droga wydawała się wiecznością. Nie zdjęli mi kajdanek, więc na każdym wyboju mocniej wpijały się w nadgarstki. Ręce zdrętwiały, w głowie się kołowało i to było najgorsze: jeśli nie zdążę się ogarnąć, od razu można przejechać się po sklepach w poszukiwaniu gustownej urny. Przyjdzie zatem cierpieć...
Po jakichś dziesięciu minutach mikrobus zajechał przed „Port”, zatrzymał się przy śmietniku. — Rinat, zdejmij mu kajdanki. — Trąba otworzył boczne drzwi. — To co, wysiadam — zaproponował siedzący obok kierowcy Walera, ten sam chłop, który zaprawił mnie rękojeścią pistoletu w głowę. — Wszyscy pójdziemy — zarządził Kuzmin. Rozejrzał się, zlustrował czujnie szare pudełko czteropiętrowego budynku hotelu. — Mitia, nie wyłączaj silnika. — A po co wszyscy? — Walera odbezpieczył makarowa i wyskoczył z samochodu. — Jeśli to pułapka, to ciebie tam zatrzymają, a potem przyjdą po nas. — Trąba wyjął z kieszeni pałeczkę długości małego palca. — Popatrz, Sopel, to „Prztyczek”. Przysięgam na głowę mojej matki, że przerobię cię na farsz do kiszki. — Jasne. — Ostrożnie rozcierając nadgarstki, wysiadłem przez boczne drzwi i ledwie utrzymałem się na nogach, tak mi zaszumiało w głowie, a kolana się ugięły. A przecież Trąba nie żartował. Skoro powiedział, że załatwi, to znaczy, że załatwi. A ja w takim stanie nie będę umiał nawet zwykłej tarczy postawić. Jedyne, co mnie pocieszało, to fakt, że patrolowcy nie mieli ze sobą żadnych innych szczególnych zabaweczek. Tylko odchylające kule amulety, ale te nie były groźne. Żebym tylko jeszcze wiedział, dlaczego w mojej głowie miarowo dźwięczał kamerton? Nie mogłem się przez to, cholera, skupić. Nie przypominało to objawów wstrząśnienia mózgu. — Trzeba było wziąć normalne spluwy. — Walera schował pistolet i sceptycznie obejrzał uzbrojenie kompanów: amulet bojowy Trąby i pałkę Rinata. — A kto miał nam pozwolenie napisać? — usadził go Kuzmin. — Chyba żeś chciał się włamać do arsenału? — O! Dobrze, że mi przypomniałeś. — Rinat wziął z samochodu giurzę, włożył ją w kieszeń. — Żebyś tylko nie walił bez sensu — upomniał go Trąba. — I w ogóle lepiej zostaw kopyto. Na pewno jest nieźle umoczone... — To tylko na wszelki wypadek — zapewnił go Rinat. — Mitka, podjeżdżaj
pod samo wejście. Nigdy nic nie wiadomo... — Zrobi się. — Kierowca kiwnął głową. — Idźcie, pojadę zaraz za wami. Wbrew moim nadziejom przy wejściu nie było ochrony. Pozostawiając za sobą brudne ślady, spokojnie podeszliśmy do stojących w rogu kanap i rozsiedliśmy się na nich, oczekując na Rinata, który poszedł po klucz. Nerwy miałem napięte jak postronki — a co, jeśli hasło uległo zmianie, a w pokoju ktoś teraz mieszka? Położyłem ręce na poręczach miękkiego fotela, rozluźniłem mięśnie nóg. Jeśli zaczną się kłopoty, nie mogę uciekać razem z patrolowcami, bo mnie zamęczą potem na śmierć, wtedy muszę zjeżdżać do piwnicy, gdzie zawsze dyżurują uzbrojeni ochroniarze. Tylko że to i tak nie wypali: i Walera, który przykrył pistolet szalikiem, i Trąba uważnie śledzili każdy mój ruch. — Dostałeś? — spytał Kuzmin, wstając, kiedy Rinat wrócił po kilku minutach. — Bez problemów — odparł grubas, kręcąc na palcu kółkiem z kluczem. — Z miejsca wydali. — Idziemy. Weszliśmy na drugie piętro, Rinat otworzył drzwi i od razu wepchnęli mnie do pokoju. Zaglądający do środka Trąba pozostał w drzwiach, a Walera przestał chować pistolet i przecisnął się do kredensu. Po uważnym obejrzeniu pomieszczenia patrolowcy uspokoili się nieco i nawet nie sprawdzali zawartości stojącego naprzeciw łóżka barku. Błąd — gdyby to zrobili, od razu mieliby z pewnością mnóstwo pytań. — To tutaj? — Rinat zadarł głowę, przyglądając się kratce wentylacyjnej. — Sopel, właź! — rozkazał Trąba. — Nie ma mowy! — zaprotestowałem dla pozoru. — We łbie mi się kręci. — Powiedziałem, właź! — powtórzył polecenie węszący podstęp Kuzmin i potarł znacząco w palcach pałeczkę amuletu bojowego. — I bez numerów. — Dajcie nóż. — Postawiłem jedną nogę na stojący między łóżkiem a oknem
stolik. — A to po co? — zdziwił się Walera. — A jak mam wykręcić śrubki? — Trzymaj. — Trąba podał mi śrubokręt i zaśmiał się ohydnie. — Zabrałem z auta specjalnie na taką okazję. Jakbym wyczuł, co? Oparłem się rękami o ścianę, stanąłem na blacie i o mały włos byłbym runął na podłogę, kiedy stolik się zakolysał. Nogi mu źle przykręcili. A i zawroty głowy miałem swoją drogą. — Uważaj, ty. — Rinat wyjął z kieszeni giurzę. Z głębokim westchnieniem chwyciłem się lewą ręką za firankę i zacząłem wykręcać śruby mocujące kratkę. Długo to nie trwało, rzuciłem wkręty i narzędzie na łóżko, znów ledwie utrzymując się na rozchwianym stoliku. — No i jak ja miałbym tam wleźć? — spytał Rinat wciąż stojącego w drzwiach Trąbę. Oparł się o występ okienny. — Stolik by nie wytrzymał. Włożyłem rękę w przewód wentylacyjny i wtedy stolik wyśliznął mi się spod nóg. Musiałem upaść plecami na łóżko, a któryś z moich strażników roześmiał się szyderczo. I ta chwila ich dekoncentracji okazała się zbawienna, bo kiedy już posłałem z pistoletu TT, wyposażonego w tłumik, ołowianą niespodziankę w pierś Rinata, jego kompani dopiero zaczynali kojarzyć, że coś jest nie tak, że mój upadek nie był przypadkowy. Rozciągnąłem się jak długi na łóżku, kiedy okienne szkło, które przyjęło na siebie moc uderzenia „Prztyczka”, z kryształowym brzękiem posypało się na zewnątrz. Trąba nieco się spóźnił z użyciem amuletu. Walera też spudłował i zamiast we mnie trafił w wiszący na ścianie obrazek. Gruby materac ugiął się pod moim ciężarem, odbił i przekoziołkowałem z niego na mgnienie oka przed tym, jak eksplodował na cały pokój kawałkami wypełnienia i sprężynami. Bardziej dzięki szczęściu niż umiejętnościom zdołałem trafić Walerę w usta, a Trąba, porzucając zużyty „Prztyczek”, pognał ku schodom. Skoczyłem na równe nogi, pobiegłem za nim i wsadziłem mu dwie piguły w plecy. Patrolowiec rąbnął z rozpędu w ścianę i osunął się na podłogę.
To już koniec? Na to wyglądało. Rzuciłem rozładowaną tetetkę na podłogę, podszedłem do Kuzmina leżącego z nosem utkwionym w wykładzinie, chwyciłem go za nogi i zawlokłem do pokoju. Uf, mało mi mózg uszami nie wypłynął... Dlaczego ten łeb tak boli? To niedobrze, a raczej — nazywając rzecz po imieniu — bardzo źle. Jeszcze mi przyjdzie zasuwać do uzdrowicieli... Słysząc tupot w korytarzu, rzuciłem na podłogę kufajkę i pistolet, wyszedłem z pokoju, przymykając za sobą drzwi. Zdążyłem w samą porę, nadbiegający wraz z ochroniarzem administrator nie zauważył nic podejrzanego. — Dzień dobry. — Spróbowałem się uśmiechnąć. W tym czasie ukradkiem rozcierałem kropelki krwi na podłodze. — Dzień dobry. — Administrator przyglądał się uważnie mojemu rozbitemu czołu. — Wszystko w porządku? — Po prostu znakomicie. — Kiwnąłem głową i w tej chwili z rozbitego nosa puściła się krew. — Postanowiliśmy z kolegami coś tutaj uczcić, ale tak nieudolnie otwierali szampana... Dobrze, że chociaż w czoło, bo trochę niżej i mógłbym stracić oko. — Rozumiem. — Administrator uspokoił się nieco. Przypomniał też sobie na pewno, kto zameldował mnie tutaj zeszłego lata. — Pan Liniew o tym wie? — Oczywiście. To nasi wspólni znajomi. — Mogę obejrzeć pokój? — Zdaje się, że administrator nie mógł do końca zrozumieć, co govniepokoi, dlatego wolał wyartykułować prośbę, niż wydać rozkaz ochroniarzowi. — Wie pan — uśmiechnąłem się — tam wszystkich szampan zalał, przebierają się. Można trochę później? — Oczywiście, oczywiście. — Od razu do niego dotarło, że nie ma sensu się spierać. — Jak najbardziej. Proszę tylko po nas zadzwonić, rozumie pan, przecież osobiście odpowiadamy za bezpieczeństwo. — Jak tylko skończymy, zaraz zawiadomię — obiecałem. I kiedy tylko pracownicy hotelu zniknęli na schodach, wskoczyłem do pokoju.