tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony260 589
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań231 556

Mirer_Aleksander-_Blekitny_Wieloryb

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Mirer_Aleksander-_Blekitny_Wieloryb.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 285 stron)

Aleksander Mirer "Błękitny Wieloryb" Tłumaczenie: Marta Okołów-Podhorska Skan: frytex Tytuł oryginału rosyjskiego SUBMARINA „GOŁUBOJ KIT"

Dwadzieścia siedem dwójek Po lekcjach Tosia podeszła do Kati i w kącie pomiędzy popiersiem Puszkina a połyskliwym fikusem przycisnęła ją do muru. Tosia była energiczna, ruda i łatwo się czerwieniła. Kiedy czerwieniła się odpowiadając przy tablicy, nauczycielka fizyki, pani Dora, mówiła: „Ojej, istny płomień..." Właśnie w tym kącie Tosia oblała się rumieńcem i palnęła: — Dostałaś piątkę! Trudno było zaprzeczyć. Katia rzeczywiście dostała piątkę od nowej nauczycielki fizyki, pani Dory, nie mówiąc już o piątce z chemii, i to tego samego dnia. Tak, bardzo trudno było zaprzeczyć. Poprzedni nauczyciel wyjechał i przez całe cztery tygodnie w ogóle nie było lekcji fizyki. W piątym tygodniu, kiedy siódma B znowu zamierzała jakoś atrakcyjnie spędzić wolną godzinę, do klasy wszedł kierownik. Klasa wstała wśród smętnej ciszy. Kierownik wprowadził panią Dorę i przyjemne życie skończyło się raz na zawsze. Okrąglutka siwawa nauczycielka uprzejmie odprowa- dziła kierownika do drzwi i powiedziała: — Doskonale!

Spokojnie usiadła przy swoim stole. Mówiła cicho. Tak cicho, że nikt nie miał odwagi rozmawiać nawet szeptem. Patrzała na klasą spokojnym wzrokiem, ale prawie wszyscy od razu zrozumieli, że o jakichś tam kawałach z nią nie ma mowy. A ci, którzy nie zrozumieli od razu, przekonali się po piętnastu minutach. Najpierw pani Dora sprawdziła listę. Zamknęła dziennik, a na nim położyła okulary. Bez okularów oczy jej stały się mniejsze, nadal jednak patrzała uważnie i zdawało się, że przejrzy każdego na wylot. — Berezowski, co było zadane na ostatniej lekcji? Berezowski wstał z okropnym rumorem, a Tosia pisnęła jak sikorka, bo nowa nauczycielka wywołując Berezowskiego patrzyła prosto na Berezowskiego, a nie na Bałandinę czy na kogoś innego na literę „b", albo też jakąś inną literę alfabetu! Berezowski naturalnie nie pamiętał, co było zadane na ostatniej lekcji — czyli pięć tygodni temu. Pani Dora kazała mu więc usiąść i powiedziała bardzo spokojnie: — Doskonale... — A potem: — No to ty, Matwie-jewa. Tosia nawet się nie zaczerwieniła, tak była zdumiona dziwnym zachowaniem nowej nauczycielki. Pomyślcie tylko, ostatnia lekcja była wtedy, kiedy nikt nawet nie myślał o ruszeniu lodów, a teraz wszyscy biegają bez płaszczy! I mamy pamiętać, co było zadane na ta-am-tej lekcji! — Siadaj... — powiedziała pani Dora. — Może Sadow pamięta? W ten sposób spytała chyba dziesięć osób, wciąż nie otwierając dziennika, i naturalnie nikt nie pamiętał, co było zadane na ostatniej lekcji. Ale wszyscy zapamiętali, że pani Dora już zna całą klasę i z twarzy, i z nazwiska. Na niej jednak nic nie robiło wrażenia.

Nawet ogólny zachwyt nad jej pamięcią. Wzięła okulary leżące na dzienniku i wywołała wszystkich według alfabetu — od A do Z. I wszystkim postawiła dwójki. Oprócz Kati. Z początku nikt się nie przestraszył. Klasa myślała, że nowa nauczycielka udaje, że tak naprawdę to nikomu nie postawiła dwójki w dzienniku. Ale po powtórce materiału spojrzała przed siebie wypukłymi oczami i powiedziała: — Uprzedzam... Ci, co dostali dwójkę, mogą pożegnać się z dobrym stopniem na kwartał. Trójka — to najwyżej. A więc cała siódma B dostanie na kwartał tróje, z fizyki! No, oprócz Kati. Wciśnięta w kąt pomiędzy Puszkinem i fikusem Ka-tia po raz setny wspominała ten nieszczęsny dzień, kiedy popełniła dwa błędy. Pierwsze — zgłupiała i przyznała się, że pamięta, co. zadał dawny nauczyciel fizyki, który wyjechał do Nowosybirska. Drugi: obiecała -klasie, że dostanie dwójkę z fizyki i w ten sposób solidarnie zrówna się ze wszystkimi. Jeżeli cała klasa będzie miała dwóję, fizyczka będzie musiała anulować te dwójki. Tak zdecydował Tolek Szwedow, klasowy mądrala i dyplomata. Witek twierdził, że Katia kocha się w Tolku. Nic podobnego! Ale gadanina Witka nie miała nic wspólnego z męczarnią Kati. Pani Dora przyszła przed miesiącem. Od tego czasu było już osiem lekcji fizyki i ponadto trzy dodatkowe. Katia dostała jeszcze dwie piątki, a nie udało się jej dostać ani jednej dwójki. — No i co? — zapytała Tosia naśladując ton kierownika szkoły. — No i co, co zrobimy? Gaj-du-czen-ko! Katia mimo woli roześmiała się. Tosia była już czerwona jak gil.

— Tak też myślałam, że będziesz się bała, Katiu! — Nieprawda! — powiedziała Katia. Zwykle tego wystarczało. Kiedy Katia mówiła swoje „nieprawda", nikt nie śmiał jej zaprzeczyć, żeby nie oberwać kuksańca. Ale czara cierpliwości kolegów przepełniła się, jak powiedział Tolek. A Tosia zawsze pierwsza zdradzała, w jakim stanie jest ta czara. Nie odsunęła się ani o krok i tylko wzruszyła ramionami. — Nieprawda? Nie boisz się? A dlaczego dziś nie powiedziałaś: nie odrobiłam lekcji, proszę mi postawić dwójkę? Dlaczego? Obkułaś się! Trzeba było rozpocząć pertraktacje. Pod fikusem, za- wierającym kauczuk, pod drzewem przywiezionym na Ural nie wiadomo skąd. Chyba z Południowej Ameryki. — No dobrze — powiedziała Katia — bałam się. A ty nie bałabyś się jej okłamać, kiedy wpatruje się w ciebie? — Katia pokazała, jak nauczycielka uważnie wpatruje się matowymi oczami. — Powiedz: tak czy nie? Tosia zaczęła pogryzać swój rudy lok. — Przypuśćmy — powiedziała. — Ale dlaczego kułaś? Obiecałaś nie uczyć się fizyki? Obiecałaś? — Nie uczyłam się ani krzty — tłumaczyła się Katia szczerze. — Po prostu zapamiętałam na lekcji. — Prawo Kirchhoffa? Zapamiętałaś? No, dajmy na to... Przyznaj, że kłamiesz! Tośce bardzo się podobało słowo „przyznaj" i używała go ni w pięć, ni w dziewięć. — A ty przyznaj, że pani doskonale tłumaczy. — No dobrze, przyznam. Przecież jest docentem! — Tosia z szacunkiem spojrzała w górę, na czwarte piętro, gdzie mieścił się pokój nauczycielski. — Ale w każdym razie nie można zapamiętać prawa Kirchhoffa bez wykucia.

Katia też nie bardzo wiedziała, kto to jest „docent". Zdaje się, że mniej niż profesor. Wszyscy byli dosłownie zaskoczeni, kiedy docent Sałtanowa, wykładowca instytutu, zaczęła uczyć także w szkole. „Mówi, że strasznie tęskni do dzieci, zadziwiające!" Katia podsłuchała to, odnosząc do pokoju nauczycielskiego torebkę, którą zapomniała nauczycielka geografii. — Wspaniale tłumaczy! — usprawiedliwiała się Katia. — Niechcący się zapamiętuje, zupełnie niechcący. Pamiętasz, co powiedziała o fikusie? Że jest dostawcą kauczuku i robią z niego gumę izolacyjną? Tosia dotknęła mięsistego liścia i powiedziała płaczliwie: — Ta-ak, żebym to ja miała twoją pamięć... — zaraz jednak opanowała się. — Wiesz co? Następnego razu będzie klasówka. (Katia powstrzymała się, żeby nie poprawić na „następnym razem"). Klasówka!... Napiszesz ją na dwójkę. Rozumiesz? — Rozumiem — posępnie powiedziała Katia. Nie mogła protestować. Ze szkoły wyszła sama, sa- miuteńka. Przeszła przez podwórze, stopniowo przyśpieszając kroku, minęła nowe domy — wysokie, ładnie na kremowo tynkowane — i drewnianym chodnikiem pobiegła w dół do parowu. Tu zaczynało się stare miasto, zbudowane z cedru i jodły, z krytymi podwórzami i komórkami na słupach. Na podwórzach, pod dziurawymi dachami, psy zanosiły się wściekłym szczekaniem. Katia mówiła każdemu psu po kolei: „No, pieseczku, czego!..." Psy nie wierzyły słowom i groziły, że ją złapią i rozerwą na kawałki. Prawie tak samo przekorni byli tutaj chłopcy. Sprzątaczka Panią nazywała ich „urwi- połciami". Tych jasnowłosych, szarookich chłopaków, mówiących jakimś dziwnym akcentem, ciągnęło do miasteczka instytutowego, jakby byli błyszczącymi o-

piłkami żelaza, a instytut stałym magnesem. Tym mocniej i bardziej zazdrośnie strzegli swoich praw dawnych mieszkańców Uralu przed wszystkimi przybyłymi tu z Moskwy, Kijowa i innych stolic republik. Lepiej było, żeby chłopcy ze szkoły Kati nie pokazywali się w starym mieście — lepiej i koniec. Dziewczynek tu nie zaczepiano. Ale przyjaciół Katia także w tych stronach nie miała. Szła też nie w odwiedziny, lecz nad rzeczkę przebiegającą przez stare miasto, przez Zimowy Parów i dalej do tajgi, obok betonowego ogrodzenia instytutu. Tam brzeg urywał się stromo i duże kamienie leżały w samym środku rzeczki. Duże jasne kamienie, głazy piaskowca, twardego, jeśli się o niego uderzyć, a miękkiego, jeśli podrapać go żelazem. Babcia Tania nazywała je z ukraińska skałkami. Katia myślała zawsze: „Pójdę sobie na skałki". To dobre miejsce. Chłopcy tu się nie zapędzali. Na ryby chodzili w górę rzeki, na Górne Kamienie. A tu były Dolne Kamienie i wprost do wąwozu schodziły graniaste słupy ogrodzenia instytutu, żółta, gliniasta woda szumiała pomiędzy skałkami. Można tu było siąść i spokojnie rozmyślać. Albo skakać z głazu na głaz. Dziś Katia nie miała nastroju do skakania, miała nastrój do rozmyślań. Przedostała się na środek rzeki. Wlazła na Półdynię, głaz podobny do połowy dyni, usiadła na teczce. Nie tylko dlatego, żeby było wygodniej. Kiedyś wiosną zamyśliła się i opuściła teczkę do wody. Teraz mogła pomyśleć o fizyce, o klasówce i w ogóle o różnych sprawach. Sprawy te były smutne. Nie bała się dwójki z klasówki, jeśli uważać dwójkę za niezależne zjawisko. Z przyjemnością powtórzyła sobie w duchu: „Dwójka jako niezależne zjawisko". Czyli sam przez się zły stopień — głupstwo. Ale mama, a zwłaszcza babcia Tania nie są przyzwyczajone do te-

go, żeby ich córka i wnuczka dostawała złe stopnie. Przyzwyczajone są do piątek, nie do dwójek. „Po cóż ja je tak rozpieściłam?" — pomyślała. Murzyn z nalepki Katia westchnęła i spojrzała na kamienie. Na powierzchni były jasne, a w wodzie ciemne. Pod samą Półdynią nieruchomo stał mały szczurek i ogonem walczył z prądem. Słońce jeszcze oświetlało parów i rozgrzane powietrze drżało nad kamieniami. Za płotem słychać było głośne kroki — zmieniali się wartownicy. Aż nagle... Nagle rozedrgane powietrze zbielało jak mleko i zadrżało jeszcze silniej. Katia poczuła jakiś przykry ból w dołku i już nic nie widziała — ani kamieni, ani słońca, nic, dosłownie nic: jasno, ale nic nie widać. — Ależ mgła! — mruknęła wpatrując się w tę dziwną świetlistą ciemność. Miała wrażenie, że mgła uniosła ją nad kamień. Chciała złapać się za teczkę — teczki nie było. Pisnęła: „Mamo!" Mgła odpowiedziała głośnym we- stchnieniem. Katia znalazła się w pokoju. W nieznajomym pokoju. Stała pośrodku z zamkniętymi oczami. Rozejrzała się i czym prędzej znowu zmrużyła oczy. Ale jeszcze straszniej jest tak stać i czekać. „Po prostu zasnęłam. Dziwny sen! W ten sposób można nawet wpaść do wody" — pomyślała otwierając jedno oko. Tuż przed oczami mignęło, zabłysło coś złotobrązowego w kolo-

rowe plamy. Coś, co przypominało ogromne pudło cze- koladowych cukierków. Rzęsy przeszkadzały Kati patrzeć, więc otworzyła drugie oko. Zobaczyła przed sobą skomplikowaną machinę z brą- zowego drzewa, lśniących mosiężnych rur i luster. Po- lerowana drewniana bariera taka jak w szatni oddzielała rury i lustra od pokoju, a przed barierą rzędem stały wysokie taborety. Okrągłe, obite czerwoną skórą w czarny deseń. „To skład win" — pomyślała Katia, bo na tle całej ściany i luster stały za barierą butelki. Setki butelek! Wysokie i wąskie, pękate, kwadratowe i wielokątne, ciemne i przezroczyste, ale wszystkie z jaskrawymi nalepkami i napisami w obcych językach. Poza tym na samej barierze — osobno, niby generał przed frontem wojska — stała duża kwadratowa butelka. Na jaskra-woróżowej nalepce widniał tęgi Murzyn o białych zębach, a pod spodem angielski napis: „Rum Jamaica". Niepojęty sen z butelkami, roześmianym Murzynem i „Rumem Jamajka". Katia wiedziała, że w takich razach ludzie szczypią się w rękę. Żeby sprawdzić, czy to sen. No więc... Uszczypnęła się mocno, ale sen trwał dalej. Gruby Murzyn kpiąco patrzył na Katię. Jęknęła: „Ojej-jej!" Potem tupnęła nogą i szarpnęła warkoczyk. Wszystko na nic. Żadne środki nie pomagały. Uznała wreszcie, że to głupie tak stać i patrzeć na butelkowe wojsko. Zdecydowanym ruchem odwróciła się plecami. Pokój był wspaniały. Mama powiedziałaby: „Marzenie!" Ojciec oczywiście nie zwróciłby uwagi, usiadłby po prostu w fotelu z „Naturę" albo jakimś innym mądrym pismem w ręku. Kati bardzo się podobało szerokie niskie okno na całą ścianę, niskie fotele i stoliki, na których stały duże porcelanowe filiżanki. Na sza-

rych — nie, srebrzystoszarych — ścianach wisiały kolorowe obrazy, przedstawiające nie wiadomo co. A na podłodze leżał ogromny dywan, miękki jak poduszka, i wcale nie słychać było kroków. Jak we śnie. Chodziła od ściany do ściany, przyglądała się obrazom. Cisza. Powietrze ciepłe, świeże, pachnie tytoniem i świerkiem. Pod oknem spaceruje po trawie poważny szpak. Katia podeszła i paznokciem zastukała w szybę. Szpak nie zwrócił na nią uwagi. Z godnością kroczył dalej. Znowu zastukała. Jakby nieumyślnie odwrócił się tyłem od okna. „A to ważniak!" — powiedziała i nagle zorientowała się, że oprócz niej jest w pokoju jeszcze ktoś. Odwróciła się tak gwałtownie, że warkoczem uderzyła o szybę. Ach! Murzyn z nalepki stał przed barierą. Tęgi, olbrzymi Murzyn w białym ubraniu i granatowym fartuchu patrzył na Katię. Uśmiech zostawił tam, na butelce. Katia przycisnęła się plecami do szyby. W gardle zamarł jej krzyk — ależ się nastraszyła! Najstraszniejsze było to, że butelka z Murzynem zniknęła z bariery, a stojąca obok szklanka została! Murzyn pokiwał głową i odezwał się po angielsku. Katia nic nie zrozumiała i z przerażenia, i dlatego, że mówił szybko, połykając wyrazy. Musiała jednak odpowiadać. — Good morning, sir. Repeat, please, what you have said — powiedziała, co znaczyło: „Dzień dobry, sir. Proszę powtórzyć, co pan powiedział". — W jaki sposób dostała się tutaj młoda lady? — zapytał znowu Murzyn, prawą rękę chowając za plecami. — Ja też chciałabym to wiedzieć — odpowiedziała Katia z rozpaczą w głosie. — Samą bardzo się dziwię. — O-a! — zawołał Murzyn i pokręcił ogromną gło-

wą. — Mała miss nie wygląda na złodziejką, ale będę musiał wezwać policję. Wtedy Katia wreszcie się rozpłakała. Gardziła płak-sami, ale łzy popłynęły jej z oczu. Nikt nie wytrzymałby tego. Naprawdę nikt! Przecież dopiero co siedziała na Półdyni! Co się stało, cóż takiego się stało? I na domiar wszystkiego — policja!... Sromotnie płakała, zakrywając twarz rękawem. Murzyn najwyraźniej zmieszał się — Katia obserwowała go zerkając dyskretnie — wyciągnął prawą rękę schowaną za plecami. Ze zdumienia przestała szlochać. Więc w ten sposób zniknęła butelka rumu „Jamajka"! Murzyn chował ją, a teraz wyciągnął, łyknął prosto" z butelki, łypnął oczami i mlasnął. Mistrzowsko łypał oczami, jak lalka, której ułamie się ciężarek przymocowany do jej ruchomych oczu... Łypie oczami! A Katia stoi tu i może wpaść w ręce policji! Murzyn przykucnął przed nią, obciągnął fartuch na kolanach, podczas gdy jego mały sobowtór śmiał się na różowej nalepce. — W jaki sposób miss trafiła do takiego niedobrego towarzystwa? — zapytał po namyśle. — Nie wiem! — łkała Katia. — Nie wiedziałam, że pan to złe towarzystwo, wcale nie chciałam być tutaj! — Miss mówi po angielsku jak cudzoziemka. — To pan jest cudzoziemcem, sir, a ja jestem tutejsza, radziecka dziewczynka... — Al Miss mieszka w ambasadzie rosyjskiej? W Lon- dynie? „Co za głupiec! — pomyślała Katia. — Pewno upił się swoim rumem z Jamajki i wszystko mu się plącze". Ale w tej chwili, od dołu, od nóg, zaczął ogarniać ją nowy rodzaj strachu. Przedtem był strach pełen zdziwienia, a teraz — zimny jak woda w rzeczce. — To... to jest Anglia?

— Naturalnie. — Anglia? Murzyn ściągnął usta w trąbkę i pokiwał głową, po- dejrzliwie oglądając szkolny mundurek Kati, fartuch i ledwie widoczny spod niego czerwony krawat. Nie wiadomo, które z nich dwojga bardziej się dziwiło. — Jak się nazywa ta miejscowość? — Lepiej miss nie udawałaby i powiedziała Joshua całą prawdę. — Wcale nie udaję! Daję słowo honoru, że nie wiem, w jaki sposób tu się znalazłam! — Miss — surowo powiedział Joshua — to grzech kłamać. — Nie kłamię! Murzyn znowu łypnął oczami. Na twarzy jego malowała się dobroć i usta wcale nie były takie wydęte, jak się rysuje na obrazkach. Stęknął, wyprostował się na całą wysokość i z góry spojrzał na Katię wygładzając granatowy fartuch. — Chciałbym wiedzieć, kto wciągnął taką ładną młodą lady do szajki. Tak właśnie powiedział „gang", czyli szajka, banda! Nagle Katia zrozumiała, o co się dopytywał. Myślał, że przelazła przez lufcik jak oliver Twist albo mały nicpoń. W Anglii tak właśnie bywa w środowisku złodziejskim, można to wyczytać w pierwszej lepszej książce... — Nieprawda! Usta jej drżały. Jak się wytłumaczy teraz i kto jej uwierzy? Alboż chciała się dostać do tej ich Anglii? Wpadła w taką rozpacz, że Murzyn przestraszył się, odstawił butelkę i starał się ją uspokoić: — Proszę usiąść, miss, o tutaj, bardzo proszę... Katia kręciła głową i powtarzała:

— Nie! Nie jestem złodziejką!... — Jak mała lady ma na imię? — zainteresował się. — Proszę się uspokoić. Joshua nie pozwoli skrzywdzić panienki. Jak się miss nazywa? — Katia, Catherine... — Proszę mi wszystko opowiedzieć, miss Catherine. O, chusteczka. Czysta. Katia podziękowała za chusteczkę i spróbowała opowiedzieć po kolei, co się działo. Pochlipywała, plątała się i sama sobie nie wierzyła, wszystko brzmiało tak dziwacznie. Kamienie — biała mgła — Anglia... Co za głupiec uwierzyłby temu? Joshua słuchał, trzymając w ogromnych łapskach plastykowy kij od szczotki, i oczywiście nie wierzył ani tyci. Wreszcie wymruczał: — Oho, Ural jest bardzo daleko stąd — i poszedł do telefonu. Pewno dzwoni po policję. Kati było już obojętne — niech sobie dzwoni. Joshua powiedział do słuchawki: — Missis Garnet, tu mówi Joshua. Bardzo proszę, mam wielką prośbę, proszę przyjść do małego salonu... Dziękuję... A Katia patrząc na telefon nagle zrozumiała, co powinna zrobić: zażądać, żeby zatelefonowano do Londynu, do ambasady! — Zaraz przyjdzie — oświadczył Murzyn. — Skąd rosyjska lady tak dobrze zna angielski? To bardzo dziwne. Ale Katia już się go nie bała. — Proszę zadzwonić do ambasady! Słyszy pan? Zadzwo... W tej chwili jakby ją coś uderzyło w dołek. Lśniąca twarz Murzyna zadrżała, w świetlistej ciemności zabrzmiał niski dudniący skowyt i zamruczał

ochrypły głos: „Przechodzi... trzymajcie żar... pięć, cztery... listek... przeciążony..." Katia zobaczyła słońce, rzeczkę i znowu znalazła się na Półdyni, szczurek migał w cieniu szybko poruszając ogonkiem. Spiralnie ulatywała w górę biała skłębiona mgła. Katia stała na swojej teczce, woda szumiała, a na podwórzu instytutu hałaśliwie grano w siatkówkę. — Nieprawda — powiedziała Katia i mocno uchwyciła się obiema rękami ciepłego szorstkiego kamienia. Zsuwając się z Półdyni opuściła bucik do wody, ale natychmiast, nie patrząc pod nogi, wyskoczyła na brzeg i nie oglądając się popędziła do domu. Sen czy jawa? Naturalnie dostała gorączki. Babcia wsadziła ją, rozpaloną, do łóżka niby do lodówki, nakarmiła kwaśną aspiryną i usiadła, żałośnie złożywszy ręce na piersi. Katia leżała z zamkniętymi oczami i wspominała. Bu- telkowe wojsko, Joshua — Murzyna z nalepki, dumnego szpaka i nieznaną missis Garnet. Fotele, które podobałyby się tatusiowi. Wspominając zaczęła drzemać, ale przyśniło się jej coś przykrego. Duży czarny szpak wymyślał po angielsku. „Ciągle te angielskie sny" — pomyślała i czym prędzej się obudziła. A może najpierw obudziła się, a potem pomyślała. Miała wielką ochotę opowiedzieć o wszystkim babci albo tatusiowi. Z pewnością gorączki dostała właśnie z powodu tych nie wypowiedzianych słów. Nie uwierzą! Katia nie znosiła, jeśli jej nie wie-

rzono. Jak przyjemnie byłoby powiedzieć mamie: „Wiesz, mamusiu, coś ci opowiem". Do mamy przychodziła sąsiadka — miała takie zabawne imię Marianna— żeby dzielić się wrażeniami, czyli opowiadać O byle głupstwach, to śmieszne! Ameby dzielą się, ale nie ludzie. W przedpokoju zakaszlał tatuś. Basem. Musi być z czegoś zadowolony, jeśli tak pokaszluje. Aha, cisnął tekę przez cały pokój w sam róg kanapy. Katia posłyszała — plask! Babcia naturalnie woła już z kuchni: — Połóż na miejsce, tak, na miejsce! A ojciec wyśpiewuje huczącym basem: — Na miejscu tym raduje ona wzr-o-ok! Katia ledwie zdążyła pomyśleć, o co chciałaby spytać, kiedy wszedł i spojrzał: śpi czy nie śpi? Był bardzo wysoki, ale niższy od Murzyna z nalepki. Zobaczył, że Katia udaje. Doskonale umiała udawać śpiącą. I ojciec nigdy nie był całkiem pewny: a może naprawdę śpi? Roześmiał się, na wszelki wypadek jednak zawołał ją szeptem: -Ej! Katia skoczyła na materacu, odwróciła się na plecy i odkrzyknęła: — Ej! — Jak się pani czuje? — zapytał ojciec po angielsku. — Bardzo dobrze. Ale chcesz, tatku, porozmawiamy dziś po rosyjsku? — Zgoda. Babcia mówi, że biegasz po wodzie? — Br-r-r... Nieszczęśliwy wypadek. Nie jestem czaplą. — Przypuśćmy, że nie jesteś. To dlaczego włazisz do wody? — Wszystko przypadkiem, tatusiu. Potknęłam się

i wpadłam do kałuży — skłamała. — Wiesz, to dobrze, że nauczyłeś mnie mówić po angielsku. — Nie zagaduj. Angielski, francuski, a biegasz po kałużach jak przedszkolak — powiedział. „Jak łatwo oszukać dorosłych — pomyślała. — Opo- wiedzieć czy nie? Ale jeśli ojciec powie: wydało ci się, to chorobliwe przywidzenie, musisz się leczyć?" — Głupie pomysły... Zaczekaj do lata, a wtedy biegaj sobie boso po kałużach... — robił wymówki. „Może jednak opowiedzieć? Ale znowu pomyśli, że zagaduję"... — ...Boso. A obcy język — to ważne! Nie dałbym rady ze swoją pracą, gdybym nie znał angielskiego. — Hm... — Odpowiadałaś dziś z czego? — Tak. Prawo Kirchhoffa i chlorowce. — Piątki? — Hm... Skinął głową. Nigdy nie lubił chwalić i miał zwyczaj zastanawiać się nad każdym skinieniem. Bardzo łatwo permanentna pierwsza uczennica staje się zarozumiała, przecież w szkole dla przykładu chwalą ją wobec innych uczniów. Przypuśćmy, że ni stąd, hi zowąd co drugi dzień nauczyciel powie „zuch z Kati". Minie miesiąc, potem rok i już kończy się siódma klasa — czyli że siedem lat chwalą Katię. Ojciec podliczył w pamięci, ile razy powiedziano jej „zuch". Co najmniej siedemset razy, jeśli co drugi dzień. Tymczasem Katia przyglądała się zażółconym od tytoniu palcom ojca i myślała, jak by się to dowiedzieć możliwie najwięcej, a samej się nie wygadać. W końcu postanowiła już, nieodwołalnie — nic nie opowie. Jeśli chodzi o różne koncepty, to oboje byli warci jedno drugiego. — Tatku, jesteś dziś zadowolony?

— Zadowolony, cudownie zadowolony, córeczko! — Aha, rozumiem. A wiesz, Mitia Sadow mówi OOOO swojej mamie, że jest „cudaczna". — Mitia? Chyba ma rację. Paskudne babsko — powiedział ojciec i zerknął na drzwi. A nuż mama to usłyszy... Ale mama była w klubie, miała próbę. — Tatku, a czy ludzie mogą się przenosić? W zupełnie inne miejsca? — Katia nie powstrzymała się od tego pytania. Ojciec uniósł brwi. — No, tatku, nie rozumiesz? Siedzi sobie ktoś, siedzi na swoim miejscu i nagle znajduje się gdzie indziej. W zupełnie innym miejscu. — Gdzieś ty o tym słyszała? — zapytał jakby całkiem obojętnie. — Nigdzie nie słyszałam, mnie samej przyszło do głowy... Dobrze na przykład byłoby tak siedzieć, siedzieć, a potem — skok! I człowiek spaceruje po Kijowie czy Hawajach. — Patrzcie, proszę! — głos ojca zabrzmiał jakoś nieszczerze. — Wsiądź do samolotu i wal do Kijowa czy na Hawaje. Hm... przenoś się. — Fantazja i romantyka — powiedziała Katia. — Żeby chociaż na święta znaleźć się w Kijowie. Łatwo ci powiedzieć: „wsiądź do samolotu!" Byłeś i w Anglii, i w Belgii... — Cierpliwości, przyjacielu, cierpliwości. — Cierpliwości! Jeszcze milion lat trzeba mieć cier- pliwość! Nie, ja po prostu tak: żeby zmrużyć oczy i tyle... Wyspy Hawajskie. — Na razie to niemożliwe, córeczko. Niemożliwe. Powiedz, dlaczego różne takie fantastyczne pomysły przychodzą ci do głowy? Katia spojrzała na swojego groźnego ojca oczkami

okrągłymi jak u prawdziwego karasia. Mówiąc między nami, trochę się go bała, chociaż nikt by tego nie podejrzewał. Nawet babcia. — Dlaczego? Bardzo bym chciała pojechać do Kijowa. Wiesz co, pojedźmy na święta, dobrze? — Możliwe. Jeśli się uda, pojedziemy. Ojciec z roztargnieniem sięgnął po papierosy zapominając, że w tym pokoju nie wolno palić. Dmuchnął w ustnik. Przespacerował się po dywanie szczególnym „profesorskim" krokiem, przygarbiony, z pochyloną głową. Z pewnością zaczął coś podejrzewać. — Dziwna fantazja... Hm. Czyj to pomysł, twój? Czy ktoś ci powiedział? — szybko, otwarcie spojrzał na Katię. „Oho — pomyślała. — Teraz się zacznie... Babcia posłyszy, wtrąci się, zaprowadzą do neurologa. Czyli do lekarza, który leczy chorych na nerwy". — 2le być jedynaczką! — zuchwale powiedziała. Ojciec uśmiechnął się i dał jej prztyczka w nos. — Czyżbyś ty nigdy, tatku, nie miał ochoty podróżować po prostu tak, bez żadnych samolotów i statków? No, powiedz poważnie — nie chciałbyś? — O, jeszcze jak chciałbym — odpowiedział z całą szczerością. — Nawet nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo bym chciał! Przeszedł się po pokoju, radośnie, wesoło uśmiechnięty. Miał jeszcze coś powiedzieć, ale w przedpokoju trzasnęły drzwi. Mama wróciła z klubu, więc pośpieszył, żeby pomóc jej zdjąć płaszcz. Rozmowa urwała się sama przez się. Katia jeszcze chwilę pokręciła się, niepewna, czy właściwie zadowolona jest ze swojego sprytu, czy nie. Ojciec widocznie uspokoił się co do jej „pomysłów", ale swoją drogą niczego się nie dowiedziała na temat przeniesień. Pełna

wątpliwości w końcu zasnęła. A rano wczorajsze wydarzenia w ogóle wydały się jej nieprawdziwe. Jakby je rzeczywiście wymyśliła. Drugie przeniesienie W szkole dzień minął spokojnie. Nie było mowy o za- powiedzianej nazajutrz klasówce z fizyki, tylko Tosia rzucała na Katię wieloznaczące spojrzenia. Po lekcjach obie mordowały biednego Mitię, tłumacząc mu wciąż to prawo Kirchhoffa. Tosia złościła się: „Ach, jak groch o ścianę", ale Mitia wcale się nie obrażał. Naprawdę za nic nie mógł zrozumieć, dlaczego oprócz oporności wymyślono jeszcze jakąś przewodność. Wychodząc Tosia nazwała Mitię „wyjątkowym tępakiem". Może miała rację, chociaż ojciec niedawno tłumaczył Kati, że wszyscy ludzie mają jednakowy mózg, tylko nie wszyscy umieją się nim posługiwać. Pogrążona w tych myślach Katia ani się spostrzegła, kiedy przyszła na skałki i już na brzegu uprzytomniła sobie: „Och, a przecież wczoraj..." Tak samo słońce stało nad urwiskiem i dookoła nie było żywej duszy. Półdynia w słońcu błyszczała jak ogromna dynia wrzucona do rzeki. Wir u jej zwężonego końca widać było już z brzegu. Jak się teraz dowiedzieć, czy wczorajsze przeniesienie to był sen? Wolałaby myśleć, że sen. Dlaczego? Bo tak nie bywa. — Nie bywa! — powiedziała Katia stojąc na brzegu. I przypomniała sobie wczorajsze uszczypnięcie. Prędziutko podwinęła rękaw — teczka przy tym o mało

nie wpadła do rzeki. Jest! Został siniak. A więc — bywa! Chyba że uszczypnęła się przez sen... W zeszłym roku tak rozdrapywała ślady po ukąszeniach komarów, że babcia zaprowadziła ją do doktora. Rozdrapywała przez sen! Stała wpatrzona w kamienie, jakby zobaczyła je po raz pierwszy w życiu. Jeśli raz mogło się zdarzyć przeniesienie, to i po raz drugi także? Ale dlaczego w takim razie w poniedziałek nic się nie działo? Teraz nawet trochę się bała wchodzić na te kamienie. Westchnęła i nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, w podskokach wbiegła na Półdynię. Tak jak poprzedniego dnia umieściła teczkę na kamieniu i właśnie w chwili, kiedy ją kładła, nad rzeką przepłynęło wołanie: „Ba-a-czność!" Zmieniała się warta. I tak samo jak poprzedniego dnia za murem zastukały kroki wartowników, a powietrze dookoła Kati zbielało i zgęściło się. Zaczynało się to! Piętnaście minut temu, kiedy Katia żegnała się z Tosią, z przedziału rufowego „Błękitnego Wieloryba" wyszedł oficer. Przekroczył zrębnicę — wysoki próg na statku — i wolno poszedł głównym korytarzem. Obuty był w miękkie domowe pantofle na grubych porowatych podeszwach, szedł więc bezszelestnie i po drodze zaglądał do wszystkich przedziałów. Długi korytarz ciągnął się niby tunel, przez cały okręt. Podzielony był na przedziały grodziami, które miały owalne otwory — przejścia obramowane zrębnicami. Za każdym razem przechodząc przez próg oficer zaglądał w ciemną szczelinę na prawo. Ukryte tam były ciężkie wodoszczelne drzwi. Kiedy statkowi grozi niebezpieczeństwo, drzwi się zatrzaskują. Oddzielają jedno pomieszczenie od drugiego. Dlatego właśnie przestrzeń od grodzi do gro-