tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 324
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 267

Niemcow Władimir - Zlote dno

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :944.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Niemcow Władimir - Zlote dno.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 29 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 256 stron)

Władimir Niemcow Złote dno Золотое дно Przełożyła Jadwiga Dmochowska

WSTĘP Jeśli macie czas, drodzy czytelnicy, i ochotą usłyszeć o czymś niezwykłym, wsiądźmy do łodzi i popłyńmy wzdłuż brzegów Półwyspu Apszerońskiego. Wybierzmy cichą godziną przed świtem, kiedy w Zatoce Bakijskiej drzemią na redzie statki a samotne jachty z opuszczonymi żaglami czekają na wschód słońca. Przyciszmy silnik — niechaj łódź kołysze się lekko na falach. Spójrzcie na miasto. Wygląda jakoś niecodziennie, świątecznie w tej powodzi świateł, których łańcuchy pną się w górą wzdłuż brzegu i nikną na skraju horyzontu. To szyby naftowe skupiły się tak blisko miasta; jakież wydaje się nam przez to olbrzymie! Możemy słuchać szumu fal za rufą, patrzeć na światła i jeśli chcecie… marzyć. Ale nie po to wsiedliśmy do motorówki. Porzućmy latarnie Zatoki Bakijskiej. Kierujemy się na pełne morze. Znikły nam już z oczu świecące kule Nadmorskiego bulwaru, światła miasta zlały się w zwartą łuną. Poprzez zawisłą nad wodą ciepłą mgłę widać tylko długą smugę bladej jasności, jakby z nieba na ziemią spływała Mleczna Droga. Nad morzem cisza. Tylko z rzadka słychać syreny zbiornikowców i daleki zgrzyt dźwigów przenoszących ładunek na statki. Przed nami zamigotały światełka. Myślicie może, że zbliżyliśmy się do brzegu? Nie. Te nieruchome ogniki lśnią na pełnym morzu. Ku nim zmierza nasza łódź. W dole, pod nami, w morskich głębinach kryją się nieprzebrane skarby: w łonie dna morskiego leży utajone „czarne złoto”. Ukryte głęboko pod ziemią pokłady ropy otaczają pierścieniem góry. Płyniemy teraz wzdłuż odnogi Gór Kaukaskich. Dokoła nich wyrosły szyby naftowe i tu, na Półwyspie Apszerońskim, i na północy w Groznym, w Majkopie. Dalej okrążają łańcuch górski z zachodu i dążą do kraju Zakaukaskiego. Takie same pierścienie roponośnych złóż opasują Ural, Karpaty, Góry Allegańskie i Skaliste. Najbogatsze pokłady ropy naftowej znajdują się u podnóża gór. Znaleziono również ropę w morzu, pod nami, w pobliżu wypukłości dna, która jest przedłużeniem pasma Gór Kaukaskich. Te podwodne góry ciągną się aż do Krasnowodska.

Może to rejonie wielkich głębin Morza Kaspijskiego, po obu stronach tego łańcucha gór podwodnych leżą złoża ropy naftowej? Wszak ropa znajduje się również na przeciwległym brzegu. Jest to dotychczas nie rozwiązana zagadka, chociaż geologowie przypuszczają, że kryją się tu niewyczerpane zasoby „czarnego złota” — zasoby tak bogate, że nie mogą się z nimi równać wszystkie na świecie złoża ropy naftowej razem wzięte. Ale jak tu się przedostać na setki metrów pod wodę i wywiercić tam głęboki na tysiąc metrów szyb? Słyszycie?… Jakby w odpowiedzi na stłumiony warkot silnika naszej lodzi, gdzieś z mroku dolatuje jednostajne huczenie. Jak odbita na niebieskim papierze światłoczułym, wyrosła przed nami stalowa konstrukcja kratowa, z dołu oświetlona latarnią. To wieża wiertnicza. Motorówka zwalnia biegu, kołysze się na falach, a nam się zdaje, że to wieża idzie na nasze spotkanie chwiejnym krokiem. Jesteśmy u celu podróży. Patrzcie — wieża stoi z dala od brzegu. Spod wody sterczą cienkie nóżki ze stalowych rur. Na nich wspiera się czworokątny pomost z desek. Fale przepływają pod nim swobodnie. Zbudowana na morzu wieża wiertnicza pracuje dzień i noc. Kręci się wirnik wiertarki i jej ciężka, błyszcząca tarcza. Ze szczytu wieży idą w dół rury; zagłębiają się coraz dalej i dalej w dno morskie. Wgryza się w podwodny grunt dłuto obrotowe… Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu przebija warstwy piasku, gliny, wapienia… Morze Kaspijskie rzadko bywa spokojne, nawet latem. Spienione fale przelewają się pod pomostem wysepki–wieży, jakby chciały ją unieść w górę, oderwać od cienkich, dygocących nóżek i porwać na pełne morze. Ale stalowa wysepka trzyma się mocno, uderzenia fal nie zmiotą z powierzchni tego kruchego na pozór tworu rąk ludzkich. Silni i nieustraszeni są ci, którzy tu stoją na warcie. Spójrzcie dokoła. Widzicie — to tu, to tam migocą ogniki. To uchodzące w morze wieże wiertnicze. Zbiegły tu ze wzgórz Apszeronu. Ciasno im było na lądzie. Na razie jeszcze lękliwie trzymają się brzegu, ale śmiała myśl człowieka radzieckiego, jego upór i nieposkromione dążenie naprzód zmusza je do posuwania się coraz dalej i dalej, na pełne morze. Są już dziś wieże wiertnicze, wzniesione o kilka kilometrów od brzegu na głębokości dziesięciu, dwunastu metrów. Wzdłuż brzegu ciągną się szeregi morskich szybów; od dawna już tryska z nich ropa… Nafciarze Azerbejdżanu czerpią płynne złoto ziemi setkami szybów. Płoną nad morzem światła stalowych wysp, jakby wymieniając sygnały

ze światłami wież lądowych. Huczy głucho motor w nocnej ciszy. Jakaś ciemna postać wspina się w górę. Na stalową ramę wieży wiertniczej, niczym na maszt okrętowy, wdrapuje się marynarz, by skroś mgłę rozpoznać migocące w dali światełka: wydaje się stąd, że światełka owe biegną hen, poprzez Morze Kaspijskie, daleko, daleko na przeciwległy brzeg, wzdłuż podwodnych odnóg łańcucha Gór Kaukaskich. A po tym torze wodnym wyznaczonym światełkami morskich wież wiertniczych płynie motorowiec z Krasnowodska… Tak, to marzenie… Czy staną kiedyś z dala od brzegu podwodne fundamenty stumetrowych wież? Czy tę drogę wybiorą inżynierowie radzieccy, by rozwiązać postawione im zadanie wydobycia ropy z przepastnych głębin Morza Kaspijskiego?… Dowiemy się o tym najdalej za kilka lat. Kto wie, może już teraz, kiedy patrzymy na niknące w dali światła morskich wież wiertniczych, kiedy wsłuchujemy się w szum wody za rufą, gdzieś w Baku, Moskwie, Leningradzie czy Kałudze, w osadzie robotniczej czy też wiejskim kołchozie idzie pogrążonymi we śnie ulicami nie znany jeszcze nikomu autor nowego projektu ujarzmienia głębin morza? Stanął, podskoczył, zerwał zakurzony listek topoli i poszedł dalej… Może za kilka lat będą o nim pisali na pierwszych stronach dzienników i czasopism.

ROZDZIAŁ PIERWSZY BIAŁA KULA — A więc student Instytutu Badań Geologicznych, Mikołaj Timofiejewicz Sinicki, jedzie do Baku — rozległ się wysoki, metaliczny głos, wtóruje mu miarowy huk silników czterdziestoosobowego samolotu. Pasażerowie, rozparci w wygodnych fotelach, podnieśli głowy zdziwieni, szukając oczami głośnika. Siedząca pod oknem z ilustrowanym czasopismem w ręku śniada, czarnowłosa dziewczyna drgnęła: zdawało się jej, że głos odezwał się tuż przy niej jakby z oparcia fotela. Pytającym wzrokiem spojrzała na sąsiada. Siedział przy niej młodzieniec może dziewiętnastoletni. Nieco zmieszany, ściskał w rękach małe, ciemne pudełko z masy plastycznej. — Przepraszam — powiedział młodzieniec — włączyłem przypadkiem tę zabawkę, coś w rodzaju magnetofonu. Przykro mi bardzo, że się tak stało. — Oryginalny sposób zawierania znajomości — roześmiała się dziewczyna patrząc wesoło na swego coraz mocniej czerwieniącego się sąsiada. — Czy często go używacie? — Skąd znowu! — mruknął. — Przecież nie po to zrobiłem ten aparat. — Mam nadzieję — mówiła dalej sąsiadka żartobliwym tonem. — Ale na co on wam jest potrzebny? Bawiło ją zmieszanie młodego pasażera. — Pierwszy raz go próbuję — z zaufaniem odpowiedział Sinicki. — Dotychczas wszystko za mnie zapisywał. — A przy sposobności zdradza tajemnice — uśmiechnęła się dziewczyna, zawieszając na haku biały, słomkowy kapelusz. — Niedźwiedzia przysługa! Student spuścił oczy i z niezadowoleniem spojrzał na swój kieszonkowy magnetofon. Zabawny ten aparacik podobny był do dużej papierośnicy, z tą tylko różnicą, że miał małe otworki. W wypukłym lusterku odbijała się wielokrotnie zmniejszona twarz zmieszanego konstruktora. Nigdy się sobie nie podobał: niebieskie oczy, jasne brwi i rzęsy. Miękkie jak puch, opadające na czoło rudawe włosy… W tej chwili Sinicki z nienawiścią patrzył na swoje odbicie. Nawet gdy skończy czterdzieści lat, nie będzie z pewnością wyglądał dużo starzej! Ta dziewczyna śmieje się z niego, jakby był małym chłopcem, a on bądź co bądź zaczął już dwudziesty rok. To przykre, słowo daję!…

Nie podnosząc głowy zerknął na sąsiadkę. Jak się zdawało, zapomniała całkiem o studencie i czegoś szukała w czasopiśmie. Pod jej zręcznymi palcami migały kolorowe, różnobarwne ilustracje: mknęły samoloty rakietowe zostawiając po sobie pomarańczowy ślad raz na zawsze zastygły na błyszczącym papierze; pędziły błękitne, aerodynamicznych kształtów lokomotywy silnikowe, niskie samochody; sunęły po wodzie olbrzymie ślizgacze; przez całą stronę ciągnął się długi szereg samoczynnych obrabiarek, lśniły miedziane przewody prądu wysokiego napięcia idące aż z gór Ałtaju; batysfera* opuszczała się aż na dno morza… Sinicki ciekawie spoglądał na czasopismo, śledząc pośpieszny ruch palców sąsiadki. Dziewczyna znalazła wreszcie stronicę, której szukała: zielonkawa woda, kamieniste dno morskie, na nim stoi wieża ze stalowych krat. Malarz namalował dokoła wieży ryby o czerwonych płetwach. Nad powierzchnią morza — wysepka z wieżą wiertniczą. Wysepka umocowana jest na podwodnym fundamencie. Na dole napis: „Nowy fundament głębinowy wieży wiertniczej konstrukcji inżyniera Hasanowa”. — Jeśli wierzyć waszemu mówiącemu pudełku, studiujecie geologię? — zwróciła się raptem dziewczyna do Sinickiego. — Ten gaduła oznajmił wszem wobec… — sąsiadka rozejrzała się z ironią dokoła — że lecicie do Baku. Sinicki ze złością wsunął magnetofon do kieszeni. Dziewczyna uśmiechnęła się. — Proszę spojrzeć, to powinno was zainteresować — dodała już poważnie, wskazując na rysunek wieży podwodnej. Sinicki spojrzał na nagłówek wydrukowany grubymi literami obok kolorowej ilustracji: „Konstrukcja podwodna na głębokości pięćdziesięciu metrów”. — W naszym instytucie będzie dziś z tej okazji wielka uroczystość — powiedziała dziewczyna i student uchwycił tym razem w jej słowach lekki akcent rodowitej mieszkanki Baku. — W waszym instytucie? — powtórzył i pomyślał: „Może ona pracuje w tym instytucie, do którego mnie delegowano?…” — To wy tam pracujecie? — Złapaliście mnie za słowo! Trzeba się będzie przyznać. — Można się o coś spytać? — Sinicki zmieszał się i znów był zły na siebie: „Kto widział tak rozmawiać z dziewczyną? Jakbym nie był studentem drugiego roku, ale sztubakiem z pierwszej klasy!…” — Znacie

Hasanowa? — rzucił niedbale, stukając palcami w pudełko magnetofonu. — Trochę. — Dziewczyna spojrzała bacznie na niego, po czym dodała z uśmiechem: — Ten człowiek siedzi po uszy w nafcie. — Nasz dyrektor także radził mi, żebym „zachorował na tę chorobę”. A ja, prawdę powiedziawszy, po raz pierwszy spotkam się z naftą w Baku. — Ależ spotykaliście się z nią na każdym kroku — sprostowała pobłażliwie dziewczyna. — Patrzcie! — wskazała na okno, przez które widać było lśniące skrzydło i tęczowe krążki śmigieł. — Jest w silniku naszego samolotu. Spójrzcie w dół… Nie, nie tam! Widzicie autostradę? Idą samochody. A tam dalej, jak chrabąszcze pełzną kombajny. Ta krew płynie w każdym silniku. Co tu zresztą mówić… Życie by bez niej stanęło! Dziewczyna raptem urwała, jakby nie rozumiejąc, dlaczego ni stąd, ni zowąd zaczęła przekonywać studenta o niezwykłym znaczeniu ropy naftowej w życiu gospodarczym. Okręciła biały szal dokoła szyi i odwróciła się do okna. Sinicki nie potrafił określić, jakie na nim zrobiła wrażenie. Surowe, wschodnie rysy, czarne oczy… tak czarne, że nie widać, czy jest w nich źrenica… Ładne to czy nie bardzo? — Nie potrafiłby na to odpowiedzieć. Co prawda, nawet się nad tym nie zastanawiał, zaciekawiony żywymi, porywającymi słowami sąsiadki. Widząc, że dziewczyna na niego nie patrzy, wyciągnął z kieszeni grzebyk i ukradkiem przyczesał niesforne włosy. Towarzyszka podróży milczała. Student zerknął z ukosa na swój starannie zawiązany krawat, prześliznął się wzrokiem po kancie dobrze zaprasowanych spodni i wyczekująco spojrzał na dziewczynę. — Dlaczego nie chcecie się specjalizować w poszukiwaniu ropy naftowej? — zapytała niespodzianie. Pytanie to zaskoczyło studenta. Nigdy dotąd o tym nie pomyślał. Nowy schemat wzmacniacza w ultradźwiękowych aparatach poszukiwawczych, który zaprojektował pracując w laboratorium swego instytutu, mógł mieć zastosowanie nie tylko przy poszukiwaniu pokładów ropy. Właśnie w związku z tym schematem wydelegowano Sinickiego do Baku, ale nie może przecież dać pierwszeństwa sprawie poszukiwania ropy naftowej… Jeszcze czego! Tyle ciekawych rzeczy na świecie! Na przykład sposób wynajdywania rud żelaza z pokładu samolotu. Studiował literaturę dotyczącą tego zagadnienia, zaprojektował nawet specjalny przyrząd swego pomysłu. Ale… minęło dwa miesiące, a niespokojny duch zaczął już majstrować kieszonkowy aparat rentgenowski, przy pomocy którego

można byłoby wykrywać diamenty w skałach. I znów po jakimś czasie, niekonsekwentny w swych porywach wynalazca, zapomniał o badaniach geologicznych i zaczął budować radiostację w futerale aparatu fotograficznego. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, co jest dla niego najważniejsze. Może wypadnie całkowicie zmienić specjalność?… Skoro już o tym mowa, wcale nie miał zamiaru zajmować się naftą. Chce tylko poddać próbie swój schemat w nowych aparatach do wykrywania ropy naftowej, a potem się zobaczy… — Bardzo was przepraszam — Sinickiego krępowało przeciągające się milczenie. — Pytaliście mnie o poszukiwania ropy naftowej. Powiem szczerze: moim zdaniem nie jest to takie znów trudne ani takie ciekawe… Myślę przy tym — rozłożył ręce i uśmiechnął się kwaśno — że w epoce energii atomowej… — Bez ropy naftowej jednak obejść się nie można! — przerwała mu niecierpliwie dziewczyna. — Czy wy tego naprawdę nie rozumiecie? — Zapaliła się i zaczęła mówić z jeszcze silniejszym akcentem bakijskim: — Aferzyści zza oceanu doskonale o tym wiedzą: krzyczą o wieku atomowym, a sami zagarniają coraz to nowe pola naftowe. Z ropy zresztą otrzymuje się „między innymi” trotyl — dziewczyna spojrzała na Sinickiego z ironią — najsilniejszy materiał wybuchowy. Spodziewam się, że o tym wiecie — uśmiechnęła się. — A jaka technika atomowa zastąpi kauczuk syntetyczny, smary… to wszystko co wytwarza się z ropy? Powinni o tym wiedzieć nawet tak młodzi geologowie, jak wy! Dziewczyna szorstkim ruchem odrzuciła nieposłuszne włosy. Milczała przez chwilę, jakby zbierając myśli. Sinicki obracał nerwowo w rękach pudełko magnetofonu. Było mu bardzo nieswojo. — Nie chcemy niczyjej nafty — ciągnęła dalej dziewczyna, widocznie czymś poirytowana — mamy dosyć własnej. Trzeba ją tylko wydrzeć przyrodzie! W najbliższych latach, jak mówił towarzysz Stalin, musimy wydobyć sześćdziesiąt milionów ton. Nafciarze, rzecz prosta, wykonają to zadanie, chociaż wydobywanie ropy nie jest rzeczą tak łatwą, jak wam się zdaje. Zwłaszcza jeśli te skarby ukryte są na dnie morza… W walce o naftę trzeba prawdziwego męstwa, odwagi, umiłowania swojej pracy!… „powiem szczerze” — przedrzeźniając słowa Sinickiego, dziewczyna spojrzała na niego z ironią — zdaje mi się, że jeśli zaczniecie pracować, to możecie nie na żarty zapalić się do zwykłej, czarnej ropy, która tak brzydko pachnie i nawet plami eleganckie ubranie. Sinicki zjeżył się, udając, że ta ostatnia uwaga zupełnie go nie dotyczy, i

powiedział: — Wątpię, czy ktokolwiek mógłby pozostać obojętny po waszym wykładzie. Nic podobnego nie zdarzyło mi się usłyszeć u nas w instytucie. „Rzeczywiście — pomyślał student — nic prawie nie wiem o nafcie. Pamiętam, że czytałem o żołnierzach Aleksandra Macedońskiego, którzy smarowali ciało «czarnym tłuszczem*. Różnie ten tłuszcz nazywali: «czarny olej», «olej skalny», «smoła ziemna». Nazywali go także «naftą» od perskiego słowa «sączyć się»… Widocznie kiedyś człowiek zobaczył, jak ciecz ta sączyła się spod ziemi — przypominał sobie Sinicki bojąc się, że zagniewana dziewczyna zacznie go zaraz egzaminować. — Tyle wieków minęło, a nikt dotychczas nie wie dokładnie, czym jest właściwie ropa naftowa!” Nie rozwiązana zagadka… I oczywiście nie on, Sinicki, ją rozwiąże. Wielcy uczeni, każdy na swój sposób, tłumaczą pochodzenie ropy naftowej: jedni twierdzą, że powstała ze szczątków wymarłych prehistorycznych zwierząt, inni, że z roślin, jeszcze inni zapewniają, że i z jednych, i z drugich… Sinicki, rzecz prosta, studiował wszystkie te teorie. Jego zdaniem, uczeni wkrótce odsłonią tajemnicę ropy naftowej, będą wiedzieli absolutnie wszystko o jej pochodzeniu. Rozwiążą zaś tę zagadkę oczywiście uczeni radzieccy, ze szkoły członka Akademii Nauk, Gubkina* . Okazało się, że student pamiętał to i owo i gdyby sąsiadka zaczęła go egzaminować, odpowiedziałby co najmniej na czwórkę. Uspokojony podniósł głową: wzrok jego spotkał się ze wzrokiem mężczyzny w kwadratowych okularach, siedzącego po przeciwnej stronie kabiny. Pasażer ów w zamyśleniu skubał kępki rzadkiej bródki i uważnie oglądał ilustrację w leżącym na jego kolanach czasopiśmie. Czasopismo było otwarte na stronie, na której w zielonkawej wodzie czerniała stalowa kratownica wieży. Widać nie tylko dziewczynę interesował artykuł o osiągnięciach inżyniera Hasanowa! Człowiek, którego teraz obserwował Sinicki, a także drugi pasażer, jego sąsiad, byli ubrani jak wytrawni myśliwi, którzy wybierają się w daleką podróż. Nad oknem wisiały dwie strzelby myśliwskie w zniszczonych,, brezentowych futerałach. Jeszcze wyżej, na półce leżała waliza związana sznurkiem. Student zawstydził się. Przecież to zwykli sobie ludzie, może buchalterzy czy lekarze, w każdym razie nie geologowie, a jednak interesują się poszukiwaniami ropy naftowej. A on, przyszły geolog— specjalista, badacz wnętrza ziemi, nagle udaje przed tą dziewczyną

obojętność wobec tak wielkiej sprawy. — Powiedzcie mi, proszę — zwrócił się nieśmiało do sąsiadki — gdzie znajduje się w Baku Instytut Naftowy? — Więc wy do nas jedziecie? — Świetnie! — ucieszył się Sinicki. — Waszym dyrektorem jest Agajew? Dziewczyna zawahała się i powiedziała z niechęcią: — O tych sprawach pomówimy potem… Pokażcie mi wasz magnetofon, znam się trochę na tym. Sinicki ucieszył się. Chciał zrobić coś, co sprawiłoby przyjemność nowej znajomej i zaczął z zapałem demonstrować jej swój aparacik: kręcił gałkami, pstrykał przełącznikami, zdejmował pokrywkę, pod którą były ułożone cienkie, brązowe arkusiki, pokazywał elektromagnetyczne urządzenia samopiszące lub utrwalające dźwięk. Otworzył nawet przegródkę, gdzie znajdował się wzmacniacz i gdzie tkwiły lampy wielkości ziarnka grochu, pokazywał miniaturową bateryjkę i głośnik. — Ale to jeszcze nie wszystko — oświadczył Sinicki z zachwytem. — Jakich ja zabawek nie robiłem! Raz skonstruowałem aparat rentgenowski ze zwykłej żarówki. Co prawda promienie były bardzo słabe; na to, żeby otrzymać na kliszy zdjęcie ręki, trzymałem ją przez czterdzieści minut pod aparatem. Siedziałem bez ruchu, aż mi ścierpła… — Wynalazca roześmiał się: — Raz znowu skonstruowałem spektroskop polowy do analizy minerałów… Ale się nie udało!… Sinicki upajał się po prostu opowiadaniem. Widział, że dziewczyna słucha go ze szczerym zainteresowaniem i to mu pochlebiało. Samolot leciał nad polami. W dole, jak kawałki zielonkawego szkła, połyskiwały jeziora, bagna, rzeczułki. Powoli uciekały w dal proste linie torów kolejowych i szerokich autostrad, jakby nakreślone na żółtym papierze. Sinicki skończył wreszcie swoje opowiadanie i rzekł nieśmiało, czerwieniąc się nie wiadomo dlaczego: — Przepraszam… Mnie przedstawił magnetofon, ale ja nie zapytałem, jak wam na imię i jak imię waszego ojca… — Imię ojca zbyteczne. I tak zapomnicie! Nazywam się Saida. Zapiszcie to w waszym magnetofonie. Między fotelami przechodziła dziewczyna w ciemnym płaszczu z błyszczącymi guzikami. Niosła w ręku tacę ze szklankami i butelkami. Od niechcenia, jakby co dzień odgrywał rolę uprzedzająco grzecznego towarzysza podróży, Sinicki poprosił o wodę i nalał Saidzie szklankę

pieniącego płynu. Starała się nie patrzeć na studenta, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ta nieśmiała uprzejmość wydała się jej wzruszająca! Młodzieniec pił wodę małymi łykami spoglądając ukradkiem na Saidę. …Samolot zbliżał się ku morzu. Widać już było żółty ląd pocięty błękitnymi żyłami niezliczonych rzek: to zarośnięta trzciną delta Wołgi. Zalśniło morze. Wkrótce potem wyłoniły się jakby z głębi morskiej zamglone góry. W pół godziny później samolot zbliżał się do Baku… Brzeg był już niedaleko. Samolot zaczął lądować… Sinicki miał przez chwilę wrażenie, że coś mu zatyka uszy, nie usłyszał pytania, które mu zadała Saida. Spojrzał na nią z miną winowajcy i pokazał na migi, że nic nie słyszy. Zawsze tak bywa przy nagłej zmianie ciśnienia, kiedy samolot się zniża. Sinicki przełknął ślinę, coś mu trzasnęło w uszach, jakby wypadły z nich nagle tampony waty, i znowu usłyszał warkot silnika i rozmowy pasażerów. Student podniósł lornetkę do oczu i patrzył przez okno. Morze błyszczało jak pognieciona cynfolia od czekolady. Nagle spod wody wynurzyła się gładka, biała kula podobna do olbrzymiej pływającej miny. Zamigotały w słońcu wypolerowane boki i rozbryzgując w powietrzu tysiące iskier, kula zakołysała się na falach. Sinicki stał przy oknie znieruchomiały. Trzeba pokazać Saidzie tę niezwykłą kulę!… Za późno! Metalowe skrzydło samolotu zasłoniło kulę jak firanka. Student odwrócił się szybko i skoczył do przeciwległego okna. Przed oknem stał myśliwy. I on także patrzył na morze przez lornetkę. Wargi jego były wykrzywione w pogardliwym uśmiechu. Zresztą, może się tylko tak Sinickiemu wydało. Myśliwy opuścił lornetkę, obojętnie spojrzał na młodego pasażera i wrócił na fotel.

ROZDZIAŁ DRUGI NOWE ZNAJOMOŚCI W ów niezwykle upalny poranek, kiedy to betonowy chodnik bakijskiego lotniska zdawał się rozżarzony do białości, za ogrodzeniem z siatki, w grupie oczekujących na przybycie samolotu, stał młody mężczyzna z bukietem białych lewkonii w ręku. Wiatr rozwiewał poły lekkiej, jedwabnej kurtki, której białość podkreślała jeszcze jego ogorzałą twarz i czarne jak krucze skrzydła włosy. Mężczyzna ów niecierpliwie wpatrywał się w niebo, mrużąc oczy od słońca i kręcił się w kółko, jakby oczekiwał, że samolot może się ukazać z którejkolwiek strony. …Z wieży dworca lotniczego na migocącym ekranie radaru przemknęła sylwetka samolotu. Dyżurny wyjrzał przez okno i zobaczył skrzydlaty cień ślizgający się po betonowym chodniku. Witający śpieszyli w stronę samolotu. Na czele szedł szybkim krokiem młody człowiek z kwiatami. Spuszczono aluminiowe schodki. W ciemnym owalu drzwi ukazała się Saida, za nią Sinicki z jej walizką. Saida spokojnie i surowo patrzyła na biegnącego ku niej smagłego mężczyznę, w milczeniu przyjęła od niego kwiaty, po czym, zamknąwszy oczy, oparła głowę o jego ramię z wyrazem znużenia. Sinicki postawił walizeczkę na ziemi i zakłopotany zaczął oglądać gałki magnetofonu: nie wypada przypominać w tej chwili o sobie. Poczuł jakby lekką zazdrość. „Naturalnie, czyż taka dziewczyna jak Saida mogła zwrócić na mnie uwagę? — myślał student. — Kimże ja jestem dla niej? Smarkaczem! Niemowlęciem o jasnoniebieskich oczach… Przecież ani razu się jeszcze nie goliłem…” Sinicki skrzywił się i westchnął. Przypomniały mu się wszystkie przeciwności losu. Dlaczego, jak na złość, nikt mu nie daje tych dziewiętnastu lat, do których przecież ma prawo? Wszak już po raz drugi bierze udział w wyborach i w ogóle jest „po maturze”. Bądź co bądź w laboratorium instytutu mówiono o nim poważnie. Winszowano mu wynalazku, delegowano go do Baku… Czego Sinicki nie wyprawiał, żeby wydać się starszym! Przed samym wyjazdem kupił kapelusz, żeby wyglądać „poważniej”. Nic nie pomogło! … Studentowi przypomniała się jeszcze jedna nieprzyjemna historia: w tramwaju i w autobusie zwracano się do niego tak bezceremonialnie, jak

gdyby rzeczywiście nie był dorosłym: „Pokaż, chłopcze, bilet!” Sinicki aż się skulił ze złości. „Chłopcze!… Dobre sobie!” Mężczyzna, który przyszedł przywitać Saidę, podniósł jej głowę, badawczo spojrzał w oczy i rozżalonym głosem powiedział: — Nie napisałaś do mnie przez cały czas. Czy to tak można? Byłem niespokojny… — Wiem, wiem, mój jedyny! — Twarz Saidy promieniała szczęściem. — Strasznie jesteś niecierpliwy. Ty, mądralo! Aleksander Pietrowicz zasypywał mnie depeszami… — Kto taki? — Wasiljew! — Saida odwróciła się do samolotu. — Gdzie jest mój bagaż? — Ja go mam! — odezwał się nieśmiało Sinicki podając walizeczkę. — To nie ten — roześmiała się Saida potrząsając głową. — Zaraz go odbierzemy i odwieziemy was do miasta. Nie wiecie przecież, gdzie jest nasz instytut… Przepraszam — powiedziała, raptem sobie przypominając — nie zapoznałam was z sobą: mój mąż, inżynier Hasano w. Zdaje się, że się o niego pytaliście? A ten młody student — Saida wskazała Sinickiego — należy do niespokojnego plemienia wynalazców. Dziś wręczy dyrektorowi „listy uwierzytelniające”, a potem my się nim zajmiemy… Uwaga! będzie pan jeszcze nafciarzem! Saida dostrzegła smutek w oczach Ibrahima (tak miał na imię jej mąż) i poklepała go pieszczotliwie po policzku. Sinicki poczuł nagle, że jakiś ogromny ciężar spadł mu z serca. „Jak to dobrze — pomyślał z ulgą. — Ą mnie się zdawało, żem się nawet troszeczkę zakochał w tej dziewczynie. Powiadają, że człowiek w takich razach głupieje…” Po schodkach samolotu spuszczali teraz duże, białe skrzynie podobne do kufrów. — Jest i mój bagaż — powiedziała Saida wskazując na nie. Z kabiny wysiedli myśliwi ze strzelbami w futerałach i stanęli na boku, jakby na kogoś czekali. Psy, które tymczasem wyładowano z samolotu, popiskując leniwie, leżały u nóg myśliwych, wyciągnąwszy języki. Sinicki zauważył jakąś panią o płomiennych włosach. Opowiadała coś z ożywieniem. Trudno było nie zwrócić uwagi na jej strój. Dół sukni ozdobiony był szlakiem przedstawiającym rozbiegane psy. Kiedy dama obracała się szybko, psy zdawały się na siebie rzucać. Żywe psy, leżące u nóg myśliwych, z niezadowoleniem przyglądały się portretom swych krewnych. Podzielały widać zdanie Sinickiego, że taka galeria portretów

na sukni nie jest całkiem na miejscu. Studentowi przypomniało się, że widział kiedyś w teatrze głupiutką dziewczynę, którą skusiła podobna moda. Po całej sukni jej łaziły duże, czarne koty z podniesionymi do góry ogonami. Dziewczyna czuła na sobie ironiczne spojrzenia otaczającej ją publiczności i w przerwach nie wychodziła już do foyer. Sinicki uśmiechnął się mimo woli. Przypomniał sobie, jak wówczas parsknął śmiechem w kułak na widok tego kociego korowodu na sukni. Co za porównanie z Saidą! O ileż ładniejszy był jej skromny, biały kostium. Po skoszonej trawie lotniska biegł do samolotu młodzieniec, niemal rówieśnik Sinickiego. Widocznie bardzo się śpieszył i po drodze szukał kogoś oczami podobnymi do śliwek. Ujrzawszy Saidę podbiegł do niej i zawołał głośno: — Salam * !, Saida! Jedźmy prędko! Aleksander Pietrowicz doczekać się nie może. Co dzień się o ciebie pyta. — Któż to taki, Aleksander Pietrowicz? — zapytał Saidę nieco zdziwiony Hasanow. — Wasiljew. Mówiłam ci przecież. — Ależ on tu dopiero niedawno do nas przyjechał. Skąd ty go znasz? — Spotykałam go w Moskwie… — Saida zwróciła się do Sinickiego. — To nasz niezastąpiony technik Nuri — wskazała na niecierpliwego młodzieńca, który ledwo mógł ustać w miejscu. Przyskoczył do tragarzy wyładowujących samolot i krzyknął: — Powoli, powoli!… Czego tak rzucasz? To nie kiszmisz* . Podbiegłszy bliżej Nurl dodał już tonem bardziej pojednawczym: — Tam są aparaty. Zrozumcie! Trzeba obchodzić się jak z jajkiem… A tak i moja babcia potrafi… Sinicki roześmiał się. Nuri spojrzał na niego z niechęcią: że też ten smarkacz pozwala sobie śmiać się z niego! Mrucząc coś pod nosem Nuri odsunął się w cień pod skrzydło samolotu i wyjął z kieszeni pudełeczko z drucianymi łamigłówkami. Oglądając się z wahaniem na Saidę wyciągnął z pudełeczka błyszczące kółko, na którym były zawieszone kwadraciki. Nie było na to rady, Nuri nigdy nie mógł odmówić sobie przyjemności zastanowienia się w wolnej chwili nad „zagadkowymi kółkami”. Technik z Instytutu Naftowego sam wymyślał te trudne łamigłówki i uważał, że są mu bardzo pomocne w rozwiązywaniu skomplikowanych zagadnień technicznych. — Jak tam Wasiljew? pracuje z powodzeniem? — zapytała Saida Hasanowa. — Nie słyszałem.

Saida milczała przez chwilę starając się widać dobrać odpowiednie słowa. — W ministerstwie bardzo się interesują twoją pracą. — Możesz to samo powiedzieć o pracach Wasiłjewa. — Tak… to samo. Są istotnie bardzo ciekawe, Ibrahimie. A propos… — Saida zawahała się przez chwilę — wyznaczono mnie do jego grupy. — Powiedziałaś mi to „a propos” — zauważył Hasanow powściągliwie — a ja o niczym nie wiedziałem… Liczyłem na twoją pomoc… Powoli, kropla po kropli, wyduszał z siebie słowa. Wydały mu się teraz niepotrzebne i bez wartości. Ibrahim wiedział, że Saida nigdy nie zmieni powziętego postanowienia. — Zrozum, mój najdroższy, doświadczenia Wasiłjewa są nie do przeprowadzenia bez moich aparatów. — Tobie, widocznie, bardziej… Hasanow zamilkł i skierował się w stronę samochodu. Saida powierzyła Nuriemu wyładowanie bagażu. Technik spojrzał z triumfem na młodzieńca w kapeluszu i znowu podszedł do tragarzy. — To bardzo odpowiedzialna robota. Rozumiesz? Ładować trzeba jak słoiki z konfiturami. Rozumiesz? — Siadajcie, Sinicki! — Saida wskazała mu miejsce obok siebie w samochodzie. — Zaraz wam pokażemy miasto. Nuri odprowadził przybysza niechętnym wzrokiem. Zabierają z sobą tego smarkacza, jakby to był jakiś wielki naczelnik!… Otwarty samochód z drżącym prętem anteny wyjechał z lotniska. Za nim ruszył zielony wóz podobny do spłaszczonego ogórka. Siedzieli w nim myśliwi z psami. Do miasta jeszcze daleko… Szosa biegnie jak błękitna wstęga, w gładkiej, asfaltowej powierzchni przegląda się niebo. Upał, żaden wietrzyk nie wieje… Ziemia jasna, o lekko żółtawym odcieniu, jak mocna herbata z mlekiem. Wczesną wiosną rosła tu trawa, teraz zostały po niej tylko wątłe, żółtawe źdźbła. Niebo ciemniejsze tu od ziemi. Zarysowały się stalowe wieże szybów naftowych. Zdawały się rozstępować, dawać drogę. Saida rozmawiała z Sinickim. Hasanow milcząc siedział przy kierownicy. Samochód minął szyby i zbliżał się do Baku. To już przedmieście. — Tak zwane „Czarne Miasto” — Saida wskazała na mijane zabudowania. — No i co? — spojrzała z dumą. Sinicki ze zdziwieniem patrzył na nieznajome ulice. Z obu stron migały

białe mury rafinerii naftowych, jasne skrzydła gmachów, różowe, jasnoliliowe, kremowe domy mieszkalne, zieleń parków, pałace kultury, kluby, kina i pobielane pnie młodych drzewek… Minęli „Czarne Miasto”. Samochód sunął dalej po gładkim asfalcie. Postanowili skręcić na nabrzeże. Tu z jednej strony wznosiły się jasne, wysokie gmachy, z drugiej biegło zielone pasmo ciągnącego się na przestrzeni wielu kilometrów bulwaru. Samochód mknął z coraz większą szybkością. Poprzez korony drzew migotały oślepiające błyski morza, jak odłamki stłuczonego lustra — Bywałem już w miastach nad morzem — mówił Sinicki przytrzymując kapelusz — ale tak długiego i szerokiego bulwaru nigdzie nie widziałem. — To nasza duma! — uśmiechnęła się Saida odrzucając z twarzy rozwiane na wietrze włosy. — Przedłużyliśmy go po wojnie. Zaczyna się teraz przy Pałacu Rad, a ciągnie się aż do Bajłowa. Sinicki rozglądał się ciekawie. Gdzież on się znajdował? W jakim mieście? Zdawało mu się, że bywał tu już nieraz, chodził tymi ulicami wśród gmachów z jasnoszarego kamienia, widział olbrzymie szyby wystaw, wielkie tablice z nalepionymi afiszami. Czuł się zakłopotany, jakby spotkał dawnego znajomego, którego nazwiska nie pamiętał. Jakie miasto przypominało mu Baku? Czy nie Leningrad? No oczywiście, zwłaszcza ulice w śródmieściu. Może tylko słońce, palące słońce Południa, głębokie, czarne cienie, oślepiający błękit nieba i morze o niepowtarzalnej szafirowej barwie sprawiają, że to miasto różni się od swego północnego brata. Samochód skręcił w bok. — Popatrzcie na prawo — to ulica Szaumiana, tu są stosunkowo nowe domy, zbudowane przed samą wojną — powiedziała Saida wskazując szeroką ulice, zabudowaną wysokimi domami barwy szaroliliowej, z białymi liniami balkonów, portyków i skąpych ornamentów. Ulica mignęła i znikła. Zabłysły szyby zielonego kiosku z szyldem: „Wody”. Architekt nadał mu tak niewiarogodnie opływowy kształt, że Sinickiemu zdawało się, iż kiosk zerwie się i zaraz pomknie w ślad za samochodem. Raptem zobaczył przed sobą różowy gmach z białymi kolumnami attyki. Kolumny zdawały się podtrzymywać sklepienie niebieskie. — To kino „Niżami”. Zbudowane także przed wojną — objaśniła Saida. — Wecie, co mnie dziwi — ciągnęła dalej z odcieniem irytacji w głosie. — Ludzie u nas wcale nie znają tego miasta. Nie znają trzeciego pod

względem wielkości miasta w Rosji! Przypomnijcie sobie, ile napisano o innych miastach. Każde dziecko zna Leningrad. Któż nie słyszał o Newskim prospekcie, Admiralicji, Litiejnym! Chyba każdy, nawet ten, co nigdy nie był w Leningradzie, potrafi narysować jego plan — tak znane jest to miasto z literatury, prasy i z opowiadań tych, co je widzieli. Nie mówię już o Moskwie, o niej wiedzą wszystko i to jest cackiem naturalne. Ale weźmy na przykład Kijów. Któż nie zna takich nazw, jak Kreszczatik, Góra Włodz mierzą, Ławra! Wszyscy słyszeli o Odessie i o jej schodach. A kto potrafi powiedzieć, jak się nazywa główna ulica w Baku, największym mieście po Moskwie i Leningradzie? Sinicki pomyślał: „Prawda, ile jest jeszcze do zobaczenia!” Nie wiedział, że Baku — stolica nafty — jest pięknym, jasnym miastem, gdzie w zwierciadle lśniącego asfaltu przeglądają się obłoki. Czuł się jak podróżny, który pierwszy odkrywa ziemię nieznaną.

ROZDZIAŁ TRZECI „MOIM ZDANIEM, WASILJEW TO MARZYCIEL” Sinicki siedział na tarasie hotelu i czekał niecierpliwie, kiedy będzie można pojechać na przyjęcie do Hasanowa. Przecież inżynier sam go zaprosił! Wspaniały człowiek ten Hasanow… Od razu spodobał się Sinickiemu tak samo jak Saida. Student wspominał ją, ale z uczuciem jakiegoś dziwnego zakłopotania. Zdawało mu się, że zakochać się od pierwszego wejrzenia to rzecz głupia i nawet ubliżająca, zwłaszcza dla niego, Sinickiego, a tym bardziej dla Saidy i rzecz prosta, dla Hasanowa. Niechby się tak ten inżynier dowiedział, jak ów smarkacz Sinicki w samolocie stroszył się i zabiegał jak kogucik, starając się zdobyć sympatię swojej sąsiadki! I wodę dla niej zamawiał, i usiłował uchodzić w jej oczach za genialnego wynalazcę… Nie, Sinicki najwyraźniej jest z siebie niezadowolony… Wstał i zaczął leniwie spacerować do kamiennym tarasie. Przede wszystkim zobaczył Morze Kaspijskie, statki, dalekie wieże wiertnicze, jachty o żółtawych żaglach: trzymały się lękliwie brzegu jak kaczęta. Dym parowca wznosił się w górę jak słup niby w mroźny dzień. Było bardzo gorąco. Przyglądając się nabrzeżu, Sinicki widział srebrzysto–zielony pas bulwaru, krzaki jaskraworóżowych oleandrów, klomby ciemnozielonych kwiatów, nie opodal białe, ażurowe ogrodzenie przystani. Obok niej wznosiła się jak pomnik dawno minionych czasów surowa Wieża Dziewicza… Podobna była do dwóch zrośniętych ze sobą, żebrowanych rur — tak przynajmniej określił jej kształt Sinicki. Usiadł na fotelu i swoim zwyczajem przygładził grzebieniem nieposłuszne włosy, wyjął z kieszeni magnetofon, starannie go obejrzał, pokręcił gałką i zaraz pomyślał: „Co ja mam z nim zrobić? Tymczasem jest to tylko notatnik… Może spróbuję notować w nim tak, jak w pamiętniku? Kto wie, czy to nie dobra myśl!” Wynalazca włączył aparat i podniósł go do ust. — Będę mówił ci wszystko, co tylko zauważę ciekawego, a twoja rzecz — notować. Kropka! — zakończył sugestywnie i przesunął dźwignię. — Kropka! — powtórzył aparat tym samym tonem. — Świetnie. Będziesz moim pamiętnikiem. Sinicki znów przesunął dźwignię. — …pamiętnikiem — powtórzył posłusznie aparat.

— Wieczorem opowiem ci wszystko, co stało się w ciągu dnia… Magnetofon leżał na kolanach, a Sinicki myślał: „Czy rzeczywiście widziałem białą kulę?…” Przed oczami stanęła mu twarz myśliwego. „… Skąd on się wziął? A zielony samochód? Po co jechał za nimi?… Głupstwo! Zwykły przypadek. Czasem widzimy coś nadzwyczajnego i zagadkowego tam, gdzie nic podobnego nie ma. No więc, powiedzmy, biała kula. W pierwszej chwili pomyślałem, że to mina. Ale skąd się ona wzięła na Morzu Kaspijskim?… Odpowiedź zbyteczna, drogi przyjacielu. Po prostu naczytaliście się opisów przygód, szanowny Mikołaju Timofiejewiczu. I tyle… Tutaj i tak jest wiele rzeczy niezrozumiałych. Na przykład, któż to jest ten Wasiljew?…” Na drewnianym pomoście pięćdziesięciometrowego fundamentu doświadczalnej wieży wiertniczej stał inżynier Hasanow. W dole szumiały leniwie fale. Inżynier patrzył, jak robotnicy stroją wieżę zielenią, przygotowując ją do uroczystości. Obok Hasanowa oparła się o poręcz i patrzyła na odległy brzeg drobna, szczupła dziewczyna. Wszyscy nazywali ją Mariam. Ona także była inżynierem konstruktorem i pracowała w Instytucie Naftowym w grupie Hasanowa. — Moim zdaniem, Wasiljew to marzyciel — powiedziała szorstko. — Sądzę, że wkrótce wszyscy się o tym przekonają! Hasanow ze zdziwieniem spojrzał na Mariam. Skąd u tej młodej dziewczyny biorą się tak stanowcze sądy o człowieku, którego prawie nie zna? Nawet on, Hasanow, wstrzymuje się od podobnej oceny, tymczasem Mariam?… Pamięta ją przecież małą dziewczynką, z początku kopistką, potem kreślarką. Z czasem ta córka doświadczonego majstra wiertniczego została konstruktorem, zdolnym do samodzielnego rozwiązywania problemów technicznych. To jednakże nie daje jej prawa do odzywania się tak o inżynierze, od którego wiele jeszcze mogłaby się nauczyć. Oczywiście, lata studiów korespondencyjnych poważnie pogłębiły jej wiedzę. O dwudziestoczteroletniej Mariam Kerimowej mówiono, bynajmniej nie sugerując się jej młodym wiekiem, że jest utalentowanym konstruktorem. Hasanow patrzył na nią z uśmiechem. Wciąż nie wierzył własnym oczom, że ma przed sobą tę samą skromną dziewczynkę z długimi, do kolan prawie sięgającymi warkoczami, której duże, ciemne oczy ledwo mogły się pomieścić na pociągłej twarzyczce. Trudno mu było uwierzyć, że to ta sama Mariam, której cichy, stłumiony nieco głos rzadko słyszeli

nawet jej najbliżsi przyjaciele. Jednak to była ona — niegdyś dziewczynka o wiecznie spuszczonych oczach, a teraz — poważny inżynier, który miał własne zdanie i wyrobione gusty. — Widzieliście Wasiljewa? — zapytał Hasanow starając się nadać swemu głosowi całkowicie obojętny ton. — Nikt go nie widział — dziewczyna zmarszczyła zrośnięte brwi. — Nie wychodzi ze swego laboratorium. Zresztą, to nie ma żadnego znaczenia — dodała surowo i z naciskiem. — Nie jestem go ciekawa i nie interesuje mnie bynajmniej jego powierzchowność. Ważny jest jego projekt, właśnie przed chwilą go widziałam… — No i jak? Nic nie wiem o ostatnim wariancie. — Jestem pewna, że to całkowicie jałowa fantazja, obliczona na efekt. Wczoraj przysłano mi do korekty szkice jego świdra elektrycznego. Słowo daję, nie mam przekonania do tej całej sprawy! Po prostu szkoda czasu. Lepiej już zająć się młodzieżą w kółku technicznym. — Co wam się stało, Marłam? Skąd taka zgryźliwość? — A co się wam zdaje, Ibrahimie Abasowiczu? To przykre. Chciałam pracować na waszej pływającej wyspie. Przecie o tym wiecie. A tymczasem… — zagryzła wargę i odwróciła się. — No, nie martwcie się, nie warto — pocieszał ją Hasanow, chociaż sam potrzebował pociechy. — Zapomnijmy o tych wszystkich przykrościach. Wiecie przecież… Dziś taki dzień — trzeba się tylko cieszyć! — westchnął mimo woli. — Zapoznam was z ciekawym człowiekiem. Dopiero co przyleciał z Moskwy, przez całą drogę opowiadał Saidzie o swoich wynalazkach. Zdaje mi się, że i wam nie da się nudzić dziś wieczorem… Postaram się, żeby siedział przy was. — Jak wam nie wstyd, Ibrahimie Abasowiczu! — obraziła się Mariam. — Mówię poważnie, a wy… Machnęła ręką, odwróciła się i odeszła po drewnianym pomoście do świetlicy. „Dlaczego ich jeszcze nie ma?” — pomyślała podchodząc do radiotelefonu. Umówiła się z organizatorem partyjnym, że na uroczystość zaproszona będzie świeżo powstała brygada młodzieżowa. Pomimo ogromnej pracy w biurze konstruktorskim, która nie pozostawiała jej niemal wolnej chwili, Mariam prowadziła zajęcia z grupą komsomolców w instytucie. Mówiono o niej żartem, że konstruktor Kerimowa „przebudowała”* całkowicie ową młodzież i natchnęła ją prawdziwą miłością do techniki. Miała w sobie inicjatywę i wyczucie tego co nowe, i to właśnie pomagało jej w tej wdzięcznej pracy, równie jak i we

własnej robocie przy stole kreślarskim. Mariam połączyła się za pomocą radia z instytutem. Odpowiedziano jej, że młodzież dawno już wyjechała. „Dlaczego tak marudzą? — dziwiła się. — Niech się tylko pokażą! Już ja im nakiwam!’. Kerimowa nie znosiła niedokładności. Jeśli się umówili, to tak być musi bez żadnego gadania. Ta drobna dziewczyna mocno trzymała w garści nie tylko komsomolców z kółka technicznego, ale i dorosłych kreślarzy w swojej grupie. Dawała wskazówki cichym głosem, łagodnie poprawiała błędy, ale uchowaj Boże, jeśli ktokolwiek z jej pomocników powtórzył ten sam błąd! Bura murowana! Mariam nikomu nie darowała obojętnego stosunku do pracy, uważała to za największe przestępstwo. Z okna świetlicy zobaczyła, że do stalowej wyspy podpłynęła łódka i wysiedli z niej partorg1 Rustamow i nie znany Mariam młodzieniec w eleganckim, szarym ubraniu i kapeluszu. Skierowali się prosto do Hasanowa. Ali Huseinowicz Rustamow ubrany był jak zawsze bez pretensji: lekkie, kaukaskie buty, szerokie spodnie starannie wpuszczone w cholewy, długa, biała bluza z bufiastymi rękawami opadającymi na mankiety. Spod ciężkich, obwisłych brwi oczy błyszczały młodzieńczym blaskiem. Były zawsze zmrużone, tak jakby bały się, że może uciec utajony w nich, przebiegły uśmiech. Mariam podeszła znów do radiostacji. Rustamow mógł ją przecież zapytać o komsomolców. — Czy znacie już Hasanowa? — zwrócił się do Sinickiego partorg* . — Zanim zjadą się goście, możecie obejrzeć nasze urządzenia techniczne. Prawie wszystko jest tu zautomatyzowane. To wieża doświadczalna. Zbudowana jest o dwadzieścia kilometrów od brzegu… Rozumiecie, że posuwać się jeszcze dalej jest trudno — zaczyna się wielka głębia, zbudowanie więc takiego fundamentu jest i niebezpieczne, i kosztowne. — To nic, spróbujemy! — przerwał mu Hasanow. — Początek zrobiony. Mamy tu pięćdziesiąt metrów głębokości. To jest podstawa, czujesz? — stuknął obcasem o pomost. — Cały miesiąc już stoi i ani drgnie. — Zuch z ciebie! Lubię w tobie tę pewność. Zuch z ciebie!… Ale nie śpiesz się zbytnio, Ibrahimie Abasowiczu! Po pierwsze — Rustamow ostrzegawczo podniósł palec — ani razu jeszcze nie było sztormu. Poczekaj do zimy! A po wtóre, sto metrów, dwieście metrów, to nie to co pięćdziesiąt. Trudności budowy wzrastają niewspółmiernie. Inżynier Hasanow wie o tym lepiej ode mnie. Robota rozpoczęta, ale mów, co

chcesz, nie jestem całkowicie pewien, czy taka lekka konstrukcja ze stalowych rur wysokości stu metrów może się oprzeć… no, powiedzmy sztormowi o sile dziesięciu stopni* . Pomyśl tylko — sto metrów! Jakież to obciążenie dolnej części fundamentu. — Przerwał, a potem dodał z przejęciem: — Tak, Ibrahimie, trzeba nam dokonać wielkiego dzieła, a jeśli tobie i Wasiljewowi się nie uda, będziemy musieli tymczasem chlapać się przy brzegu, tam gdzie płyciej. Hasanow niecierpliwie tupał nogą o pomost, czekając, kiedy będzie mógł odpowiedzieć. — Dlaczego miałoby się nie udać? — odparł gorąco. — Mam nowy projekt. Fundament można będzie budować na każdej głębi: jak chcesz to na stu, choćby nawet na dwustu metrach. — Spojrzał z niechęcią na studenta, którego mina wyrażała niedowierzanie, i oświadczył stanowczo: — nawet na trzystu metrach! — Czy wolno się o coś zapytać, Ibrahimie Abasowiczu? — wtrącił Sinicki uprzejmie i nieśmiało. — To znaczy, że zgodnie z waszym projektem można na dnie morza zbudować stalową konstrukcję, coś w rodzaju wieży Eiffla? — Dlaczego wieży Eiffla? — rozgniewał się Hasanow. Wieżę Szuchowa, rosyjskiego inżyniera Szuchowa! O ileż to dowcipniejsza konstrukcja! Tego samego Szuchowa, drogi towarzyszu Sinicki, który wynalazł nowy system oczyszczania ropy naftowej. Tego Szuchowa, który budował w Moskwie wieżę radiową w latach wojny domowej, kiedy to usiłowały nas zadziobać, zadusić wszelkiego rodzaju angielskie, francuskie i amerykańskie kruki. Ale myśmy wówczas budowali, budujemy teraz i zawsze będziemy budowali!… Słuchaj, Ali — zwrócił się wzburzony Hasanow do partorga, nie zwracając już uwagi na moskwiczanina — potrzebny mi jest miesiąc czasu na zmontowanie fundamentów podwodnych. Wszystko robi się na lądzie. Ani jednego nurka! Sinicki wiedział, że od kilku lat zaczęto stosować nowe morskie fundamenty pomysłu inżynierów radzieckich. Fundamenty wyrabiane były w hutach w postaci szkieletów z połączonych ze sobą kratownic. Montowano je na barkach, tak zwanych „kirżymach”, przy czym do operacji tej nie potrzebna jest pomoc nurków, którzy nie mogą zresztą opuszczać się na zbyt wielką głębokość. Dlatego było rzeczą całkiem naturalną, że Hasanow zaprojektował stumetrowy fundament, licząc na ustawienie go bezpośrednio z powierzchni morza. „To z pewnością bardzo trudne” — pomyślał student i z szacunkiem popatrzył na wynalazcę.

Hasanow opowiadał o czymś po cichu partorgowi. — No dobrze — zgodził się Rustamow — pomówimy o tym później. A tymczasem pokaż naszemu gościowi dzisiejszy stan techniki. Przecież on nic podobnego nie widział… Ale, ale, zapomniałem zapytać: jak zdrowie Saidy? Może będzie musiała odpocząć z tydzień po tak długiej delegacji służbowej… — Spróbuj jej to zaproponować! — Hasanow zmarszczył brwi, przypomniała mu się nowa praca Saidy. — Odkąd dostała aparaty, jest nieprzytomna. — Zupełnie jak ty! — roześmiał się Rustamow. — Sam jesteś taki… No dobrze, potem pogadamy. I partorg pośpieszył na powitanie przybyłego gościa. Hasanow, wciąż jeszcze pod wrażeniem rozmowy z Rustamowem, niechętnie opowiadał Sinickiemu: — Wiecie, oczywiście, że na tej wieży w tej chwili nie prowadzi się wierceń. W podwodnym rurociągu płynie już ropa. Zastosowaliśmy wiercenie za pomocą turbiny. Na końcu rury wpuszczonej do odwiertu obraca się tylko dłuto, rury zaś pozostają w miejscu… No, to wszystko wiec:e. Uczyliście się z pewnością o świdrze turbinowym Kapelusznikowa? Ta metoda wiercenia została po raz pierwszy na świecie zaprojektowana przez uczonych radzieckich. Dawniej we wszystkich wężach wiertniczych rury obracały się wraz z dłutem. Każdy student, nawet nie geolog zrozumie, że to było niewygodne. — Pewnie! — ożywił się Sinicki. — Kilka lat temu były szyby głębokości około czterech kilometrów, a dziś, jak słyszałem, dochodzą do sześciu kilometrów. Zakładać sześciokilometrowe rury! Sinicki z ciekawością przyglądał się czterdziestometrowej stalowej wieży. Ludzie w czarnych kombinezonach spuszczali z jej szczytu niepotrzebne już teraz rury. Stary majster Aga Kerimow mył ręce roztworem gliny. Długo ścierał brud i smary, potem wyciągnął dłonie przed siebie i przyglądał się im z daleka. Pokiwawszy głową majster zwrócił się do Hasanowa. — Przyjechał do nas jeszcze jeden wynalazca z Moskwy — powiedział inżynier przedstawiając Sinickiego. — W przyszłości będzie może z niego nafciarz, tymczasem jeszcze student… A to nasz najstarszy majster, czterdzieści lat pracuje na wieżach wiertniczych. — Salam! Witajcie… — Kerimow zakłopotany spojrzał na swoje mokre ręce. — A ja właśnie chciałem się spytać, kiedy to wy, uczeni ludzie…. tu ukłon w waszą stronę, Ibrahimie Abasowiczu — ukłonił się Hasanowowi

— i w waszą — ukłonił się Sinickiemu — …kiedy to wy, ludzie uczeni, jakby to powiedzieć?… potraficie zrobić tak: przychodzę do szybu w białej, czystej kurtce, odchodzę taki sam, elegancki, biały? Nie trzeba stać przy dźwigu, przedłużać rury, niech maszyna wszystko robi sama. Kiedyś tak będzie? Tak — zakończył z niemożliwą do naśladowania intonacją właściwą mieszkańcom Baku, kiedy to w słowie „tak” brzmi zarazem pytanie i twierdzenie. — Niełatwa to sprawa! — odpowiedział Hasanow po chwili milczenia. — Dążymy do tego, ale przed nami daleka droga… Tak, nasi robotnicy nie chodzą jeszcze w białych kitlach. Jednakże zbliża się czas, kiedy zdołamy na tyle zmechanizować wiercenie i wydobywanie ropy, żeby praca w szybach wymagała mniejszego wysiłku fizycznego, żeby każdy majster siedział ze szklanką herbaty przy tablicy rozdzielczej, a nie stał na wietrze i burzy przy żurawiu wiertniczym. — A może tak nigdy nie będzie? — Sinicki uśmiechnął się zakłopotany. — Czarna ropa i białe kitle… Wspaniale! — Zajrzyjcie lepiej do kabiny z przyrządami! Wtedy dopiero mówcie! — szorstko odpowiedział Hasanow. — Prawda, że to zaledwie początek. Ale powiadają, że u Wasiljewa… — Zamilkł i dodał: — Zresztą o tym to i ja sam nic nie wiem.

ROZDZIAŁ CZWARTY NIEBEZPIECZNE ZADANIE Ostatnie przygotowania do uroczystości dobiegały końca. Naukowo–badawczy instytut naftowy oddawał do eksploatacji nowy fundament podwodny. Przyjmowano przedstawicieli sąsiednich nadmorskich zakładów przemysłowych. W świątecznych, śnieżnobiałych ubraniach chodzili po pomostach, przyglądali się uważnie konstrukcji i uśmiechając się z zadowoleniem, coś sobie zapisywali w notesach. Towarzyszył im dyrektor instytutu Dżafar Alekpierowicz Agajew, starszy, otyły mężczyzna z gładko wygoloną głową. Małe, podobne do dwóch plamek wąsy sterczały z lekka. Przygładzał je często dużym palcem lewej ręki. Agajew ani na chwilę nie rozstawał się z fajką, zrobioną ze specjalnej ciemnozielonej masy plastycznej. Jego przyjaciele—palacze twierdzili, że fajki mogą być bądź z pianki morskiej* bądź wycięte z korzeni rzadkiego drzewa. Wyśmiewali się trochę z fajki dyrektora, który jednak dowodził z całą powagą, że jest to całkiem nowoczesna fajka ze specjalnej masy plastycznej i że nawet, jak to mówią, jest smaczniejsza od fajki piankowej. Dyrektor co chwila wycierał głowę dużą, niebieską chustką z białym szlaczkiem. Rzeczywiście, było bardzo gorąco. Sinicki zdetonowany spacerował po wysepce. Zdążył już opalić się na jaskrawomalinowy kolor. Nagle zagrzmiała orkiestra. Zahuczały bębny. Student drgnął i obejrzał się. Muzykanci rozsiedli się dokoła pomostu. Jeden z nich, z ogromną, połyskującą w słońcu trąbą, siedział na barierze i lękliwie spoglądał w dół. Nic dziwnego. Głębokość dochodziła tu do pięćdziesięciu metrów. Dokoła pomostu wieży stłoczyły się kutry, łodzie motorowe, ślizgacze. Niczym pszczoły oblepiły wysepkę i potrącając się nawzajem, kołysały się na falach. Rustamow zdjął białą czapkę i zwrócił się do zebranych: — Towarzysze! Inżynierowi Hasanowowi wraz z całym jego świetnym zespołem możemy powinszować wielkiego zwycięstwa! Jest to zwycięstwo myśli twórczej, najpotężniejszej broni naszego państwa. W naszym kraju, na każdym odcinku chlubnej pracy, każdy człowiek radziecki może i powinien być nowatorem. W tym nasza siła! Twórcza, konstruktywna myśl to najnowocześniejsza, nigdy nie starzejąca się broń. Musimy nią władać po mistrzowsku!.. Dziś gorąco ściskamy dłoń