tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony260 589
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań231 556

Michajłow Władimir - Pięciu na Dejmosie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :856.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Michajłow Władimir - Pięciu na Dejmosie.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

2 Rozdział 1 – Opowiadało się o tym u nas wieczorami – zaczął Siencow. – Wieczorami… – westchnął Rain. Wieczory były daleko. Odpłynęły wraz z cieniem drzew, z biegnącymi po okrągłych kamykach przezroczystymi strumieniami, z białymi obłokami i wesołymi światłami miast. Odległe o siedemdziesiąt milionów kilometrów zostało to wszystko, co zawiera w sobie wszechobejmujące słowo – Ziemia. Właściwie rodzima planeta mogłaby wydawać się stąd niczym: dawno już zamieniła się w maleńką gwiazdę, którą trudno odróżnić od innych. Ale wbrew odległości – albo może właśnie dzięki niej – Ziemia stała się dla kosmonautów czymś wielkim, bliskim, aż boleśnie drogim. – Pamiętacie na pewno Barancewa – mówił dalej Siencow, powstrzymując uśmiech i przyglądając się wszystkim z uwagą. – No, tego, który był kierownikiem wydziału astronautyki w instytucie. Plan przygotowań przewidywał, że wszyscy wykładowcy również odbędą loty na orbicie okołoziemskiej, żeby lepiej wniknąć w psychikę swych słuchaczy. Nadeszła kolej Barancewa… Siencow przerwał. Gdzieś pod sufitem rozległ się miękki, jękliwy dźwięk. Powoli narastał, nabierał ostrości, przewiercał uszy niby lodowatą igłą. Zamigotały błękitne plafony. Potem dźwięk jakby stracił na sile, zaczął zanikać i ucichł na niskiej, lekko schrypniętej, bełkotliwej nucie. – Wszyscy na stanowiska! – rzucił komendę Siencow, chociaż każdy i tak siedział na swoim miejscu. – Zaraz nastąpi korekta kursu… Silny wstrząs przyprawił ich o zawrót głowy, zakołysał fotelami. Na tylnym ekranie zapłonęły i zgasły długie jęzory płomieni. Siencow pochylił się nad umieszczonym na wprost jego fotela mikrofonem i podyktował wyraźnie: – Dwadzieścia cztery – czterdzieści dwa… Wykonano automatycznie zwrot korekcyjny. Poprawiono kurs…

3 Operator Lajmon Kalwe, zajmujący stanowisko przy maszynie elektronowej, podawał już kapitanowi taśmę. Siencow nachyliwszy lekko głowę odczytał bez pośpiechu dane integratorów – trójwymiarowe koordynaty statku w przestrzeni. – Załoga zdrowa, mechanizmy i przyrządy w porządku, nic szczególnego nie zaszło. To wszystko. Wyłączył mikrofon. Aby lepiej widzieć towarzyscy, odwrócił się ku nim wraz z fotelem. Kosmonauci siedzieli milcząc – nieruchomi, chmurni. Jakby dobrze znany dźwięk syreny odebrał im wesołość, kazał zapomnieć o zaczętym opowiadaniu Siencowa i pogrążyć się w najskrytszych, nie ujawnianych myślach. Należało się uśmiechnąć i Siencow zmusił się do uśmiechu. Ale spojrzenie miał poważne i czujne. Wysoki, barczysty Kalwe, nowicjusz w Kosmosie i człowiek o jawnie „niekosmicznych rozmiarach”, jak żartowali jego koledzy, siedział pogrążony w zadumie, machinalnie głaszcząc przerzedzone włosy. Robił wrażenie bryły, która spokój i opanowanie zapożyczyła od maszyn matematycznych. Wątpliwe, czy, ktokolwiek poza kapitanem domyślał się, że wciąż jeszcze nęka go uporczywa choroba – lęk przestrzeni. Ale to nic. Lajmon nie zawiedzie. Obok niego wyciągnął się w fotelu Rain. Oczy miał na wpół przymknięte, cała zaś postawa wyrażała doskonałą obojętność wobec tego, co nastąpi. Zainteresowanie jego koncentrowało się wyłącznie na pewnych osobliwościach, dotyczących odbicia od powierzchni Marsa, dostrzegalnych przy obserwacji właśnie stąd, z niewielkiej stosunkowo odległości, z przestrzeni, gdzie nie istnieją przeszkody atmosferyczne. Drobny, szczupły Rain, znany astronom, a zarazem astronawigator wyprawy, na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie wątłego i jakby nieco zagubionego w tej ciasnej sterowni, gdzie ze wszystkich stron otaczała go technika. Ale Siencow odbył już z Rainem niejeden rejs (wprawdzie były to rejsy na Księżyc, co zresztą nie zmieniało istoty rzeczy) i wiedział, że na uczonym polegać można we wszystkim – oprócz podnoszenia ciężarów. Ale od czego jest tutaj nieważkość… Siencow przeniósł wzrok na Azarowa. Dynamika i rozmach… Będzie z niego pożytek. To dopiero drugi jego rejs, a zachowuje się jak

4 doświadczony astronauta. Brak mu jedynie opanowania. I poczucia humoru… czasami. Azarow poczuł uważne spojrzenie, podniósł oczy. Do diabła! Jakże trudno zdobyć się na uśmiech. Niespokojnie poruszył się w fotelu. – Tak… I to się nazywa, że człowiek podbija Kosmos – burknął, nie wytrzymując milczenia. – A jeżeli dobrze się zastanowić, w Kosmos lecą automaty, a my je tylko obsługujemy… Był to ulubiony temat Azarowa, nieustannie do mego powracał. Siencow wzruszył ramionami, jedynie kąciki warg drgnęły mu ironicznie, Kalwe powoli, z trudem radząc sobie z rosyjską gramatyką, nie wiadomo który już raz podchwycił: – Lotem statku kierują maszyny elektronowe. Radzą sobie z tym lepiej niż my… Ludzie wykonują swoje zadania, a maszyny swoje. Tak mi się wydaje… – A mnie się nie wydaje! – uciął Azarow. Rozpiął pasy, wstał i szurając przyssawkami butów (przy pewnym treningu pozwalały przesuwać się wolno po podłodze) zaczął krążyć po sterowni, zaczepiając ramieniem o ściany. – I w ogóle niech pan przestanie zachwycać się: swoimi maszynami. Prawdopodobne najchętniej żyłby pan w świecie takich właśnie mikrocząsteczkowych mózgów. To my, piloci, powinniśmy prowadzić statek, A tymczasem tutaj stworzyli nam jakieś cieplarniane warunki. Przecież analizując… Kalwe nastroszył się urażony. Ostatnio wszyscy stali się nadmiernie drażliwi. To skutki trwającego ponad dwieście dni lotu. Rain spojrzał z ukosa na Siencowa i skwapliwie podjął dyskusję. – Tak więc, analizując? – spytał z sarkazmem. – A niech pan powie… Siencow nie słuchał kolejnego sporu na temat, kto był pierwszy: kosmiczne jajko czy kosmiczna kura, jeszcze jednej słownej utarczki, zbyt hałaśliwej, by traktować ją poważnie. Najistotniejsze, że z chłopcami wszystko w porządku. Przywróciwszy fotelowi normalne położenie zaczął patrzeć na seledynowy, okrągły ekranik lokatora, przez który falisto przebiegała jasna linia. Sprzeczki. Nic nie szkodzi, że się sprzeczamy. Nerwy są napięte. Brak uczucia ruchu, szybkości, która zawsze mobilizuje; wydaje się, że statek po prostu zawisł w przestrzeni. Ten spokój jest zdradliwy i

5 potęguje napięcie: dokoła Kosmos, nie znany jeszcze, nie zbadany. Kto wie, jakie niespodzianki kryje w swym czarnym worku. No i sprzeczamy się. I będziemy się sprzeczać właśnie o byle co, ale nie o sprawę najważniejszą. Możliwe, że od sporu przejdziemy do równie sztucznego śmiechu. W końcu przebywanie przez osiem miesięcy w sterowni albo na ciasnych punktach obserwacyjnych dokuczyło wszystkim. Miałoby się czasem ochotę wyjść, zobaczyć coś, co nie obrzydło tak jak ściany sterowni czy kajuty sypialnej. Obecnie lot wchodzi w decydującą fazę: należy okrążyć Marsa w odległości trzydziestu tysięcy kilometrów. Dlatego właśnie Siencow tak uważnie obserwował twarze towarzyszy. Rakieta nie jest pierwszym statkiem, który wyruszył z Ziemi na Marsa. Kilkakrotnie wysyłano już tutaj rakiety-automaty. Ich drogę można było śledzić tak długo, dopóki nie wchodziły w stożek cienia Marsa. Potem łączność się przerywała. Nawet najpotężniejsze radioteleskopy nie chwytały żadnych sygnałów. I żadna z tych rakiet nie wróciła na Ziemię… Nigdy nie dyskutowali, jaki był dalszy lot tych rakiet. Cóż ostatecznie mogło się zdarzyć? Potok meteorytów o dużej gęstości? Ale przecież rakiety były wyposażone w osłony przed meteorytami… Spotkanie z jakimiś asteroidami, które siłą swego przyciągania wytrącały rakiety z kursu? Lecz astronomowie nie zaobserwowali takich zjawisk… Niedobór paliwa? Zgodnie z obliczeniami zapas był dostateczny… Dlatego dawno już zdecydowano: polecimy i przekonamy się. Właśnie teraz wyruszyli, żeby zobaczyć. I wrócić. W tym celu wzmocniono zabezpieczenie statku przed meteorytami, zespoły akumulatorów – również. Rakietę wyposażono w kosmicznego szperacza, w zapasowe układy do maszyn elektronowych i części do baterii słonecznych. W razie potrzeby kosmonauci mogli przejąć kierowanie statkiem i sprowadzić go z powrotem na Ziemię. Uczyniono wszystko, by praktycznie był nie do pokonania w każdych okolicznościach, nie do pokonania – o ile to jest w ogóle w Kosmosie możliwe. Ale z całą pewnością oczekiwało ich nie znane i dla tego jeszcze więcej obaw budzące niebezpieczeństwo. I Siencow doskonale

6 wiedział, że o tym niebezpieczeństwie myślał przygładzając włosy Kalwe, że Rain usiłował je wypatrzyć zmrużonymi oczami, że ono właśnie wywoływało wściekłość Azarowa, gdy pomstował na automaty. …Tymczasem automaty radziły sobie doskonale i chociaż każdy z trzech pilotów pełnił kolejno ośmiogodzinną służbę w sterowni – ludzie mogli tylko z demonstracyjną niezależnością popatrywać na pokryte bezpiecznikami i zaplombowane ręczne stery… Nie było to najprzyjemniejsze i czasami Siencowa aż zaczynało ssać w dołku z pragnienia, aby zerwać plomby i własnoręcznie posadzić statek na Marsie. Ale teraz też wziął się w garść. Oczy jego z przyzwyczajenia śledziły wskazówki przyrządów, a gdzieś w podświadomości odliczał czas. Do wejścia na orbitę Marsa zostawały trzydzieści dwie minuty. Odległości liczące miliony kilometrów i dokładność co do minuty – oto Kosmos. A więc… W sterowni gawędzono już spokojnie o teatrze. Zdaje się, że o ryskim, a może moskiewskim balecie. I Siencow w myśli pochwalił chłopców za opanowanie. Potem chrząknął i rozmowę natychmiast przerwano. Wszyscy spojrzeli na niego. – No… – powiedział, starając się, żeby zabrzmiało to jak najspokojniej i najbardziej pogodnie. Zrozumieli: już czas. Kalwe i Rain odpięli pasy. Azarow potrząsnął głową – włosy zwichrzyły się ł nastroszyły. Odepchnąwszy się lekko od pulpitu, Azarow popłynął w powietrzu. Otworzył drzwi, dziwacznie się wyginając dał nura w korytarz. Za każdym razem dla zabawy wymyślał inny sposób opuszczania sterowni. Kalwe przesuwał swoje masywne ciało powoli, przytrzymując się pulpitu; lubił czuć grunt pod nogami. Rain wyszedł zdecydowanym krokiem, jakby nie istniała żadna nieważkość – na pożegnanie z uśmiechem skinął ręką. Hermetyczne drzwi zamknęły się za nim z głośnym westchnieniem. Skierował się do urządzenia utrwalającego samoczynnie na taśmie magnetycznej obraz Marsa, ilekroć ten ukazywał się w polu jego widzenia. Do sterowni wszedł – jakby po to, aby nie zapanowała tu trwożna cisza – wypoczęty Korobow, drugi pilot. Wraz z nim wtargnął zapach wody kolońskiej. Siencow wciągnął nosem powietrze i pomachał przy

7 twarzy dłonią. Korobow usiadł w fotelu obok Siencowa. Kiedy zauważył jego gest, uśmiechnął się. – Jestem gotów: pełna gala! – powiedział żartobliwie, jakby dając do zrozumienia, że ani jego słów, ani ewentualnego niebezpieczeństwa nie należy traktować serio. Obaj pochylili się nad mikrofonem dziennika pokładowego. Korobow przejął służbę. Teraz Siencow mógł przez jakiś czas odpoczywać, nie myśląc o niczym, dopóki sygnał nie obwieści początku manewru. Chociaż nigdy nie mógł zrozumieć, jak się to robi, żeby o niczym nie myśleć. Siencow kolejno regulował obrazy na ekranach. Zaświeciły martwym, widmowym blaskiem, ukazując rozsypisko gwiazd, od którego jakby powiało przenikliwym chłodem pustki. Korobowa przebiegł dreszcz. Siencow z trudem odnalazł ginącą w słonecznych promieniach Ziemię i długo na nią patrzył. Stamtąd człowiek uparcie dążył w Kosmos. Osiągnął to i oczywiście coraz bardziej będzie się oddalał od domu – jak dziecko, zdecydowane najpierw na okrążenie podwórza, a potem coraz śmielej zdążające do ciemniejącego w oddali lasu. Ale przecież człowiek nie może żyć bez Ziemi. Nie może żyć bez niej, gdyby nawet przystroić pokład najwspanialszymi ogrodami. Tutaj też pewien mądrala chciał ozdobić sufit różnymi krajobrazami – chyba po to, żeby budziły tęsknotę… Dobrze, że mu się to nie udało, i sufit został pomalowany na delikatny srebrzysty kolor. A właściwie wcale nie lecą długo, badają, jeśli można się tak wyrazić, zaledwie podmiejską linię. Co powiedzą ludzie, którym przypadnie szczęście uczestniczenia w lotach do innych galaktyk? Że takie loty się odbędą, Siencow nie wątpił, inaczej ich pobyt tutaj straciłby wszelki sens. Istniał jednak oczywisty konflikt między długotrwałością lotu i wzrastającą tęsknotą za Ziemią. Siencow nie widział tu możliwości rozwiązania. Nie lubił zaś posuwać się naprzód, pozostawiając za sobą nie rozstrzygnięte problemy… Spojrzał z ukosa na Korobowa, odnalazł dłonią wyłącznik i zapalił ekran kierunkowy. Kabinę zalało czerwone światło. Ostre cienie legły na ścianach, zadrgały na tarczach przyrządów.

8 Mars wisiał przed nimi jak szeroki miedziany sierp. Lekka mgiełka łagodziła jego kontury. Odwieczna zagadka, jabłko niezgody… Ciągle jeszcze dyskutowano, czy jest na tej planecie coś oprócz piasku i być może jakiejś skąpej roślinności, czy satelity Marsa są sztuczne, czy istniało tutaj kiedykolwiek życie… Odpowiedź na te wszystkie pytania była obok, wystarczyło ręką sięgnąć: zaledwie o trzydzieści tysięcy kilometrów od rakiety świeciła Aeria, widać było Wielki Syrt, zagadkowy węzeł Laokoona… Można poczuć zawrót głowy. Korobow patrzył opuściwszy podbródek na pierś i cichutko posapywał. Siencow uśmiechnął się bezwiednie. I pól nieba przesłonił Mars, wśród pogwizdów huczna cisza nadciąga… – wyrecytował powoli. – Cisza… – powtórzył w zadumie Korobow. – Jakaś niedobra cisza… – Nie o ciszę tu chodzi. O zwycięstwo… – Gdzieś ten wiersz słyszałem… Niedawno napisane? – Dawno… Tego poetę wziąłbym ze sobą na pokład. Czuł, co to jest lot… Tak więc wygląda zwycięstwo – czerwony półksiężyc na ekranie, oglądany z odległości trzydziestu tysięcy kilometrów. Dotarliśmy tu jednak. A co dalej? Roztajała u rzęs, u warg noc kosmiczna, wieczność czuwająca, odpływają powoli w dal obcych planet nieprzyjazne słońca. Oto probierz człowieczych trwóg, Samotności, tęsknot, obawy. Przerzucone poprzez wieczność pasma dróg, poprzez czas wytyczone przeprawy. Siencow zamilkł. Poprzez czas wytyczone przeprawy…

9 Nie, jednak podróżować całe lata – to trudne. Trudne… A co będzie z pokonywaniem odległości międzygwiezdnych? Cóż wtedy? Zmiana pokoleń? Ale kto odważy się dać życie dzieciom, które nigdy nie zobaczą Ziemi? Jacy będą ci ludzie, choćby w trzecim pokoleniu? W fotelu obok poruszył się Korobow. Westchnął i powiedział cicho: – A jednak trochę żal… Lecimy prawie rok, a za pięćdziesiąt czy sto lat ludzie będą tu docierali po prostu w ciągu jednego dnia. No – może w ciągu trzech dni… Wiesz, kim jesteśmy, ty i ja? Okazami z epoki kamiennej… Płyniemy teraz w dębowym czółnie, nawet nie w czółnie, a na tratwie obciągniętej skórami. A kiedyś przyjdą czasy oceanicznych poduszkowców o napędzie atomowym. Trochę żal… W dodatku nasi praszczurowie z dębowych czółen nie wiedzieli nic o przyszłych oceanicznych statkach. Na pewno nawet tego nie przeczuwali. A my z grubsza wiemy, co będzie po nas. I nasza praca ma posłużyć nawet nie naszemu pokoleniu, lecz przyszłym. Powiesz: tak pracuje wielu uczonych. Jednak prawdy przez nich odkryte są trwałe. A o nas co potem powiedzą? Czy nasi potomkowie nas zrozumieją? Czy nie będą sobie pokpiwać: „Latali tutaj kiedyś na gratach… zaśmiecali tylko Kosmos!” Czy zdołamy dokonać czegoś takiego, żeby prawnukowie przyznali: staruszkowie nie marnowali paliwa! Korobow nieufnie popatrzył na Siencowa, spodziewając się zwykłego uśmieszku. Wszyscy wiedzieli, że Siencow jest trzeźwym realistą… Korobow zaś chciał podzielić się myślami – gorąco kochał swój zawód i pragnął, żeby wszystko było w nim jasne… „Drogi mój przyjacielu – miał ochotę odpowiedzieć Siencow. – Pełen jesteś obaw, zastanawiasz się, podobnie jak każdy z nas. Niekiedy rzeczywiście sądzimy, że urodziliśmy się zbyt wcześnie, że nie doczekamy statków międzygwiezdnych, że nie skorzystamy z nich nawet jako pasażerowie. Ale przecież bez nas nie będzie tych statków, nie będzie rejsów z Ziemi na jakąś tam, nie znaną dziś, Eurydykę w gwiazdozbiorze Liry. Niejedna droga zapoczątkowana w centymetrach, dopiero potem wydłuża się w tysiące czy miliony kilometrów. I tak jak nie przywykliśmy przeceniać własnych osiągnięć, lecz dzielić się sławą z naukowcami i robotnikami, którzy zbudowali ten wspaniały statek kosmiczny, tak nam również z pomniejszaniem zasług i nadmierną skromnością wobec przyszłości. I gdyby pojawił się tu teraz nasz

10 zarośnięty, muskularny przodek, byłby naszym towarzyszem, chociaż nie umiałby ustalić swego położenia w przestrzeni ani uruchomić silnika! Łańcuch rozpada się, gdy usunąć choćby jedno ogniwo – a my jesteśmy jednym z licznych ogniw, nie pierwszym i nie ostatnim. Czyli…” Tyle właśnie i jeszcze o wiele więcej chciał powiedzieć Siencow, lecz krępował się wygłaszać takie przemówienia, ponieważ jego zdaniem kiepsko mu to wypędziło (zresztą miał rację). Poza tym nie było już czasu. Nie wiadomo dlaczego człowiek zawsze nabiera ochoty do takich szczerych rozmów właśnie wtedy, kiedy trzeba się do czegoś przygotowywać, coś wykonać. A kiedy czasu jest do woli, mówi się o błahostkach. Dopiero w momentach pełnych napięcia dochodzi do głosu to, co kryje się w głębi serca. Siencow zatem milczał nie odrywając oczu od wskazówki chronometru i nagle doznał wrażenia, że wskazówka niepowstrzymanie dąży na spotkanie nieznanego niebezpieczeństwa. – Może wypuścimy szperacza? – spytał Korobow, jakby wyczuwając jego obawy. – Chyba jeszcze na to za wcześnie… Ma niewiele paliwa, nie zdoła wrócić. Stracimy go, a jeśli będzie naprawdę potrzebny… Posłużymy się nim wyłącznie w razie oczywistego niebezpieczeństwa. Na błękitnawej powierzchni ekranu sierp planety stawał się coraz węższy, niknął w oczach niby gasnący w mroku ognik. Siencow przeniósł spojrzenie na boczny ekran – tam poprzez filtry płonęło ciemnopurpurowe słońce… I nagle zgasło – jakby je ktoś raptownie wyłączył. Zgasł również czerwony ognik. Wskazówki na tarczach kilku przyrządów gwałtownie przesunęły się na lewo i znieruchomiały. Spod szarej obudowy rozdzielaczy dobiegły głośne szczęknięcia automatów – to wyłączały się baterie słoneczne, włączało zaś rezerwowe zasilanie. Na tablicy łączności dalekiego zasięgu zgasło zielone światełko. Rakieta weszła w stożek cienia Marsa, strefę objętą dla kosmonautów zaćmieniem słońca. Rozpoczęli lot nad nie oświetloną stroną planety… Korobow westchnął. Siencow powiedział: – Zostało pięć minut. Wzmocnij oświetlenie…

11 Korobow wyciągnął rękę do kontaktu. Przekręcił. I natychmiast, jakby omyłkowo przez niego włączone, przenikliwie zawyły syreny radiometrów, mierzących stopień radioaktywności w przestrzeni. Obaj piloci drgnęli, unieśli głowy. Aparaty umilkły, ale umilkły tylko na moment i wnet ponownie zawyły w jeszcze wyższej tonacji. Złowieszczo zapłonęły czerwone lampy, a w okienkach dozomierzy najpierw powoli, potem coraz szybciej zaczęły się przesuwać liczby. Siencow w mgnieniu oka – zanim nawet zdążył pomyśleć: „Więc to tak!” – zrozumiał, że rakieta weszła niespodziewanie w strefę silnego promieniowania. Rakieta nurzała się w groźnym rentgenowskim deszczu. Kapitan spojrzał na przyrządy. Mimo warstwy ochronnej promieniowanie przenikało również do sterowni. To było groźniejsze od napotkania meteorytów, których, tradycyjnie, kosmonauci bali się najbardziej. – Cóż one sobie myślą? – krzyknął Siencow i wychylił się do przodu tak gwałtownie, że zatrzeszczały pasy. Ale automaty zaczęły już działać. Na ekranie kierunkowym lotu błysnął oślepiający wybuch. To pomknął w mrok kosmiczny szperacz. Posłuszna radiosygnałom kierujących nią automatów rakietka zaczęła zataczać wokół statku coraz to większe koła, nieustannie wysyłając do maszyny matematycznej dane o intensywności i wielkości strefy promieniowania. Pełne grozy sekundy wlokły się w nieskończoność… Statek mknął z ogromną szybkością, być może, w sam środek strefy, która w ciągu trzydziestu, czterdziestu minut mogła spowodować w rakiecie takie nasilenie promieniowania, przed którym nie zdołają osłonić żadne skafandry… Zagłada nadciągała z przytłaczającą nieuchronnością, jak w koszmarnych snach, zsyłanych przez kosmos: straszliwe przeciążenie obezwładnia ręce i nogi nikt nie potrafiłby się zdobyć nawet na najmniejszy ruch, żeby ujść nie znanemu straszliwemu niebezpieczeństwu. Wreszcie statek silnie drgnął. Na jednym z ekranów rozbłysły ogniste smugi. Piloci poczuli gwałtowny ucisk pasów: rakieta hamowała… Automaty niezmordowanie uruchamiały silniki hamujące i sterujące, wskazówka licznika przyspieszenia przesuwała się w prawo, ale

12 przygnębiające, pogrzebowe wycie radiometrów nie milkło nadal. W purpurowym, drżącym świetle twarze kosmonautów wyglądały niczym zalane krwią. Siencow zaciskając zęby wsunął ręce w kieszenie kombinezonu. Wysiłkiem woli pokonywał pokusę, by zerwać plomby z bezpieczników i przejąć sterowanie. Serce nakazywało działać, pracować, tchnąć w automaty statku własną wolę życia… Ręce wydzierały się z kieszeni i oczywiście utrzymywał je tam nie paragraf instrukcji, lecz wiara, że automaty nie mogą zawieść. Korobow najprawdopodobniej przeżywał to samo. Splótł palce, aż zbielały, szczęki poruszały mu się, jakby coś przeżuwał. Szperacz niezmordowanie podawał sygnały. Rakieta wykonała kolejny manewr i wreszcie sygnały alarmu zaczęły cichnąć. Purpurowe światło przybladło. Siencow otarł pot z czoła, Korobow opuścił drżące obrzydliwie ręce. – Ale spotkanko… – wymamrotał niewyraźnie. – I skąd to?… Siencow wzruszył ramionami. Nie miało sensu zgadywanie, z jakich głębin wszechświata mknął strumień kosmicznych cząsteczek, skąd wypływała i dokąd biegła ta niewidzialna i groźna rzeka, której gwałtowny nurt omal ich nie pochłonął wraz ze statkiem. Nie można było przewidzieć jej istnienia, podobnie jak wiosną w lesie nie wiemy o ukrytym pod śniegiem strumieniu, dopóki do niego nie wpadniemy i nie łykniemy lodowatej wody… Zresztą teraz nie było czasu o tym myśleć. Obaj patrzyli na ekran kierunkowy. Inne zespoły automatów, których nie obchodziły żadne promienie kosmiczne świata, pedantycznie przełączyły ekrany na promieniach podczerwonych. Mars rósł w oczach: płatek wyraźnie zbliżył się do planety. Ale automatyczny pilot nie przekazał układom sterującym rozkazu, by wprowadziły statek na poprzednią orbitę; zupełnie możliwe, że przestał należycie funkcjonować. A zatem kurs należy skorygować samodzielnie. – No – powiedział Siencow – doczekaliśmy się wreszcie. Masz w końcu tę szczególną konieczność, kiedy zgodnie z regulaminem załoga ma prawo przejąć sterowanie. Zwołaj wszystkich… Korobow włączył sygnał alarmowy. Przez kilka sekund siedzieli w milczeniu. Pierwszy, przytrzymując się ściany, wszedł Kalwe. Robił

13 wrażenie opanowanego jak zwykle, tylko palce błądziły niespokojnie po zamku kombinezonu. Dowiedziawszy się, o co chodzi, wzruszył ramionami, usiadł w fotelu, zapiął pasy i zajął się aparaturą. Pod plastykowym blatem pulpitu huczało, pstrykało, na tablicach uspokajająco zapalały się rozliczne lampki. – Wszystko w porządku – powiedział nie odwracając się Kalwe. Wysłuchał polecenia – obliczyć zmianę toru – i zgarbiony wystukał coś na klawiaturze szybko niczym czardasz Monti'ego. Lewą ręką chwytał wypełzające z zespołu integratorów taśmy z danymi o szybkości, zapasach paliwa, natężeniu grawitacji, odległości od planety… Potem założył słuchawki informatora i chłopiał liczby poprawek i współczynników. Zaniepokojeni Azarow i Rain weszli jednocześnie – ich stanowiska położone były najdalej od sterowni. Azarow rozcierał purpurowy guz na czole – naturalnie podczas obserwacji nie zapiął pasów… Teraz cała czwórka szybko odwracając głowy patrzyła to na ekran, to na poruszające się sprawnie dłonie Kalwego. Wydawało im się, że minęło bardzo wiele czasu, zanim maszyna zakończyła obliczenia. Kalwe przebiegł wzrokiem taśmę i podał ją Kainowi. Astronawigator spojrzał, wydął wargi w zamyśleniu. – Orbita jest niestabilna – stwierdził. – Przy hamowaniu straciliśmy szybkość… W przekładzie na normalny język oznaczało to, że rakieta przy hamowaniu znacznie zwolniła biegu i teraz powolnie wprawdzie, po skośnej spirali, spada jednak na Marsa. Nikogo to specjalnie nie zmartwiło. Mogli włączyć silniki i ponownie osiągnąć niezbędną prędkość. Wyliczeniem tego właśnie manewru zajmował się obecnie Kalwe. Znów uruchomił maszynę. Wkrótce zadźwięczał sygnał. Kalwe przycisnął włącznik i maszyna terkocząc wyrzuciła krótki kawałek taśmy. Kalwe czekał jeszcze, ale indykatory od razu zgasły: aparat wyłączył się. Kalwe uniósł brwi, niezdecydowanie przyciągnął taśmę ku sobie. Odczytał ją raz i drugi, po czym odwrócił się do towarzyszy. Wydawało się, że w jego twarzy zostały tylko oczy. – Tak… Zgodnie z wyliczeniami – powiedział powoli – w tych warunkach my… jakże się to mówi? Po prostu nie możemy wejść na

14 właściwą orbitę, jeśli chcemy zachować zapas paliwa niezbędny do lądowania… Nadmierne zużycie paliwa ze zbiornika ostatniego członu. Tak mówią dane… My zostajemy – a właściwie spadamy na Marsa.

15 Rozdział 2 W sterowni zapanowała przygnębiająca cisza. Pomruk aparatów, do którego już przywykli, stał się nagle dokuczliwie głośny. Kalwe siedział opuściwszy ręce, wskutek nieważkości niezgrabnie sterczały w powietrzu. Pozostali siedzieli lub stali w nieprawdopodobnych pozach, przytrzymując się, czego popadło. Skrawek papierowej taśmy, unoszony słabym powiewem ukrytych w ścianach wentylatorów, wirował powoli pod sufitem, dopóki nie przylgnął mocno do kraty regeneratora powietrza. Wówczas Siencow, z mimowolną uwagą śledzący jego lot, powiedział: – Dość tego! Wszyscy na stanowiska… …W pierwszej chwili nikt nie uwierzył w to, co się stało, chociaż każdy poczuł ukłucie w sercu. Siencow zaczął nawet z oburzeniem: – No, drogi towarzyszu, chyba przesadzasz… Kalwe wzruszył ramionami. – Ale tak jest. I Siencowa przekonały nie jego słowa, lecz demonstracyjnie spokojny ton. Zapadło długie milczenie… Wreszcie kosmonauci usadowili się w fotelach i Siencow powiedział: – Przestańmy biadolić. – Szczerze mówiąc – zaczął Kalwe – niezupełnie rozumiem. Maszyna matematyczna działa bezbłędnie.;. Ale jakie to ma znaczenie, gdzie właściwie znajduje się paliwo – w członie podstawowym czy ostatnim? Dlaczego nie możemy włączyć silników? Siencow spochmurniał. Pytanie Kalwego, który przecież świetnie orientował się w sytuacji, świadczyło, jak bardzo jest zdenerwowany. Korobow odpowiedział spokojnie: – Jak wiesz, nasza rakieta składa się obecnie z dwu członów. W drugim, tylnym członie, jest tylko paliwo i główny silnik. A hamować możemy wyłącznie za pomocą silników, których dysze zwrócone są ku przodowi. Znajdują się one w tym właśnie członie rakiety, gdzie obecnie siedzimy. – No i co z tego? – spytał Kalwe.

16 – Naruszyliśmy zapas paliwa drugiego członu, co na tym odcinku lotu nie było przewidziane, więc ogólny zapas zmniejszył się bardziej, niż wynikało z obliczeń. – Zaraz, zaraz – powiedział Rain. – Ale przecie tam można statek ustawić tak, żeby hamować przy pomocy członu podstawowego? „Tam” – znaczyło: tam, koło domu… Domem była teraz nie tylko Ziemia, ale i baza na Księżycu. – Nie – odezwał się Korobow. – Paliwo członu podstawowego jest prawie całkowicie wyczerpane. Po okrążeniu Marsa i wykonaniu programu obserwacji będzie włączyć silniki, żeby wejść na orbitę – na Ziemię. Potem powinna nastąpić jedna korekta, następnie druga – i człon podstawowy trzeba będzie odrzucić. Zresztą chyba pan żartuje. – Nie, przypomniałem sobie – powiedział Kalwe. – Maszyna licząca nie zaczęła działać właśnie dlatego, że zapas paliwa jest poniżej normy. Nie zablokowała silników, dopóki statkowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, ale obecnie… O, to jest doskonałe urządzenie. – Tak – wtrącił Azarow – teraz jednak powinny decydować już nie maszyny, lecz my. Chociaż zda je się, że od tego odwykliśmy… – Bzdury! – przerwał mu Siencow. – Ale decydować trzeba szybko. – Ogłasza się konkurs na najlepszy pomysł racjonalizatorski – obwieścił donośnie Korobow. – Nagrodą: wycieczka na trasie Mars- Ziemia… Nikt nie podchwycił żartu. Siencow powtórzył: – Decydować trzeba szybko i właściwie. Nasz lot zbyt drogo kosztuje kraj… Ale tak od razu, z miejsca, nic nie przychodziło na myśl oprócz najbardziej fantastycznych rozwiązań. Wreszcie Rain powiedział: – No, w ten sposób daleko nie zajedziemy… Nie dalej niż na Marsa. Głos ma Kalwe. Niech się naradzi z mózgiem elektronowym… Kalwe z powątpiewaniem pokiwał głową, ale oczy mu zabłysły. Podszedł do urządzenia programującego i w zadumie przez kilka chwil pieszczotliwie głaskał jego obudowę… Maszyna nie odpowiadała długo… Sądząc po oszalałym pląsie światełek, w jej wnętrzu odbywała się intensywna praca. Wreszcie Kalwe otrzymał odpowiedź/ spojrzał i podał ją Siencowowi.

17 Siencow studiował taśmę chyba przez pięć minut. Wszyscy w napięciu śledzili wyraz jego twarzy, fizycznie niemal odczuwając, jak statek opada coraz bardziej ku powierzchni Marsa. Siencow uniósł wreszcie oczy. – Nie ma co mędrkować… Odpowiedź jest całkiem rozsądna. Ponieważ ilość potrzebnego nam paliwa zależy do masy statku, a uzupełnić paliwa nie możemy, pozostaje tylko jedno wyjście: zmniejszyć masę… Piloci popatrzyli na siebie. Decyzja oparta na elektronowej logice wydawała się im w pierwszym momencie równie absurdalna, jak proponowanie biegaczowi, aby dla zwiększenia szybkości rozstał się z ręką, żołądkiem czy wątrobą. Nic dziwnego, gdyż każdy z nich traktował statek jak żywą istotę, której nie można pozbawić jakiejś, nawet najdrobniejszej, części, aby jednocześnie nie naruszyć precyzyjnej i harmonijnej pracy wszystkich organów. Ale analogia była tak pozorna. Statek stanowił wyłącznie zespół elementów mniej lub więcej ważnych i maszyna, nie umiejąca, jak wiadomo, odczuwać, po prostu o tym przypomniała. – Cóż – powiedział Korobow – to jest wyjście. Musimy postanowić, bez czego możemy się obejść. Co wyrzucić. Tego mózg elektronowy nie powie… – Oczywiście, że nie – potwierdził Kalwe. – Do tego nie jest przygotowany. – I jak to przeprowadzić technicznie – dodał Azarow. – Trzeba by wychodzić w przestrzeń. Zaczęli obliczać. Tylko Rain nie uczestniczył w tej pracy. Nałożył słuchawki informatora i wyliczał coś na papierze, popatrując z rzadka na chronometr. Wstępne rachuby niewiele przyniosły. Nawet poświęcając rezerwę akumulatorów (osiemset kilogramów), zapas wody (półtorej tony), pewne przyrządy (o czym mówiono po cichu, żeby nie usłyszał Rain) – usunięto by zaledwie dwie i pół tony, a należałoby pozbyć się znacznie więcej. Piloci zmarkotnieli. Rain nadal coś wyliczał, podnosząc niekiedy oczy ku sufitowi. Potem wszyscy trzej piloci jednocześnie spojrzeli na

18 siebie, otworzyli usta, jakby chcieli coś powiedzieć, i jednocześnie je zamknęli. Wtedy Siencow roześmiał się i zachęcił: – No, Witia, mów ty… – Człon podstawowy! – wypalił Azarow. – Człon podstawowy! – przytaknął Korobow. – A paliwo z jego zbiorników, zostało go tam niewiele, przepompujemy do zbiorników ostatniego członu, właśnie tam, gdzie mamy niedobór. – Ale jak je przepompować? – spytał Siencow. – Całkiem zwyczajnie! – pospiesznie zaczął objaśniać Korobow. – Zdemontujemy jeden kompresor, przy pomocy lin… na powłoce rakiety… Siencow patrząc na Korobowa i Azarowa poczuł wzruszenie. Powiedział jednak najzwyklejszym tonem: – No cóż, słusznie. Istnieje tylko jedno niebezpieczeństwo: jeśli podczas tej pracy statek znów zostanie zaatakowany – powiedzmy przez meteoryty – wówczas sami rozumiecie… Silniki włączą się, co oznacza śmierć dla każdego, kto znajdzie się w pobliżu. Nie możemy przecież wyłączyć całej automatyki. – Innego wyjścia nie ma – wtrącił Azarow. – Dlaczego nie ma? Jest… – nie oglądając się powiedział spokojnie Rain. – Ponieważ postanowiliście nie wyrzucać moich przyrządów, być może, zdołam wam pomóc… (Wszyscy należycie ocenili żartobliwie życzliwy ton astronawigatora: szło przecie o życie). Zbliżamy się do orbity Deimosa: zewnętrznego satelity Marsa. Obliczyłem właśnie,.. Za godzinę z kawałkiem – mam tutaj dokładne dane – Deimos nas dogoni. Można na nim lądować. A start z Deimosa jest nieskomplikowany… Zapanowało ożywienie. Zawsze jednak będzie grunt pod nogami, demontaż pójdzie znacznie szybciej. – Wszystko zamocować! – rozkazał Siencow. – Przygotować się do lądowania! Przygotowania zajęły ponad pół godziny – trzeba było przestawić na warunki lądowania większość przyrządów, zwłaszcza astronomicznych. Po ukończeniu pracy kosmonauci ponownie zajęli miejsca w sterowni, zgodnie z przepisami lądowania i startu. – Nareszcie obejrzymy sobie tego satelitę Marsa… – uśmiechnął się Siencow. – No, to byłoby wszystko. Poproszę o kurs.

19 Rain i Kalwe ponownie założyli słuchawki, Kalwe włączył maszynę liczącą. Siencow poczekał jeszcze Chwilę, potem zerwał plomby ze sterów, usunął bezpieczniki i skinął na Korobowa: – Dyktuj sprawozdanie! Pochylony nad mikrofonem Korobow zaczął wolno i dobitnie dyktować: „Dnia… w warunkach szczególnej konieczności… znacznego odchylenia od kursu…” Rain nie odrywając wzroku od chronometru powiedział: – Jeszcze dokładnie szesnaście minut. Siencow obróciwszy się razem z fotelem sprawdził, czy wszyscy dobrze przypięli pasy. Z zadowoleniem zauważył objawy „stanu startowego”: serce biło szybciej, myśli nabrały precyzji, każdy ruch przewidziany był z góry. Odwrócił się do pulpitu i wówczas Rain kiwnął do niego: „Już czas!” – Uwaga! – powiedział głośno Siencow. Ostrzegawczo zawyły syreny lokatorów. Wymacały gdzieś niewidzialną w mroku powierzchnię odległego jeszcze, ale doganiającego ich Deimosa. Siencow nacisnął dźwignię – wszystkie fotele uniosły się, obnażając lśniące stalowe cylindry urządzeń przeciwprzeciążeniowych. Potem mrugnął łobuzersko, zdecydowanie położył dłoń na czerwonej dźwigni rozruchu, płynnie pociągnął… Statek drgnął, zaczął przyspieszać biegu. Zaplanowany manewr był dość skomplikowany. Należało wejść na orbitę Deimosa tuż przed nim i utrzymując prędkość nieco mniejszą niż prędkość satelity Marsa, pozwolić mu się dogonić. Dzięki temu nie utracą ani grama paliwa ze zbiorników silników hamujących. Satelita bezszelestnie sunął po swej orbicie, jego obraz na ekranach nieustannie się rozrastał. Siencow poruszył sterem i rakieta zmieniła kierunek lotu tak płynnie, że prawie nikt nie odczuł przyspieszenia. Siencow był rzeczywiście mistrzem – o tym wiedzieli wszyscy. Kalwe obliczał już punkt spadania. Maleńka planetka doganiała statek… Siencow zwiększył nieco szybkość, żeby osiągnąć maksymalnie małą prędkość zbliżania. Cylindry amortyzatorów poruszyły się wolno. Ciała wyraźnie zaczęły ciążyć. Czyjś krążący pod sufitem zeszyt jak motyl, pomknął w bok…

20 W odległości kilku kilometrów od Deimosa, kiedy prędkości statku i satelity były prawie jednakowe, Siencow wyłączył silnik. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i patrząc w sufit powiedział: – Ano tak, teraz posiedzimy sobie pół godzinki… Potem, kiedy usiłowali sobie przypomnieć ówczesne doznania, wszyscy przyznali, że odnieśli identyczne wrażenie: Deimosowi znudziło się patrzeć na lecący przed nim statek, wobec czego postanowił schwytać go i obejrzeć z bliska. Zresztą wątpliwe, aby właśnie w ten sposób wyobrażali sobie rozwój wydarzeń w momencie, kiedy jakby przyciągnięty przez potężny mechanizm statek ruszył raptownie tyłem ku satelicie. Wszyscy drgnęli w fotelach. Siencow błyskawicznym ruchem włączył na powrót silnik. Ale Deimos nadciągał coraz bliżej i znacznie szybciej niż miałby na to ochotę którykolwiek z kosmonautów. Na ekranie przemknęły jakieś lśniące szczyty, dziwne widmowe urwiska… Wtedy Siencow już tylko instynktownie dotknął sterów, chcąc umknąć z orbity Deimosa. Ale ciemny masyw był tuż. Od straszliwego wstrząsu aż jęknęły amortyzatory. Zgrzyt, trzask… Jakby rakietę wleczono po ostrych kamieniach… Siencow gwałtownym ruchem wyłączył stery i zgrzyt ucichł. Nagle zgasł tylny ekran. Rakieta zamarła w bezruchu. Siencow jakoś zbyt wolno zakładał bezpieczniki. Każdy z kosmonautów dotkliwie odczuwał skutki lądowania. Ogarnęło ich dziwne osłabienie, ciężko było unieść rękę, mieli ochotę zamknąć oczy i spać. Zdumiewająca reakcja psychiczna – wszystkim się wydawało, że wcale nie siedzą w fotelach, tylko leżą na plecach. Na plecach? A ściana sterowni z drzwiami na korytarz jest pod nimi? Bzdura… Ale przecież w pewnym momencie znajdowali się w takiej właśnie pozycji! Czy tak było naprawdę? Nie, chyba nie… Trzeba sobie przypomnieć. Ależ oczywiście, przed startem, kiedy rakieta stała pionowo i ziemskie przyciąganie wyraźnie wskazywało, gdzie jest dół. A może to złudzenie? Wszystko jedno, leżąc na plecach lepiej się śpi. A więc będziemy spać. – Nie spać! – głos Siencowa zabrzmiał ostro i nakazująco. Pierwszy otworzył z wysiłkiem oczy Rain. Szum w uszach. Krew, która odpłynęła, znów zasilała mózg, wracała zdolność myślenia.

21 Siencow pochylił się nieco w bok – obrotowy fotel zawirował dookoła osi i Siencow niespodziewanie wypadł z niego, zawisł na pasach, niezgrabnie przebierając nogami. Czyli pojęcie dołu istniało rzeczywiście… Oczy Siencowa poszukały drzwi – leżał na nich ten sam fruwający uprzednio zeszyt. – Zablokujcie fotele, inaczej powypadacie! – rozkazał spokojnie. – To grawitacja… – powiedział Rain. I nagle wykrzyknął: – Skąd tu może być takie przyciąganie?! Wtem rakieta drgnęła ponownie, zaczęła się powoli przechylać ku przodowi. Kosmonauci doznali wrażenia, że ktoś szturcha ich w plecy, aby razem z fotelami przyjęli normalną pionową pozycję. Milczeli. Rozstawiwszy szeroko łokcie, aby nie rzucało nimi w fotelach, utkwili wzrok w ekranach, jakby stamtąd miało coś nadejść – ratunek czy zagłada… Siencow uniósł rękę, zawołał: „Trzymać się”! Kalwemu przyszło do głowy, że rakieta runie w przepaść. Chciał zamknąć oczy, żeby w ostatniej chwili nic nie widzieć. Ale nawet na to zabrakło mu sił…

22 Rozdział 3 Nic strasznego nie zaszło: rakieta zatrzymała się w przechyle, zamarła pod kątem sześćdziesięciu stopni wobec wyraźnie już teraz wyczuwalnego poziomu. Wszyscy powoli przychodzili do siebie. Kalwe niepowstrzymanie ziewał, Azarow rozcierał stłuczony łokieć. Siencow rozpiął pasy, ciężko grzmotnął o pochyłą podłogę, z wolna zjechał ku ścianie i tam ostrożnie wstawał. – Gdzie jesteśmy? – spytał Kalwe. – Na Marsie? – Nie – odpowiedział powoli Siencow. – To nie jest Mars. – Tak, ale grawitacja! Skąd taka grawitacja? – znów wykrzyknął gniewnie Rain. – Niemożliwe! Wyliczyłem kurs na Deimosa! Gdzie wylądowaliśmy? Przecież nie wystartujemy! Po długim okresie nieważkości Kainowi, jak i pozostałym członkom załogi, wydawało się, że tyle nie ważyli nawet w chwilach przyspieszenia podczas startu. Tylko Siencow, który już stał, mógł, aczkolwiek z trudem, ocenić rzeczywistą siłę przyciągania. – Wylądowaliśmy… – mruknął z niezadowoleniem. Wgramolił się na fotel, obróciwszy go usiadł i odetchnął z ulgą. – Rzeczywiście grawitacja jest większa od ziemskiej – bezbarwnym głosem powiedział Azarow. – Ulegamy złudzeniu – natychmiast zaoponował Korobow. – Jedna piąta ziemskiej – skinął w kierunku grawimetru. – Przyzwyczailiśmy się po prostu do lekkiego życia… Kalwe uprzejmym uśmiechem skwitował kalambur, dając w ten sposób dowód, że ciążenie nie pozbawiło go zdolności oceniania gry; słów. Pozostali milczeli posępnie. – Lekkie życie… – powtórzył z przekąsem Rain. – Stąd takie świetne samopoczucie… Ale musimy przecież ustalić przyczyny? Kapitanie! – Tutaj ich nie ustalimy – niechętnie i nawet jakby niezdecydowanie odpowiedział Siencow. – Trzeba będzie wyjść… Lądowałem na Deimosie, to wszystko, co mogę na razie powiedzieć. – Taka siła grawitacji… – wymamrotał Kalwe. – Możecie się śmiać – powiedział Korobow – ale czy to nie jest przypadkiem sztuczny satelita? Rzeczywiście wybuchnęli śmiechem. Sztuczny satelita był czymś ze świata fantastyki, tutaj natomiast zetknęli się z oczywistymi realiami. Zresztą i sam Korobow powiedział to jakby żartem, chociaż oczy miał poważne i czuło się, że w głębi duszy gotów jest żyć w swoją wersję.

23 – Poczekajcie! – Azarow uniósł rękę. – wiem! Deimos nie jest zbudowany ze zwykłej materii; Naruszone powłoki elektronowe, kolosalna gęstość – oto gdzie tkwi przyczyna… Pamiętacie – gwiazda van Manena i wszystkie inne… – Pamiętamy – mruknął Rain. – Sądzicie, że gdyby tak było, nie zostałoby to zauważone wcześniej. Wówczas Deimos i Mars obracałyby się wokół ośrodka ciężkości wspólnego dla całego układu… Skłonny byłbym raczej przypuszczać, że ten nadgęsty masyw wcale nie jest Deimosem. Mógł właśnie przybliżyć się do Marsa, przecież istnieją różne przypadki, i wejść orbitę Deimosa… Chociaż – tutaj powinien być Deimos… Słowem, nie wiem. – Cóż – odezwał się Siencow – przyjmujemy przypuszczenie Azarowa jako roboczą hipotezę. Nie jest oczywiście wykluczone, że znajdziemy inne rozwiązanie, ale niewątpliwie już na powierzchni satelity, a nie w sterowni. Rain milcząc wzruszył ramionami. Siencow zamknął dyskusję. – No, dziś mamy chyba dość wrażeń. – Nie, po prostu śpimy i śnimy kolektywnie – wtrącił Korobow. Śmiech zabrzmiał nieco sztucznie: w sterowni ciągle jeszcze panował nastrój jakiejś niepewności. To samo zapewne odczuwają rozbitkowie dotykając stopą twardego gruntu bezludnej wyspy: i cieszą się, i zdają sobie jednocześnie sprawę, że najprawdopodobniej nie czeka ich w najbliższej przyszłości nic dobrego… Wreszcie Siencow wydał dyspozycje. Korobow wstał, skinął na Azarowa – ruszyli skontrolować pomieszczenia robocze i silniki, obejść ciasne zakamarki wokół kompresorów i komory spalania… Kalwe przykucnął przed mózgiem elektronowym, zaczai go oglądać. Siencow kazał wyłączyć zbędne oświetlenie i wszystkie lokatory. – A jeśli meteoryt? – spytał Rain. – Jeśli… Bez możliwości manewrowania i tak się przed nim nie uratujemy – odpowiedział Siencow. Rain kiwnął głową, jakby ta odpowiedź w pełni go uspokoiła, i próbował uruchomić ekran tylny. Nie udawało mu się to – prawdopodobnie tył rakiety był uszkodzony… Korobow i Azarow powrócili wkrótce, wycierając ubrudzone ręce. Złożyli zwięzły raport. Pierwsze, pobieżne oględziny wykazały, że wszystko jest w porządku. Nie sprawdzili wprawdzie kompresorów, ale wymagałoby to znacznego zużycia energii elektrycznej. Gdzieniegdzie stwierdzili drobne awarie oświetlenia. Oglądając uważnie przyrządy Siencow wysłuchał sprawozdania niemal obojętnie, po czym zwrócił się do Raina: – Silne pole magnetyczne – to dziwne… A więc nie tylko grawitacja.

24 – Coraz weselej – rozłożył ręce Rain. – Trzeba wyjść na zewnątrz. Niewykluczone, oczywiście, że satelita zbudowany jest z nadgęstych skał albo… – Albo? – spytał szybko Korobow. – Nie, nic – bąknął niepewnie Rain. – Nie, nic specjalnego. Po prostu zjawiska nie można na razie wytłumaczyć. Tak czy inaczej – jest to odkrycie kolosalnej wagi… – A lądowanie? – spytał Siencow. – Też nie daje się wytłumaczyć? – Nie czas teraz na hipotezy… Lądowanie? Ty też jesteś tylko człowiekiem. Niezupełnie dokładny ruch… i zwaliliśmy się. – W ogóle – nie wytrzymał Korobow – niektórzy narzekali na brak przygód… – Mrugnął do Siencowa. Raina poklepał po ramieniu. – Więc mamy przygodę pierwsza klasa. Azarow łypnął na niego, mruknął coś. Nikt więcej się nie odezwał, kosmonauci patrzyli na kapitana. A ten milczał, jak wszystkim się wydawało, zbyt długo… Oczywiście ktoś musiał wyjść ze statku. Na twarzy Azarowa widniało tak wyraźne pragnienie, aby jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, że Siencow współczuł mu bardziej niż innym, ponieważ wiedział, iż właśnie Azarow będzie musiał zostać. Opuścić rakietę powinni bardziej doświadczeni, a ponadto Azarow jest niezastąpiony w łączności. Ze względu na bezpieczeństwo nie może również wyjść Kalwe. Jako cybernetyk będzie dyżurować przy mózgach elektronowych. Pozostanie także Korobow – jest doświadczonym pilotem-kosmonautą i w razie czego obejmie dowództwo. – Wyjdziemy we dwójkę, Rain i ja – przemówił wreszcie Siencow. – Satelity to jego specjalność – dodał, chociaż nie był obowiązany do składania wyjaśnień. – Wy zaś dyżurujcie zgodnie z instrukcją alarmową. Naprawić oświetlenie, zorganizować sprawy bytowe, utrzymywać z nami łączność i przygotować dodatkowy fotogram dla Ziemi. Być może… Milczenie, które nastąpiło, absolutnie nie oznaczało aprobaty. – Nie martwcie się – dodał Siencow. – Jeszcze zdążycie. Dość będzie pracy dla wszystkich, za to mogę ręczyć. My jesteśmy tylko zwiadem… Chciał jakoś pocieszyć kolegów, uspokoić ich przed wyjściem. „Jak przed śmiercią” – pomyślał z irytacją, zrobił krok naprzód, nieposłuszna noga ciężko grzmotnęła o podłogę: ciążenie… – Cuda czy co? – wymamrotał Siencow. Ze ściennych szaf wyjęto dwa skafandry. Siencow i Rain założyli je przy pomocy kolegów. Duże, przezroczyste pośrodku hełmy przeobraziły ich w

25 istoty należące do tamtego, zewnętrznego świata… Sprawdzili tlen, system regeneracyjny, Siencow dmuchnął w mikrofon hełmu, powiedział wyraźnie: „Jeden, dwa, trzy, cztery…” To samo zrobił Rain. Potem ruszyli do drzwi, machając na pożegnanie rękami. Kalwe i Korobow odprowadzali zwiadowców do wyjścia, w oczach mieli lęk. Za odchodzącymi zamknęły się drzwi z dziesięciomilimetrowej stali. Zaciskające je dźwignie zalśniły błękitnym metalem i szczęknąwszy zimno, opadły na swoje miejsce. Minęła minuta i Korobow zobaczył, jak strzałka manometru gwałtownie skoczyła w dół: urządzenia hydrauliczne wypchnęły wciśniętą w gniazdo pokrywę włazu. W rakiecie zostało trzech… Azarow siedział przy radiostacji i sądząc z pomarszczonego czoła i utkwionego w przestrzeń wzroku rozmyślał w napięciu: cóż to za grawitacja? Skąd? Od czasu do czasu stłumionym głosem pytał zwiadowców: „No, jak tam? Jak?” Kalwe znów zaczął krzątać się przy maszynie elektronowej: zdjął tablicę, wyjmował zapasowe układy, sprawdzał, wstawiał w gniazda, ponownie sprawdzał… Jego ruchy były powolne, można by sądzić nawet, że się grzebie. W istocie pracował szybko i sprawnie, ale precyzyjnie. Korobow wyszedł na korytarz zajrzeć do zawieszonego na zewnątrz zbiornika z chlorellą, o którym wszyscy w zamieszaniu zapomnieli. Stąd, przez iluminator, było widać, co się dzieje w tym przezroczystym światku, zaludnionym przez mikroskopijne glony. Służyły do reprodukowania tlenu, a w razie potrzeby – jako pożywienie. Co prawda nadzieja, że glony ocalały mimo napromieniowania, była niewielka. Azarow posępniał coraz bardziej. Z łącznością działy się jakieś niepojęte rzeczy. Głosy Siencowa i Raina były przygłuszone, jakby kosmonauci zdążyli odejść daleko od rakiety albo jakby między nimi a statkiem wyrosła jakaś ekranowa przeszkoda. Od czasu do czasu słyszalność w ogóle zanikała, jak gdyby nad powierzchnią satelity szalała burza magnetyczna. Strzałki magnetometrów dygotały gorączkowo. Burza magnetyczna na powierzchni jakiegoś tam skalnego odłamka, miotającego się niespokojnie w pustce? A jeśli to nie jest ani grawitacja, ani pole magnetyczne, tylko coś zupełnie innego?! Nie wszystko przecież wiemy o polach… Te wątpliwości kolidowały z dotychczasowym doświadczeniem Azarowa, ale rozum mówił: możliwe, wszystko jest możliwe i nie wiadomo jeszcze, co się wydarzy za chwilę… Jednak przyrządy uparcie wskazywały swoje. A tu jeszcze Kalwe nie dawał spokoju.