Henry Lion Oldi
Otchłań głodnych oczu
Pośród splątanych dróg i przenikających się światów
Tom II
Przełożył EuGeniusz Dębski
Wydawnictwo Dolnośląskie
ŻYJĄCY PO RAZ OSTATNI
W pył przez los roztarci ukazują się mym oczom, Pod ziemią rozpostarci ukazują się mym
oczom, Nieważne, ile wpatruję się w mrok bezgraniczny: Tylko martwi, martwi ukazują się
mym oczom...
Omar Chajjam
Ad infinitum*
Odszedłem, zabierając swe pytania, Pozostawiając bóstwo zatroskane. Lecz nic wyższego od
tej grani Widzieć mi nigdy nie było dane.
Mikołaj Gumilow
Parzydte
Nie wiodło mi się. Urodziłem się potworem.
Mówią, że gruba, krzykliwa położna z sąsiedniej wsi, przyjmując poród od mojej umęczonej
matki, przestraszona upuściła piskliwe niemowlę, którego pulchną rączkę - od cieniutkiego,
kruchego nadgarstka do ramienia - opasywało dziewięć bransolet. I tylko mięsiste futro
walające się na podłodze uratowało mnie, Żyjącego Po Raz Ostatni, ale ani razu w życiu nie
żywiłem jakiejś wdzięczności do zwierza, który nosił kiedyś owo futro.
Obojętność - tak, nienawiść - zdarzało się, ale wdzięczność... W końcu podobnych do siebie
najczęściej się nienawidzi, a zwierzyna, latająca czy pełzająca, też żyje po raz ostatni. Jak ja.
Byłem potworem.
Mając roczek, po raz pierwszy nałożyłem łuski. Ale nie te tęczowe łuski drzewnej żmijki,
rozciągające się niemal pięciokrotnie w stosunku do pierwotnych rozmiarów i dlatego
używane na Górne Bransolety -nie, moja matka znalazła w kupie odpadków na podwórku
wężołapa Dori szarą, wyblakłą wylinkę z podbrzusza i taki dymny futerał objął
* Ad infinitum - (łac.) w nieskończoność.
7
»
moją prawą rękę, dotąd skrywaną pod długim rękawem koszuli. Nie wiem, z jakich głębin
przeszłości dotarł do nas obyczaj wstydzenia się Dolnych Bransolet, ale każdy z
Powracających natychmiast chował świeżą bliznę pod wąskim paskiem łuski. I nie mnie
doszukiwać się źródeł obyczaju, co nieraz ochronił mnie przed próżną ciekawością sąsiadów.
Tylko kochankowie czasem spali z obnażonymi rękami i tylko starcy im to wyrzucali. Wiem o
tym, bo częściej siedziałem ze starcami niż ktokolwiek inny, ale...
Ale dla dzieci wstyd to pojęcie kontemplacyjne, wymyślone przez natrętnych dorosłych. Syn
myśliwego Lombi, malutki Bi, któremu nie udało się namówić mnie na skok z Orlego Szponu
na płyciznę, zobaczył całą potworność moich dziewięciu pierścieni. Podczas gdy nerwowo
zapinałem pokrowiec, strząsając z rzęs rodzące się pod powiekami łzy złości, Bi turlał się po
żwirze, chrząkając z zachwytu, a potem pognał wzdłuż grzebienia, w biegu zrzucając
odzienie, wyśpiewywał dopiero co wymyśloną piosenkę o drżących, bezogoniastych
małpach, póki skok z występu skały nie przerwał dziecięcego, naiwnego okrucieństwa.
Trzecia fala wyniosła na brzeg połamane ciało wesołego Bi. Leżał tam do rana, ponieważ
pijaniuteńki papcio Lombi nie zamierzał przyjść; zresztą po co miał wstawać od stołu, skoro
wraz ze wschodem słońca Bi sam wszedł na podwórko, odruchowo skrobiąc swędzący pasek
Drugiej Bransolety.
Jeszcze jedna drzewna żmijka zakończyła wijącą się drogę w stercie odpadów, oddając
tęczynkę powracającemu Bi, a jeszcze długo po tym wypadku syn Lombiego nie zbliżał się do
skał, .podporządkowując się odwiecznemu strachowi Odchodzących. Ale co do reszty...
Dzieci są okrutne i bezwstydne, i nieśmiertelne, albowiem dziewiątka dla dziecięcego umysłu
bliska jest nieskończoności; a duma z nowej bransolety, prawo wyjścia na drogę do Miasta,
rodząca się odwaga - wszystko to z nawiązką pokrywało strach przed bólem, błotem,
Odejściem. Dzieci są bezwstydne i nieśmiertelne, a ja zestarzałem się, wychodząc z
krzyczącej matki, zestarzałem się, wypadając z rąk akuszerki, dlatego nigdy nie obrażałem się
na żadne przezwiska, które, przy całym bogactwie chłopięcej fantazji, sprowadzały się do
jednego pojęcia - tchórz.
Nie byłem tchórzem. Byłem śmiertelny. Żyłem po raz ostatni i to właśnie widziały w moich
oczach dzieci, uważające się za nieśmiertelne.
_ 8
Nieparzyste
Dwaj chłopcy stali nad urwiskiem. Szczyt skały drapieżnie wyginał się nad wybrzeżem i
ciekawskie palce rozbijających się o kamienie fal nie sięgały nawet do polowy
pomarszczonego kolosa. Słońce, zmęczone niekończącym się upałem, tonęło w
rozkołysanym morzu, barwiąc na kolor spalonej skóry wodę, skały, wydzierające się ptaki i
dwie figurki na urwisku. Świat należało posmarować śmietaną, świat zbyt długo był w ogniu -
może dlatego, gdy wysoki, szczupły chłopczyk pokręcił przecząco głową, wydawało się, że
odczuwa przeraźliwy ból tego ruchu, który marszczył skórę szyi i ramion w jędrne fałdy.
- Dlaczego?
To słowo było wszystkim, co zostało po pytaniu przysadzistego, pulchnego towarzysza,
pytaniu, które utonęło w mokrym szumie zamierających fal.
Zamiast odpowiedzi wysoki chłopiec ściągnął z prawej ręki ciemny pokrowiec, matowo
połyskujący na zgięciach, i uniósł rękę do góry. W promieniach zmierzchu plamista żmija
wygięła pierścienie i dziewięć zwojów spłynęło po nadgarstku, łokciu, schodząc w dół po
chudym bicepsie. Pytający w zdumieniu wpił się spojrzeniem czarnych, błyszczących oczu we
własny tęczowy zwój bransoletki okrywającej przegub, przeniósł spojrzenie na obnażoną
rękę przyjaciela i jego rechot niemal zagłuszył szum morza. Rżał, przysiadając, .chwytał się za
podrapane, łuszczące się kolanka i bezgłośnie wykrzykiwał chłopięce uszczypliwości, ginące
na wysokości urwiska, ale wcale przez to nie mniej klujące.
Nagle uspokoiwszy się, kpiarz strącił słoną wilgoć z powiek, zrzucił ubranie i cisnąwszy w
stronę tego, który odmówił, dwie czy trzy lodowate uwagi, skoczył ze skały.
Wysoki chłopiec zapiął na powrót pokrowiec i zaczął wpatrywać się w wilgotny żwir brzegu.
Doczekawszy się spiętrzonej fali, na grzbiecie której morze wyniosło wesołego skoczka,
podszedł do skraju urwiska i pochylił się nad tak kuszącą otchłanią.
- Jestem potworem - powiedział w nagłej ciszy. - I pewnie jestem śmiertelny. Ale nie
jestem tchórzem.
*
Odszedł od skraju, oblizał wąskie usta i nie odwracając się, powlókł się po ścieżce
prowadzącej do osady. Nie został na urwisku, więc nie zobaczył ciała, które przez całą noc
leżało na brzegu, nie ujrzał też, jak rano przysadzisty chłopiec wstał i ruszył do domu. Czasem
tylko Powracający odwraca! się i z dumą patrzył na rękę, objętą teraz dwoma bransoletami -
tęczowym, luskowatym zwojem z jaskrawym zapięciem i niemal czarną szramą
przypominającą oparzenie. Potem, potykając się, szedł dalej. Do domu.
Parzyste
Ja widzę, pamiętam, w sekrecie dygocę, Bo wiem, skąd burza ta do nas kroczy, A jeśli już
komuś w oczy popatrzę, To ten zamyka szybko oczy.
Konstantin Balmont
Przedzierałem się przez stawiające rozpaczliwy opór gałęzie, plątałem się w lepkiej, ohydnej
pajęczynie, odwracając twarz od chlaśnięć wici i zezując na napotkane mrowiska; las bawił
się ze mną, a ja walczyłem z lasem - i przegapiłem chwilę, kiedy na drodze pojawił się on.
Droga do Miasta była odwiecznym punktem orientaćyjnym dziecięcych wędrówek, surowo
zabraniano nam się od niej oddalać i żadna błękitna cierpkość kuszących jagód nie była w
stanie doprowadzić do złamania zakazu. Ale oto na drodze do Miasta, brukowanej i niezbyt
szerokiej, pojawił się znikąd i szedł chwiejnie młodzieniec z bezsilnie zwisającym
brzemieniem białych rąk, a purpurowa wstążka biegła za nim, powtarzając każdy niepewny
krok czerniejącym, burym cieniem.
Młodzieniec zrównał się z krzakami, w których się ukryłem, i z trudem uniósł rozczochraną
głowę. Jego puste, niemal rybie spojrzenie cisnęło mną w las, dalej, głębiej. Łamałem mocno
pachnące poszycie, niczym siekacz rozorałem siwy mech, dalej, głębiej, byle nie widzieć tych
wrzeszczących źrenic, tonących w błyszczącej zawiesinie białek, nie widzieć węzłów młodych
mięśni, resztkami sil zdobywających się na ko-
_ 10
lejny krok, nie widzieć dwóch bezsilnie majtających się kończyn ze szczupłymi palcami i z
głęboko przeciętymi żyłami, chlaśniętych ostrym, krzywym nożem - wakizashi - przez nestora
wsi, nie widzieć przegubów, za którymi wiła się po kamieniach krwawa, lepka żmija...
Znałem obyczaj, prawo, wedle którego zwycięzca wiejskich zawodów bez zmrużenia oka
podstawiał nadgarstki pod rytualny nóż i wychodził na drogę do Miasta. I jeśli przed
odejściem w ciemność przeciągnął krwawy ślad swojego obecnego życia do ostatniego
zakrętu, wtedy rano na niego - Powracającego, z nałożoną następną bransoletą - czekają już
imperatorscy werbownicy. Nałożą mu Górną Bransoletę, co najmniej trzecią, i odprowadzą
do koszar gwardii. A tam już tylko od niego będzie zależał los, czy to pieszego łucznika, czy
włócznika, czy los Srebrnych Gałęzi - aż do korpusowych salarów i setki osobistych
ochroniarzy, strzegących jego ostatniego ciała. Marzenie wszystkich chłopców i odwieczny
temat przekleństw starców, po dwa-trzy razy odchodzących i znowu wracających do swojej
marudnej, pomarszczonej starości.
Las zamknął się wokół mnie, bawił się mną, a w wirze mokrych zapachów wypłynął nagle
nieoczekiwany i niewłaściwy tu posmak żywego ognia. Ruszyłem w tym kierunku,
uspokajając oddech, odpędzając widmo pustego, stopionego spojrzenia, jakie miał Idący po
drodze. Woń się nasiliła i przeplotła z nicią zapachu rozżarzonego żelaza - nie mogłem się
mylić - żyliśmy obok kuźni. Poczułem zapach metalu, a wśród szumu gałęzi usłyszałem urywki
rozmowy. Zatrzymałem się i znieruchomiałem.
- ...na uwadze: nie więcej niż dwie noce. Obawiam się, że tamten nie przetrzyma nawet
tyle czasu.
- Rozumiem cię, ale więcej czasu raczej nie potrzebuję. Wiem, co robię. I robię tylko to,
co wiem.
- Lubisz żartować. To dobrze...
Ognisko płonęło na niewielkiej, osłoniętej polanie, a przy ognisku siedział młody atleta w
płóciennej przepasce na biodrach. Wydawało się, że rozciągnięte w zamarłym uśmiechu
purpurowe wargi odbijały miotający się na wszystkie strony płomień. Młody mężczyzna
zwrócił się z uprzejmym wyrazem twarzy do starszawego żebraka, nawiedzonego, świetne
znanego w osadzie pod imieniem Półgłupek. Półgłupek nigdy nie zdejmował
wyszmelcowanego, kretyńskiego kołpaka z dzwo-
11 __
neczkami, przedmiotu zachwytu całej dzieciarni. Ale teraz kołpak walał się obok
wystrzępionej sakwy, a mnie zaskoczyła łysina żebraka, przechodząca w skąpy warkoczyk
włosów na tyle głowy. Nawiedzony długimi kowalskimi kleszczami wyjął z ognia szeroki
metalowy pierścień, atleta zręcznie włożył rękę w dymiącą obręcz i Półgłupek kleszczami
zacisnął końce. Kiedy rozżarzone żelazo objęło ludzkie ciało, spełzłem w krzaki, ściskając
głowę, kurcząc się od cudzego bólu, w oczekiwaniu smrodu palonego mięsa, ryku, ognia,
strachu...
- Może byś wyszedł, Potworze, co? Jak będziesz tak dłużej sapał w krzakach, to twojego
malutkiego noska nie wystarczy na nic lepszego. No, mity mój, opuść te krzaki...
Nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, posłusznie przedarłem się przez kłujące gałęzie i
zrobiłem krok w kierunku gapiącego się na mnie szyderczo Półgłupka. Szyderczo, wesoło - ale
nie ze złością, a właśnie złości oczekiwałem, garbiąc się i odwracając głowę.
- Dobry chłopiec - wymamrotał nawiedzony, a atleta oderwał wzrok od wypalonego
różowego paska na przedramieniu - choć ognista obręcz powinna była spalić mu rękę do
kości.
- Dobry chłopiec - powtórzył żebrak. Atleta zrobił krok w moim kierunku, a w jego
lekko skośnych oczach zapłonęły niedobre czerwonawe błyski. - Bardzo dobry chłopiec. -
Półgłupek ostrzegawczym gestem podrzucił postrzępiony rękaw swojej kurtki. - Wiesz, co,
Młody, pójdziesz na pocałunek Gaszących Świecę, ale zrobisz wszystko, by chłopcu nadal
było dobrze...
- Dobry chłopiec. - Obu sprawiało przyjemność obracanie tego zwrotu na języku, ale
Młody wkładał w to inny, własny sens, a echo jego głosu poderwało do lotu ptaki w niskich
gałęziach banana. - Ojciec zaczął lubić chłopców, bierze na siebie wielki, popłakujący
ładunek, większy, niż może nieść. Twoje plecy, Ojcze, przywykły się garbić, ale to niedobre
przyzwyczajenie.
- Lubisz żartować - bezbarwnie rzeki nawiedzony, naciągając kołpak na uszy i
odwracając się do uśmieszku towarzysza. - To pożyteczne przyzwyczajenie, lepsze niż moje...
Ich oczy zetknęły się i łopatki małego Półgłupka wypiętrzyły się niczym dzikie konie, a w
moich uszach spuchł odległy strasz-
12
liwy wizg, pewnie krew uderzyła mi w delikatne, dziecięce skronie...
Gigant zachwiał się, wbijając tyl głowy w umięśnione ramiona, jego ręce wzłeciały do góry, a
czerwone pasmo wyraźnie wystąpiło na szarzejącej skórze, jednak niewidoczna pokrywa
nieubłaganie zatrzaskiwała się nad nim, łamiąc kolana, szarpiąc więzadła, rozpłaszczając na
twarzy grymas umierającego uśmiechu.
- Koniec, Ojcze - wytchnął.
- Zrozumiałem, Ojcze - szepnął.
- Już nie lubię żartować - wychrypiał.
Jego ciało opadło na chrzęszczącą trawę, przytłaczający ciężar rozpuścił się w powietrzu lasu,
które straciło nagle zwartość i gęstość.
Nawiedzony leniwie podrapał brodawkę na szyi i odwrócił się do mnie. W tym momencie
krzaki rozsunęły się, wpuszczając na wieczorną szarą polanę starego Gessikę, odludka-
znachora, który nikomu we wsi nie odmawiał swoich niezrozumiałych ziół i nie mniej
niezrozumiałych rad.
- Odczep się od chłopca, warku. - Starzec ścisnął moje ramię kościstą dłonią,
przypominającą łapę starego, ale drapieżnego ptaka. - Nie widzisz, że ma dość na dziś...
- Dobry chłopiec. - Z ulubionymi słowami na twarz Półgłupka wrócił zazwyczaj nań
goszczący chytry grymas szaleństwa. - Stary Gee odprowadzi wilczka do nory, a potem stary
Gee otrze załzawione oczy i weźmie chłopca do terminu. A jeśli Gee nie chce ucznia, to niech
przypomni sobie biednego Półgłupka i bardzo złego kaprala Li, który odszedł ostatni raz, ale
wcześniej lubił krzywdzić biednego młodego Gee, który z kolei potrafił przeżyć niedobrego
kaprala i zostać
dobrym starym Gee, prawda?< $
Już trzymając się chudej ręki Gessiki i usiłując złapać rytm jego nierównego kroku, ośmieliłem
się zadać dręczące mnie pytanie. Nie, nie płonąca obręcz, nie wybuch Młodego i nie nowe
oblicze nawiedzonego wpiło się w dziecinną głowę. Nie, nie to.
- Wujku Gessiko, a kto to był niedobry kapral Li?
13 _
3
Staruch nagrodził mnie soczystym plaskaczem w twarz, a gdy obeschły mi łzy, rzekł ponuro:
- Ten, kto ma długi język, będzie wylizywał mrowiska. Powiesz matce, żeby jutro puściła cię
do mnie. I niech da ci jedzenia - nie zamierzam żywić gadatliwego brzemienia. Sądząc po
twoich chytrych oczkach, matka nie będzie się mocno opierała.
Brzemię nie opierało się wcale, a i matka nie miała nic przeciwko -sypnęła mi nawet drugiego
plaskacza, kiedy zapytałem, kto to jest „wark". Trzeci nie był potrzebny. Już nie chciałem
wylizywać mrowisk.
Nieparzyste
Ognisko czadziło, złośliwie popluwając trzeszczącymi iskrami i oblizując metal pierścienia,
pokrytego wewnątrz skomplikowanym i bezładnym ornamentem. Leciwy wark, taki z
Naczelnych, z wątłym warkoczykiem Przebudzonego, drażnił szalejący ogień, odbierając mu
smaczny pierścień i ponownie wsuwając, w chciwie wijące się języki. Młodszy wark obojętnie
obserwował ruchy towarzysza, purpurowy odblask w jego skośnych oczach całkiem dobrze
mógł ujść za odbicie ogniska - ale gdy się odwrócił, krwawy poblask nadal tlił się pod
powiekami, lśniąc w półmroku zmierzchu.
- Szybciej - rzucił młodszy. - Dojdzie do ostatniego zakrętu wcześniej niż będę w stanie
go dogonić. To silny mężczyzna i jego gęsta krew może płynąć długo. Boję się, że nie zdążę.
- Zdążysz, Młody. I miej na uwadze: nie więcej niż dwie noce, pełne dwie noce.
Obawiam się, że tamten nie przetrzyma nawet tyle czasu.
Burknąwszy to, leciwy pomachał w powietrzu zaciśniętą w kleszczach obręczą, jakby na
potwierdzenie tego, co powiedział, a potem wsunął pierścień z powrotem w radosne
ognisko.
- Rozumiem cię, ale więcej czasu raczej nie potrzebuję. Wiem, co robię. I robię tylko to,
co wiem... - Ręka Młodego zanurkowała w podstawiony rozżarzony pierścień, a ten się zwarł.
- Tak. Dlatego byłem przeciwny twojemu przyjęciu. Ale teraz już wstałeś i rozmowa
nasza nie ma sensu.
14
Stygnący okrąg poleciał w szeleszczące zarośla i pochmurny, leciwy wark prześledził łuk jego
lotu.
- Może byś wyszedł, Potworze, co? Ja będziesz tak dłużej węszył w krzakach, to twojego
malutkiego noska nie wystarczy na nic lepszego. Skoro młodzieniec wałęsa się sam po lesie,
to nie powinien kryć się i drżeć. No, miły mój, opuść te krzaki...
Młody wark raźnie skoczył ku wchodzącemu na polanę, trzęsącemu się chłopcu. Wark szybko
się uczył wszystkiego, czego trzeba, ale teraz nie było to potrzebne, a i słów nie wystarczyło,
by powstrzymać Wstającego. Przed ostatnim odejściem wyróżniał się rzadką pewnością
siebie, mało kto odważył się stanąć wprost na jego drodze. Jednak ta droga się skończyła i
zaczęły się inne - te nie były proste, a miody wark nie znal wszystkich kolein i zakrętów.
Słów nie wystarczyło, a źrenice Wstającego wytrzymały tylko kilka chwil Wizgu. Okrutne?
Pewnie, ale niezbędne. Na tego, który otworzył ci drzwi, należy patrzeć uważnie, a
odpowiadać krótko i zrozumiale. Jednak mrużący oczy i lubiący żartować... Nie zawsze zdąży
zrozumieć, kiedy żarty się kończą i czy nie ostatni to żart.
Dobry chłopiec. Za dobry na takie proste Odejście. Stary Gessika zatroszczy się, by to się nie
powtórzyło. Dobry stary Gessika, który kiedyś był nie taki znowu stary. I nie taki znowu
dobry.
ARKUSZ PIERWSZY*
Przez gorzkie, blade usta, Przenika ciężkie westchnienie, Kogo musnę wargami, Umiera i jest
już wspomnieniem.
✓ i.
...zobaczył w jasnym świetle księżyca córkę Klaasa, nieszczęsnego głupka o przezwisku
„Psobij", albowiem każdego napotkanego psa
* W „Dziewięciu Arkuszach" wykorzystano fragmenty utworów Charlesa de Costera, Simony
Schwarz-Bart, Mikołaja Gumilowa, Andrieja Solarowa, Roberta E. Howarda, Brama Stokera,
Henry'ego Liona Oldiego.
15 _
tłuki czym popadło, krzycząc, że „przeklęte psy ukradły mu wszystkie włosy i powinny je
zwrócić".
Córka Psobija czule opiekowała się ojcem i nie chciała wychodzić za mąż.
- Przecież to głuptas, nie mogę go zostawić. - powtarzała.
I widząc, jaka jest dobra, każdy dawał jej to, czym sam był bogaty: jedni ser, inni fasolę, a
jeszcze inni kęs wielorybiego języka.
Złośliwy młodzieniec stał nieruchomo na skraju lasu i śpiewał. Dziewczyna poszła za pieśnią i
padła przed nim na kolana.
A on odwrócił się i poszedł do domu, ona - za nim, nie wypowiedziawszy ani słowa. Razem
weszli do zamku.
Idąc po schodach, Siwert Galewin natknął się na brata, który dopiero co wrócił z polowania,
podczas którego zaszczuł odyńca.
- Co ja widzę? - ironicznie zapytał brat. - Potwór zamierza podarować nam bękarta? A
ty, ślicznotko, wzięłabyś lepiej mnie! Wierz mi, miałabyś więcej przyjemności.
Wtedy Złośliwy w szale uderzył brata oszczepem w twarz i uciekł po schodach do swojego
pokoju.
Obawiając się, że brat rzuci się za nim, sir Galewin zamknął drzwi, a potem rozebrał
dziewczynę do naga - córka Klaasa powiedziała, że jej zimno.
Sir Galewin ciął złotym sierpem pod jej ledwie pączkującą lewą pierś, a gdy serce wypadło na
ostrze, wypił z niego krew.
I kiedy dziewczyna wydala przedśmiertny krzyk, Złośliwy zoba* czył, że ze ściany wyszedł
malutki kamienny człowieczek i uśmiechając się krzywo, powiedział:
- Serce na serce - oto gdzie jest moc i piękno. Zatem Galewin, który zakosztował krwi,
powiesi dziewczynę na polu Wisielców, a ciało jej pozostanie tam, póki nie wybije godzina
Sądu Bożego.
I powiedziawszy to, człowieczek wszedł na powrót do ściany.
Sir Galewin położył serce dziewczyny na własnej piersi i usłyszał, jak mocno bije, przyrastając
do jego skóry. Nagle jego poskręcana postać wyprostowała się, a w dłoni poczuł taką siłę, że
niechcący złamał dębowe...
_ 16
Parzyć te
Ja nie obrażam ich neurastenią,
Nie poniżam ciepłem duszy,
Nie dokuczam wieloznacznymi aluzjami
Porównując do zawartości zjedzonego jaja,
Ale, gdy fale kruszą burty,
Uczę ich, jak się nie bać,
Nie bać się i robić to, co trzeba.
Mikołaj Gumilow
t
Gdy tylko kleiste młode liście na gałęziach owocowych drzew ustąpiły miejsca malutkim
fioletowym kwiatom, stary Gessika zaczął bić mnie kijem. Sękaty dereniowy kostur
metodycznie hulał po moich chudych plecach, gdy pochylałem się nad przebieranymi
warzywami -naszym podstawowym menu - ostrym końcem wbijał mi się między żebra,
wystające z powodu niekończącej się bieganiny po wodę, koniecznie źródlaną, boleśnie tłukł
po palcach, wyciągniętych ku schnących na metalowym arkuszu ziołom...
Sińce trwale ulokowały się na moim ciele i przeklinałem złośliwość wrednego znachora,
kompletnie niedoceniającego nowo nabytego sługi - a przecież właśnie za takowego siebie
uważałem! - i jeśli sto razy zamierzałem uciec od pozbawionego rozumu Gessiki, to sto razy
powstrzymywała mnie jedna tylko okoliczność. Niechby choć jedno z uderzeń wywołało na
twarzy starca uśmiech czy inną oznakę widocznego zadowolenia! Jednak nic podobnego,
Gessika tłukł mnie z tak ponurą miną, jakby wykonywał pracę - ciężką, nudną, ale życiowo
niezbędną, która dawno już mu obrzydła, a tylko wrodzona sumienność nakazywała mu
kontynuować niewdzięczne zajęcie...
Tak samo sumiennie mięso przekazywane z domu było wrzucane do miski beryjskiego
wilczarza Czarmy, który był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy - w odróżnieniu ode
mnie, bo mój zapadnięty brzuch wypełniał się tylko wyjątkowo niesmaczną zieleniną. Równie
sumiennie, dwa razy na dzień - o wschodzie i o zachodzie - siwy znachor chodził objąć
drzewo. Zawsze szedł do pnia potężnego, zwę-
glonego piorunem buka, przykucał i obejmował dłońmi tors leśnego patriarchy.
Nieruchomiał tak na długo. Powieki opadały na wypłowiałe oczka i Czarma kładł się
nieopodal, powarkując na mnie i na bezczelne gołębie, pojawiające się w pobliżu jego
bezcennego pana, a cisza zapadała nad wyszarganą norą, cieszącą się złą sławą wśród
okolicznych mieszkańców.
Popychany ciekawością, usiłowałem nieraz podkraść się do Gessi-ki, ale wyraz Czarmowego
pyska gasił mój zapal. Lecz kiedy beryjski potwór załatwił plamistego górskiego irbisa i
poszarpany, za to dumny, odchorowywał swoje na podwórku, znowu zbliżyłem się do starca,
gdy obejmował drzewo - i ocknąłem się dobre trzy jardy od buka. Do tej pory nie wiem, co
mnie odrzuciło - niewidoczne pchnięcie znachora, czy gałąź oburzonego drzewa...
Miłość własna, a może przekora, sprawiła, że wybrałem sobie pień nieco cieńszy, z
wzorzystym, aksamitnym listowiem. Obejmując go, zamierałem w nadziei zrozumienia
tajemnych odczuć starego Gessiki, ale, podrapawszy o korę goły brzuch albo wyrwany z
kontemplacji brzęczeniem muchy, sapałem z rozczarowania i odsuwałem się od drzewa, od
Czarmy ziającego z wysuniętym językiem i znieruchomiałego obok Gessiki.
Po jakimś czasie staruch rozkładał ręce, wypuszczał drzewo. I chwytał kostur.
$
- Bi, a co ty byś zrobił, jakby cię tłukli kijem?J
Siedzieliśmy na wzgórzu, leniwie wpatrując się we wsiowe, kastrowane barany, powierzone
pieczy mojego towarzysza. Należy zauważyć, że w ostatnim czasie wesoły Bi stracił sporo ze
swojej radości życia, posmutniał i nigdy już nie usiłował zajrzeć pod mój rękaw. Poza tym stal
się rozdrażniony, a w zachowaniu pojawiło się zmęczenie i wiedza o czymś osobistym,
tajemnym i ostatecznym. Rzadko udawało mi się - uciekłszy od śpiącego znachora,
zmorzonego domowymi leczniczymi nalewkami - zobaczyć białozęby uśmiech wesołego Bi;
wydawało się, że nawet jego zęby wyciągnęły się i schudły.
- Pewnie bym oddal. - Bi w zadumie podrapał się po bosej pięcie.
_ 18
Wyobraziłem sobie, jak oddaję uderzenie staremu Gessice, i Bi obrazi! się za mój chichot.
Długo musiałem go namawiać, by wymyślił inne podsumowanie rozmyślań na zadany temat.
- Uchylałbym się - powiedział wreszcie i położył na plecach. -W końcu malutka Biarra
też mnie tłukła grabkami i co mogłem zrobić? Tylko się uchylałem...
- Jaka znowu Biarra?
- Moja siostra. Młodsza...
Pokręciłem palcem przy skroni.
- Bi, słońce ci przypiekło głowę, tak? Nie masz siostry, a tym bardziej młodszej! Masz
brata, starszego, którego za uszy nie można odciągnąć od wierzchowych świń, no - ojca
masz, matkę... A siostry nie ma. Może cioteczna?
W rozleniwionej pozie Bi pojawiła się czujność, ale głos pozostał niezmieniony - kruchy i
cichy.
- No, nie ma... Coś się przyczepił? Pewnie, że nie ma. I nie było...
Tej obojętności wyraźnie nie wystarczyło, by całkowicie ukryć napięcie i pragnienie utopienia
rozbudzonego tematu w trzęsawisku słów. Podniosłem się, zerkając na twarz przyjaciela pod
daszkiem kapelusza z trawy, ale zwarty mur kurzu za wzgórzami odwrócił moją uwagę. Bi
podniósł się, w milczeniu stanął obok mnie i razem wpatrywaliśmy się w poruszenia szarej
kurtyny.
Metal błyszczał w kurzu, od potu lśniła skóra i złoto rzędów, pyski kotów drapieżnie
szczerzyły się na przyłbicach... wysokie hełmy, metal, skóra i drapieżność; dużo jeszcze
innych rzeczy dostrzegliśmy, kiedy kita pyłu skręciła do osady. Bi zaczął się krzątać i już
jawnie mnie poganiał, więc uścisnęliśmy sobie dłonie. W głowie pojawiła mi się straszliwa
myśl, przemknęła i zniknęła, a ja, próbując ją pochwycić za puszysty, umykający ogon,
pogrążyłem się w zaroślach.
Po zejściu ze wzgórza obejrzałem się; malutka postać niegdyś wesołego pastuszka dreptała
ku czerniejącemu w wieczornych cieniach lasowi. Samotny jeździec, wynurzywszy się z pyłu,
ciągle poganiał i poganiał wierzchowca, daremnie starającego się wspiąć na wzgórze po
osypującym się pod kopytami stromym zboczu. Uciekając możli-
wie daleko od tego widoku, dogoniłem w końcu umykającą myśl, ale wcale nie pomogło mi
to rozjaśnić dzisiejszego zdarzenia.
Jakaż tu mogła być jasność, skoro podrapana i opalona ręka Bi, odsłoniwszy się w
pożegnalnym uścisku ręki, pokryta była pięcioma - nie, jednak czterema bransoletami!
Przecież nawet najbardziej zuchwały chłopiec nie mógł w tak krótkim czasie odejść w
ciemność dwa razy?! Nie mógł. Ale mógł. Co zatem dwukrotnie zabrało życie wesołemu Bi i
pochłonęło jego wesołość - podarowawszy w zamian rozdrażnienie, posęp-ność i wydumaną
młodszą siostrę z jej durnymi grabkami...?
Nie znałem odpowiedzi i oczywiście nie oczekiwałem jej od obejmującego drzewo Gessiki.
Nie znałem odpowiedzi - więc cicho stanąłem obok, objąwszy drugi pień. Wrażenia
galopowały po mojej głowie, pył zasysał biegnącego Bi, ostre grabie wpijały mi się w szyję,
otwierając drogę rzadkim kroplom krwi - w nosie miałem drzewo i znachora wraz ze
wszystkimi jego odczuciami; tylko pień wydawał mi się czymś bliskim, ciepłym... I ciepło
spływało po moim tułowiu w nogi, które ugięły się i wykręciły kolanami na zewnątrz, głowa
mi opustoszała, a w zaokrąglonym brzuchu poruszył się pierwszy kiełek nieznanego...
Trzask uderzenia dereniowego kostura odrzucił mnie od szorstkości kory. Siedziałem w kucki,
wygięty niczym pokręcone drzewo, niczym żmija w krzewach albo przerażony ptak na gałęzi,
a palka starego Gessiki huknęła w pień dokładnie w tym miejscu, gdzie mgnienie oka temu
znajdował się tył mojej głowy.
- Co byś zrobił, Bi?
- Uchylałbym się.
Uchyliłem się! Kostur ponownie zawisł nade mną, ale lewe przedramię odchyliło ukośne
uderzenie i już cieszyłem się, przeczuwając... Akurat! Przeklęty Gessika nieuchwytnym
ruchem przerzucił kostur do drugiej ręki i kiedy ostry koniec kija czule i tkliwie dźgnął mnie w
odsłonięty bok, zobaczyłem jego oczy. W wypłowiałym spojrzeniu zalśniła radość i
zadowolenie, szalona radość i szczere zadowolenie -z powodu chybienia!
O świcie Czarma chronił dwóch idiotów obejmujących drzewa.
Stary Gessika tłukł mnie kijem - ja się uchylałem. On bił - ja się uchylałem. On bił - ja...
20
« ii
Nieparzyste
- Larri, po powrocie wsunę twój rozdwojony jęzor do garnizonowego nocnika! Mam
powtórzyć?
- Po co, Muadzie, przestań klekotać zębami... Nie wiadomo, kto ci się zwidział na tym
ziemnym pypciu! A nawet jeśli tam sterczał ten twój śmierdzący, zasmarkany pastuszek -
skąd wiesz, że to nasz?!
- Czytałeś Regulamin, zakichany gaduło?! „Narzeczonego i narzeczoną, i męża z żoną, i
wszystkich bliskich z krwi Nie-Zyjącego
- aby pozbawiony, pożywienia Wróg, źródło nieszczęść ludzkich, ci-śnięty został w
Otchłań Głodnych Oczu". Ciśnięty, rozumiesz?! Powtórzyć?
Prychnąwszy na wszystko, co zostało powiedziane, kapral Larri całą urazę wpakował wraz z
ostrogami w bok nieszczęsnego zwierzęcia, które jeszcze niedawno nie dało sobie połamać
szlachetnych kończyn na osypującej się stromiźnie. No i sam kapral też nie zamierzał skręcić
karku w lesie widocznym w oddali, jeśli nawet rzeczywiście tam zwiał miejscowy szczeniak.
Trzeba być durniem, żeby w mundurze pchać się do leśnych braci - a ci na pewno potrafili
nałożyć bohaterowi ostatnie bransolety lepiej niż długoręcy pałacowi kaci, którzy utracili
fantazję wskutek służbowych przyjemności...
Ileż to odejść zaliczył sprytny kapral? No, pierwsze - po urodzeniu, potem górski myszołów z
urwiska strącił, żeby jaj nie ukradł, trzecie - w drodze do Miasta, gdy czerwona struga z rąk
młodego Larriego - wtedy jeszcze flisa - szczodrze zrosiła bruk, czwarte od miecza - podczas
próby, której poddał go setnik Muad osobiście; zręcznie to zrobił, bydlak, aż kichy wypruł, no,
a potem barbarzyńcy
- piąte...
Nie, no w nosie mam - cztery dni umierać w ichniejszych leśnych barłogach - niech setnik
sam Regulaminu pilnuje! Niech go wark...
Do wsi Larri wpadł akurat na czas: żołnierze już odszukali dom wskazany w donosie, a Muad,
który pierwszy wdarł się na podwórze, przez pomyłkę otworzył drzwi do chlewu. Wielki,
basiorowaty, wierzchowy siekacz z niewyobrażalnym chrząkaniem powalił wrzeszczącego
setnika i szarpnął kłem niepoddający się pancerz, a potem przy akompaniamencie rechotu
weteranów dał dyla w ulicę, w biegu jed-
21 __
nym skrętem potężnego karku rozpruwszy brzuch koniowi kaprala i pozostawiwszy go, by
rozmyślał przy plocie o ulotności istnienia.
Z chlewu już wysuwały się ryje nieco mniejsze, ale z tym samym niezadowolonym wyrazem
pyska, kiedy zmiętolony Muad wdarł się do domu.
- Hej, Larri! - Opierająca się starucha zatrzepotała w owłosionych łapskach setnika. Nóż
domyślnego kaprala omal nie odciął nosów ciekawskim młokosom, którym nie dane jeszcze
było zobaczyć osławiony „lecący kwiatek śliwy", a szerokie ostrze przerwało wierzganie
rozczochranej baby. Zadowolony, wyszczerzony Muad niedbale cisnął ciało nadbiegającym
trupowozom i wolno odwrócił się do wybiegających zza drzwi mężczyzn.
Wspaniałe pięć minut setnika Muada! Wiele takich minut już mial, takich, gdy doprowadzeni
do rozpaczy ludzie (zresztą, jacy tam ludzie - wraże żarcie i tyle!) dawali setnikowi możliwość
udzielenia lekcji nowemu zaciągowi. Histeryczna szarpanina wytrzeźwiałego w mgnieniu oka
tatula Lombi, tępa, zwierzęca wściekłość najstarszego, widły ichnie, gówniane w jego ręku -
czy warto dla takich rzeczy grzać dłoń o rękojeść krótkiego miecza z honorową głowicą
Srebrnych Gałęzi? Oczywiście, że nie. Dlaczegóż by nie zakłuć głupawych wieśniaków ich
własnymi widłami? Rzeczywiście. I setnik zakłuł. Przy akompaniamencie oklasków i
aprobujących spojrzeń posieczonych weteranów. Z łatwością zakłuł. Szkoda, że wieprz uciekł.
Chociaż i tej pozostałej młodzieży wystarczy na cały oddział. A świnie, należy im to przyznać,
trafiły się porządne...
Zaś ciała rodziny Lombi miarowo podskakiwały na wozie, co to ledwo nadążył za ariergardą
jeźdźców. Jutro, jutro wrócą do świata, a lepiej by dla nich było, żeby nie wracali - w celu
przyjęcia rytualnej stopniowanej egzekucji, „wskazaną liczbę razy, aż do pełnego
uśmiercenia", kiedy ostatnie bransolety przez kilka dni będą nawlekane na wijących się ludzi,
znowu wracających do nowych odejść - „i wszystkich, bliskich z krwi Nie-Zyjącego, aby
pozbawiony pożywienia Wróg, źródło nieszczęść ludzkich, ciśnięty został w Otchłań Głodnych
Oczu...".
Szkoda, wieprz uciekł. I prosiak jeden uciekł. Do lasu. Gdzie to obiecaliśmy wsunąć jęzor
niedbałego kaprala Larri? Ach, no tak...
22
ARKUSZ DRUGI
A widma widzę w każdym całunie, Jak burzę nienarodzoną, Btagają usta o pocałunek, I oczy
martwe płoną.
Konslanlin Balmont
...oświetlona dymiącym płomieniem ogniska sala. Naga, nieprawdopodobnie chuda starucha
siedziała przy palenisku, szkielet z czarnych, błyszczących tłusto kości. Wyschnięte, długie
piersi, przypominające pędy tytoniy, opadały do samego brzucha. Krzywym patykiem
zaciśniętym w obu rękach mieszała w obrzydliwej warzy, w ogromnym glinianym kotle, a
tysiące much buczało nad nią, pełzało po zapadniętych policzkach, kryło się w zatluszczonych
kudłach.
Kiedy Malec ia-Kwelo podszedł bliżej, zadarła ostry podbródek i śpiewnie powiedziała:
- Och, och, och, biedaczysko, biedactwo zbłąkane, a nikt nie wie, że nie wolno
samowolnie pakować łapy słoniowi w zadek, bo się od biedy nie wykpisz - powiedzmy,
wstanie ten słoń i będziesz wisiał mu potem pod ogonem! .
Pokiwała głową, jakby wyrażając współczucie zbłąkanemu, któremu groził straszliwy los.
- Czyżby nie wiedział, że przyjść do mnie łatwo, a wyjść dużo trudniej?
Malec ia-Kwelo z szacunkiem obnażył ramię pod uważnym spojrzeniem wyszczerzonej
Zwisłocycej Królowej i powiedział, uśmiechnąwszy się:
- O moja Królowo, to biedaczysko od dawna już niczegusieńkie-go nie wie... Od wieków
wędruje po tym nieogarnionym świecie w poszukiwaniu dróg wiodących i dróg
wyprowadzających, a gdyby znal te drogi - czyż przyszedłby tutaj?
- No tak - uśmiechnęła się starucha, błyskając drapieżnymi, niepasującymi do jej wieku
zębami. - Gdyby znał drogę, nie stanąłby na progu...
23
Wyciągnęła stygnące ręce do paleniska, długo kiwała głową i w końcu zapytała lodowatym
tonem, w którego brzmieniu zlewały się groźba i obietnica:
- Wspaniały z ciebie młodziak, chociaż umiesz też się podlizać. Podejdź no bliżej,
zobaczymy, czy potrafisz posmarować mi plecy balsamem tak samo zręcznie, jak słowami
duszę...
Starucha podała Malcowi zielonkawy słoik i nie podnosząc się, podstawiła długi i wąski
owłosiony grzbiet z wystającymi jak rybie ości ostrymi kręgami. W milczeniu wziął ia-Kwelo
słoik i wkrótce ręce jego zaczęły krwawić, pokrywając się skaleczeniami. Wydawało się, że
starucha upajała się wonią krwi, co rusz odwracała do niego spienioną mordę hieny z
ostrymi, białymi kłami, jakby gotowa była wpić mu się w gardło.
- Powiedz mi, ciekawski wędrowcze, co miększe jest - moje plecy czy twoje dłonie?
- Twoje plecy - odpowiedział Malec ia-Kwelo.
I w tej samej chwili zobaczył przed sobą wspaniałe plecy dziewczęce z okrągłymi, mocnymi
ramionami i biodrami, których łuki...
...uniosła do bioder obrzydliwe łachmany i z lekka rozstawiwszy nogi, zaczęła wystukiwać na
chudym brzuchu miarowy rytm; bębniła, a spod poły wyskakiwały malutkie szare istotki z
jasnorudymi włoskami na ostrych tyłach główek, a wszystkie one znieruchomiały pod
wzrokiem Królowej, źrenice której utonęły w białym spojrzeniu straszliwego, czekoladowego
posągu. Wszystkie one ulotniły się z pieczary w wiadomych im sprawach, a starucha
odwróciła się do paleniska i rozpostarła ręce nad ogniem. Jej ciało ciężko dygotało w
promieniach zachodzącego słońca, nieośmielających się wniknąć pod niskie sklepienie,
uderzały w nią skurcze, a gość absolutnie bezgłośnie zasiadł w odległym kącie sali.
Tak minęły trzy dni i Królowa zmieniła się w dziewczynę z olśniewającymi białkami oczu, ale
gdy piękność znowu zamieniała się w żywy szkielet, Malec ia-Kwelo ze zdziwieniem poczuł,
że nie odczuwa takiego obrzydzenia, choć nie do końca przywykł do ciężkiego zaduchu, jaki
otaczał staruchę, do jej drapiącego słuch głosu. Mógłby nawet dzielić ło-
_ 24
że z tym obciągniętym suchą skórą widmem, choć unikałby patrzenia jej w oczy, ale czasem
nawet denerwował się i prawie martwił staruszkę.
Ufająca Malcowi dziewczyna z błyszczącym spojrzeniem, gdy powracała, opowiedziała mu o
koszmarach dzieciństwa, o przyłączeniu, o swoich zbrodniach w starej, pomarszczonej
postaci, obcej nawet jej, o wypitej krwi Wędrowców przypadkiem trafiających do jaskini.
Częstowała ia-Kwelo owocami i podawała do picia tylko źródlaną wodę, ponieważ od innego
jedzenia ciało jego nabierało zbyt drażniącej woni; podawała mu krople swojej rubinowej
krwi i wraz z nim piekła szczególny miodo\yy chleb z burą skórką, Malec nazwał ten chleb
miłosną przynętą i drżał od miękiszu tego wypieku...
Tak minęła wieczność, potem jeszcze jedna wieczność. I matowiała pamięć Malca, i słońce
zaczęło palić jego skórę, czarną skórę syna słońca, a starucha siedziała przy palenisku w
martwym, sennym odrętwieniu, a dziewczyna była tak samo olśniewająca, jak i pierwszego
dnia, aż blednący Malec zaczął rozumieć, co miała na myśli Zwislocy-ca Królowa, mówiąc o...
Parzyste
Łuk złamany, Strzały już nie masz, Czas łomoce w skroniach, Nie hołub nieśmiałego serca,
Strzelaj bez zwłoki.
Bukkoku Kokusi
„Wężowi zaś właściwa jest gibkość i trucizna, tygrysowi - zaciekłość i moc uderzenia, mocna
jest grzywa leśnego niedźwiedzia, orzeł podlatuje, wymachując skrzydłami, małpa zaś chwyta
nieznane, tchórzliwy i szybki jest szczur - i nieobeznany gubi się w wiecznej zmienności
oznak, a ten, co się pogubi, wydaje dźwięki właściwe ofierze i podatna jest dla myśliwego
taka zdobycz.
25 _
A ten, co wie, odróżnia ukryte i zna to, co proste - większe niźli obfitość oznak i umiejętności.
I wie on, że pełznie po ziemi wąż, od urodzenia nie mając kończyn, że skacze kot, gdzie
zechce, i nie ma różnicy między każdą z jego łap, i że ma skrzydlaty po parze skrzydeł do
latania i szponiaste łapy do chodzenia i łowienia, i nie jest do siebie podobna para kończyn
ptaka.
Trzy poziomy obejmuje to, co istnieje: ziemię, świat i niebo, i obrazy żyją w nich - ptak, kot i
wąż, dlatego stający na dwóch łapach niedźwiedź rozdziela łapy swoje i upodobniwszy się do
ptaka, spada na wroga z góry, a podobny do węża jest pełznący po ziemi irbis, żądlący
jednym śmiertelnym skokiem.
Kościste łapy ma ptak i ogromne, rozpostarte skrzydła; nie pozwala zbliżyć się do siebie,
ponieważ podatne jest ptasie ciało, z łatwością może być rozerwane. Uderza ptak całym
ciężarem potężnych skrzydeł, szponami chwyta łup, spadając na zmęczoną zdobycz, depcząc
ją, ale odlatując przy najmniejszym zagrożeniu - i trudno przebić się przez trzaskanie
skrzydeł, miotanie i wymachy różnotapego...
Lecz kot jest do tego zdolny, albowiem lubi on bliskie objęcia, rwie się do nich, zwijając w
jędrną bryłę i skacząc przed siebie, wyciąga wszystkie cztery krótkie łapy, powala gradem
ciągłych uderzeń, zadając wrogowi rany i nie dając mu się opamiętać: wtedy bezsilnie tną
powietrze ogromne skrzydła, nie mogąc zrzucić wczepionego w pierś kota, pierze leci we
wszystkie strony i trudno jest poradzić sobie ze zwartą zaciekłością jednakolapego...
Lecz wąż zdolny jest do tego, albowiem pozbawiony jest kończyn i jadowity jest, i zimny, i
tylko lód wężowych zwojów może czekać na obce zniecierpliwienie, uderzenie nieostrożne. I
doczeka się zdobyczy wąż, a objęcie jego jest krótsze niż kota - ciężko jest strząsnąć
oplatającą śmierć i niełatwo uderzyć w wąską sprężynę... Szybki jest pocałunek węża,
jadowity jest, nikt nie zostawia dla węża wejścia, ale on sam znajdzie miejsce i czas na
ukąszenie, potworny jest rzut gada, niemożliwy ratunek - lecz ptak zdolny jest do tego,
spadając z góry, uderzając całą mocą i długością skrzydła, chwytając pierścienie szponami. 1
wije się gibkość w okrucieństwie, i tak zamyka się koło...
Dlatego wiedzący nie miota się we wszystkie strony, tylko śledzi liczne różnice, i nie popisuje
się przed głupcami różnorodnością swojej
~ 26
sztuki, ale trzyma się osnowy - i na wrogość węża między ludźmi spada z niebios niczym
mocnoskrzydly orzeł, na okrucieństwo orła dumnego -miękkimi, kocimi łapami ciało drącymi
odpowiada i ognisty wybuch kota rozbija się o lodowatą niewzruszoność jedynego żądła...
Dlaczego tak urządzony jest świat, że ptaki pożerają węże, koty zaś lubią ptasie mięso, a nie
odwrotnie, a wąż żądli wyciągniętą łapę bez zwłoki.
I jest w świecie smok, mający wężowy ogon, ptasie skrzydła i kocie łapy cztery, i przypomina
on ich troje, latając w niebiosach, po ziemi biegając i wijąc się jak wąż - a człowiek
przypomina smoka, albowiem wielkie zdolności ma człowiek..."
Co takiego wiedział stary Gessika, czego nie wiedzieli inni? Co chciałeś i potrafiłeś mi
przekazać, milczący medyku, niewinny zabójco, gruby, zdyszany, stary i chory człowieku,
przypominający smoka?
Nieparzyste
Pies opłakiwał zmarłego pana jak wierna, kudłata płaczka, zachłystujące się wycie miotało się
między siwymi kurtynami chmur, rozbijało o posępnie milczące wzgórza, plątało w nocnym
listowiu osieroconego buka. Wyl przeraźliwie wierny Czarma, zapominając o wylizywaniu
świeżych ran - a nad leżącym na plecach poszlachtowanym ciałem siedział gibki, wysoki
młodzieniec, nieruchomy i przygarbiony. Prawe ręce Żyjącego Po Raz Ostatni i Odchodzącego
Po Raz Ostatni były obnażone, bezwstydnie obnażone - bo umarł też wstyd i księżyc widział
jednakowe dziewięć bransolet.
Długie życie odmierzył los staremu Gessice, z torby powodzenia wybrał wszystkie
przynależne mu odejścia - ostatnie zostało, ale to rozegrali za niego leśni bracia w zielonych
kapturach, uśmiechnięte, dzikie dzieci, z łatwością potrząsające kośćmi cudzych gier. Kości...
Znachor milczał. Gdy deptali bezmyślnie i bez złośliwości zioła najrzadsze - milczał, gdy palce
grabieżcze po skrzyniach szperały -
27
słowa nie powiedział, a gdy za brodę szarpał śmiesznego starucha ataman Angmar (krążyło
podanie o włochatych Angmarach,- ludziach z psimi głowami), ryknął nisko tylko kanciasty
wilczarz, czując wroga.
- Przyszpil psa! - władczo rzucił Angmar, szczerząc zęby, i przysadzisty brodacz zręcznie
dźgnął warującego Czarmę zębatą włócznią. Chadzał brodacz i na wilki, i na niedźwiedzia z
rohatyną, lecz ciężko wspomina się myśliwskie triumfy z gardłem rozszarpanym, albowiem
chrypiący łowczy nie znal straszliwego skoku bojowego beryjskiego psa.
Angmar od razu zrozumiał wszystko, zręcznie zrozumiał, wspaniale zrozumiał - i zawył
Czarma z łapą przeciętą, a bracia leśni bez przywódcy zostali, bo z przetrąconym karkiem nie
można być atama-nem, nieważne, że szyję miało się grubszą niż u byka...
Tak oto stała się dzikość. Powracający ze wsi uczeń zastał tylko stygnące ciało nauczyciela i
pociętego, wyjącego Czarmę, i konia drżącego, porzuconego w pośpiechu. Trupy
pobratymców bracia do lasu zawlekli, wstaną przecież druhowie jutro, bransolety drapiąc,
niechybnie powstaną, jeszcze mają życia a życia - jeden trzy, inny pięć - i krwawo zapytają
tych, co ich porzucili: ciężko nieść było osiem trupów? Drogo zapłacili za wściekłego zielarza z
wyrodkiem ułożonym, ludojadem, ale co zrobić, skoro trzeba...
Koń po nich został, dobry wierzchowiec, spokojny. I kiedy księżyc odbił się w brązowych
końskich oczach, młodzieniec wstał. Ruchy jego były oszczędne, lecz zdecydowane, ruchy
człowieka, który już wybrał drogę. Spakował do znoszonego worka najnie-zbędniejsze rzeczy
i nocą łopata wyrzuciła pierwszy plaster lśniącej ziemi.
Dwie godziny później przy ostatnim zakręcie drogi do Miasta wysoki, gibki mężczyzna
siedział, głaszcząc ogromnego, skowy-czącego cicho psa. Na rękach miał rany, krwawy trop
ciągnął się po tłuczniu drogi, a puste wiadro walało się w odległych krzakach.
Mężczyzna i pies czekali na świt. Czekali na werbowników.
28
II
PRZEMIJAJĄCY W ZMIERZCHU
Nieparzyste
Dopieroż zwrócono jeńca okaleczonego, Wodza Alamanów całego we krwi, Zaklinacza wiatru
i mgły, Zabójcę, oczami hieny znaczonego.
Mikołaj Gumilow
t
- ...co najmniej dwóch!
- Kogo?
- Mężczyzn, oczywiście. Bo jeden się przegrzewa...
Śmiejące się dziewoje niczym tabun wpadły do malutkiej, marnie oświetlonej sali, gdzie
zostały powstrzymane przez Wspólną Mamę, promieniejącą błękitnym światłem
wymuszonej starością cnoty.
- Cóż wy tu, pochwy męskie, robicie? - czule zagdakała Mama, a stojący za jej plecami
niewolnik, który bawił się biczem, przez chwilę wydawał się nawet czarujący i niestraszny. -
Panowie już trzeci tuzin wykańczają, duma ich rozpiera, pułkowym sztandarem wymachują, a
tymczasem nieśmiałe i oczekiwane panny szlajają się nie wiadomo gdzie i na dodatek za
darmo, a jak mi się wydaje...
Co wydawało się Wspólnej Mamie, byłemu marzeniu dzisiejszych trzęsących się starców -
dzięki jej talentowi starców i przez talent ów się trzęsących - nie zostało wyjaśnione,
utonąwszy w wytwornym, choć przestraszonym nieco tupocie chudych, grubych i wyraźnie
już tłustych nóżek na schodach instytucji „Na wszystkie cztery strony", która cieszyła się w
mieście gorącą i spoconą popularnością.
- ...i na pniu naszym, wspólnym pniu, który jest ponad dumę i urazy, nowa wzeszła
gałązka, Srebrna Gałąź. Za jej pędy wznoszę kielich. Wstań, Śmiertelny Gi, nynie setniku Gi, i
przeżyj nas wszystkich, widzących cię dziś i pijących na twoją cześć!
29 __
Rosły setnik wylazł zza niezgrabnego stołu i zmieszany popatrzył na ucichle towarzystwo.
- Dzięki, przyjaciele! - Zacisnął palce na podsuniętym pucharze. - Za ciepło dziękuję, za
dzisiejszy wieczór... Niechaj wybaczą mi ci, których skrzywdziłem, a zwłaszcza wybacz mi ty,
setniku Muadzie, i ty, setniku, Parangu, za wasze przypadkowe śmierci. Wybaczcie
nieumiejętność ręki, wy, coście otworzyli mi drogę do kompanii, za którą oddam wszystkie
życia pozostałe, żadnego nie żałując i nie zbaczając z wyznaczonej drogi. Waszą sławę piję!
Ostatnie słowa zagłuszył wielogłosy ryk, który nasilił się jeszcze bardziej, gdy zadźwięczały
powitania przybyłych dziewczyn i gdy twarde, męskie kolana z zadowoleniem przyjęły
miękki, ćwierkający ciężar.
- Rybeńku! - wydzierała się niebieskooka Linga, widok której budził myśli o
niepokalanym poczęciu. - Rybeńku, zaprowadzisz mnie na egzekucję?
Myląco otyły setnik Farang, jedzący nad podziw mało, ale pijący zadziwiająco dużo, burknął
niezrozumiale coś, co można było interpretować na różne sposoby, i pozwolił Lidze zapuścić
usta do swojego pucharu, w zamian zapuszczając rudowłosą łapę pod spódnicę dziewczyny.
Dziewczyna była usatysfakcjonowana i nadal popiskiwała na interesujący ją temat.
- Rybeńku, a jaki jest dziś dzień?
- Tercia. Dla starego wszystko się na tym zalęończy, do trupowo-zów pójdzie, ale
mamuśka młodsza, jutro jeszcze jeden stopień się jej należy.
- A ty sam jej głowę odrąbiesz, tak?
Fang zacisnął palce i szklanica w jego dłoni rozleciała się na kawałki, wystraszywszy
śmiertelnie ciekawską ślicznotkę.
- Głupia - skonstatował setnik. - Ty co, warka chcesz przywołać? Gdzie to widziane,
żeby rodzinę Nie-Zyjących tracić z przelewem krwi? Oczumialyście tu wszystkie, pokładki
miękkie... Przecież jasno powiedziane: sznur, ogień, woda i pośrednie - wrzątek na przykład...
Ile żywotów zostało wrażej krwi, tyle będzie się męczyła, aż do końca. Głowę ciąć... A co to ja
- kat? Chociaż im też lekko nie jest: jednego i tego samego wyrodka ścinali trzy dni - i żadnej
różnorod-
_ 30
ności dla ducha. Ale ty naprawdę sprowadzisz warka, zarazo jedna, szczerze mówię...
- Co tam - sprowadzić? - obruszyła się Linga. - 1 od razu głupia... Już tu jest - długi,
chudy i pysk nieprzyzwoity...
Rechot setnika omal nie zagłuszył hałasu w pomieszczeniu.
- Oj, nie mogę! - rżał Farang. Uszy mu czerwieniały, walił się rękami po kudłatych
udach. - Gdzie was Mama wynajduje?! Przecież to setnik Gi, nowiutki, właśnie jego cześć dziś
pijemy! Ależ, Linga, rozbawiłaś mnie dziś lepiej niż w łożu!
- A dlaczego jdst taki długi? I posępny jak zima, szkoda tylko, że taki młodziutki... Czy aż
takich zielonych stawia się na czele setki ludzi?
- Młodziutki... Co tam setnik, stawiali go najpierw na kaprala, ale setników z komisji
posiekł. Sama wiesz, jak to na próbach jest: dostaje kandydat nóż do ręki, ubranie ściągają i
trójka starszych stopniem idzie na niego z bojowym żelazem w łapach. Tacy kandydata
szybciutko położą, a jakby jakiś ich pociął - to naganę, wiadomo, za niezachowanie stopnia. A
kandydat, położony przez przełożonych na czerwony piase-czek, rano wstanie żywy i zdrowy,
bransoletkę kolejną podrapie i z nowym stopniem jako podwładny pójdzie do tego, kto go
ostatni zabił. No i taki nowy to niczego się teraz nie boi oprócz przełożonego, bo pamięta
wszak zgotowane mu Odejście.
- No i co?
- No i cyco... A tego tu zaczęto próbować. Spuścili na niego trójkę sztabowych
setników, dupków pozłacanych, no to ja od razu powiadam do Muada: patrz, Mu, jak
chłopak nóż trzyma, dobry chłopak, nie wydolą sztabowcy. I nie wydolili. Pókiśmy z Muadem
przez parapet zaglądali, chłopiec ich gracko położył, jak z kuszy. Zakład z Muadem wygrałem.
Bo ja mówiłem Mu - nie wolno w boju tak się odchylać. A Muad się upierał. I doigrał się - bo
to nie wieśniak z drą: giem na niego wyszedł. I potem, jak ten nowy przyszpilil rzemień od
hełmu do brody Mu, śmiałem się jak pocięty...
Przy ostatnich słowach Farang spochmurnial, opuścił głowę. Nieposkromiona Linga zaczęła
szarpać kawalera, pierwsze pary ruszyły do pokoi, nikt nie zauważył zniknięcia pochmurnego,
nowo upieczonego setnika.
Setnik przemknął po niespokojnych, krzywych uliczkach przedmieść, schody niepozornego
domku skrzypieniem powitały jego ciężkie kroki. Mężczyzna długo obracał klucz, otwierając
roze-schnięte drzwi.
- Czarma! - zawołał cicho.
W odpowiedzi rozległo się stłumione warczenie*
Parzyste
Piszę w nocy przed próbą i możliwe, że na tym zakończy się moje efemeryczne pragnienie, by
zagrać pieśń życia na nieporęcznym instrumencie słów i pióra. Nie ten to smyczek, nie do
powolnej melodii pojedynczego istnienia w przeklętym i jeszcze raz przeklętym świecie
żyjących po dziewięć razy.
Za kradzież na targowisku - kara śmierci. Za oszczerstwo rzucone na stojącego wyżej w
hierarchii społecznej - śmierć. Za zabójstwo - śmierć, za zabójstwo ostatni raz - śmierć
stopniowa, do końca, powleczenie do urwiska, w sieć, a potem zawrót głowy. Po co inne
kary, kiedy następnego dnia Wstającemu odmierza się nadwyżkowe baty, a potem wlecze się
do domu - żreć, pić, bać się...
Wartość życia jest nikczemnie niska - gówno podzielone przez dziewięć, przez
beznamiętność, powtarzalność, przyzwyczajenie - i ja tonę w wirze tego świata, ja - Żyjący Po
Raz Ostatni.
Zresztą na początku mi się powiodło.
Powiodło mi się na drodze, gdzie werbownik w mundurze gwar-dyjskiego oficera zapomniał
albo przegrał bransoletę, która mi się należała, i nie za bardzo interesował się pokrowcem na
ręku zamustro-wanego.
Czy to warczenie psa ostudziło służbową gorliwość, czy też jego partner śpieszył się rzucić do
puli resztki żołdu, nieważne. Ciekawy ten partner - blade oblicze ze śmiejącym się pąkiem
ust, mocarne ramiona - dymiące ognisko, strach, zapomniany głos i niewidzialna pokrywa
nad chrypiącym: „Już nie lubię żartować, Ojcze!".
Miałem szczęście w koszarach, gdzie rzadko kto miał fart, wiodło mi się podczas wypraw,
gdzie nie wiodło się nikomu, kochały mnie miejskie szmaty i nie kochali nocni stróże.
Bajecznie mi się poszczę-
__ 32
ścilo - dostałem stopień. Jutro, na próbie, uśmiechnięty setnik, jeden z trzech
regulaminowych egzaminatorów, wsunie miecz w moje miękkie trzewia i potem na próżno
będzie oczekiwał raportu od Powracającego.
Biedny idiota, nawet nie podejrzewa tak potwornego zaniedbania jak możliwość odejścia, i
to bez powrotu.
Co byś zrobił, mój zaginiony przyjacielu Bi, gdyby to ciebie bito? Tak, wiem, ty byś się uchylał.
A ty, utracony na zawsze Gessiko, którego imię osłoniło mnie w mieście? Tak, wiem, Czarma
głucho wy-warczal mi twoją ocfpowiedź...
Słuchajcież uważnie, moi milczący towarzysze: jutro wyjdę na piasek areny, by odpowiadać
na pytania, ponieważ za daleko jest leśny brat, który połakomił się na zioła i cudzą zadyszkę,
a zbyt blisko werbownik z pamiętnym obliczem błękitnookiego żartownisia. Zbyt wiele pytań
i tylko śmiejący się setnicy...
Chyba znowu zacząłem lizać mrowiska.
Nieparzyste
O cienie minionego! - niech wybaczenie mnie nie minie
Na straszliwej rubieży wśród ognia i w dymie...
Konstantin Balmont
- ...Niech będzie błogosławiony pożądający przyłączenia do chłodu Nie-Zyjących i niech
legnie na nim biała dłoń Panów naszych...
- ...aszych...!
- Oddawszy życie swoje i wszystko, co zostawił świat przyłączonemu, co w żyłach jego
pieni się dla Otwierających Drzwi, wejdzie on ze spojrzeniem jasnym w szeregi stojących
przed skrajem i stanie się czarą dla Pana i braci swoich, darując im prawa Ostatniego Łyku...
- ...yku...!
Dym. Szarpiący gardło i rozdzierający oczy dym.
33
- Niech nie zapomni biegnący w nocy niewolników swoich, darując niegodnym
Pocałunek urwiska, i niechaj nie zapomni Powstający za Rubieżą pobłogosławić młodszych
przed sobą, przypadając do bicia ich serc niczym szelest deszczu i łaska mgły, aby nowy
wszechświat...
- ...wiat!
- ...wyrósł na śmierdzącym ciele...
Dym. Grząska, zwarta kurtyna. Dym.
- ...drżącego wiru, gdzie śmierć i narodziny są jednym, i wiadomo siwobrodym...
- ...dym!
I trzask walących się bierwion.
Pustelnia płonęła, a kobiety w ekstazie przyjmowały miłosierne włócznie, zwierzyna uciekała
w głuszę, zostawiając ludzi, by sami wyjaśniali złożone ludzkie sprawy.
Parzyste
Deszcz namolnie pluskał za oknem, pląsając po cynku parapetu, bryzgami zaglądając do
okien, namawiając do przerzucenia ciała przez karnisz, do zanurzenia się w nocnej wilgoci,
przyjazne, uspokajające mamrotanie. Wybacz mi, deszczu, miałem dziś ciężki dzień. Wczoraj
też był ciężki dzień i chyba tonę w bezsensownej, mętnej substancji dni. Z psem też masz
kiepskie stosunku, deszczu, nie lubi cię Czarma - chudnie w tobie, długo się otrząsa, winiąc
pana za zachowanie kudłatych kundli, które zadzierają nogi przy akompaniamencie niskiego
warczenia i machania skołtunionymi ogonami...
Wybacz mi, deszczu, przymknę okno, a stukanie do drzwi, suche i nieoczekiwane, przyłączy
się do ciebie - ucichniesz, wsłuchasz się.
- Proszę wejść.
- Setniku Gessika cu Erl, depesza do pana.
- Wejść, powiedziałem.
Znajomy glos. Czarma jakby szykuje się do skoku, ale w jego po-warkiwaniu przebijają
wizgliwe nutki. Boisz się, psie?
34
- Niech nie zapomni biegnący w nocy niewolników swoich, darując niegodnym
Pocałunek urwiska, i niechaj nie zapomni Powstający za Rubieżą pobłogosławić młodszych
przed sobą, przypadając do bicia ich serc niczym szelest deszczu i laska mgły, aby nowy
wszechświat...
- ...wiat!
- ...wyrósł na śmierdzącym ciele...
Dym. Grząska, zwarta kurtyna. Dym.
- ...drżącego wiru, gdzie śmierć i narodziny są jednym, i wiadomo siwobrodym...
- ...dym!
I trzask walących się bierwion.
Pustelnia płonęła, a kobiety w ekstazie przyjmowały miłosierne włócznie, zwierzyna uciekała
w głuszę, zostawiając ludzi, by sami wyjaśniali złożone ludzkie sprawy.
Parzyste
Deszcz namolnie pluskał za oknem, pląsając po cynku parapetu, bryzgami zaglądając do
okien, namawiając do przerzucenia ciała przez karnisz, do zanurzenia się w nocnej wilgoci,
przyjazne, uspokajające mamrotanie. Wybacz mi, deszczu, miałem dziś ciężki dzień. Wczoraj
też był ciężki dzień i chyba tonę w bezsensownej, mętnej substancji dni. Z psem też masz
kiepskie stosunku, deszczu, nie lubi cię Czarma - chudnie w tobie, długo się otrząsa, winiąc
pana za zachowanie kudłatych kundli, które zadzierają nogi przy akompaniamencie niskiego
warczenia i machania skołtunionymi ogonami...
Wybacz mi, deszczu, przymknę okno, a stukanie do drzwi, suche i nieoczekiwane, przyłączy
się do ciebie - ucichniesz, wsłuchasz się.
- Proszę wejść.
- Setniku Gessika cu Erl, depesza do pana.
- Wejść, powiedziałem.
Znajomy glos. Czarma jakby szykuje się do skoku, ale w jego po-warkiwaniu przebijają
wizgliwe nutki. Boisz się, psie?
_ 34
Pauza.
- Przytrzyma pan swojego zwierza?
- Harr, Czarma, leżeć! Proszę wejść.
Gdyby przybyły wszedł nago, a nie w pełnym mundurze korpusowego salara, poznałbym go
prędzej - nagi był znajomy. Powodzenie moje, śpieszący się werbownik na drodze, strach mój
dziecinny, usta wykrzywione, purpurowe, spuchnięty uśmiech, spuchnięte łopatki, stary
dobry Gi...
Obiema rękami wczepiłem się w kolczastą obrożę oszalałego Czarmy i gwałtownym
pchnięciem wyrzuciłem opierającego się psa za okno, na zrytą, miękką ziemię. Pies położył
się pod karniszem, boki mu drżały. Uparcie nie chciał odejść do swoich psich spraw. Słusznie,
mądry pies, leż sobie, przecież mamy oficjalny dodatek do mojego imienia, naszego imienia,
jednego na dwóch, leż, leż, i pochwę przesuniemy sobie nieco w lewo...
- Co za głupek - powiedział przybyły i od razu zrozumiałem, że ma rację. Dobra.
- Czemu zawdzięczam wizytę, salarze?
Gość przespacerował się po izbie, poklepując zapieczętowanym pakietem po cholewie
wysokiego buta; cóż, salarowie - Przemykający w Zmierzchu, speckorpus, nadzieja nasza w
walce z warkami... No, mów, nadziejo...
- Setniku, co panu wiadomo o pustelniach Ostatniego Łyku?
- Co mi wiadomo? (Nic nie wiadomo, lyk to łyk, Ostatni - czyli więcej już nie będzie...)
Nic, salarze.
- Bardzo słusznie, setniku, tym bardziej, że w pańskiej ojczystej okolicy ich nie ma. W
takim razie chciałbym poznać pańską opinię o warkach.
W ojczystej okolicy? Zaraza, nawet się nie maskuje, rzeczywiście przestał lubić żarty, czy jak...
- Nic poza Regulaminem, salarze.
- Proszę, setniku.
Prosisz, znaczy. Dobra. Skoro tak...
- „I jeśli w rodzinie dowolnego stanu urodzi się czy innym sposobem powstanie Wróg
żyjących, to narzeczonego czy narzeczoną po zaręczynach i męża z żoną, ojca z matką, i
wszystkich bliskich z krwi
35 __
jego - egzekucji stopniowej poddać bezzwłocznie, z ostatniego urwiska w Wielkie Nic, by
pozbawiony pożywienia Wróg, źródło nieszczęść ludzkich, ciśnięty został w Otchłań Głodnych
Oczu". Czy to pana zadowala, salarze?
- Nie zadowala. Co w tobie wtedy Ojciec dojrzał... Pytałem - nie chce odpowiedzieć. No
dobra, setniku, nastaw uszu i słuchaj...
Słuchałem, a każde słowo salara zdejmowało warstwy z czarnej legendy, pozwalającej, jak mi
się wydawało, niewygodnych wyrżnąć na mocy prawa i legenda uśmiechała mi się w twarz
straszliwym, krzywym grymasem realności, a deszcz odsunął się od ciszy w izbie.
Koszmar dziecięcych strachów zaczynał mieć ciało i krew - nie bawię się słowami! - zaczynała
w nim krążyć purpurowa krew: każdy pocałunek warka kosztował ofiarę bransoletę i nie
trzeba było w tym celu odchodzić w śmierć i spać z nią całą noc. Ostatni pocałunek darował
wieczność - bladą, czerwonawą wieczność, żądną cudzego ciepła.
Bardzo kruche ściany chroniły świat ludzi przed zmianą w świat wiecznych warków, wijących
się z głodu - dzikiego głodu, albowiem nie pozostanie na świecie miejsce dla tych, co nie
nałożyli ostatniej bransolety.
Kruche ściany... Na fundamencie trupów, albowiem Naczelny wark wybierał ofiary wedle
upodobania - tych, co wedle zboczonego rozumienia godni byli przyłączenia do Nie-Zyjących.
Natomiast powstały miody wark, niemający jeszcze odpowiedniej mocy, ograniczony jest
prawem krwi - i brać ją może tylko od bliskich, ale jeśli bliscy są zabici ostatnim zabójstwem,
to Powstały traci cielesną powłokę i niknie w Otchłani Głodnych Oczu.
I taka równowaga między światem istniejącym i światem zagrażającym doprowadziła do
nieuchronnego - do wspólnot Ostatniego Łyku.
Miriady cierpień niesie w sobie wir dziewięciu żywotów i tylko przejście do nieśmiertelnej
nocy daje Nie-Zyjącemu spokój i odpoczynek. Spokój i odpoczynek - i pustelnie, orgie dzikich
obrzędów wyznawców śmierci, wstających i ponownie ginących, zwierzęcymi,
niewyobrażalnymi sposobami, póki nie pozostaną w pustelni tylko ci, co żyją ostatni raz.
36
Wtedy nie pozostanie nic innego, jak modlić się o nadejście Bladego Włodarza, który daruje
pocałunek, i odejść do wieczności, czyniąc Ostatni Łyk. Czy warto pytać: ostatni łyk - czego...?
Deszcz wylegiwał się na parapecie, pogłaskując warczącego Czar-mę i przez ramię zaglądając
do rozpieczętowanego pisma z rozkazem. Mój konny oddział, dziesięć tuzinów włóczników...
Sheinholm-ski las, przewodnik miejscowy... Pustelnia Ostatniego Łyku. Spalić. Podpis.
Pieczęć.
Salar stanął w progu. Jego opowiadanie nie za bardzo łączyło się z wieloma innymi danymi -
moja przeszłość krzyczała, dzika, dziecięca przeszłość - a deszcz odpychał mnie od drzwi.
- Dureń z ciebie - spokojnie powiedział salar, rzucił na łóżko zmiętą szmatę i wyszedł.
Zawołałem psa i podniosłem to, co rzucił. Błazeński kołpak z dzwoneczkami.
ARKUSZ TRZECI
Szedłem po ciemnych korytarzach, co wrogie były, pełne ciszy. Na przybysza ponuro zerkały
złe oczy posągów z niszy. W posępnym śnie skamieniały przedmioty. A wokół szary mrok
Niczym wahadło złowieszcze echa budził mój śpieszny krok. A tam, gdzie głębszy mrok
ponury, wzrok mój palący napotykał Postać niemal niewidoczną, w cieniu kolumn stale
ukrytą. Podszedłem i poczułem, że szybsze od zwierza przerażenie mnie ogarniało,
Na widok ten - głową hieny ozdobiono dziewczęcia ciało. Na ostrym pysku krew zakrzepła, z
oczu jej bije martwa pustka, „Sam tu przyszedłeś, mój już jesteś! " - ochryple szepczą
wstrętne usta.
I napływała wiotka mgła, i chwile straszne przemykały, Bladą potworność tej postaci, co
chwilę lustra powtarzały... Szedłem tak sam przez noc bez gwiazd, górami ze skały na skałę, I
zobaczyłem nad mroczną otchłanią białe jak marmur kobiece ciało.
37
Wiły się węże po urwiskach, wszędzie oset rósł zielony, Nad pięknym kobiecym trupem
przemykał minstrel szalony. I dziwny sen śmierci płosząc, wciąż swoim bębenkiem potrząsał,
Nad światem dziewiczego łoża w kretyńskim kołpaku pląsał. Rechotał on, śmieszny, bezzębny
i skakał po górach posępnych, I przywierał chorymi wargami do zimnych trupich ust
dziewczęcych.
A ja odszedłem, o nic nie pytając, i bóstwo zdziwiło me milczenie, I już nigdy na nic wyższego
od tej skały nie natrafiło me spojrzenie. I szedłem...
Nieparzyste
W sercu moim - widmowe światło, W sercu moim - północy brakło.
Konstantin Balmont
Powój oplótł kamienny postument altanki, drżącymi wąsikami sięgnął ażuru drewnianych
koronek i martwym chwytem pelzacza wczepił się w oparcie masywnego, szerokiego fotela.
Wydawało się, że jeszcze trochę, ostatni wysiłek i zielone, kiwające się żmije z główkami
kwiecia opadną na pomarszczone, nieruchome oblicze i przygarbione ramiona leciwego
heshana w ognistopurpurowej szacie, patrzącego na pochylone plecy adepta przez parę z
filiżanki w pergaminowych dłoniach.
Plamy przedzierającego się przez wzory osłon światła, czyniły plecy adepta podobnymi do
plamistego grzbietu górskiego pardusa, wygiętego przed skokiem, pozornie niemożliwe
połączenie drapieżności i pokory powstrzymywało podrygujące bicze powoju.
- Nie - oblicze heshana pękto szczeliną wąskich ust - nie, Bjorn, nie tak uczyłem, jak się
kłaniać. Ty się zginasz z poniżeniem, które jest gorsze od dumy, a należy kłaniać się tak,
jakbyś składał hołd samemu sobie - z dumą, godnością i szacunkiem. Zresztą nie mam
wyboru. Idziesz do miasta, uczniu Bjorn-Su.
38
- Za co? - Mężczyzna nazwany Bjorn-Su gwałtownie się wyprostował i krzywda, niczym
bicz, chlasnęła jego nieco skośne oczy, oczy proroka i myśliwego. - Za co, nauczycielu?
- Za prawo nazywania się moim uczniem! - głos heshana podniósł się, a nienazwane
wieczorne cienie nieśmiało oplotły altankę, jakby nasłuchując. - Za lata, które zmieniły
dzikiego leśnego włóczęgę w Przemykającego w Zmierzchu - i nie w miejskiego franta,
znającego tuzin Słów i pyszniącego się na wszystkich skrzyżowaniach szarą opończą salara, a
pytona zarośli, pełznącego po tropie warka w chłodzie gniewu i milczenia! Za nocną kobietę z
twoją twarzą, która przyszła 'po krew brata i została przeze mnie spalona na twoich oczach,
oczach, w których teraz czytam urazę, zrodzoną z niezrozumienia...
Dno filiżanki stuknęło w niski, lakierowany stolik i heshan umilkł. Człowiek nazywający się
Bjorn-Su czekał na dalsze słowa starca. Czekał długo.
- Za co? .. Nie za co, a za kogo - idziesz do Miasta za mnie. Gdyby nie nogi moje,
sinoniebieskie i spuchnięte, to, przysięgam na Świecę, poszedłbym sam. W murach Pustelni
Odrzuconych wielu jest takich, którzy uciekli od egzekucji za więzi rodziny, ale mało kto z
nich wychodzi w zmierzch. Tylko ty możesz wyjść spod ochrony Słów i Znaków i spełnić to, co
należy. Przecież dobrze wiesz, że skrajności są sobie bliskie, dotknięcie lodu może oparzyć.
Człowiek ucieka przed warkiem, salar i gość nocy prześladują się wzajemnie, ale miejscy
Naczelni i dziewiątka Naczelnych warków z mentorem Sartem - oni mogą znaleźć wspólny
język, który wstrząśnie chwiejną równowagą. Niestety, zawsze znajdą się przestępcy, których
krew można kupić, i znajdą się zbędni warkowie, których Dziewiątka bez wahania podstawi
pod Ciężkie Słowo salara. A zapłata... Niewygodnych sprzątnie się pocałunkiem warka, a w
mundurze Przemykającego w Zmroku spaceruje nocny wilk, bezkarnie wdychając
przerażenie miejskich baranów. Wark, który nałożył opończę salara - znajdziesz go, Bjorn-Su,
i podarujesz mu pocałunek Gaszących Świecę. I nie sądzę, by Naczelni lub Sart stanęli na
twojej drodze, chociaż Sart jest nieprzewidywalny...
- Zabiję ich! - Mężczyzna nazywany Bjorn-Su podniósł do sufitu zaciśnięte pięści. -
Pogaszę ich świece i...
39
- Milcz! - przerwał mu heshan. - Świece... Zuchwalyś. Nawet ja bym się nie poważył.
Chcę, abyś wykonał polecenie, a nie skręcił sobie kark pod brzemieniem niewykonalnego...
- Ale, nauczycielu? - Na obliczu ucznia odbiło się spóźnione niezrozumienie. - W
pustelni żyje się jednym życiem, takie jest prawo Odrzuconych i nawet ty zmuszony będziesz
po śmierci opuścić Pustelnię... A jak odejdę ja - żyjący?
Heshan wstał i podszedł do nowicjusza.
- Umrzesz - powiedział spokojnie i ręka jego opadła na kark mężczyzny zwanego Bjorn-
Su, wymacując podstawę czaszki. - Umrzesz. Dziś. A za trzy dni, zgodnie z prawem, wyruszysz
do Miasta.
Palce starca gwałtowanie zacisnęły się. Uczeń szarpnął się, potem wstał w kolan i chwiejnie
zaczął wycofywać do wyjścia z altanki. Już w progu dogonił go równy głos heshana:
- Wcześniej mówiłeś mi o przyjacielu z dzieciństwa, Żyjącym Po Raz Ostatni. Nie mogę
powiedzieć, dobro czy zło kryje się w tym zwrocie losu, ale jeśli spotkasz go w mieście...
- Zabiję go! Tak, nauczycielu? - w nieposłusznym gardle słychać było lekkie chrypienie.
Heshan pokręcił głową.
- Lata w Pustelni Odrzuconych i wszystkie moje wysiłki nie wytrawiły jednego -
jedynego roku w lesie. Zresztą nie mam wyboru. Idź.
Gdy mężczyzna nazywany Bjorn-Su wyszedł za bramy Pustelni - zachwiał się, drgnąwszy, i
opadł prosto na śpiącego pod płotem brudnego oberwańca. Ten zręcznie odskoczył w bok,
pomrugał zaropialymi powiekami i dopiero potem, podskakując niczym małpa, zbliżył się do
leżącego. Głowa Odchodzącego w noc była odchylona, spokój spełzał na oczy myśliwego i
proroka, oczy Przemykającego w Zmierzchu. Oberwaniec prychnął, ściągnął wyszmelcowany
kołpak i długo drapał się po spoconej łysinie, majtając na boki rzadkim warkoczykiem. Naraz
żebrak rozwrzeszczał się „Ratunku! " i nie czekając na odpowiedź, ruszył biegiem po
zakurzonej drodze, śmiesznie przebierając krótkimi nogami.
A niewidzące spojrzenie wesołego, małego Bi tonęło w napływającym mroku wieczora.
Za trzy dni będzie musiał odejść. Do Miasta.
40
Parzyste
- Dobry z ciebie chłop, Gi. W działaniu cię widziałem - Muad podrapał się po szczeciniastym
podbródku - i w knajpie wszystko z tobą w porządku - tylko z dziewuchami to ci cienko idzie...
To co, może odwiedzimy „Na wszystkie cztery strony", rozluźnimy się, co...? Dobra, zawsze
masz jakieś wymówki, jakie tam dziś, patrolowanie? Chłopaki jeszcze po Kalorze się nie
otrząsnęli! No to szkoda, przyjacielu, dziewczynki u Mamy to naprawdę jeszcze dziewczynki...
Muad dobrodusznie poklepał mnie po ramieniu i skręcił do lokalu Wspólnej Mamy. Z'okien
burdelu wiato kwaśnym winem i niedokończonymi pieśniami - z pochodu na Kalorrę wszyscy
wrócili zadowoleni: przy forsie, egzotycznych brzękadełkach, z nowymi naszywkami i
bransoletami. Baw się, żołnierzu, zapomnij o smutkach...
Doszedłszy do koszar, zabrałem znudzonych wartowników i skierowałem się na peryferie.
Wynurzywszy się z mroku, Czarma ruszył obok mnie, z miną dowódcy zerkając na
niezadowolonych patrolowych. Malutki oddział obstąpił wykrzywione chatynki, a tupot
naszych nóg głucho rozbrzmiewał w opustoszałych nocą ulicach. Może rzeczywiście należało
machnąć ręką na służbę i nie szwendać się po przyczajonym Mieście, nie myśleć, co też może
oznaczać to światło w oknie domu na rogu, nieśmiałe jakieś światło, czujne -a jak ktoś
zauważy i wejdzie...
No to wejdę i zobaczę gołą, brudną babę z trzema upitymi mężczyznami, którzy uciekli od
zazdrosnych żon, i zdenerwuję ich aż do utraty i tak niewielkiej męskiej mocy. To co, mam ich
za to siec, czy jak?
Zza rogu wynurzył się skradający cień i skierował do drzwi domu, przyozdobionych ciężkim
miedzianym pierścieniem. Gestem zatrzymałem wyrywających się patrolowych i cofnąłem
się o krok w gęstniejący cień niekończącego się płotu. Oczy Czarmy zapłonęły tuż przy moim
biodrze i przez tkaninę poczułem równe drżenie napiętego psiego ciała. Cicho, mądralo,
przecież wiesz...
Człowiek przysunął się do drzwi i znieruchomiał niezdecydowany, wyciągnął dłoń do
rzeźbionej klamki - i od razu cofnął, jakby się oparzył. Potem nerwowo zakrzątnął się, zaczął
tańczyć przed drzwiami, podskakiwał, usiłując zajrzeć przez okno. Coś ważnego się tam odby-
41 ~
walo, bardzo dlań ważnego i kiedy plama światła padła na oblicze przybysza, pokręciłem
głową i wyszedłem z ukrycia.
- Ma pan problemy, salarze?
Drgnął i odwrócił się gwałtownie, chwytając za rękojeść miecza.
- Ach, to ty, setniku! - westchnął z wyraźną ulgą. - Bardzo dobrze, że tu jesteś, bardzo
dobrze...
Ten zaszczuty, miotający się człowiek jakby na mgnienie oka rozpostarł pelerynę władczej
pewności siebie - krzątał się, śpieszył, zacierał białe, zadbane dłonie... i bał się!
- Pomóż mi, setniku! Zatrzymaj ich - chciałem sam, ale... muszę się śpieszyć. Wejdź tam
- i wszystkie moje objaśnienia będą zbędne! - Dobrze, salarze. Wy dwaj zostaniecie tu.
Czarma, Aja, za mną!
Zamknięte drzwi wypadły z zawiasów i na mgnienie oka zatrzymaliśmy się w progu.
W pokoju - niewielkim, marnie oświetlonym i niemal pustym, przy prostym drewnianym
słupie w kręgu grubych, kopcących świec na brązowych, witych splotach świeczników - stała
dziewczyna. Biała, przeświecająca suknia, białe, szczupłe palce, spazmatycznie wczepione w
nitkę pereł pod koronkowym kołnierzykiem, i ogromne dwie tęskne tonie umierającej nocy
na białym, znieruchomiałym obliczu.
W odległym kącie siedział w kucki ponury kurdupel w szarym, nieforem-nym kitlu, a jego
ręce miłośnie głaskały szereg metalowych narzędzi, których przeznaczenia trudno by się nie
domyślić. Obok jego kwadratowy partner uważnie wertował postrzępioną księgę, garbiąc się
przy niewygodnym niskim stoliku z mahoniu - i szelest kartek nijak nie pasował do długiego
miecza przy pasie i szerokopołego kapelusza, obszytego stalowymi płytkami.
Czarma, niewidoczny w drzwiach, głucho warknął, a ja nie miałem czasu na wsłuchiwanie się
w dziwne intonacje mojego beryjczyka.
- Setniku, stój, wszystko wytłumaczę! - Wertujący księgę mężczyzna gwałtownie się
wyprostował, ale niziołek już unosił dagę z wygiętą rękojeścią. Czarma źle się odnosi do
takich tłumaczeń.
Charczący kłąb, wywracając świece i świeczniki, poturlał się po deskach podłogi, krzycząca
bezdźwięcznie dziewczyna przypadła do pokrytego sęczkami słupa, a długi miecz miłośnika
starych foliałów zaczepił o niski sufit akurat w najgorszym dla właściciela momencie...
_ 42
Wszystko było skończone. Czarma prychał, oblizując zakrwawiony pysk. Odepchnąłem
czubkiem buta rozgniecioną świecę i podszedłem do dziewczyny.
- Chodźmy stąd. Odprowadzę panią.
Dziwne, ale nie była przywiązana. Zresztą para tych orłów z żelastwem... Ech, setniku, te
oczy! Nie na koszarowy gust. Toń w nich, pij zachwyt i wdzięczność i nie zapomnij podać ręki
damie w tym ciemnym i strasznym korytarzu...
Jej chłodna, malutka dłoń utonęła w mojej łapie. Zacząłem pleść różne pełne galanterii
bzdury, starając się odwrócić uwagę dziewczyny od tego, co się działo w pokoju, sprawić, by
ustało to drobne, nerwowe drżenie przeżytego koszmaru - Laik Chori dal Arnika, Gessika cu
Erl, Srebrne Gałęzie, można po prostu... no, powiedzmy, Eri, czy nie odprowadzi mnie pan,
setniku, jeszcze pani pyta, oto moja peleryna, na ulicy jest zimno, tak, oczywiście...
Wychodzący za mną Czarma wydał niski, uporczywy warkot. Zazdrosny!
- Idź ty do domu, przyjacielu! - rzuciłem. - Mam cię odprowadzić?
Czarma uniósł obrażony pysk i długo patrzył na białą, kruchą postać dziewczyny - a potem
zniknął w atramencie ulic.
Nieparzyste
Przemaszerował patrol, grzmiąc mieczami, Brzydki mnich przekradl się do ukochanej, A nad
ostrymi dachów domami Przywarowało nieznane.
Mikołaj Gumilow
Wszedł do pokoju, niosąc w wyciągniętych rękach drogocenne ostrze z Drżącego Drzewa, i
znieruchomiał na progu.
Dwa ciała leżały w kałuży czerniejącej krwi, głowa w szerokopo-łym kapeluszu z metalowymi
płytkami poturlała się aż pod stup. Na
43 —
podłodze walało się kilka rozgniecionych świec, krąg był zatarty, a porozrzucane Znaki jarzyły
się purpurowo. A jej nie było!
Rzucił się do okna i zdążył zauważyć znikające za węgłem postacie, wiatr roześmiał mu się w
twarz, a strącona ze stolika księga odpowiedziała przepraszającym szeptem.
- Szaleniec! - wyszeptał Bjorn-Su.
ARKUSZ CZWARTY
Otwórzcie drzwi!
Księżycowe światło wpuśćcie
Do świątyni Ukimodo!
Matsuo Base
Wybił czwartą straż dzwon w Ueno, echem odezwał się staw pod wzgórzem Sinoburgaoka,
chlusnęła woda w źródle i ogromny, ciemny świat pogrążył się w ciszy, zakłócanej tylko
szumem jesiennego wiatru wśród wzgórz. I oto, jak zawsze, od strony Netzu dał się słyszeć
niski, suchy stukot geta. „Idą!" - pomyślał Sindzaburo, drżąc. Obfity pot spływał mu po twarzy
i młodzieniec, zwinąwszy się w kłębek, zapalczywie czytał sutry „Ubodarani".
Przy żywopłocie stukot drewnianych sandałów nagle ustał. Sindzaburo, mamrocąc modlitwy,
wypełzł spod okrycia i wyjrzał przez szczelinę w drzwiach. Widzi - na czele, jak zwykle, stoi O-
Ene z peoniową latarnią, a za jej plecami nieprawdopodobnie piękna O-Tsuju w wysokim
uczesaniu simada, w kimonie barwy jesiennej trawy, pod którym jak płomień mieni się
purpurowy jedwab. Jej uroda wstrząsnęła Sindzaburo. „Naprawdę to zwyczajne nasienie
mroku?!". A ponieważ dom był oklejony świętymi nalepkami-zaklęciami, widma cofnęły się.
- Nie możemy wejść, panienki - powiedziała O-Ene. - Serce pana Hagiwary zdradziło
nas. Złamał słowo, które dał wczoraj w nocy, i zamknął przed nami drzwi. Wejść się nie da,
trudno, musimy się z tym pogodzić. Zdrajca za nic nas nie wpuści Zapomnijcie zatem o
mężczyźnie z przegniłym sercem!
- Przecież tak przysięgał! - ze smutkiem powiedziała O-Tsuju. -A dzisiejszej nocy drzwi
są zamknięte. Serce mężczyzny jest niczym je-
„ 44
sienne niebo! W duszy pana Hagiwary nie ma już dla mnie miłości... Słuchaj, O-Ene,
powinnam z nim porozmawiać. Póki się nie zobaczymy, nie wrócę!
Z tymi słowy zasłoniła twarz rękawem i gorzko się rozpłakała. Była piękna i to piękno
przerażało. Sindzaburo tylko dygotał w milczeniu za drzwiami.
- Jakże jesteś mu wierna, panienko - powiedziała O-Ene. - Czy pan Hagiwara godny jest
takiej miłości? Cóż, chodźmy, spróbujemy wejść przez tylne drzwi.
Chwyciła O-Tsuju za rękę i poprowadziła dokoła domu. Ale...
... wszedł do kuchni klasztornej i zapytał:
- Proszę o wybaczenie, powiedzcie mi, czyja mogiła znajduje się tam, za świątynią. Leży
na niej lampa w kolorze peonii.
- To grób córki hatamoto Uidzimy Heidzaemona z Usigome -odpowiedział długonosy
mnich. - Niedawno zmarła, biedactwo, i mieliśmy ją pochować przy świątyni Hodzu-dzi, ale
tamtejszy przeor zakazał, choć nie wiemy, z jakiego powodu, więc pochowaliśmy ją u nas,
ponieważ jesteśmy podwładnymi Hodzu-dzi...
- A ten grób zaraz obok?
- A obok jest grób służącej córki hatamoto. Podobno zmarła ze zmęczenia, o chorą
panią się troszcząc, choć ludzie różnie mówili o tej śmierci - no to i pochowano je razem.
„Więc to tak..." - mamrotał Sindzaburo, patrząc w przerażeniu na świeży grób z dużym
pomnikiem i leżący obok przemoknięty na deszczu lampion z przykrywką w kształcie peonii.
Nie mogło być mowy...
Parzyste
- Kto tam?
- Można wejść, setniku?
- Proszę.
Tym razem Czarma nie podrywa się na widok gościa - posprzeczaliśmy się z Czarmą, bo pies
nie kocha Laik, nie rozumie, co ja w niej widzę, zazdrosny jest i złości się na nią, na mnie - a ja
złosz-
45
czę się na niego. I teraz Czarma spędza niemal cały czas u mojego przyjaciela (jeśli
przyjacielem może być człowiek trzy razy starszy) Szora, archiwariusza pałacowej biblioteki.
Siedzi sobie Szor w wygniecionym fotelu, nieśpiesznie wertując nikomu niepotrzebne
woluminy i mrużąc krótkowidzące oczy nad starożytnymi znakami, a bezgłośny Czarma leży
na wytartym dywanie i przeklina mnie najgorszymi psimi słowy.
- Pogratulować, setniku! Czy mogę zapytać, kiedy ślub?
- Nie może pan, salarze. Niech pan się zabiera ze swoją ciekawością.
- Zalecam jednak, by pan się zainteresował. Proszę. - Ciska na moje łoże safianowy
futerał, z którego wyziera cienka paczuszka żółtych arkusików.
- Ja nie czytuję cudzych listów, salarze.
- Ale te proszę przeczytać, setniku! Tym bardziej, że właściciel po nie raczej nie
przyjdzie... A jeśli nawet, to i tak życzę szczęścia w życiu rodzinnym!
I tylko trzaskają za nim drzwi.
Dlaczego patrzysz na mnie takim złym wzrokiem, salarze? Jestem ci wdzięczny - podarowałeś
mi pełnię księżyca i wolno upływające w igrzyskach dziwacznych cieni od zamierających
drzew noce, srebrzyste, widmowe światło i jej włosy, migocące własnym blaskiem, nieważką,
przezroczystą postać, szybującą w księżycowym świetle, rozpływającą się w nim i oczy,
ziejące bezdenną czernią gwiezdnego nieba, oczy, w które można patrzeć bez końca...
Trzaskasz drzwiami, Przemykający w Zmierzchu. Szor mówi, że stałem się poetą, a Czarma
uważa, że po prostu zwariowałem, w czym całkowicie zgadza się z nim setnik Muad. Pewnie
wszyscy wy, moi przyjaciele, macie rację. Już kilka razy usiłowałem pocałować Laik, ale ona
niezmiennie się uchyla, a ja w myślach przeklinam swoją niecierpliwość i nie mogę zrozumieć
- dlaczego?
Dlaczego, Laik? Dlaczego wystraszyły cię moje usta, a nie wystraszyły płonące zielenią oczy w
krzewach, kiedy zrobiłem krok w ich kierunku, chwytając za rękojeść miecza, a zbliżające się
cienie znieruchomiały, zadzierając wąskie pyski, gdy podmuch zimnego wilgotnego wiatru
przemknął nad polaną i zniknął w lesie, unosząc ze sobą drapieżne stado - dlaczego?
„_ 46
Henry Lion Oldi Otchłań głodnych oczu Pośród splątanych dróg i przenikających się światów Tom II Przełożył EuGeniusz Dębski Wydawnictwo Dolnośląskie ŻYJĄCY PO RAZ OSTATNI W pył przez los roztarci ukazują się mym oczom, Pod ziemią rozpostarci ukazują się mym oczom, Nieważne, ile wpatruję się w mrok bezgraniczny: Tylko martwi, martwi ukazują się mym oczom... Omar Chajjam Ad infinitum* Odszedłem, zabierając swe pytania, Pozostawiając bóstwo zatroskane. Lecz nic wyższego od tej grani Widzieć mi nigdy nie było dane. Mikołaj Gumilow Parzydte Nie wiodło mi się. Urodziłem się potworem. Mówią, że gruba, krzykliwa położna z sąsiedniej wsi, przyjmując poród od mojej umęczonej matki, przestraszona upuściła piskliwe niemowlę, którego pulchną rączkę - od cieniutkiego, kruchego nadgarstka do ramienia - opasywało dziewięć bransolet. I tylko mięsiste futro walające się na podłodze uratowało mnie, Żyjącego Po Raz Ostatni, ale ani razu w życiu nie żywiłem jakiejś wdzięczności do zwierza, który nosił kiedyś owo futro. Obojętność - tak, nienawiść - zdarzało się, ale wdzięczność... W końcu podobnych do siebie najczęściej się nienawidzi, a zwierzyna, latająca czy pełzająca, też żyje po raz ostatni. Jak ja. Byłem potworem. Mając roczek, po raz pierwszy nałożyłem łuski. Ale nie te tęczowe łuski drzewnej żmijki, rozciągające się niemal pięciokrotnie w stosunku do pierwotnych rozmiarów i dlatego używane na Górne Bransolety -nie, moja matka znalazła w kupie odpadków na podwórku wężołapa Dori szarą, wyblakłą wylinkę z podbrzusza i taki dymny futerał objął * Ad infinitum - (łac.) w nieskończoność. 7 » moją prawą rękę, dotąd skrywaną pod długim rękawem koszuli. Nie wiem, z jakich głębin przeszłości dotarł do nas obyczaj wstydzenia się Dolnych Bransolet, ale każdy z
Powracających natychmiast chował świeżą bliznę pod wąskim paskiem łuski. I nie mnie doszukiwać się źródeł obyczaju, co nieraz ochronił mnie przed próżną ciekawością sąsiadów. Tylko kochankowie czasem spali z obnażonymi rękami i tylko starcy im to wyrzucali. Wiem o tym, bo częściej siedziałem ze starcami niż ktokolwiek inny, ale... Ale dla dzieci wstyd to pojęcie kontemplacyjne, wymyślone przez natrętnych dorosłych. Syn myśliwego Lombi, malutki Bi, któremu nie udało się namówić mnie na skok z Orlego Szponu na płyciznę, zobaczył całą potworność moich dziewięciu pierścieni. Podczas gdy nerwowo zapinałem pokrowiec, strząsając z rzęs rodzące się pod powiekami łzy złości, Bi turlał się po żwirze, chrząkając z zachwytu, a potem pognał wzdłuż grzebienia, w biegu zrzucając odzienie, wyśpiewywał dopiero co wymyśloną piosenkę o drżących, bezogoniastych małpach, póki skok z występu skały nie przerwał dziecięcego, naiwnego okrucieństwa. Trzecia fala wyniosła na brzeg połamane ciało wesołego Bi. Leżał tam do rana, ponieważ pijaniuteńki papcio Lombi nie zamierzał przyjść; zresztą po co miał wstawać od stołu, skoro wraz ze wschodem słońca Bi sam wszedł na podwórko, odruchowo skrobiąc swędzący pasek Drugiej Bransolety. Jeszcze jedna drzewna żmijka zakończyła wijącą się drogę w stercie odpadów, oddając tęczynkę powracającemu Bi, a jeszcze długo po tym wypadku syn Lombiego nie zbliżał się do skał, .podporządkowując się odwiecznemu strachowi Odchodzących. Ale co do reszty... Dzieci są okrutne i bezwstydne, i nieśmiertelne, albowiem dziewiątka dla dziecięcego umysłu bliska jest nieskończoności; a duma z nowej bransolety, prawo wyjścia na drogę do Miasta, rodząca się odwaga - wszystko to z nawiązką pokrywało strach przed bólem, błotem, Odejściem. Dzieci są bezwstydne i nieśmiertelne, a ja zestarzałem się, wychodząc z krzyczącej matki, zestarzałem się, wypadając z rąk akuszerki, dlatego nigdy nie obrażałem się na żadne przezwiska, które, przy całym bogactwie chłopięcej fantazji, sprowadzały się do jednego pojęcia - tchórz. Nie byłem tchórzem. Byłem śmiertelny. Żyłem po raz ostatni i to właśnie widziały w moich oczach dzieci, uważające się za nieśmiertelne. _ 8 Nieparzyste Dwaj chłopcy stali nad urwiskiem. Szczyt skały drapieżnie wyginał się nad wybrzeżem i ciekawskie palce rozbijających się o kamienie fal nie sięgały nawet do polowy pomarszczonego kolosa. Słońce, zmęczone niekończącym się upałem, tonęło w rozkołysanym morzu, barwiąc na kolor spalonej skóry wodę, skały, wydzierające się ptaki i dwie figurki na urwisku. Świat należało posmarować śmietaną, świat zbyt długo był w ogniu - może dlatego, gdy wysoki, szczupły chłopczyk pokręcił przecząco głową, wydawało się, że odczuwa przeraźliwy ból tego ruchu, który marszczył skórę szyi i ramion w jędrne fałdy. - Dlaczego? To słowo było wszystkim, co zostało po pytaniu przysadzistego, pulchnego towarzysza, pytaniu, które utonęło w mokrym szumie zamierających fal. Zamiast odpowiedzi wysoki chłopiec ściągnął z prawej ręki ciemny pokrowiec, matowo połyskujący na zgięciach, i uniósł rękę do góry. W promieniach zmierzchu plamista żmija wygięła pierścienie i dziewięć zwojów spłynęło po nadgarstku, łokciu, schodząc w dół po chudym bicepsie. Pytający w zdumieniu wpił się spojrzeniem czarnych, błyszczących oczu we własny tęczowy zwój bransoletki okrywającej przegub, przeniósł spojrzenie na obnażoną rękę przyjaciela i jego rechot niemal zagłuszył szum morza. Rżał, przysiadając, .chwytał się za podrapane, łuszczące się kolanka i bezgłośnie wykrzykiwał chłopięce uszczypliwości, ginące na wysokości urwiska, ale wcale przez to nie mniej klujące.
Nagle uspokoiwszy się, kpiarz strącił słoną wilgoć z powiek, zrzucił ubranie i cisnąwszy w stronę tego, który odmówił, dwie czy trzy lodowate uwagi, skoczył ze skały. Wysoki chłopiec zapiął na powrót pokrowiec i zaczął wpatrywać się w wilgotny żwir brzegu. Doczekawszy się spiętrzonej fali, na grzbiecie której morze wyniosło wesołego skoczka, podszedł do skraju urwiska i pochylił się nad tak kuszącą otchłanią. - Jestem potworem - powiedział w nagłej ciszy. - I pewnie jestem śmiertelny. Ale nie jestem tchórzem. * Odszedł od skraju, oblizał wąskie usta i nie odwracając się, powlókł się po ścieżce prowadzącej do osady. Nie został na urwisku, więc nie zobaczył ciała, które przez całą noc leżało na brzegu, nie ujrzał też, jak rano przysadzisty chłopiec wstał i ruszył do domu. Czasem tylko Powracający odwraca! się i z dumą patrzył na rękę, objętą teraz dwoma bransoletami - tęczowym, luskowatym zwojem z jaskrawym zapięciem i niemal czarną szramą przypominającą oparzenie. Potem, potykając się, szedł dalej. Do domu. Parzyste Ja widzę, pamiętam, w sekrecie dygocę, Bo wiem, skąd burza ta do nas kroczy, A jeśli już komuś w oczy popatrzę, To ten zamyka szybko oczy. Konstantin Balmont Przedzierałem się przez stawiające rozpaczliwy opór gałęzie, plątałem się w lepkiej, ohydnej pajęczynie, odwracając twarz od chlaśnięć wici i zezując na napotkane mrowiska; las bawił się ze mną, a ja walczyłem z lasem - i przegapiłem chwilę, kiedy na drodze pojawił się on. Droga do Miasta była odwiecznym punktem orientaćyjnym dziecięcych wędrówek, surowo zabraniano nam się od niej oddalać i żadna błękitna cierpkość kuszących jagód nie była w stanie doprowadzić do złamania zakazu. Ale oto na drodze do Miasta, brukowanej i niezbyt szerokiej, pojawił się znikąd i szedł chwiejnie młodzieniec z bezsilnie zwisającym brzemieniem białych rąk, a purpurowa wstążka biegła za nim, powtarzając każdy niepewny krok czerniejącym, burym cieniem. Młodzieniec zrównał się z krzakami, w których się ukryłem, i z trudem uniósł rozczochraną głowę. Jego puste, niemal rybie spojrzenie cisnęło mną w las, dalej, głębiej. Łamałem mocno pachnące poszycie, niczym siekacz rozorałem siwy mech, dalej, głębiej, byle nie widzieć tych wrzeszczących źrenic, tonących w błyszczącej zawiesinie białek, nie widzieć węzłów młodych mięśni, resztkami sil zdobywających się na ko- _ 10 lejny krok, nie widzieć dwóch bezsilnie majtających się kończyn ze szczupłymi palcami i z głęboko przeciętymi żyłami, chlaśniętych ostrym, krzywym nożem - wakizashi - przez nestora wsi, nie widzieć przegubów, za którymi wiła się po kamieniach krwawa, lepka żmija... Znałem obyczaj, prawo, wedle którego zwycięzca wiejskich zawodów bez zmrużenia oka podstawiał nadgarstki pod rytualny nóż i wychodził na drogę do Miasta. I jeśli przed odejściem w ciemność przeciągnął krwawy ślad swojego obecnego życia do ostatniego zakrętu, wtedy rano na niego - Powracającego, z nałożoną następną bransoletą - czekają już imperatorscy werbownicy. Nałożą mu Górną Bransoletę, co najmniej trzecią, i odprowadzą do koszar gwardii. A tam już tylko od niego będzie zależał los, czy to pieszego łucznika, czy włócznika, czy los Srebrnych Gałęzi - aż do korpusowych salarów i setki osobistych ochroniarzy, strzegących jego ostatniego ciała. Marzenie wszystkich chłopców i odwieczny temat przekleństw starców, po dwa-trzy razy odchodzących i znowu wracających do swojej marudnej, pomarszczonej starości.
Las zamknął się wokół mnie, bawił się mną, a w wirze mokrych zapachów wypłynął nagle nieoczekiwany i niewłaściwy tu posmak żywego ognia. Ruszyłem w tym kierunku, uspokajając oddech, odpędzając widmo pustego, stopionego spojrzenia, jakie miał Idący po drodze. Woń się nasiliła i przeplotła z nicią zapachu rozżarzonego żelaza - nie mogłem się mylić - żyliśmy obok kuźni. Poczułem zapach metalu, a wśród szumu gałęzi usłyszałem urywki rozmowy. Zatrzymałem się i znieruchomiałem. - ...na uwadze: nie więcej niż dwie noce. Obawiam się, że tamten nie przetrzyma nawet tyle czasu. - Rozumiem cię, ale więcej czasu raczej nie potrzebuję. Wiem, co robię. I robię tylko to, co wiem. - Lubisz żartować. To dobrze... Ognisko płonęło na niewielkiej, osłoniętej polanie, a przy ognisku siedział młody atleta w płóciennej przepasce na biodrach. Wydawało się, że rozciągnięte w zamarłym uśmiechu purpurowe wargi odbijały miotający się na wszystkie strony płomień. Młody mężczyzna zwrócił się z uprzejmym wyrazem twarzy do starszawego żebraka, nawiedzonego, świetne znanego w osadzie pod imieniem Półgłupek. Półgłupek nigdy nie zdejmował wyszmelcowanego, kretyńskiego kołpaka z dzwo- 11 __ neczkami, przedmiotu zachwytu całej dzieciarni. Ale teraz kołpak walał się obok wystrzępionej sakwy, a mnie zaskoczyła łysina żebraka, przechodząca w skąpy warkoczyk włosów na tyle głowy. Nawiedzony długimi kowalskimi kleszczami wyjął z ognia szeroki metalowy pierścień, atleta zręcznie włożył rękę w dymiącą obręcz i Półgłupek kleszczami zacisnął końce. Kiedy rozżarzone żelazo objęło ludzkie ciało, spełzłem w krzaki, ściskając głowę, kurcząc się od cudzego bólu, w oczekiwaniu smrodu palonego mięsa, ryku, ognia, strachu... - Może byś wyszedł, Potworze, co? Jak będziesz tak dłużej sapał w krzakach, to twojego malutkiego noska nie wystarczy na nic lepszego. No, mity mój, opuść te krzaki... Nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, posłusznie przedarłem się przez kłujące gałęzie i zrobiłem krok w kierunku gapiącego się na mnie szyderczo Półgłupka. Szyderczo, wesoło - ale nie ze złością, a właśnie złości oczekiwałem, garbiąc się i odwracając głowę. - Dobry chłopiec - wymamrotał nawiedzony, a atleta oderwał wzrok od wypalonego różowego paska na przedramieniu - choć ognista obręcz powinna była spalić mu rękę do kości. - Dobry chłopiec - powtórzył żebrak. Atleta zrobił krok w moim kierunku, a w jego lekko skośnych oczach zapłonęły niedobre czerwonawe błyski. - Bardzo dobry chłopiec. - Półgłupek ostrzegawczym gestem podrzucił postrzępiony rękaw swojej kurtki. - Wiesz, co, Młody, pójdziesz na pocałunek Gaszących Świecę, ale zrobisz wszystko, by chłopcu nadal było dobrze... - Dobry chłopiec. - Obu sprawiało przyjemność obracanie tego zwrotu na języku, ale Młody wkładał w to inny, własny sens, a echo jego głosu poderwało do lotu ptaki w niskich gałęziach banana. - Ojciec zaczął lubić chłopców, bierze na siebie wielki, popłakujący ładunek, większy, niż może nieść. Twoje plecy, Ojcze, przywykły się garbić, ale to niedobre przyzwyczajenie. - Lubisz żartować - bezbarwnie rzeki nawiedzony, naciągając kołpak na uszy i odwracając się do uśmieszku towarzysza. - To pożyteczne przyzwyczajenie, lepsze niż moje...
Ich oczy zetknęły się i łopatki małego Półgłupka wypiętrzyły się niczym dzikie konie, a w moich uszach spuchł odległy strasz- 12 liwy wizg, pewnie krew uderzyła mi w delikatne, dziecięce skronie... Gigant zachwiał się, wbijając tyl głowy w umięśnione ramiona, jego ręce wzłeciały do góry, a czerwone pasmo wyraźnie wystąpiło na szarzejącej skórze, jednak niewidoczna pokrywa nieubłaganie zatrzaskiwała się nad nim, łamiąc kolana, szarpiąc więzadła, rozpłaszczając na twarzy grymas umierającego uśmiechu. - Koniec, Ojcze - wytchnął. - Zrozumiałem, Ojcze - szepnął. - Już nie lubię żartować - wychrypiał. Jego ciało opadło na chrzęszczącą trawę, przytłaczający ciężar rozpuścił się w powietrzu lasu, które straciło nagle zwartość i gęstość. Nawiedzony leniwie podrapał brodawkę na szyi i odwrócił się do mnie. W tym momencie krzaki rozsunęły się, wpuszczając na wieczorną szarą polanę starego Gessikę, odludka- znachora, który nikomu we wsi nie odmawiał swoich niezrozumiałych ziół i nie mniej niezrozumiałych rad. - Odczep się od chłopca, warku. - Starzec ścisnął moje ramię kościstą dłonią, przypominającą łapę starego, ale drapieżnego ptaka. - Nie widzisz, że ma dość na dziś... - Dobry chłopiec. - Z ulubionymi słowami na twarz Półgłupka wrócił zazwyczaj nań goszczący chytry grymas szaleństwa. - Stary Gee odprowadzi wilczka do nory, a potem stary Gee otrze załzawione oczy i weźmie chłopca do terminu. A jeśli Gee nie chce ucznia, to niech przypomni sobie biednego Półgłupka i bardzo złego kaprala Li, który odszedł ostatni raz, ale wcześniej lubił krzywdzić biednego młodego Gee, który z kolei potrafił przeżyć niedobrego kaprala i zostać dobrym starym Gee, prawda?< $ Już trzymając się chudej ręki Gessiki i usiłując złapać rytm jego nierównego kroku, ośmieliłem się zadać dręczące mnie pytanie. Nie, nie płonąca obręcz, nie wybuch Młodego i nie nowe oblicze nawiedzonego wpiło się w dziecinną głowę. Nie, nie to. - Wujku Gessiko, a kto to był niedobry kapral Li? 13 _ 3 Staruch nagrodził mnie soczystym plaskaczem w twarz, a gdy obeschły mi łzy, rzekł ponuro: - Ten, kto ma długi język, będzie wylizywał mrowiska. Powiesz matce, żeby jutro puściła cię do mnie. I niech da ci jedzenia - nie zamierzam żywić gadatliwego brzemienia. Sądząc po twoich chytrych oczkach, matka nie będzie się mocno opierała. Brzemię nie opierało się wcale, a i matka nie miała nic przeciwko -sypnęła mi nawet drugiego plaskacza, kiedy zapytałem, kto to jest „wark". Trzeci nie był potrzebny. Już nie chciałem wylizywać mrowisk. Nieparzyste Ognisko czadziło, złośliwie popluwając trzeszczącymi iskrami i oblizując metal pierścienia, pokrytego wewnątrz skomplikowanym i bezładnym ornamentem. Leciwy wark, taki z Naczelnych, z wątłym warkoczykiem Przebudzonego, drażnił szalejący ogień, odbierając mu smaczny pierścień i ponownie wsuwając, w chciwie wijące się języki. Młodszy wark obojętnie obserwował ruchy towarzysza, purpurowy odblask w jego skośnych oczach całkiem dobrze
mógł ujść za odbicie ogniska - ale gdy się odwrócił, krwawy poblask nadal tlił się pod powiekami, lśniąc w półmroku zmierzchu. - Szybciej - rzucił młodszy. - Dojdzie do ostatniego zakrętu wcześniej niż będę w stanie go dogonić. To silny mężczyzna i jego gęsta krew może płynąć długo. Boję się, że nie zdążę. - Zdążysz, Młody. I miej na uwadze: nie więcej niż dwie noce, pełne dwie noce. Obawiam się, że tamten nie przetrzyma nawet tyle czasu. Burknąwszy to, leciwy pomachał w powietrzu zaciśniętą w kleszczach obręczą, jakby na potwierdzenie tego, co powiedział, a potem wsunął pierścień z powrotem w radosne ognisko. - Rozumiem cię, ale więcej czasu raczej nie potrzebuję. Wiem, co robię. I robię tylko to, co wiem... - Ręka Młodego zanurkowała w podstawiony rozżarzony pierścień, a ten się zwarł. - Tak. Dlatego byłem przeciwny twojemu przyjęciu. Ale teraz już wstałeś i rozmowa nasza nie ma sensu. 14 Stygnący okrąg poleciał w szeleszczące zarośla i pochmurny, leciwy wark prześledził łuk jego lotu. - Może byś wyszedł, Potworze, co? Ja będziesz tak dłużej węszył w krzakach, to twojego malutkiego noska nie wystarczy na nic lepszego. Skoro młodzieniec wałęsa się sam po lesie, to nie powinien kryć się i drżeć. No, miły mój, opuść te krzaki... Młody wark raźnie skoczył ku wchodzącemu na polanę, trzęsącemu się chłopcu. Wark szybko się uczył wszystkiego, czego trzeba, ale teraz nie było to potrzebne, a i słów nie wystarczyło, by powstrzymać Wstającego. Przed ostatnim odejściem wyróżniał się rzadką pewnością siebie, mało kto odważył się stanąć wprost na jego drodze. Jednak ta droga się skończyła i zaczęły się inne - te nie były proste, a miody wark nie znal wszystkich kolein i zakrętów. Słów nie wystarczyło, a źrenice Wstającego wytrzymały tylko kilka chwil Wizgu. Okrutne? Pewnie, ale niezbędne. Na tego, który otworzył ci drzwi, należy patrzeć uważnie, a odpowiadać krótko i zrozumiale. Jednak mrużący oczy i lubiący żartować... Nie zawsze zdąży zrozumieć, kiedy żarty się kończą i czy nie ostatni to żart. Dobry chłopiec. Za dobry na takie proste Odejście. Stary Gessika zatroszczy się, by to się nie powtórzyło. Dobry stary Gessika, który kiedyś był nie taki znowu stary. I nie taki znowu dobry. ARKUSZ PIERWSZY* Przez gorzkie, blade usta, Przenika ciężkie westchnienie, Kogo musnę wargami, Umiera i jest już wspomnieniem. ✓ i. ...zobaczył w jasnym świetle księżyca córkę Klaasa, nieszczęsnego głupka o przezwisku „Psobij", albowiem każdego napotkanego psa * W „Dziewięciu Arkuszach" wykorzystano fragmenty utworów Charlesa de Costera, Simony Schwarz-Bart, Mikołaja Gumilowa, Andrieja Solarowa, Roberta E. Howarda, Brama Stokera, Henry'ego Liona Oldiego. 15 _ tłuki czym popadło, krzycząc, że „przeklęte psy ukradły mu wszystkie włosy i powinny je zwrócić". Córka Psobija czule opiekowała się ojcem i nie chciała wychodzić za mąż. - Przecież to głuptas, nie mogę go zostawić. - powtarzała.
I widząc, jaka jest dobra, każdy dawał jej to, czym sam był bogaty: jedni ser, inni fasolę, a jeszcze inni kęs wielorybiego języka. Złośliwy młodzieniec stał nieruchomo na skraju lasu i śpiewał. Dziewczyna poszła za pieśnią i padła przed nim na kolana. A on odwrócił się i poszedł do domu, ona - za nim, nie wypowiedziawszy ani słowa. Razem weszli do zamku. Idąc po schodach, Siwert Galewin natknął się na brata, który dopiero co wrócił z polowania, podczas którego zaszczuł odyńca. - Co ja widzę? - ironicznie zapytał brat. - Potwór zamierza podarować nam bękarta? A ty, ślicznotko, wzięłabyś lepiej mnie! Wierz mi, miałabyś więcej przyjemności. Wtedy Złośliwy w szale uderzył brata oszczepem w twarz i uciekł po schodach do swojego pokoju. Obawiając się, że brat rzuci się za nim, sir Galewin zamknął drzwi, a potem rozebrał dziewczynę do naga - córka Klaasa powiedziała, że jej zimno. Sir Galewin ciął złotym sierpem pod jej ledwie pączkującą lewą pierś, a gdy serce wypadło na ostrze, wypił z niego krew. I kiedy dziewczyna wydala przedśmiertny krzyk, Złośliwy zoba* czył, że ze ściany wyszedł malutki kamienny człowieczek i uśmiechając się krzywo, powiedział: - Serce na serce - oto gdzie jest moc i piękno. Zatem Galewin, który zakosztował krwi, powiesi dziewczynę na polu Wisielców, a ciało jej pozostanie tam, póki nie wybije godzina Sądu Bożego. I powiedziawszy to, człowieczek wszedł na powrót do ściany. Sir Galewin położył serce dziewczyny na własnej piersi i usłyszał, jak mocno bije, przyrastając do jego skóry. Nagle jego poskręcana postać wyprostowała się, a w dłoni poczuł taką siłę, że niechcący złamał dębowe... _ 16 Parzyć te Ja nie obrażam ich neurastenią, Nie poniżam ciepłem duszy, Nie dokuczam wieloznacznymi aluzjami Porównując do zawartości zjedzonego jaja, Ale, gdy fale kruszą burty, Uczę ich, jak się nie bać, Nie bać się i robić to, co trzeba. Mikołaj Gumilow t Gdy tylko kleiste młode liście na gałęziach owocowych drzew ustąpiły miejsca malutkim fioletowym kwiatom, stary Gessika zaczął bić mnie kijem. Sękaty dereniowy kostur metodycznie hulał po moich chudych plecach, gdy pochylałem się nad przebieranymi warzywami -naszym podstawowym menu - ostrym końcem wbijał mi się między żebra, wystające z powodu niekończącej się bieganiny po wodę, koniecznie źródlaną, boleśnie tłukł po palcach, wyciągniętych ku schnących na metalowym arkuszu ziołom... Sińce trwale ulokowały się na moim ciele i przeklinałem złośliwość wrednego znachora, kompletnie niedoceniającego nowo nabytego sługi - a przecież właśnie za takowego siebie uważałem! - i jeśli sto razy zamierzałem uciec od pozbawionego rozumu Gessiki, to sto razy powstrzymywała mnie jedna tylko okoliczność. Niechby choć jedno z uderzeń wywołało na
twarzy starca uśmiech czy inną oznakę widocznego zadowolenia! Jednak nic podobnego, Gessika tłukł mnie z tak ponurą miną, jakby wykonywał pracę - ciężką, nudną, ale życiowo niezbędną, która dawno już mu obrzydła, a tylko wrodzona sumienność nakazywała mu kontynuować niewdzięczne zajęcie... Tak samo sumiennie mięso przekazywane z domu było wrzucane do miski beryjskiego wilczarza Czarmy, który był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy - w odróżnieniu ode mnie, bo mój zapadnięty brzuch wypełniał się tylko wyjątkowo niesmaczną zieleniną. Równie sumiennie, dwa razy na dzień - o wschodzie i o zachodzie - siwy znachor chodził objąć drzewo. Zawsze szedł do pnia potężnego, zwę- glonego piorunem buka, przykucał i obejmował dłońmi tors leśnego patriarchy. Nieruchomiał tak na długo. Powieki opadały na wypłowiałe oczka i Czarma kładł się nieopodal, powarkując na mnie i na bezczelne gołębie, pojawiające się w pobliżu jego bezcennego pana, a cisza zapadała nad wyszarganą norą, cieszącą się złą sławą wśród okolicznych mieszkańców. Popychany ciekawością, usiłowałem nieraz podkraść się do Gessi-ki, ale wyraz Czarmowego pyska gasił mój zapal. Lecz kiedy beryjski potwór załatwił plamistego górskiego irbisa i poszarpany, za to dumny, odchorowywał swoje na podwórku, znowu zbliżyłem się do starca, gdy obejmował drzewo - i ocknąłem się dobre trzy jardy od buka. Do tej pory nie wiem, co mnie odrzuciło - niewidoczne pchnięcie znachora, czy gałąź oburzonego drzewa... Miłość własna, a może przekora, sprawiła, że wybrałem sobie pień nieco cieńszy, z wzorzystym, aksamitnym listowiem. Obejmując go, zamierałem w nadziei zrozumienia tajemnych odczuć starego Gessiki, ale, podrapawszy o korę goły brzuch albo wyrwany z kontemplacji brzęczeniem muchy, sapałem z rozczarowania i odsuwałem się od drzewa, od Czarmy ziającego z wysuniętym językiem i znieruchomiałego obok Gessiki. Po jakimś czasie staruch rozkładał ręce, wypuszczał drzewo. I chwytał kostur. $ - Bi, a co ty byś zrobił, jakby cię tłukli kijem?J Siedzieliśmy na wzgórzu, leniwie wpatrując się we wsiowe, kastrowane barany, powierzone pieczy mojego towarzysza. Należy zauważyć, że w ostatnim czasie wesoły Bi stracił sporo ze swojej radości życia, posmutniał i nigdy już nie usiłował zajrzeć pod mój rękaw. Poza tym stal się rozdrażniony, a w zachowaniu pojawiło się zmęczenie i wiedza o czymś osobistym, tajemnym i ostatecznym. Rzadko udawało mi się - uciekłszy od śpiącego znachora, zmorzonego domowymi leczniczymi nalewkami - zobaczyć białozęby uśmiech wesołego Bi; wydawało się, że nawet jego zęby wyciągnęły się i schudły. - Pewnie bym oddal. - Bi w zadumie podrapał się po bosej pięcie. _ 18 Wyobraziłem sobie, jak oddaję uderzenie staremu Gessice, i Bi obrazi! się za mój chichot. Długo musiałem go namawiać, by wymyślił inne podsumowanie rozmyślań na zadany temat. - Uchylałbym się - powiedział wreszcie i położył na plecach. -W końcu malutka Biarra też mnie tłukła grabkami i co mogłem zrobić? Tylko się uchylałem... - Jaka znowu Biarra? - Moja siostra. Młodsza... Pokręciłem palcem przy skroni. - Bi, słońce ci przypiekło głowę, tak? Nie masz siostry, a tym bardziej młodszej! Masz brata, starszego, którego za uszy nie można odciągnąć od wierzchowych świń, no - ojca masz, matkę... A siostry nie ma. Może cioteczna?
W rozleniwionej pozie Bi pojawiła się czujność, ale głos pozostał niezmieniony - kruchy i cichy. - No, nie ma... Coś się przyczepił? Pewnie, że nie ma. I nie było... Tej obojętności wyraźnie nie wystarczyło, by całkowicie ukryć napięcie i pragnienie utopienia rozbudzonego tematu w trzęsawisku słów. Podniosłem się, zerkając na twarz przyjaciela pod daszkiem kapelusza z trawy, ale zwarty mur kurzu za wzgórzami odwrócił moją uwagę. Bi podniósł się, w milczeniu stanął obok mnie i razem wpatrywaliśmy się w poruszenia szarej kurtyny. Metal błyszczał w kurzu, od potu lśniła skóra i złoto rzędów, pyski kotów drapieżnie szczerzyły się na przyłbicach... wysokie hełmy, metal, skóra i drapieżność; dużo jeszcze innych rzeczy dostrzegliśmy, kiedy kita pyłu skręciła do osady. Bi zaczął się krzątać i już jawnie mnie poganiał, więc uścisnęliśmy sobie dłonie. W głowie pojawiła mi się straszliwa myśl, przemknęła i zniknęła, a ja, próbując ją pochwycić za puszysty, umykający ogon, pogrążyłem się w zaroślach. Po zejściu ze wzgórza obejrzałem się; malutka postać niegdyś wesołego pastuszka dreptała ku czerniejącemu w wieczornych cieniach lasowi. Samotny jeździec, wynurzywszy się z pyłu, ciągle poganiał i poganiał wierzchowca, daremnie starającego się wspiąć na wzgórze po osypującym się pod kopytami stromym zboczu. Uciekając możli- wie daleko od tego widoku, dogoniłem w końcu umykającą myśl, ale wcale nie pomogło mi to rozjaśnić dzisiejszego zdarzenia. Jakaż tu mogła być jasność, skoro podrapana i opalona ręka Bi, odsłoniwszy się w pożegnalnym uścisku ręki, pokryta była pięcioma - nie, jednak czterema bransoletami! Przecież nawet najbardziej zuchwały chłopiec nie mógł w tak krótkim czasie odejść w ciemność dwa razy?! Nie mógł. Ale mógł. Co zatem dwukrotnie zabrało życie wesołemu Bi i pochłonęło jego wesołość - podarowawszy w zamian rozdrażnienie, posęp-ność i wydumaną młodszą siostrę z jej durnymi grabkami...? Nie znałem odpowiedzi i oczywiście nie oczekiwałem jej od obejmującego drzewo Gessiki. Nie znałem odpowiedzi - więc cicho stanąłem obok, objąwszy drugi pień. Wrażenia galopowały po mojej głowie, pył zasysał biegnącego Bi, ostre grabie wpijały mi się w szyję, otwierając drogę rzadkim kroplom krwi - w nosie miałem drzewo i znachora wraz ze wszystkimi jego odczuciami; tylko pień wydawał mi się czymś bliskim, ciepłym... I ciepło spływało po moim tułowiu w nogi, które ugięły się i wykręciły kolanami na zewnątrz, głowa mi opustoszała, a w zaokrąglonym brzuchu poruszył się pierwszy kiełek nieznanego... Trzask uderzenia dereniowego kostura odrzucił mnie od szorstkości kory. Siedziałem w kucki, wygięty niczym pokręcone drzewo, niczym żmija w krzewach albo przerażony ptak na gałęzi, a palka starego Gessiki huknęła w pień dokładnie w tym miejscu, gdzie mgnienie oka temu znajdował się tył mojej głowy. - Co byś zrobił, Bi? - Uchylałbym się. Uchyliłem się! Kostur ponownie zawisł nade mną, ale lewe przedramię odchyliło ukośne uderzenie i już cieszyłem się, przeczuwając... Akurat! Przeklęty Gessika nieuchwytnym ruchem przerzucił kostur do drugiej ręki i kiedy ostry koniec kija czule i tkliwie dźgnął mnie w odsłonięty bok, zobaczyłem jego oczy. W wypłowiałym spojrzeniu zalśniła radość i zadowolenie, szalona radość i szczere zadowolenie -z powodu chybienia! O świcie Czarma chronił dwóch idiotów obejmujących drzewa. Stary Gessika tłukł mnie kijem - ja się uchylałem. On bił - ja się uchylałem. On bił - ja... 20
« ii Nieparzyste - Larri, po powrocie wsunę twój rozdwojony jęzor do garnizonowego nocnika! Mam powtórzyć? - Po co, Muadzie, przestań klekotać zębami... Nie wiadomo, kto ci się zwidział na tym ziemnym pypciu! A nawet jeśli tam sterczał ten twój śmierdzący, zasmarkany pastuszek - skąd wiesz, że to nasz?! - Czytałeś Regulamin, zakichany gaduło?! „Narzeczonego i narzeczoną, i męża z żoną, i wszystkich bliskich z krwi Nie-Zyjącego - aby pozbawiony, pożywienia Wróg, źródło nieszczęść ludzkich, ci-śnięty został w Otchłań Głodnych Oczu". Ciśnięty, rozumiesz?! Powtórzyć? Prychnąwszy na wszystko, co zostało powiedziane, kapral Larri całą urazę wpakował wraz z ostrogami w bok nieszczęsnego zwierzęcia, które jeszcze niedawno nie dało sobie połamać szlachetnych kończyn na osypującej się stromiźnie. No i sam kapral też nie zamierzał skręcić karku w lesie widocznym w oddali, jeśli nawet rzeczywiście tam zwiał miejscowy szczeniak. Trzeba być durniem, żeby w mundurze pchać się do leśnych braci - a ci na pewno potrafili nałożyć bohaterowi ostatnie bransolety lepiej niż długoręcy pałacowi kaci, którzy utracili fantazję wskutek służbowych przyjemności... Ileż to odejść zaliczył sprytny kapral? No, pierwsze - po urodzeniu, potem górski myszołów z urwiska strącił, żeby jaj nie ukradł, trzecie - w drodze do Miasta, gdy czerwona struga z rąk młodego Larriego - wtedy jeszcze flisa - szczodrze zrosiła bruk, czwarte od miecza - podczas próby, której poddał go setnik Muad osobiście; zręcznie to zrobił, bydlak, aż kichy wypruł, no, a potem barbarzyńcy - piąte... Nie, no w nosie mam - cztery dni umierać w ichniejszych leśnych barłogach - niech setnik sam Regulaminu pilnuje! Niech go wark... Do wsi Larri wpadł akurat na czas: żołnierze już odszukali dom wskazany w donosie, a Muad, który pierwszy wdarł się na podwórze, przez pomyłkę otworzył drzwi do chlewu. Wielki, basiorowaty, wierzchowy siekacz z niewyobrażalnym chrząkaniem powalił wrzeszczącego setnika i szarpnął kłem niepoddający się pancerz, a potem przy akompaniamencie rechotu weteranów dał dyla w ulicę, w biegu jed- 21 __ nym skrętem potężnego karku rozpruwszy brzuch koniowi kaprala i pozostawiwszy go, by rozmyślał przy plocie o ulotności istnienia. Z chlewu już wysuwały się ryje nieco mniejsze, ale z tym samym niezadowolonym wyrazem pyska, kiedy zmiętolony Muad wdarł się do domu. - Hej, Larri! - Opierająca się starucha zatrzepotała w owłosionych łapskach setnika. Nóż domyślnego kaprala omal nie odciął nosów ciekawskim młokosom, którym nie dane jeszcze było zobaczyć osławiony „lecący kwiatek śliwy", a szerokie ostrze przerwało wierzganie rozczochranej baby. Zadowolony, wyszczerzony Muad niedbale cisnął ciało nadbiegającym trupowozom i wolno odwrócił się do wybiegających zza drzwi mężczyzn. Wspaniałe pięć minut setnika Muada! Wiele takich minut już mial, takich, gdy doprowadzeni do rozpaczy ludzie (zresztą, jacy tam ludzie - wraże żarcie i tyle!) dawali setnikowi możliwość udzielenia lekcji nowemu zaciągowi. Histeryczna szarpanina wytrzeźwiałego w mgnieniu oka tatula Lombi, tępa, zwierzęca wściekłość najstarszego, widły ichnie, gówniane w jego ręku - czy warto dla takich rzeczy grzać dłoń o rękojeść krótkiego miecza z honorową głowicą
Srebrnych Gałęzi? Oczywiście, że nie. Dlaczegóż by nie zakłuć głupawych wieśniaków ich własnymi widłami? Rzeczywiście. I setnik zakłuł. Przy akompaniamencie oklasków i aprobujących spojrzeń posieczonych weteranów. Z łatwością zakłuł. Szkoda, że wieprz uciekł. Chociaż i tej pozostałej młodzieży wystarczy na cały oddział. A świnie, należy im to przyznać, trafiły się porządne... Zaś ciała rodziny Lombi miarowo podskakiwały na wozie, co to ledwo nadążył za ariergardą jeźdźców. Jutro, jutro wrócą do świata, a lepiej by dla nich było, żeby nie wracali - w celu przyjęcia rytualnej stopniowanej egzekucji, „wskazaną liczbę razy, aż do pełnego uśmiercenia", kiedy ostatnie bransolety przez kilka dni będą nawlekane na wijących się ludzi, znowu wracających do nowych odejść - „i wszystkich, bliskich z krwi Nie-Zyjącego, aby pozbawiony pożywienia Wróg, źródło nieszczęść ludzkich, ciśnięty został w Otchłań Głodnych Oczu...". Szkoda, wieprz uciekł. I prosiak jeden uciekł. Do lasu. Gdzie to obiecaliśmy wsunąć jęzor niedbałego kaprala Larri? Ach, no tak... 22 ARKUSZ DRUGI A widma widzę w każdym całunie, Jak burzę nienarodzoną, Btagają usta o pocałunek, I oczy martwe płoną. Konslanlin Balmont ...oświetlona dymiącym płomieniem ogniska sala. Naga, nieprawdopodobnie chuda starucha siedziała przy palenisku, szkielet z czarnych, błyszczących tłusto kości. Wyschnięte, długie piersi, przypominające pędy tytoniy, opadały do samego brzucha. Krzywym patykiem zaciśniętym w obu rękach mieszała w obrzydliwej warzy, w ogromnym glinianym kotle, a tysiące much buczało nad nią, pełzało po zapadniętych policzkach, kryło się w zatluszczonych kudłach. Kiedy Malec ia-Kwelo podszedł bliżej, zadarła ostry podbródek i śpiewnie powiedziała: - Och, och, och, biedaczysko, biedactwo zbłąkane, a nikt nie wie, że nie wolno samowolnie pakować łapy słoniowi w zadek, bo się od biedy nie wykpisz - powiedzmy, wstanie ten słoń i będziesz wisiał mu potem pod ogonem! . Pokiwała głową, jakby wyrażając współczucie zbłąkanemu, któremu groził straszliwy los. - Czyżby nie wiedział, że przyjść do mnie łatwo, a wyjść dużo trudniej? Malec ia-Kwelo z szacunkiem obnażył ramię pod uważnym spojrzeniem wyszczerzonej Zwisłocycej Królowej i powiedział, uśmiechnąwszy się: - O moja Królowo, to biedaczysko od dawna już niczegusieńkie-go nie wie... Od wieków wędruje po tym nieogarnionym świecie w poszukiwaniu dróg wiodących i dróg wyprowadzających, a gdyby znal te drogi - czyż przyszedłby tutaj? - No tak - uśmiechnęła się starucha, błyskając drapieżnymi, niepasującymi do jej wieku zębami. - Gdyby znał drogę, nie stanąłby na progu... 23 Wyciągnęła stygnące ręce do paleniska, długo kiwała głową i w końcu zapytała lodowatym tonem, w którego brzmieniu zlewały się groźba i obietnica: - Wspaniały z ciebie młodziak, chociaż umiesz też się podlizać. Podejdź no bliżej, zobaczymy, czy potrafisz posmarować mi plecy balsamem tak samo zręcznie, jak słowami duszę... Starucha podała Malcowi zielonkawy słoik i nie podnosząc się, podstawiła długi i wąski owłosiony grzbiet z wystającymi jak rybie ości ostrymi kręgami. W milczeniu wziął ia-Kwelo
słoik i wkrótce ręce jego zaczęły krwawić, pokrywając się skaleczeniami. Wydawało się, że starucha upajała się wonią krwi, co rusz odwracała do niego spienioną mordę hieny z ostrymi, białymi kłami, jakby gotowa była wpić mu się w gardło. - Powiedz mi, ciekawski wędrowcze, co miększe jest - moje plecy czy twoje dłonie? - Twoje plecy - odpowiedział Malec ia-Kwelo. I w tej samej chwili zobaczył przed sobą wspaniałe plecy dziewczęce z okrągłymi, mocnymi ramionami i biodrami, których łuki... ...uniosła do bioder obrzydliwe łachmany i z lekka rozstawiwszy nogi, zaczęła wystukiwać na chudym brzuchu miarowy rytm; bębniła, a spod poły wyskakiwały malutkie szare istotki z jasnorudymi włoskami na ostrych tyłach główek, a wszystkie one znieruchomiały pod wzrokiem Królowej, źrenice której utonęły w białym spojrzeniu straszliwego, czekoladowego posągu. Wszystkie one ulotniły się z pieczary w wiadomych im sprawach, a starucha odwróciła się do paleniska i rozpostarła ręce nad ogniem. Jej ciało ciężko dygotało w promieniach zachodzącego słońca, nieośmielających się wniknąć pod niskie sklepienie, uderzały w nią skurcze, a gość absolutnie bezgłośnie zasiadł w odległym kącie sali. Tak minęły trzy dni i Królowa zmieniła się w dziewczynę z olśniewającymi białkami oczu, ale gdy piękność znowu zamieniała się w żywy szkielet, Malec ia-Kwelo ze zdziwieniem poczuł, że nie odczuwa takiego obrzydzenia, choć nie do końca przywykł do ciężkiego zaduchu, jaki otaczał staruchę, do jej drapiącego słuch głosu. Mógłby nawet dzielić ło- _ 24 że z tym obciągniętym suchą skórą widmem, choć unikałby patrzenia jej w oczy, ale czasem nawet denerwował się i prawie martwił staruszkę. Ufająca Malcowi dziewczyna z błyszczącym spojrzeniem, gdy powracała, opowiedziała mu o koszmarach dzieciństwa, o przyłączeniu, o swoich zbrodniach w starej, pomarszczonej postaci, obcej nawet jej, o wypitej krwi Wędrowców przypadkiem trafiających do jaskini. Częstowała ia-Kwelo owocami i podawała do picia tylko źródlaną wodę, ponieważ od innego jedzenia ciało jego nabierało zbyt drażniącej woni; podawała mu krople swojej rubinowej krwi i wraz z nim piekła szczególny miodo\yy chleb z burą skórką, Malec nazwał ten chleb miłosną przynętą i drżał od miękiszu tego wypieku... Tak minęła wieczność, potem jeszcze jedna wieczność. I matowiała pamięć Malca, i słońce zaczęło palić jego skórę, czarną skórę syna słońca, a starucha siedziała przy palenisku w martwym, sennym odrętwieniu, a dziewczyna była tak samo olśniewająca, jak i pierwszego dnia, aż blednący Malec zaczął rozumieć, co miała na myśli Zwislocy-ca Królowa, mówiąc o... Parzyste Łuk złamany, Strzały już nie masz, Czas łomoce w skroniach, Nie hołub nieśmiałego serca, Strzelaj bez zwłoki. Bukkoku Kokusi „Wężowi zaś właściwa jest gibkość i trucizna, tygrysowi - zaciekłość i moc uderzenia, mocna jest grzywa leśnego niedźwiedzia, orzeł podlatuje, wymachując skrzydłami, małpa zaś chwyta nieznane, tchórzliwy i szybki jest szczur - i nieobeznany gubi się w wiecznej zmienności oznak, a ten, co się pogubi, wydaje dźwięki właściwe ofierze i podatna jest dla myśliwego taka zdobycz. 25 _ A ten, co wie, odróżnia ukryte i zna to, co proste - większe niźli obfitość oznak i umiejętności. I wie on, że pełznie po ziemi wąż, od urodzenia nie mając kończyn, że skacze kot, gdzie zechce, i nie ma różnicy między każdą z jego łap, i że ma skrzydlaty po parze skrzydeł do
latania i szponiaste łapy do chodzenia i łowienia, i nie jest do siebie podobna para kończyn ptaka. Trzy poziomy obejmuje to, co istnieje: ziemię, świat i niebo, i obrazy żyją w nich - ptak, kot i wąż, dlatego stający na dwóch łapach niedźwiedź rozdziela łapy swoje i upodobniwszy się do ptaka, spada na wroga z góry, a podobny do węża jest pełznący po ziemi irbis, żądlący jednym śmiertelnym skokiem. Kościste łapy ma ptak i ogromne, rozpostarte skrzydła; nie pozwala zbliżyć się do siebie, ponieważ podatne jest ptasie ciało, z łatwością może być rozerwane. Uderza ptak całym ciężarem potężnych skrzydeł, szponami chwyta łup, spadając na zmęczoną zdobycz, depcząc ją, ale odlatując przy najmniejszym zagrożeniu - i trudno przebić się przez trzaskanie skrzydeł, miotanie i wymachy różnotapego... Lecz kot jest do tego zdolny, albowiem lubi on bliskie objęcia, rwie się do nich, zwijając w jędrną bryłę i skacząc przed siebie, wyciąga wszystkie cztery krótkie łapy, powala gradem ciągłych uderzeń, zadając wrogowi rany i nie dając mu się opamiętać: wtedy bezsilnie tną powietrze ogromne skrzydła, nie mogąc zrzucić wczepionego w pierś kota, pierze leci we wszystkie strony i trudno jest poradzić sobie ze zwartą zaciekłością jednakolapego... Lecz wąż zdolny jest do tego, albowiem pozbawiony jest kończyn i jadowity jest, i zimny, i tylko lód wężowych zwojów może czekać na obce zniecierpliwienie, uderzenie nieostrożne. I doczeka się zdobyczy wąż, a objęcie jego jest krótsze niż kota - ciężko jest strząsnąć oplatającą śmierć i niełatwo uderzyć w wąską sprężynę... Szybki jest pocałunek węża, jadowity jest, nikt nie zostawia dla węża wejścia, ale on sam znajdzie miejsce i czas na ukąszenie, potworny jest rzut gada, niemożliwy ratunek - lecz ptak zdolny jest do tego, spadając z góry, uderzając całą mocą i długością skrzydła, chwytając pierścienie szponami. 1 wije się gibkość w okrucieństwie, i tak zamyka się koło... Dlatego wiedzący nie miota się we wszystkie strony, tylko śledzi liczne różnice, i nie popisuje się przed głupcami różnorodnością swojej ~ 26 sztuki, ale trzyma się osnowy - i na wrogość węża między ludźmi spada z niebios niczym mocnoskrzydly orzeł, na okrucieństwo orła dumnego -miękkimi, kocimi łapami ciało drącymi odpowiada i ognisty wybuch kota rozbija się o lodowatą niewzruszoność jedynego żądła... Dlaczego tak urządzony jest świat, że ptaki pożerają węże, koty zaś lubią ptasie mięso, a nie odwrotnie, a wąż żądli wyciągniętą łapę bez zwłoki. I jest w świecie smok, mający wężowy ogon, ptasie skrzydła i kocie łapy cztery, i przypomina on ich troje, latając w niebiosach, po ziemi biegając i wijąc się jak wąż - a człowiek przypomina smoka, albowiem wielkie zdolności ma człowiek..." Co takiego wiedział stary Gessika, czego nie wiedzieli inni? Co chciałeś i potrafiłeś mi przekazać, milczący medyku, niewinny zabójco, gruby, zdyszany, stary i chory człowieku, przypominający smoka? Nieparzyste Pies opłakiwał zmarłego pana jak wierna, kudłata płaczka, zachłystujące się wycie miotało się między siwymi kurtynami chmur, rozbijało o posępnie milczące wzgórza, plątało w nocnym listowiu osieroconego buka. Wyl przeraźliwie wierny Czarma, zapominając o wylizywaniu świeżych ran - a nad leżącym na plecach poszlachtowanym ciałem siedział gibki, wysoki młodzieniec, nieruchomy i przygarbiony. Prawe ręce Żyjącego Po Raz Ostatni i Odchodzącego Po Raz Ostatni były obnażone, bezwstydnie obnażone - bo umarł też wstyd i księżyc widział jednakowe dziewięć bransolet.
Długie życie odmierzył los staremu Gessice, z torby powodzenia wybrał wszystkie przynależne mu odejścia - ostatnie zostało, ale to rozegrali za niego leśni bracia w zielonych kapturach, uśmiechnięte, dzikie dzieci, z łatwością potrząsające kośćmi cudzych gier. Kości... Znachor milczał. Gdy deptali bezmyślnie i bez złośliwości zioła najrzadsze - milczał, gdy palce grabieżcze po skrzyniach szperały - 27 słowa nie powiedział, a gdy za brodę szarpał śmiesznego starucha ataman Angmar (krążyło podanie o włochatych Angmarach,- ludziach z psimi głowami), ryknął nisko tylko kanciasty wilczarz, czując wroga. - Przyszpil psa! - władczo rzucił Angmar, szczerząc zęby, i przysadzisty brodacz zręcznie dźgnął warującego Czarmę zębatą włócznią. Chadzał brodacz i na wilki, i na niedźwiedzia z rohatyną, lecz ciężko wspomina się myśliwskie triumfy z gardłem rozszarpanym, albowiem chrypiący łowczy nie znal straszliwego skoku bojowego beryjskiego psa. Angmar od razu zrozumiał wszystko, zręcznie zrozumiał, wspaniale zrozumiał - i zawył Czarma z łapą przeciętą, a bracia leśni bez przywódcy zostali, bo z przetrąconym karkiem nie można być atama-nem, nieważne, że szyję miało się grubszą niż u byka... Tak oto stała się dzikość. Powracający ze wsi uczeń zastał tylko stygnące ciało nauczyciela i pociętego, wyjącego Czarmę, i konia drżącego, porzuconego w pośpiechu. Trupy pobratymców bracia do lasu zawlekli, wstaną przecież druhowie jutro, bransolety drapiąc, niechybnie powstaną, jeszcze mają życia a życia - jeden trzy, inny pięć - i krwawo zapytają tych, co ich porzucili: ciężko nieść było osiem trupów? Drogo zapłacili za wściekłego zielarza z wyrodkiem ułożonym, ludojadem, ale co zrobić, skoro trzeba... Koń po nich został, dobry wierzchowiec, spokojny. I kiedy księżyc odbił się w brązowych końskich oczach, młodzieniec wstał. Ruchy jego były oszczędne, lecz zdecydowane, ruchy człowieka, który już wybrał drogę. Spakował do znoszonego worka najnie-zbędniejsze rzeczy i nocą łopata wyrzuciła pierwszy plaster lśniącej ziemi. Dwie godziny później przy ostatnim zakręcie drogi do Miasta wysoki, gibki mężczyzna siedział, głaszcząc ogromnego, skowy-czącego cicho psa. Na rękach miał rany, krwawy trop ciągnął się po tłuczniu drogi, a puste wiadro walało się w odległych krzakach. Mężczyzna i pies czekali na świt. Czekali na werbowników. 28 II PRZEMIJAJĄCY W ZMIERZCHU Nieparzyste Dopieroż zwrócono jeńca okaleczonego, Wodza Alamanów całego we krwi, Zaklinacza wiatru i mgły, Zabójcę, oczami hieny znaczonego. Mikołaj Gumilow t - ...co najmniej dwóch! - Kogo? - Mężczyzn, oczywiście. Bo jeden się przegrzewa... Śmiejące się dziewoje niczym tabun wpadły do malutkiej, marnie oświetlonej sali, gdzie zostały powstrzymane przez Wspólną Mamę, promieniejącą błękitnym światłem wymuszonej starością cnoty. - Cóż wy tu, pochwy męskie, robicie? - czule zagdakała Mama, a stojący za jej plecami niewolnik, który bawił się biczem, przez chwilę wydawał się nawet czarujący i niestraszny. - Panowie już trzeci tuzin wykańczają, duma ich rozpiera, pułkowym sztandarem wymachują, a
tymczasem nieśmiałe i oczekiwane panny szlajają się nie wiadomo gdzie i na dodatek za darmo, a jak mi się wydaje... Co wydawało się Wspólnej Mamie, byłemu marzeniu dzisiejszych trzęsących się starców - dzięki jej talentowi starców i przez talent ów się trzęsących - nie zostało wyjaśnione, utonąwszy w wytwornym, choć przestraszonym nieco tupocie chudych, grubych i wyraźnie już tłustych nóżek na schodach instytucji „Na wszystkie cztery strony", która cieszyła się w mieście gorącą i spoconą popularnością. - ...i na pniu naszym, wspólnym pniu, który jest ponad dumę i urazy, nowa wzeszła gałązka, Srebrna Gałąź. Za jej pędy wznoszę kielich. Wstań, Śmiertelny Gi, nynie setniku Gi, i przeżyj nas wszystkich, widzących cię dziś i pijących na twoją cześć! 29 __ Rosły setnik wylazł zza niezgrabnego stołu i zmieszany popatrzył na ucichle towarzystwo. - Dzięki, przyjaciele! - Zacisnął palce na podsuniętym pucharze. - Za ciepło dziękuję, za dzisiejszy wieczór... Niechaj wybaczą mi ci, których skrzywdziłem, a zwłaszcza wybacz mi ty, setniku Muadzie, i ty, setniku, Parangu, za wasze przypadkowe śmierci. Wybaczcie nieumiejętność ręki, wy, coście otworzyli mi drogę do kompanii, za którą oddam wszystkie życia pozostałe, żadnego nie żałując i nie zbaczając z wyznaczonej drogi. Waszą sławę piję! Ostatnie słowa zagłuszył wielogłosy ryk, który nasilił się jeszcze bardziej, gdy zadźwięczały powitania przybyłych dziewczyn i gdy twarde, męskie kolana z zadowoleniem przyjęły miękki, ćwierkający ciężar. - Rybeńku! - wydzierała się niebieskooka Linga, widok której budził myśli o niepokalanym poczęciu. - Rybeńku, zaprowadzisz mnie na egzekucję? Myląco otyły setnik Farang, jedzący nad podziw mało, ale pijący zadziwiająco dużo, burknął niezrozumiale coś, co można było interpretować na różne sposoby, i pozwolił Lidze zapuścić usta do swojego pucharu, w zamian zapuszczając rudowłosą łapę pod spódnicę dziewczyny. Dziewczyna była usatysfakcjonowana i nadal popiskiwała na interesujący ją temat. - Rybeńku, a jaki jest dziś dzień? - Tercia. Dla starego wszystko się na tym zalęończy, do trupowo-zów pójdzie, ale mamuśka młodsza, jutro jeszcze jeden stopień się jej należy. - A ty sam jej głowę odrąbiesz, tak? Fang zacisnął palce i szklanica w jego dłoni rozleciała się na kawałki, wystraszywszy śmiertelnie ciekawską ślicznotkę. - Głupia - skonstatował setnik. - Ty co, warka chcesz przywołać? Gdzie to widziane, żeby rodzinę Nie-Zyjących tracić z przelewem krwi? Oczumialyście tu wszystkie, pokładki miękkie... Przecież jasno powiedziane: sznur, ogień, woda i pośrednie - wrzątek na przykład... Ile żywotów zostało wrażej krwi, tyle będzie się męczyła, aż do końca. Głowę ciąć... A co to ja - kat? Chociaż im też lekko nie jest: jednego i tego samego wyrodka ścinali trzy dni - i żadnej różnorod- _ 30 ności dla ducha. Ale ty naprawdę sprowadzisz warka, zarazo jedna, szczerze mówię... - Co tam - sprowadzić? - obruszyła się Linga. - 1 od razu głupia... Już tu jest - długi, chudy i pysk nieprzyzwoity... Rechot setnika omal nie zagłuszył hałasu w pomieszczeniu. - Oj, nie mogę! - rżał Farang. Uszy mu czerwieniały, walił się rękami po kudłatych udach. - Gdzie was Mama wynajduje?! Przecież to setnik Gi, nowiutki, właśnie jego cześć dziś pijemy! Ależ, Linga, rozbawiłaś mnie dziś lepiej niż w łożu!
- A dlaczego jdst taki długi? I posępny jak zima, szkoda tylko, że taki młodziutki... Czy aż takich zielonych stawia się na czele setki ludzi? - Młodziutki... Co tam setnik, stawiali go najpierw na kaprala, ale setników z komisji posiekł. Sama wiesz, jak to na próbach jest: dostaje kandydat nóż do ręki, ubranie ściągają i trójka starszych stopniem idzie na niego z bojowym żelazem w łapach. Tacy kandydata szybciutko położą, a jakby jakiś ich pociął - to naganę, wiadomo, za niezachowanie stopnia. A kandydat, położony przez przełożonych na czerwony piase-czek, rano wstanie żywy i zdrowy, bransoletkę kolejną podrapie i z nowym stopniem jako podwładny pójdzie do tego, kto go ostatni zabił. No i taki nowy to niczego się teraz nie boi oprócz przełożonego, bo pamięta wszak zgotowane mu Odejście. - No i co? - No i cyco... A tego tu zaczęto próbować. Spuścili na niego trójkę sztabowych setników, dupków pozłacanych, no to ja od razu powiadam do Muada: patrz, Mu, jak chłopak nóż trzyma, dobry chłopak, nie wydolą sztabowcy. I nie wydolili. Pókiśmy z Muadem przez parapet zaglądali, chłopiec ich gracko położył, jak z kuszy. Zakład z Muadem wygrałem. Bo ja mówiłem Mu - nie wolno w boju tak się odchylać. A Muad się upierał. I doigrał się - bo to nie wieśniak z drą: giem na niego wyszedł. I potem, jak ten nowy przyszpilil rzemień od hełmu do brody Mu, śmiałem się jak pocięty... Przy ostatnich słowach Farang spochmurnial, opuścił głowę. Nieposkromiona Linga zaczęła szarpać kawalera, pierwsze pary ruszyły do pokoi, nikt nie zauważył zniknięcia pochmurnego, nowo upieczonego setnika. Setnik przemknął po niespokojnych, krzywych uliczkach przedmieść, schody niepozornego domku skrzypieniem powitały jego ciężkie kroki. Mężczyzna długo obracał klucz, otwierając roze-schnięte drzwi. - Czarma! - zawołał cicho. W odpowiedzi rozległo się stłumione warczenie* Parzyste Piszę w nocy przed próbą i możliwe, że na tym zakończy się moje efemeryczne pragnienie, by zagrać pieśń życia na nieporęcznym instrumencie słów i pióra. Nie ten to smyczek, nie do powolnej melodii pojedynczego istnienia w przeklętym i jeszcze raz przeklętym świecie żyjących po dziewięć razy. Za kradzież na targowisku - kara śmierci. Za oszczerstwo rzucone na stojącego wyżej w hierarchii społecznej - śmierć. Za zabójstwo - śmierć, za zabójstwo ostatni raz - śmierć stopniowa, do końca, powleczenie do urwiska, w sieć, a potem zawrót głowy. Po co inne kary, kiedy następnego dnia Wstającemu odmierza się nadwyżkowe baty, a potem wlecze się do domu - żreć, pić, bać się... Wartość życia jest nikczemnie niska - gówno podzielone przez dziewięć, przez beznamiętność, powtarzalność, przyzwyczajenie - i ja tonę w wirze tego świata, ja - Żyjący Po Raz Ostatni. Zresztą na początku mi się powiodło. Powiodło mi się na drodze, gdzie werbownik w mundurze gwar-dyjskiego oficera zapomniał albo przegrał bransoletę, która mi się należała, i nie za bardzo interesował się pokrowcem na ręku zamustro-wanego. Czy to warczenie psa ostudziło służbową gorliwość, czy też jego partner śpieszył się rzucić do puli resztki żołdu, nieważne. Ciekawy ten partner - blade oblicze ze śmiejącym się pąkiem
ust, mocarne ramiona - dymiące ognisko, strach, zapomniany głos i niewidzialna pokrywa nad chrypiącym: „Już nie lubię żartować, Ojcze!". Miałem szczęście w koszarach, gdzie rzadko kto miał fart, wiodło mi się podczas wypraw, gdzie nie wiodło się nikomu, kochały mnie miejskie szmaty i nie kochali nocni stróże. Bajecznie mi się poszczę- __ 32 ścilo - dostałem stopień. Jutro, na próbie, uśmiechnięty setnik, jeden z trzech regulaminowych egzaminatorów, wsunie miecz w moje miękkie trzewia i potem na próżno będzie oczekiwał raportu od Powracającego. Biedny idiota, nawet nie podejrzewa tak potwornego zaniedbania jak możliwość odejścia, i to bez powrotu. Co byś zrobił, mój zaginiony przyjacielu Bi, gdyby to ciebie bito? Tak, wiem, ty byś się uchylał. A ty, utracony na zawsze Gessiko, którego imię osłoniło mnie w mieście? Tak, wiem, Czarma głucho wy-warczal mi twoją ocfpowiedź... Słuchajcież uważnie, moi milczący towarzysze: jutro wyjdę na piasek areny, by odpowiadać na pytania, ponieważ za daleko jest leśny brat, który połakomił się na zioła i cudzą zadyszkę, a zbyt blisko werbownik z pamiętnym obliczem błękitnookiego żartownisia. Zbyt wiele pytań i tylko śmiejący się setnicy... Chyba znowu zacząłem lizać mrowiska. Nieparzyste O cienie minionego! - niech wybaczenie mnie nie minie Na straszliwej rubieży wśród ognia i w dymie... Konstantin Balmont - ...Niech będzie błogosławiony pożądający przyłączenia do chłodu Nie-Zyjących i niech legnie na nim biała dłoń Panów naszych... - ...aszych...! - Oddawszy życie swoje i wszystko, co zostawił świat przyłączonemu, co w żyłach jego pieni się dla Otwierających Drzwi, wejdzie on ze spojrzeniem jasnym w szeregi stojących przed skrajem i stanie się czarą dla Pana i braci swoich, darując im prawa Ostatniego Łyku... - ...yku...! Dym. Szarpiący gardło i rozdzierający oczy dym. 33 - Niech nie zapomni biegnący w nocy niewolników swoich, darując niegodnym Pocałunek urwiska, i niechaj nie zapomni Powstający za Rubieżą pobłogosławić młodszych przed sobą, przypadając do bicia ich serc niczym szelest deszczu i łaska mgły, aby nowy wszechświat... - ...wiat! - ...wyrósł na śmierdzącym ciele... Dym. Grząska, zwarta kurtyna. Dym. - ...drżącego wiru, gdzie śmierć i narodziny są jednym, i wiadomo siwobrodym... - ...dym! I trzask walących się bierwion. Pustelnia płonęła, a kobiety w ekstazie przyjmowały miłosierne włócznie, zwierzyna uciekała w głuszę, zostawiając ludzi, by sami wyjaśniali złożone ludzkie sprawy. Parzyste Deszcz namolnie pluskał za oknem, pląsając po cynku parapetu, bryzgami zaglądając do okien, namawiając do przerzucenia ciała przez karnisz, do zanurzenia się w nocnej wilgoci,
przyjazne, uspokajające mamrotanie. Wybacz mi, deszczu, miałem dziś ciężki dzień. Wczoraj też był ciężki dzień i chyba tonę w bezsensownej, mętnej substancji dni. Z psem też masz kiepskie stosunku, deszczu, nie lubi cię Czarma - chudnie w tobie, długo się otrząsa, winiąc pana za zachowanie kudłatych kundli, które zadzierają nogi przy akompaniamencie niskiego warczenia i machania skołtunionymi ogonami... Wybacz mi, deszczu, przymknę okno, a stukanie do drzwi, suche i nieoczekiwane, przyłączy się do ciebie - ucichniesz, wsłuchasz się. - Proszę wejść. - Setniku Gessika cu Erl, depesza do pana. - Wejść, powiedziałem. Znajomy glos. Czarma jakby szykuje się do skoku, ale w jego po-warkiwaniu przebijają wizgliwe nutki. Boisz się, psie? 34 - Niech nie zapomni biegnący w nocy niewolników swoich, darując niegodnym Pocałunek urwiska, i niechaj nie zapomni Powstający za Rubieżą pobłogosławić młodszych przed sobą, przypadając do bicia ich serc niczym szelest deszczu i laska mgły, aby nowy wszechświat... - ...wiat! - ...wyrósł na śmierdzącym ciele... Dym. Grząska, zwarta kurtyna. Dym. - ...drżącego wiru, gdzie śmierć i narodziny są jednym, i wiadomo siwobrodym... - ...dym! I trzask walących się bierwion. Pustelnia płonęła, a kobiety w ekstazie przyjmowały miłosierne włócznie, zwierzyna uciekała w głuszę, zostawiając ludzi, by sami wyjaśniali złożone ludzkie sprawy. Parzyste Deszcz namolnie pluskał za oknem, pląsając po cynku parapetu, bryzgami zaglądając do okien, namawiając do przerzucenia ciała przez karnisz, do zanurzenia się w nocnej wilgoci, przyjazne, uspokajające mamrotanie. Wybacz mi, deszczu, miałem dziś ciężki dzień. Wczoraj też był ciężki dzień i chyba tonę w bezsensownej, mętnej substancji dni. Z psem też masz kiepskie stosunku, deszczu, nie lubi cię Czarma - chudnie w tobie, długo się otrząsa, winiąc pana za zachowanie kudłatych kundli, które zadzierają nogi przy akompaniamencie niskiego warczenia i machania skołtunionymi ogonami... Wybacz mi, deszczu, przymknę okno, a stukanie do drzwi, suche i nieoczekiwane, przyłączy się do ciebie - ucichniesz, wsłuchasz się. - Proszę wejść. - Setniku Gessika cu Erl, depesza do pana. - Wejść, powiedziałem. Znajomy glos. Czarma jakby szykuje się do skoku, ale w jego po-warkiwaniu przebijają wizgliwe nutki. Boisz się, psie? _ 34 Pauza. - Przytrzyma pan swojego zwierza? - Harr, Czarma, leżeć! Proszę wejść. Gdyby przybyły wszedł nago, a nie w pełnym mundurze korpusowego salara, poznałbym go prędzej - nagi był znajomy. Powodzenie moje, śpieszący się werbownik na drodze, strach mój
dziecinny, usta wykrzywione, purpurowe, spuchnięty uśmiech, spuchnięte łopatki, stary dobry Gi... Obiema rękami wczepiłem się w kolczastą obrożę oszalałego Czarmy i gwałtownym pchnięciem wyrzuciłem opierającego się psa za okno, na zrytą, miękką ziemię. Pies położył się pod karniszem, boki mu drżały. Uparcie nie chciał odejść do swoich psich spraw. Słusznie, mądry pies, leż sobie, przecież mamy oficjalny dodatek do mojego imienia, naszego imienia, jednego na dwóch, leż, leż, i pochwę przesuniemy sobie nieco w lewo... - Co za głupek - powiedział przybyły i od razu zrozumiałem, że ma rację. Dobra. - Czemu zawdzięczam wizytę, salarze? Gość przespacerował się po izbie, poklepując zapieczętowanym pakietem po cholewie wysokiego buta; cóż, salarowie - Przemykający w Zmierzchu, speckorpus, nadzieja nasza w walce z warkami... No, mów, nadziejo... - Setniku, co panu wiadomo o pustelniach Ostatniego Łyku? - Co mi wiadomo? (Nic nie wiadomo, lyk to łyk, Ostatni - czyli więcej już nie będzie...) Nic, salarze. - Bardzo słusznie, setniku, tym bardziej, że w pańskiej ojczystej okolicy ich nie ma. W takim razie chciałbym poznać pańską opinię o warkach. W ojczystej okolicy? Zaraza, nawet się nie maskuje, rzeczywiście przestał lubić żarty, czy jak... - Nic poza Regulaminem, salarze. - Proszę, setniku. Prosisz, znaczy. Dobra. Skoro tak... - „I jeśli w rodzinie dowolnego stanu urodzi się czy innym sposobem powstanie Wróg żyjących, to narzeczonego czy narzeczoną po zaręczynach i męża z żoną, ojca z matką, i wszystkich bliskich z krwi 35 __ jego - egzekucji stopniowej poddać bezzwłocznie, z ostatniego urwiska w Wielkie Nic, by pozbawiony pożywienia Wróg, źródło nieszczęść ludzkich, ciśnięty został w Otchłań Głodnych Oczu". Czy to pana zadowala, salarze? - Nie zadowala. Co w tobie wtedy Ojciec dojrzał... Pytałem - nie chce odpowiedzieć. No dobra, setniku, nastaw uszu i słuchaj... Słuchałem, a każde słowo salara zdejmowało warstwy z czarnej legendy, pozwalającej, jak mi się wydawało, niewygodnych wyrżnąć na mocy prawa i legenda uśmiechała mi się w twarz straszliwym, krzywym grymasem realności, a deszcz odsunął się od ciszy w izbie. Koszmar dziecięcych strachów zaczynał mieć ciało i krew - nie bawię się słowami! - zaczynała w nim krążyć purpurowa krew: każdy pocałunek warka kosztował ofiarę bransoletę i nie trzeba było w tym celu odchodzić w śmierć i spać z nią całą noc. Ostatni pocałunek darował wieczność - bladą, czerwonawą wieczność, żądną cudzego ciepła. Bardzo kruche ściany chroniły świat ludzi przed zmianą w świat wiecznych warków, wijących się z głodu - dzikiego głodu, albowiem nie pozostanie na świecie miejsce dla tych, co nie nałożyli ostatniej bransolety. Kruche ściany... Na fundamencie trupów, albowiem Naczelny wark wybierał ofiary wedle upodobania - tych, co wedle zboczonego rozumienia godni byli przyłączenia do Nie-Zyjących. Natomiast powstały miody wark, niemający jeszcze odpowiedniej mocy, ograniczony jest prawem krwi - i brać ją może tylko od bliskich, ale jeśli bliscy są zabici ostatnim zabójstwem, to Powstały traci cielesną powłokę i niknie w Otchłani Głodnych Oczu.
I taka równowaga między światem istniejącym i światem zagrażającym doprowadziła do nieuchronnego - do wspólnot Ostatniego Łyku. Miriady cierpień niesie w sobie wir dziewięciu żywotów i tylko przejście do nieśmiertelnej nocy daje Nie-Zyjącemu spokój i odpoczynek. Spokój i odpoczynek - i pustelnie, orgie dzikich obrzędów wyznawców śmierci, wstających i ponownie ginących, zwierzęcymi, niewyobrażalnymi sposobami, póki nie pozostaną w pustelni tylko ci, co żyją ostatni raz. 36 Wtedy nie pozostanie nic innego, jak modlić się o nadejście Bladego Włodarza, który daruje pocałunek, i odejść do wieczności, czyniąc Ostatni Łyk. Czy warto pytać: ostatni łyk - czego...? Deszcz wylegiwał się na parapecie, pogłaskując warczącego Czar-mę i przez ramię zaglądając do rozpieczętowanego pisma z rozkazem. Mój konny oddział, dziesięć tuzinów włóczników... Sheinholm-ski las, przewodnik miejscowy... Pustelnia Ostatniego Łyku. Spalić. Podpis. Pieczęć. Salar stanął w progu. Jego opowiadanie nie za bardzo łączyło się z wieloma innymi danymi - moja przeszłość krzyczała, dzika, dziecięca przeszłość - a deszcz odpychał mnie od drzwi. - Dureń z ciebie - spokojnie powiedział salar, rzucił na łóżko zmiętą szmatę i wyszedł. Zawołałem psa i podniosłem to, co rzucił. Błazeński kołpak z dzwoneczkami. ARKUSZ TRZECI Szedłem po ciemnych korytarzach, co wrogie były, pełne ciszy. Na przybysza ponuro zerkały złe oczy posągów z niszy. W posępnym śnie skamieniały przedmioty. A wokół szary mrok Niczym wahadło złowieszcze echa budził mój śpieszny krok. A tam, gdzie głębszy mrok ponury, wzrok mój palący napotykał Postać niemal niewidoczną, w cieniu kolumn stale ukrytą. Podszedłem i poczułem, że szybsze od zwierza przerażenie mnie ogarniało, Na widok ten - głową hieny ozdobiono dziewczęcia ciało. Na ostrym pysku krew zakrzepła, z oczu jej bije martwa pustka, „Sam tu przyszedłeś, mój już jesteś! " - ochryple szepczą wstrętne usta. I napływała wiotka mgła, i chwile straszne przemykały, Bladą potworność tej postaci, co chwilę lustra powtarzały... Szedłem tak sam przez noc bez gwiazd, górami ze skały na skałę, I zobaczyłem nad mroczną otchłanią białe jak marmur kobiece ciało. 37 Wiły się węże po urwiskach, wszędzie oset rósł zielony, Nad pięknym kobiecym trupem przemykał minstrel szalony. I dziwny sen śmierci płosząc, wciąż swoim bębenkiem potrząsał, Nad światem dziewiczego łoża w kretyńskim kołpaku pląsał. Rechotał on, śmieszny, bezzębny i skakał po górach posępnych, I przywierał chorymi wargami do zimnych trupich ust dziewczęcych. A ja odszedłem, o nic nie pytając, i bóstwo zdziwiło me milczenie, I już nigdy na nic wyższego od tej skały nie natrafiło me spojrzenie. I szedłem... Nieparzyste W sercu moim - widmowe światło, W sercu moim - północy brakło. Konstantin Balmont Powój oplótł kamienny postument altanki, drżącymi wąsikami sięgnął ażuru drewnianych koronek i martwym chwytem pelzacza wczepił się w oparcie masywnego, szerokiego fotela. Wydawało się, że jeszcze trochę, ostatni wysiłek i zielone, kiwające się żmije z główkami kwiecia opadną na pomarszczone, nieruchome oblicze i przygarbione ramiona leciwego heshana w ognistopurpurowej szacie, patrzącego na pochylone plecy adepta przez parę z filiżanki w pergaminowych dłoniach.
Plamy przedzierającego się przez wzory osłon światła, czyniły plecy adepta podobnymi do plamistego grzbietu górskiego pardusa, wygiętego przed skokiem, pozornie niemożliwe połączenie drapieżności i pokory powstrzymywało podrygujące bicze powoju. - Nie - oblicze heshana pękto szczeliną wąskich ust - nie, Bjorn, nie tak uczyłem, jak się kłaniać. Ty się zginasz z poniżeniem, które jest gorsze od dumy, a należy kłaniać się tak, jakbyś składał hołd samemu sobie - z dumą, godnością i szacunkiem. Zresztą nie mam wyboru. Idziesz do miasta, uczniu Bjorn-Su. 38 - Za co? - Mężczyzna nazwany Bjorn-Su gwałtownie się wyprostował i krzywda, niczym bicz, chlasnęła jego nieco skośne oczy, oczy proroka i myśliwego. - Za co, nauczycielu? - Za prawo nazywania się moim uczniem! - głos heshana podniósł się, a nienazwane wieczorne cienie nieśmiało oplotły altankę, jakby nasłuchując. - Za lata, które zmieniły dzikiego leśnego włóczęgę w Przemykającego w Zmierzchu - i nie w miejskiego franta, znającego tuzin Słów i pyszniącego się na wszystkich skrzyżowaniach szarą opończą salara, a pytona zarośli, pełznącego po tropie warka w chłodzie gniewu i milczenia! Za nocną kobietę z twoją twarzą, która przyszła 'po krew brata i została przeze mnie spalona na twoich oczach, oczach, w których teraz czytam urazę, zrodzoną z niezrozumienia... Dno filiżanki stuknęło w niski, lakierowany stolik i heshan umilkł. Człowiek nazywający się Bjorn-Su czekał na dalsze słowa starca. Czekał długo. - Za co? .. Nie za co, a za kogo - idziesz do Miasta za mnie. Gdyby nie nogi moje, sinoniebieskie i spuchnięte, to, przysięgam na Świecę, poszedłbym sam. W murach Pustelni Odrzuconych wielu jest takich, którzy uciekli od egzekucji za więzi rodziny, ale mało kto z nich wychodzi w zmierzch. Tylko ty możesz wyjść spod ochrony Słów i Znaków i spełnić to, co należy. Przecież dobrze wiesz, że skrajności są sobie bliskie, dotknięcie lodu może oparzyć. Człowiek ucieka przed warkiem, salar i gość nocy prześladują się wzajemnie, ale miejscy Naczelni i dziewiątka Naczelnych warków z mentorem Sartem - oni mogą znaleźć wspólny język, który wstrząśnie chwiejną równowagą. Niestety, zawsze znajdą się przestępcy, których krew można kupić, i znajdą się zbędni warkowie, których Dziewiątka bez wahania podstawi pod Ciężkie Słowo salara. A zapłata... Niewygodnych sprzątnie się pocałunkiem warka, a w mundurze Przemykającego w Zmroku spaceruje nocny wilk, bezkarnie wdychając przerażenie miejskich baranów. Wark, który nałożył opończę salara - znajdziesz go, Bjorn-Su, i podarujesz mu pocałunek Gaszących Świecę. I nie sądzę, by Naczelni lub Sart stanęli na twojej drodze, chociaż Sart jest nieprzewidywalny... - Zabiję ich! - Mężczyzna nazywany Bjorn-Su podniósł do sufitu zaciśnięte pięści. - Pogaszę ich świece i... 39 - Milcz! - przerwał mu heshan. - Świece... Zuchwalyś. Nawet ja bym się nie poważył. Chcę, abyś wykonał polecenie, a nie skręcił sobie kark pod brzemieniem niewykonalnego... - Ale, nauczycielu? - Na obliczu ucznia odbiło się spóźnione niezrozumienie. - W pustelni żyje się jednym życiem, takie jest prawo Odrzuconych i nawet ty zmuszony będziesz po śmierci opuścić Pustelnię... A jak odejdę ja - żyjący? Heshan wstał i podszedł do nowicjusza. - Umrzesz - powiedział spokojnie i ręka jego opadła na kark mężczyzny zwanego Bjorn- Su, wymacując podstawę czaszki. - Umrzesz. Dziś. A za trzy dni, zgodnie z prawem, wyruszysz do Miasta. Palce starca gwałtowanie zacisnęły się. Uczeń szarpnął się, potem wstał w kolan i chwiejnie zaczął wycofywać do wyjścia z altanki. Już w progu dogonił go równy głos heshana:
- Wcześniej mówiłeś mi o przyjacielu z dzieciństwa, Żyjącym Po Raz Ostatni. Nie mogę powiedzieć, dobro czy zło kryje się w tym zwrocie losu, ale jeśli spotkasz go w mieście... - Zabiję go! Tak, nauczycielu? - w nieposłusznym gardle słychać było lekkie chrypienie. Heshan pokręcił głową. - Lata w Pustelni Odrzuconych i wszystkie moje wysiłki nie wytrawiły jednego - jedynego roku w lesie. Zresztą nie mam wyboru. Idź. Gdy mężczyzna nazywany Bjorn-Su wyszedł za bramy Pustelni - zachwiał się, drgnąwszy, i opadł prosto na śpiącego pod płotem brudnego oberwańca. Ten zręcznie odskoczył w bok, pomrugał zaropialymi powiekami i dopiero potem, podskakując niczym małpa, zbliżył się do leżącego. Głowa Odchodzącego w noc była odchylona, spokój spełzał na oczy myśliwego i proroka, oczy Przemykającego w Zmierzchu. Oberwaniec prychnął, ściągnął wyszmelcowany kołpak i długo drapał się po spoconej łysinie, majtając na boki rzadkim warkoczykiem. Naraz żebrak rozwrzeszczał się „Ratunku! " i nie czekając na odpowiedź, ruszył biegiem po zakurzonej drodze, śmiesznie przebierając krótkimi nogami. A niewidzące spojrzenie wesołego, małego Bi tonęło w napływającym mroku wieczora. Za trzy dni będzie musiał odejść. Do Miasta. 40 Parzyste - Dobry z ciebie chłop, Gi. W działaniu cię widziałem - Muad podrapał się po szczeciniastym podbródku - i w knajpie wszystko z tobą w porządku - tylko z dziewuchami to ci cienko idzie... To co, może odwiedzimy „Na wszystkie cztery strony", rozluźnimy się, co...? Dobra, zawsze masz jakieś wymówki, jakie tam dziś, patrolowanie? Chłopaki jeszcze po Kalorze się nie otrząsnęli! No to szkoda, przyjacielu, dziewczynki u Mamy to naprawdę jeszcze dziewczynki... Muad dobrodusznie poklepał mnie po ramieniu i skręcił do lokalu Wspólnej Mamy. Z'okien burdelu wiato kwaśnym winem i niedokończonymi pieśniami - z pochodu na Kalorrę wszyscy wrócili zadowoleni: przy forsie, egzotycznych brzękadełkach, z nowymi naszywkami i bransoletami. Baw się, żołnierzu, zapomnij o smutkach... Doszedłszy do koszar, zabrałem znudzonych wartowników i skierowałem się na peryferie. Wynurzywszy się z mroku, Czarma ruszył obok mnie, z miną dowódcy zerkając na niezadowolonych patrolowych. Malutki oddział obstąpił wykrzywione chatynki, a tupot naszych nóg głucho rozbrzmiewał w opustoszałych nocą ulicach. Może rzeczywiście należało machnąć ręką na służbę i nie szwendać się po przyczajonym Mieście, nie myśleć, co też może oznaczać to światło w oknie domu na rogu, nieśmiałe jakieś światło, czujne -a jak ktoś zauważy i wejdzie... No to wejdę i zobaczę gołą, brudną babę z trzema upitymi mężczyznami, którzy uciekli od zazdrosnych żon, i zdenerwuję ich aż do utraty i tak niewielkiej męskiej mocy. To co, mam ich za to siec, czy jak? Zza rogu wynurzył się skradający cień i skierował do drzwi domu, przyozdobionych ciężkim miedzianym pierścieniem. Gestem zatrzymałem wyrywających się patrolowych i cofnąłem się o krok w gęstniejący cień niekończącego się płotu. Oczy Czarmy zapłonęły tuż przy moim biodrze i przez tkaninę poczułem równe drżenie napiętego psiego ciała. Cicho, mądralo, przecież wiesz... Człowiek przysunął się do drzwi i znieruchomiał niezdecydowany, wyciągnął dłoń do rzeźbionej klamki - i od razu cofnął, jakby się oparzył. Potem nerwowo zakrzątnął się, zaczął tańczyć przed drzwiami, podskakiwał, usiłując zajrzeć przez okno. Coś ważnego się tam odby- 41 ~
walo, bardzo dlań ważnego i kiedy plama światła padła na oblicze przybysza, pokręciłem głową i wyszedłem z ukrycia. - Ma pan problemy, salarze? Drgnął i odwrócił się gwałtownie, chwytając za rękojeść miecza. - Ach, to ty, setniku! - westchnął z wyraźną ulgą. - Bardzo dobrze, że tu jesteś, bardzo dobrze... Ten zaszczuty, miotający się człowiek jakby na mgnienie oka rozpostarł pelerynę władczej pewności siebie - krzątał się, śpieszył, zacierał białe, zadbane dłonie... i bał się! - Pomóż mi, setniku! Zatrzymaj ich - chciałem sam, ale... muszę się śpieszyć. Wejdź tam - i wszystkie moje objaśnienia będą zbędne! - Dobrze, salarze. Wy dwaj zostaniecie tu. Czarma, Aja, za mną! Zamknięte drzwi wypadły z zawiasów i na mgnienie oka zatrzymaliśmy się w progu. W pokoju - niewielkim, marnie oświetlonym i niemal pustym, przy prostym drewnianym słupie w kręgu grubych, kopcących świec na brązowych, witych splotach świeczników - stała dziewczyna. Biała, przeświecająca suknia, białe, szczupłe palce, spazmatycznie wczepione w nitkę pereł pod koronkowym kołnierzykiem, i ogromne dwie tęskne tonie umierającej nocy na białym, znieruchomiałym obliczu. W odległym kącie siedział w kucki ponury kurdupel w szarym, nieforem-nym kitlu, a jego ręce miłośnie głaskały szereg metalowych narzędzi, których przeznaczenia trudno by się nie domyślić. Obok jego kwadratowy partner uważnie wertował postrzępioną księgę, garbiąc się przy niewygodnym niskim stoliku z mahoniu - i szelest kartek nijak nie pasował do długiego miecza przy pasie i szerokopołego kapelusza, obszytego stalowymi płytkami. Czarma, niewidoczny w drzwiach, głucho warknął, a ja nie miałem czasu na wsłuchiwanie się w dziwne intonacje mojego beryjczyka. - Setniku, stój, wszystko wytłumaczę! - Wertujący księgę mężczyzna gwałtownie się wyprostował, ale niziołek już unosił dagę z wygiętą rękojeścią. Czarma źle się odnosi do takich tłumaczeń. Charczący kłąb, wywracając świece i świeczniki, poturlał się po deskach podłogi, krzycząca bezdźwięcznie dziewczyna przypadła do pokrytego sęczkami słupa, a długi miecz miłośnika starych foliałów zaczepił o niski sufit akurat w najgorszym dla właściciela momencie... _ 42 Wszystko było skończone. Czarma prychał, oblizując zakrwawiony pysk. Odepchnąłem czubkiem buta rozgniecioną świecę i podszedłem do dziewczyny. - Chodźmy stąd. Odprowadzę panią. Dziwne, ale nie była przywiązana. Zresztą para tych orłów z żelastwem... Ech, setniku, te oczy! Nie na koszarowy gust. Toń w nich, pij zachwyt i wdzięczność i nie zapomnij podać ręki damie w tym ciemnym i strasznym korytarzu... Jej chłodna, malutka dłoń utonęła w mojej łapie. Zacząłem pleść różne pełne galanterii bzdury, starając się odwrócić uwagę dziewczyny od tego, co się działo w pokoju, sprawić, by ustało to drobne, nerwowe drżenie przeżytego koszmaru - Laik Chori dal Arnika, Gessika cu Erl, Srebrne Gałęzie, można po prostu... no, powiedzmy, Eri, czy nie odprowadzi mnie pan, setniku, jeszcze pani pyta, oto moja peleryna, na ulicy jest zimno, tak, oczywiście... Wychodzący za mną Czarma wydał niski, uporczywy warkot. Zazdrosny! - Idź ty do domu, przyjacielu! - rzuciłem. - Mam cię odprowadzić? Czarma uniósł obrażony pysk i długo patrzył na białą, kruchą postać dziewczyny - a potem zniknął w atramencie ulic. Nieparzyste
Przemaszerował patrol, grzmiąc mieczami, Brzydki mnich przekradl się do ukochanej, A nad ostrymi dachów domami Przywarowało nieznane. Mikołaj Gumilow Wszedł do pokoju, niosąc w wyciągniętych rękach drogocenne ostrze z Drżącego Drzewa, i znieruchomiał na progu. Dwa ciała leżały w kałuży czerniejącej krwi, głowa w szerokopo-łym kapeluszu z metalowymi płytkami poturlała się aż pod stup. Na 43 — podłodze walało się kilka rozgniecionych świec, krąg był zatarty, a porozrzucane Znaki jarzyły się purpurowo. A jej nie było! Rzucił się do okna i zdążył zauważyć znikające za węgłem postacie, wiatr roześmiał mu się w twarz, a strącona ze stolika księga odpowiedziała przepraszającym szeptem. - Szaleniec! - wyszeptał Bjorn-Su. ARKUSZ CZWARTY Otwórzcie drzwi! Księżycowe światło wpuśćcie Do świątyni Ukimodo! Matsuo Base Wybił czwartą straż dzwon w Ueno, echem odezwał się staw pod wzgórzem Sinoburgaoka, chlusnęła woda w źródle i ogromny, ciemny świat pogrążył się w ciszy, zakłócanej tylko szumem jesiennego wiatru wśród wzgórz. I oto, jak zawsze, od strony Netzu dał się słyszeć niski, suchy stukot geta. „Idą!" - pomyślał Sindzaburo, drżąc. Obfity pot spływał mu po twarzy i młodzieniec, zwinąwszy się w kłębek, zapalczywie czytał sutry „Ubodarani". Przy żywopłocie stukot drewnianych sandałów nagle ustał. Sindzaburo, mamrocąc modlitwy, wypełzł spod okrycia i wyjrzał przez szczelinę w drzwiach. Widzi - na czele, jak zwykle, stoi O- Ene z peoniową latarnią, a za jej plecami nieprawdopodobnie piękna O-Tsuju w wysokim uczesaniu simada, w kimonie barwy jesiennej trawy, pod którym jak płomień mieni się purpurowy jedwab. Jej uroda wstrząsnęła Sindzaburo. „Naprawdę to zwyczajne nasienie mroku?!". A ponieważ dom był oklejony świętymi nalepkami-zaklęciami, widma cofnęły się. - Nie możemy wejść, panienki - powiedziała O-Ene. - Serce pana Hagiwary zdradziło nas. Złamał słowo, które dał wczoraj w nocy, i zamknął przed nami drzwi. Wejść się nie da, trudno, musimy się z tym pogodzić. Zdrajca za nic nas nie wpuści Zapomnijcie zatem o mężczyźnie z przegniłym sercem! - Przecież tak przysięgał! - ze smutkiem powiedziała O-Tsuju. -A dzisiejszej nocy drzwi są zamknięte. Serce mężczyzny jest niczym je- „ 44 sienne niebo! W duszy pana Hagiwary nie ma już dla mnie miłości... Słuchaj, O-Ene, powinnam z nim porozmawiać. Póki się nie zobaczymy, nie wrócę! Z tymi słowy zasłoniła twarz rękawem i gorzko się rozpłakała. Była piękna i to piękno przerażało. Sindzaburo tylko dygotał w milczeniu za drzwiami. - Jakże jesteś mu wierna, panienko - powiedziała O-Ene. - Czy pan Hagiwara godny jest takiej miłości? Cóż, chodźmy, spróbujemy wejść przez tylne drzwi. Chwyciła O-Tsuju za rękę i poprowadziła dokoła domu. Ale... ... wszedł do kuchni klasztornej i zapytał: - Proszę o wybaczenie, powiedzcie mi, czyja mogiła znajduje się tam, za świątynią. Leży na niej lampa w kolorze peonii.
- To grób córki hatamoto Uidzimy Heidzaemona z Usigome -odpowiedział długonosy mnich. - Niedawno zmarła, biedactwo, i mieliśmy ją pochować przy świątyni Hodzu-dzi, ale tamtejszy przeor zakazał, choć nie wiemy, z jakiego powodu, więc pochowaliśmy ją u nas, ponieważ jesteśmy podwładnymi Hodzu-dzi... - A ten grób zaraz obok? - A obok jest grób służącej córki hatamoto. Podobno zmarła ze zmęczenia, o chorą panią się troszcząc, choć ludzie różnie mówili o tej śmierci - no to i pochowano je razem. „Więc to tak..." - mamrotał Sindzaburo, patrząc w przerażeniu na świeży grób z dużym pomnikiem i leżący obok przemoknięty na deszczu lampion z przykrywką w kształcie peonii. Nie mogło być mowy... Parzyste - Kto tam? - Można wejść, setniku? - Proszę. Tym razem Czarma nie podrywa się na widok gościa - posprzeczaliśmy się z Czarmą, bo pies nie kocha Laik, nie rozumie, co ja w niej widzę, zazdrosny jest i złości się na nią, na mnie - a ja złosz- 45 czę się na niego. I teraz Czarma spędza niemal cały czas u mojego przyjaciela (jeśli przyjacielem może być człowiek trzy razy starszy) Szora, archiwariusza pałacowej biblioteki. Siedzi sobie Szor w wygniecionym fotelu, nieśpiesznie wertując nikomu niepotrzebne woluminy i mrużąc krótkowidzące oczy nad starożytnymi znakami, a bezgłośny Czarma leży na wytartym dywanie i przeklina mnie najgorszymi psimi słowy. - Pogratulować, setniku! Czy mogę zapytać, kiedy ślub? - Nie może pan, salarze. Niech pan się zabiera ze swoją ciekawością. - Zalecam jednak, by pan się zainteresował. Proszę. - Ciska na moje łoże safianowy futerał, z którego wyziera cienka paczuszka żółtych arkusików. - Ja nie czytuję cudzych listów, salarze. - Ale te proszę przeczytać, setniku! Tym bardziej, że właściciel po nie raczej nie przyjdzie... A jeśli nawet, to i tak życzę szczęścia w życiu rodzinnym! I tylko trzaskają za nim drzwi. Dlaczego patrzysz na mnie takim złym wzrokiem, salarze? Jestem ci wdzięczny - podarowałeś mi pełnię księżyca i wolno upływające w igrzyskach dziwacznych cieni od zamierających drzew noce, srebrzyste, widmowe światło i jej włosy, migocące własnym blaskiem, nieważką, przezroczystą postać, szybującą w księżycowym świetle, rozpływającą się w nim i oczy, ziejące bezdenną czernią gwiezdnego nieba, oczy, w które można patrzeć bez końca... Trzaskasz drzwiami, Przemykający w Zmierzchu. Szor mówi, że stałem się poetą, a Czarma uważa, że po prostu zwariowałem, w czym całkowicie zgadza się z nim setnik Muad. Pewnie wszyscy wy, moi przyjaciele, macie rację. Już kilka razy usiłowałem pocałować Laik, ale ona niezmiennie się uchyla, a ja w myślach przeklinam swoją niecierpliwość i nie mogę zrozumieć - dlaczego? Dlaczego, Laik? Dlaczego wystraszyły cię moje usta, a nie wystraszyły płonące zielenią oczy w krzewach, kiedy zrobiłem krok w ich kierunku, chwytając za rękojeść miecza, a zbliżające się cienie znieruchomiały, zadzierając wąskie pyski, gdy podmuch zimnego wilgotnego wiatru przemknął nad polaną i zniknął w lesie, unosząc ze sobą drapieżne stado - dlaczego? „_ 46