tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony238 332
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań208 886

Pittacus.Lore.-.Numer.Dziewiec.(P2PNet.pl)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :435.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Pittacus.Lore.-.Numer.Dziewiec.(P2PNet.pl).pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 363 osób, 159 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 87 stron)

1 Jak wiadomo, można z powodzeniem ukryć się tam, gdzie wszyscy cię widzą, ale taka metoda konspiracji ma pewne zasady, z których pierwsza brzmi: „Nie bądź głupi”. Może nie jest ona najważniejsza ze wszystkich, ale ją właśnie Sandor powtarza mi najczęściej. Za chwilę zdejmę spodnie i złamię tę zasadę. Wiosna to moja ulubiona pora roku w Chicago. Tutejsze zimy są mroźne i wietrzne, w lecie dokucza upał i zgiełk, ale wiosna jest zawsze cudowna. Dzień wstał jasny, słoneczny, jednak w powietrzu wciąż jeszcze wisi surowy chłód, pozostałość po zimie. Znad jeziora Michigan wiatr przynosi kłęby lodowatej mgiełki, która szczypie mnie w policzki i osadza się na chodniku ciemną wilgocią. Czuję ją wyraźnie pod podeszwami tenisówek. Co dzień rano przebiegam trzydzieści kilometrów brzegiem jeziora, przystając, kiedy tylko się da. Nie muszę robić przerw, ale uwielbiam patrzeć na pomarszczoną, szarogranatową powierzchnię jeziora Michigan. Czy jest zimno, czy ciepło, zawsze nachodzi mnie chęć, żeby wskoczyć do wody i przepłynąć na drugi brzeg. Odpędzam tę pokusę tak jak i inne, wśród których jedno z pierwszych miejsc zajmuje dzika ochota, żeby pościgać się z mijającymi mnie ze świstem rowerzystami w obcisłych żarówiastych strojach. To miasto ma ponad dwa miliony mieszkańców, ale żaden z nich nie może się ze mną mierzyć, jeśli chodzi o szybkość. A jednak mimo wszystko muszę biegać. Czasami powtarzam całą trasę od początku, żeby porządnie się spocić. Kolejna z zasad otwartej konspiracji, które wpaja mi Sandor, brzmi następująco: „Zawsze ukrywaj się ze swoją siłą. Nigdy nie przesadzaj”. Głupio byłoby narzekać na te jego zasady. To dzięki nim już od pięciu lat mieszkamy w Chicago. Pięć lat ciszy i spokoju. Przez cały ten czas Mogadorczycy ani razu nie mieli nas na celowniku. Pięć lat coraz bardziej dającej się we znaki nudy. Kiedy więc całkiem niespodziewanie przypięty do ramienia iPod daje sygnał krótką wibracją, żołądek opada mi do kolan. To urządzenie ma ostrzegać przed bezpośrednim zagrożeniem. Daję sobie chwilę na podjęcie decyzji, co robić. Jestem świadomy ryzyka. Wiem, że

ewidentnie łamię wszystkie nakazy i zakazy, wiem też jednak, że warto ryzykować, że czasami trzeba postąpić wbrew temu, co ci wpojono. Zatrzymuję się więc na poboczu ścieżki do joggingu, udając, że muszę rozmasować skurcz. Rozciągam mięśnie nogi, a potem zdejmuję i chowam do plecaka rozpinane po bokach dresy, w których biegam, odkąd się sprowadziliśmy do tego miasta. Pod spodem mam szorty treningowe w czerwono-białych barwach St. Louis Cardinals. Tutaj są to kolory wroga. Jednakże barwy Kardynałów na terenie Chicago Cubs to i tak nic w porównaniu z trzema bliznami, które opasują moją kostkę niczym bransolety. Rywalizacja baseballowych kibiców nie umywa się do krwawej międzyplanetarnej wojny. Skarpetki mam krótkie, buty też, więc blizny widać jak na dłoni. Każdy, kto mnie mija, może je zobaczyć, chociaż biegacze rzadko patrzą nawzajem na swoje kostki. Zauważy je tylko ten jeden konkretny miłośnik joggingu, którego chcę zwabić. Ruszam z miejsca i biegnę dalej przed siebie. Serce bije mi mocniej niż zwykle. To z emocji. Dawno już niczego takiego nie czułem. Coś wspaniałego: złamałem zasadę Sandora! Mam tylko nadzieję, że mnie teraz nie obserwuje – a może to zrobić, bo włamał się do policyjnego systemu kamer monitoringowych. Byłoby słabo, gdyby zobaczył, co robię. Mój iPod znów daje o sobie znać wibracją. Tak naprawdę to nie jest prawdziwy iPod. Słuchawki są tylko dla zmyłki, bo nie posłuchasz na nim żadnej muzyki. Ten specjalny gadżet powstał w pracowni Sandora. Sygnalizuje obecność Mogadorczyków, kiedy są w pobliżu. Mówię na niego: mój iMog. Ma pewne ograniczenia. Wykrywa kod genetyczny rasy mogadorskiej, ale tylko w promieniu kilku przecznic, a poza tym jest podatny na zakłócenia. Działa dzięki materiałowi genetycznemu Mogadorczyków, który bardzo szybko się rozkłada, nic więc dziwnego, że urządzenie czasami głupieje. Sandor powiedział, że dostaliśmy ten detektor po przybyciu z Lorien od jednego z naszych ziemskich przyjaciół. Zmodyfikował urządzenie własnoręcznie, co zajęło mu sporo czasu. To był jego pomysł, żeby ukryć je w obudowie iPoda, aby nie zwracało niczyjej uwagi. Wyświetlacz nie pokazuje ani listy kawałków, ani okładek albumów; jest na nim tylko jedna biała kropka na czarnym tle. Ta kropka to ja. Po naszej ostatniej jak do tej pory walce z Mogami dostroiliśmy go, wykorzystując pył, który pozostał po gwałtownym rozpadzie ciał zabitych napastników. Zebraliśmy go z naszych ubrań, a Sandor syntetyzował, stabilizował i wykonywał różne inne naukowe operacje, których nie chciało mi się śledzić. Mamy taką zasadę,

że kiedy iMog daje sygnał, to natychmiast ruszamy w drogę, ale on milczał już tak długo, że zacząłem się martwić, czy przypadkiem się nie schrzanił. Aż wreszcie całkiem niespodziewanie uaktywnił się kilka dni temu. Na wyświetlaczu zabłysła samotna czerwona kropka. Jakiś Mogadorczyk włóczył się nad jeziorem. Dałem nogę i szybko wróciłem do domu, ale Sandor nie dowiedział się o niczym. Gdybym mu powiedział, to w najlepszym razie dostałbym zakaz biegania w tej okolicy. W najgorszym – czekało nas wielkie pakowanie gratów. Kompletnie mi się to nie uśmiechało, ani jedno, ani drugie. Być może to właśnie wtedy po raz pierwszy złamałem zasadę „Nie bądź głupi”. Bo ukrywanie takich rzeczy przed moim Cêpanem z całą pewnością było głupie. Detektor wibruje i piszczy, bo czerwona kropka jest teraz tuż za białą, trzyma się zaledwie kilka metrów z tyłu, podążając za nią krok w krok. Urządzenie wibruje i piszczy w galopującym rytmie mojego pulsu. Mogadorczyk. Postanawiam zaryzykować i rzucam okiem za siebie. To nic trudnego odróżnić Moga od innych biegaczy. Jest wysoki, ma czarne włosy ogolone tuż przy samej skórze, nosi bluzę z emblematem Chicago Bears, kupioną chyba w jakimś lumpeksie, i duże ciemne okulary z boczną osłonką. Mógłby z powodzeniem uchodzić za normalnego człowieka, gdyby nie był tak bardzo blady. Jest dość rześko, a on nawet się nie zarumienił. Podkręcam tempo. Nie, nie będę uciekał, ale dlaczego mam ułatwiać mu zadanie? Chcę sprawdzić, czy za mną nadąży. Ścieżka nad jeziorem powoli się kończy, a do mnie zaczyna docierać, że chyba przesadziłem z pewnością siebie. Gość jest niezły, lepszy, niż się spodziewałem, ale ze mną nie ma szans. Mimo to, kiedy ponownie przyspieszam, czuję, że serce łomocze mi z wysiłku, chyba po raz pierwszy, odkąd pamiętam. Mog jest coraz bliżej, a ja zaczynam dyszeć. Na razie daję radę, ale moja wytrzymałość ma granice. Rzucam okiem na wyświetlacz detektora. Na szczęście łowca nie wezwał nikogo do pomocy. Czerwona kropka wciąż jest tylko jedna. Ja i on. Zamykam uszy na miejski zgiełk dobiegający ze wszystkich stron – japiszony biegną na brunch, rodzinki zwiedzające Chicago przerzucają się dowcipami na temat pogody – i koncentruję uwagę na Mogadorczyku. Słuch mam ultraczuły, więc chcę sprawdzić, jak on oddycha. Ciężko, tak jak ja; zaczyna mu brakować powietrza, ale mimo to dotrzymuje mi kroku.

Jeśli tylko złowię uchem, że sięgnął po jakiś komunikator i wysłał sygnał alarmowy, dam w długą i tyle będzie mnie widział. Nic takiego się nie dzieje. Czuję tylko na sobie jego wzrok. Wydaje mu się, że go nie zauważyłem. Zadowolony z siebie, wykończony i do tego niezbyt rozgarnięty. Na to właśnie liczyłem. Przed nami wyrasta olbrzymia wieża John Hancock Center. W tysiącach okien drapacza chmur przegląda się słońce. Sto pięter, a na samej górze mój dom. Wchodzę beztrosko głównym wejściem. Mogadorczyk waha się przez chwilę, a potem rusza za mną i dogania mnie na środku holu. Spodziewałem się tego, ale mimo to całe moje ciało sztywnieje, kiedy zimna lufa mogadorskiego miotacza wbija mi się między łopatki. – Nie zatrzymuj się – słyszę jego syk. Dopóki działa ochronny loryjski czar, nic nie może mi się stać, ale posłusznie wykonuję polecenie. Niech mu się wydaje, że ma mnie w garści. Uśmiecham się do ochroniarzy za biurkiem, kiwając im dłonią na powitanie. Wchodzimy do windy. Mogadorczyk depcze mi po piętach. Nareszcie zostaliśmy sami. Odwracając wzrok od wycelowanej we mnie lufy, naciskam klawisz z numerem 100. Nie spodziewałem się aż takiej nerwówki. Jeszcze nigdy nie byłem sam na sam z Mogadorczykiem. Powtarzam sobie, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Moim planem. Winda rusza w górę. Staram się grać luzaka. – Miło się biegało? – pytam. Łowca nie odpowiada, lecz łapie mnie za gardło i popycha z całej siły na ścianę. Spinam się, gotowy na uderzenie, ale zamiast bolesnego wstrząsu czuję jedynie falę ciepła na plecach, a on tymczasem zatacza się do tyłu, z trudem łapiąc powietrze. Tak działa loryjski czar ochronny. Zawsze zadziwiała mnie jego skuteczność. – Aha, nie jesteś Czwarty – cedzi przez zęby Mogadorczyk. – Szybko chwytasz. – Uśmiecham się kpiąco. – A który? – Właściwie mogę ci powiedzieć. – Wzruszam ramionami. – Nie zrobi to żadnej różnicy, ale spróbuj sam zgadnąć. Mierzy mnie groźnym wzrokiem, próbując zastraszyć. Nie wiem, jak reagują pozostali

Gardowie, ale ja nie należę do strachliwych. Odpinam pasek, na którym wisi mój iMog, i delikatnie kładę urządzenie na podłodze. Mogadorczyk nie daje po sobie poznać zdziwienia. Ciekawe, jaka jest nagroda za złapanie Gardy z Lorien. – Nie wiem, który masz numer – mówi łowca – ale możesz być pewien, że resztę życia spędzisz w lochu, a my tymczasem załatwimy twoich przyjaciół. Nie martw się – dorzuca – to nie potrwa długo. – Masz bujną wyobraźnię. – Uśmiecham się, spoglądając na tablicę z przyciskami. Jesteśmy już prawie na samej górze. Ta chwila śniła mi się dziś w nocy. Nie, zaraz, to nie do końca było tak. Nie mogłem zasnąć z emocji, więc marzyłem o tej chwili. – Tylko że wiesz co? – dodaję powoli, delektując się każdym słowem. – Nie wyjdziesz stąd żywy.

2 Zanim Mogadorczyk zdąży zareagować, błyskawicznie wciskam sekwencję klawiszy, której żaden mieszkaniec ani pracownik John Hancock Center nie miałby powodu użyć. Według programu ułożonego przez Sandora ta sekwencja włącza zainstalowane w windzie zabezpieczenia. Klatka windy zaczyna wibrować. Pułapka się zatrzasnęła. Mój iMog podrywa się do góry i z metalicznym szczęknięciem przykleja do tylnej ściany. Zanim łowca zdąży choćby mrugnąć okiem, miotacz w jego ręce oraz wszystkie metalowe przedmioty, które ma w kieszeniach, szarpią go w tył. Spluwa przybija dłoń do ściany jak ciężki młot. Rozlega się głośne chrupnięcie. Mogadorczyk krzyczy z bólu. Naprawdę myślał, że nie wiemy, jak bronić swojego domu? Potężny magnes w windzie to tylko jedno z urządzeń, które mój Cêpan po kryjomu zainstalował w różnych punktach John Hancock Center. Wszystkie są bezpieczne nawet w razie uszkodzenia. Nigdy jeszcze nie widziałem, jak naprawdę działa magnes, ale swego czasu zdążyłem się nim pobawić. Całymi godzinami trzymałem windę na górze z zaklinowanymi drzwiami, wrzucając do środka pięciocentówki, żeby przykleiły się do ściany. Jak już mówiłem, w ostatnich czasach zrobiło się tutaj trochę nudno. Zabawa była przednia aż do momentu, kiedy lokatorzy z niższych pięter zaczęli się skarżyć. Mogadorczyk chce wyrwać dłoń z potrzasku – kości ma z pewnością pogruchotane – lecz mimo wysiłków nie udaje mu się to. Próbuje mnie kopnąć, ale odskakuję na bok, śmiejąc mu się w nos. Na nic więcej go nie stać? – Co to jest? – krzyczy. Zanim zdążę odpowiedzieć, otwierają się drzwi windy. Staje w nich Sandor. Nigdy nie umiałem pojąć jego zamiłowania do kosztownych włoskich garniturów. Przecież takie ciuchy nie mogą być wygodne. A on, proszę, paraduje odpicowany jak model na wybiegu, chociaż jest niedziela i jeszcze nie minęło południe. Krótka broda świeżo przystrzyżona, włosy starannie zaczesane do tyłu. Mucha nie siada. Zupełnie jakby się spodziewał, że ktoś wpadnie z wizytą. Może mnie obserwował, kiedy biegałem nad jeziorem? Sama myśl o takiej możliwości osłabia mnie. Ale sobie narobiłem…

Sandor wprawnym ruchem nakręca tłumik na lufę eleganckiego pistoletu kaliber dziewięć milimetrów. Spogląda na mnie z nieprzeniknioną miną, a potem mierzy Mogadorczyka ciężkim wzrokiem. – Jesteś sam? Ale tamten tylko znów się szarpie, próbuje oswobodzić rękę. – Jest sam – odpowiadam za niego. Sandor zerka tylko na mnie z ukosa i dobitnie powtarza pytanie. – Myślisz, że ci odpowiem? – warczy Mogadorczyk. Widzę wyraźnie, że mój Cêpan jest wkurzony, ale gdy to słyszy, w jego oczach pojawia się błysk rozbawienia, a usta zaczynają drżeć jak od tłumionego uśmiechu. Obejrzałem dość jego ukochanych filmów z Bondem – ma ich całą kolekcję – aby bez trudu zorientować się, że taki tekst to idealna okazja do ciętej riposty. – Nie – odpowiada spokojnie. – Myślę, że umrzesz. Unosi broń, ale po chwili odwraca wzrok w moją stronę. – Przyprowadziłeś go tutaj – mówi. – Ty go zabij. Przełykam z wysiłkiem ślinę. Zaplanowałem całą tę akcję. Przez kilka dni, odkąd na moim detektorze pokazała się czerwona kropka, nie myślałem o niczym innym. Jednak jeszcze nigdy nie zabiłem Mogadorczyka. Nie współczuję temu sukinsynowi ani trochę, ale mam wrażenie, że to poważna sprawa. Odebrać komuś życie, nawet jeśli jest to wróg z Mogadore. Czy takie doświadczenie mnie odmieni? Wszystko jedno. Biorę pistolet, ale Sandor wyrywa mi go z ręki. – Nie w ten sposób – mówi, upuszczając broń na podłogę. Zatrzymuję ją w pół drogi. W zeszłym miesiącu objawiły się moje zdolności telekinetyczne i od tamtej pory pilnie trenowaliśmy. Biorę głęboki wdech i koncentruję myśli, przygotowując się do tego, co mam zaraz zrobić. Siłą umysłu winduję pistolet na wysokość głowy Moga, który krzywi się szyderczo. – Żeby to zrobić, trzeba mieć ja… Naciskam spust kolejną myślą. Pistolet wydaje stłumione kaszlnięcie. Kula trafia mojego napastnika prosto między oczy. Kilka sekund później w miejscu, gdzie stał, piętrzy się już tylko stos szarego popiołu. Sandor bierze do ręki wiszący w powietrzu pistolet. Wiem, że mnie obserwuje, ale nie

mogę oderwać oczu od szczątków Mogadorczyka. – Posprzątaj ten śmietnik – mówi mój Cêpan. – A potem pogadamy.

3 Sprzątam resztki po mogadorskim żołnierzu najszybciej, jak potrafię, bo nie chcę, żeby ochrona się zainteresowała powodem zatrzymania windy. Trochę popiołu wsypuję do plastikowej torebki śniadaniowej. Zostawię go dla Sandora. Może przyda mu się do jakiegoś eksperymentu. Nie wiem dlaczego, ale nie mogę opanować drżenia dłoni. Tłumaczę sobie, że to z pośpiechu, że przestanie, jak tylko skończę, ale nie przestaje. Dłonie trzęsą mi się jeszcze mocniej. Wychodzę z windy na miękkich nogach i padam na obitą białym zamszem kanapę w salonie naszego apartamentu. Tak, zabiłem Moga. I owszem, było to łatwiejsze, niż się spodziewałem, jednak myślałem, że poczuję się po tym inaczej. Dociera do mnie, że mogło się skończyć znacznie gorzej. Wciąż czuję, jak jego palce zaciskają się na moim gardle. Nie mógł mi zrobić żadnej krzywdy, ale wspomnienie tamtej chwili zaciera się bardzo powoli, a w miarę jak słabnie działanie adrenaliny, w głowie pozostaje tylko jedną myśl: zwrócenie na siebie uwagi Mogadorczyka było czystą głupotą. Zamarzyła mi się akcja. Chciałem rozegrać wszystko na spokojnie, jak Bond w filmie. I chyba nieźle zagrałem, chociaż Mogadorczyk i tak nikomu nie opowie, jaki byłem dobry. Spoglądam do góry na złoty żyrandol. Kręci mi się w głowie. Naraziłem na niebezpieczeństwo nasz dom, wszystko, co zgromadziliśmy przez kilka spokojnych, bezpiecznych lat, a przede wszystkim – Sandora. Nie jestem zadowolony, nie mam się z czego cieszyć. Przeciwnie, chwytają mnie mdłości. Całkiem możliwe, że Sandor już zaczął pakować nasze rzeczy. Że znów ruszamy w drogę. Zanim przybyliśmy do Chicago, żyliśmy w nieustannym ruchu, mieszkając po hotelach i motelach. Sandor nie chciał nigdzie osiąść na stałe. Marna z niego gospodyni, nie gotuje i nie sprząta, więc o nasze potrzeby dbały zrzędliwe pokojówki i obsługa hotelowa. Kilka miesięcy na przykład spędziliśmy w Ritzu-Carltonie w Aspen. Ja uczyłem się jeździć na nartach, a Sandor czarował narciarki przy kominku. Trochę posiedzieliśmy w Ameryce Południowej, gdzie mają najlepsze steki na świecie. Przykrywka była zawsze taka sama: on handlował akcjami, trafił na żyłę złota i teraz żyje w luksusie, a ja jestem jego rozpuszczonym bratankiem. Podobało mi się w Aspen. Miło było wyjść na dwór i nie przepychać się w tłumie ludzi.

I nie zastanawiać się, którzy z nich to nie ludzie, ale obcy o jak najgorszych zamiarach. Potem był obskurny motel na przedmieściach Denver. Zależnie od tego, czy żyliśmy w komfortowych warunkach, czy też nie, można było się domyślić, kiedy Sandor uważa, że nic nam nie grozi. Stać nas było, żeby mieszkać dosłownie wszędzie (każdy z dziewiątki Cêpanów przed opuszczeniem Lorien otrzymał sporo drogocennych klejnotów), ale mimo to Sandor wydawał pieniądze na porządny hotel tylko wtedy, gdy czuł się bezpiecznie. Zawszony pokój w jakiejś podłej dziurze – to był znak, że trzeba się przyczaić. Jeśli mam być szczery, to w Denver też mi się podobało, bo mieliśmy w pokoju łóżko z wibrującym materacem, a Sandor podkręcił mechanizm na takie obroty, że podrzucało mnie prawie pod sam sufit. Kiedy tylko personel zaczynał nas kojarzyć, natychmiast się wyprowadzaliśmy. Zapuszczenie korzeni było sygnałem do ruszenia w dalszą drogę. Ale i tak wszystkie wysiłki szły na marne. Mogadorczycy zawsze umieli nas znaleźć. Ostatnim miejscem, gdzie mieszkaliśmy przed przybyciem do Chicago, był motel dla kierowców ciężarówek w Vancouver. Do tej pory nie mam pojęcia, jak udało się nam stamtąd uciec. Sytuacja wyglądała naprawdę źle. Zostaliśmy napadnięci przez pięciu Mogów, kompletnie nas zaskoczyli. Sandor skonstruował różne zabawki do obrony – granaty oślepiające napastników albo na przykład helikopter na radio z prawdziwym działkiem na pokładzie – a mimo to o mały włos byśmy z nimi przegrali. Mój Strażnik dostał podczas walki mogadorskim sztyletem i tak opadł z sił, że ledwie dał radę doprowadzić samochód do White Rock, na południe od Vancouver. Tam się zatrzymaliśmy. Przez tydzień czuwałem przy jego łóżku; na przemian mdlał i przytomniał, a gorączkę miał taką, że gdyby pościel nie była mokra od potu, to chybaby się zapaliła. Kiedy najgorsze już minęło, Sandor postanowił, że nie będziemy dłużej uciekać. – Musimy wymyślić coś innego – oznajmił. – Mamy forsę. Najwyższy czas zrobić z niej użytek. W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co to ma znaczyć. – Ukryjemy się tam, gdzie każdy będzie nas widział – wyjaśnił. I tak zrobiliśmy użytek z naszej forsy. Dwupiętrowy penthouse na szczycie John Hancock Center był jak żywcem wyjęty z programu, w którym gwiazdy pokazują swoje luksusowe, olśniewające przepychem rezydencje. Zupełnie jakby im się wydawało, że akwarium na suficie, zainstalowane dokładnie ponad

łóżkiem wielkości boiska, na coś im się przyda, kiedy zacznie się inwazja z Mogadore. Akwarium, wanna z hydromasażem to fajne gadżety, ale po co one komu, kiedy nie ma broni? Wiem, że Sandorowi bardzo się podoba w Chicago, mnie zresztą też, ale czasami chętnie znowu ruszyłbym w drogę, brakuje mi tego. Czasami odnoszę wrażenie, że nasze życie nie powinno się składać wyłącznie z treningów. Mamy w domu sześć plazmowych telewizorów i w pełni wyposażoną siłownię, a jedzenie zamawiamy u osobistego kucharza; zrobiłem się przez to miękki. Teraz jednak, łowiąc wzrokiem refleksy słonecznych promieni na załamanych kantach żyrandola, uświadamiam sobie, że tak naprawdę wcale nie chcę się stąd wyprowadzać. Niepotrzebnie się pospieszyłem. Jasne, że chcę dołączyć do pozostałych Gardów, zająć swoje miejsce wśród nich i zabić tylu Mogów, ilu się tylko nawinie. Pomimo niepokoju, który ostatnio mnie dręczył, powinienem chyba cieszyć się domem – dopóki go jeszcze mam. Bo prędzej czy później moim życiem bez reszty zawładnie wojna. Czy jestem na to gotowy? Wstaję, biorę głęboki wdech. Panika przycichła, teraz już tylko się boję. Ruszam korytarzem w kierunku pracowni Sandora. Czas wypić piwo, którego sobie nawarzyłem.

4 Sandor siedzi za biurkiem, z nosem w komputerze. Przed nim lśni rząd płaskich monitorów wyświetlających obraz z kamer rozlokowanych w różnych punktach miasta: zatrzymane klatki nagrania z dzisiejszego poranka. Bez najmniejszego zdziwienia zauważam, że widać mnie na każdym monitorze: biegnę, a tuż za mną Mogadorczyk, który wypatrzył mnie nad jeziorem. Kilkoma szybkimi stuknięciami w klawisze Sandor usuwa te pliki wideo z pamięci policyjnego komputera; tak ginie wszelki ślad po moich wyczynach. Kiedy skończy te hakerskie operacje, nikt już nigdy nie dowie się, co zrobiłem dziś rano. Mój Strażnik odwraca się od monitorów. – Rozumiem, dlaczego to zrobiłeś, chłopaku. Naprawdę. Przygląda mi się badawczo. Biurko stojące pomiędzy nami jest zarzucone poobijanymi płytkami obwodów drukowanych i podzespołami z rozbebeszonych komputerów. Od drzwi do biurka idzie się wąską ścieżką między stosami przeróżnych urządzeń, które Sandor konstruował, ale których z jakichś powodów nie dokończył: do połowy złożone automaty, cacka obronne z naszego arsenału, rozkręcone silniki samochodowe i dziesiątki innych przedmiotów, których nawet nie rozpoznaję. Sandor uwielbia te swoje zabawki; to pewnie stąd bierze się jego sympatia dla Batmana. Czasami nawet mówi na mnie „mój młody podopieczny”, tak jak Bruce Wayne zwracał się do Dicka Graysona, czyli Robina. Nigdy nie przepadałem za komiksami – są za bardzo oderwane od rzeczywistości – ale rozumiem, że dla niego to dobry żart. Tylko że teraz żarty się skończyły. Widzę, że Sandor jest bardzo poważny: gładzi dłonią brodę i długo szuka słów. Nie znosi tej brody, ale dzięki niej nie widać pamiątki z Vancouver: blizny po zranieniu mogadorskim sztyletem. – Rozumiem cię – powtarza – co nie znaczy bynajmniej, że nie postąpiłeś głupio i lekkomyślnie. – Musimy się przeprowadzić? – pytam, bo chcę jak najszybciej przejść do rzeczy. Po minie Sandora widzę jednak, że taka myśl nie przyszła mu nawet do głowy. Wystraszył się, ale nie zamierza stąd uciekać. – I zostawić to wszystko? – Szerokim gestem wskazuje stosy swoich niedokończonych projektów. – Nie ma mowy. Włożyliśmy zbyt wiele pracy w urządzenie tej kryjówki, aby ją porzucić po pierwszym incydencie. Ten Mogadorczyk był sam. Nie sądzę, żeby nas zdemaskowali. Ale musisz mi obiecać, że nie będziesz już przyprowadzał do domu takich gości.

– Słowo harcerza – melduję, salutując jak skauci, których widziałem w telewizji. Sandor uśmiecha się krzywo. – Po tym, co się stało – podejmuje z innej beczki – zastanawiam się, czy nie przyszła pora na nowy kierunek w twoim treningu. Jęk niezadowolenia ciśnie mi się na usta. Czasami mam wrażenie, że moje życie to trening, trening i jeszcze raz trening. Skąd to wrażenie? Bo tak właśnie jest. Zanim pojawiły się moje zdolności telekinetyczne, dzień w dzień katowałem się treningiem siłowym i wytrzymałościowym z przerwami na, jak to nazywał Sandor, „zajęcia praktyczne”. Żadnej historii ani literatury, jedynie kolejne umiejętności bojowe. Kto w moim wieku umie nastawić złamaną kość albo zrobić mieszankę wybuchową z domowych środków czystości? Szybko jednak zapominam o cisnących się na usta skargach, bo Sandor wyciąga ze stosu rupieci mój loryjski kuferek. Rzadko go otwiera; tylko kilka razy widziałem, żeby coś z niego wyjął. Od dawna czekałem na dzień, kiedy zobaczę wszystko, co tam jest, i dowiem się, jak tego używać. Zaczynam żałować, że tak późno wpadłem na pomysł, aby zwabić Moga do naszej kryjówki. – Poważnie? – pytam, bo wciąż jeszcze myślę, choć już z mniejszym przekonaniem, że dostanę karę. Sandor przytakuje. – Twoje Dziedzictwa zaczęły się objawiać. Już czas. Razem otwieramy kłódkę zamykającą mój kuferek. Napieram ramieniem na Sandora, próbując sięgnąć do środka – tyle tam nowych zabawek, jakaś kolczasta zielona kula, podłużny kryształ lśniący nikłym blaskiem – ale on odpycha mnie łokciem. – Kiedy będziesz gotowy – mówi ostrzegawczym tonem, wskazując gestem zagadkowe skarby, i wręcza mi jakąś srebrną rurkę, na pierwszy rzut oka zupełnie zwyczajną, w całym kuferku nie znajdzie się chyba nic nudniejszego. Wieko zatrzaskuje się z powrotem, zanim zdążę cokolwiek zobaczyć. – Już niedługo objawią się wszystkie twoje Dziedzictwa. Po tym poznamy, czy tak samo dzieje się z pozostałymi Gardami. To znaczy z tymi, którzy przeżyli. Rozpogadzam się, wymazując z pamięci atak paniki po zabiciu Mogadorczyka, ale Sandor mierzy mnie surowym spojrzeniem, twardym jak stal. To nie są żarty. – Teraz cię to bawi – dodaje – ale potem nie będzie tak miło. Idziemy na wojnę, a właściwie już jesteśmy na wojnie. Jeśli mam cię traktować jak dorosłego, musisz to zrozumieć.

– Rozumiem – odpowiadam. Szczerze. Takie w każdym razie mam wrażenie. Obracam w dłoniach srebrną rurkę. – Do czego to służy? Zanim Sandor zdąży odpowiedzieć, rurka wydłuża się samoistnie. Trzymam teraz w rękach sporą pałkę. Mój Strażnik cofa się o krok. Jeden lekki ruch i niechcący strącam na podłogę wybebeszoną obudowę komputera. – Do bicia – wyjaśnia, wodząc zaniepokojonym wzrokiem po stosach delikatnych gadżetów, i dodaje: – Najlepiej bić tym Mogów. Unoszę pałkę nad głową i wywijam nią zamaszystego młyńca. W niepojęty sposób leży w mojej dłoni jak ulał, jakby była przedłużeniem mojej ręki. – Bomba – mówię. – A poza tym chyba już czas, żebyś poszedł do szkoły – oznajmia Sandor. Rozdziawiam usta kompletnie zaskoczony. Tyle lat w nieustannej podróży i nigdy nie chciał zapisać mnie do żadnej szkoły. Kiedy osiedliśmy w Chicago, poruszyłem ten temat, ale on wolał, żebym skupił się na treningu. Był taki okres, kiedy oddałbym wszystko, aby chodzić do szkoły jak normalny chłopak. Teraz jednak na samą myśl o tym, że miałbym na co dzień stykać się z ludźmi w moim wieku, udawać, że jestem taki jak oni, czuję podobną niechęć jak kilka minut temu, kiedy Sandor kazał mi załatwić Mogadorczyka. Mój Cêpan klepie mnie w ramię zadowolony z siebie, chociaż nie wiem czemu. A potem sięga ręką pod blat biurka, gdzie najwidoczniej jest ukryty jakiś przycisk. Zakurzony regał na książki pełen elektronicznych gratów z hydraulicznym sykiem podrywa się w górę, znikając w szczelinie pod sufitem. Za nim, jak się okazuje, jest tajne pomieszczenie, o którym nawet ja nie miałem pojęcia. – Niech mój młody podopieczny raczy wstąpić do Audytorium – zaprasza Sandor uroczystym tonem.

5 Pomieszczenie, które mój Cêpan szumnie określił mianem „Audytorium”, w niczym nie przypomina sal wykładowych, jakie widuje się w telewizji. Nie ma tutaj ani biurek, ani żadnych krzeseł – nic, na czym można by usiąść – oprócz jednego wbudowanego w ścianę fotela, który śmiało mógłby się znaleźć w kabinie pilota. – Oto i Katedra – oznajmia Sandor i siada, kładąc dłonie na pulpicie migoczącym od przełączników i zegarów. Pomieszczenie ma podobne wymiary co nasz olbrzymi salon. Ściany i podłoga są jednolicie białe, wyłożone demontowalnymi panelami. Idę wolno przed siebie, każdym krokiem budząc echo. Zatrzymuję się na samym środku. – Jak długo pracowałeś nad tą salą? – pytam. – Odkąd się tutaj wprowadziliśmy – odpowiada Sandor, przesuwając kilka dźwigni na pulpicie Katedry. Pod podłogą ożywa jakiś mechanizm, słychać niskie buczenie i czuć wibracje. – Dlaczego mi o niej nie powiedziałeś? – Nie byłeś gotowy – wyjaśnia – ale dziś udowodniłeś, że już jesteś. Czas rozpocząć ostatni etap twojego treningu. Zwabiłem Mogadorczyka do naszego apartamentu, bo chciałem pokazać Sandorowi, że jestem gotowy do akcji. Że potrafię działać na własną rękę i mogę być jego równorzędnym partnerem. Dosyć tych głupich gadek o „młodym podopiecznym”. I co? I wszystko zostało po staremu. Zamiast dać mi dyplom, on wysłał mnie na letni kurs doszkalający. Nie dalej jak przed kilkoma minutami bałem się, że popełniłem olbrzymi błąd, który odmieni całe moje życie. Teraz, słuchając protekcjonalnej gadki Sandora, przypominam sobie dokładnie, dlaczego przez całą noc planowałem zasadzkę na Moga. Mój Cêpan mnie nie rozumie, chociaż jest mistrzem poważnych, motywujących pogadanek. Żałuję, że chcąc zademonstrować swoją gotowość, naraziłem naszą kryjówkę, ale im dłużej patrzę, jak Sandor bawi się tymi swoimi przełącznikami, tym bardziej zapominam o żalu. – Zaczynamy? – pyta. Kiwam potakująco głową, nie myśląc prawie o tym, co robię. Mam dosyć symulacji. Dziś rano poznałem smak prawdziwej walki i chociaż nie wszystko poszło zgodnie z moimi oczekiwaniami, to i tak było lepsze niż udawanie. Do diabła, już nawet chodzenie do normalnej

szkoły z ludzkimi nastolatkami byłoby lepsze niż ten cyrk. Jestem Gardą z Lorien. Czeka na mnie przeznaczenie. Muszę je wypełnić, muszę wreszcie zacząć żyć własnym życiem. Ile mam jeszcze trenować jak głupi, zanim Sandor mi na to pozwoli? Fotel nazywany Katedrą ma z przodu pokrywę, która otwiera się znienacka. Mechanizm ukryty w środku wyrzuca trzy stalowe kulki łożyskowe. Pędzą prosto na mnie z prędkością mocnego rzutu baseballowego. Odtrącam je telekinetycznie bez najmniejszego trudu. Stara, zgrana do niemożliwości sztuczka. Sandor ostrzeliwuje mnie, czym popadnie, odkąd tylko objawiła się u mnie telekineza. Z tym że zanim trzy kulki opadną na ziemię, otwierają się dwa panele w ścianach, jeden z lewej, drugi z prawej strony. Wylatują stamtąd kolejne pociski. Schwytany w krzyżowy ogień, strącam te z lewej telekinezą, a prawą ręką odruchowo wykonuję krótki zamach. Pałka, którą ściskam w dłoni, zakreśla łuk, odbijając to, co na mnie leci. – Dobrze! – woła Sandor. – Używaj każdej broni. – To wszystko? – Wzruszam ramionami. Odpowiada kolejną salwą. Tym razem telekineza jest zbyteczna. Srebrną pałką odbijam dwa pociski, przed resztą uchylam się szybkim obrotem. – Jak ci się używa tej pałki? – chce wiedzieć Sandor. Bez najmniejszego wysiłku przerzucam moją nową broń z ręki do ręki. Posługuję się nią z pełną swobodą, zupełnie jakbym przed chwilą odkrył nową kończynę, o której istnieniu nie miałem pojęcia. – Nieźle – przyznaję. – Na Lorien mieliśmy zawody w walce taką bronią. Mówiło się na to turnieje. Twój ojciec za młodu był mistrzem tej dyscypliny. Sandor bardzo rzadko wspomina życie na naszej ojczystej planecie przed inwazją z Mogadore, ale nie mogę go już o nic zapytać, bo cały fragment ściany rusza na mnie jak wielki taran. Jest zbyt ciężki, żeby dał się zatrzymać telekinezą, więc wyskakuję w powietrze i przetaczam się po nim. Podpierając się pałką, ląduję na ziemi, gdzie natychmiast dopada mnie buczący obiekt latający, jakby kuchenny mikser ze śmigłem od helikoptera. Nie mam nawet czasu porządnie mu się przyjrzeć, bo już jest obok i znienacka obrywam prądem. Wyładowanie rzuca mnie do tyłu

i uderzam plecami o wciąż wysunięty taran. Popieściło mnie mocno, ale nic mi nie jest, czuję tylko wściekłe mrowienie w rękach i nogach. Sandor śmieje się, zadowolony, że jego wynalazek zdał egzamin. Wkurza mnie ten śmiech. Zrywam się na równe nogi, ale natychmiast muszę się uchylić przed kolejną salwą, a tymczasem latający mikser odskoczył i nie mogę go sięgnąć pałką. Koncentruję się na nim, przywołując telekinezę. Wtedy spod sufitu spada wielki worek treningowy na łańcuchu i trafia mnie prosto w plecy. Waży chyba tyle co dorosły mężczyzna. Padam bez tchu, uderzając twarzą w podłogę. Zamiast wszystkich gwiazd widzę czerwony maczek na gładkim białym panelu: to krew z rozciętej wargi. Ocieram twarz, dźwigając się ciężko na jedno kolano. Sandor spogląda na mnie znad swojego pulpitu i unosi szyderczo jedną brew. – Masz dość? Wciąż wściekły jak cholera, prycham tylko, rzucając się w stronę miksera. Jest dla mnie o wiele za wolny. Przebijam go na wylot. Bucha gejzer iskier. Strząsam ten złom z mojej pałki, spoglądając ciężkim wzrokiem na Sandora. – A co, skończyły ci się pomysły?

6 Trening w Audytorium trwa dwie godziny. Latają stalowe kulki, elektryczny złom i wszystko, cokolwiek mieści się w wyobraźni Sandora. W pewnym momencie wyłączam się, przestaję myśleć i już tylko reaguję. Pot leje się ze mnie strugami, mięśnie rozrywa ból, ale miło jest przez jakiś czas nie myśleć; przynosi mi to ulgę. Po zakończonym treningu Sandor podchodzi i poklepuje mnie po plecach. Idę pod prysznic. Stoję pod gorącym strumieniem tak długo, że skóra na czubkach palców zaczyna się fałdować. Gdy wychodzę z łazienki, jest już ciemno. Z kuchni dolatuje zapach jedzenia z chińskiej knajpy, ale nie chce mi się jeszcze iść do Sandora. Wiem, że będzie omawianie treningu: co mam zmienić, co poprawić. Ani słowa o Mogadorczyku, którego zabiłem przed południem. Tak jak wtedy, gdy się kłócimy, Sandor nie zechce mnie wysłuchać, bo przecież lepiej poczekać, aż ochłoniemy i zapomnimy o sprawie. Nie mam ochoty zaczynać tej szopki, więc nie ruszam się z pokoju. Światło włącza się u mnie automatycznie; czujniki ruchu rejestrują, że wszedłem. Gdybym miał jakichkolwiek kumpli, to zzielenieliby z zazdrości na widok mojego pokoju. Ogromne łóżko, przed którym wisi płaski pięćdziesięciodwucalowy telewizor. Do niego są podłączone wszystkie trzy główne typy konsol. W ścianach zamontowane głośniki od wypasionego odtwarzacza. Na biurku laptop, a obok niego beretta, którą Sandor pozwala mi trzymać na wszelki wypadek. Łowię wzrokiem swoje odbicie w lustrze. Na biodrach mam ręcznik, a na piersi i ramionach ciemnieją sińce i zadrapania po dzisiejszym treningu. Nie jest to najpiękniejszy widok. Wyłączam światło i podchodzę do okien, olbrzymich, od podłogi aż do sufitu. Przyciskam czoło do chłodnej szyby. Pode mną rozciąga się Chicago. Z tej wysokości można dostrzec wiatr, gdy przemyka się pomiędzy mrugającymi światłami sygnalizacyjnymi na szczytach wieżowców. W dole nieustający ruch: ulicami pełzną samochody, a między nimi całymi chmarami roją się ludzie wielkości mrówek. Dzisiaj byłem lekkomyślny, bo chciałem coś udowodnić, a w rezultacie pogrążyłem się w rutynie. Sandor myśli, że trening w Audytorium to dla mnie wielka nagroda, ale prawda jest taka, że była to tylko kolejna porcja nieznośnej monotonii.

Odrywam wzrok od skłębionej masy ludzkiej, szukając ciemnej gładzi jeziora Michigan. Jeśli się okaże, że jednym z moich Dziedzictw jest umiejętność latania, to po prostu wyskoczę stąd i polecę tam, gdzie nie ma ani Mogadorczyków, ani Cêpanów, gdzie nikt nie będzie mi mówił, co mam robić, gdzie nie będzie absolutnie nic, tylko ja i niebo. Na razie jednak nie umiem latać. Ubieram się i idę na kolację z Sandorem.

7 Kilka dni później śni mi się Lorien. Czuję przypływ energii, tak jak podczas treningów w Audytorium, ale trochę inny. Kręci mi się w głowie, jakbym objadł się słodyczy i dostał kopa od nadmiaru cukru. W tym śnie jestem dzieckiem. Nie mam szans pamiętać siebie w takim wieku. I biegnę. Pędzę jak wicher. Przedzieram się przez las, przebierając z całych sił nogami. Po piętach depczą mi dwa stwory podobne do wilków, ale z potężnymi sokolimi skrzydłami na grzbiecie. To Chimery. Moje Chimery. Niedawno spadł deszcz i ziemia plaszcze pod moimi bosymi stopami. Wypadam spomiędzy drzew na odosobnioną polanę. Pełno tu śliskiego białego błota. Jedna z moich Chimer wysforowała się w biegu i szczypie mnie zębami w piętę. Ląduję na ziemi, szorując brzuchem po błocie, które oblepia mi ubranie i twarz. Chimera staje, przyciskając mnie łapą do ziemi. Dyszę, usiłując złapać oddech, a zwierzę pochyla się i liże jęzorem mój policzek. Wybucham śmiechem; już dawno aż tak się nie śmiałem. Druga Chimera przekrzywia łeb i wydaje z siebie przeciągły skowyt. Przetaczam się pomiędzy łapami zwierzęcia i podrywam z ziemi, nacierając na nie z gardłowym okrzykiem, od którego aż bolą mnie płuca. Zarzucam mu ręce na szyję, wtulam twarz w futro i próbuję przerzucić nogę przez jego grzbiet. Druga Chimera delikatnie chwyta mnie zębami za siedzenie i ląduję z powrotem w błocie. Nabieram dwie garście rzadkiej brei i ciskam im ją prosto w pyski, aż pryska dookoła. Zwierzaki wyją przeraźliwie. Zrywam się na równe nogi i wracam biegiem tą samą drogą. Chimery pędzą za mną między drzewami. Nie pamiętam już Lorien zbyt dobrze, fakt, ale w moim wspomnieniu z tamtych czasów ciało dziecka zna tę planetę doskonale. We śnie dawne wcielenie zabrało mnie na przejażdżkę: przedzieramy się przez sięgającą kolan trawę, a bose stopy instynktownie wiedzą, kiedy trzeba przeskoczyć przyczajony, grożący potknięciem korzeń. Tam, dokąd biegnę, płonie ognisko. Siedzi przy nim przysadzisty mężczyzna z krzaczastą czarną brodą. Ręce ma mocne, a rękawy podwinięte, bo gotuje dla nas posiłek. Znam jego twarz, chociaż nie wiem skąd. To jest mój dziadek.

Obok niego dostrzegam drugiego mężczyznę, gładko ogolonego. Nie poznaję go od razu. Jest ubrany zbyt elegancko jak na wyprawę do lasu. To Sandor. Chyba nigdy nie przyszło mi do głowy, jaki młody był na Lorien, gdy się poznaliśmy. Dziadek dostrzega mnie i uśmiecha się szeroko, rozsądnie schodząc mi z drogi. Sandor jest rozkojarzony, nie odrywa wzroku od przenośnego komunikatora. Pewnie pisze do jakiejś dziewczyny w stolicy i chce się z nią umówić na wieczorny pokaz fajerwerków. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Uderzam w niego z rozpędu, łapiąc za kolana i przewracając na ziemię; jesteśmy teraz umazani jednym błotem. Sandor krzyczy, komunikator wylatuje mu z dłoni. Siadam na jego piersi, krzyżując dumnie ramiona. – Zwycięstwo – oznajmiam. – Jeszcze nie, kolego – odpowiada Sandor, a w jego oczach błyskają płomienie. Chwyta mnie pod pachy i obraca w dłoniach. Z daleka, od strony miasta, dobiega głuchy, dudniący rumor. Mój dziadek nagle upuszcza naczynia prosto do ogniska. Budzę się ze snu jednocześnie wesoły i smutny.

8 Minął tydzień, odkąd ostatni raz byłem nad jeziorem, ale iMog milczy, ani razu nawet nie pisnął. Wstaję o świcie i idę do kuchni, gdzie Sandor siedzi już z kubkiem kawy w dłoni. Jak na niego to dość niezwykłe. Mój Cêpan zazwyczaj śpi do późna, czasem nawet zdążę wrócić z porannego joggingu, zanim się obudzi. Zawsze był nocnym markiem, a odkąd przeprowadziliśmy się do Chicago, coraz gorzej z tym u niego. Wiem, że czasami wymyka się w środku nocy, a kiedy wraca, czuć od niego perfumy i alkohol. Nie pytam o te wycieczki, tak samo jak on nie pyta, gdzie biegam. Chyba chodzi o to, że każdy z nas potrzebuje trochę czasu dla siebie – chociaż on nawet wtedy nie spuszcza mnie z oka, czego dowodem mogło być błyskawiczne wykasowanie nagrania z policyjnego monitoringu. Przyglądam mu się uważnie. Worki pod oczami, zapuszczona broda maskująca bliznę na policzku. Staram się odnaleźć jakiekolwiek podobieństwo do młodego mężczyzny, którego widziałem we śnie, ale jego już nie ma. Nigdy właściwie nie pomyślałem o tym, że zanim się tutaj zjawiliśmy, Sandor miał swoje życie. Ja nie pamiętam Lorien – tak mi się przynajmniej do tej pory wydawało – ale on musi ją pamiętać. I tęsknić za nią. Ciekawe, czy wciąż widzi we mnie tamtego roztrzepanego, usmarowanego błotem dzieciaka. Pewnie nie. Zauważył, że włożyłem strój do biegania. Ustaliliśmy, że na jakiś czas powinniśmy się przyczaić, ale nie wytrzymam już dłużej zamknięty w czterech ścianach. Mam tutaj do dyspozycji tylko Audytorium, konsole do gier i filmy szpiegowskie, które oglądaliśmy sto razy. – Idziesz pobiegać? – pyta Sandor. Mruczę potakująco w odpowiedzi, siląc się na luz. Przełykam trochę soku pomarańczowego z kartonu. – Nie najlepszy pomysł – komentuje. Odwracam się w jego stronę. – O co ci chodzi? – Zapomniałeś już, że w zeszłym tygodniu właśnie nad jeziorem natrafiłeś na Moga, który przyszedł za tobą do domu? Może czas na zmianę. Zamykam lodówkę, trzaskając drzwiami nieco mocniej, niż trzeba. Grzechoczą szklane pojemniki z przyprawami i pudełka z gotowym jedzeniem, które zamawiamy na wynos.

I jednych, i drugich jest tam sporo. – Nie będę tutaj siedział cały dzień – oznajmiam stanowczym tonem. – Myślisz, że ja nie mam dosyć oglądania twojej kwaśnej miny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? – pyta Sandor, unosząc brew. – Zastanów się i sam sobie odpowiedz. Bierze w palce laminowaną kartę leżącą przed nim na kuchennym blacie. – To dla ciebie. – Podaje mi ją. Jest to, jak się okazuje, karnet wstępu do miejsca o nazwie Windy City Wall, co znaczy „Ściana w Wietrznym Mieście”. Wietrzne Miasto to Chicago, ale o co chodzi z tą ścianą? W dolnym rogu karnetu widnieje zdjęcie pochmurnego nastolatka, a obok niego – przybrane nazwisko, którego aktualnie używam: Stanley Worthington. – Pomyślałem sobie, że masz już dość mogadorskich zwiadowców i dla odmiany chciałbyś poznać ludzi – wyjaśnia Sandor. – Ostatnio jesteś jakby trochę… – Urywa w pół zdania, trąc dłonią brodę. Chyba nie może znaleźć słów. – Dzięki – mówię krótko i zwijam się, zanim zdąży dokończyć. Chcę jak najszybciej stąd uciec. Żaden z nas nigdy nie miał skłonności do rozmów od serca. I lepiej, żeby tak zostało. * Windy City Wall to ogromny ośrodek rekreacyjny położony mniej więcej dwadzieścia minut piechotą od John Hancock Center. Mijałem go pewnie ze sto razy, ale nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, żeby wejść do środka. To jest miejsce z rodzaju „tylko dla ludzi”. Poza tym w domu mam wystarczająco dużo sprzętu do ćwiczeń. Dlaczego akurat teraz, po tylu latach, Sandor wykupił dla mnie taki karnet? Zaczynam żałować, że nie wysłuchałem go do końca. Ostatnio jestem jakby trochę… No jaki? Obok wejścia znajduje się recepcja. Uśmiechnięty przewodnik oprowadza mnie po centrum sportowym. Są tam boiska do kosza, basen, a także siłownia, która, o dziwo, wyposażeniem ani trochę nie ustępuje naszej. Oprócz zwykłych sprzętów, jakie można znaleźć w każdym ośrodku YMCA, mają tutaj różne tory przeszkód, gdzie siatki z grubych lin i stare opony naśladują naturalne przeszkody. No i jest ściana. Patrząc na nią, przestaję się dziwić nazwie. To największy element tej części kompleksu, spokojnie dwanaście metrów od podłogi do sufitu. Powierzchnia oczywiście

tylko imituje skałę, a w górze nie widać nieba, ale i tak wrażenie jest imponujące. Czekam, żeby przewodnik wreszcie skończył obchód, i pędzę właśnie tam. Trzeba zająć miejsce w jednej z kilku kolejek; przede mną stoi grupka dzieciaków na oko trochę starszych ode mnie. Na ścianę wspina się chłopak, mniej więcej siedemnastolatek. Utknął w połowie drogi i miota się desperacko, szukając uchwytu. Bez powodzenia: po kilku sekundach bezradnego macania odpada od ściany i zawisa na linie asekuracyjnej. Opuszczają go powoli na miękką matę. – Pierwszy raz u nas? – słyszę czyjś głos. Oglądam się przez ramię. Za mną stoi wysoki blondyn z uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Kiwam głową potakująco. – Pierwszy raz. – To jest trasa dla zaawansowanych. Lepiej zacznij na najłatwiejszej. – Nie chcę. Blondyn wymienia spojrzenia ze stojącym obok niego niższym chłopakiem. Ten niski na oko nie dorównuje mu siłą, ale jest bardziej krępy, więc powinien być lepszy we wspinaczce. – Musisz włożyć uprząż – informuje mnie. Zamiast odpowiedzieć, śmieję się tylko. Ja miałbym spaść z takiej ścianki? Po treningu, który przeszedłem? Śmieszne. Uśmiecham się z wyższością do krępego chłopaka, jakby to miał być żart, chociaż obaj, on i jego kumpel, mają na sobie uprząż. – Dzięki, nie trzeba – kwituję. – Twardziel! – Blondyn się uśmiecha. – Nie, poważnie, takie są zasady – mówi ten drugi. – Tutaj nawet Hillary nie wejdzie bez uprzęży. Patrzę na niego obojętnym wzrokiem. Nie mam pojęcia, o czym do mnie mówi. – Sir Edmund Hillary – wyjaśnia. – Pierwszy zdobywca Mount Everestu. – Aha – mamroczę pod nosem. – To ta góra. Obaj rżą jednym głosem. – Tak, to ta góra. Krępy trąca wysokiego łokciem. – Przynieś uprząż dla nowego, co? Wysoki patrzy na mnie dziwnym wzrokiem i oddala się w stronę stojaka ze sprzętem.