tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony263 804
  • Obserwuję183
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań233 946

Oldi Henry Lion - Mesjasz formatuje dysk

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Oldi Henry Lion - Mesjasz formatuje dysk.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 239 stron)

I HENRY LION OLDI ME/JA/Z FORMATUJE DY/K W SERIIUKAZAŁYSIĘM.IN.: Fredenk Pohl „Gateway" tomy 1-5 Antologia polskiej SF „Wizje alternatywne 4" Kir Butyczow „Pieriestrojka w WielkimGuslarze" Brian W. Aldiss „Siwobrody" Brian W. Aldiss „Mroczne lata świetlne" Harlan Ellison „Niebezpieczne wizje" C.J. Cherryh „Cyteen" tomy 1-3 HUGO Ben Bova „Mars" Ben Bova „Powrót na Marsa" Manna & Siergiej Diaczenko „Dolina sumienia" Pat Cadigan „Wgrzesznicy" Andreas Eschbach „Gobeliniarze" W PRZYGOTOWANIU: Elizabeth Lynn „Dziewczyna z północy" Kir Bułyczow „Nowi Guslarczycy" Paul Levinson „Plaga świadomości" Marina & Siergiej Diaczenko „Kaźń" Marcin Wolski „Enklawa. Wolski w shortach 2" antologia polskiej SF „Wizje alternatywne 5" Ben Bova ,^Wenus" Ben Bova „Jowisz" Henry Lion Oldi & M. i S. Diaczenko „Rubie " Thomas R.P. Mielke „Sakriversum" HENRY LION OLDI ME/JA/Z FORMATUJE

DY/K Przeło ył Andrzej Sawicki SOLARIS Olsztyn 2004 „Mesjasz formatuje dysk"tytuł oryg. „Miesija ocziszczajet disk" Copyright © 2003 by Dmitrij Jewgieniewich Gromów & Oleg Semenowich Ladyzenskij as Henry Lion Oldi Ali Rights Reserved Copyright © 2004 for Polish translation by Andrzej Sawicki N 83-88431-81-1 Miejska Biblioteka Publiczna WROCŁAW 4 000198671 \-2) 23 bulwar IkafffW ^aficzny serii Tomasz Wencek Projekt i opracowanie graficzne okładki Dominik Milecki Korekta Bo ena Mołdoch, Grzegorz Giedrys Pomoc w zakresie pisowni Pinyin Karol Czyrko Skład Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja „Solaris" Małgorzata Piasecka ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn tel/fax. (0-89) 541-31-17 e-mail: agencja@solaris.net.pl www.solaris.net.pl K/IĘGA PIERW/ZA

NIE BUDŹCIE /PIACYCH /MOKÓW Część pierwsza PIĘTNO NA RĘKACH Tygrys wysuwa pazury, nawet o tym nie myśląc, ofiara jednak nie mo e się ukryć. Smok wykorzystuje swoją siłę, nawet tego nie zauwa ając, góra jednak nie mo e się oprzeć. Z nauk mistrzów 1 Procesji towarzyszyło nic mniej ni stu ludzi pałacowej ochrony - wszyscy z gongami, bębnami, w purpurowych długich szatach, owinięci ciasno pasami z rogowych płytek, w odświętnych, krytych je- dwabiemkapeluszach o silnie zagiętych rondach, przypominających skrzydła legendarnego ptaka Peng. Wspaniałość orszaku a biła w oczy! Osobliwie, kiedy prześwietny Zhou-wang - rodzony brat aktualnie panującego imperatora Podniebnej Krainy, Syna Nieba Yong-Le, po raz kolejny wraca do przydzielonej mu dzielnicy. Tak czy owak, stojący w tłumie gapie wymieniali półgłosemrozmaite uwagi: podobno ksią ę Zhou o splamionych rękach ju trzy- krotnie odmawiał objęcia rządów nad dzielnicą, z powodu „celowych błędów" i jawnego naruszenia kanonów ustanowionych specjalnie dla „spokrewnionych wangów", czyli celowej niedbałości w dopilnowaniu wyznaczonej wysokości pałacowych ścian, podwojenia nale ytej ilości bram, pomalowania sklepień zachodnich komnat w nieodpowiednie barwy, nie wspominając ju o cynobrowymodcieniu zawiasów przy drzwiach i tak dalej. Ale czy warto się tymprzejmować, skoro w Ningou jest święto, a to w szarzyźnie miałkiej codzienności ju niemało! Zaraz za oddziałemstra y przybocznej dwudziestu dworzan ostro nie wiozło w szylkretowej, ozdobionej jaspisemi szmaragdami skrzyni drogocenne relikwie Zarządu Ceremonii: świadectwo tytułu wan-ga, nazywane „Ze" i wytłoczone na najcieńszej blasze z czerwonego złota, a tak e osobistą pieczęć księcia Zhou, mającą kwadratową podstawę i uchwyt w postaci tygrysa w skoku. Obok relikwii w szkatule le ał zwój - kopia nefrytowych tabliczek ze Świątyni Cesarskich Przodków - z dwudziestoma piktogramami, z których powinna się składać pierwsze część imion przodków Zhou- wanga na przestrzeni dwudziestu pokoleń. Niech Niebo uchroni od błędu - czujne oko Zarządu Cesarskich Krewniaków nie śpi! Za dworzanami, w otoczeniu eunuchów z wachlarzami i chorągwiami, niespiesznie jechała karoca aktualnej faworyty księcia Zhou, jego ukochanej nało nicy, pięknej Xuwang, którą artobliwie nazywa- no po kątach Xuwang* Nieskazitelną. SamZhou-wang, jakby po raz kolejny niepotrzebnie chciał podkreślić swoje lekcewa enie etykiety, jechał nie na czele pochodu, a obok karocy nało nicy i nachyliwszy się do ocienionego zasłonami okienka szeptał coś śpiewnymgłosem- być mo e recytował ukochanej wiersze z epoki Tang, których był wielkimwielbicielem. 1 tak wszystko toczyło się swoją koleją i swoimporządkiem, ustalonymdo najdrobniejszego

szczegółu, dopóki z tylnych szeregów tłumu nie przepchnęła się ku przodowi tęga kobieta, która nie zadowoliwszy się tymi tak ju niemałymsukcesem, bezczelnie podeszła do księcia Zhou i urodziwej Xuwang. ' Xuwang - Panna Dziewięciu Niebios - bóstwo Tao Kobietę tę znali dobrze mieszkańcy kwartału Ping-er. Powiedzcie zresztą sami, kto nie zna Ósmej Cioteczki, ony farbiarza Mao, która obdarzyła swego dobrodusznego mę a ponad tuzinemdzieci - cichej, spokojnej i prostej babiny, z wiecznie opuchniętymi od nieustannego prania dłońmi? Ale eby tak, wbrew wszelkimzasadom ycia światów ółtego Pyłu, podejść prosto do wanga krwi... - Precz, niegodna! - przeraźliwie zakwiczał tłuściutki eunuch, uderzając wachlarzemzakłócającą spokój kobietę. Uderzenie trafiło w wyciągnięte przedramię Ósmej Cioteczki, rozległ się trzask i z bambusowych płytek wachlarza na wszystkie strony sypnęły się ozdobne paciorki. W tej samej chwili zło one w „małpiągarść" dłonie ony farbiarza Mao ukosemspadły pomiędzy odstające uszy eunucha, któremu utkwił w krtani wyrywający się z niej wrzask i nieszczęśnik odczołgał się na pobocze drogi, otwierając i zamykając usta niczymwyrzucona na brzeg ryba. A Ósma Cioteczka niewzruszenie parła ku karocy. Pierwszy ze zdumienia ocknął się dworzanin o długich wąsach, obleczony w czarny kaftan wyszywany w długonogie smoki, z pasemtai-weia - naczelnika stra y. Wydał krótki rozkaz i przyboczni błyskawicznie złamali szyk, zostawiając swemu losowi dworzan z relikwiami; wokół Ósmej Cioteczki zwarł się krąg końskich zadów, a później, gdy najbli si przyboczni jak- by sami z siebie wyfrunęli z siodeł, w powietrzu zamigotała stal. Beztroskie święto niepostrze enie przekształciło się w bezładne pobojowisko; w dłoniach ony farbiarza Mao migał błyskawicznie odebrany komuś podwójny toporek, doświadczeni ołnierze na oczach widzów przekształcili się w gromadę smarkaczy, którzy nie mogli trafić w kręcącą się jak fryga zwariowaną babę, odcięta głowa tai- weia potoczyła się prosto pod kopyta rumaka wanga, koń zaś achnął się, szarpnął precz od uśmiechniętej martwymuśmiechemgęby przybocznego i niewiele brakło, eby stanął dęba. Ksią ę zapanował nad nimnie bez trudu. Jak to mówią: Miecze błyskają z obu stron, Stal błyska, krew się leje. Komu potrzebne w śmierci czas Zaszczyty, przywileje... Dwaj osobiści przyboczni udzielnego władcy walili się jeszcze na zbryzgany krwią bruk: jeden z rozrąbaną czaszką, drugi - któremu nawet udało się trzykrotnie machnąć halabardą - z toporkiemw tyle głowy, a Ósma Cioteczka stała ju przy karocy i patrzyła z dołu do góry na księcia Zhou. Nie było to dobroduszne spojrzenie. Takimwzrokiemnie patrzył na wielokrotnie obdarzonego niełaską władcę nawet jego ojciec, spoczywający obecnie wśród przodków Hong Wu, w młodości szeroko znamy mistrz da-tao-shu* i przy- wódca Czerwonych Turbanów", a w wieku dojrzałympierwszy cesarz dynastii Ming, który przepędził mongolskich najeźdźców w północne stepy. Ale je eli nawet Zhou-wang miał splamione ręce, to tych rąk adną miarą nie dałoby się nazwać słabymi. Lekka klinga miecza chang świsnęła złowrogo, opuszczając bogato zdobioną pochwę. Eunuchowie rzucili się do osłony księcia i miotając się bezładnie, zwiększyli tylko zamęt, przeszkadzając umiejętnie prowadzonej przez księcia klindze, ale kiedy miecz wreszcie opadł, opisawszy przed tymskomplikowaną niedokończoną podwójną pętlę, Ósma Cioteczka chybnęła się w tył i niczymkot, łapami krótko uderzyła z obu stron w płaz ostrza. Brzęk, trzask i pozbawiony broni Zhou stawia konia dębem, a ona farbiarza Mao przemyka pod końskimi kopytami i pięścią uderza w kruchy zamek drzwi karocy, które ułamek sekundy wcześniej za- trzasnęła pospiesznie Xuwang Nieskazitelna. Wszyscy zobaczyli, jak napastniczka kopniakiemotwiera drzwi, wywleka za włosy wrzeszczącą przeraźliwie nało nicę, przy okazji płynnie uchylając się od rzuconego w nią bojowego dysku, wyrywa z rąk pięknotki Xuwang maleńkiego, zanoszącego się szczekaniempieska rasy hangzhou i łamie mu grzbiet o kolano.

* Da-tao-shu - sztuka fechtunku „ wielkimi mieczami", będącymi czymś pośrednim pomiędzy cię kim, krzywym mieczem i halabardą. " ,, Czerwone Turbany " - powstanie, które poło yło kres władzy pokornej wobec mongolskich zdobywców dynastii Yuang i wprowadziło na tron dynastię Ming. Po czymrzuca psiego trupa na ciało nało nicy, która z tego wszystkiego zdą yła malowniczo zemdleć. Na mgnienie oka wszystko zamarło, a chaos zastygł w bezruchu - ołnierze, trzebieńcy, gapie, domagający się nowej broni ksią ę Zhou... tylko Ósma Cioteczka kołysała głową, patrząc ze zdziwieniem na własne dłonie, jakby widziała je pierwszy raz; do morderczymzaczął zaś sunąć ukradkiemłysogłowy mnich w pomarańczowej riasie, do tej pory idący na samymkońcu pochodu i nie biorący dotąd adnego udziału w zamieszaniu. Drewniane sandały mnicha prawie nie dotykały ziemi; tak podobno chodzą niebiańscy mieszkańcy Białych Obłoków, którzy potrafią stanąć na napiętej karcie ry owego papieru, nie niszcząc powierzchni. Ale i mnich nie zdą ył. Ręce Ósmej Cioteczki same z siebie wyciągnęły się w przód i w dół, zmuszając jednocześnie nagle osowiałą kobietę do niezbyt zręcznego przysiadu, a ich palce, niczympająk chwytający bezsilną zdobycz, zamknęły się na rękojeści złamanego i porzuconego przez księcia Zhou miecza chang. Pomarańczowa nasa popłynęła dwakroć szybciej, przypominając pędzony przez wiatr wieczorny obłok - a przecie , gdy mnich znalazł się ju w odległości pięciu kroków od ony farbiarza Mao, pęknięta klinga miecza wanga nieuchwytnymdla oka ruchemprzecięła gardło kobiety, dokładnie tu pod drugim, mocno obwisłympodbródkiem. Pięknotka Xuwang, która akurat się ocknęła, została oblana obfitymstrumieniemkrwi i natychmiast znów popadła w omdlenie. Ten samstrumień krwi spryskał i ciało martwego pieska. Oddając sprawiedliwość księciu Zhou, stwierdzić trzeba, e ocknął się pierwszy. Zeskoczywszy z konia, podbiegł do mnicha i chwycił go za kościste ramię. - I có powiesz, czcigodny Banie? - ryknął zarządca, wzmacniając chwyt. - Czy to nie do twoich obowiązków nale y dbanie o to, by złoczyńcy siedzieli w dybach, czekając na sąd i wyrok, a nie hulali swobodnie po ulicach podczas przejazdu wanga krwi? Znów usłyszymy to twoje słynne: „Wszystko w świecie jest marnością, a ółty Pył zaprószył yjącymoczy?" Mnich nawet się nie skrzywił, jakby to me w jego ramię, niczymkatowskie cęgi, wpiły się palce rozwścieczonego Zhou i nie w jego twarz splunął są niście ten, kto włada yciemi śmiercią licznych poddanych. - W istocie, wszystko jest marnością, szlachetnie urodzony wan-gu - cicho odpowiedział czcigodny Ban, a po jego obojętnej, jakby wyrzeźbionej z laki twarzy, rozbiegły się liczne szczeliny zmarszczek. - Jak ebymja, nędzny mnich, mógł odgadnąć wolę Dziewięciu Nieb, je eli władca Piekieł, ksią ę Yang-Lou zamierza przedłu yć lub skrócić czyjś ywot? Ale co zdołam, na co wystarczy nikczemnych sił głupiego mnicha, to zrobię... Uchwyt na jego ramieniu się rozluźnił. Zhou-wang doskonale wiedział, kto stoi za plecami „nędznego mnicha". Ka dy z qing-wangów, to znaczy wangów królewskiej krwi i ka dy z cong-wangów, czyli lokalnych wielmo ów, miał przydzielonego do swego orszaku takiego właśnie delikatnego mnicha, który przeszedł pełne szkolenie w słynnymklasztorze nie opodal góry Song-shang -jakoby z wy szych względów. Księciu Zhou nie trzeba było wyjaśniać, kto dyktuje cesarzowi Yong-Le te wy sze względy - któ by nie znał najczci- godniejszego Zhang Wo, formalnie odpowiedzialnego za stosunki z oddalonymi prowincjami i krajami ościennymi. Będący jednymz głównych hierarchów klasztoru Shaolin, najczcigodniejszy Zhang nie pierwszy rok stał, niczymszary cień, za plecami Syna Nieba. Krąg zaufanych sług najnędzniejszego ze sług Buddy był tak obszerny, e jego krańce rozciągały się poza mgliste granice nieokreśloności, i tak skryty, e ta sama mgła dokładnie chroniła go przed wzrokiemciekawskich; wiedziano jednak, e mnisi wojownicy naczelnika tajnej słu by są wszędzie: od Phenianu po Fu-zhou, od Kraju Porannej Świe ości do terytoriumWietów i odległej wyspy Riukiu. Przecie właśnie za radą najczcigodniejszego Zhang Wo cesarz przeprowadził niebywałą czystkę wśród urzędników, podpisał edykt „O Wielkich Morskich Podró ach" i obdarował klasztor Shaolin obszernymi ziemskimi nadaniami. Nawet je eli jesteś po trzykroć wangiem- trzy razy pomyśl, zanimchwycisz za ramię któregokolwiek z przeklętych mnichów-nad-zorców. Tymbardziej, e jeden łysogłowy mnich z poło onego nie opodal góry Song-shang klasztoru wart

jest całego oddziału przybocznych. Albo oddziału najemnych zabójców. ...Ksią ę Zhou splunął i odszedł precz. Wiedział z całą pewnością, e czego jak czego, ale dochodzenia w sprawie tego osobliwego zamachu me powierzy wielebnemu Banowi, jakkolwiek ten by na to nie nalegał. Je eli zechce, niech się w tymgrzebie sam, skrycie i bez oficjalnego polecenia. A który z sędziów w Ningou jest godny tego, by mu zlecić to dochodzenie? Nie, nie dzisiaj. Dzisiejszy dzień i bez tego był pełen nieprzyjemności. A nało nicę Xuwang trzeba będzie jeszcze w tymtygodniu odesłać do jej rodziców. Widok zemdlonej, zalanej krwią Xuwang Nieskazitelnej z martwympieskiemna piersi, na zawsze odepchnął serce księcia od ukochanej nało nicy. Tymczasemtrupa Ósmej Cioteczki ju wleczono na podwórze miejscowego urzędu śledczego... Urzędniczyna długo i kwieciście rozpływał się w uprzejmościach, nieustannie podkreślając uczciwość i nieprzekupność naj-szacowniejszeąo xianggonga\ wymieniając jedna za drugą jego liczne zasługi, ale w aden sposób nie chciał przejść do tematu zasadniczego: z jakiej to przyczyny on, będący nadwornymrządcą jaśnie wielmo nego Zhou-wanga, z samego rana zjawił się u sędziego Bao? Co prawda, sędzia Bao i bez tego potrafił się domyślić przyczyny tak zdumiewającej wizyty; co więcej, znał ją doskonale. Dlatego skłonny do kwiecistego stylu i przyzwyczajony do pochlebstw za- rządca tymrazemwcale nie przesadzał, opisując zasługi wielce szanownego xianggonga w rozplątywaniu licznych i skomplikowanych spraw. Zestawienie bardziej ni niezwykłego wypadku, który nie dalej jak wczoraj miał miejsce na głównej ulicy Ningou, z pojawieniem * xianggong - honorowy tytuł szczególnie zasłu onych sędziów, w dosłownym przekładzie ..czcigodny, który jest podporą nieustra-szoności" się nadwornego rządcy księcia Zhou nie sprawiło sędziemu Bao najmniejszych trudności. Skoro mowa o uczciwości, to i w tymwypadku dostojny rządca nic zgrzeszył przeciwko prawdzie. Zawistnicy ju dawno za plecami nazywali wielce szanownego sędziego Bao Bao Smocza Pieczęć, czyniąc aluzje do jego legendarnego poprzednika i imiennika, który przed trzystu mniej więcej laty zasłynął ze swojej nieprzekupności. Wszystko było jasne od samego początku i dlatego smętne a do nieprzyzwoitości. Słuchając dworzanina, który bezczelnie cytował Konfucjusza i nawet nie samego Kong-zi, a jego obecnych interpreta-torów, sędzia uprzejmie kiwał głową. Dostojny Bao myślał przy tym 0 czymś zupełnie innym. Nowa choroba, która objawiła się w Podniebnej Krainie, wkrótce nazwana przez prosty lud „SzaleństwemBuddy", zabierała coraz liczniejsze ofiary i stopniowo przeradzała się w epidemię. Sędzia Bao wielokrotnie ju stykał się z ludźmi, którzy stracili rozsądek w nieskończonymkorowodzie kolejnych własnych wcieleń - doznawanych nieoczekiwanie i nieodwracalnie, niczymuderzenie pioruna - i zapominali, kimsą, rozrywani na strzępy od środka, budzącymi się nagle wspomnieniami z poprzednich ywotów. Ludzie ci potrafili niekiedy doskonale przypominać sobie szczegóły powstania An Lushana', opowiadać, jak walczyli pod sztandarami Zhuge Lianga" albo Song Wu"\ mówić w nikomu nie znanych językach, przepowiadać przyszłość, nie znając przy tymswojego obecnego imienia i nie pamiętając rodzinnego domu ani swoich bliskich. Gołogłowi mnisi z mądrymi minami wyjaśniali, e ludzie ci rozgniewali Buddę swoimi natarczywymi modłami i ten obdarzył ich iluminacją, o którą prosili, ale odczucie prawdziwej rzeczywistości przerosło siły ich słabego umysłu, nieprzygotowanego odpowiednimstylem ycia i medytacjami. * An Lushan - w 755 r. podniósł bunt przeciwko cesarzowi, zabity w r. 757. " Zhuge Liang (220 - 280 r) - znany wódz i bohater ludowy Song Wu (albo Song-Zy VI-V wiek p.n.e.) -znany wódz 1 strateg Sędzia Bao był absolutnie przekonany, e plotący, co imślina na język przyniosła mnisi są dokładnie tak samo dalecy od prawdy, jak od Buddy - czy by najbardziej nawet irytujący natarczywo- ścią człowiek był w stanie czymkolwiek rozgniewać pogrą onego w Nirwanie Buddę?

Magowie Tao utrzymywali jednogłośnie, e wszystko jest wynikiemfiglów, jakie płata któryś z demonów Władcy Piekieł Yang-Lou. Demony na posyłki były na samymkońcu listy zainteresowań sędziego, który miał dostatecznie wiele trosk bez wciągania w nie mocy piekielnych. („Gdzie by tu znaleźć kogoś, kto mógłby mi dać parę demonów na posyłki?" - myślał tęsknie sędzia, nalewając sobie czerwoną herbatę z dawno wychłodzonego czajniczka). „Szaleństwo Buddy" objawiło się niedawno w rodzinie samego sędziego Bao. Młody krewniak sędziego, Chong, stracił rozum, dosłownie w ciągu tygodnia przestał poznawać krewnych i nieustannie wyrywał się do Louyang, gdzie jakoby czekała nań rodzina, albo godzinami deklamował wiersze (kiepskie zresztą), czego nigdy przedtemnie robił. Kilka wcześniejszych wcieleń wodziło się za łby wewnątrz nieszczęsnego młodzieńca i podobnie jak górska lawina przygniotły i pogrzebały jego obecną osobowość, Bao zaś nie miał pojęcia, jak pomóc ukochanemu krewniakowi. Bezsilnymi okazali się miejski lekarz i zaglądający czasami do domu sędziego brodaty mnich z kołatką i gongiem. Tylko zawsze milczący taos Lan Daoxing, nazywany elazną Czapką, potrafił na pewien czas przywrócić młodzieńcowi rozum. Ale pod wieczór „Szaleństwo Buddy" opanowało Chonga z nową siłą - i nawet taoski czarodziej nie potrafił dłu ej przeciwstawiać się rozwojowi choroby. Sędzia wiedział, e opętani „SzaleństwemBuddy" nie potrafią yć dłu ej ni miesiąc, chodził więc ponury i przygaszony - ale przeklęty los nie ograniczył nieszczęść tylko do krewniaka Chonga! Nie dalej jak przedwczoraj, sędzia zastał swego pierworodnego i spadkobiercę Wenga w zachodnim pawilonie na miłej rozmowie z jakąś zupełnie nieznajomą sędziemu dziewczyną. Panna skromnie spuściła wzrok i uprzejmie się ukłoniła wchodzącej do pawilonu głowie rodziny -wjej zachowaniu nie widać było niczego nagannego, nie wyglądała te na trzpiotkę. Có . dorosły syn powinien ju sobie zacząć szukać ony, a sędzia Bao nie nale ał do tych upartych konserwatystów, którzy enią dzieci, nie porozmawiawszy nawet z przyszłymi mał on- karni. Sędzia raz jeszcze przyjrzał się dziewczynie: ubrana skromnie ale przyzwoicie, ładna, ze skromnie podczernionymi brwiami i podbarwionymi ró empoliczkami... sędziemu mogłaby się nie spodobać mo e tylko jej zawiązana na szyi czerwona chusteczka. Sędzia nie nale ał do przesądnych. Nie mógł jednak zapomnieć 0 tym. co akurat działo się w Podniebnej Krainie: epidemia „Szaleństwa Buddy", która poraziła i jego rodzinę, wstające z grobów martwiaki (początkowo nie wierzył, ale jednego widział na własne oczy!), pa łętające się w biały dzień czarty, oszalałe zwierzęta, na domiar złego jakieś lisy-odmieńcy, jakieś osobliwe borsuki... Nawet je eli odrzucić trzecią część tego wszystkiego, zaliczywszy te opowieści do bajek 1 bzdur, pozostałych anomalii wystarczy, eby poczuć niepokój. Zrodzone raz podejrzenie nale ało natychmiast sprawdzić. Bao z miejsca wybrał się do swego starego znajomego Lan Daoxinga, który wielokrotnie w podobnych przypadkach przychodził sędziemu z pomocą. elazna Czapka na szczęście jeszcze nie opuścił Ningou, by wytapiać w górach swe pigułki nieśmiertelności. - Diablica - kiwnął głową czarodziej, odwracając się, gdy tyl ko sędzia zdą ył przekroczyć próg jego tymczasowego mieszkania i akurat otwierał usta, by powiadomić maga, z czymprzyszedł tym razem. - Duch kobiety, która się powiesiła. Szuka ciała, w którym mogłaby się odrodzić. Weź tę oto tykwę i substancją z niej opryskaj nieczystą siłę - wszystkie czary się rozwieją i ujrzysz jej prawdziwe oblicze. Przegoń ją potemmiotłą z brzoskwiniowych witek, tą, któ ra stoi u ciebie w korytarzu. Pójdzie precz i nie wróci. I czarodziej podał sędziemu niewielkie naczynie. · Dziękuję ci, o święty Lan - sędzia z trudemzdołał wymówić te słowa, wcią bowiemnie mógł przywyknąć do niespodzianek tao- sa, którego w aden sposób nie odwa yłby się nazwać przyjacielem. -Je eli będziesz czegokolwiek potrzebował... · Wiem- na twarzy Lan Daoxinga, który chytrze skrył oczy pod krzaczastymi brwiami, pojawił się ledwie dostrzegalny uśmieszek. -A teraz pospieszaj. Bies ju niemal oczarował twojego syna. Szanowny sędzia dawno ju tak nie biegł. Teraz jednak zapomniał o pozycji i randze, w ramach których absolutnie się nie mieściły biegi -jego syn był w niebezpieczeństwie, musiał zdą yć! Zdą ył.

Dziewczyna, uśmiechając się przepraszająco, mocowała do górnej belki fry wolny kobiecy pasek, a jego chłopiec, jego Weng ju wstępował na taboret, nie pojmując zupełnie, co robi - i w tej e chwili do zachodniego pawilonu wpadł zadyszany Bao Smocza Pieczęć, w biegu wyrywając zatyczkę z danej mu tykwy. A gdy niesamowicie śmierdząca mieszanina zjełczałej krwi byczej, świńskiej i baraniej z dodatkiem ludzkiego kału, moczu i zepsutego męskiego nasienia (mówiąc uczciwie były w niej jeszcze inne, nie- znane sędziemu, ale nie mniej wonne komponenty) obryzgała uchylającą się pannicę, z oczu obecnych błyskawicznie opadła zasłona diabelskiego opętania. Pierwszy syn Weng stał ogłupiały na taborecie, gotów sobie zało yć na szyję pętlę skręconą na końcu wytartego sznura zwisającego ze stropu, a obok na ziemi miotał się w diabelskich podrygach na poły zgniły ju trup ze śladempętli na wykręconej dziwacznie szyi, z której szponiaste palce zdą yły ju zerwać ozdobną czerwoną chusteczkę. Być mo e kiedyś była to bardzo przyzwoita dziewczyna i za ycia mogła wyglądać dokładnie tak, jak ją przed kilkunastoma minutami ujrzeli Weng i Bao, ale teraz, ze stojącymi dęba włosami i wywalonymna brodę jęzorem... Zawodząca wisielica została przy pomocy miotły przepędzona z domu - niech sobie szuka miejsca dla kolejnych narodzin w innymmiejscu - a sędzia z synemprzeprowadził odpowiednią rozmowę o gu- stach i upodobaniach. Choć jednak wszystko zakończyło się dobrze i diablica więcej się nie pokazała, w głębi duszy sędzia czuł niepokój. Coś niedobrego się działo w Podniebnej Krainie... Jak to mówią: Nie widzę dawnych i szlachetnych mę ów. Nie widzę równych im w przyszłości; Pojąłem nieskończoność ziem i niebios. Smutno mi jednak i łzami się zalewam. - ...tak więc najświetniejszy Zhou-wang ma nadzieję, e wielce szanowny xianggong potrafi rozwikłać tę zagadkową sprawę. Pozwól, panie, e ja, nikczemny sługa, przeka ę ci pisemne polecenie prześwietnego Zhou-wanga, które daje odpowiednie pełnomocnictwa. - urzędnik z ukłonempodał sędziemu zwój napisa- ny urzędowympismemkaishu i z odciśniętą w czerwonymwosku pieczęcią księcia. Trzeba było wstać, z ukłonemprzyjąć zwój, wyrazić głośne wątpliwości dotyczące tego, czy nędzny Bao potrafi sprostać tak powa nemu zadaniu, potemjeszcze przez kilka minut wysłuchi- wać ró norakich zapewnień i nadziei, które szlachetny wang raczył wło yć w usta swego pełnomocnika, a wreszcie ten ostatni zdecydował się wynieść. Drzwi nie zdą yły się jeszcze zamknąć za dostojnymwyznawcą Konfucjusza i jego późniejszych interpretatorów, kiedy sędzia Bao cię ko westchnął i rozwinął zwój. Pełnomocnictw było w nimwięcej, ni ich potrzebował i ni się spodziewał. Rzeczywiście wiele. Oprócz tego znalazł kilka czystych tabliczek z poleceniami aresztu, które mógł wypełnić wedle własnej woli. 1 jeszcze jedno pełnomocnictwo ukryte głęboko wewnątrz. Sędzia Bao mógł mieć tylko nadzieję, e nie będzie musiał z NIEGO skorzystać. Owszem, w tej sytuacji mógł wiele, nawet jak na „Czci- godnego, który jest podporą nieustraszoności". Ale i ąda się od niego niemałych rzeczy - to akurat Bao rozumiał doskonale. No có , trzeba będzie się zająć narzuconą mu sprawą z największą uwagą, choć -Niebo mu świadkiem! -wolałby osobiście zająć się niedawnymzabójstwem bogatego kupca, który przeje d ał przez Ningou i niedawno został znaleziony w niedalekimstawie z rozprutymbrzuchem. Ale, jak powiedział poeta: „Wiosenne marzenia ulatują za krawędź niebios". Sędzia Bao raz jeszcze westchnął cię ko i ruszył zająć się oględzinami trupów. Z trupami przybocznych, pieska i tai-weia wszystko było jasne: sędzia zobaczył połamane karki i kręgosłupy, rozrąbane czaszki i inne okaleczenia doznane w walce. Ka dy z nich miał tylko jedną ranę, z czego czcigodny Ban wywnioskował, e zabójcą był doświadczony wojownik, który nie miał zwyczaju uderzać dwukrotnie tego samego p r z e c i w n i k a - j a k i w k o ń c u j e s t s e n s w b i c i u t r u p a ? / s } * j l ( £ S * s \ ' ¦ ' " , • £1 Wyglądało te na to, e z trupemÓsmej Cioteczki, głównej sprawczyni wczorajszej rzezi te specjalnych komplikacji nie będzie: - poder nięte gardło mówiło samo za siebie. Świadkowie równie byli

zadziwiająco jednomyślni - zapobiegliwy Bao wcześniej ju zatroszczył się o to, by ich przesłuchano i zebrano wszelkie mo liwe dowody rzeczowe. Zdą ył te posłać jednego z wywiadowców, by przesłuchał farbiarza Mao, członków jego licznej rodziny i członków rodziny Cioteczki, o ile takowa (me Cioteczka oczywiście, tylko rodzina!) istnieje. Sędzia przeczuwał - zanimjeszcze nawiedził go ksią ęcy dworzanin - e się od tej sprawy nie wykręci, a podobne przeczucia rzadko go zawodziły, dlatego te natychmiast zatroszczył się 0zabezpieczenie mo liwych śladów i zeznań. Wiadomo przecie , e śledztwo nale y prowadzić, póki ślady nie zdą yły jeszcze ostygnąć, a nie wtedy, gdy dowody rzeczowe zostaną rozproszone, świadkowie poprzepadają, a tych, których da się złapać, zawodzi pamięć. Oczywiście, trzeba będzie wydać polecenie lekarzommiejskiego zarządu, by przeprowadzili sekcję zwłok i inne konieczne badania, które poka ą, czy przypadkiemszanowna matka nie znajdowała się pod wpływemjakiegoś odurzającego zielska. Było to mocno wątpliwe: sędzia długo przyglądał się spokojnej twarzy nieboszczki, na której zastygł taki wyraz, jakby Ósma Cioteczka skonała ze świadomością dobrze wykonanej powinności, i wątpiąco pokiwał głową. Jakie to ziele mogłoby przekształcić cichą i spokojną onę farbiarza Mao w mfśtrza sztuk walki, który potrafił wysłać na łono przodków połowę przybocznych księcia Zhou? Dalej, powiedzmy, niechby 1sobie zaciukała (no nie, tylko tak się powiedziało!) Zhou-wanga, ale nie, cały ten jej niezwykły wyczyn był tylko po to, by złamać kręgosłup ukochanemu pieskowi nało nicy księcia? A potempode r nąć sobie gardło! Uwierzyć, e nieboszczka wyprawiła w zaświaty tylu ludzi z powodu pieska? Gdyby jej piesek z jakiegoś powodu się nie spodobał, no to trach... kamieniemz daleka... Sędzia Bao nie lubił takich spraw. Rozwiązywał je, jak wszystkie, ale ich nie lubił. W przypadku zwykłych zabójstw, kradzie y, rabunków i oszustw od razu wszystko było jasne - wiadomo, gdzie i kogo szukać. Sprawy, takie jak obecna, były tajemnicze i nieprzewidywalne. Nigdy nie wiadomo było, co tym razemwypłynie na wierzch, komu nastąpisz na odcisk i kto w sumie wyjdzie na tymgorzej - przestępca czy nadmiernie gorliwy sędzia śledczy. Oczywiście, podczas oględzin trupa Ósmej Cioteczki zostało wyjaśnione i zapisane, e martwa przestępczyni umarła wskutek poder nięcia gardła, którego dokonała własnoręcznie; za ycia zaś, poza sprzątaniemi innymi pracami domowymi, nigdy nie zajmowała się ćwiczeniemsztuk wojennych. Potwierdzili to wszyscy bojący się tortur i dlatego niezmiernie skłonni do zeznań krewniacy, jednogłośnie utrzymujący to samo: o walce na pięści Cioteczka miała bardzo kiepskie pojęcie, je eli nie liczyć przypadkowych razów, jakimi częstował ją podpity mał onek. W sumie: ponad czterdzieści lat cichego, spokojnego ycia na oczach wszystkich - mą , dzieci, praca w domu, przypadkowe sprzeczki z sąsiadkami... Nie, w aden sposób taka kobieta nie mogłaby - nawet dla najbardziej odra ającego psa ze wszystkich psów na świecie - w ciągu paru minut powalić dwóch dziesiątek wybornych członków stra y przybocznej Zhou-wanga, z tai-weiemna czele! Z drugiej strony... wszystkie trupy bez słów mówiły sędziemu, e mogła! Sędzia Bao jeszcze przez jakiś czas przyglądał się nieboszczce i ju się zbierał do wyjścia, kiedy jego spojrzenie przypadkiemzsunęło się na jej le ącą wnętrzemku górze rękę. Na przedramieniu zaczęły ju występować niebieskawe plamy opadu, w czymnie było niczego niezwykłego, ale dość niezwykły kształt tych plamprzypominał sędziemu coś bardzo dobrze mu znanego... Sędzia Bao pochylił się, przyjrzał uwa niej - i nagle szybko się wyprostował, a potemchwycił drugą rękę nieboszczki i ją te odwrócił wnętrzemdłoni ku górze. No proszę! Wątpliwości być nie mogło. Na przedramionach cichutkiej za ycia jak trusia Ósmej Cioteczki, widniały, jakby wytatuowane - trupie plamy w kształcie smoka i tygrysa - charakterystyczne znaki mnichów wojowników, którzy przeszli niedostępny i nieprzebyty dla wszystkich innych Labirynt Manekinów klasztoru Shaolin. Dokładnie taki samtatua , tylko wypalony ogniem, mieli najczcigodniejszy Zhang Wo, naczelnik cesarskiej tajnej słu by, i wielebny Ban, przydzielony do orszaku Zhou-wanga. Sędziego Bao bolała głowa. Przepisana przez lekarza mikstura, która zwykle w takich przypadkach pomagała, tymrazemzawiodła. W skroniach Bao czuł tępy, monotonny ból, od którego plątały mu się myśli, i sędzia odruchowo tylko przekładał le ący przed nimna stole stos próśb, skarg i innych dokumentów, ślizgając się spojrzeniempo równych rzędach piktogramów i nie wnikając w treść

dokumentów. W kącie za stołem, głosemniemal równie dokuczliwymjak ból głowy, mamrotał coś pod nosem ulizany i odmładzający się xu-cai\ Sangge Trzeci, siedzący na tymmiejscu ju dobre dziesięć lat, który w aden sposób me mógł zdać egzaminu na stopień cui-rena", z powodu „niedoskonałości umysłu, nie dającej się pokonać adnymi wysiłkami", jak to kiedyś wyraził jeden z egzaminatorów. Sangge Trzeci przypominał sędziemu xu-cai z dość znanej historii, który kiedyś odpoczywał nago w chłodzie świątyni miejscowego Boga Ziemi i przeziębił się. Zło ywszy Bogu ofiarę, wyzdrowiał, a potem dręczony poczuciemkrzywdy napisał szczegółową skargę, w której obwinił Boga Zicmi o sprytne wyłudzenie zeń ofiary, po czymspalił dokument w świątyni opiekuńczego ducha okolicy. Nie doczekaw- szy się odpowiedzi, po dziesięciu dniach napisał kolejną skargę, obwiniając ducha opiekuńczego o zaniedbywanie swoich obowiązków i spalił tę skargę w świątyni Jaspisowego Władcy. W nocy przyśnił mu się ognisty napis płonący na ścianie jego domu, składający się z prastarych, krętych jak macki ośmiornic piktogramów: „Boga Ziemi, który zhańbił swoje stanowisko, zdegradować. Opiekuńczemu du- chowi wpisać naganę do akt. Xu-cai takiemu to a takiemu, za brak szacunku dla duchów i zamiłowanie do donosicielstwa, wlepić najdalej do miesiąca, trzydzieści kijów na tyłek". Co te się stało. Teraz jednak sędzia Bao nie miał wcale ochoty na śmiech: oczyma duszy wcią widział le ące przed nim, niczymmartwe kłody, dwie kobiece ręce. * xu-cai - pierwszy i najni szy stopień naukowy " cui-ren - drugi (średni) stopień naukowy adnych rysunków smoka i tygrysa na rękach Ósmej Cioteczki nikt za jej ycia nie zaobserwował - potwierdzili to jej mą , farbiarz Mao, liczni krewni i jeszcze bardziej liczni sąsiedzi. Nic zauwa ono te oznak działania adnego czarodziejskiego ani jakiegokolwiek innego ziela. Sędzia raz jeszcze obejrzał trupa w obecności urzędowego lekarza i upewnił się, e dziwne trupie plamy nic znikły, przeciwnie, były jeszcze bardziej wyraziste, po czympolecił to wszystko umieścić w protokole oględzin zwłok i cię kim krokiemruszył do kancelarii. Usiadłszy w niej, tkwił nieruchomo z okropnymbólemgłowy i w niezmiernie podłymnastroju. - ...i niech e pan sobie wyobrazi, najczcigodniejszy xianggongu, niczego z domu cui-rena Tonga nie zabrał, ale rozerwał na strzępy jego ulubioną orchideę, którą szanowny cui-ren Tong hodował zgod nie z kanonem„Ba-hua". · Kto rozerwał? - zapytał sędzia, który niezbyt pilnie słuchał, a pytanie zadał, aby zająć czymś myśli, przepuścił bowiemmimo uszu całą poprzednią część długiej i niezwykle barwnej opowieści gadatliwego xu-cai. · Złodziej, oczywiście! wykrzyknął radośnie Sangge Trzeci, uszczęśliwiony tym. e szanowny naczelnik raczył usłyszeć i chy ba nawet zaciekawić się jego opowieścią. -Zniszczył ukochaną or chideę Tonga, a potemwsadził sobie nó ogrodniczy prosto w ser ce. Niewiele brakło, a cui-rena Tonga, kiedy się o tymdowiedział, trafiłaby apopleksja - dodał Sangge Trzeci, skrycie ciesząc się tym wszystkim, poniewa nic lubił Tonga, któremu los sprzyjał dale ko bardziej ni jemu samemu i który na domiar wszystkiego był zarozumiały. - Pana Tonga. rozumie się, zirytowała utrata orchi dei, a nie samobójstwo złodzieja... Teraz, znaczy, do stolicy nie po jedzie, a wasz zastępca, dostojny pan Fu, rozkazał odrąbać złodzie jowi samobójcy ręce i przybić je do pręgierza na miejskimplacu, eby ostrzec innych. · Złodzieja rozpoznano? - dość niemrawo zainteresował się sę dzia, któremu powoli zaczynał przechodzić ból głowy. Poskutkował lek albo po prostu ból samsię uśmierzył. · Rozpoznano, oczywiście! To niejaki Fang Yushi, handlarz ła kociami. Wszyscy go znali, był uczciwymczłowiekiem, mimo e handlarz. Właśnie mówię - zwariował. Kupowałemod niego ry owe bułeczki z kminkiem, a teraz skąd je wziąć? Zresztą, sami widzicie, wielce szanowny xianggongu, co to się u nas w dzielnicy wyrabia, a ostatnimi czasy, mówią, i w całej Podniebnej Krainie...

· Dlaczego Fu mi o tymnie zameldował? - przerwał sędzia xu-cai. · Nie chcieli was niepokoić, najczcigodniejszy xianggongu. Sprawa jasna, złodziej znany, i na dodatek samsobie wymierzył sprawiedliwość... Sędzia Bao ponownie przestał słuchać plotek i ploteczek, opowiadanych przez Sangge Trzeciego. Oba idiotyczne wydarzenia miały coś wspólnego, stawiającego je w jednymszeregu, niczymzamienne ogniwa jednego łańcucha. Sędzia Bao poczuł drgnienie myśliwskiej yłki, która zawsze się odzywała, gdy w chaosie nagromadzonych faktów i drobnych szczegółów, zeznań świadków i dowodów, nagle stykały się jeden z drugimpasujące do siebie fragmenty przypadkowo rozrzuconej łamigłówki i zaczynał rozumieć, e chwyciło się za potrzebną nić... teraz tylko pozostało ciągnąć, ale ostro nie, eby jej nie zerwać. Niezwykły i na pierwszy rzut oka zupełnie pozbawiony sensu postępek Ósmej Cioteczki, który zakończył się jej samobójstwem; nie mniej nieoczekiwany czyn szanownego handlarza łakociami Fang Yushi a potemnó w serce. Oto, co łączyło ze sobą obie sprawy - pozorny brak sensu i ostateczne samobójstwo wykonawcy. - Przejdę się na plac - mruknął sędzia raczej samdo siebie i nie spiesznie wyszedł z kancelarii. - Najbardziej dostojny z dostojnych xianggong Bao? Pytanie było zbyteczne - w Ningou sędziego Bao pomylić z kimś innymmógłby chyba tylko ślepiec. Sędzia niespiesznie się odwrócił. Teraz z kolei on natychmiast rozpoznał tęgiego mnicha w pomarańczowymkaftanie. Przewielebny Ban - protegowany tajnej słu by, po części członek ochrony, a niewątpliwie szpieg całą gębą przy jego świętości księciu Zhou-wang - który jednak niczego nie wskórał podczas niedawnej ulicznej zawieruchy. Nie zdą ył? Nie zdołał? Nie zechciał? - Tak, otomja, szlachetny ojcze - kiwnął głową sędzia, z szacun kiemsplatając dłonie przed piersiami. - Nie da się ukryć, widzicie wszystko, jak na dłoni! A ja akurat chciałemz wami porozmawiać. O ile wiem, czcigodny, wstąpiliście do zakonu, a potemprzeszliście szkolenie w znanymdaleko i szeroko klasztorze pod górą Song? Zaprawdę szczęśliwa to pustelnia, której patriarcha został osobiście za- proszony na ceremonię wstąpienia na tron panującego nammiłościwie cesarza, Syna Nieba Yong-Le. oby ył wiecznie! Według mnie, to właśnie za radą patriarchy Shaolinu Syn Nieba przeniósł stolicę z Nankinu do Pekinu? - Rozległość wiedzy Podpory Nieustraszoności godna jest po dziwu - gołogłowy mnich pochylił pokornie głowę, sędzia jednak nie dał się zwieść tej fałszywej skromności. Wielebny Ban podszedł przecie do niego nie bez przyczyny! - Czy zechcielibyście pokazać mi, niegodnemu, święte znaki ty grysa i smoka na waszych rękach? Mamnadzieję, e nie sprzeciwia się to zasadomklasztoru? -Ale nie, czcigodny xianggongu, skąd eby znowu! -Mnich, któremu prośba sędziego, i to wypowiedziana w tak pokornej formie, wyraźnie pochlebiła, rozpłynął się niemal w uśmiechu. - Oczywiście, mo ecie popatrzeć. Proszę... I Ban a po łokcie odsunął rękawy kaftana. Najczcigodniejszy sędzia przez pewien czas przyglądał się bardzo uwa nie okazanymmu wizerunkomwypalonymna przedramionach mnicha, a potemniewinnie zapytał: · Zechciejcie mi powiedzieć, wielebny ojcze, czy takie znaki mają na ramionach tylko mnisi, którzy ukończyli szkolenie w klasz torze Shaolin? · Nic słyszałem, by ktokolwiek zdobył się na taką zuchwałość, by ośmielić się na fałszerstwo - głos mnicha nie zmienił tonacji, ale jego i bez tego zmru one oczy zwęziły się jeszcze bardziej. -Aczy nie mo na tego jakoś ukryć? -zaciekawił się sędzia. - Je eli na przykład mnich wojownik nie yczy sobie, by go rozpoznano. . - Z pewnością jest to mo liwe -mnich wzruszył ramionami.

-Tylko w jakimcelu ktoś miałby to robić? Zresztą... pozostaną blizny. Na domiar wszystkiego, tych, co przebyli Labirynt Manekinów, me jest znów tak wielu i znają nas dobrze nie tylko mieszkańcy klasztoru. Mamnadzieję, e szanowny xianggong wie o tym. i ten, kto zło ył śluby w klasztorze Shaolin, mo e go opuścić tylko w trzech wypad kach? Pierwsza mo liwość - trzeba zdać egzaminy, co udaje się nie ka demu i nie wcześniej, ni po piętnastu latach nauki, druga - mo na zostać wysłanymna zewnątrz w sprawach dotyczących bractwa, co zdarza się nad wyraz rzadko... - A trzecia? Mnich tylko rozło ył ręce. Jak to mówią, trzecie wyjście jest wyjściem, z którego mo e skorzystać ka dy i w ka dej sytuacji. · Rozumiemwas, czcigodny xianggongu - po krótkiej przerwie wielebny Ban znów otworzył usta. - Podsunęli wara skomplikowaną, nieprzyjemną i niewdzięczną sprawę. Zbadanie jej, to wasz obowią zek, ale... Myślę, e nie będzie wielkiego nieszczęścia, je eli wkrótce zakończycie śledztwo. Oczywiście, wyjaśniwszy przedtemwszystko, co wyjaśnić mo na. Oto ja, nędzny mnich, doszedłemdo wniosku, e ju to pewnie wyjaśniliście: nieboszczka działała samotnie, bez niczyjej pomocy i wedle wszelkich oznak nie władała sobą. Na do datek ju nie yje - i dlatego, któ mógłby rzec, co się wtedy działo w głowie nieszczęsnej kobiety? · Oczywiście, macie rację, ojcze wielebny - sędzia uprzejmie kiwnął głową. - Do tych samych mniej więcej wniosków doszedłem i ja. Nie mogę nie wyrazić radości, która ogarnęła moją duszę na wieść o tym, e moje skromne przypuszczenia całkowicie niemal się pokry wają z wnioskami tak szlachetnego sługi Buddy jak wy. Porozmawiali l^k jeszcze przez chwilę o rozmaitych sprawach, nie mających adnego związku z niedawną rzezią, choć sędzia Bao doskonale wszystko ju pojął: dając do zrozumienia, e on sami sto- jący za nimludzie nie są zainteresowani wyjaśnieniemsprawy, mnich powiedział dokładnie to, co chciał powiedzieć. Sędzia domyślał się dlaczego. Kiedy wielebny Ban oddalił się po uprzejmympo egnaniu, sędzia jeszcze przez długą chwilę miał przed oczami wypalone na rękach mnicha wizerunki smoka i tygrysa. Dokładnie takie same, jakie wystąpiły po śmierci na ramionach Ósmej Cioteczki, która nigdy w yciu nie przekroczyła progu słynnego klasztoru pod górą Song. Dokładnie takie same znaki, choć pewnie nie od ognia, jak u czci- godnego Bana i znów w postaci plamtrupiego opadu, widać było na przybitych do pręgierza rękach szanownego kupca Fanga Yushi. Który tak e nie był mnichem. Ani w klasztorze Shaolin, ani w adnyminnym. Rozdział drugi Dawne przysłowie powiada: Je eli w drodze trafisz na mistrza Chan' Nie trać na darmo stów. Nie próbuj te przejść obok. Daj mu w pysk - i niech przemówią pięści. Mądrzeć zrozumie, A głupiemu wiedza na nic. - Łajdak! - ryczał na całe gardło Złoty Węgorz, otrząsając się gwałtownie ze śmierdzących bryzgów. - Bydlę gołogłowe! Zejdź tylko tutaj, a wbiję ci ten durny kaczan w ramiona!

Stojący na ścianie mnich nie zwracał najmniejszej uwagi na wrzaski w dole. Przed chwilą bezwstydnie zadarł skraj swojej szafranowej riasy i oddał mocz prosto na głowę Złotego Węgorza, który niebacznie podszedł za blisko do zamkniętych wrót klasztoru pod górą Song. Za tymi wrotami, jak twierdzili dobrze poinformowani, zaczynała się ście ka wyrąbana w skałach u podnó a samego klasztoru, który w rzeczy samej le ał znacznie wy ej, pod wierzchołkiem, ale Złoty nie dbał teraz o ście ki i klasztor. Nie tak dawno Węgorz, syn wioskowego wójta z prowincji Hebei, w rodzinnych stronach uznany mistrz cu-ang-fa", dopiął swego - po długiej tułaczce i staraniach, w rezultacie których zdobył trzy rekomendacje od bardzo szanownych osób, przysłano mu list z poleceniem(choć Węgorz liczył na zaproszenie) stawienia się u zewnętrznych wrót klasztoru nie później ni w Święto Zimnego Jadła. * Mistrz chan - wyznawca nauk chan (jap. Zen), jednej z odmian buddyzmu Cu-ang-fa — dosłownie „ walka na pięści" Więc się stawił. I prawie tydzień sterczał jak tyka przed wrotami w towarzystwie grupy siedmiu takich samych jak on młokosów, którzy starali się o przyjęcie w szeregi mnichów znanego w całej Podniebnej Krainie klasztoru. Dziewiątymbył niemłody heshang* z górskiej świątyni w prowincji An-de, który wszedł we wrota po trzech zaledwie godzinach oczekiwania - przedstawił stra nikompisemne pozwolenie od swojego przeora. Stra nicy długo poruszali ustami, gapiąc się na pismo, a potemspojrzeli na siebie i gestami polecili heshangowi, by poszedł za nimi. - I tak jest zawsze! - westchnął z zazdrością zupełnie jeszcze młodziutki kandydat, który przedstawił się dziecięcymimieniem mi-jeczek Cai. —Nam, osobomświeckim, potrzebne są całe stosy rekomendacji i czekaj tu sobie, nie wiedzieć jak długo... a wielebni, proszę! Przeor pozwolił i właź, kiedy chcesz! Ni mniej, ni więcej, tylko rejonowa kancelaria: jeden z pokłonemi chyłkiem, drugi wyprostowany jak tyka i z rozwiniętymsztandarem! Gdyby zdarzyło się to wcześniej, Złoty Węgorz nie odezwałby się nawet słowemi tylko w duchu nazwałby mijeczka smarkaczem. Ale po dniu oczekiwania, jego spokój ducha lekko się zachwiał, po trzech dniach -z jego opanowania zostały nędzne i niegodne uwagi strzępy, a pod koniec nieskończenie długiego z pozoru tygodnia, Złoty Węgorz gotów był rozerwać na strzępy pierwszego, który nawinąłby mu się pod rękę. . A tu jeszcze ten mnich, który raczył oddać mocz na jego głowę... Wrota, skrzypiąc okropnie, powoli rozchyliły swe podwoje. W przejściu pokazali się dwaj mnisi - rośli, barczyści, z niebieskawymi od codziennego golenia głowami, podobni jeden do drugiego jak bliźniacy. - Ha! - drwiąco zawołał Złoty Węgorz. - Święty mą kryje się za cudzymi plecami! Popatrz, jacy bohaterowie z tych mnichów! No, dalej, kto pierwszy? W tej chwili zapomniał zupełnie, e i samnie przybył tu bynajmniej powodowany szlachetnością albo pragnieniemporzucenia peł- ' Heshang - mnich buddyjski nego złudzeń świata; je eli coś ciągnęło Złotego Węgorza do Shaoli-nu, to tymczymś była sława kolebki sztuk wojennych, której wychowankowie słynęli szeroko i daleko, od wschodnich szczytów Bo- shan, do Zachodniego Raju Władczyni Xi-wang-mu. Przestraszony mijeczek szarpnął Złotego Węgorza za rękaw bluzy, wskazując chyłkiemna zbli ających się stra ników, ale to nie zbiło z tropu rozwścieczonego kandydata. Poczekawszy, a idący niespiesznymkrokiemstra nicy dojdą do niego, Złoty Węgorz demonstracyjnie przyjął mało znaną na Południu pozycję „małego czarnego tygrysa" i jednocześnie z gwałtownymwydechemwymierzył mia d ące uderzenie pięścią w brzuch najbli szemu stra nikowi. Ty co? - spytał mnich ze zdziwieniemw głosie, patrząc, jak Złoty Węgorz podskakuje i wyje, trzymając się za prawie całkowicie wywichnięty nadgarstek. - Odbiło ci? -Aa... rozumiem! - drugi stra nik klepnął się dłonią w ogolony łeb. - On usiłuje pokazać ci, czcigodny Zhao, ich północny styl walk! Zaraz, zaraz, coś sobie przypominam... „chudy, wyleniały tygrys"... nie, nie chudy... mały! Mały i czarny! No tak! Mały czarny tygrys! · Tygrys? - pierwszy z mnichów mógł w tej chwili posłu yć za model malarzowi, który zechciałby zilustrować pojęcie bezbrze nego

zdumienia. - Mały i czarny? Czy takie w ogóle bywają? · U nich owszem, bywają. Tchórz... słyszeliście o czymś takim? Mały, czarny, a zły jaki! Gdzie tamdo niego tygrysowi! Pierwszy mnich z niedowierzaniempokręcił głową, a potemchwycił Złotego Węgorza za kołnierz i powlókł ku drabinie, zaczynającej się w odległości dziesięciu kroków od wrót. Drabina nie była osobliwie wysoka, miała mo e pięćdziesiąt szczebli, nie więcej. Złoty Węgorz dowiedział się, e w istocie nie więcej. Kiedy walisz łbemo ka dy szczebel, trudno się pomylić w rachunkach. Pozostali kandydaci śledzili rozwój wydarzeń w absolutnej ciszy, zakłócanej tylko burczeniem brzuchów; podczas minionego tygodnia nikt nie zadbał o posiłki dla biedaków i trzeba się było zadowolić przyniesionymi zapasami - o ile ktoś pomyślał o prowiancie wcześniej -albo zająć się zbiórką jagód i jadalnych korzonków w okolicy. Tydzień głodówki to nie w kij dmuchał. Po chwili mnisi odźwierni wrócili i zostawiwszy wrota uchylone, znikli w ich głębi. - Mo e tamzajrzeć? - zapytał samsiebie mijeczek Cai. I w tej e chwili ugryzł się w język. Zajrzysz i zaraz potemciebie te tak... po drabinie do góry nogami. Dzień miał się ju ku południowi, kiedy zza skrzydła bramy wychyliła się błyszcząca głowa stra nika. - Ej wy! Chcecie coś do arcia? - zapytał. Wszyscy radośnie i jednocześnie kiwnęli głowami, nawet nie pomyślawszy o tym, by przypomnieć stra nikowi, e z ludźmi nale y rozmawiać nieco grzeczmejszymtonem, co się tyczy zwłaszcza mnichów, którymBudda zalecał, eby starali się unikać silniejszych uczuć, nie mówiąc ju o gniewie. · No to właźcie - stra nik zapraszająco machnął ręką. · To jesteśmy w domu - pomyślał mijeczek Cai, wchodząc do środka i rozglądając się na boki. Za wrotami w istocie nie było nic, oprócz ście ki, która wiodąc pod górę przez bambusowy zagajnik, szybko gubiła się wśród zarośli i skał. 1 jeszcze... Wydobywający się z kotła zapach gotowanej potrawy mógłby być i bardziej apetyczny, ale wystarczył, by wydobyć z brzuchów wygłodniałych kandydatów gromkie burczenie, mogące zagłuszyć chyba i samwybuch wulkanu. Cała siódemka natychmiast zgromadziła się wokół starego, brązowego trójnogu, w jego zagłębieniu niebieskawo i czerwono błyszczały roz arzone węgle, i jak zaczarowani wbili wygłodniałe spojrzenia w umocowany nad trójnogiemkocioł. Nie spieszył się jedynie mijeczek Cai. Trudno było orzec, czy był mniej od innych głodny (matka dała mu na drogę solidny węzełek z zapasem ywności, on samzaś od dzieciństwa potrafił łowić wę e i jaszczurki), czy z powodu młodego wieku wstydził się w obecności mnichów stra ników chwytać jedzenie niczymjakiś bezrozumny barbarzyńca. Ale wyglądało na to, e stra nicy nastawieni są dobrodusznie. Jeden z nich przywlókł z wartowni stosik wyczernionych glinianych misek, drugi pogrzebał w torbie i wyjął z nich kilkanaście jęczmiennych placków Ka dy kandydat dostał miskę, placek - nie zapomniano i o mijeczku Caiu - po czymstra nik, który spuścił po drabinie Złotego Węgorza, uzbroił się w ogromny cedzak i stanął przy kotle. · No, moi drodzy, który z was jest najgłodniejszy? - zaśmiał się mnich, nabierając pełną łychę polewki. · Na bobie - mijeczek określił rodzaj zupy po zapachu, jedno cześnie łykając ślinę. -I z mięsem. Chyba sporo tego mięsa... Burczenie w brzuchu najwyraźniej zaćmiło wszystkimrozsądek: do głowy imnawet nie przyszło, e buddyjscy mnisi nie jedzą niczego, co zostało zabite, czyli w polewce mięsa być nie mo e... Dwaj najbardziej głodni - albo najbardziej niecierpliwi - migiempodstawili miski, jednocześnie bez większego powodzenia próbując odgryźć kęs nieprawdopodobnie czerstwego placka. Do misek chlupnęła gorąca zupa i wycie dwóch głosów spłoszyło ptaki z pobliskich drzew: dno miseczek zrobiono z cienkiego papieru, pomalowanego na buroceglastą barwę i pozornie niczymnie ró niącego się od glinianych boków, podobnego do nich nawet i w dotyku - ale oczywiście nie tak jak one odpornego na ciepło - i wspaniała polewka na bobie z mięsemprzerwawszy się przez fałszywe dno, zbryzgała obficie brzuchy i kolana niecierpliwymłakomczuchom. Imgłośniej darli się poszkodowani, tymgłośniej śmiali się mnisi. Jęczeli, charczeli, wycierali cieknące imz oczu łzy, a na koniec pozbawieni sił zwalili się na ziemię, bębniąc w nią z uciechy piętami. Jak to się mówi, „śmiechemwstrząsnęli posadami nieba i ziemi". Wrota wcią pozostawały otwarte i mijeczek Cai pomyślał, czy nie zrobiłby mądrze, odwracając się i odchodząc. Takie przynajmniej

yczenie malowało się na jego twarzy o silnie zaznaczonych kościach policzkowych - i ka dy mógł się nimdo woli nasycić. W końcu zagryzł wargi, oderwał od miski fałszywe dno, podło ył placek pod dziurę i zdecydowanymkrokiempodszedł do kotła. Gdzie szybko się wyjaśniło, e nie jest a tak bystry, jak mu się wydawało; w kolejce do polewki okazał się piątym, czyli ostatnim. Cała piątka pospiesznie zajęła się jedzeniem, parząc wargi gorącą zupą, a potemwszyscy zaczęli zaciekle prze uwać placki, które, zwil one gorącympłynem, zmiękły i stały się jadalne - a dwaj poparzeni usiedli nieopodal, cicho pojękując. Na koniec jeden z nich wstał i potykając się, ruszył ku wrotom, by wyjść na zewnątrz. - To niesprawiedliwe... - szeptałjego pochopny towarzysz, stop niowo podnosząc głos. -To niesprawiedliwe... niesprawiedliwe! Wyglądało na to, e doznana krzywda pozbawiła go rozumu, bo nieustannie mówił o niesprawiedliwości, nie mogąc zamknąć gęby i wyjść. Jeden ze stra ników chwycił go za kark, jak rozkapryszonego kotka i powlókł ku wyjściu. -Ej, ty! -ryknął, wystawiwszy biedaka na zewnątrz. -Tak, właśnie ty! Wracaj mi tu zaraz, czcigodny! Pochopny młodzian, który wyszedł sam, odwrócił się. Przez chwilę niepewnie przestępował w miejscu z nogi na nogę, a potemnieco zdziwiony wzruszył ramionami i zawrócił. Z dość niepewną miną przemknął obok stra nika - a nu ten podstawi mu nogę albo spłata inną psotę - a potempodszedłszy do kotła, wziął od mijeczka Cai podsuniętą mu przez tego ostatniego połówkę rozmokłego placka i usiadłszy na ziemi, zaczął machinalnie ją prze uwać. - To niesprawiedliwe! - ze zdwojoną energią zawył wyrzucony za drzwi kandydat. - Niesprawiedliwe! -Ale oczywiście! - zgodził się z nimstra nik i zamknął wrota. Jego towarzysz ryknął na cały głos, e zebrane tu wyrzutki i nie-roby mogą natychmiast się rozejść na cztery strony świata, a je eli w jednej z tych stron jest wejście do klasztoru, to on niczego o tymnie wie, a jeśli nawet by wiedział, to niczego imnie powie, a jeśli powie, to coś takiego, czego zebrani tu synowie stonogi i wę a z pewnością nie chcieliby usłyszeć. · A mówili, e Budda był dobry - westchnął mijeczek Cai, kie rując się ku niedalekimskałom. · No, ale to był Budda - odpowiedział mu ktoś z tyłu. I aden z sześciu poszukiwaczy nie dostrzegł, e mnisi stra nicy porozumiewawczo spojrzeli jeden na drugiego, a potemjeden z nich niespiesznymtruchtempobiegł wzdłu ściany w lewo, gdzie na ka- mieniach głucho huczał wodospad. Na przeklętych skałach mijeczek Cai zmarnował ponad dobę. Nawet nocleg musiał spędzić na jakiejś wąziutkiej półeczce, zadowoliwszy się kolacją z kilku surowych jajek, podebranych z gniazda dzi- kiego gołębia, a sen co chwila przerywała mu kolejna fala wewnętrznego strachu - lada moment poruszy się niezdarnie i na łeb na szyję poleci w przepaść o głębokości co najmniej dwudziestu zhangów*. Kandydaci rozdzielili się zaraz za pierwszymi drzwiami, poniewa ka dy z nich był przekonany, e on i tylko on zna drogę do klasztoru, pozostali zaś to banda chamów i niezgułów. Ostatnie przypusz- czenie zawierało w sobie sporą część prawdy - mijeczek dwa razy usłyszał zupełnie blisko przygłuszony wrzask i łoskot osypujących się kamieni. Jemu samemu raczej się udało - tylko raz musiał przyznać, e wybrał niewłaściwą drogę i zawrócić niemal do samej bramy. Powrót okazał się zresztą znacznie trudniejszy, poniewa zejście jest bardziej niebezpieczne i męczące od wspinaczki, szczególnie wtedy, kiedy z ka dymkrokiemtrzeba się zmuszać, by nie myśleć o rzeczy dość oczywistej - kolejna ście ka te przecie mo e prowadzić w ślepy zaułek! Mędrcy jednak mają rację, utrzymując, e wysiłki godnych i szlachetnych wcześniej czy później wieńczy powodzenie („Och, lepiej eby wcześniej ni później!" -ocierając pot z czoła pomyślał mijeczek Cai). Mniej więcej w południe następnego dnia przez bambusowe zarośla zamajaczyła mu biała ściana klasztoru. Ze swego miejsca Cai widział nawet otaczające budynek stare wierzby i sękate jesiony, a tak e ostro zakończone niebieskie szczyty sto kowych dachów i wie ę, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wznosiła się nad wrotami i lśniła w słońcu złotymi piktogramami ozdób. Westchnąwszy z ulgą, mijeczek Cai ruszył na wprost przez gaj, nie zdą ył jednak zrobić pięćdziesięciu kroków, kiedy jego uwagę przyciągnął przygłuszony jęk. Młodzieniec zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.

Nie, jęk wcale nie był złudzeniem- powtórzył się znowu, choć był tak cichy i słaby, e przypominał szemranie wijącego się pomiędzy kamieniami strumyka. Skręcił na wschód i zatoczywszy niemal pętlę pomiędzy sękatymi łodygami, młody kandydat dość szybko spostrzegł plamę pomarańczowej mnisiej szaty, wyraźnie odcinającej się od otaczającej ją zieleni. zhang -jednostka długości, około 3,2 m. Był to ten samheshang, który pierwszy wszedł we wrota świątyni, pokazawszy stra nikom pozwolenie swego przeora. Teraz le ał na ziemi, zwinięty niczymdziecię w łonie matki, z lewą stopą po- spiesznie owiniętą w jakąś zakrwawioną szmatę. - Ostro nie! - ochrypłymgłosemostrzegł go mnich, kiedy mi- jeczek rzucił się ku niemu na oślep. - Patrz pod nogi! mijeczek na szczęście zareagował na radę dostatecznie szybko, w przeciwnymrazie nastąpiłby na ściętą przy samej ziemi i celowo zaostrzoną łodygę bambusa. Gdyby na nią nastąpił, przebiłby sobie stopę na wylot jak pechowy heshang i teraz w bambusowymzagajniku le ałoby dwóch ludzi, którzy nie dostaliby się do klasztoru. Co prawda, mogliby się wtedy pocieszyć rozmową o prawdziwej naturze iluminacji. 1 dopiero w tej chwili oszołomiony mijeczek zauwa ył, e jego przedramiona i biodra zostały pocięte do krwi ostrymi brze kami liści bambusa, jakby zamiast nieszkodliwych roślin złowrogi zagajnik porastały no e i kopie! · W czymmogę wampomóc, czcigodny? - zapytał mijeczek, dotarłszy wreszcie do le ącego mnicha, na czymstracił znacznie wię cej czasu, ni początkowo przypuszczał. · Przedostań się do klasztoru - uśmiechnął się heshang spie czonymi wargami. - 1 przyślij potempo mnie kogoś ze sług. Tylko nie zwracaj się z tymdo mnichów, aden nie przyjdzie. Ale uwa aj, chłopcze... nieco dalej są ukryte jamy z zaostrzonymi kołkami na dnie. Niewiele brakowało, a byłbymwpadł do jednej z nich... i w rezultacie nastąpiłemna ten kolec. Przez chwilę mijeczek, któremu nie w smak była myśl o opuszczeniu nieszczęśnika, przestępował z nogi na nogę, a potemspojrzał ponad listowiemna wznoszącą się nad bramą basztę, najbardziej znanego w Podniebnej Krainie klasztoru. Nad jego głową krą ył pstrokaty jastrząb wypatrujący zdobyczy. · To... to podłe -głos, który zabrzmiał w bambusowymgaju, był ledwie słyszalny. · Nie - mnich uśmiechnął się ponownie, choć widać było, e ka de słowo przychodzi mu z wielkimtrudem. - Ty po prostu nie ro zumiesz, chłopcze. I je eli chcesz, by przeor świątyni Shaolin przy jął cię do nowicjatu, zapomnij o dwóch słowach. · Jakich? · Zapomnij o sprawiedliwości i prawdzie. Ludzkie oceny koń czą się u stóp Buddy i nie myśl, czy to dobrze, czy źle. Tu jest po prostu inaczej. Zupełnie inaczej. mijeczek Cai nie odpowiedział. Przez chwilę patrzył na piktogramy zdobiące wie ę. Jego twarz stę ała, kości policzkowe zarysowały się silniej, a w kącikach oczu pokazały się kurze łapki zmarszczek... a całe jego oblicze nagle się postarzało. Tak bardzo, e ranny mnich pomyślał nagle, e się pomylił - ten człowiek wcale nie jest chłopcem. A skoro tak, to czy potrzebne mu są czyjekolwiek nauki? Obok przebitej stopy heshang, połyskując łuską, przemknęła szybko maleńka mijka, bardzo podobna do padalca, mająca ledwie dostrzegalne ółte plamki na karku. Zupełnie niewielka, prawie mijeczka. Heshang doskonale wiedział, czymsię kończy ukąszenie tej mijki. Ranny miał rację, wzywanie mnichów okazało się zbędne. Wydostawszy się ze zdradzieckiego zagajnika, mijeczek Cai prawie od razu natknął się na idących pospiesznie ku głównej bramie klasztoru

trzech uszczęśliwionych powodzeniemkandydatów ( mijeczek w jednymz nich rozpoznał tego głodomora, którego zawrócił zza bramy stra nik). Lubiący pośpiech pierwszy podbiegł do bramy i zaczął w nią walić pięściami - Doszedłem! - zawołał piskliwie, zachłystując się swoimszczęściem. - Doszedłem... Otwierajcie! Mniej więcej po trzech godzinach - podczas których pozostałymkandydatom, włącznie ze mijeczkiemCai, wrzaski głodomora nieźle się dały we znaki - do wykrzykującego wezwanie podszedł człowiek w ubraniu sługi z koromysłemna ramionach. Zło ywszy swoje brzemię na ziemi, sługa objaśnił poszukującemu iluminacji nachalcowi, e główne wejście otwiera się tylko przed szczególnie wa nymi gośćmi, do których natarczywy poszukiwacz prawdy adną miarą zaliczyć się nie mo e; oprócz tego przez te drzwi swobodnie wchodzą i wychodzą tylko czcigodni ojcowie, którzy mają za sobą końcowe egzaminy i Labirynt Manekinów -je eli krzykacz pretenduje do tej kategorii, sługa natychmiast zamelduje o tymktóremuś z czcigodnych ojców, który z kolei zamelduje o tymopatowi, który z kolei... Kiedy przyszła kolej na opata i Labirynt Manekinów, pochopny się opamiętał i przerwał słudze, machając rękoma. Po czymw towarzystwie pozostałych ruszył dookoła klasztoru na poszukiwanie bar- dziej odpowiednich do sytuacji i ich pozycji drzwi. mijeczek Cai zatrzymał się na krótko, by wyjaśnić słudze - który usłyszawszy pierwsze słowa młodzieńca, natychmiast spowa niał · gdzie szukać rannego w zagajniku mnicha. Gdy skończył, przyszła mu chętka, by zapytać, do czego klasztor w ogóle potrzebuje sług, skoro patriarcha Bai-chang dawno ju oznajmił: „Dzień bez pracy · dniembez jedzenia!". Niektórzy utrzymywali, i patriarcha w rzeczy samej ogłosił: „Kto nie pracuje, ten nie je!", ale to mało prawdopodobne, poniewa oczywiste było, i Bai-chang nie mówił o ludziach w ogólności, a o sobie samym, poniewa stary nauczyciel Prawdy nie mógł sobie wyobrazić, i by mógł nie pracować dłu ej ni przez jeden dzień. mijeczek chciał o to zapytać, ale nie zapytał. Wydarzenia ostatnich dni nauczyły go trzymania języka za zębami; w ka dymrazie tak właśnie powiedział pozostałymkandydatom, kiedy ich dogonił. Na razie szybciutko dowiedział się tylko od sługi, e ten ostatni yje ze swoją rodziną i pozostałymi najemnikami z okolicznych wiosek w osadzie le ącej na ni szych terenach przyklasztornych, tu za obej- mującymklasztor pasemumocnień obronnych. Tamwłaśnie będzie mógł mijeczek zajrzeć, je eli przyjdzie mu ochota zapytać o zdrowie poszkodowanego mnicha. Zaraz potemsługa chwycił swoje koromysło i pobiegł do bambusowego zagajnika, zręcznie się kołysząc tak, by nie uronić kropli wody z wiader, a mijeczek Cai pospieszył za towarzyszami niedoli. Ci zaś zaraz mu objaśnili, e ku ich rozgoryczeniu okazało się, i boczne drzwi równie nie są przeznaczone dla nich - wychodzili przez nie ci mnisi, którzy egzaminów końcowych jeszcze nie zło yli, ale za zezwoleniemopata na jakiś czas opuszczali klasztor i wracali do spraw światowych. Zza tych e drzwi zapytano kandydatów jadowitymgłosem, czy nie wychodzili z klasztoru z jakąś misją, wypełniając zadanie mnisiej

1 społeczności, bo je eli nie, to grubiańskie łomotanie do drzwi jest całkowicie bezcelowe - i trzeba było ruszyć dalej w poszukiwaniu kolejnego wejścia do upragnionego klasztoru. Potemkandydatomprzyszło jeszcze posiedzieć przy najpodlej-szej z furt do samego zmierzchu, poniewa nikt imdrzwi nie otworzył (do czego powoli zaczynali się ju przyzwyczajać) i w ogóle nikt na nich me zwrócił uwagi, chyba e za oznakę zainteresowania mieliby uznać wylany gdzieś z góry kubeł pomyj, które na szczęście przeleciały bokiem. Kiedy pozostali kandydaci zaczęli chrapać, dla ochrony przed nocnymchłodemotuliwszy się znalezionymi szczęśliwie narzutami. mijeczek Cai posiedział jeszcze chwilę u ledwo ju tlącego się ogniska, które samrozpalił, a potemwstał i poszedł ście ką w dół, tam, gdzie 7a dnia udał się sługa z koromysłem. Najwidoczniej młodzieniec uznał, e lepiej poszukać noclegu we wsi, gdzie nawet je eli nie wpuszczą pod dach, to z pewnością znajdzie się miejsce w jakimś stogu siana. Nie wszyscy bowiemmieli narzuty... Wieś, w której mieszkali klasztorni słudzy i ich rodziny, pogrą ona była we śnie. Przechodzącemu obok domków i chatek mijeczkowi towarzyszyło leniwe poszczekiwanie niezbyt licznych psów - kra- dzie była tu przestępstwemnie do pomyślenia, a skoro tak, to po co komu płoty i złe psy? Zresztą, by rzec prawdę, choć shaolińscy mnisi odnosili się do najemnych robotników dość bezceremonialnie i

zmuszali ich do nieustannego okazywania oznak najgłębszego szacunku dla gołogłowej braci, z drugiej strony nikomu się nie uśmiechała utrata niezbyt ucią liwej pracy z powodu własnej głupoty. Od nadmiaru ukłonów nikomu jeszcze grzbiet nie trzasnął! Natomiast poło enie człowieka yjącego w cieniu przesławnych mnichów dawało niemało korzyści - ludność caiej prowincji systematycznie dostarczała do osiedla wszelkiego rodzaju produkty, tkaniny i rulony monet w zamian za obietnicę wstawiennictwa w modlitwach do miłościwego Buddy, którego ziemskimi zastępcami byli mnisi w pomarańczowych nasach. Poza tymklasztorni słudzy i członkowie ich rodzin mieli pełne prawo porzucania słu by w klasztorze na własne yczenie lub z konieczności, a potemmogli bez przeszkód wrócić - w przeciwieństwie do tych mnichów, którzy nie zło yli egzaminów albo nie uzyskali pozwolenia opata. Przeszedłszy wioskę z jednego końca na drugi, mijeczek Cai nie zdecydował się na zastukanie w którekolwiek drzwi i ju się zbierał do odejścia, kiedy jego uwagę przyciągnęło świecące się okienko niskiej chatki o pochyłych ścianach, stojącej na południowej rubie y wioski. Rozejrzawszy się dookoła, młodzieniec lekko niczymptak przefrunąl nad płotem. W następnej sekundzie stał ju pod intrygującym go oknem, wtuliwszy się w rozgrzaną za dnia i jeszcze me-wychłodzoną ścianę domku. Oba skrzydła okiennicy były lekko rozsunięte, a dobiegające z wnętrza izdebki przeciągłe jęki mo na byłoby przypisać choremu czy rannemu, który usiłuje zasnąć, by zapomnieć o bólu, ale... Jeden rzut okiemdo środka chatki wystarczył, by wścibski Cai zachichotał i rozciągnął wargi w uśmiechu. Z lewej strony okna, odwrócona częściowo od niewidocznego dla niej mijeczka, na zasłanej pryczy siedziała obna ona kobieta. Była to dojrzała niewiasta o bujnych kształtach, z pysznymi piersiach o pełnych sutkach i szerokimi biodrami, jakby stworzonymi do miłosnych zapasów i rodzenia dzieci, mijeczek w pierwszej chwili pomyślał, e kobieta na jego oczach zabiera się do zniesienia jajka, co jest czynnością dość naturalną dla kur i kaczek, ale bardzo osobliwą dla przedstawicielek rodzaju ludzkiego. Jajko - gładkie, lśniące i połyskujące niebieskawo- spoczywało w lędźwiach pojękującej kobiety, a ka dy jego ruch wywoływał kolejny jęk męczennicy, której dłonie kurczowymi ruchami gładziły błyszczącą skorupę jaja. Po jakimś czasie jajo wydało długie cmoknięcie i uniosło się nad rozło onymi na boki udami rodzącej kobiety, zmuszając ją do iście kociego wygięcia grzbietu - i okazało się, e jajo ma te twarz. Niczego szczególnego w tej twarzy nie było - ot, usta, nos, oczy... Twarz jak twarz, co prawda mokra i lśniąca od potu Mnich, którego reszta ciała do tej pory kryła się za biodrami kobiety, wsiał zmęczony i podrepta! do stolika w przeciwległymrogu pomieszczenia. Wziąwszy ręcznik, wytarł się do sucha i wyrzucił zmięty kłąb tkaniny przez okno - niewiele brakło, a trafiłby kryjącego się przy zewnętrznej ścianie mijeczka. Potemczcigodny rozpustnik tknął palcemczajniczek, stojący na przenośnympiecyku i uznawszy, e jest dostatecznie ciepły, zaczął napełniać dwie kielichowate czarki winem lub herbatą- Cai nie wiedział, czym napełniono czajniczek. Mnich był najwyraźniej niemłody, ale ylasty i muskularny - przy ka dym ruchu na jego krzepkim i w adnej mierze nieudręczonym postami ciele, grały węzły mięśni. Kiedy nad czarkami uniosły się kłęby pary, mnich spojrzał ukosem na le ącą bezsilnie na pryczy piękność, z niezadowoleniem zacisnął wąskie wargi i sięgnął do le ącej na podłodze sakwy. Pogrzebawszy w niej przez chwilę, wyjął papierową tulejkę, z której wytrząsnął sobie na dłoń maleńką pigułkę. Pomyślawszy przez chwilę, wytrzasnął jeszcze jedną. Potem z pigułkami w jednej ręce, a czarką w drugiej podszedł do swojej przyjaciółki. Wypij, moja droga - słodko i śpiewnie odezwał się do kobiety, podając jej czarkę. - Wypij i jeszcze raz zabawimy się wspólnie w „chmurkę i deszczyk". No, dalej e... · Daj spokój, nienasycona bestio! - kobieta zbyła kochanka mach nięciem ręki, co przyszło jej nie bez trudu. -Ju nie mogę! · Nie trwó się, gołąbko! - doleciało do mijeczka. - Któ lepiej od ciebie mo e wiedzieć, e my, łysogłowi archaci*, jesteśmy ludźmi zapobiegliwymi! Przełknij dwa ziarenka „pigułek wiosny" i będziesz gotowa oddawać się miłosnym uciechom do samego świtu! Odpowiedzi kobiety mijeczek nie usłyszał. Wszystko zagłuszył tupot wielu nóg z drugiej strony płotu. Rygiel na bramie wyleciał z trzaskiem w rezultacie potę nego uderzenia z zewnątrz, furta stanęła otworem i na podwórko chatki wpadło dziesięciu stra ników - tak samo łysogłowych, jak właściciel niezwykłych „pigułek wiosny", ale znacznie odeń roślejszych. Byli to siłacze wzbudzający szacunek samym wyglądem - ka dy z nich potrafił trzymaną w łapie halabardą przeciąć na dwoje konia - dobierał ich osobiście opat i tylko przed nim zdawali relację ze swoich działań. Takimi właśnie „ elaznymi ludźmi" zastąpił w przeszłości w Shaolinic cesarski garnizon ówczesny opat Meng Zhang. niegdysiejszy rozbójnik, który za swoich rządów wielokrotnie zwiększył sławę i bogactwo mnisiej społeczności. Zasadniczo głównym zadaniem stra ników-wielkoludów było pilnowanie, by nikt bez zezwolenia nie opuścił Shaolinu, ale „ludzie z elaza" często urządzali te obławy w osiedlu klasztornych sług, gdzie niektóre piękności o mniej surowych obyczajach gotowe były przejmować czcigodnych ojców o

dowolnych porach dnia i nocy. ' Archal — święty mą Wyglądało na to, e gołogłowy miłośnik cielesnych rozkoszy doskonale zrozumiał, co oznacza nagły szturmna podwórzu. Oddając złotogłowemu archatowi sprawiedliwość, trzeba rzec, e nie tracił czasu - goły jak w dniu narodzin wyskoczył przez okno i pochyliwszy głowę ku przodowi, rzucił się na tyły chatki ku furtce. Stra nicy jednak okazali się sprytniejsi i razemzastąpili mu drogę, a jeden ze stró ów dobrych obyczajów zagrodził rozpustnikowi drogę drzewcemswojej halabardy. Zagrodzić, owszem, zagrodził, ale święty mą , unikając sprawiedliwej kary, błyskawicznie przysiadł, a gdy się wyprostował, trzymał w dłoniach wielką, plecioną z wierzbowych witek kobiałkę, w jakiej wygodnie jest - na przykład - nosić zakupione na targu ryby albo odło oną do prania bieliznę. Okazało się, e kobiałki u ywać mo na i do innych, nie tak ju pokojowych celów -jej dno delikatnie uderzyło w twarz najbli szego stra nika, a jednocześnie jej sprę ysta krawędź rąbnęła drugiego z „ elaznych ludzi" pod ebra. Ten zgiął się z głuchymjękiem, udowadniając, e noszone przez klasztorną stra miano jest, jak wszystko, względne. Mnich tymczasemwpadł ju w gęstwinę ciał, na wszystkie strony wywijając swoją straszną kobiałką i usiłując za wszelką cenę przebić się do zamkniętej tylnej furtki. Oglądająca to wszystko z okna bujna piękność omal nie udławi-ła się pigułką, czy własnym krzykiem: niewiele brakło, by ogromne ostrze nie odrąbało pechowemu miłośnikowi cielesnych rozkoszy pięści - bez której cię ko byłoby mu się obejść - albo innej części ciała, tylko podobnej z wyglądu do zaciśniętej pięści, ale znacznie dlań cenniejszej, je eli wnioskować z jego upodobania do nocnych wy- cieczek poza klasztor. Mnich jednak wygiął się jeszcze bardziej ni jego przyjaciółka w chwili „opadu deszczu z chmurki" i halabarda ze świstemprzeleciała tu obok jego „pięści". Dwa drzewca, które się ze sobą zetknęły na jego łysej pale, trzasnęły razem, kobiałka podcięła czyjeś nogi i stra nik z rykiemzwalił się na ziemię, pociągając za sobą innego ze swoich towarzyszy. Obaj sypnęli przekleństwami, poderwali się na nogi i natychmiast rzucili się ponownie w zawieruchę - ale w tej e chwili od drzwi wejściowych rozległ się miarowy stukot, który otrzeźwił walczących szybciej ni gromi błyskawica Jaspisowego Władcy, gdy ten gna po niebie w swoim brązowymrydwanie. W otwartych wrotach stał mały czart. Taką gębę mógł mieć tylko czart. Czarny otwór pozbawionej warg gęby wykrzywionej w jakimś nieprawdopodobnymgrymasie, zamiast prawego policzka niesamowita plątanina szrami blizn, dwu- krotnie złamany, krzywy nochal i ogromne wory pod oczami, ledwie widocznymi spod napuchniętych powiek. Niewysoki bies powoli podszedł ku stra nikomi tulącemu się do płotu rozpustnemu mnichowi, postawił obok tego ostatniego niewielki dysk, trzymany do tej pory pod pachą i władczymgestem wyciągnął rękę. Goły mnich bez słowa podał diabłu swoją kobiałkę. Karzeł obrócił ją w dłoniach, kilkakrotnie podrzucił w górę i zręcznie chwycił za uchwyt, potemzrobił kilka kroków w jedną i drugą stronę, usilnie się nad czymś zastanawiając. - Stary Gao patrzy na morze - wydobył się głuchy głos z okrop nej gęby. Kobiałka zatoczyła nad głową biesa skomplikowaną pętlę. - Stary Gao łowi sprytną rybę - kobiałka frunęła w górę, zatrzy mała się w pół drogi, wyleciała z dłoni, wywróciła się na drugą stronę, została podbita nogą i schwytana za wystający z boku koniec witki. Stra nicy podnieśli swoje halabardy i gapili się na widowisko, kiwając ze zdumieniemgłowami. - Stary Gao goni wiatr. - Diabeł zręcznie podskoczył na jed nej nodze, od czasu do czasu wykonując przysiad do samej ziemi i jednocześnie kręcąc kobiałką wokół siebie. Tak samo nieoczekiwanie, jak zaczął, czart przerwał zabawę z kobiałką i rzuciwszy ją na łeb łysemu mnichowi, ruszył ku furcie wyjściowej, podnosząc po drodze swój dysk. - Czcigodny Fangu! - ryknął rozpaczliwie rozpustny mnich. - Po czekajcie! Błagam, poka cie się jeszcze raz! Czcigodny Fangu!... 1 golec wybiegł ślad za biesem. Stra nikomnawet do głowy nie przyszło, by go zatrzymać. Kiedy podwórze opustoszało całkowicie, bujna piękność zatrzasnęła okiennice, ale w tej samej

chwili otworzyła je ponownie - wydało jej się, e na zewnątrz mignął jakiś cień. Nie, nikogo tamnie było. Na wszelki wypadek spojrzała w górę. Ale co znowu, na maleńkimdaszku nad oknemmogłaby się zmieścić tylko jaskółka, a jaskółek szlachetna kobieta raczej się nie bała. Gdyby jej powiedziano, e tąjaskółkąbył mijeczek Cai, ogromnie by się zdziwiła. Wielki wódz Song-Zy, którego nieustannie powinien cytować ka dy, kto się uwa a za stratega, powiedział: - Przebiegłość! Przebiegłość! Nie ma takiej sprawy, która mo głaby się obejść bez szpiegów! Godna najwy szego szacunku rodzina, z której wywodził się znany namju mijeczek Cai, całkowicie się zgadzała z tą wielokrotnie na przestrzeni wieków sprawdzoną mądrością. Bowiemniewiele spraw, o których długo rozprawiali prości ludzie na targach i w palarniach opium, obeszło się bez udziału któregokolwiek z zawodowych wywiadowców rodziny Caiów. Pradziad mijeczka niemało wysiłków poświęcił na to, by przywódca powstania „Czerwonych Turbanów" i późniejszy zało ycie! dynastii Chu Yanchang zdołał w nieprawdopodobnie krótkimczasie zająć Pekin - potemobjaśniono to pomocą du- chów, które przyszły w sukurs przyszłemu władcy - i stary Cai, który do końca swego skromnego ycia chichotał cichutko, wspominając, jak pewnego razu trzy dni przesiedział w jamie wygrzebanej własno- ręcznie u granic przyszłej Północnej Stolicy. Babka mijeczka tak zaciekle zbierała kroczących jej śladami skrytobójców w północnych prowincjach, e dwóch tamtejszych namiestników zmarło na skręt kiszek, nie zdą ywszy do końca obmyślić szczegółów przyszłego spisku. Ojca mijeczek nie znał - nie wiadomo zresztą, czy w całej Podniebnej Krainie znalazłoby się trzech ludzi, którzy by wiedzieli, jak wygląda Uszatek Cai, bo nawet onę odwiedzał z maską na twarzy; a i sam mijeczek miał na sumieniu takie sprawki, o których lepiej było nie rozmawiać przy postronnych. A najlepiej było w ogóle o nich nie rozmawiać. Sędzia Bao, który z obowiązku i funkcji znał tajemnicę rodu Caiów, nieraz cytował słowa starego traktatu: - Istnieje pięć rodzajów wywiadowców: są szpiedzy miejscowi, spotyka się szpiegów wewnętrznych, bywają szpiedzy odwróceni, ist nieją szpiedzy śmierci, ale naprawdę ceni się szpiegów ycia. - Po czymzawsze obowiązkowo dodawał: - Szpiedzy ycia to ci, co wracają z wiadomościami. mijeczek Cai był szpiegiem ycia. Kiedy tylko wyłonił się z łona matki, jego babka, którą zupełnie słusznie uwa ano za wyborną i doświadczoną akuszerkę, wzięła krzyczącego berbecia na ręce, trzasnęła w czerwoną, małpią pupkę, przez chwilę mu się przyglądała, po czymoznajmiła, tknąwszy noworodka grubympalcemw punkt „dengjiu": · mijeczek! · Jesteście pewni, mateczko? - zmęczonymgłosemspytała po ło nica. Babka tylko się roześmiała, zapaliła fajeczkę i poszła poszukać pieluch. W nocnych prowincjach ostatnie osiemlat przebiegało cicho i spokojnie, dlatego nie było potrzeby, eby starucha nadal zajmowała się tam ebractwem. Noworodka wymyto w zimnych wyciągach z chryzantemhang-zhou, niedojrzałych owoców wongabi, płatków lewkonii i innych komponentach, których pełna lista zaskoczyłaby nawet doświadczonego lekarza - gdyby oczywiście wpadła mu w ręce. Karmiono go dwa razy na dobę, o świcie i po zachodzie słońca, zaś wcześnie odstawiwszy go od piersi, zmuszano obowiązkowo do wymiotów po ka dymposiłku, wielokrotnie rozmiękczano jego drobne ciałko, z którego - niczymz je o-zwierza - sterczały cieniutkie igiełki, jakimi babka Cai wedle własnego wyboru potrafiła rozdzielać ycie lub śmierć, ciasno spowijano go w pieluchy i silnie rozbujawszy kołyskę dziecka, uderzano nią o ściany, zmuszając niemowlaka do zwijania się w kłębek. Potemzabrano się do mocniej działających środków i sposobów. Mając rok, mijeczek wyglądał na pięciomiesięczne niemowlę, będąc sześciolatkiem, wyglądał na dwukrotnie młodsze dziecko, jedenastoletniemu wyrostkowi inni dawali nie więcej ni siedemlat, co dla uniknięcia niepotrzebnych plotek zmusiło rodzinę Caiów do porzucenia domu i przeprowadzki w okolice Ningou, gdzie osiedliła się w bezludnej okolicy za miastem.

Teraz mijeczek Cai, szpieg ycia, ten który zawsze wracał z wiadomościami, miał czterdzieści dwa lata. Miał te za sobą kilkanaście uwieńczonych powodzeniemspraw i tyle niepotrzebnie wścibskich w swoich ostatnich wcieleniach nieboszczyków, którzy nie docenili naiwnego młodzieńca. mijeczek mógł tylko mieć nadzieję, e w kolejnymwcieleniu nieszczęśnikompowiedzie się lepiej. ' Podczas minionej zimy mijeczek doznał napadu cię kiej choroby, która omal się nie zakończyła parali em, i szpieg ycia musiał pospiesznie „zrzucać starą skórę". Czas mo na oszukiwać, nie sposób go jednak oszukać. To akurat mijeczek wiedział bardzo dobrze. Wiedział te , e za wszystko trzeba płacić. Je eli nie oglądając się na nic, nie zastosuje się na czas odpowiednich środków i sposobów, je eli nie poczuje się palącej potrzeby powrotu do prawdziwego sposobu ycia, w ciągu najwy ej roku skóra utraci młodzieńczą sprę ystość i starczo zwiotczeje, okre- ślone mięśnie przestaną słuchać rozkazów, do tej pory białe niczymśnieg i zdrowe jak u młodzika zęby się rozchwiejąi zaczną wypadać, stawy utracą gibkość i zesztywnieją, jakby ponalewano w nie ołowiu i wczorajszy młodzik z szybkością górskiej lawiny przeistoczy się w dzisiejszego starucha. Jutro zaś będzie nieboszczykiem. Czasu nie sposób oszukać, mo na się z nimjednak rozliczyć, zwróciwszy stare długi z procentami. Jego wielokrotnie ju udręczone ciało znowu pokryło się stalowymi i kościanymi igłami budzącymi ze śpiączki wewnętrzne potoki energii, łamiącymi skuwający je lód i oczyszczającymi ich koryta. Wewnętrzne ćwiczenia po raz kolejny wycisnęły ze mi-jeczka łzy bólu wywołanego przez odradzające się ciało, które skrzętnie wykorzystywało ka dą chwilę zapomnienia podczas krótkich i nie przy- noszących ulgi okresów snu, sekretne maści raz jeszcze powlekły twarz i dłonie mijeczka, znowu przyszła pora na masa e i okłady z wilgotnych ziół - mijeczek powoli przeistaczał się w miję. I nagle okazało się, e ponownie musi „wciągnąć starą skórę". Poniewa wielki wódz Song, którego nieustannie cytuje ka dy mieniący się strategiem, powiedział nie tylko: - Istnieje pięć rodzajów szpiegów i nie masz sposobu, by po znać ich drogi. Nazywamy to niedoścignioną tajemnicą. Powiedział tak e: - Wiedzę o przeciwniku mo na znaleźć tylko wśród ludzi. Sędzia Bao Smocza Pieczęć powtórzył te mądre słowa mijecz- kowi Caiowi, zanimwyprawił go do klasztoru Shaolin z trzema autentycznymi listami polecającymi od trzech cieszących się ogólnymszacunkiemludzi. Sędziemu Bao śniły się po nocach ręce z piętnemtygrysa i smoka. Sędziemu Bao wydawało się, e te straszne trupie piętna niczymdrapie ne bestie rozpełzają się właśnie po całej Podniebnej Krainie - o ile nie stało się to ju wcześniej. I mijeczek Cai dokonał cudu -- w ciągu niewiele ponad miesiąca wciągnął na siebie ponownie zrzuconą ju starą skórę i wyprawił się do Henganu, do słynnego klasztoru pod górą Song. Tylko przedwcześnie zestarzała matka, którą postronni brali za babkę albo i prababkę młodzieńca o gładkich policzkach i dziecięcymimieniu, znała prawdziwą cenę postępku swego pierworodnego. A w węzełku mijeczka ukryte były flakoniki i tubki z maściami na elatynie z oślej skóry, skórzany futerał z zestawemigieł, trzy woreczki z yanchundan, „pigułkami przywracającymi młodość", i oryginalne rurki do przypalania. Bez tego ani rusz - co tamtydzień, wystarczą i cztery dni, diabeł nie śpi! - i wczorajszy młodzieniec nawet zwykłymstaruszkiemsię nie stanie! Umrze, zazdroszcząc losu prawdziwemu mijeczkowi, który wpadł do kotła z wrzątkiem. Szpiedzy ycia powinni jednak wracać z doniesieniami. Nawet je eli nie masz drogi powrotnej - idź i wracaj. Niewa ne, e wielki nauczyciel Siying, którego nieustannie powinien cytować ka dy, kto się uwa a za stratega, niczego na ten temat nie powiedział. W południe następnego dnia przed kandydatami otworzyła się tylna furta klasztoru i mijeczek Cai wszedł na dziedziniec wewnętrzny...

MIĘDZYROZDZIAŁ Zwitek znaleziony przez łowcę ptaków Mana w skrytce u zachodnich skał Baquan Z jakiegoś osobliwego powodu najwyraźniej zapamiętałemmoment własnej śmierci -jakby całe moje ycie było tylko wstępemdo tego szaleństwa. Zjadłemśniadanie, wrzuciłemnaczynia do zlewu, potemtraktując tę decyzję jako protest - choć po prawdzie nie wiedziałem, przeciwko komu lub czemu - postanowiłemsię nie golić i narzuciwszy kurtkę, wyszedłemz mieszkania. Na podjeździe cuchnęło kocimmoczemi zatęchłympapierosowymdymem, dozorczyni ciocia Nastia poskar yła mi się na złych ludzi, którzy załatwiają tu swoje potrzeby, ja zaś łącząc się z nią w ekstazie jedności moralnej, oceniłemto jako świństwo i wyskoczyłemna ulicę. Volvo szefa stało ju na podjeździe. Tak było zawsze, kiedy szef zamierzał podrzucić mi nową robótkę, o której cały jego zespół komputerowych ekspertów zdą ył się ju wypowiedzieć krótko i węzłowato: - Beznadzieja! Zazwyczaj po takiej diagnozie szef dzwonił do mnie osobiście, lał miód w słuchawkę, a następnego dnia przyje d ał we własnej osobie. Początkowo to mi nawet schlebiało. Ochroniarz szefa, o dźwięcznej ksywie Desantura, pomachał mi zza kierownicy niedźwiedzią łapą i wyszczerzył na powitanie wszystkie swoje czterdzieści osiemi pół złotych zębów. Kiedyś zgrałemgo do czysta w karty i nikomu się tymnie pochwaliłem- i od tamtej pory Desantura jakby .mnie polubił. Byłem drugimz dwóch ludzi na całymświecie, których lubił - pierwszymbył on sam. Według mnie trochę mi te współczuł i często mnie pytał po wypiciu porannej kawy: - Słuchaj, Geniusz, ty naprawdę nie rozró niasz barw? Byłemju zmęczony wyjaśnieniami, e daltoniści zasadniczo barwy rozró niają, nie widząc tylko ró nic w ich odcieniach i e świat nie wygląda w ich - to znaczy - naszych oczach, jak sponiewierany czarno biały film. Desantura w to nie wierzył. · A jaki kolor ma ten „ iguli"? - pytał. · Czerwony - mówiłemi odchodziłem. -A widzisz? Kłamiesz! - z uciechą ryczał mi w plecy Desantura. - „ iguli" jest cały rudy! Ł esz, Geniuszu! I potema do wieczora miał doskonały nastrój. Jestemdaltonistą. Co prawda, w obecnej sytuacji powinienempowiedzieć: byłemdaltonistą. Nic mamte muzycznego słuchu. Całkowicie. Niezręczna akuszerka, wydobywając mnie z łona wyjącej matki, krzywo wło yła szczypce i nie po ałowała przy tymsiły - w rezultacie główka niewinnej i nieochrzczonej dzieciny została nadmiernie spłaszczona z prawej strony. Teraz tego praktycznie nie widać, a i moja osobista fryzjerka, cud-Wierka, nauczyła się tak zręcznie ukrywać tę ułomność, e niekiedy nawet podobamsię dziewczynom. Na pierwszymspotkaniu. Na drugimmówią, e jestembezdusznym potworem, któremu obce jest poczucie prawdziwego piękna. Wygląda na to, e się nie mylą. Byłembezdusznympotworem. Poza tymbyłemgeniuszemkomputerowym. - Dzieńdoberek! -radośnie krzyknął kierowca, wyskakując z maszyny. Jego szeroka twarz o kwadratowych szczękach rozciągnęła się na wszystkie strony w wyrazie dobrodusznej przyjaźni, ja zaś ju do niego dochodziłem, gdy nagle volvo znikło w ognistej kuli, z której przez moment wystawała jeszcze tylko jakoś krzywo głowa Desan-tury. Płomień natychmiast pochłonął szefa jak papierową figurkę, ja zaś poczułem, e jest mi nieznośnie gorąco, a w samymśrodku ognistego piekła zobaczyłemczyjąś rękę. Ręka ta kiwała na mnie, jakby zapraszając, bymgdzieś wszedł. Dziwna to była ręka: gruba, muskularna, bezwłosa i pokryta niezwykłymtatua em. Zapragnąłem podejść bli ej, eby się przyjrzeć temu tatua owi, i to mi się udało - zobaczyłem, e na przedramieniu przyjaźnie machającej ręki szczerzy zęby wąsaty smok z grzebieniemna grzbiecie. Potemsię obejrzałemi zobaczyłemsamego siebie. Le ałemna wznak obok dopalającego się samochodu, a przy mnie kołysała się urwana przez wybuch, szczerząca złote zęby głowa Desantury. Pod moimprawymuchemsterczał z ziemi nierówny odłamek, od podjazdu zaś kuśtykała zawodząca niezbyt przekonująco do-zorczyni, ciocia Nastia. Zobaczyłemto i zapamiętałemna zawsze, poniewa nigdy niczego nie zapominam.

To moje przekleństwo i moja praca. W pewnej mądrej ksią eczce przeczytałemkiedyś, e „półkule mózgu na ró ne sposoby zapewniają kontakt z ró nymi dziedzi- nami bodźców zewnętrznych". Autor miał na myśli to, e lewa półkula zajmuje się operacjami analitycznymi i logicznymi, rozkładając wszystko na elementy podstawowe i przydzielając ka demu z nich naklejkę; ywiołemzaś prawej półkuli jest zespolone i całościowe pojmowanie rzeczywistości, intuicja, wyobraźnia przestrzenna i muzyczna, to jest wszystko, co alogiczne i podświadome. W tej e ksią eczce napisano nieco dalej, e lewa, logiczna półkula u noworodków praktycznie me funkcjonuje, rozwijając się dopiero później podczas procesu socjalizacji przyszłego członka społe- czeństwa. Niezręczna akuszerka widocznie mocno uszkodziła prawą część ukrytego w mojej biednej główce globusa - w rezultacie lewa część, kompensując defekt, zaczęła się rozwijać z nadmierną szyb- kością. Barwy i półtony zostały dla mnie skrytą za siedmioma pieczęciami tajemnicą, za to szkolni i uniwersyteccy nauczyciele stawali na uszach, ujrzawszy studenta, który potrafił w ka dej chwili zacy- tować dowolną stronę dowolnego podręcznika. Nie rozumieli, e dla mnie jest to tak samo łatwe, jak dla nich określenie ró nicy pomiędzy kolorami ró owymi malinowymalbo niemo liwość pomylenia nuty „do" i „fa" w ró nych oktawach. A po ukończeniu uniwersytetu zatrudnił mnie szef. Smok na grubej łapie mrugnął do mnie radośnie i wyszczerzył kły - co niezwykle upodobniło go do niewinnie poszkodowanego Desantury - i obie półkule mojego mózgu rozpłynęły się w bezpostaciowy kisiel. A gdy przyszedłemdo siebie, okazało się, i słaniamsię z trudem, trzymając w dłoniach osobliwego kształtu instrument strunowy i patrzę jakoś z dołu w górę, widząc tylko prostokątny kapelusz z szerokim rondemi pogardliwie zaciśnięte usta. Całą resztę skrywał cień wielkiego nakrycia głowy. Nazywało się to tutaj „SzaleństwemBuddy", ale wtedy jeszcze o niczymnie wiedziałemi doszedłem do wniosku, e zwariowałem. Poniewa cały świat pełen był ró norodnych barw i dźwięków. Część druga MALEŃKI ARCHAT W jednej pozycji mo na nanieść trzy uderzenia, jedno uderzenie powoduje trojakie obra enia, a odmiany są liczne i nieprzewidywalne Z nauk mistrzów Rozdział trzeci - A czy nie zechciałaby piękna dama odpowiedzieć na kilka pytań nędznego kancelisty? „Piękna dama" Xuwang, nie odwracając się, w milczeniu kiwnęła główką i cichutko chiipnęła. Sędzia

Bao ocenił wdzięk kiwnięcia główką i stosowność chlipnięcia odepchniętej nało nicy, po czymumilkł na chwilę, zbierając myśli. Z jednej strony skrycie współczuł pięk- notce Xuwang, przed kilkoma jeszcze dniami wszechmocnej faworycie prześwietnego Zhou-wanga, którą obecnie ksią ę odsyłał precz do jej rodzinnego miasteczka, gdzie niewątpliwie Xuwang Nieska- zitelną (na wspomnienie tej gry słów sędzia nie mógł powstrzymać nikłego uśmieszku, który jednak natychmiast znikł z jego twarzy, zastąpiony powagą) szybko wydadzą za mą za jakiegoś drobnego urzędnika i Panna Dziewięciu Niebios do końca ycia zostanie na prowincji, niemiłosiernie dręcząc mał onka i opowiadając wszystkimchętnymi niechętnymsłuchaczomo wspaniałościach minionego ycia, które niestety... Z drugiej strony wszystko to nale ało do osobistych trosk pani Xuwang. Sędziemu Bao był nawet na rękę fakt, i niedawna faworyta Zhou-wanga popadła obecnie w niełaskę - czy ksią ę pozwoliłby na przesłuchanie faworyty, zanimÓsma Cioteczka zalała twarzyczkę Xuwang własną krwią i na domiar złego jeszcze upiększyła le ącą bez ducha pięknotkę psimtrupkiem? Sędzia ofuknął się więc w duchu, zebrał myśli i przegnał precz uczucia, które zamazywały obraz rzeczywistości odbity w zwierciadle rozsądku (to akurat sędzia potrafił nie gorzej od gołogłowych sług Buddy, a z pewnością lepiej od wielu przemądrzałych heshangów) i urzędowymtonemzadał pierwsze pytanie: - Co pani o tymsądzi, szanowna Xuwang, dlaczego przestęp czyni zabiła waszego pieska? Pytanie brzmiało dość naiwnie, niemniej jednak trzeba je było postawić. Milczenie. Pauza była dokładnie odmierzona - nie za długa, nie za krótka, akurat w samraz. · Nie wiem! - na poły okrzyk, na poły szloch, załamywanie de likatnych rączek i kolejne chlipnięcia, jakby ktoś od niechcenia trą cił struny starego instrumentu. - Ta straszna kobieta, ta diablica, ta... morderczyni z niemytymi od urodzenia włosami... ją nasłano! · Podejrzewa pani, kto mógł to zrobić? - sędzia śledczy lekko podniósł lewą brew. Ka dy, kto zobaczył tę brew, to ironiczne i wszystko pojmujące załamanie, powinien natychmiast się domyślić: wszystko powiedziane do tej pory, to pustosłowie, bzdury... i nie nale y przeciągać tej sytuacji. Xuwang Nieskazitelnej nie interesowały jednak w tej chwili niedopowiedzenia, aluzje i czyjeś uniesione ironicznie brwi. - Tak! Podejrzewam! -Zapomniawszy się na chwilę, odwróciła się twarzą do sędziego i Bao Smocza Pieczęć zobaczył czerwone, pod- puchnięte od łez powieki, czarne zacieki tuszu na policzkach, które wy ryły ju sobie bruzdy w warstwie bielidła, sine, dr ące wargi, zmarszcz ki w kącikach oczu... Nie, ta cierpiąca kobieta w ogóle nic przypominała wyidealizowanej pięknotki Xuwang, którą sędzia kilkakrotnie widywał w przeszłości w zupełnie innych okolicznościach. - Nie mogę podać wam imion, wielce szanowny xianggongu, ale to dzieło wrogów prześwietnego Zhou-wanga! Co więcej, to dzieło wrogów Podniebnej Krainy! „Czy by w istocie trzeba było sięgać a do wrogów Podniebnej Krainy?" Sędzia powstrzymał się od zadania tego pytania z najwy szym trudem. Zamiast tego podsunął byłej piękności przenośny piecyk w kształcie ółwia z rozło onymi łapami i dygocząca z zimna Panna Dziewięciu Niebios ogrzała zziębnięte dłonie. - Przypuśćmy. Có zatem przeszkodziło wrogom państwa w zle ceniu przestępczyni zabójstwa samego księcia? Mogła to zrobić i nikt chyba nie zdołałby jej przeszkodzić - stwierdził rzeczowo sędzia. - Poza tym, jak przypuszczam - wybaczcie szczerość - zabójstwo wan- ga krwi na oczach mieszkańców Ningou byłoby dla Podniebnej Kra iny znacznie większą stratą ni tragiczna śmierć waszego pieska. Teraz ju mógł sobie na taką szczerość pozwolić - upadłe faworyty i wypchane tygrysy nie są przesadnie groźne. - Nie wiem - odpowiedziała pani Xuwang, która - gdy się skrzy wiła - zupełnie się upodobniła do małej dziewczynki. - Ja... Dopiero teraz pojęła chyba, jak w istocie wygląda, i szybko się odwróciła. - Zechciejcie wybaczyć, panie Bao, wrócę za chwilkę... - i wy