tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony259 162
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań230 532

Martin.Abram.-.Quo.vadis.trzecie.tysiaclecie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Martin.Abram.-.Quo.vadis.trzecie.tysiaclecie.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 179 stron)

MARTIN ABRAM QUO VADIS TRZECIE TYSIĄCLECIE (Na podstawie powieści Quo vadis Henryka Sienkiewicza) I Był rok 2112. Petroniusz obudził się jak zwykle koło południa. Gdy otworzył oczy, holograficzne okna sypialni rozjaśniły się, wyświetlając poranny wschód słońca. Patrzył na niego przez moment. Czuł się zmęczony. Wieczorny bankiet na dworze prezydenta przeciągnął się do późna w nocy. Od pewnego czasu źle znosił zbyt długie, nocne przyjęcia. Budził się potem z bólem głowy i zdrętwiałymi mięśniami. Dopiero ciepła kąpiel i dokładny masaż całego ciała przyspieszały obieg krwi, wracając siły i jasność umysłu. Staranny makijaż i wykwintne ubranie, w którym wychodził z garderoby, dopełniały metamorfozy. Stawał się na nowo młody, pełen życia, z oczami błyszczącymi inteligencją, niedościgniony. Czyli taki, jakiego znali wszyscy. Osobisty konsultant do spraw mody prezydenta Stanów Zjednoczonych Świata, Johna Garisona III. W tej chwili jednak miał swoje 67 lat i fizyczne objawy tego faktu nieco go frustrowały. Dodatkowym powodem złego samopoczucia było wczorajsze zachowanie jego dziewczyny, Chloe Lacosty. Cały wieczór kokietowała szefa Urzędu Ochrony Konsumenta, Dicka Straubota, a w pewnym momencie wymknęła się z nim z sali na piętnaście minut. Nie kochał jej, co prawda, już dawno i zdradzał równie często jak ona jego, ale nie cierpiał Straubota za jego prostackie maniery oraz służalczość wobec Garisona i ministra siły, Amandy Kein. Chloe wiedziała o tym. Poczuł niesmak, gdy wychodziła. “To tylko podrażniona ambicja” - pomyślał i wdał się w dyskusję na temat zależności pomiędzy sposobem ubierania się a znakami zodiaku. Kiedy wróciła, uśmiechnęła się do niego promiennie. Odpowiedział jej tym samym. Z przyjęcia wyszli jednak osobno. Obserwując przeskakujący, co kilka sekund licznik pomnażarki pieniędzy, zastanawiał się, czy nie powinni się wreszcie rozstać. Znają się już za dobrze. Nudzą się sobą i irytują wzajemnie. To, że oficjalnie ciągle byli razem, wynikało przede wszystkim z prestiżu, jaki sobie zapewniali. W końcu on był światowej sławy kreatorem mody, a Chloe - jedną z najpiękniejszych kobiet Nowego Jorku i, co za tym idzie, świata. Wydawali się dla siebie stworzeni. Takiej opinii trudno się przeciwstawić, no i zresztą, po co to robić? Pomedytowawszy jeszcze chwilę nad tym zagadnieniem, z lekkim westchnieniem wstał z łóżka i podszedł do okna. Holograficzna projekcja ustąpiła miejsca realnemu obrazowi. Z apartamentu zajmującego ostatnie piętro Hotel des Artistes rozciągał się widok na Central Park. Był piękny letni dzień. U stóp Petrontusza falowało morze drzew. Na-ścianach wieżowców po przeciwnej stronie parku billboardy nowej generacji właśnie wyświetlały reklamę proszku do prania. Spojrzał w lewo, w kierunku Pałacu Prezydenckiego. Jeszcze dziesięć lat temu w tym budynku mieściło się Muzeum Miejskie. Pięć lat wcześniej Petroniusz, który był już wtedy bardzo znany - to on wylansował w latach dziewięćdziesiątych “formy okrągłe” zamiast “prostokątnych” - stworzył kolejną, wielką kolekcję. Nawiązywała do strojów starożytnego Rzymu. Jej inspiracją były ilustracje widziane w dzieciństwie w książkach ojca, profesora historii sztuki na Harvardzie. Kolekcja odniosła olbrzymi sukces. Na świecie zapanowała moda na rzymski antyk. Nie tylko tak się noszono, ale i urządzano w tym stylu wnętrza, projektowano nowe budynki i jeżdżono do Rzymu po natchnienie. Przejmowano także ówczesne zwyczaje, a dokładniej - odkrywano ich podobieństwo do współczesnych. Jedną z ofiar tej mody stało się Muzeum Miejskie. Po wygranych wyborach w 2100 roku Garison postanowił uczynić je swoją siedzibą. Majestatyczna budowla idealnie pasowała do koncepcji władzy nowego prezydenta. Po rozbudowie w stronę Wielkiej Łąki i niezbędnych pracach adaptacyjnych, wprowadził się tam prawie rok później. Część eksponatów pozostała na swoim miejscu. Resztę przewieziono do Muzeum Postępu Ludzkości, które zajmowało budynki po byłej ONZ. Petroniusz, okrzyknięty przez media “arbitrem elegancji”, zaczął często bywać na prezydenckim dworze. Wkrótce stał się jedną z najchętniej widywanych tam osób. Lubiano jego dowcip i błyskotliwą inteligencję. Został “prawdziwym przyjacielem” Garisona, który radził się go w prawie każdej, nie tylko związanej z modą sprawie. Jego rola była niewspółmiernie duża w porównaniu do piastowanego oficjalnie stanowiska konsultanta i nierzadko jego zdanie znaczyło więcej niż opinia któregoś ze strategów. Z tego powodu zapraszano go na posiedzenia rządu. Ostatnie przed wakacyjną przerwą miało się odbyć już za trzy godziny. Petroniuszowi nie chciało się na nie iść. Kilka podobnych do siebie tematów obrad i co najmniej kilkanaście osób, których zachowanie zna się na pamięć: grzebiący ciągle w swym łap topie minister wiedzy Michael Morris, ubrana jak zwykle na czarno Ananda Kein, świat rozwijający się zgodnie z planem, Globalny Wskaźnik Konsumpcji w normie i ostentacyjnie ziewający, nieogolony Garison. Nie pomoże

nawet Rada Dwunastu, domagająca się nowych bodźców dla kolejnego przyspieszenia produkcji. Wszyscy będą już myślami w letniej rezydencji prezydenta w Yanderbilt lub na dzisiejszym przyjęciu z okazji wyjazdu. Odwrócił się od okna. Automatyczne drzwi w jednej ze ścian rozsunęły się. Wkroczył do wyłożonej prążkowanym marmurem wielkiej łazienki. W wannie pośrodku podłogi czekała na niego wonna kąpiel. W owych czasach wśród elity Nowego Jorku, było w zwyczaju powierzanie każdej czynności dnia codziennego wyspecjalizowanym firmom. Obok wanny, w oparach wody, siedziały dwie nagie dziewczyny służebne z agencji obsługującej Petroniusza gotowe na każde jego skinienie. Przywitał się. Dziewczyny z szacunkiem skłoniły głowy. Gdy wszedł do wanny, jedna z nich wsunęła się za nim i zaczęła nacierać mu plecy miękką gąbką. Druga skropiła jego włosy szamponem i zaczęła je delikatnie masować. Czuł, jak z każdą chwilą ogarnia go błogość. “Tego mi było trzeba” - pomyślał. Spojrzał w okrągłe lustro na suficie. Przejechał po włosach giętkimi palcami. Dotknął twarzy. Miał ładnie umięśnione i proporcjonalnie zbudowane ciało. Tak, w dalszym ciągu nie był podziwiany jedynie za swą inteligencję i smak. Zachwycone spojrzenia służących zdawały się to potwierdzać. Przymknął oczy. Dźwięk wideofonu wyrwał go z kontemplacji. Czytnik na ekranie urządzenia odbiorczego wyświetlił nazwisko Szymona O’Neila. Był to kuzyn jego dalekiej krewnej, generał i dowódca 21 Armii, zwanej “Indyjską”. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miał dwanaście lat. Wychowywał go dziadek, emerytowany wojskowy. Kilka lat temu, kiedy Szymon kupił apartament w Dakota House, słynny kreator stał się jego przewodnikiem po towarzyskim świecie Nowego Jorku. Wprowadził na salony. Od tamtego czasu czuł do młodego żołnierza słabość. Piękny i atletycznie zbudowany młodzieniec umiał, bowiem zachować pewną miarę w folgowaniu swoim namiętnościom, co Petroniusz bardzo cenił. Na dodatek w głębi serca zdawał się być romantykiem, co wręcz wzruszało jego protektora. - Witaj, Szymonie. Strasznie się cieszę, że cię widzę - powiedział, gdy twarz przyjaciela pojawiła się na ekranie stojącym na wprost wanny. - Witaj - odpowiedział Szymon. - Kiedy wróciłeś? - Dzisiaj rano. Dostałem trzymiesięczny urlop. - Cudownie...! Co słychać? - Bez wielkich zmian. - Jak tam indyjskie kobiety? - Takie same jak wszędzie. - Naprawdę? Znałem kiedyś jedną dziewczynę z Kalkuty o oczach spłoszonej sarny. Oddałbym za nią tuzin tutejszych rozwódek. Szymon uśmiechnął się. - Nic się nie zmieniłeś - stwierdził. -1 ciągle sobie dogadzasz... - Och, po prostu biorę kąpiel - odpowiedział Petroniusz wstając z wanny. - A że lubię otaczać się pięknem? - służące wycierały go puszystymi ręcznikami. - Nie potrafię inaczej... Wszedł do następnego pokoju, w którym czekał na niego barczysty mężczyzna w T-shircie. Wśród przyrządów do ćwiczeń stało kilka ekranów. Na największym z nich było widać twarz Szymona: - Wysyłasz mi wiadomości, że “nie czujesz się najlepiej”, a wyglądasz kwitnąco! - powiedział. Petroniusz położył się na specjalnym stole. Muskularny masażysta zaczął nacierać jego ciało olejkiem. - Raczej przekwitająco, drogi Szymonie. Starzeję się, wbrew pozorom, i tylko te zabiegi przywracają mi młodość. Nie mogę zasnąć, a gdy już zasnę, wstaję obolały i niewyspany. Lekarz mówi, że muszę się z tym pogodzić. Wyobraź sobie, że nawet byłem w tej sprawie u peruwiańskiego znachora. Podobno są najlepsi. Zapłaciłem 10 tysięcy za półgodzinną rozmowę, podczas której spojrzał mi w oczy i dał do powąchania wywar z jakichś ziół. Potem powiedział, że muszę go wąchać trzy razy dziennie i wierzyć, że mi pomoże. Wierzyć...! rozumiesz? Ja mam wierzyć...! Wącham, zatem, ale niestety nie wierzę. Więc chyba mi nie pomoże... No, ale wykręciłeś się sianem. Spodobała ci się jakaś indyjska dziewczyna? - Powiedziałbym ci. - W takim razie zapewne ciągle szukasz swojego przeznaczenia? - Możesz nazywać to jak chcesz. Ja w to wierzę. Przed wyjazdem z Delhi byłem u tybetańskiej wróżki, która powiedziała, że w moim życiu nastąpi wkrótce wielka przemiana przez miłość. - Bardzo się cieszę, choć tybetańskie wróżki nie są już modne. Mam nadzieję, że ta jedna się ostała, bo nie jest oszustką. Zresztą to bardzo prawdopodobne. Jesteś pięknym chłopcem a Nowy Jork jest miastem pełnym nienasyconych kobiet, które palą się do miłości. Petroniusz odwrócił się na plecy. Twarz Szymona pojawiła się na ekranie wiszącym u sufitu: - Wiesz, że nie o to chodzi. - A jeśli któraś z nich, to właśnie ta? Metoda prób i błędów jest najlepsza.

- W moim przypadku nie przynosi rezultatu. - Powinieneś próbować aż do skutku. Chyba nie stałeś się odludkiem i wybierasz się na dzisiejszą ucztę? - Trochę się stałem i dlatego się wybieram. - No, to nie jest z tobą aż tak źle... Przy mnie jeszcze zasmakujesz życia. Z ekranu dobiegł odległy dźwięk gongu do drzwi. Szymon spojrzał gdzieś poza kadr. - To chyba weterynarz. Z Atosem jest coś nie tak. Wezwałem psie pogotowie - zaczął schodzić po schodach. - Stanley miał ich wpuścić. Pójdę zobaczyć, czy to nie oni. - Oczywiście. Ale co się stało? - Nie wiem, od rana wymiotuje. - Biedne psisko! - Masażysta skończył ujędrniać mięśnie Petroniusza i podał mu jedwabny szlafrok. - Zobaczymy się wcześniej, czy dopiero wieczorem? Wstał z leżanki, nałożył szlafrok i przewiązał go w pasie. - Właściwie to dzwonię, bo chciałem cię odwiedzić - odpowiedział Szymon, przekraczając jakieś drzwi. - Niestety, wychodzę na posiedzenie rządu, Ale mógłbyś mnie tam odprowadzić. - Dobra myśl. - A więc za godzinę w Central Parku, tam gdzie zwykle? - Świetnie. - Pa! Z sali ćwiczeń Petroniusz wszedł do salonu kosmetycznego. Czekały tam na niego dwie kolejne dziewczyny. Jednam nich widział po raz pierwszy. Od razu zwrócił uwagę na jej długie, złote włosy i wpatrzone w niego zielone oczy. Pewnie zjawiła się w zastępstwie dotychczasowej fryzjerki. Szef wynajętej przez Petroniusza firmy czasami zmieniał kogoś z obsługi, ale zawsze czynił to w zgodzie z upodobaniami wielkiego kreatora. Petroniusz przywitał się. A gdy dziewczyny odpowiedziały mu uśmiechem i skinieniem głowy, powiedział patrząc w kierunku złotowłosej piękności: - Jesteś nowa? II Tymczasem Szymon znalazł się w rozległym hallu i zbliżył się do trzech osób zgromadzonych wokół leżącego psa. Służący Stanley i trzymający w ręku pustą strzykawkę sanitariusz zwrócili głowy w jego kierunku. Przykucnięta przy wielkim labradorze weterynarz obsłuchiwała zwierzę. Odwrócona do Szymona tyłem, nie zareagowała, gdy podszedł. - Co mu jest? - spytał. Wszyscy spojrzeli na lekarkę. Ciągle tkwiła pochylona nad Atosem. Miała czarne, spięte do góry, włosy. “Jaka smukła szyja” - pomyślał Szymon. - Pan jest właścicielem psa? Nagle stała przed nim, wkładała słuchawkę stetoskopu do kieszonki fartucha na piersi, a on zaskoczony jej urokiem, nie wiedział, co powiedzieć. Była mulatką o nieco “białych” rysach twarzy, migdałowej karnacji i dużych piwnych oczach. - Masz ładne oczy - wypalił. Uśmiechnęła się. - Dziękuję. Pytałam, czy pan jest właścicielem psa? - Tak, tak - wybąkał. Pomyślał, że się wygłupił. - Pies ma ostre zatrucie. Zjadł coś zgniłego. Prawdopodobnie podczas spaceru. Jest wycieńczony. Ale nic mu nie będzie. Dostał zastrzyk z glukozy na wzmocnienie. Proszę mu dzisiaj nic nie dawać do jedzenia. Zresztą nie będzie mu się chciało jeść. Do jutra powinien wydobrzeć. Jej ciepły głos i sposób, w jaki się poruszała, sprawiały, że nie mógł oderwać od niej oczu. Był jak rozbitek, który zobaczył upragnioną wyspę. - A czy... Co pani sądzi? - gorączkowo szukał tematu, który pozwoliłby przedłużyć rozmowę. - Czy nie należałoby go odesłać na wieś? Spędził tam ostatnie trzy lata. Może zmiana klimatu mu zaszkodziła? - Bardziej zmiana diety niż klimatu. Proszę się dowiedzieć, co tam jadał, ale nie sądzę, by przeprowadzka była konieczna. - Tak myślałem, ale chciałem się upewnić... Na wsi pies ma więcej ruchu... Może się jeszcze nie odzwyczaił i... źle mu się trawi. Popatrzyła na niego zaciekawiona. - Interesująca teoria. - Jak ma pani na imię? - To nie jest tajemnica: Angel. - Angel. Czy się jeszcze zobaczymy? - Ponownie się uśmiechnęła. - Myślę, że to nie będzie potrzebne. Jutro pies będzie zdrowy. Jeśli będzie się coś działo, proszę dzwonić. Do widzenia panu. - Do widzenia.

Skierowała się w stronę wyjścia. Za nią, z lekarską torbą na ramieniu, ruszył sanitariusz. Szymon stał urzeczony. Nie wiedział jak ją zatrzymać. Znikła w drzwiach... - Rachunek, proszę pana. Stanley podsunął mu pod oczy jakiś papier. Szymon wziął kartkę do ręki. Na górze strony był napis: Klinika dla zwierząt, 76th East St. 151 i numer telefonu. Spojrzał na służącego i powiedział z ożywieniem: - To chyba po drugiej stronie parku? 111 W tamtych czasach na obrzeżach Central Parku funkcjonowało mnóstwo większych i mniejszych kawiarenek i restauracji. Szymon z Petroniuszem siedzieli w ogródku tawerny na skraju Owczej Łąki i rozmawiali, popijając czerwone wino. Petroniusz popatrzył na zegarek. - Mam jeszcze sporo czasu. Mogę pójść z tobą. Bardzo jestem ciekawy jak wygląda kobieta, która tak szybko zawróciła ci w głowie - powiedział. Zapłacili i w dyskretnej eskorcie czterech ochroniarzy ruszyli w kierunku Fontanny Bethesdy. - Jestem pewien, że z wzajemnością - kontynuował, lustrując Szymona zadowolonym wzrokiem artysty. - Wyładniałeś i zmężniałeś jednocześnie. W istocie, Szymon nigdy nie wyglądał lepiej. Miał 32 lata i był w pełni rozkwitu swoich męskich sił. Wystające spod krótkich rękawów koszuli nagie, opalone indyjskim słońcem ramiona, były wschodnim obyczajem ozdobione dwiema złotymi bransoletami, poniżej łokcia starannie oczyszczone z włosów, gładkie, lecz muskularne. Prawdziwe ramiona żołnierza. Prosty nos, pełne usta i wymodelowane brwi nadawały jego twarzy charakter antycznego herosa. Ciemne blond włosy i ożywione nowym uczuciem niebieskie oczy dopełniały portretu idealnej męskości. Jego zdjęcie w każdej chwili mogłoby się znaleźć na okładce jakiegoś magazynu dla pań. - Powiedziałem ci już, nie zrobiłem na niej specjalnego wrażenia. - Tak ci się tylko wydaje. Na pewno w tej chwili marzy o tobie. Widzisz, jak patrzą na ciebie kobiety, które nas mijają. - Ona jest inna. - Piękny i zakochany... Pod tym względem, wszystkie są podobne. No chyba... że jest lesbijką. - Co za pomysł?! - Szymon spojrzał na przyjaciela wyraźnie zaniepokojony. - Całkiem naturalny, jeśli utrzymujesz, że nie zrobiłeś na niej wrażenia. - Po prostu wzięła mnie za kretyna, na którego rzeczywiście wyszedłem. To tylko dobrze o niej świadczy. - Czy wiesz już, w jaki sposób naprawisz swoją nadszarpniętą opinię? - zażartował “arbiter elegancji”. - Powiem, że znam Petroniusza! - Chyba tylko to może cię uratować... Był czwartek, zaczynał się weekend i łąka, którą szli, coraz bardziej się zaludniała. Do rozleniwionych letnim słońcem bezrobotnych dołączali “maklerzy domowi” szukający odpoczynku po południowym szczycie na giełdzie, urzędnicy firm rozlokowanych w pobliżu parku, gospodynie domowe i opiekunki do dzieci ze swoimi podopiecznymi. Siadano na trawie, kupowano gorące zakąski i zimne napoje, czytano gazety, przeprowadzano rozmowy wideofoniczne. Wymieniano się nowinami. Wyglądano znanych z mediów twarzy, które czasami się tu pojawiały, by móc je potem oplotkować na wszelkie sposoby. Nie brakowało tu ludzi żadnej rasy i narodowości. Akcent amerykański prawie ginął wśród akcentów innych stron świata: azjatyckiego, afrykańskiego i różnych odmian europejskich. Do Nowego Jorku zwabiła ich łatwość życia i nadzieja na zrobienie wielkich pieniędzy. Niektórym się udało. Reszta żyła “odpadkami” ze stołu bogatych. Co miesiąc zgłaszali się po zasiłek, nie licząc wcale na żadną odmianę losu. Spali w kanałach wentylacyjnych lub zakładach opiekuńczych. Codziennie rano wychodzili na miasto w poszukiwaniu jakiejkolwiek pracy i najczęściej trafiali do Central Parku, by załapać się na promocyjne bony towarowe, rozdawane tu nader często przez rozmaite sieci handlowe. W początkach XXII wieku nad tą wielokolorową ciżbą, co kilkadziesiąt metrów wznosiły się billboardy, wyświetlające przez całą dobę filmy reklamowe. Widać je było na tle drzew, nieba, budynków. Miały różne rozmiary, od metra do kilkudziesięciu metrów kwadratowych, i były umieszczone na rozmaitej wysokości. Te największe ozdabiały budynki wokół parku, mniejsze stały w alejkach i na trawnikach. Gdzieniegdzie podtrzymujących je słupów było tak dużo, że oczy niemal gubiły się wśród nich, jak w lesie. Dźwięk dobiegający z góry był nieco przyciszony, tak że nie przeszkadzał w prowadzeniu rozmowy, ale na tyle wyraźny, że bez trudu można było zrozumieć reklamowy przekaz. Emitowane filmy i obrazy, w zależności od rodzaju kampanii reklamowej bywały albo całkiem różne i niezależne od siebie, albo ze sobą zsynchronizowane. Od czasu do czasu zmultiplikowany w tysiącach egzemplarzy obraz ukazywał się na wszystkich ekranach jednocześnie. Czasami taki sam film pojawiał się w jednym szeregu ekranów i przenosił płynnie na następne szeregi, stwarzając wrażenie fali przepływającej przez cały park. Z billboardów wyświetlających ten sam obraz można też było układać

określone wzory i napisy. Ekrany miały również możliwość obracania się wokół własnej osi pionowej i poziomej. W chwili, gdy Szymon z Petroniuszem szli przez Owczą Łąkę, każdy bilboard pokazywał co innego. Ze wszystkich stron napływały nowe rzesze przechodniów. Ludzie rozsiadali się na trawnikach, ławkach i rozkładanych krzesłach, które można było nieopodal wypożyczyć. Z gwarem rozmów i okrzykami sprzedawców hot-dogów mieszały się dźwięki gitar, perkusji, skrzypiec, syntezatorów. Rozbrzmiewały wszystkie możliwe style muzyczne, od klasyki po modny ostatnio synchrobit. Swoje kramy otwierali astrolodzy, mędrcy odczytujący przyszłość z linii ręki, wróżbici stawiający ta-rota, sprzedawcy amuletów, zaklinacze wężów i egzotyczni medycy oferujący cudowne specyfiki na każdą chorobę. Wśród tego wszystkiego dreptały - łakome pozostawionych przez ludzi odpadków - stadka gołębi. Co chwila któreś z nich wzbijało się z głośnym szumem skrzydeł w górę i zatoczywszy koło, opadało na wolne od tłumów miejsce. Petroniusz dobrze znany był tym tłumom. W owych czasach wielcy kreatorzy mody byli równie słynni, jak gwiazdy filmowe i wyczynowi sportowcy. O uszy Szymona odbijało się nieustannie: “To on! Patrz! Petroniusz!” Podziwiano go za urok osobisty i poczucie humoru, zawsze perfekcyjny wygląd i wpływ, jaki miał na Garisona. Szczegółowo komentowano jego życie prywatne. Do legendy brukowej prasy przeszedł dzień w którym podczas pokazu w Paryżu poznał Chloe Lacostę i w przypływie zachwytu obdarował ją brylantem wielkości włoskiego orzecha. Tym związkiem utwierdził swoją popularność. Nie było tygodnia, by nie ukazała się jakaś plotka na jego temat. Lecz choć mile łechtało jego próżność okazywane przez ludzi zainteresowanie, w głębi duszy bał się go. Pamiętał, że łaska plebsu na pstrym koniu jeździ i w każdym momencie, z czyjąś życzliwą pomocą lub bez niej, może się od niego odwrócić. Równie mocno, jak jej potrzebował, czuł kruchość sławy. Znał wiele gwiazd jednego sezonu, zniszczonych przez te same media, które się nimi wcześniej zachwycały. Gardził tłumem, który tak łatwo dawał się manipulować. Ludzie pachnący tandetnym dezodorantem, byle jak ubrani, niestarannie umalowani i źle uczesani nie zasługiwali w jego oczach na miano ludzi. Nie odpowiadał, więc wcale na ich okrzyki i pełne zachwytu spojrzenia. Zdawał się być pochłonięty omawianiem zbliżającego się posiedzenia rządu. - Globalny Wskaźnik Konsumpcji, Średnia Światowa Oglądalność i Dow Nasq mają od dziewięciu tygodni stałą Przeciętną Wzrostu. To trochę niepokoi Radę Dwunastu. Chcą zwiększenia dynamiki. Obawiają się stagnacji. - To chyba przesada. Stały przeciętny wzrost to w dalszym ciągu wzrost i do stagnacji droga daleka - zauważył Szymon. - No właśnie! To samo powiedziałem Garisonowi. Nie ma najmniejszych powodów do obaw, a tym bardziej do paniki. Wyniki wcale nie zapowiadają stagnacji, tylko stabilizację. Jeszcze kilka lat temu wszyscy, w tym Rada Dwunastu, cieszyliby się z tego. Teraz psioczą. Pragną kolejnego skoku konsumpcji. Są nienasyceni! Domagają się, by rząd coś wymyślił. Garison zrobi to z nudów, Morris z potrzeby serca. - Zapowiadają się wam pracowite wakacje. - Ja tam się tym specjalnie nie przejmuję. Nie zamierzam zastanawiać się nad problemem, którego nie ma. O tej porze w Yanderbilt jest zbyt pięknie, by tracić na to czas. Ale inni? Niestety, nadgorliwców nie brakuje. Widzę już niektórych strategów główkujących podczas opalania, co by tu wykombinować, i znoszących swoje pomysły do Morrisa. Zanika zwyczaj słodkiego lenistwa., - Nie każdy ma twoją pozycję. Muszą się wykazać. - A Rada Dwunastu wybitnie w tym pomaga. Ostatnio trzęsą portkami z byle powodu. Poprzednio była to Liga RNR, teraz mają “Przeciętną Wzrostu”. - Właśnie, co jest z Ligą RNR? Rozprawiono się z nią ostatecznie? - Prawie. Nie schwytano jeszcze przywódcy. Wyjątkowo sprytny facet. Ale Liga już się nie liczy. Moim zdaniem szkoda, że tak się stało. W gruncie rzeczy oni także pobudzali konsumpcję. - Tylko inną. - Dokładnie! Nie kontrolowaną. Dla niektórych był to problem. Bawiłeś się w to kiedyś? - Wiesz, że nie miałem czasu. Powstanie Kurdów. Potem ten bunt w Tybecie. Zresztą to chyba bardziej dla dzieciaków. Dostawałem od nich maile. Ale nigdy nie odpowiedziałem. - Kiedyś wszedłem na ich strony. Sama idea jest genialnie prosta. Ale rzeczywiście można stracić mnóstwo czasu. Wciąga. Podobno w zawodach Ligi uczestniczyło kilkanaście milionów graczy. Wyobrażasz to sobie?! IV Liga RNR, czyli Liga Rzeczy Nie Reklamowanych, o której opowiadał Petroniusz, powstała w roku 2108. Tajemniczy osobnik o kryptonimie Tobi ogłosił jej zasady w ogólnoświatowej, komputerowej sieci A. Pomysł polegał na tym, by wszyscy, którzy chcieli się przyłączyć do zabawy, kupowali produkty w żaden sposób nie reklamowane. Zakaz obejmował wszystkie rodzaje reklam, od reklam w mediach, poprzez reklamy zewnętrzne, a na reklamach w miejscach sprzedaży skończywszy. Ponieważ w tym czasie prawie

wszystko, co trafiało na rynek, było reklamowane, zadanie nie wydawało się wcale proste. Każdy, kto kupił taki produkt - obojętnie, co to było: czy herbatniki jakiejś małej firmy, czy nieznane nikomu chusteczki do nosa lub sprzęt elektroniczny wytworzony przez niezależnego producenta - ogłaszał to w sieci A na stronach Ligi. Powstała specjalna punktacja. Kto pierwszy zgłosił taką rzecz, otrzymywał 100 punktów. Następne sto osób dostawało po 10 punktów. Kolejnych dwieście - po 5. Pozostali, którzy kupili ten produkt, po l punkcie. Ogłoszono Mistrzostwa Ligi. Ci, co zdobyli najwięcej punktów w danym miesiącu, zostawali Mistrzem Miesiąca. Walczono też o tytuł Mistrza Roku i Mistrza Absolutnego, którym stawał się ten, kto w danym momencie miał zebranych najwięcej punktów od początku istnienia Ligi. Wszystkie tytuły miały charakter wyłącznie honorowy i nie pociągały za sobą żadnych korzyści oprócz sławy i powszechnego uznania w środowisku. W Ligę RNR zaczęła bawić się młodzież całego świata. Oczywiście, najczęściej ta bogatsza, dysponująca komputerami lub dostępem do nich. Granie w Lidze stało się modne. Powstawały Ligi Lokalne, w których rywalizowali uczniowie jednej szkoły, uczelni, miasta, stanu. Zgłaszany produkt opatrzony musiał być historią zakupu, rachunkiem i adresem producenta. Uczestnicy zabawy sami weryfikowali prawdziwość tych danych. Powstawały specjalne wirtualne katalogi Ligi RNR. Jeszcze na początku zabawy Tobiemu udało się wyciągnąć z komputerowych katalogów firm reklamowych całego świata listy reklamowanych produktów. Stały się one jedną z podstaw do sprawdzania zgłoszeń. Każda rzecz musiała zostać zakupiona osobiście i bezpośrednio przez gracza Ligi. Zakup poprzez komputerową sieć B - handlową - nie był zaliczany do punktacji, ponieważ umieszczenie produktu w sieci B kapituła Ligi uznała za formę reklamy. W pewnym momencie zapotrzebowanie na rzeczy nie reklamowane było większe niż ich ilość na rynku. Również firmy należące do mega-karteli zaczęły wypuszczać serie produktów bez żadnej reklamy. Były to najczęściej dobra codziennego użytku, przy których ryzyko, że się nie sprzedadzą, było niewielkie. Pojawiły się też naklejki na towarach z napisem “Produkt Nie Reklamowany”, ale i w tym przypadku kapituła Ligi zakwalifikowała je jako rodzaj reklamy i rzeczy z takim napisem nie były brane pod uwagę w rozgrywkach. Po dwóch latach Liga stała się wielka i nieprzewidywalna. Niektórzy członkowie Rady Dwunastu doszli do wniosku, że ten początkowo zabawowy ruch w miarę rozrastania stał się konkurencją dla ich własnych kampanii marketingowych. Urząd Ochrony Konsumenta rozpoczął intensywną inwigilację, którą utrudniał sieciowy charakter zjawiska i brak podstaw prawnych do jego ścigania. Jakkolwiek na to spojrzeć, Liga RNR nie robiła nic złego, a wręcz przyczyniała się do wzrostu konsumpcji. Próbowano odnaleźć twórcę Ligi. We wszystkich sprzedawanych od 2010 roku komputerach wprowadzono tajny kod adresowy, który pozwalał policji na zidentyfikowanie nadawcy każdego komunikatu sieciowego. Okazało się jednak, że Tobi i jego najbliżsi współpracownicy nadawali najczęściej z kawiarni sieciowych. Wiele z nich nie było wyposażonych w sprzęt najnowszej generacji. Udało się dotrzeć tylko do płotek. Ich zeznania nie naprowadziły na żaden konkretny trop. Ponieważ półjawne śledztwo nie przyniosło spodziewanych rezultatów, a nawet przydało grze aurę niezwykłości, zdecydowano się na zakrojoną na olbrzymią skalę akcję propagandową. W rządowych komunikatach poprzez wszystkie media i sieci komputerowe starano się przekonać społeczeństwo na co narażony jest świat, akceptując lub chociażby tolerując zabawę w Ligę. Mówiono, że nie kontrolowane zakupy mogą spowodować spadek wartości pieniądza wirtualnego, zatrzymać rozwój gospodarczy i w konsekwencji doprowadzić do, obniżenia, a nawet załamania się dochodów konsumentów. Apelowano do rozsądku młodzieży. Zwracano się do rodziców, by wpłynęli na swoje dzieci. Jednocześnie, w bezpośrednich, elektronicznych listach UOK próbował zastraszyć uczestników gry, którą porównywano z dywersją, która niszczy podstawy funkcjonowania państwa. Sugerowano, że działalność Ligi zostanie zakwalifikowana jako zdrada stanu ze wszystkimi tego skutkami, również sądowymi. Ten ogólnoświatowy “seans potępienia” zmusił Tobiego do ogłoszenia ideowego manifestu. Stwierdzał w nim, że prawo do wyboru towaru, który chce się nabyć, jest podstawowym prawem każdego konsumenta, gwarantowanym przez konstytucję. Państwo, atakując Ligę RNR, postawiło się ponad prawem. Takie państwo jest wrogiem konsumentów, z nadania, których sprawuje władzę i w imię wolności należy mu się przeciwstawić. Metodą walki jest samo istnienie Ligi. Tobi wezwał wszystkich, którym nieobojętny jest los świata, do kontynuowania rozgrywek i jednocześnie podbił stawkę. Za nie reklamowany produkt pierwszy nabywca otrzymywał 1000 punktów, następnych stu po 100 punktów. Jednak propagandowy atak rządu przyniósł rezultaty. “Zdrowo myśląca, państwotwórcza większość” młodzieży odcięła się od burzycieli porządku konstytucyjnego. Kto przyznawał się do uczestnictwa w grze, zostawał napiętnowany w swoim środowisku. Ci, co traktowali Ligę wyłącznie jako zabawę, dali sobie spokój i przestali wchodzić na jej strony. Pozostała niewielka grupa wiecznych buntowników i idealistów, dla których Liga stała się symbolem oporu wobec systemu “dystrybucyjnego zniewolenia”. Gdy po raz pierwszy na stronach Ligi pojawiło się słowo “walka”, UOK mógł przystąpić do oficjalnej kontrakcji. Podjęto nieustanne monitorowanie kawiarni sieciowych, w których zbierali się fani rozgrywek. Próbowano obezwładnić Ligę przez fałszywych zawodników podstawionych do gry. Jednak

nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami “wywrotowcy” stali się o wiele trudniejsi do wykrycia. Nadawali za pomocą automatycznych serwerów lub ze starych komputerów domowych. Na pewien czas partyzancki charakter działań ożywił szeregi Ligi. Ale UOK nie próżnował i po kilku miesiącach udało się złapać kilku lokalnych przywódców i w nagłośnionych przez media procesach skazać ich na kary wieloletniego więzienia. To ostatecznie pogrążyło Ligę. Nawet najwierniejsi nie chcieli siedzieć latami w więzieniu za udział w niewinnej, w założeniach, zabawie. Państwo wygrało. Pozostała legenda pierwszej od ponad 140 lat autentycznej młodzieżowej rebelii. V Usiedli na drewnianej ławce z widokiem na fontannę Bethesdy i pobliskie jezioro. - Chętnie poznam tego Tobiego, gdy go złapią. Może się za nim wstawię - powiedział Petroniusz. - Musi być inteligentnym chłopcem. Lub dziewczynką, oczywiście. Przez chwilę milczeli, delektując się krajobrazem. W dali, na tle błękitnego nieba lśniły odbitym słonecznym światłem wieżowce Górnego Manhattanu. Poniżej rozciągał się, rosnący na niewielkich pagórkach, malowniczy pas drzew we wszystkich odcieniach zieleni, zakończony ozdobnymi krzewami, które zdawały się wyrastać wprost z wody. Po jeziorze pływało mnóstwo wiosłowych łódek i rowerów wodnych. Panowała atmosfera pikniku. Pasażerowie próbowali się opalać. Pozdrawiali się wzajemnie i przekrzykiwali. W fontannie, pod strugami opadającej z góry wody pluskała się grupka dzieci. Wzrok Szymona zatrzymał się na całującej się na brzegu fontanny parze, dziewczyna, siedząc przodem do chłopaka na jego kolanach, lekko się nad nim nachylała. - Mają słuszność. To w życiu najlepsze - powiedział. - Mniej więcej - uśmiechnął się Petroniusz. - Zapewniam cię, że dzisiaj na dworze będziesz miał ku temu mnóstwo okazji. - Właściwie to straciłem ochotę na to przyjęcie. - Do tej pory to, że kochałeś się w jednej, nie przeszkadzało ci korzystać z uroków innych. - Od godziny mam wrażenie, że do tej pory nigdy nie byłem zakochany. - Wiem, za każdym razem tak to wygląda. Czasami myślę, że jeśli jest na świecie jakiś Bóg, to nazywa się Eros. Jeśli nawet jest złudzeniem, jego moc na chwilę wydobywa ludzkość z chaosu. To bardzo miłe uczucie. Musimy uznać jego potęgę, choć czasami jesteśmy zaskoczeni jego wyborami. Szymon spojrzał na Petroniusza zdziwiony: - Poznałeś kogoś?! - Ma na imię Helena, 23 lata, jest moją nową fryzjerką. Jest piękna. Układa mi włosy i patrzy na mnie z takim zachwytem, że czuję się dwa razy młodszy. Na dodatek wydaje się być inteligentna. - Kolejna ofiara wielkiego kreatora. - Nie mów tak. Nie potrafiłbym jej zrobić krzywdy. Jedyna różnica między tobą a mną jest taka, że ty wydajesz się zaskoczony sytuacją. - Po prostu nie zareagowała na mnie tak, jak inne. Nie chcę popełnić jakiegoś błędu. - Przede wszystkim zaproś ją na przyjęcie. Oczaruj pozycją. Obsyp prezentami. Jeśli się pospieszymy, zdążymy jeszcze do Cartiera. Kup jej gustowny drobiazg. Pomogę wybrać. Jeśli jest czuła na słowa, praw jej komplementy. Jedna z tych rzeczy zadziała na każdą kobietę. Nawet inną od innych. Zobaczysz, będzie zachwycona! Zrobisz wrażenie, zyskasz przewagę, a podczas uczty będziesz miał okazję się do niej zbliżyć. - Pozwolisz jednak, że prezenty zostawię na później. - Ambitny i szlachetny. Gdybyś zaczął od prezentu, byłoby ci łatwiej. Wstali z ławki i ruszyli w dalszą drogę. - Jest jeszcze jeden plus tego zaproszenia - ciągnął Petroniusz. - To, że nie zjawisz się sam, uchroni cię od nachalności innych kobiet. Już dawno nić było tu nikogo o tak ładnym odcieniu skóry. Wszystkie rzuciłyby się na ciebie. - Daj spokój... - Co więcej, muszę cię ostrzec. Mam wrażenie, że Nicole szuka nowego kochanka. Dla niej to, że przyszedłeś z kimś, nie będzie miało żadnego znaczenia. Jeśli wpadniesz jej w oko, jesteś stracony. Lubi stawiać na swoim. Nie odmawia się żonie prezydenta. Zresztą on też przeżywa drugą młodość. Widziałem jak wczoraj spoglądał łakomym wzrokiem na Rubrię. Ślinił się przy tym nieomal. Mówią też, że kocha się w Pitagorasie. Podobno z tego powodu zaproponował mu wielką wystawę w Central Parku, tuż po wakacjach. Pisał o tym dzisiejszy “Scandala Express”. - Która to z kolei? - Czwarta i największa. Prawie wszystkie eksponaty to nowości w maxi-skali. - Trochę mnie to nudzi. - Między nami, mnie też. Ale Garison i kilku Strategów z Magnusem na czele go uwielbiają, a Sylvia Peterson lansuje jako największego artystę nowej epoki. Lustro to jeden z symboli naszych czasów, niewątpliwie. Zdaje się, że planowany jest jego pokaz na dzisiejszym przyjęciu. Gdy cię zobaczy, na pewno

będzie chciał zrobić twoją “odbitkę”. - Nago? - Nie, to już niemodne. Rozwija się. Ciało w połączeniu z bielizną pozostawia lepsze ślady. Nie jesteś na bieżąco. Musisz poczytać trochę prasy. - Wiem, żartowałem. Nie mam ochoty nikomu pozować. - Ale “Scandala” radzę przejrzeć. Warto wiedzieć, kto z kim. Przynajmniej nie popełnisz gafy. - Mało mnie to obchodzi. - A powinno. - Namawiasz mnie do czytania szmaty, którą się brzydzę. Przecież wiesz o tym! Murdoch powinna ją dawno zamknąć! - Nie unoś się tak. Każdy w tym mieście zaczyna dzień od lektury tej gazety, choć nie każdy się do tego przyznaje. Jej zamknięcie byłoby katastrofą. Zresztą chyba nie myślisz, że “Scandala” ukazuje się bez zgody Morrisa i spółki. Sądzę nawet, że Sylvia Peterson dostarcza tam poufnie wielu plotek. Oprócz nas istnieje jeszcze plebs, który musi się czymś karmić. Pamiętaj o tym. Ta “szmata”, jak ją nazwałeś, to wzór do naśladowania dla milionów i jednocześnie nasz wentyl bezpieczeństwa. - Wszystko jest częścią strategii, tak? - Dokładnie. I nie powinieneś mówić tego z ironią. Jesteśmy po to, aby dawać przykład. Dla jednych, z naszymi kochankami, domami, rodzinami, całym sposobem życia, stanowimy nieustającą inspiracją do wydawania pieniędzy. Innym pozwalamy uwierzyć, że ktoś oprócz nich dostrzega naszą “prawdziwą twarz”. Dzięki tej gazecie kanalizujemy ich agresję. “Scandala” to błogosławieństwo dla wszystkich. Do tego przynosi kolosalny zysk. Zamykanie jej, poza tym, co powiedziałem, byłoby ekonomicznym bezsensem. - A nie drażnią cię bzdury, które tam czasami o tobie wypisują? - Nie, bo tak naprawdę, rzadko, która mnie naprawdę dosięga. Jestem zarazem i gorszy, i mniej zepsuty niż chce się mnie przedstawić. Ludzie zatracili poczucie dobra i zła i mnie samemu też wydaje się często, że większej różnicy nie ma. Czasami ci,- którzy usiłują mnie atakować, robią mi przysługę, a ci, którzy piszą pochlebstwa, atakują. Jest mi, więc wszystko jedno. Zachowałem tę wyższość, że odróżniam piękno od brzydoty. Wierzę, że piękne nie może być złe, a brzydota dobra. Nie występuję nigdy przeciwko pięknu. To jedyna zasada, jakiej się trzymam. - Ja również nie mam nic przeciwko niej. Tylko skąd pewność, co jest piękne? - To nie pewność, to intuicja. Petroniusz był w swoim żywiole. Uwielbiał filozofować i często wpadał w nieco mentorski ton. W Szymonie znajdował zawsze wdzięcznego słuchacza, którego nie drażniły jego wyszukane wywody i który potrafił zadawać inteligentne pytania. Doświadczony nauczyciel i młody uczeń - tak lubił wyobrażać sobie ich wzajemną relację. Był Platonem ze Szkoły Ateńskiej Rafaela. Szedł środkiem, rozmawiając z Arystotelesem o istocie piękna. Pochłonięci dyskusją, dotarli do Piątej Alei. VI Jasnoniebieski budynek przy 76th East St. 151 był siedzibą kilkuset biur i instytucji. Szymon z Petroniuszem polecili ochroniarzom, by zostali na zewnątrz, i przez wysokie wrota weszli do hali głównej. Nadjechała winda. Klinika dla zwierząt znajdowała się na siódmym piętrze. Gdy tam dotarli, Szymon podszedł do siedzącej za konsoletą recepcjonistki. - Dzień dobry. Czy pracuje tu Angel Dickinson? - spytał. - Tak, jeszcze pracuje - odpowiedziała, akcentując słowo “jeszcze”. - Nie rozumiem? - Zignorowała jego pytanie. - Czym mogę panu służyć? - Chciałem się z nią zobaczyć. - Wyszła coś zjeść. Może pan poczekać lub poszukać jej na dole. - Na dole? - Na dziedzińcu, na parterze jest restauracja szybkiej obsługi... Pośrodku budynku znajdowało się duże patio przykryte kryształowym dachem. Podeszli do wejścia jednej z wind kursujących wzdłuż szklanych ścian. Szymon spojrzał w dół. Wśród olbrzymich donic z czerwonymi kwiatami rozstawiono kilkadziesiąt srebrnych stolików. Prawie wszystkie były zajęte. Ludzie stali też w małych kolejkach do barów wydających posiłki. Nagle Szymon dostrzegł Angel. Wzięła właśnie tacę z jedzeniem i zaczęła szukać wolnego miejsca. - To ona! - krzyknął z radością. - Przy tym stoliku po lewej stronie - pokazał przyjacielowi. - Zaraz, zaraz. Po lewej stronie jest całe mnóstwo stolików. - Tam, tam! - A, widzę, hmm... gracja i finezja. Nadjechała winda. Wsiedli do środka. Szymon nieomal przywarł do plastikowej szyby by widzieć Angel. Dziewczyna położyła tacę i usiadła przy stoliku. Potem stało się to, co na zawsze miało zmienić życie

Szymona. Angel wykonała dziwny gest prawą dłonią, dotykając najpierw czoła, potem piersi i obydwu ramion. - Cholera! Co ona robi?! - Żegna się - powiedział Petroniusz. - Zwariowała?! Jak można być tak nieodpowiedzialnym...? W tej samej chwili do stolika, przy którym siedziała podeszli dwaj mężczyźni w szarych marynarkach. - Policja - mruknął Petroniusz. - Wygląda na to, że czekali na nią... Mężczyźni mówili coś gwałtownie. Dziewczyna przełknęła jedzenie, wstała i prowokacyjnie lekceważącym wzrokiem zaczęła patrzeć na agentów. Wtedy jeden z nich sięgnął nagle w jej kierunku i zerwał z szyi srebrny łańcuszek. Na jego końcu błysnął mały krzyżyk. Tajniak zaczął nim machać przed oczami Angel. Drugi wyjął kajdanki. Bez protestu wyciągnęła przed siebie złączone ręce. Mężczyzna nałożył kajdanki na jej przeguby. Szymon z wściekłością uderzył pięścią w przezroczystą ścianę windy. - Opanuj się, nic teraz nie wskórasz - powiedział Petroniusz. Cały incydent trwał nie dłużej niż kilka sekund. Wokół Angel i policyjnych agentów zebrała się grupka gapiów. Kilka osób wstało od stolików. Siedzący w pobliżu patrzyli na wszystko z lekką ekscytacją. Sprawność działania policji była jednym z powodów dumy mieszkańców miasta. Winda stanęła na parterze i drzwi się otwarły. Szymon natychmiast pobiegł w kierunku zbiegowiska. Dziewczyna zaskoczona jego widokiem uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - To pan - powiedziała cicho. - Na jakiej podstawie ją zatrzymaliście? - ostrym głosem zwrócił się do agentów. - Kim pan jest, że zadaje nam pytania? - tym samym tonem spytał starszy z nich. Szymon przedstawił się. Wtedy mężczyzna, pokazując legitymację, odpowiedział: - Wyznawanie kultu religijnego w miejscu publicznym. Artykuł czwarty Konstytucji. Paragraf drugi, dotyczący tolerancji. - Mówiłem ci, Szymonie. Panowie wykonują swoje obowiązki - powiedział nadchodzący Petroniusz. - Mój przyjaciel dawno nie był w Nowym Jorku i zapomniał, jakie tu mamy zwyczaje. Zapewniam panów, że powodowała nim tylko litość do tej biednej dziewczyny, a nie chęć wywierania na was jakiejkolwiek presji. Mam nadzieję, że pominiecie ten nieistotny fakt w swoim raporcie. Policjanci, którzy od razu poznali Petroniusza, zadowoleni, że ich działania popiera sam “król kreatorów”, a do tego ma jeszcze do nich małą prośbę, wyraźnie spuścili z tonu. - Oczywiście, Mistrzu, to normalne, że ktoś staje w obronie aresztowanych. Jesteśmy przyzwyczajeni. Ludzki odruch. - No właśnie. Czyńcie, więc swoją powinność. - Tak jest! Żona nie uwierzy, że pana spotkałem. Petroniusz uśmiechnął się. Policjant bezceremonialnie chwycił dziewczynę powyżej łokcia i pchnął przed siebie. Szymon ruszył w jej obronie, ale przyjaciel powstrzymał go dłonią i spojrzeniem. - Do zobaczenia za dwa miesiące - powiedziała Angel do Szymona. - Niech się pan tak nie przejmuje. Przywykłam! Po chwili razem z agentami znikła w tłumie kręcącym się w hallu wejściowym. - Nic tu po nas - głos Petroniusza brzmiał jakby nie wydarzyło się nic szczególnego. - Chodź już. Odprowadzisz mnie do pałacu. Szymon bez słowa ruszył za nim. Dopiero, gdy znaleźli się na ulicy Petroniusz dał wyraz emocjom. - No wspaniale! Chrześcijanka! Będziesz miał z nią same kłopoty. Owszem, niczego sobie. Ma dużo wdzięku, ładnie się porusza. Dobry stylista zrobiłby z niej gwiazdę. Być może nawet jest w sam raz dla ciebie. Ale daj sobie spokój. To spotkanie nie wróży nic dobrego. Zrezygnuj z niej natychmiast, zanim ją lepiej poznasz. Będzie ci łatwiej. Słyszysz? Mówię do ciebie! Rozumiem, że ci się podoba, ale jest wiele kobiet, które mogą ci się spodobać jeszcze bardziej. Słyszysz...? - Muszę ją wyciągnąć z wiezienia. - Nie bądź taki zarozumiały. Jeśli już, to musimy. Beze mnie, ze swoimi metodami nic nie zdziałasz. Nie wiesz, że takich spraw nie załatwia się w ten sposób? Jesteś w gorącej wodzie kąpany. Ale proszę cię, odpuść sobie. Chrześcijanie są naprawdę dziwni. Nie uprawiają seksu, nie oglądają telewizji, modlą się całymi dniami i myją szarym mydłem. - Co ty opowiadasz?! - Założę się, że jest dziewicą. - Nie rozumiesz, że się zakochałem! - Staram się i próbuję uświadomić ci, w co się pakujesz. - Petroniuszu, pomóż mi ją wydostać... - Dobrze, więc. Będziesz ją miał - zadecydował nagle Petroniusz. - Być może jeszcze dzisiaj. Za chwilę spotykam się z Garisonem. Z technicznego punktu widzenia sytuacja nie jest zła. Dobrze, że

zatrzymała ją policja. Dostanie tylko areszt. Znacznie gorzej byłoby, gdyby oskarżył ją ktoś, kto widział jej gest i poczuł się urażony. Miałaby wtedy sprawę w sądzie. - Tak, wiem - Szymon przytaknął skwapliwie. - Jest wiele możliwości nadzwyczajnego złagodzenia kary. Garison lubuje się w takich gestach w stosunku do przyjaciół. Jeśli mu jeszcze powiem, że dopiero wróciłeś z Indii i masz ochotę na dziewicę, gotowy ci ją sprowadzić na ucztę. - Dzięki... - Zrobię to, bo jesteś moim przyjacielem, choć uważam, że pchasz się w bezsensowną historię. Tak naprawdę szkoda mi ciebie. - Nie będzie tak źle. - Na pewno otrzeźwiejesz, poznawszy ją trochę. W rzeczywistości Petroniusz liczył bardziej, że Szymonowi uda się szybko zaciągnąć dziewczynę do łóżka. Przyjęcie u Garisona wydawało się doskonałą ku temu okazją. Rzadko, które nie kończyło się choćby małą orgietką. Kiedy już się to stanie, obiekt zachwytów straci urok świeżości. Niezaspokojona namiętność nie będzie już przesłaniać konkretów i do Szymona dotrze, że nie ma sensu komplikować sobie życia. - To tylko chwilowe zauroczenie, zobaczysz - powiedział, gdy zaczęli wchodzić po schodach pałacu prezydenckiego. - Tym razem się mylisz - odpowiedział Szymon “Mam nadzieję, że nie” - pomyślał już tylko Petroniusz i podał mu rękę na pożegnanie. - Do boju, w imię męskiej przyjaźni - szepnął do siebie, przekraczając próg. VII W owym czasie posiedzenia rządu odbywały się w jednej z okrągłych sal pałacu, której wysokie przyciemniane okna wychodziły na Wielką Łąkę. Gdy Petroniusz wkroczył do środka, obrady jeszcze się nie zaczęły i przybyli rozmawiali ze sobą w małych grupkach. Zgodnie z jego nadziejami, panowała lekka, rozluźniona perspektywą wakacji atmosfera. Żartowano, śmiano się, powtarzano najnowsze plotki. Niektórzy trzymali w rękach gazety, inni rozmawiali przez wideofony. Kilku strategów siedziało za wielkim stołem w kształcie pięcioboku i przeglądało jakieś dokumenty. W wolnej przestrzeni pośrodku stały wielkie, panoramiczne monitory. W sali byli już pełnomocnicy Rady Dwunastu. Dwóch jej członków zjawiło się nawet osobiście. O ile widok Donalda Gatesa nikogo nie dziwił, przychodził, bowiem prawie na każde rządowe spotkanie, o tyle obecność Tary Martinez, właścicielki światowego przemysłu reklamowego i udziałowca w przemyśle kosmetycznym i odzieżowym, była pewnym zaskoczeniem. Takie wizyty zdarzały się jednak i nikt nie robił z tego powodu sensacji. Gdy Petroniusz pojawił się na sali, Martinez śmiała się właśnie z opowiedzianego przez Garisona dowcipu. Towarzystwo wokół było równie rozbawione. Petroniusz skierował się w ich stronę. Prezydent zauważył, jak się zbliża, i powitał kordialnym okrzykiem: - A oto i nasz arbiter elegancji. Jak się masz przyjacielu? Król kreatorów podziękował i przywitał się z pozostałymi. Wywiązała się luźna rozmowa na temat wczorajszego przyjęcia. Garison chwalił się wytrwaniem do samego końca, czyli do czwartej nad ranem, i odprowadzeniem do drzwi ostatniego gościa. Rzeczywiście, mogło to być poczytane za osiągnięcie, bo znany był z tego, że często pod koniec uczty padał z nóg kompletnie pijany. Ktoś spytał, jak sukces ubiegłej nocy wpłynie na jego kondycję dzisiejszego wieczora. Garison oświadczył, że już dawno nie był w tak dobrej formie, a nadworny astrolog wyznaczył mu tej nocy miesięczny szczyt potencji i tym razem zamierza nie tylko pić, ale i “udzielać się seksualnie”. Widząc prezydenta w tak doskonałym humorze, Petroniusz postanowił jak najszybciej załatwić swoją sprawę. Tuż przed początkiem obrad, gdy wszyscy powoli zajmowali swoje miejsca, poprosił o krótką rozmowę. Przedstawił Szymona jako ofiarę “nagłej namiętności”, która jak najszybciej “winna być zaspokojona”. Nie omieszkał dodać, że dziewczyna jest dziewicą, co jak przewidywał, niezwykle podekscytowało Garisona. Powiedział nawet, nieco żartem, że jej wypuszczenie w prezencie dla rozpoczynającego urlop generała podniesie prezydencki prestiż w oczach armii. Ponieważ miłość własna była najbardziej oczywistą cechą Garisona, bez trudu przyjął ten tok rozumowania. Znał Szymona pobieżnie ze służbowych spotkań i kilku przyjęć i szybko wyobraził sobie, jak okazując łaskę dziewczynie, zyska w nim kolejnego wiernego adoratora. Po za tym był ciekaw, co wyniknie ze spotkania dziewicy i żołnierza. Dlatego od razu zadzwonił do szefa nowojorskiej policji i po krótkiej rozmowie oświadczył, że dziewczyna będzie zwolniona, tylko - jako recydywistce - zostanie jej wszczepiony miniaturowy nadajnik identyfikacyjny. On ze swojej strony wyśle jej zaproszenie na dzisiejszą ucztę. Petroniusz był usatysfakcjonowany. Zdążył jeszcze zwrócić uwagę na wyrafinowany odcień koszuli prezydenta, która w rzeczywistości była po prostu fioletowa. Gdy kończyli, czekano już tylko na nich. Po chwili ostatnie przed wakacyjną przerwą posiedzenie rządu mogło się zacząć. Na ekranach pojawiła się twarz Garisona. - Witam was, kochani, tym razem oficjalnie - zagaił. - Pozdrawiam członków Rady Dwunastu, 0

będących z nami w kontakcie wideofonicznym. Mam nadzieję, że za kilka godzin spotkamy się w sali balowej mojego pałacu. Teraz jednak jeszcze trochę przedwakacyjnej gadaniny. Niestety, rzecz jest dość serio i wymaga wysilenia mózgownicy. Całość zreferuje Michael. Proszę... Michael Morris, który siedział po lewej stronie prezydenta, był ministrem wiedzy w rządzie Garisona już za jego pierwszej kadencji. Miał 59 lat, lekko szpakowate, ciemnooblond włosy i przenikliwe, nieustannie obserwujące otoczenie, szare oczy. Ubierał się w miękkie, popielate marynarki i z daleka sprawiał wrażenie człowieka niepozornego. Zanim został ministrem wykładał socjologię ekonomii na Harvardzie i teorię finansów na Uniwersytecie Columbia. Był wnukiem kanadyjskiego politologa Fridricha Morrisa, twórcy teoretycznych podstaw demokracji konsumenckiej i laureata Nagrody Nobla za opracowanie “zasady efektywności”, która winna kierować funkcjonowaniem nowoczesnego państwa i społeczeństwa. Michael rozwinął badania dziadka. Ale w odróżnieniu od niego był zwolennikiem interwencjonizmu państwowego. Napisał kilka książek na temat sterowania procesami makroekonomicznymi i kształtowania prokonsumenckich postaw społecznych. Dostał za nie, tak jak i jego słynny antenat, Nagrodę Nobla. Na fali tego sukcesu zaproszono go do opracowania programu wyborczego Garisona, a po zwycięstwie został jego ministrem. Jako człowiek cichy i spokojny, stanowił idealne dopełnienie prezydenta i w wielu sprawach jego głos okazywał się dla Garisona decydujący. Tak było i tym razem. Gdyby nie minister wiedzy, na pewno nie chciałoby mu się zajmować Przeciętną Wzrostu tuż przed wakacjami. - Tak, to może wyglądać na gadaninę, jak powiedział prezydent. Bo świat rozwija się prawidłowo, a ja szukani dziury w całym. Ale od tego w końcu jestem - zaczął swoje wystąpienie Morris. - Naszym zadaniem jest przewidywanie sytuacji, które mogą się zdarzyć i wywoływanie procesów, które byłyby wskazane. Od pewnego czasu Rada Dwunastu sygnalizuje nam możliwość skoku produkcyjnego. Są odpowiednie środki finansowe, duży niewykorzystany potencjał wytwórczy, czekają nowe technologie. Tymczasem trzy najważniejsze wskaźniki gospodarcze: GWK (Globalny Wskaźnik Konsumpcji), ŚŚO (Średnia Światowa Oglądalność) i Dow Nasq zachowują stałą Przeciętną Wzrostu. Dynamika przestała rosnąć. To zdecydowanie utrudnia zrobienie skoku do przodu, którego już teraz moglibyśmy dokonać. Brakuje bodźca uruchamiającego zwiększoną konsumpcję. Potrzebny jest kamień, który ruszy produkcyjną lawinę. Właśnie tym chciałbym się dzisiaj zająć. Spójrzmy na symulacje komputerowe. Morris przełączył swój laptop na pięć monitorów ustawionych przed siedzącymi. Na ekranach ukazały się wykresy obrazujące aktualną sytuację. Minister wiedzy zaczął je po kolei analizować. Mówił o bilionach dolarów, które można natychmiast zainwestować. Przedstawiał diagramy potencjalnych zysków. Prezentował niewykorzystane możliwości nabywcze poszczególnych grup konsumentów i jednocześnie wskazywał na powiększające się obszary biedy w Afryce i środkowej Azji... Miał łatwość przystępnego wykładania spraw z natury swojej dość skomplikowanych. Ta umiejętność zjednywała mu studentów już na uniwersytecie. A teraz sprawiła, że wszyscy, choć Morris cały czas zastrzegał, że tylko teoretyzuje, zaczęli słuchać jego wywodów. Chyba jedynym, który zachował dystans, pozostał Petroniusz. Znał już sprawę z nieformalnych rozmów z Garisonem i uważał, że dopiero mówienie na ten temat powołuje do życia nieistniejący wcześniej problem. Obserwował salę. Jego wzrok zatrzymał się na chwilę na siedzącej po prawej stronie prezydenta minister siły, Amandzie Kein. Była to szczupła, 40-letnia, krótko ostrzyżona brunetka o nieco męskich rysach. Miała czarne oczy i zawsze pomalowane na czerwono usta. Nosiła się najczęściej na czarno. Dzisiaj przyszła w asymetrycznej marynarce z nerylu i skórzanych spodniach. To, jak się ubierała i zachowywała, działało na wyobraźnię Petroniusza. O jej życiu erotycznym krążyły nigdy nie potwierdzone legendy. Mówiono, że nie ma zahamowań, lubi dominować, sprowadza sobie na sadystyczne orgie młode dziewczyny i chłopców. Ale jedna z plotek głosiła też, że to wszystko nieprawda, a jedyne, w czym się wyżywa i co ją podnieca, to praca. Dzięki swojej inteligencji i szybkości w podejmowaniu decyzji skutecznie przeprowadziła zapoczątkowaną przez jej poprzednika reformę ministerstwa i ogłosiła nową Doktrynę Bezpieczeństwa Państwowego, zgodnie, z którą wzmocnieniu uległa rola policji wobec wojska, a jednolite dowództwo zostało skupione w rękach ministra siły. Wojsko ze swoimi trzydziestoma armiami na całym świecie, zaczęło pełnić rolę żandarma, interweniującego podczas lokalnych konfliktów na tle narodowościowym i ekonomicznym. W policji znacznej rozbudowie i reorganizacji uległ Urząd Ochrony Konsumenta. W tym czasie przejął on prawie wszystkie funkcje będące dawniej w gestii FBI, i dzięki sieci ekspozytur na całym świecie monitorował i zwalczał wszelkie działania godzące w konstytucyjny porządek Stanów Zjednoczonych Świata. Jako zodiakalny skorpion, Kein intrygowała Peftroniusza - typową pannę. Patrzył na nią z nieufnością; pomieszaną z odrobiną fascynacji. Często zastanawiał się, jak byłoby im ze sobą w łóżku, a nawet wyobrażał sobie, że wszystkie najbardziej wyuzdane plotki się realizują. Ona jednak wyraźnie zdawała się go nie lubić. Kiedy z nią rozmawiał, zbywała półsłówkami, a kiedy występował na forum publicznym, uśmiechała się z lekceważeniem. Czasami jeszcze myślał, że to rodzaj jakiejś przewrotnej 1

kokieterii, ale bardziej prawdopodobne było to, że irytował ją wpływ, jaki miał na prezydenta. VIII Amanda Kein i Michael Morris, byli jedynymi ministrami w gabinecie Garisona III. W tamtych czasach, oprócz nich i prezydenta, rząd składał się jeszcze z kilkunastu strategów oraz kilkudziesięciu pracujących na ich potrzeby operatorów. Istnieli także konsultanci, tacy jak Petroniusz - znane postacie życia publicznego, formalnie nie będący członkami rządu, ale mający w nim głos doradczy. Ta struktura władzy utrwaliła się za rządów poprzedniego prezydenta, Jonathana Forda, w latach 2080-2100. Duży wpływ na jej kształt miała “zasada efektywności” Fridricha Morrisa, ciągle doskonalona przez jego następców. Wtedy osiągnęła ona swój optymalny kształt. Stratedzy byli odpowiednikami dawnych ministrów, choć ich kompetencje były większe. Każdy z nich odpowiadał bezpośrednio przed prezydentem oraz ministrami siły i wiedzy. Stratedzy przygotowywali i wprowadzali w życie każdą decyzję podjętą przez tę trójkę. Choć z urzędu każdy ze strategów był przypisany do jednego z ministerstw, zdarzało się często, że kilku z nich wspomagało dwóch ministrów jednocześnie, a dziedziny, którymi się zajmowali, przenikały się nawzajem. Do najważniejszych strategów w rządzie Garisona III należała Sylvia Peterson - strateg do spraw propagandy, zajmująca się publicznym wizerunkiem władzy i całego systemu państwowego. Miała 32 lata. Była Szwedką. To ona na bazie mody na starożytność stworzyła plastyczną i medialną oprawę rządów Garisona. Nazwa “dwór”, którą wprowadziła w obieg publiczny, bardzo dobrze się kojarzyła. Wzbudzała respekt, ale miała też w sobie element baśniowości. Dlatego jednym z pomysłów Peterson był zwyczaj kosztownych widowisk wzorowanych na czasach cesarstwa rzymskiego. Orgie i pijatyki, do których podczas nich dochodziło, stanowiły doskonały sposób na przysporzenie “prezydenckiemu dworowi” popularności. Już prawie sto lat temu udało się przekonać “lud”, że życie erotyczne i obyczaje rządzących nie mają wpływu na jakość wykonywanej przez nich pracy. Doskonale za to sprzedają się w mediach. Sylvia Peterson szczyciła się, że rząd, dla którego pracowała, osiągał w badaniach opinii publicznej najwyższe poparcie w historii Stanów Zjednoczonych Świata. Z Peterson ściśle współpracował strateg do spraw rozrywki - Robert Davis. Urodził się w Los Angeles. Był czarny. Miał 29 lat. Jeszcze kilka lat wcześniej był właścicielem największej na świecie wytwórni “kości medialnych”, ale sprzedał ją Donaldowi Gatesowi, zostawiając dla siebie fotel prezesa. To właśnie Gates polecił go Garisonowi. Na swoim rządowym stanowisku Davis planował i stwarzał nowe kierunki, w których miała się rozwijać światowa kultura. Badał występujące zapotrzebowania, testował na wybranych grupach konsumentów wymyślone przez siebie i swoich operatorów rozwiązania. Potem przedstawiał te propozycje na wspólnych posiedzeniach rządu i Rady Dwunastu. Tam zapadały decyzje produkcyjne. Davis zajmował się muzyką, filmem, modą, programami komputerowymi. To on wymyślił najpopularniejszy w tamtym czasie kierunek muzyczny - synchrobit - oraz był twórcą Bestymana, bohatera niezliczonych odmian gier multimedialnych i najpopularniejszego serialu telewizyjnego. Davis zajmował się również “trendami poprzecznymi”, czyli przebiegającymi przez każdy rodzaj rozrywki. Jeśli zapadła decyzja, że jakiś produkt lub wyobrażenie ma być intensywnie lansowane, do niego należała koordynacja jego pojawienia się we wszystkich mediach jednocześnie. Dzięki niemu różnego typu masowi bohaterowie, co pewien czas nosili ten sam rodzaj fryzury lub ubranie zrobione z tego samego materiału. Zadania Sylvii Peterson i Roberta Davisa w szerszym planie wiązały się z działalnością stratega do spraw planowania - Gila Magnusa. Był to biały homoseksualista w wieku lat 57; najstarszy w całym zespole strategów. W młodości studiował filozofię reklamy, a potem sam był szefem kilku agencji. Jego specjalnością stały się strategie reklamowe. Garsona, poznał go podczas pierwszej kampanii prezydenckiej i stał się jednym z jego najbardziej zaufanych ludzi. Stwarzał nowe kierunki konsumpcji dla całego globu i w każdej dziedzinie życia. Wymyślał ogólnoludzkie marzenia, odpowiadające im realne i abstrakcyjne produkty oraz sposoby ich promocji. Jeszcze na studiach napisał pracę na temat reklamowych substytutów psychicznych potrzeb człowieka. Postawił w niej tezę, że potrzeby miłości, wiary, akceptacji, wiedzy i piękna da się sprowadzić do potrzeby posiadania i zastąpić konkretnym produktem lub ideą. O ile zastępowanie potrzeb rzeczami nie było niczym odkrywczym - reklama działała tak od zawsze i na wielką skalę, a jego praca jedynie potwierdzała praktykę - o tyle teoria substytutów w postaci idei była czymś niezwykłym i wielu ludziom z branży wydawała się niemożliwa do zrealizowania. Gdy Magnus został strategiem, udowodnił im, że się mylili. Pierwszy raz wprowadził ją w życie w roku 2102, promując w globalnej skali kolor szafirowy. Kampania odniosła ogromny sukces. Po niej przyszły następne: kampania liczby “n” i dźwięku “soi”, które ponownie potwierdziły, że miał rację. W poprzednich ekipach rządowych bardzo ważną rolę odgrywał również strateg do spraw finansów. To on proponował wysokość podatków j wskazywał, na co przeznaczyć państwowe pieniądze. Za prezydentury Garisona tę funkcję przejął minister wiedzy, Michael Morris. Strategami byli również specjaliści w jednej określonej dziedzinie. Typowym ich przedstawicielem był strateg do spraw sieci komputerowych - Gabriel Furijama. Miał 30 lat i wygląd wiecznego studenta. Ubierał się w dżinsy i T-shirty, a jego włosy były w ciągłym nieładzie. Odkąd nauczył się czytać w wieku 2

dwóch lat, uważany był za cudowne dziecko. Po skończeniu studiów informatycznych w Kioto został ściągnięty do Instytutu Technologicznego w Massachusetts. Stamtąd bardzo szybko trafił do rządu. Oprócz zarządzania rządowymi systemami komputerowymi i kontrolą nad sieciami informatycznymi jego rola polegała na odpowiadaniu na potrzeby innych strategów czy też ministrów lub samego prezydenta. Kiedy wybuchła afera z Ligą RNR, Amanda Kein zwróciła się do niego z prośbą o opracowanie programu wykrywającego adresy anonimowych nadawców sieciowych. Po kilku dniach Furijama dostarczył jej gotowy projekt, uzupełniony propozycjami nowych rozwiązań w produkowanych już seryjnie programach. Takie zadania traktował jak wyzwanie dla swojej inteligencji. Lubił być podziwiany za to, co zrobił, i przy okazji mieć z tego “kupę kasy”. Najczęściej nie wiedział, na co ją wydać. Wszelkie oprogramowanie, jakie kupował, nie było tak ciekawe, jak to, które sam wymyślał, a zamiłowań niezwiązanych z komputerami zdawał się nie mieć. Ostatnią grupę strategów stanowili dyrektorzy agend rządowych, takich jak Komitet Zagospodarowania Przestrzeni Kosmicznej, Oddział Standaryzacji, Inspektorat Statystyki czy Urząd Ochrony Konsumenta. Choć skrót UOK był powszechnie znany, a instytucja, która się pod nim kryła, budziła w społeczeństwie dreszcz lęku, rodzaj fascynacji i poczucie dumy, o Dicku Straubocie, który stał na jej czele, wiedziano bardzo mało. Amanda Kein poznała go w FBI, gdzie zajmował się walką z przestępczością mafijną. To on ostatecznie zlikwidował produkcję antefaminy w Europie Środkowej. Był równie skuteczny, jak niesympatyczny. Bezwzględnie podporządkowywał sobie pracowników, stwarzając atmosferę ciągłej walki o jego uznanie. Jednocześnie pozostawał niemal uniżony w kontaktach z prezydentem, ministrami i Radą Dwunastu. Miał 52 lata. Był krótko ostrzyżonym szatynem o szarych oczach. Kilkanaście lat temu rozwiódł się i od tego czasu nie utrzymywał z żoną i córką żadnych kontaktów. Czasami na przyjęciach pojawiał się w towarzystwie prostytutek o dużych biustach. Petroniusz, gdy go widział, zastanawiał się, jak człowiek tak pozbawiony klasy, mógł zajść tak wysoko? I ze zgrozą dochodził do wniosku, że mimo jego starań, “klasa” liczy się coraz mniej. Najniższe centralne ogniwo rządu stanowili “operatorzy systemu”. Było ich prawie trzystu. Większość pracowała dla poszczególnych strategów, kilkunastu bezpośrednio dla ministrów. Zdarzały się też sytuacje, że jeden operator z racji swojej funkcji obsługiwał kilku strategów jednocześnie. Operatorzy byli odpowiedzialni za funkcjonowanie konkretnych odcinków struktury państwa: jego systemów komputerowych, informatycznych, wojska, policji czy egzekucji podatków. Do obowiązków wielu z nich należało również zapewnienie sprawnej komunikacji między centralą rządową a terenowymi ośrodkami władzy. Byli jak system nerwowy. Stanowili zespół najwyższej klasy fachowców z całego świata. Zarabiali krocie, a świadomość, że pracują dla największego i najsprawniej zarządzanego państwa w dziejach ludzkości, napełniała ich dumą. IX Morris skończył swoje wielowątkowe wystąpienie. Na ekranach pojawiła się twarz Rufusa Pheipffera z Rady Dwunastu, który uczestniczył w posiedzeniu, siedząc w swym londyńskim gabinecie. - Jednym słowem, chodziłoby o coś w rodzaju “Wolnych od dwunastki”? - zapytał nieco zaczepnie. Na chwilę zapadła cisza. - Dokładnie. Właśnie to chciałem powiedzieć - odpowiedział Morris. “Wolni od dwunastki” było zadrą w oku dla całego rządu Garisona. Kampanię promocyjną o tej nazwie opracowała ekipa poprzedniego prezydenta i wprowadziła w życie w roku 2083. Stała się ona największym sukcesem finansowym w całej historii nowego państwa. Jej globalne zyski sięgały bilionów dolarów i ciągle rosły. Przy niej liczniejsze, na pewno mniej toporne i łącznie dające większe wpływy kampanie ludzi Garisona, nie robiły dużego wrażenia. Głównym pomysłem “Wolnych od dwunastki” była idea, że dzieci, które skończyły 11 lat, powinny mieszkać we własnym mieszkaniu. Powołano armię wybitnych naukowców ze znanymi psychologami na czele, aby potwierdzić tezę, że oddzielenie od rodziców przyspiesza rozwój emocjonalny dziecka, uczy je pokonywania trudności, pomaga w pełniejszym kształtowaniu zainteresowań. Pozwala też na świadome samo-określenie seksualne. Młodzież w okresie dojrzewania najważniejsze dla swojego życia decyzje może podejmować samodzielnie, bez presji dorosłych. Dzięki umiejętnej, skierowanej do wszystkich grup społecznych reklamie, świat szybko dał się przekonać. Młodzież zobaczyła w tym szansę na wyrwanie się z domu, a rodzice - poprzez kupienie mieszkania dzieciom - sposób na okazanie im miłości oraz, w perspektywie, więcej czasu dla siebie. Nielicznych przeciwników okrzyknięto reakcjonistami, którzy w imię swoich egoistycznych interesów próbują zawładnąć duszą dziecka. Równolegle z ideową podbudową ruszyła wielka, przygotowywana przez kilka lat sprzedaż produktów dla “Wolnych od dwunastki”. Rynek został zalany nowymi propozycjami. Nastąpił gwałtowny skok prawie we wszystkich dziedzinach gospodarki. Swoje wielkie dni przeżywała branża budowlana i rynek nieruchomości. Powstawały tanie projekty małych domków dla dzieci i większych młodzieżowych wspólnot mieszkaniowych. Remontowano całe opuszczone dzielnice mieszkaniowe i przeznaczano je na wynajem. Na inwestycje tego typu banki udzielały tanich, 3

gwarantowanych przez państwo kredytów. Takie same kredyty otrzymywali także rodzice budujący samodzielnie domy dla swoich pociech. Oferowano także specjalne karty kredytowe dla młodych, którzy się przeprowadzili do własnych mieszkań. Oczywiście, za wszystko płacili rodzice. W ten sposób pozwolono im na zachowanie poczucia odpowiedzialności. Hossa zapanowała na rynku wydawnictw i multimediów. Powstawały nowe pisma, komiksy, książki “tylko dla wolnych po dwunastce”. Instruowano w nich szczegółowo jak poradzić sobie w każdej życiowej sytuacji od wyrzucenia śmieci począwszy, a na uprawianiu seksu skończywszy. W specjalnych podręcznikach nauczano, jak zorientować się w swoich preferencjach seksualnych. Przestrzegano, by niczego nie robić pochopnie, a w decyzji kierować się rozsądkiem i głosem serca. Ukazywały się też poradniki dla rodziców o sposobach na przetrwanie rozstania i ułożeniu kontaktów z dziećmi w nowej sytuacji. Wszystkie te publikacje miały swoje odpowiedniki na kościach multimedialnych i można je było obejrzeć na ekranie telewizora czy komputera. Pojawiły się także sieciowe kluby dla “wolnych od dwunastki”, gdzie mogli się podzielić swoimi doświadczeniami, i sieciowe grupy wsparcia dla ich rodziców. Niezwykle rozrosła się także oferta tradycyjnych poradni psychologicznych. Rozkwitł przemysł filmowy. Kręcono filmy fabularne z bohaterami, którzy próbują żyć samodzielnie, dojrzewają do bycia “wolnymi”, rozstają się z rodzicami i pomimo trudności, jakie się z tym wiążą, dochodzą do samoświadomości i szczęścia. Powstawały seriale telewizyjne, w których wszyscy od razu po przeprowadzce byli szczęśliwi i pełni energii. Wielkiej okazji nie mógł przepuścić rynek muzyczny. Lansowano “wolną” gwiazdkę za gwiazdką. Każda mieszkała w swym ładnym, kolorowym domku, miała podobne radości i problemy i śpiewała dla innych “Wolnych od dwunastki”. Stworzono nowe kolekcje ubrań o “wolnościowych” fasonach i kolorach. Przemysł spożywczy wypuścił specjalne potrawy do szybkiego i łatwego przygotowania. Przemysł chemiczny rozwinął produkcję proszków i kosmetyków w specjalnie oznakowanych opakowaniach. Wytwórnie samochodowe oferowały przystosowane do potrzeb nastolatków auta. Pomysł na “Wolnych od dwunastki” był genialny, bo objął wszystkie dziedziny gospodarki. Nawet tam, gdzie nie produkowano bezpośrednio na rynek, zgodnie z zasadą domina, odnotowano niezwykłe ożywienie. Oczywiście, na “prawdziwe własne mieszkanka” dla swoich dzieci stać było tylko 20 procent konsumentów, tych mieszkających najczęściej w północnej części globu. Pozostali byli po prostu za biedni. Ale nie liczyła się sama “możliwość”, lecz dążenie ku niej. Największa część zysków całej kampanii pochodziła nie z wynajmu i sprzedaży mieszkań, a z handlu wszystkim, co się z tym wiązało. “Wolni od dwunastki” wyznaczyło nowy standard młodzieżowych marzeń na wiele pokoleń. Dzięki temu ciągle jeszcze przynosiło dochody. Żadna kampania ludzi Garisona nie miała tak długotrwałych skutków. Każde wspomnienie o niej przypominało im tę smutną prawdę. - Tylko że taką rzecz trudno jest wymyślić - Pheipffer zrobił koleiny przytyk. - Nie powinniśmy się spieszyć. Przypominam, że sytuacja gospodarcza jest bardzo dobra - bezwiednie bronił się Morris. - Chodzi bardziej o wrażenie przełomu niż o sam przełom. - Jeśli mamy zrobić “wrażenie”, to zróbmy i prawdziwy przełom - zauważył przytomnie Garison. - Oczywiście, właśnie, dlatego się spotkaliśmy - odpowiedział Morris. - Mówiąc o “wrażeniu”, miałem na myśli to, że czasami zupełnie irracjonalny czynnik może spowodować szybki wzrost produkcji. Myślę, że powinniśmy czegoś takiego poszukiwać, ale naturalnie nie możemy się zamykać na inne rozwiązania. Zaczynają się wakacje. Jest czas, by się nad tym zastanowić. Następne posiedzenie rządu za półtora miesiąca. Dobry moment, by omówić konkretne propozycje. - Nie będzie za późno? - spytał Garison. Petroniusz spojrzał na niego zaskoczony. Zaczął zastanawiać się, czy prezydent uprawia jakąś grę wobec Rady Dwunastu, czy też rzeczywiście aż tak przejął się problemem. - Jestem przekonany, że to odpowiednia chwila - odpowiedział Morris. - Będziemy mieli pierwsze wyniki po wakacyjnej kanikule. Jeśli wskaźniki ruszą do przodu, skok, który planujemy, nie będzie musiał być tak wielki. Gorzej, jeśli dynamika się nie zmieni. Wtedy trzeba przygotować dużo więcej projektów. Tak czy inaczej, czeka nas pracowita jesień, by wejść z wielką kampanią na początku wiosny 2113 roku. - Dopiero wtedy? - spytał Donald Gates. - Jak powiedziałem, nie musimy, a nawet nie powinniśmy się spieszyć. Z przeprowadzonych badań wynika, że przełom lutego i marca jest idealnym momentem na rozpoczęcie tego typu kampanii. Proszę spojrzeć na wyniki obrazujące stopień “społecznego znudzenia” i wykres średniej “wyobrażeń na temat zmian życiowych” - Morris wyświetlił na ekranach dwie symulacje. - Widzimy, że stopień znudzenia jest stosunkowo niski. To bardzo dobrze świadczy o naszej pracy, ale utrudnia przeprowadzenie gwałtownych ruchów. Zazwyczaj dopiero okres zimy w naturalny sposób zmienia sytuację na niekorzyść. Gdybyśmy jeszcze powstrzymali się od hucznego sylwestra i paru rutynowych kampanii, które przygotowujemy w tym okresie, stopień znudzenia mógłby się trwale zwiększyć. Z punktu widzenia naszych planów byłoby to bardzo korzystne i doskonale współgrało ze średnią wyobrażeń o zmianach, która tradycyjnie osiąga szczyt na początku wiosny. Oczywiście, przy pomocy kilku prekampanii moglibyśmy ten szczyt przyspieszyć, ale 4

to są dodatkowe koszty, a wynik nigdy nie jest pewny. W tym wypadku zdałbym się na naturę. - To brzmi rozsądnie - skomentował Gates. - Co o tym sądzicie? - zwrócił się do pozostałych członków Rady. Z ekranów dobiegały odgłosy aprobaty. Nikt nie zasygnalizował chęci zabrania głosu. - Jak zwykle jesteś przekonujący - powiedział Garison do Morrisa. - Są jakieś wątpliwości? - skierował pytanie do sali. - Czy nasze wakacje są uratowane? - rzucił spod nosa Furijama. Odpowiedziały mu uśmiechy. Atmosfera się rozluźniła. - Jestem za - dodał Petroniusz. - Chyba nie wyraziłem się zbyt jasno - powiedział Morris. - Nie powinniśmy się spieszyć, ale wcale nie mamy dużo czasu. - Jednym słowem, zadajesz nam na wakacje’ pracę domową? - spytał Garison - Coś w tym rodzaju. Petroniuszowi coraz mniej podobał się przebieg tego posiedzenia. - Koniecznie musimy coś zrobić, by zapisać się w historii - mruknął do siedzącego obok Roberta Davisa. - A jeszcze w niej nie jesteśmy? - zdziwił się Davis. -1 pobić “Wolnych od dwunastki”. - Dobrze, że prezydent cię nie słyszy. “Gorzej, jeśli niczego nie wymyślimy” - pomyślał już tylko Petroniusz. Tymczasem Garison ogłosił zakończenie obrad i jeszcze raz zaprosił wszystkich na wieczorne przyjęcie. Diody, sygnalizujące łączność z członkami Rady Dwunastu, zaczęły wygasać. Najbogatsi ludzie świata wracali do swoich interesów. W ich rękach było prawie 80 procent globalnego kapitału. W owym czasie w skład Rady wchodzili: Roland Adler - właściciel ogólnoświatowej sieci telewizyjnej i jeden z większych udziałowców w branżach filmowej, komputerowej i wydawniczej; Olga Bieriezowska - właścicielka światowego przemysłu wydobywczego i hutnictwa, duży inwestor w sektorze bankowym, ubezpieczeniowym oraz wojskowym; Graham Elf, który opanował przewozy towarowe i rynek przewozów pasażerskich, był również współwłaścicielem branży paliw płynnych, pochodzenia roślinnego; John Gardiner - posiadacz większościowego pakietu udziałów w przemyśle tworzyw sztucznych, włókiennictwie oraz inwestor w przemyśle samochodowym, okrętowym i lotniczym; Donald Gates - właściciel sześciu ogólnoświatowych sieci komputerowych, współwłaściciel przemysłu muzycznego i globalnych “parków rozrywki”, inwestujący również w technologiach kosmicznych; Bruno Hofenstand - przemysł wojskowy, rolnictwo, duże udziały w funduszach emerytalnych, inwestycyjnych, ubezpieczeniach i budownictwie; Miguel Kimura - cały światowy przemysł elektroniczny oraz większość globalnej telekomunikacji i technologii kosmicznych, inwestycje w sieciach komputerowych i filmie; Tara Martinez - właściciel światowej sieci agencji reklamowych, przemysł muzyczny, duże udziały w branży odzieżowej, wydawniczej i spożywczej; Greta Murdoch - właścicielka światowej prasy, główny inwestor w przemyśle wydawniczym, udziały w telekomunikacji; Rufus Pheipffer - największy inwestor na światowym rynku nieruchomości i w budownictwie, współwłaściciel przemysłu rozrywkowego, przemysł medyczny i farmaceutyczny; Alan Yendrine - światowy potentat w branżach: spożywczej i chemicznej, lotnictwo i udziały w przemyśle rozrywkowym; wreszcie Mira Rockefeller - właścicielka większości światowych banków oraz dużych inwestycji w nieruchomościach, komunikacji i ubezpieczeniach. To oni mówili ostatecznie “tak” albo “nie” każdej decyzji rządu. Teoretycznie mieli tylko głos doradczy. Mogli opiniować poczynania władzy i zgłaszać własne propozycje. Praktycznie byli władzą i każdy, począwszy od prezydenta, poprzez ministrów, strategów i operatorów, na zwykłym konsumencie skończywszy, przyjmował to jako rzecz naturalną. Tak było od zarania dziejów. Kto ma pieniądze, ten rządzi. Trzeba przyznać, że robili to niezwykle dyskretnie. I nie, dlatego, że nie chcieli się narzucać, a dlatego, że nie musieli. Wszelka kontrola była niepotrzebna. Garisonowi nigdy nie przyszłoby do głowy, by się im przeciwstawić, a oni mieli absolutną pewność, że ich nie zawiedzie, stanu i interesy Rady Dwunastu były tożsame. X Taki system rządów zaczął kształtować się jeszcze przed powstaniem Stanów Zjednoczonych Świata. Jego geneza sięgała pierwszej połowy XXI wieku. To wtedy na skutek łączenia wielkich międzynarodowych koncernów powstało 50 “megakarteli”. kontrolujących prawie całą światową gospodarkę. W roku 2031 ich przedstawiciele po raz pierwszy wzięli udział w konferencji dziesięciu najbogatszych państw świata (USA, Niemcy, Japonia, Francja, Wielka Brytania, Włochy, Kanada, Rosja, Chiny i Indie), zwanej grupą G-10. Od tego czasu ich znaczenie systematycznie wzrastało. Cztery lata później właściciele megakarteli zgłosili propozycję zastąpienia istniejących od 2033 roku dwóch globalnych systemów monetarnych: euro, obejmującego Europę (z całą Rosją) i Afrykę, oraz dolara, panującego na terenie obu Ameryk, Australii i Azji - jednym środkiem płatniczym: dolarem. W roku 2038 cały świat 5

posługiwał się już tylko nim. W, wyniku dalszej konsolidacji w roku 2042 liczba “megakarteli” zmniejszyła się do 36. Rok później ich właściciele wysunęli postulat utworzenia jednego globalnego państwa. Według nich polityczna mapa kuli ziemskiej przestała odpowiadać jej gospodarczemu charakterowi. W obliczu jednej waluty, unifikacji przepisów handlowych i norm produkcyjnych oraz ujednolicenia systemu miar i wag granice państwowe stały się niepotrzebną formalnością. Za integracją przemawiał również charakter ówczesnej kultury. Ludzie na całym świecie słuchali tej samej muzyki, oglądali te same filmy i kanały telewizyjne, czytali te same gazety, tak samo się ubierali. Coraz mniejsze znaczenie we wszystkich krajach odgrywały też partie polityczne. Wobec powszechnej zgody na ten sam model ustroju gospodarczego różnice światopoglądowe i obyczajowe przestały mieć praktyczne znaczenie. Nie było o co się spierać. Co prawda, w zredukowanych formach partie istniały jeszcze ponad trzydzieści lat, ale bez trudu można było działać w polityce również bez ich wsparcia. Liczyły się osobowość, pomysł i pieniądze. Najlepiej rozumieli to politycy amerykańscy. W roku 2044 wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych Ameryki wygrał Ronald Carter - człowiek urzeczony wizją wielonarodowego państwa obejmującego wszystkie kontynenty, którą znalazł w pracach młodego, świetnie się zapowiadającego ekonomisty Fridricha Morrisa. Razem postanowili wprowadzić je w życie. Morris został jego doradcą ekonomicznym j w oparciu o opracowaną przez siebie “zasadę efektywności” stworzył pierwszy dokładny model funkcjonowania przyszłych Stanów Zjednoczonych Świata. Jego projekt wzbudził wielkie zainteresowanie megakarteli i w roku 2046 stał się oficjalnym dokumentem, ogłoszonym po spotkaniu G-10 i zawiązanej właśnie Rady Trzydziestu Sześciu. Był również podstawą programu kolejnej kampanii prezydenckiej Cartera. Po miażdżącym, wspartym pieniędzmi biznesu zwycięstwie rozpoczęła się ogólnoświatowa akcja promocyjna. Dzięki niej oraz licznym inwestycjom megakarteli w krajach słabo rozwiniętych, do idei udało się przekonać zdecydowaną większość mieszkańców globu. Na kolejnym spotkaniu Wielkiej Dziesiątki i Rady Trzydziestu Sześciu powołano zespół, mający przygotować praktyczne zasady funkcjonowania nowego państwa i jego konstytucję. Na czele stanął Fridrich Morris. Ustawa zasadnicza, stworzona przez tą grupę była oparta na wzorze konstytucji amerykańskiej. Ustrój Stanów Zjednoczonych Świata został nazwany “demokracją konsumencką”. Słowa “My, Naród” zastąpiono słowami “My, Ludzkość”, a słowo “obywatel” - słowem “konsument”. Ta ostatnia kwestia wzbudziła nieco kontrowersji wśród zajmujących się nią ekspertów. Argumenty historyczne przemawiały za tym, by zostawić stare określenie, jednak względy natury praktycznej i niezwykle silne poparcie tej propozycji przez Radę Trzydziestu Sześciu zadecydowały o zmianie. Uzasadniano, że jest to opis stanu faktycznego. Żaden człowiek nie może pozostawać poza systemem dystrybucji handlowej, a dzięki zapisowi w konstytucji jego racje będą chronione nawet przy najmniejszej transakcji. Każdy konsument miał prawo do szczęścia i konsumpcji, a zadaniem państwa było stworzenie warunków dla jej maksymalizacji. Wszystko, co temu zagrażało, stało się nielegalne i było zwalczane przez odpowiednie instytucje “z należytą surowością”. By zapewnić jak największą sprawność pracy systemu państwowego i zminimalizować koszty ponoszone na jego rzecz przez konsumentów, jako główną regułę działania wprowadzono “zasadę efektywności”. Co było nieracjonalne i niosło za sobą finansowe obciążenia - likwidowano. Z tych powodów władza ustawodawcza i wykonawcza zostały scalone. Zaproponowano niewielką liczbę ministrów oraz stanowiska strategów i operatorów. Raz na dziesięć lat, żeby nie destabilizować zbyt często systemu zarządzania państwem, miały się odbywać wybory prezydenckie. Jeden prezydent mógł sprawował władzę maksymalnie przez dwie kadencje. W wyborach miał prawo wystartować każdy - musiał tylko zebrać sto milionów podpisów. Nie było ograniczeń, co do finansowania kampanii. Zgodnie z zasadą efektywności państwo rezygnowało z funkcji kontrolnych nad nauką, edukacją, opieką zdrowotną i socjalną, ekologią czy sądownictwem. Stanowiska sędziów stanowych były kadencyjne i obsadzane w wyniku wewnętrznych wyborów wśród sędziów danego stanu. Z nich wywodzili się sędziowie Sądu Najwyższego, mianowani raz na pięć lat przez prezydenta. Ze swego grona wybierali potem przewodniczącego, który mógł uczestniczyć w posiedzeniach rządu. Również, co pięć lat na wspólnym posiedzeniu Sądu Najwyższego i Rządu nowelizowano kodeksy prawne. Państwo wyrzekało się także bezpośredniego wpływu na ekonomię. Jego zadaniem w tej dziedzinie miało być tylko stwarzanie optymalnych warunków do “swobodnego przebiegu procesów rynkowych” i “pomoc w planowaniu i integrowaniu nowych strategii gospodarczych”. Nadzór państwowy sprowadzał się do policji, wojska, przestrzeni kosmicznej i kilku innych pomniejszych dziedzin. Jak skrupulatnie wyliczył Fridrich Morris, globalne koszty sprawowania władzy w takim systemie zmniejszały się prawie dwudziestokrotnie. Był to jeden z argumentów za głosowaniem “tak” w ogólnoświatowym referendum, które ostatecznie zadecydowało o powstaniu nowego państwa. Marcowy dzień głosowania 2050 roku przekształcił się w ogólnoświatowy wiec poparcia. Ludzie chodzili po ulicach owinięci we flagi w kolorach tęczy, 6

proponowanych jako nowe barwy państwowe. Małymi chorągiewkami w takich samych kolorach wymachiwały dzieci. Rozdawano tęczowe czapeczki, balony, lizaki. W każdym mieście organizowano mitingi, na których słynne postacie świata filmu, estrady i sportu w entuzjastycznym tonie wypowiadały się za tą ideą. Telewizja nieustannie prezentowała wyliczenia, ile na nowym państwie zarobi przeciętny konsument. Wszystko to było niezwykle efektownym zwieńczeniem olbrzymiej, trwającej kilkadziesiąt miesięcy, kampanii reklamowej. Roztoczyła ona przed społecznością całego świata wizję przyszłych Stanów Zjednoczonych jako krainy szczęścia i dobrobytu. Wszystko miało być lepsze - począwszy od wschodów słońca, a na przyszłości kolejnych pokoleń skończywszy. Wyniki referendum nie były dla nikogo zaskoczeniem. Za utworzeniem globalnego super-państwa było 83 procent mieszkańców kuli ziemskiej. Stany Zjednoczone Świata proklamowano 2 kwietnia tego samego roku, a ich stolicą został Nowy Jork. Pierwsze wybory prezydenckie odbyły się jesienią tego samego roku. Tak jak się wszyscy spodziewali, ich zdecydowanym zwycięzcą został Ronald Carter. Ale mimo powszechnego entuzjazmu, jaki towarzyszył początkom jego prezydentury, udało mu się przetrwać tylko jedną kadencję. Nie pomogły nawet wspaniałe wyniki gospodarcze, które osiągał świat. Jego kontrkandydat w kolejnych wyborach obiecywał wyniki jeszcze lepsze i dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że jest w stanie swoje obietnice zrealizować. Był nim Rudolf Trump - jeden z najbogatszych ludzi na kuli ziemskiej. Największy wtedy właściciel nieruchomości i potentat w branży budowlanej, członek Rady Trzydziestu Sześciu. Styl jego kampanii prezydenckiej był całkowicie dostosowany do nowych czasów. Wydał na nią kilkaset miliardów dolarów. Olśnił przepychem i sprawił, że ludzie uwierzyli, iż część tych bogactw spłynie także na nich. Rządził przez dwadzieścia lat. Bez większego trudu wywalczył drugą kadencję. Prawie cały okres jego prezydentury to lata najbardziej dynamicznego rozwoju gospodarczego w dziejach ludzkości. Wszystkie teoretyczne przemyślenia Morrisa, wprowadzone w życie za prezydentury Cartera, zgrały się w jedną, sprawnie działającą machinę. Nastąpiła kolejna konsolidacja megakarteli. W roku 2064 ich liczba zmniejszyła się do dwudziestu czterech. Czasy prosperity skończyły się dopiero pod koniec jego rządów. Uśpieni doskonałymi wynikami eksperci nie zauważyli w porę objawów recesji oraz zlekceważyli szerzący się wtedy, zwłaszcza w Afryce i Azji, propagujący wyrzeczenia materialne kult Matki Teresy. Kryzys dotknął najbardziej branże budowlaną, energetyczną i transportową. Zachwiała się fortuna samego prezydenta. W takiej nerwowej atmosferze odbyły się kolejne wybory. Wygrał je nieznany wcześniej szerszej opinii ekonomista z Uniwersytetu Columbia - Jonathan Ford. Popierała go większość członków Rady Dwudziestu Czterech. Został wypromowany na godnego zaufania specjalistę w niepewnych czasach. I nie zawiódł. Kampania “Wolnych od dwunastki”, ogłoszona w pierwszych latach jego prezydentury, całkowicie odmieniła nastroje konsumentów i bez problemów zapewniła mu drugą kadencję. Miała też ona wpływ na przekształcenia w gronie megakarteli. Ostatecznie, po kilku latach przetasowań w roku 2091 ich liczba zmalała do dwunastu. Wybory w roku 2100 wygrał John Garison III - syn Johna Garisona II, jednego z członków dawnej Rady Dwudziestu Czterech. Od dzieciństwa mówiono mu, że zostanie prezydentem. Tak postanowił ojciec w momencie jego narodzin. Syn, gdy podrósł, nie miał nic przeciwko temu. Mimo że nigdy nie był błyskotliwym studentem, skończył wydziały polityki i ekonomii na Uniwersytecie Harvarda. Potem dostał we władanie jedną z firm transportowych ojca. Całą władzę przekazał w ręce zarządu, a sam prowadził beztroskie, pełne ekscesów życie światowca. Ta strategia przyniosła nadspodziewanie korzystne rezultaty. Firma osiągnęła jeden z najwyższych wskaźników rentowności w całym holdingu. Podobnie rzecz się miała jeszcze z dwiema firmami, którymi potem zarządzał. To wyrobiło w nim przekonanie, że decyzje dobrze opłacanych fachowców mogą przynieść właścicielowi więcej niż jego własne emocjonalne zaangażowanie. Z tą wiedzą, przeniesioną na całą gospodarkę i wiarą w swoją szczęśliwą gwiazdę oraz wielkim finansowym wsparciem ojca, który sprzedał w tym celu część swoich inwestycji, Garison junior wystartował do wyborów. Trwająca ponad cztery lata kampania odbyła się pod ogólnikowymi, ale dobrze brzmiącymi hasłami w rodzaju: “Moim celem wasza nieograniczona konsumpcja” czy “Pieniądze dla chcących pieniędzy”. Zgodnie ze swoją zasadą, zdał się całkowicie na specjalistów. Dzięki jedynemu prawdziwemu talentowi, który posiadał - umiejętności dobierania sobie właściwych ludzi - byli to najlepsi z najlepszych. Wizerunek, jaki wykreowali, odpowiadał i jego wyobrażeniu o sobie samym, i potrzebom konsumentów. Podkreślał jego inteligencję, pragmatyzm w rozwiązywaniu problemów, nieprzejmowanie się konwenansami i poczucie humoru. Atutem uczyniono także fakt, że jest synem swojego ojca: ma we krwi mechanizmy rządzące wielkim biznesem i będzie robił wszystko, by gospodarka, której częścią jest jego rodzinny majątek, rozwijała się jak najlepiej. Gdy został prezydentem, miał 44 lata. W następnej kampanii wyborczej bazował na sukcesach pierwszej kadencji. Dodatkowo dorzucił rozdawnictwo akcji dla biednych. Te rzeczy i, jak zwykle, pieniądze ojca zapewniły mu kolejne dziesięć lat rządów, z których półtora było za nim. Przyzwyczaił się do władzy do tego stopnia, że coraz częściej go nudziła. Był dużym dzieckiem, któremu ciągle podsuwa się nowe zabawki i które szybko potrzebuje następnych. “Za łatwo mi idzie” - myślał czasami. Niezwykle wystawny styl panowania nie zaspokoił wpojonego mu w dzieciństwie poczucia wyjątkowości. Jego ambicja wymagała czegoś, co wyróżni go spośród dotychczasowych prezydentów. Miejsce w historii miał już zapewnione, ale gdy Carter był “pierwszy”, Trump osiągnął “największy wzrost 7

gospodarczy”, Ford wylansował “Wolnych od dwunastki” - najbardziej znanym faktem prezydentury Garisona było ciągle to, że jest “czwarta”. Musiał to zmienić. W “skoku konsumpcji”, którego domagała się od rządu Rada Dwunastu, intuicyjnie wyczuł kolejną szansę. Chciał ją wykorzystać. Xl Angel stała przy kuchennym stole. - “Obowiązują stroje z epoki Cesarstwa Rzymskiego” - przeczytała głośno i odłożyła na blat przyniesione przez prezydenckiego kuriera zaproszenie. - Chyba naprawdę nie mam wyjścia i muszę tam pójść. Co za idiotyzm! - Nie mów tak - siedząca za stołem matka z niepokojem spojrzała na córkę, a potem na stojącego w drzwiach męża. - Zgadzam się, to idiotyzm - przytaknął - ale lepsze to niż dwa miesiące więzienia i poszukiwanie nowej pracy. - Bez wątpienia - zreflektowała się Angel. - Przepraszam. Po prostu znowu nie wytrzymałam! Przecież wiecie, że nie zrobiłam niczego złego. - Nie ma powodu niepotrzebnie się narażać - ponownie odezwała się matka. - Tak, wiem. Ciągle to powtarzacie. Tylko, do czego to prowadzi? Dzisiaj nie można się przeżegnać, jutro pod byle pretekstem zamkną wszystkie kościoły. - Jeśli taka jest wola Boża... - słowa ojca sprawiły, że Angel uśmiechnęła się do swoich myśli i z lekkim westchnieniem usiadła na krześle. - Teraz postawiła przede mną rycerza z bajki z jego przyjacielem Petroniuszem i prowadzi na przyjęcie do Garisona. - Żebyś wiedziała, kieruje tobą przeznaczenie. Winna im jesteś podziękowanie. - Zrobię to oczywiście, choć trudno uwierzyć w ich dobre intencje. - Zanim poznałem twoją matkę, chrześcijanie budzili we mnie tylko politowanie. Każdy się może zmienić. - Tato, nie przegadam cię. Jesteś doskonałym kaznodzieją. Poza tym masz rację. Pozostaje jeszcze prozaiczna sprawa rzymskiego stroju. Czy mamy w domu jakieś niepotrzebne prześcieradła? To pytanie zupełnie rozładowało panujące między nimi jeszcze przed chwilą napięcie. - Myślę, że poradzimy sobie inaczej. W pałacu jest ktoś, kto może ci pomóc - nieco tajemniczym tonem powiedziała matka, porozumiewawczo spoglądając na męża. - Wiesz, że chodzę z wizytami domowymi do synka Anny Moor. - zawiesiła głos. - Czy ona jest chrześcijanką? - spytała Angel zaskoczona. - Już od dwóch lat. - Była żona prezydenta... - dziewczyna pokręciła głową z niedowierzaniem. - Im mniej osób zna prawdę, tym lepiej - powiedział ojciec. - Na dworze nigdy nie mieszkał żaden chrześcijanin. - Dlatego nie powiedzieliście mi wcześniej? - spytała nieco urażonym tonem Angel. - Przecież nie było ci to do niczego potrzebne. Teraz idziesz w paszczę lwa i chcemy, żebyś wiedziała, że masz tam kogoś oddanego, komu można zaufać. Poza tym możemy zwrócić się do Anny o zajęcie się tobą nieomal oficjalnie. - 1 myślisz, że to nie wzbudzi podejrzeń? - Przecież wiedzą, że mama dla niej pracuje. Na szczęście nikt jeszcze nie zabrania zatrudniać chrześcijańskich lekarzy. Po prostu prosimy naszą stałą pacjentkę o pomoc. Za chwilę do niej zadzwonimy. Pokaż jeszcze gdzie wszczepiono ci ten nadajnik? Angel odsłoniła lewą łopatkę, do której był przyklejony mały opatrunek pooperacyjny. Rodzice pochylili się nad nim. - Zawodowa ciekawość? - spytała Angel. Ojciec ostrożnie odkleił opatrunek. Ich oczom ukazała się niewielka ranka. Delikatnie zaczął dotykać miejsce wokół niej. - Tak, czysta robota. Głęboko siedzi. - Ale w razie czego potrafiłbyś to usunąć, tato? Spojrzeli na nią z naganą. - Proszę, nawet nie żartuj w ten sposób! - powiedział ostro ojciec. - Oj, nie przesadzajcie, to tylko słowa - obruszyła się Angel. Zamierzała mówić dalej, ale umilkła, gdy niespodziewanie w oczach matki zobaczyła łzy. - Córeczko, bardzo cię kocham - powiedziała cicho Muriel Dickinson. - Nie chcę cię stracić... XlI Rodzice Angel, Muriel i Dawid Dickinsonowie, poznali się podczas studiów na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Columbia. On był na piątym roku, ona dopiero zaczynała. Pewnego dnia przysiadł się do jej stolika podczas lunchu i zakochał od pierwszego wejrzenia. Była drobną, czarną 8

dziewczyną o niemal chłopięcym wyglądzie. Miała krótkie włosy i pewne siebie spojrzenie. Pochodziła z Bronxu. Jej ojciec był pastorem, matka pracowała pomagając mężowi. Muriel nie podzielała religijnego zaangażowania rodziców. Chcąc żyć na własną rękę, wyprowadziła się z domu i wynajęła małe mieszkanie w pobliżu uczelni. Dla Dawida, mieszkańca Upper East Side, syna zamożnego lekarskiego małżeństwa - ojca chirurga i matki anestezjolog - była kimś zupełnie innym niż ludzie, wśród których do tej pory się obracał. Utrzymywała się ze stypendiów i wiedziała już, że będzie pediatrą. Chłopak, który usiadł naprzeciwko nej, miał niebieskie oczy marzyciela i mnóstwo nie do końca sprecyzowanych pomysłów na spędzenie wspólnego popołudnia. Uzupełniali się nawzajem. Szczęśliwi, odkrywali to przy każdym spotkaniu. Cztery miesiące później wzięli ślub. Rok potem urodził się ich syn Abel. Muriel zdecydowała się kontynuować studia. Rodzice Dawida, którzy wcześniej nie akceptowali ich małżeństwa, zaoferowali pomoc. Ale obrażony Dawid odebrał tę propozycję jako próbę zachowania kontroli nad jego życiem i odrzucił ją. Przez pierwsze trzy lata dziecko większość dnia spędzało w domu rodziców Muriel. W tym czasie młoda para próbowała jak najszybciej się usamodzielnić. Muriel dostała posadę w laboratorium analitycznym. Dawid skończył studia i po odbyciu wymaganych staży podjął pracę na oddziale ginekologicznym w Szpitalu świętego Bernarda. Kilka miesięcy później udało im się kupić na kredyt dom w Queens na Forest Hill. Dwa lata po studiach Muriel otworzyła w nim swój gabinet. Abel miał wtedy już sześć lat i na kolejne urodziny dostał od rodziców nowy komputer. Komputery zawsze były jego największą pasją. ‘Przed ekranem monitora potrafił siedzieć po kilkanaście godzin dziennie. Miał nieprzeciętne zdolności matematyczne, dlatego rodzice zapisali go do szkoły, w której informatyka była podstawowym przedmiotem, a komputery jedynymi narzędziami pracy. Większość lekcji uczniowie odbywali nie wychodząc ze swoich domów. Spotykali się ż nauczycielami w wirtualnej klasie edukacyjnej sieci E. Bezpośrednio wszyscy widywali się dwa razy w tygodniu na zajęciach sportowych i nauce kontaktu międzyludzkiego. Nowy komputer, który Abel dostał na urodziny, posiadał niezwykle wyspecjalizowane programy do rozwijania zdolności matematycznych. Dzięki niemu Abel mógł pogrążać się na długie godziny w pięknym i abstrakcyjnym świecie wielowymiarowych przestrzeni. W tym samym roku także Dawid rozpoczął własną praktykę. Dickinsonowie szybko zdobyli sławę najlepszej pary lekarzy rodzinnych w Forest Hill. Abel bez trudu przekonał zajętych nowym przedsięwzięciem rodziców, by przenieśli go do szkoły o profilu matematycznym. Uważali, że nie powinno się odciągać syna od jego jedynej. prawdziwej pasji. Wszystko wskazywało na to, że mieli rację. W wieku dziewięciu lat Abel po raz pierwszy wziął udział w olimpiadzie matematycznej i od razu dotarł do finału miejskiego. Dzięki temu zaczął współpracować z uczelniami wyższymi na całym świecie. Nie wychodząc z domu, za pośrednictwem sieci uczestniczył w rozwiązywaniu skomplikowanych zagadnień matematycznych. Mając 11 lat wygrał olimpiadę stanową. Rok później, na miesiąc przed kolejnym finałem, rodzice znaleźli go martwego przy włączonym komputerze. Obok leżało opakowanie po silnych środkach nasennych. Wstrząs, jakim była śmierć jedynego dziecka, zmienił ich życie. Muriel w poszukiwaniu odpowiedzi, dlaczego do tego doszło, wróciła na łono Kościoła, który opuściła jeszcze jako zbuntowana nastolatka. Także Dawid, by ukoić cierpienie i wytłumaczyć sobie, jak to było możliwe, zaczął czytać podsuniętą mu przez teścia Biblię. Wielkie wrażenie robiła na nim historia Abrahama i jego syna Izaaka. Jego studia biblijne na postronnym obserwatorze sprawiały wrażenie chorobliwego działania, które pomagało mu zapomnieć o własnym synu. Ale Dawid nie zwracał uwagi na opinię otoczenia. Na nowo odkrył znany mu, ale niemający dlań dotąd żadnego znaczenia fakt, że jest ochrzczony. Razem z żoną zaczął chodzić do kościoła. Ich praktyka lekarska potoczyła się innym rytmem. Udzielali darmowych porad najuboższym mieszkańcom dzielnicy i chodzili z wizytami do położonego w sąsiedztwie domu starców. Dawid zapisał się na organizowane przy kościele wykłady wiedzy o Biblii. Ponieważ wcześniej z powodu konfliktu serologicznego nie planowali drugiego dziecka, wiadomość, że Muriel jest w ciąży, przyjęli z wielką radością. W roku 2089 urodziła się Angel - dar od Boga! Muriel na trzy lata zawiesiła praktykę i zajęła się wychowaniem córki. Razem z mężem starali się zapewnić jej jak najczulszą opiekę. Wspierali ich będący na miejscu rodzice Muriel. Do pomocy, także finansowej, włączyli się rodzice Dawida, z którymi pogodził się po 19 latach. Atmosfera miłości otaczająca Angel wpływała na jej sposób widzenia świata. Dziewczynka kochała mamę, tatę, dziadków i Pana Boga, a także zwierzęta, które jak wszystko wokół, “stworzył Bóg”. W wieku trzech lat zaczęła jeździć z rodzicami na kilkudniowe wyprawy do Finger Lakes, gdzie razem obserwowali ptaki, zające i sarny. Również w ich domu zawsze były “jakieś zwierzaki”. W odróżnieniu od brata, Angel miała żywe usposobienie. Wszędzie było jej pełno. Nieustannie zadawała rożne pytania. Towarzyszyła rodzicom w pracy i zajęciach w kościele. Jako czterolatka była świadkiem pierwszych wystąpień ojca w roli kaznodziei. Bardzo go podziwiała. Lubiła patrzeć jak ludzie go słuchają. Myślała, że jest wszystkim potrzebny. Ale wiara, jaką nasiąkała od dzieciństwa, dość szybko zderzyła się ze światem, dla którego religia zupełnie się nie liczyła. Bała się tej sprzeczności. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ojciec poważnym tonem 9

nakazywał, by w szkole nie przyznawała się, że jest chrześcijanką. Była przerażona, że tyle osób pójdzie do piekła. W pewnym okresie każdego niewierzącego, z którym się zetknęła, próbowała przekonać, że Bóg istnieje. Ludzie zamiast miłości okazywali jej wzgardę, czasami agresję. Tylko, dlatego, że nie miała jeszcze 12 lat, gdy ktoś na nią doniósł, policja poprzestawała na upomnieniu. Jako nastolatka chciała całe swoje życie poświęcić Najwyższemu. I choć czasami czulą, że On wyznaczył jej inną drogę, jeszcze długo modliła się o powołanie. Jeśli fantazjowała na temat ziemskiej miłości, zawsze myślała o kimś, z kim mogłaby dzielić swoją wiarę. Jednak chłopcy, których spotykała, nie wyłączając chrześcijan, zdawali się bardziej zainteresowani nią aniżeli zbawieniem. To podsycało w niej poczucie wyższości i powodowało, że z lekceważeniem traktowała kolejnych adoratorów. Musiała też przyznać sama przed sobą, że żaden z nich tak naprawdę się nie podobał. Przekonana, że Pan wskaże jej “tego właściwego”, cierpliwie czekała. Kiedy dostała się na studia weterynaryjne, nie przestała “głosić Chrystusa” wśród bliższych i dalszych znajomych. Ale nie robiła tego - jak dawniej - wbrew ich woli. Stała się bardziej opanowana. Po jednym z kazań ojca utkwił jej w pamięci cytat z Ewangelii świętego Łukasza: “Nie bój się mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo”. Słowa Chrystusa wzbudziły w niej zupełnie niechrześcijańską dumę, że choć jest w mniejszości, stanowi awangardę świata. Dzięki tej trochę naiwnej pocieszę przestała się tak bardzo przejmować szykanami państwa wobec swojej religii. Jednocześnie jednak wrodzona przekora pchała ją do, jak mówiła, “małych prowokacji”. Ostatnia z nich miała miejsce tego popołudnia. Większość nie kończyła się tak szczęśliwie. Początkowo były to upomnienia i grzywny, potem kilka razy zamknięto ją na dwa miesiące w więzieniu. Kary, które na nią nakładano, ośmieszały w jej oczach bojący się gestów system i umacniały w wierze. Szczególnie, że zwykle siedziała w towarzystwie podobnych sobie, czupurnych współwyznawców. Nie chciała przyjąć argumentu rodziców, że jej publiczne wystąpienia wynikają właśnie ze słabej wiary i należy znosić swój los z pokorą. Podziwiała ich, gdy modlili się za nieprzyjaciół, ale była przekonana, że bierny opór nie wystarczy. Wiedziała też, że się o nią martwią, ale uważała, że przesadzają. Jej zdaniem rutynowe aresztowania nie groziły niczym specjalnym. Traciła tylko pieniądze i możliwość stałej pracy, co dla niej - bojowniczki o dalece większą sprawę - nie powinno być istotne. Czasami widziała siebie w roli męczenniczki za wiarę. Gdy uczyła się historii Kościoła, ten sposób dawania świadectwa wydawał się jej najbardziej jednoznaczny i przynoszący widoczne rezultaty. Słowa i dobre uczynki wobec obojętności ludzi zdawały się nie mieć takiego znaczenia. “Jam zwyciężył świat” - mówił Chrystus. “Jestem twoją armią” - dodawała Angel. XIII W owym czasie na Ziemi było 144 miliony chrześcijan. Stanowili niecałe półtora procenta ogólnej liczby ludności świata. Najwięcej z nich, bo ponad 60 milionów, żyło w Afryce. Na Amerykę Południową i Azję z Australią przypadało po około 25 milionów. Pozostałe 34 miliony mieszkały w Europie i Ameryce Północnej. Prawie 96 procent ludności globu nie wyznawało żadnej religii. Kryzys wiary rozpoczął się pod koniec XX wieku w Europie i bardzo szybko objął także Stany Zjednoczone Ameryki. Do chrześcijaństwa przyznawały się wtedy prawie dwa miliardy ludzi, ale w wielu przypadkach za deklaracją tą nie szła praktyka. Ówczesnym społeczeństwom tradycyjna religia wydawała się rzeczą zbędną. W powszechnej opinii nie dawała ona odpowiedzi, jak żyć “pełnią życia”, lecz stawiała “archaiczne wymagania”. Mimo starań papieża Jana Pawła II, charyzmatycznego przywódcy najliczniejszego wówczas odłamu chrześcijaństwa - katolicyzmu, proces odchodzenia ludzi od wiary pogłębiał się. Jego śmierć na początku XXI wieku uaktywniła tendencje rozłamowe w łonie samego Kościoła katolickiego. Jego następca przyjął imię Jana Pawła III i zapowiedział kontynuację misji swojego poprzednika. Tak jak on, głosząc hasła “nowej ewangelizacji”, wybrał się w serię podróży po całym świecie. Lecz choć był przyjmowany bardzo gorąco, nie wzbudzał w tłumach takiego entuzjazmu jak Jan Paweł II. Nie potrafił tak dobrze wyczuć nastroju chwili i powiedzieć tych kilku najbardziej odpowiednich słów, które elektryzowały miliony. Wierni oczekiwali od niego więcej niż mógł im dać. Poza tym pozostał konserwatystą w kwestiach obyczajowych i nie dokonał żadnej z oczekiwanych przez liczne środowiska zmian, nawet takich jak zgoda na stosunki przedmałżeńskie i używanie środków antykoncepcyjnych. W rezultacie utarła się opinia, powielana przez większość wpływowych mediów, że nowy papież nie reprezentuje sobą “nic nowego”. W społeczeństwach, które “nowość” utożsamiały z “wartością”, brzmiało to nieomal jak obelga. Wyjątkowo nieprzychylna nauczaniu papieskiemu była Europa. Systematycznie wzrastała liczba osób występujących z Kościoła. Ci, co w nim pozostali, wysuwali nowe pomysły reform. Żywiołowo rozwijał się ruch “My Jesteśmy Kościołem”. Żądał on demokratyzacji struktur kościelnych: wybierania przez wiernych biskupów i proboszczów, dopuszczenia kobiet do kapłaństwa oraz zniesienia przymusowego celibatu księży? Stałym postulatem pozostała też zmiana prawa kościelnego odnośnie stosunków przedmałżeńskich i środków antykoncepcyjnych. Ruch wywierał silne naciski na hierarchów, posuwając się 0

do swego rodzaju szantażu: albo nas poprzecie, albo występujemy z Kościoła. Doprowadziło to do postawienia tych kwestii podczas spotkania biskupów, nazywanego w tamtych czasach synodem. Po kilkuletnich dyskusjach Jan Paweł III postanowił częściowo przychylić się do jednego z żądań wiernych. W roku 2011 uznał środki antykoncepcyjne, które nie niszczą “życia poczętego”, czyli istniejącego już zarodka człowieka. Jego decyzja spowodowała żywe reakcje na całym świecie. Kościelni konserwatyści zarzucili papieżowi poddanie się presji bieżącej chwili. Znacznie liczniejsi zwolennicy postępu wskazywali na jego kompletne oderwanie od rzeczywistości. Niektórzy szydzili wręcz, że papież swoją decyzją udaje tylko, że chce coś zmienić. Mówiono, że zmiana jest za mała, niewystarczająca i muszą pójść za nią inne, znacznie głębsze. Nastąpiła prawdziwa eskalacja żądań ze strony coraz silniejszego “My Jesteśmy Kościołem”. Dotychczasowe propozycje radykalne skrzydło ruchu uzupełniło o akceptację aborcji i eutanazji. Do wyraźnego podziału doszło wśród samych biskupów zebranych na synodzie. Część tak zwanych “postępowców” uważała, że należy spełnić większość oddolnych postulatów. Tradycjonaliści, którzy mieli niewielką przewagę, obstawali przy tym, że kolejne zmiany są niedopuszczalne, bo podważają w bezpośredni sposób podstawowe zasady wiary katolickiej. Taka sytuacja spowodowała największą z dotychczasowych falę wystąpień z Kościoła. Wiele diecezji europejskich pozostało praktycznie bez wiernych. Niewielka część tych, co wystąpili, tworzyła własne wspólnoty lub przystępowała do “bardziej demokratycznych” kościołów protestanckich, ale większość nie podejmowała już żadnych praktyk religijnych. By się z czegoś utrzymać, poszczególne episkopaty (władze kościelne w danym kraju) angażowały część swojego majątku w spółki gospodarcze i handlowe. Wśród hierarchów bardzo popularne stały się zwłaszcza fundusze emerytalne i rentowe. Konflikt między biskupami osłabiał też autorytet całego Kościoła na arenie międzynarodowej. Jego opinie w wielu kwestiach o globalnym charakterze przestały być brane pod uwagę. W tej sytuacji Jan Paweł III postanowił zwołać na rok 2034 sobór powszechny. Jego zadaniem było ponowne scementowanie jedności kościoła. Każda ze stron przygotowała tezy do dyskusji, a obrady miały trwać dopóki nie zostanie wypracowane wspólne stanowisko. Po kilku miesiącach stało się jasne, że do oczekiwanego przez papieża porozumienia nie dojdzie. Sobór naprawczy przekształcił się w sobór rozłamowy. Prawie połowa kardynałów i biskupów, w tym wszyscy z Europy i Ameryki Północnej, ogłosili secesję ze struktur Kościoła katolickiego. Zmuszony nieprzychylnym stanowiskiem episkopatu włoskiego, papież zrzekł się biskupstwa rzymskiego i przeniósł swoją siedzibę do Jamusukro na Wybrzeżu Kości Słoniowej, gdzie istniała katedra ofiarowana kiedyś jego poprzednikowi przez prezydenta tego kraju. Jan Paweł III nie zdążył się tam jednak zadomowić. Zmarł dwa lata po przeprowadzce, w roku 2036. Jego następcą został czarnoskóry kardynał z Brazylii Gabriel Alonzo Fernandes, który przyjął imię Józefa I. Nowy papież urodził się i wychował w slumsach Sao Paulo. Potem przeszedł wszystkie stopnie kościelnej kariery: od proboszcza w parafii, z której się wywodził, po biskupa rodzinnego miasta. W ostatnich latach przed śmiercią Jana Pawła III był najbliższym współpracownikiem i piastował stanowisko sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej. Zadanie, które postawił przed swoim pontyfikatem, było jednoznaczne. Chciał doprowadzić do odbudowy znaczenia Kościoła katolickiego i ponownego zjednoczenia wszystkich chrześcijan. Wielu hierarchom cele te wydawały się nieosiągalne. Uważali, że należy skupić się raczej na zachowaniu stanu posiadania. Ale Józef I szybko zaraził ich swoim entuzjazmem. Przekonał, że najlepszym sposobem na przetrwanie jest skupienie się wokół wielkiej idei. Miał świadomość, iż mimo wstrząsu, jaki w ostatnich latach przeżył jego Kościół - pozostał on nadal najliczniejszym wyznaniem największej światowej religii. Oprócz kilku tysięcy lat tradycji posiadał doskonale wykształconych ludzi i zaplecze materialne w postaci sieci świątyń, klasztorów i seminariów duchownych. Na tym między innymi Józef I opierał swoje nadzieje na ostateczne zwycięstwo. Był pewien, że poczucie przynależności do większej, opartej na Bożym porządku wspólnoty potrzebne jest wszystkim chrześcijanom i da im siłę do zachowania wiary. Patrzył na Kościół jak dobry gospodarz na swoje nieco zniszczone przez zawieruchy historii gospodarstwo. Wiedział, że musi ‘doprowadzić do jego duchowego i organizacyjnego wzmocnienia. A gdy fo się dokona, Kościół znów będzie mógł dawać przykład i promieniować na cały świat. Papież zdawał sobie sprawę, że nie osiągnie się tego w krótkim czasie. Zakładał nawet, że nie stanie się to za jego życia. Chciał tylko rozpocząć ten proces i nadać mu odpowiedni kierunek, choć wszystko wokół zdawało się wskazywać, że będzie to kierunek przeciwny temu, w jakim rozwija się ludzkość. Kiedy Józef I obejmował swoją papieską władzę, przez całą kulę ziemską przetaczała się właśnie kolejna fala intensywnej konsumpcji. Powstałe kilka lat wcześniej megakartele realizowały swoje zyski. Przygotowywano się do wprowadzenia jednej ogólnoświatowej waluty. Oszołomieni zakupami ludzie przestawali myśleć o Bogu. Kryzys wiary pogłębiał się. Jeszcze mocniej niż chrześcijaństwo dotknął on islam. W państwach Bliskiego Wschodu zmianom ekonomicznym towarzyszyły, bowiem, większe niż gdzie indziej przemiany w polityce i mentalności ludzi. Obniżenie poziomu życia, spowodowane mniejszym zapotrzebowaniem na surowce naturalne i spadkiem cen ropy, doprowadziło tutaj do serii przewrotów politycznych. Do władzy doszły partie reformatorskie. W Turcji religię oddzielono od państwa. Aby wzmocnić nowo powstałe rządy, najbogatsze kraje świata 1

udzieliły im wielomiliardowych bezzwrotnych pożyczek. Otwarto granice globalnemu handlowi i inwestycjom. Konsumpcyjna kultura, która napłynęła z falą zachodnich produktów, okazała się niezwykle atrakcyjna dla pozbawionych przez długi czas wszelkich używek społeczeństw. Masowo przyjmowano nowy styl bycia: zachodnie sposoby ubierania się, formy spędzania wolnego czasu i obyczajowość seksualną. Nowobogacka część Arabów przestawała praktykować, traktując swoją religię jako element folkloru. Ci, co przy niej pozostali, coraz bardziej wstydzili się padać na ziemię na wezwanie muezina i modlić się publicznie do Allacha. Wielu uważało, że znacznie odpowiedniejszym po temu miejscem jest meczet. Przyjął się ogólnoświatowy pogląd, że wiara jest prywatną sprawą każdego człowieka i nie należy się z nią obnosić. Zdziesiątkowanych po wojnie z terroryzmem fundamentalistów propaganda państwowa skutecznie obarczyła winą za opóźnienia cywilizacyjne. Przestali być nauczycielami, a stali się “zakałą społeczeństwa”. W pierwszej połowie XXI wieku islam stracił ponad jedną trzecią swoich wyznawców, a liczba odchodzących nieustannie wzrastała. Podobnie wyglądała sytuacja w hinduizmie, konfucjanizmie, taoizmie i buddyzmie. Ten ostatni, po zepchnięciu na daleki plan jego filozofii, stał się popularną na całym świecie techniką relaksacyjną. Kraje tradycyjnie buddyjskie zostały wielkimi eksporterami gadżetów religijnych. Produkowano tam wykonane w różnych rozmiarach, technikach i materiałach posążki Buddy, młynki i kołowrotki modlitewne i specjalne puzzle-mandale do wielodniowego układania, wyrabiające koncentrację. Buddyzm stał się modelowym przykładem zaanektowania religii przez konsumpcję. Zaspokajał naturalną potrzebę wiary. Wyłączał przez chwilę z codziennego rytmu dnia, ale przez tę chwilowość faktycznie go potwierdzał. Był osobisty, nie zbiorowy. W komercyjnym wydaniu nie wymagał dużego wysiłku i specjalnych wyrzeczeń. “Starsi bracia chrześcijan w wierze” - Żydzi, byli już w tym czasie w 90 procentach narodem zlaicyzowanym. Ich tożsamość opierała się na kultywowaniu własnej tradycji i wynikającej z niej silnej więzi grupowej. Wielu praktykowało jeszcze szabas (powstrzymanie się od pracy od piątkowego do sobotniego zachodu słońca) i brało żydowski ślub, ale nie traktowano tego jako wyznania wiary, tylko wielowiekowy zwyczaj. Duża część Żydów amerykańskich odstąpiła nawet od tych obrzędów. Judaizm w jego ortodoksyjnej odmianie wyznawało kilka procent Żydów, mieszkających w Izraelu. Jako nosiciele tradycji, byli traktowani przez współziomków z wielkim szacunkiem, a dzielnice, w których mieszkali chroniono jak muzea. W krajach, gdzie społeczeństwa porzuciły Kościół katolicki, powstały kościoły narodowe. Ich ostateczny kształt zależał od miejsca. W zachodniej Europie i Kościele północnoamerykańskim postawiono na pełną demokratyzację struktur; w praktyce zaczęli tam rządzić wierni, a interpretację zasad wiary dostosowano do ich wymagań. Biskupi byli wybierani przez członków kościoła i pełnili rolę przede wszystkim organizacyjną. Kościoły narodowe upodobniły się do istniejących w tych krajach i już od dawna funkcjonujących” na podobnych zasadach kościołów protestanckich. Kościoły Europy Środkowej pozostały bardziej zachowawcze. Dotyczyło to zwłaszcza sfery obyczajowej. Nie uznawały one na przykład małżeństw homoseksualnych i ciągle nie zgadzały się na zalegalizowanie eutanazji. Pojawiło się też zjawisko odwrotne do demokratyzacji. Ze struktur kościołów narodowych wyodrębniły się kościoły ortodoksyjne, które ostatnie kilkadziesiąt lat historii Kościoła uważały za wielką pomyłkę i prawdziwą przyczynę odejścia ludzi od wiary. Lekarstwem miał być, wzorem niektórych kościołów prawosławnych, powrót do łacińskiej liturgii z księżmi odwróconymi tyłem do wiernych, ścisłe posty i trudne, pełne umartwień pokuty. W praktyce doprowadziło to jednak do zupełnego zamknięcia tych kościołów na pozostałe wyzwania i jeszcze szybszej niż gdzie indziej utraty wiernych. Innym, nieco paradoksalnym rezultatem secesji były powroty poszczególnych parafii i diecezji na łono Kościoła katolickiego w kilka lat później. Wykorzystując wprowadzoną przez kościoły narodowe zasadę demokracji, niezadowoleni z nowej sytuacji wierni zgłaszali projekt referendum na temat przejścia na katolicyzm. Po jego wygraniu nic już nie stało na przeszkodzie, by wystąpić z kościoła narodowego i ponownie znaleźć się pod jurysdykcją Stolicy Apostolskiej. Studia nad przyczynami ówczesnej sytuacji chrześcijan i drogami wyjścia z kryzysu rozwijały się także w ramach Kościoła katolickiego. Szczególnie ożywiony ruch umysłowy miał miejsce w seminariach duchownych. Niektórzy szansę na odnowę religii widzieli w nadaniu jej wybitnie społecznego charakteru i zajęciu się biednymi nawet kosztem spraw doktrynalnych; inni wręcz przeciwnie - twierdzili, że tylko ścisłe przestrzeganie wypracowanej przez Kościół tradycji może zwiększyć jego światowy autorytet. Bardzo silna, zwłaszcza w obrębie seminariów afrykańskich, była idea powrotu do chrześcijańskich korzeni: Kościoła ubogiego, bliskiego współwyznawcom, ale i wiernego podstawowym prawdom wiary, gdzie wszyscy mówią do siebie “bracie”, a księża mieszkają wśród wiernych i podróżują po świecie ze swoimi naukami. Za wzór takiej wspólnoty stawiano Kościół pierwszych chrześcijan opisany w Dziejach Apostolskich. Studia nad tym okresem w historii i lektura Listów Apostolskich pochłaniały czas dużej liczby afrykańskich seminarzystów. Mimo tego ożywczego dla katolickich elit fermentu umysłowego w globalnej skali katolicyzm, całe chrześcijaństwo, jak i inne religie, przegrywały z konsumpcjonizmem. Ta “wiara” była zdecydowanie mniej 2

skomplikowana, a jej “kapłani” posiadali nieograniczone możliwości finansowe w jej propagowaniu. Liczba wierzących wszystkich tradycyjnych wyznań pod koniec lat czterdziestych zmniejszyła się prawie o połowę w porównaniu ze stanem z początku wieku. Kolejnym wielkim ciosem dla Kościoła katolickiego, jedynego wyznania, które ciągle jeszcze miało globalne aspiracje, okazało się powstanie Stanów Zjednoczonych Świata. Promocja, która się z tym wiązała, do tego stopnia oszołomiła część wiernych, że protesty papieża przeciw niektórym sformułowaniom zawartym w projekcie konstytucji uważali oni za przesadzone. W rezultacie w ogólnoświatowym referendum znaczna część katolików poparła utworzenie nowego państwa. W przyjętej tym samym ustawie zasadniczej znalazł się odziedziczony po konstytucji amerykańskiej zapis dotyczący tolerancji i wiążąca się z nim poprawka o zakazie eksponowania przedmiotów kultu religijnego w miejscach publicznych. Wyjątkiem były miejsca do tego specjalnie przeznaczone (jak kościoły, synagogi, meczety czy cmentarze). Swego czasu w Ameryce poprawka ta była reakcją na kilkaset procesów, które niewierzący wytoczyli osobom prywatnym j związkom wyznaniowym o ingerowanie w sferę ich prywatności poprzez narzucanie się ze swoją wiarą. Amerykański Sąd Najwyższy uznał, że może się to także odbywać poprzez noszenie w widocznym miejscu przedmiotów o religijnym charakterze. Po wprowadzeniu konstytucji w życie Kościół katolicki, respektując jedną ze swoich zasad o oddzieleniu władzy świeckiej od kościelnej, zaprzestał protestów. Prawo niesprawiedliwe pozostaje prawem i należy mu się podporządkować. Ale nie było prawdą, że Józef I nie wyciągnął wniosków z tego, co się stało. Widział zapędy nowej władzy do wtłoczenia każdej religii w wygodny dla siebie schemat. Poczuł, że on i jego Kościół mogą kiedyś stanąć przed sytuacją, w której jedynym wyjściem będzie powiedzenie stanowczego: “Nie”. Żeby nie zostać zaskoczonym, zwołał tajne obrady synodu biskupów, na którym rozpatrywano taką możliwość i jej ewentualne następstwa. Jednym z wniosków było powołanie zespołu, który miał opracować strategię funkcjonowania Kościoła w warunkach delegalizacji. Na jego czele stanął wskazany przez papieża młody ksiądz z dawnego Sudanu, Stefan Leonardi. Był on wyświęconym zaledwie dwa lata wcześniej absolwentem najbardziej prestiżowego afrykańskiego seminarium w Nairobi. Już podczas studiów zwrócił uwagę wykładowców swoimi nieprzeciętnymi zdolnościami i głęboką wiarą. Rok później został sekretarzem papieża. Mimo jego młodego wieku Józef I darzył go niezwykłym zaufaniem. Pozostała dziesiątka członków nowego gremium była w większości równie młoda, szerzej nieznana i wywodziła się z podobnych kręgów. Chodziło o to, aby żaden postronny obserwator nie zwrócił uwagi na ukrytą w strukturach Stolicy Apostolskiej grupę. Gdy każdy z nich został zaprzysiężony, mogli zacząć swoją działalność. Koncepcja, którą stworzył Leonardi wraz ze swym zespołem, była zgodna z jego zainteresowaniami z okresu studiów. Nawiązywała do Kościoła pierwszych chrześcijan, a jej szczególną inspiracją była postać świętego Pawła i jego podróże apostolskie, których tradycję wznowił Jan Paweł II. Pierwszym krokiem do przygotowania Kościoła na funkcjonowanie w warunkach delegalizacji miała być odnowa działalności misyjnej. Oprócz kontynuowania podróży papieża młodzi księża proponowali zwielokrotnienie wyjazdów misjonarzy. Dzięki nim chcieli stworzyć nieformalną sieć diecezji, parafii, domów, kapłanów i wiernych, mogących w każdym momencie służyć pomocą. Postulowali nakazywanie większej ilości kontaktów z kościołami chrześcijańskimi innych wyznań i budowanie z nimi porozumień na najniższym, parafialnym i sąsiedzkim poziomie. Przez trwającą równolegle misję ewangelizacyjną wśród niewierzących planowali utworzenie enklaw chrześcijaństwa w nowych, nie objętych dotąd nauczaniem Chrystusa środowiskach i ponowne dotarcie do osób dawno zlaicyzowanych, ale mających chrześcijańskie korzenie. Zaufani ludzie i pewne miejsca miały stać się ostoją w momencie zagrożenia. W myśl planu Leonardiego z chwilą przejścia Kościoła do konspiracji przestałaby istnieć Stolica Apostolska jako określone miejsce. Papież i biskupi w nieustannych podróżach przemieszczaliby się z miasta do miasta. Wzajemna komunikacja odbywałaby się za pomocą kurierów i skrzynek kontaktowych. Tylko sporadycznie wykorzystywane byłyby łatwe do namierzenia środki elektroniczne. Wszyscy razem spotykaliby się bardzo rzadko, na organizowanych z zachowaniem nadzwyczajnej ostrożności synodach biskupów. Podczas nich zapadałyby najważniejsze dla Kościoła decyzje. Józef I zaakceptował te założenia. Szybko otworzył trzy nowe seminaria duchowne, kształcące wyłącznie misjonarzy, a w pozostałych rozszerzył specjalizację misyjną. Wzmocnił też kompetencje istniejących zakonów misyjnych. Wszyscy katoliccy misjonarze rozpoczęli nową serię podroży po całym świecie. Okolicznością sprzyjającą zamierzeniom Leonardiego, którą od razu wziął pod uwagę przy konstruowaniu swojego planu, była wielka łatwość podróżowania w nowym globalnym państwie. Po zniesieniu granic państwowych sprawdzanie tożsamości przy przekraczaniu granic stanu stało się przeżytkiem, a paszporty były niepotrzebne. By odbyć podróż z jakiegokolwiek miejsca na Ziemi w inne, wystarczyło tylko kupić bilet. Była to chyba jedyna, przypadkowa, ale w tym wypadku bardzo pomocna korzyść, jaką odniósł Kościół z powstania Stanów Zjednoczonych Świata. Kolejny etap planu polegał na utworzeniu specjalnego oddziału najbardziej zaufanych i wyróżniających się w pracy misjonarzy. Zostali oni zaprzysiężeni i wtajemniczeni w szczegóły planu Leonardiego. Ich zadaniem było odwiedzanie założonych przez innych ośrodków misyjnych i sprawdzanie kontaktów tam zawartych pod kątem przydatności w konspiracyjnej działalności Kościoła. Ostatnim krokiem w zakładaniu kolejnego oczka siatki kontaktowej 3

była zawsze podróż samego Leonardiego. Chciał on osobiście zobaczyć wszystkie nowe miejsca i poznać ludzi, którzy byli z nimi związani. Bywało, że wyruszał na wielomiesięczne rekonesanse, podczas których zatrzymywał się w kilkudziesięciu miejscach. Podróżował wszystkimi środkami lokomocji, czasami nawet na piechotę. Tak odbył na przykład wędrówkę z Bostonu do Nowego Jorku podczas swojego pierwszego pobytu w Ameryce Północnej. Dzięki bijącej od niego ufności w wyroki Boże, inteligencji i żywej naturze, wszędzie zyskiwał nowych, oddanych mu na zawsze przyjaciół. Kilkunastoletnia, intensywna praca sprawiła, że zdążył w samą porę. W roku 2078 doszło do sytuacji, która zmusiła Kościół do wykorzystania stworzonego przezeń dzieła. XIV Początek wydarzeń, które do tego doprowadziły, miał miejsce dwa lata wcześniej. W Indiach i Afryce powstały Koła Matki Teresy - jednej ze świętych Kościoła katolickiego, zakonnicy żyjącej pod koniec XX wieku w Indiach i słynącej z pomocy najuboższym i nieuleczalnie chorym. Ich członkowie stawiali sobie jej osobę za wzór do naśladowania i odprawiali nabożeństwa ku jej czci. Propagowali ubóstwo i wyrzeczenie się dóbr doczesnych na rzecz pomocy bliźnim, szczególnie najbiedniejszym. W tamtych rejonach kuli ziemskiej było ich bardzo dużo. Uczestnicy ruchu przeznaczali dla nich prawie wszystkie swoje dochody, zostawiając sobie tylko tyle, by móc w oszczędny sposób utrzymać rodzinę. Bogatsi oddawali samochody, telewizory, sprzęt audio-video. Ale byli i tacy, którzy sprzedawali cały swój dobytek, a pieniądze przeznaczali dla biednych i służyli im swoją pracą. Z uzyskanych środków budowano, finansowane później z ofiar, ośrodki opieki, stołówki, noclegownie, domy starości. Praca na rzecz biednych i nieuleczalnie chorych była obowiązkiem każdego członka Koła. Kościół katolicki popierał żywiołowo powstające nowe ogniska tego ruchu. Widział w nim przejaw chrześcijańskiej miłości, która pokonuje pokłady egoizmu w sercach ludzi. Ruch stanowił alternatywę dla propagowanego przez środki przekazu konsumpcyjnego stylu życia. Był przykładem, że można inaczej. W rocznicę kanonizacji Matki Teresy odprawiono w Jamusukro uroczystą mszę, dzięki której Koła stały się jeszcze bardziej popularne. Swoim zasięgiem objęły inne kontynenty, pojawiły się także wśród znudzonych dostatkiem chrześcijan Europy i Ameryki Północnej. Wstępowały do nich również osoby niewierzące, które choć nie akceptowały religijnego wymiaru kultu, fascynowała postać Matki Teresy. W wyrzeczeniu się dóbr materialnych zaczęto dostrzegać gest wolności. Zerwanie z dotychczasowym życiem pozwalało poznać inną stronę swojej osobowości. W skali świata ruch był ciągle bardzo małą, elitarną grupą, ale towarzyszyło mu pozytywne zainteresowanie opinii publicznej. Potwierdzały to przeprowadzane badania statystyczne. Mówienie o Kołach Matki Teresy stało się modne. Przeciętny konsument mimo woli czasami zaczynał myśleć w kategoriach, które głosili ich członkowie. Zastanawiał się, co by było, gdyby część swoich dochodów przeznaczyć na inny cel niż zaspokajanie, być może wcale niekoniecznych, potrzeb. Niektórzy postanawiali spróbować tak zrobić. W tym samym czasie, po szesnastu latach nieustannego wzrostu gospodarczego za prezydentury Rudolfa Trumpa, odnotowano pierwsze sygnały recesji. Był to moment zwrotny. Mimo że związek między spowolnieniem tempa konsumpcji, a Kołami Matki Teresy był tylko hipotetyczny, rząd podjął akcję zmierzającą do ograniczenia wpływu kultu na konsumentów. Rozkręcono wielką kampanię propagandową. Wyznawców nazwano w niej niebezpieczną sektą zagrażającą światowej stabilizacji i ogólnemu dobrobytowi. Dyskredytowano samą ideę wyrzeczenia. Argumentowano, że altruizm nie tworzy nowych miejsc pracy, a byłoby to z punktu widzenia biednych znacznie bardziej pożyteczne. Pojawiły się też hasła w rodzaju: “Zamiast oddawać coś swojego, wyprodukuj coś dla biednego”. Próbowano zdyskredytować członków ruchu. Wyciągano pojedyncze przypadki i na ich podstawie przedstawiano wszystkich jako osoby nieodpowiedzialne ani za siebie, ani za swoją rodzinę czy wręcz niezrównoważone psychicznie. W podobnym świetle przedstawiano postać samej Matki Teresy. Przeciwstawiano ją żyjącej w tym samym okresie angielskiej księżnej Dianie, która również słynęła z dobroczynności, ale była normalna: miała dwójkę dzieci, które bardzo kochała - przecież nie można kochać wszystkich ludzi, jak Matka Teresa - rozstała się z mężem, miała kochanka, nie stroniła od uciech życia i była bogata. Kościół Katolicki musiał zareagować na tak bezpardonowy atak na jedną ze swoich świętych i cześć, jaką otaczano. W specjalnym oświadczeniu Józef I razem z całym synodem biskupów złożył na ręce prezydenta oficjalny protest. Zażądał w nim zaprzestania “bezpodstawnych, obraźliwych oskarżeń oraz przeproszenia wszystkich, którzy mogli się poczuć nimi urażeni”. W imię wolności człowieka i głoszonej przez państwo tolerancji przypomniał, że każdy człowiek ma prawo wyboru najbardziej mu odpowiadającego modelu życia. Jednocześnie wystosował list do wyznań całego świata, w którym wzywał do utworzenia wspólnego frontu obrony przeciwko zagrożeniu wszelkich form duchowości. Oba te listy zostały potraktowane przez Trumpa jako atak na podstawowe zasady konstytucji, wedle, których państwo zobowiązane jest stworzyć warunki do jak największego wzrostu konsumpcji. Wspieranie ludzi, którzy w tym przeszkadzają, i nawoływanie do takiego wsparcia było jego zdaniem działalnością antypaństwową. W krótkim oświadczeniu zażądał od Kościoła natychmiastowego wycofania się z zajętego stanowiska. Wiedział, że było to niemożliwe. W liście otwartym papież odpowiedział, że Kościół katolicki nigdy nie zaprzestanie duchowego i organizacyjnego wspierania kultu Matki Teresy, ponieważ byłoby to 4

równoznaczne z zaprzeczeniem jego misji na Ziemi. To wystarczyło, aby przypuścić generalny szturm. Propagandę przeciwko Kołom uzupełniono atakiem na Kościół. Ponad wszelką wątpliwość wykazano, że jego działalność godzi w konstytucyjny porządek: jest zagrożeniem dla każdego konsumenta, którego ochrona jest podstawowym obowiązkiem państwa. Broniąc ludzi, którzy dążą do ograniczenia konsumpcji, sam stawia się ponad prawem, a jednocześnie łamie jedną z własnych zasad: rozdziału władzy świeckiej od duchowej. Dorzucono też stare argumenty, że Kościół jest nieproduktywny: przejada tylko pieniądze wiernych, które mogłyby być lepiej wydane, i nie daje nic w zamian społeczności światowej oraz pozostaje jedyną niedemokratyczną instytucją we współczesnym świecie, co należy uznać za absolutny przeżytek. Jednym słowem, stanowi dziwny twór nie pasujący do nowych czasów i należy się go pozbyć. Z punktu widzenia konsumenta tej argumentacji nie dało się nic zarzucić. Nawet katolicy zaczęli pytać siebie samych, czy Stolica Apostolska jest im do czegokolwiek potrzebna, zwłaszcza, że stwarza tylko kłopoty. Czasami aż głupio przyznawać się do wiary, bo powoduje to ironiczne uśmieszki znajomych. Pod wpływem intensywnej akcji propagandowej ulotniła się także społeczna sympatia dla Kół Matki Teresy. I w tym momencie przyszedł cios ostateczny. W roku 2078 prezydent Rudolf Trump wydał zakaz istnienia wszelkich ponadstanowych związków religijnych. Ponieważ Kościół katolicki był jedyną istniejącą tego typu organizacją, z tą chwilą formalnie przestał istnieć. Na pierwszy rzut oka niewiele się zmieniło. Kościoły w poszczególnych stanach do tej pory wchodzące w skład Kościoła katolickiego, przekształciły się w kościoły narodowe. Lokalne władze kościelne mogły pozostać niezmienione. Biskupi przestali jedynie jeździć do swojej “centrali”. W większości przypadków obyło się bez gwałtownych protestów. Doszło zaledwie do kilkudziesięciu aresztowań i kilkunastu procesów. Przekonawszy opinię dużej części katolików do swojej argumentacji, władze chciały przeprowadzić całą operację jak najbardziej bezboleśnie. Zgodzono się nawet, by Józef I pozostał na stanowisku biskupa Jamusukro. Nie wiedziano tylko, że już od kilku miesięcy nie był rzeczywistą głową Kościoła. Wkrótce po swoim ostatnim liście otwartym papież potajemnie zwołał kolegium kardynałów, na którym zrzekł się władzy. Doszło do tajnego konklawe (obrady, na których wybiera się nowego papieża). Józef I wskazał swojego następcę. Kardynałowie zaakceptowali ten wybór. Został nim Stefan Leonardi. W chwili obejmowania urzędu papieskiego miał 49 lat, niezwykłą wiedzę i ogromne doświadczenie wyniesione z podróży misyjnych, które mogło mu pomóc w sprawowaniu swojej funkcji. Poza tym pozostawał ciągle osobą publicznie nieznaną, co w obliczu - wydawało się nieuchronnego - zejścia katolicyzmu do podziemia miało swoje znaczenie. Nowy papież przyjął imię Józefa II. Jednocześnie ze względów konspiracyjnych zaczął używać określenia “brat Roger”. To on postanowił, by w momencie delegalizacji Kościoła nie występować z gwałtownymi protestami. Wiedział, że państwo tylko na to czeka. Nastawił się na długotrwałe działanie i nie chciał zaczynać od straty najlepszych ludzi i osłabienia dopiero, co zbudowanych podziemnych struktur. Przewidział też, że większość “byłych katolików”, pozbawiona scalającej siły papieskiego autorytetu, odejdzie od wiary. Okres kolejnej Kampanii prezydenckiej był tego potwierdzeniem. W ciągu kilku lat liczba ludzi na kuli ziemskiej, praktykujących jedną z dawnych tradycyjnych religii, zmniejszyła się do kilkuset milionów. Ale brat Roger wiedział też, że jest to proces nieunikniony i kiedyś ten spadek się zatrzyma. “Żeby ziarno dało plon, musi najpierw obumrzeć.” Na tym przekonaniu oparł swą strategię działania. Zaczął od sprawdzenia stanu tworzonej od kilkunastu lat sieci punktów kontaktowych. Już dwa tygodnie po delegalizacji wyruszył równocześnie ze swoimi dziesięcioma najbliższymi współpracownikami w pierwszą z szeregu podróży, które objęły niemal całą kulę ziemską. Przez prawie pół roku spotkali się tylko kilka razy, zawsze w innym miejscu. Podczas każdej z takich narad brat Roger wyznaczał kierunki następnych podróży i cele, jakie im przyświecały. Jedno z najważniejszych zadań polegało na potajemnym skontaktowaniu się z oficjalnie funkcjonującymi kościołami narodowymi. Było to szczególnie trudne na poziomie kościołów diecezjalnych i parafialnych, gdzie poufne informacje o nowym papieżu, docierające z narodowych episkopatów, przyjmowano z niedowierzaniem, czasami wręcz wietrząc w nich prowokację policji. Po trzech latach udało się jednak zrealizować, zaprojektowany przez brata Kogera, podwójny sposób istnienia tych kościołów. Z jednej strony, działały one oficjalnie w wyznaczonych im przez państwo ramach, z drugiej - były nieoficjalnymi przedstawicielami Kościoła katolickiego na danym terenie. Organizowały spotkania z misjonarzami i podporządkowywały się jego zaleceniom, zaś wierni, którzy do nich należeli, stawali się członkami zakładanych przez wysłanników papieża gmin chrześcijańskich. Gminy stanowiły jeszcze jedno nawiązanie do czasów pierwotnego, nie podzielonego chrześcijaństwa. Roger chciał, by były niezależne od kościołów narodowych i otwarte na inne wyznania tej wiary. Podczas swoich wypraw namawiał ich przedstawicieli do pojednania i zjednoczenia w ramach jednego Kościoła. Wspólnotowy charakter nowych gmin miał to ułatwić. Za jednością przemawiały względy ideowe: Chrystus powołał tylko jeden Kościół, jak i praktyczne: razem stawali się realną siłą, mającą większe szansę na przetrwanie. Taka polityka papieża przyniosła oczekiwane skutki. W obliczu groźby całkowitego zaniku wiele lokalnych kościołów prawosławnych i protestanckich przyłączało się do Kościoła powszechnego. Zwierzchnikami gmin zostawali misjonarze lub osoby wyłonione przez kolegia seniorów gminy. Spotkania 5