tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony235 772
  • Obserwuję171
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań207 608

Mark.Lawrence.-.Upadle.Imperium.1.-.Ksiaze.Cierni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :899.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Mark.Lawrence.-.Upadle.Imperium.1.-.Ksiaze.Cierni.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 538 osób, 309 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 294 stron)

MARK LAWRENCE Brytyjski autor fantasy, który zadebiutował znakomicie przyjętą powieścią Książę Cierni, która została uznana za jeden z najlepszych debiutów epickiej fantasy ostatnich lat. Jest żonaty i ma czworo dzieci . Jedno z nich ma wysoki stopień niepełnosprawności. W pracy zawodowej Mark prowadzi badania w dziedzinie zawiłości sztucznej inteligencji. Był upoważniony do wglądu w tajne informacje przez aż dwa rządy: amerykański i brytyjski. W swoim czasie mógł szczerze powiedzieć: "To nic wielkiego... Chwilunia, to jednak jest coś wielkiego!". W chwilach wolnych od pracy i opieki nad niepełnosprawnym dzieckiem Mark pisze, gra na komputerze, uprawia działkę, warzy piwo i unika majsterkowania. Książę Cierni to pierwszy tom trylogii Rozbite Imperium, opowiadającej o perypetiach księcia Jorga Ancratha. Cała trylogia zostanie wydana w Polsce przez wydawnictwo Papierowy Księżyc.

MARK LAWRENCE ROZBITE IMPERIUM TOM I KSIĄŻĘ CIERNI Przełożył Jarosław Fejdych PAPIEROWY KSIĘŻYC Słupsk 2012

Dziękuję Helen Mazarakis i Sharon Mack za pomoc i wsparcie.

Celyn, to, co najważniejsze jest nienaruszone

1 Kruki! Zawsze te kruki. Obsiadły dach kościoła, zanim jeszcze ranni wyzionęli ducha, zanim Rike skończył obcinać palce i zdejmować z nich pierścienie. Oparłem się o słup szubienicy i skinąłem kilkunastu czarnym ptaszyskom o mądrych i czujnych ślepiach. Rynek spływał czerwienią. Krew w rynsztoku, krew na kamiennych płytach, krew w fontannie. Trupy leżały po trupiemu. Niektóre zabawnie wyciągały ku niebu bezpalce dłonie, inne spokojnie zwinęły się w kłębek wokół ran. Nad dogorywającymi unosiła się chmara much. Byli tam ślepcy, byli też kanciarze, a obecność każdego z nich zdradzała nieodłączna bzycząca świta. — Wody! Wody! — Bliscy śmierci zawsze proszą o wodę. Dziwne; u mnie pragnienie wywołuje zadawanie śmierci. Tyle zostało po Mabberton. Dwustu martwych chłopów pośród kos i siekier. A ostrzegałem, że jesteśmy zawodowcami. Powiedziałem to ich przywódcy, Bovidowi Torowi. Dałem im szansę, zawsze to robię. Ale nie. Chcieli krwi i rzezi. No i się doigrali. Wojna, kochani, to piękna sprawa. Ci, którzy twierdzą inaczej, przegrywają. Gdyby chciało mi się podejść do starego Bovida opartego o fontannę, z bebechami na wierzchu, pewnie by się ze mną nie zgodził. No i patrzcie dokąd go zaprowadziło odmienne zdanie. — Zawszona wiejska biedota. — Rike cisnął garść palców na rozpłatany brzuch Bovida i podszedł do mnie trzymając łup w wyciągniętej dłoni, jak gdyby to była moja wina. — Patrz! Jeden złoty pierścień. Jeden! W całej wiosce tylko jeden zafajdany złoty pierścień. Chętnie postawiłbym sukinsynów na nogi i jeszcze raz ich wypatroszył. Pieprzone wieśniaki. Nie miałem wątpliwości, że tak by właśnie zrobił: był prawdziwym sukinsynem i do tego chciwym. Spojrzałem mu w oczy. — Spokojnie, bracie Rikeu. W Mabberton nie brakuje złota innego sortu. —

Ostrzegłem go wzrokiem. Przez te jego złorzeczenia prysł cały czar widowiska; zresztą trzeba było przykrócić mu cugli. Po walce Rike’a zawsze nosiło i chciał więcej. W moich oczach wyczytał, że mogę dać mu więcej. Więcej niż mu trzeba. Mruknął coś, schował zakrwawiony pierścień i wsadził nóż za pas. Makin zaszedł nas od tyłu i przygarnął do siebie, klepiąc rękawicami w nasze napierśniki. Jeśli Makin miał jakiś talent, to była nim umiejętność łagodzenia spraw. — Rikejku, brat Jorg słusznie prawi. Skarbów tu nie brak. — Miał w zwyczaju zdrabniać imię Rike'a, bo o głowę przewyższał nas wszystkich i był ze dwa razy szerszy. Zawsze też opowiadał dowcipy. Opowiadałby je tym, których zabijał, gdyby dali mu na to czas. Lubił, gdy odchodzili z uśmiechem. — Jakich skarbów? — mruknął posępnie Rike. — A co jest Rikejku skarbem wieśniaka? — Makin poruszył znacząco brwiami. Rike podniósł przyłbicę racząc nas swoją brzydką gębą. No, bardziej ordynarną niż brzydką. Blizny dodawały mu uroku. — Krowy? Makin wydął wargi. Grube i mięsiste, nie mogły się podobać, ale można mu je było wybaczyć, bo nadrabiał poczuciem humoru i zabójczą skutecznością w wywijaniu cepem. — Weź sobie Rikejku te krowy, jak chcesz. Ja zamierzam znaleźć sobie jakąś chłopską córkę albo i trzy, zanim ktoś je nam zużyje. Odeszli razem, Rike zanosząc się ochrypłym „har, har, har” brzmiącym jak gdyby nie tyle się śmiał, co zadławił ością. Patrzyłem, jak wyważają drzwi do domu Bovida naprzeciwko kościoła. Dom był ładny, z wysokim dachem krytym gontem i z kwiatowym ogródkiem od frontu. Bovid podążył za nimi wzrokiem, ale głowy już obrócić nie mógł. Patrzyłem na kruki, na Gemta i jego głupkowatego brata Maicala, zbierających głowy, Maical z wózkiem, Gemt z siekierą. Piękna sprawa, powiadam. Przynajmniej do patrzenia. Zgodzę się, że wojna cuchnie. Ale zaraz podłożymy ogień i cały smród zamieni się w dym. Złote pierścienie? Żadnej dodatkowej zapłaty mi nie trzeba.

— Chłopcze! — zawołał głucho Bovid. Podszedłem i oparłem się o miecz, czując nagłe zmęczenie w ramionach i nogach. — Gadaj prędko, co tam masz do powiedzenia, chłopie. Brat Gemt już idzie ku nam z siekierą. Ciach. Nie wyglądał na zmartwionego. Trudno zmartwić czymś człowieka, którego czeka rychłe przeistoczenie w robaczą strawę. Jednak rozdrażnił mnie, że nie okazał mi szacunku i nazwał chłopcem. — Masz jakieś córki, chłopie? Może schowały się w piwnicy? Stary Rike nie zwietrzy. Bovid podniósł wzrok; w jego oczach błysnął ból. I... ile masz lat, chłopcze? Znów „chłopcze”. — Wystarczająco dużo, żeby rozpłatać ci brzuch jak napchaną kiesę — powiedziałem, czując narastającą wściekłość. Nie lubię się wściekać. Wścieka mnie to. Ale nie załapał. Nie zdawał sobie chyba nawet sprawy, że to ja go tak rozprułem ledwo pół godziny wcześniej. — Piętnaście wiosen, nie więcej. Na pewno nie więcej... — Słowa sączyły się powoli z sinych ust w pobladłej twarzy. Sprostowałbym, że pomylił się o dwie, ale już mnie nie słyszał. Za mną zaskrzypiał wózek. Gemt stanął obok z ociekającą krwią siekierą. — Odrąbcie mu głowę — mruknąłem. — Jego tłusty brzuch zostawcie krukom. Piętnaście wiosen! Kto w tym wieku pustoszy wsie... Kiedy przyjdzie piętnasta, będę już królem!

Niektórzy przychodzą na świat po to, by ci nadepnąć na odcisk. Brat Gemt przyszedł na świat po to, by nadepnąć na odcisk światu.

2 Mabberton płonęło aż miło. Tak jak wszystkie inne wioski tego lata. Makin powtarzał, że to cholernie gorące lato i nie ma co liczyć na deszcz. Miał rację. Gdy wjeżdżaliśmy, zostawialiśmy za sobą kurz; gdy wyjeżdżaliśmy — dym. — Komu by się chciało być chłopem? — Makin lubił zadawać pytania. — Komu by się chciało być chłopską córką? — Skinąłem w kierunku Rike'a. który szczerzył się głupkowato i kołysał w siodle tak, że wydawało się, iż zaraz z niego spadnie. Przez kirys przewiesił belę jedwabiu przetykanego złotem. Skąd wytrzasnął takie coś w Mabberton? — Brat Rike lubi oddawać się prostym przyjemnościom — powiedział Makin. Fakt. Rike miał wręcz niezaspokojony apetyt. Jak i pożar pochłaniający teraz wioskę. Przyłożyłem pochodnię do krytej strzechą gospody; ogień zmusił nas do odwrotu. Kolejny krwawy dzień w ciągnącej się latami agonii naszego rozbitego królestwa. Makin otarł pot z twarzy, rozsmarowując przy tej okazji sadzę. Cały Makin, zawsze się uświni. — Ty sam nie mogłeś odmówić sobie tych przyjemności, bracie Jorg. Nie zamierzałem się o to kłócić. „Ile masz łat?”, pytał ten stary chłop. Wystarczająco dużo, żeby złożyć jego córkom wizytę. Ta tłusta dziewka miała dużo do powiedzenia, podobnie jak jej ojciec. Darła się jak prosiak, mało mi uszy nie pękły. Wolałem tę starszą. Przynajmniej była cicha. Tak cicha, że trzeba było ją przycisnąć tu czy tam, żeby się upewnić, czy nie kipnęła ze strachu. Nie przypuszczam jednak, żeby któraś siedziała cicho, kiedy dosięgnął je ogień... Gemt zrównał konia z moim i wyrwał mnie z zamyślenia. — Ludzie barona dojrzą dym z dziesięciu mil. Źleś zrobił, podkładając ogień. — Pokręcił głupim rudym łbem, ruda grzywa zakołysała się w tę i we w tę. — Źleś zrobił — powtórzył jego brat idiota, wołając z grzbietu starego siwka.

Pozwoliliśmy mu jechać z zaprzęgniętym wózkiem. Siwek nie zgubi drogi. Ten koń miał więcej oleju w głowie niż Maical. Gemt zawsze musiał coś wytknąć. „Źleś zrobił, wrzucając trupy do studni, teraz będziemy jechać o suchym pysku.” „Źleś zrobił, zabijając tego klechę, to przyniesie nam pecha.” „Gdybyśmy lżej się z nią obeszli, dostalibyśmy za nią okup od barona Kennicka.” Kusiło mnie przyłożyć mu nóż do gardła. Tu i teraz. Wychylić się i zatopić ostrze w jego szyi. „O co chodzi, bracie Gemt? Co tam bulgoczesz? Źlem zrobił, przebijając ci to stare, robaczywe jabłko Adama?” — O, nie! — zawołałem w udawanym przestrachu. — Szybko, Rikejku, leć się odszczać na Mabberton. Trzeba zagasić ten ogień. — Ludzie barona go zobaczą — upierał się poczerwieniały na twarzy Gemt. Kiedy ktoś go wkurzył, robił się burakowy. Swoją czerwoną gębą tylko jeszcze bardziej kusił mnie do mordu. Jednak nie zrobiłem tego. Przywódca ma swoje obowiązki. Przywódca ma obowiązek nie zabijać zbyt wielu własnych ludzi. Inaczej komu będzie przewodził? Kolumna jeźdźców zebrała się wokół nas, jak zawsze kiedy coś się działo. Pociągnąłem za wodze; Gerrod stanął z rżeniem i stukotem kopyt. Patrzyłem na Gemta i czekałem. Czekałem, aż wszystkich trzydziestu ośmiu moich braci zbierze się przy nas, a Gemt zrobił się tak czerwony, że mało mu krew nie trysnęła z uszu. — Bracia, dokąd zmierzamy? — zapytałem cicho, stając w strzemionach, żeby przyjrzeć się ich szpetnym ryjom. Wszyscy umilkli, by mnie usłyszeć. — Dokąd? — ponowiłem pytanie. — Czyżbym tylko ja to wiedział? Czy trzymam przed wami coś w sekrecie, moi bracia? Rike wyglądał na zdezorientowanego i marszczył brwi. Gruby Burlow stanął po mojej prawej, a po lewej Nubańczyk, którego zęby odcinały się śnieżną bielą na umazanej sadzą twarzy. Cisza. — Brat Gemt nam powie. On wie wszystko najlepiej. — Uśmiechnąłem się, chociaż ręka mnie wciąż świerzbiła, by rozpruć mu gardło. — Dokąd jedziemy, bracie Gemt? — Do Wennith na Końskim Wybrzeżu — odparł niechętnie, nie chcąc się na

nic zgadzać. — Bardzo dobrze. A jak się tam dostaniemy? Prawie czterdziestu jeźdźców na wspaniałych, kradzionych koniach? Gemt zacisnął zęby. Wiedział, ku czemu to zmierza. — Jak się tam dostaniemy, skoro zależy nam na kawałku pieczeni, póki jest gorąca? — spytałem. — Droga Liczy! — zawołał Rike zadowolony, że zna odpowiedź. — Droga Liczy — powtórzyłem cicho i uśmiechnąłem się. — Jaką inną drogą moglibyśmy jechać? — Spojrzałem w ciemne oczy Nubańczyka. Nie potrafiłem w nich nic wyczytać, ale pozwoliłem mu czytać w moich. — Nie ma innej drogi. Rike jest w swoim żywiole, pomyślałem. Nie ma pojęcia, w co tu się gra, ale podoba mu się jego rola. — Czy ludzie barona wiedzą, gdzie jedziemy? — zapytałem Grubego Burlowa. — Psy wojny idą z frontem — odparł. Gruby Burlow nie jest głupi. Policzki trzęsą mu się jak galareta, kiedy gada, ale głupi nie jest. — Zatem... — Powoli przeciągnąłem wzrokiem po ich twarzach. — Zatem baron wie, dokąd zmierzają oprychy, takie jak my i wie, którą drogą musimy jechać. — Pozwoliłem słowom wybrzmieć do końca. — I po to właśnie puściłem z dymem cholerną wioskę, żeby wiedział, jakim złym pomysłem byłoby jechać za nami. W tej chwili wbiłem Gemtowi nóż w gardło. Nie musiałem, ale chciałem. Potańczył trochę, pobulgotał, i spadł z konia. Czerwona gęba szybko mu zbladła. — Maical, odrąb mu głowę — powiedziałem. Tak zrobił. Gemt wybrał po prostu niewłaściwy moment.

Cokolwiek zniszczyło brata Maicala nie pozostawiło śladu na zewnątrz. Sprawiał wrażenie tak samo niewzruszonego, twardego i zgorzkniałego jak reszta. Dopóki ktoś nie zadał mu pytania.

3 — Dwa trupy, dwa wijaki. — Makin wyszczerzył po swojemu zęby. Mieliśmy obozować przy szubienicy, ale Makin i tak puścił się naprzód sprawdzić teren. Pomyślałem, że bracia ucieszą się na wieść, że w dwóch z czterech klatek wciąż jeszcze są żywi skazańcy. — Dwa — mruknął niezadowolony Rike. Był zmęczony, a dla zmęczonego Rikejka szubienica zawsze jest w połowie pusta. — Dwa! — zawołał Nubańczyk. Paru chłopaków wymieniło monety wygrane i przegrane na zakładzie. Droga Liczy jest nudna jak niedzielne kazanie. Biegnie prosto i równo. Tak prosto, że człowiek chętnie by kogoś zabił, byle tylko pojawił się zakręt w prawo czy w lewo. Tak równo, że człowiek podskoczyłby z radości na widok byle pagórka. A tu z każdej strony tylko bagna i komary, komary i bagna. Jedyne na co można liczyć na Drodze Liczy to dwóch wijaków na szubienicy. Dziwne, że nie zastanowiło mnie, dlaczego postawiono szubienicę na takim pustkowiu. Uznałem to za szczęśliwy traf. Ktoś zostawił tu swoich więźniów na śmierć, wijących się w klatkach na poboczu. Dziwne miejsce wybrał, ale przynajmniej moja mała kompania rozerwie się za darmo. Bracia byli podekscytowani, więc dałem Gerrodowi ostrogę. Dobry koń z tego Gerroda. Przemógł znużenie i podcwałował. Nie ma to jak cwałować po Drodze Liczy. — Wijaki! — zakrzyknął Rike i wszyscy przyspieszyli. Pozwoliłem Gerrodowi przewodzić. Za nic nie dałby się wyprzedzić. Nie na tej drodze, gdzie każdy metr wybrukowano, gdzie każdy kamień przylegał do drugiego tak ciasno, że źdźbło trawy nie mogłoby się przecisnąć. Ani jeden kamień nie był przewrócony, ani jeden ubity. I to na drodze zbudowanej na bagnie! Oczywiście pierwszy dotarłem do wijaków. Nikt nie był w stanie dogonić Gerroda. Z pewnością nie wtedy, kiedy ja go dosiadałem, a oni i tak byli o połowę ciężsi. Przy szubienicy odwróciłem się i zobaczyłem sznur jeźdźców rozciągnięty na

drodze. Krzyknąłem z dzikiej radości tak głośno, że zwróciłem uwagę wozu z głowami. Gdzieś tam, z tyłu, był Gemt. Makin dotarł do mnie pierwszy, mimo że wcześniej pokonał już ten dystans dwukrotnie. — Niech tylko ludzie barona się tu zjawią — powiedziałem. — Droga Liczy jest równie dobra co most. Dziesięciu ludzi może tu stawić czoła całej armii. A jeśli ktoś miałby ochotę nas otoczyć, utopi się w bagnie. Makin skinął głową wciąż z trudem łapiąc oddech. — Ci, którzy zbudowali tę drogę... Gdyby postawili mi zamek... — Gdzieś na wschodzie huknął piorun i zagłuszył moje słowa. — Gdyby budowali zamki, nigdzie byśmy nie zajechali. Ciesz się, że ich tu nie ma. Patrzyliśmy, jak bracia nadjeżdżają jeden po drugim. Zachodzące słońce zabarwiło bagna ognistym oranżem i moje myśli pobiegły ku Mabberton. — To był dobry dzień, bracie Makinie — powiedziałem. — W rzeczy samej, bracie Jorg. Gdy już wszyscy dojechali, zaczęli się wykłócać o wijaków. Odszedłem na bok i usiadłem, opierając się o wóz z łupami, by poczytać, póki jeszcze było jasno a deszcz daleko. Po całym dniu miałem ochotę poczytać Plutarcha. Wciśnięty między skórzane okładki należał tylko do mnie. Jakiś szlachetny mnich poświęcił tej książce całe życie. Całe życie garbił się nad nią z pędzelkiem w dłoni. Tutaj złoto, na aureolę, słońce i ślimacznicę. Tutaj błękit jak trucizna, bardziej błękitny od nieba w południe. Maleńkie kropki z cynobru na kwiaty. Ów mnich zapewne stracił przy niej wzrok. Poświęcił tym kartom całe życie, od młodzika do siwego starca, upiększając słowa starego Plutarcha. Burza nadciągała, wijaki się wiły i wyły wniebogłosy, a ja oddałem się lekturze słów, które były już stare, gdy ci od drogi budowali te drogi. — Wy tchórze! Kobiety z mieczami i siekierami! — Jedno z dań, na których ucztowały wrony, potrafiło mówić. — Nie ma między wami ani jednego mężczyzny. Sami pederaści łażący za chłopaczkiem. — Jego akcent brzmiał jak z Mersji.

— Bracie Jorg, ten tutaj chce ci coś powiedzieć! — krzyknął Makin. Kropla deszczu uderzyła mnie w nos. Zamknąłem Plutarcha. Tyle już czekał, by opowiedzieć mi o Sparcie i Likurgu, że mógł poczekać jeszcze trochę i nie zmoknąć przy tym. Ten wijak miał sporo do powiedzenia i pozwoliłem mu się wygadać. O taką książkę trzeba dobrze dbać w podróży i zabezpieczyć przed deszczem. Owinąłem ją płótnem dziesięć razy z jednej strony, potem dziesięć razy z drugiej i schowałem pod siodłem. Dobrym siodłem, zaznaczam, ze skóry z podwójnym przeszyciem, pochodzącym z Końskiego Wybrzeża, a nie jakimś chłamem od Thurtanów. Bracia rozsunęli się, by pozwolić mi przejść. Szubienica — prosta konstrukcja ze świeżo ściętego drewna — cuchnęła bardziej od wózka z głowami. Wisiały na niej cztery klatki. Lokatorzy dwóch już byli martwi. I to bardzo. Ich nogi, wydziobane przez kruki do kości, zwisały pomiędzy prętami. Na nich niczym druga skóra czerniły się rozbzyczane muchy. Chłopaki poszturchali jednego z wijaków i ten nie wydawał się szczególnie zadowolony. Prawdę rzekłszy wyglądał, jakby już kojfnął. Szkoda, biorąc pod uwagę, że mieliśmy przed sobą całą noc. To też oznajmiłem temu gadatliwemu wijakowi. — Oto i nadchodzi chłopaczek! Znudziło mu się już szukanie lubieżnych ilustracji w skradzionej książce. — Wijak siedział w kucki na zakrwawionych nogach. Był stary, miał ze czterdzieści lat, jego czarne włosy, siwa broda i ciemne oczy błyszczały. — Wyrwij parę stron i podetrzyj się nimi, chłopaczku — rzucił z gniewem, łapiąc nagle pręty i wprawiając klatkę w kołysanie. — Na nic więcej ci się nie przyda. — Moglibyśmy podsmażyć go na wolnym ogniu — zaproponował Rike. Nawet on wiedział, że staruch chce nas rozwścieczyć, żebyśmy szybko z nim skończyli. — Tak jak wtedy, w Turston. Kilku braci roześmiało się na to, ale nie Makin. Przyglądał się wijakowi, a na jego pokrytej brudem i sadzą twarzy rysował się grymas. Uniosłem rękę, by uciszyć towarzystwo. — Byłoby to karygodne marnotrawstwo wyjątkowego dzieła, ojcze Gomst —

powiedziałem. — Podobnie jak Makin rozpoznałem Gomsta pod tą brodą i włosami. Chociaż gdyby nie ten akcent, już by się piekł. — Szczególnie rozdziału „O Likurgu”, napisanego piękną łaciną, a nie tym bełkotem, którego uczą w kościele. — Znasz mnie? — zapytał zmienionym nagle, płaczliwym głosem. — Oczywiście, że cię znam. — Obiema dłońmi odgarnąłem moje piękne loki z twarzy, by mógł mi się dobrze przyjrzeć w mroku. Na twarzy wypisane mam pochodzenie z rodu Ancrathów. — Jesteś ojciec Gomst, przybyłeś zabrać mnie z powrotem na lekcje. — K.. ksią... — Teraz już beczał i nie mógł wydusić z siebie słowa. Obrzydliwość. Poczułem się, jakbym ugryzł coś zgniłego. — Książę Jorg Ancrath do usług. — Ukłoniłem się po dworsku. — C.. co się stało z kapitanem Bortą? — Ojciec Gomst kołysał się lekko w klatce cały ogłupiały. — Kapitan Borta, Sir! — Makin zasalutował i postąpił naprzód. Miał na sobie krew pierwszego wijaka. Zapadła grobowa cisza. Nawet bzykot i świergot bagien przycichł. Bracia z rozdziawionymi gębami spoglądali to na mnie, to na starego księdza, to znów na mnie. Rikejek nie mógłby wyglądać na bardziej zaskoczonego, gdyby go zapytać, ile jest dziewięć razy sześć. I w tej właśnie chwili spadł deszcz, tak nagle jak gdyby Wszechmogący chlusnął na nas ze swojego nocnika. Mrok, który zapadał powoli, teraz zgęstniał jak melasa. — Książę Jorg! — Ojciec Gomst musiał przekrzykiwać deszcz. — Idzie noc! Musisz uciekać! — Zaciskał białe knykcie na prętach i nie mrugając powiekami wpatrywał się w ciemność. W tej ciemności, w deszczu, zobaczyliśmy, jak nadchodzą od strony bagna, po którym żaden człowiek nie mógłby przejść. Zobaczyliśmy ich ogniki. Blade światełka, takie jak te, które palą umarli na mokradłach, tam, gdzie nikt nie powinien zaglądać. Światełka, które niosą obietnicę spełnienia najskrytszych pragnień; które każą podążać za sobą w poszukiwaniu odpowiedzi, po to tylko, by znaleźć zimne

błoto, głębokie i zachłanne. Nigdy nie lubiłem ojca Gomsta. Mówił mi, co mam robić, odkąd skończyłem sześć lat. Najczęściej argumentując wierzchem dłoni. — Uciekaj książę! Uciekaj! — wrzeszczał stary Gomst. Niedobrze się robiło od tego jego poświęcenia. Dlatego też ani drgnąłem.

Brat Gains nie dlatego gotował, że był dobrym kucharzem. Po prostu we wszystkim innym był beznadziejny.

4 Umarli nadciągali w strumieniach deszczu. Duchy tych, których pochłonęło bagno, topielców i tych, których ciała oddano moczarom. Zobaczyłem, jak Czerwony Kent biegnie na oślep i brnie przez trzęsawisko. Kilku braci miało na tyle rozsądku, żeby uciekać drogą, większość kończyła w bagnie. Ojciec Gomst zaczął się modlić, potrząsając słowami niczym tarczą: — Ojcze, któryś jest w niebie, chroń swego syna. Ojcze, któryś jest w niebie — powtarzał coraz szybciej, w miarę jak rósł w nim strach. Pierwszy przebrnął przez grzęzawisko i wylazł na Drogę Liczy. Spowijała go poświata księżycowa, z daleka wyglądająca na przenikliwie zimną. Wyraźnie widać było zarys jego ciała w tym świetle i rzęsisty deszcz, który padał przez nie i odbijał się od drogi. Zostałem sam. Nubańczyk uciekał z szeroko otwartymi oczami w ciemnej twarzy. Gruby Burlow był blady, jakby ktoś spuścił z niego całą krew. Rike wrzeszczał jak dziecko. Nawet Makin wziął w przerażeniu nogi za pas. Stałem z rozpostartymi ramionami i pozwoliłem, by deszcz bił we mnie. Nie miałem na swym koncie wielu przeżytych lat, ale nawet dla mnie deszcz był niczym dobrze znane wspomnienie. Budził we mnie wspomnienie dzikich nocy, kiedy stałem na donżonie, na krawędzi otchłani, i mało nie utopiłem się w powodzi, rzucając wyzwanie piorunom. — Ojcze nasz, któryś jest w niebie. Ojcze nasz, któryś jest... — Gomstowi język zaczął się plątać, kiedy upiór podszedł bliżej. Płonął zimnym ogniem, który przenikał aż do kości. Rozpościerałem ramiona, wystawiając twarz na deszcz. — Mojego ojca nie ma w niebie, Gomsty — powiedziałem. — Siedzi w swoim zamku i liczy ludzi. Upiór stanął przede mną i spojrzałem mu w oczy. Były puste. — Co tam masz?

Pokazał mi. A ja pokazałem jemu. Nie bez przyczyny to ja wygram tę wojnę. Wszyscy bierzemy udział w bitwie, która zaczęła się na długo przedtem, zanim przyszliśmy na ten świat. Zjadłem zęby na drewnianych żołnierzach w sali narad wojennych mojego ojca. Nie bez przyczyny wygram tam, gdzie inni przegrali. To dlatego, że rozumiem zasady tej gry. — Piekło — powiedział umarlak. — Mam piekło. Z tymi słowy wniknął we mnie, zimny jak sama śmierć, ostry jak brzytwa. Czułem, jak usta wykrzywiają mi się w uśmiechu. Usłyszałem w deszczu własny śmiech. Zimny i ostry nóż przytknięty do gardła to dość straszna rzecz. I ogień, i łamanie kołem. I stary duch na Drodze Liczy. Wszystko to może człowieka wykończyć. Chyba że uświadomi sobie, czym są. Sposobami na przegranie gry. Przegrywasz grę i co przegrałeś? Przegrałeś grę. Oto cały sekret. Zadziwia mnie, że tylko ja go znam. Przejrzałem tę grę tej nocy, kiedy ludzie hrabiego Renara pochwycili nasz powóz. Wtedy też była burza, pamiętam jak deszcz bił w dach powozu, pamiętam huk grzmotu. Duży Jan musiał ściągnąć drzwi z zawiasów, żeby nas wydostać. Zdążył jednak wyciągnąć tylko mnie. Rzucił mną w cierniste zarośla i ludzie hrabiego byli przekonani, że uciekłem w noc. Nie chciało im się ich przeszukiwać. Ale ja nie ruszyłem się z miejsca. Tkwiłem tam w cierniach i widziałem, jak zabijają Dużego Jana. Widziałem to w migoczącym świetle błyskawic. Widziałem, co robią matce i ile to trwa. Małemu Williamowi roztrzaskali głowę o kamień milowy. Złote loki i krew. William był pierwszym z moich braci i miałem do niego słabość; lubiłem te jego pulchne rączki i perlisty śmiech. Od tamtej pory przyjąłem wielu braci, i to nie aniołków, więc nie tęskniłbym za żadnym. Ale wtedy cierpiałem, widząc małego Williama z głową rozbitą jak głowa lalki. Jak coś bezwartościowego. Kiedy go zabili, matka nie mogła się uspokoić, więc poderżnęli jej gardło. Wtedy byłem jeszcze głupi, miałem tylko dziewięć lat, i próbowałem się wydostać,

żeby ich ratować. Ale ciernie wbiły się w moje ciało i nie chciały mnie puścić. Od tamtej pory nauczyłem się je doceniać. To one pokazały mi, na czym polega ta gra. Dzięki nim zrozumiałem, czego ci wszyscy ponurzy i poważni mężczyźni, którzy brali udział w Wojnie Stu muszą się jeszcze nauczyć. Że wygrać grę można tylko wtedy, jeśli się rozumie, że to tylko gra. Dać człowiekowi zagrać w szachy. Niech myśli, że każdy pion to jego przyjaciel. Niech podziwia hetmanów. Niech wspomina zabawy w cieniu wież. Niech bezgranicznie wielbi króla. A potem niech patrzy bezsilnie, jak przegrywa całą partię. — Co tam masz dla mnie, trupku? — zapytałem. To tylko gra. Rozegram swoją partię. Poczułem w sobie jego chłód. Zobaczyłem jego śmierć, zobaczyłem jego rozpacz. Jego głód. I oddałem mu. Spodziewałem się czegoś więcej, ale on był tylko martwy. Ja pokazałem mu pustkę czasu, gdzie nie sięgam wspomnieniami. Pozwoliłem mu tam zajrzeć. Wtedy rzucił się do ucieczki. Biegł, a ja biegłem za nim. Ale tylko do skraju bagna. Bo to tylko gra. I ja ją wygram.

5 Cztery lata wcześniej Odkąd pamiętam, zgłębiałem sztukę zemsty, innym nie poświęcając najmniejszej uwagi. W mrocznych podziemiach wyobraźni zbudowałem swoją pierwszą izbę tortur. Leżąc na zakrwawionym posłaniu w Sali Ozdrowień, odkryłem w swoim umyśle drzwi, o których wcześniej nie miałem pojęcia, a których — wiedziałem o tym nawet jako dziewięciolatek — nie powinienem otwierać. Drzwi raz otwarte nigdy się już nie zamkną. Otworzyłem je na oścież. Sir Reilly znalazł mnie w cierniowych zaroślach dziesięć metrów od tlących się resztek powozu. Mało brakowało, a w ogóle by mnie nie zauważyli. Widziałem, jak sprawdzają zwłoki na drodze. Obserwowałem ich ze swojego miejsca; zbroja Sir Reilly'ego połyskiwała srebrem, tabardy piechurów Ancrathów migały czerwienią. Matkę, odzianą w jedwab, nietrudno było odnaleźć. — Słodki Jezu! To królowa! — Sir Reilly polecił im ją obrócić. — Powoli. Okażcie trochę szacunku... — urwał, wciągając głośno powietrze. Ludzie hrabiego nie cackali się z nią. — Sir! Tutaj leży Duży Jan. I Grem. I Jassar. Zobaczyłem, jak obracają zwłoki Jana, potem pozostałych zbrojnych. — Lepiej dla nich będzie, jeśli już nie żyją! — prychnął Sir Reilly. — Szukajcie książąt. Nie widziałem, jak szukają Willa, ale po ciszy, która zapadła, domyśliłem się, że go znaleźli. Opuściłem głowę na pierś i przyglądałem się ciemnym plamom krwi na suchych liściach u moich stóp. — Psiakrew... — Ktoś się w końcu odezwał.

— Wsadźcie go na konia. Ostrożnie — polecił Sir Reilly. Głos mu zadrżał. — I znajdźcie następcę tronu! — powiedział głośniej, ale bez nadziei. Próbowałem ich zawołać, ale siły mnie opuściły, nie byłem już w stanie podnieść głowy. — Sir Reilly, nie ma go tu. — Musieli wziąć go jako zakładnika — oznajmił Sir Reilly. W pewnym sensie miał rację, coś przytrzymywało mnie wbrew woli. — Ułóżcie ciało obok królowej. Ostrożnie! Ostrożnie... Przymocujcie... Galopem do Wysokiego Zamku. Jakiś szept w głębi duszy przekonywał mnie, żeby pozwolić im odjechać. Nie czułem już nic, tylko tępy ból, ale nawet on ustępował. Ogarnął mnie dziwny spokój obiecujący zapomnienie. — Sir! — Ktoś krzyknął. Usłyszałem brzęk zbroi, gdy Sir Reilly postąpił kilka kroków. — Fragment tarczy? — zapytał. — Znalazłem go w błocie, pewnie koło powozu wcisnęło go w głąb. — Żołnierz umilkł. Usłyszałem skrobanie. — Wygląda jak czarne skrzydło... — Wrona. Wrona na czerwonym polu. To barwy hrabiego Renara — powiedział Reilly. Hrabia Renar? Znałem to nazwisko. Czarna wrona na czerwonym polu. Insygnia błysnęły mi przed oczami, utrwalone poprzedniej nocy światłem błyskawicy. Poczułem w sobie ogień i palący ból zadawany przez kolce. Jęknąłem. Moje wargi rozchyliły się, pękła sucha skóra. I Reilly mnie znalazł. — Tutaj ktoś jest! — Usłyszałem, jak przeklina, bo zbroja nie uchroniła go przed atakiem ciernistego krzewu. — Szybko! Rozsuńcie gałęzie! — Nie żyje — szepnął ktoś stojący za Reilly'em, gdy ten w końcu mnie uwolnił. — Blady jak śmierć...