tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony237 831
  • Obserwuję172
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań208 698

Robert.Newcomb.-.Kroniki.Krwi.i.Kamienia.-.Piata.czarownica

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Robert.Newcomb.-.Kroniki.Krwi.i.Kamienia.-.Piata.czarownica.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 66 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 521 stron)

Robert Newcomb Piąta czarownica (The Fifth Sorceress) Kroniki krwi i kamienia Tom 1 Przełożył Paweł Kruk

Dla Joyce, mnon raison detre, ponieważ ona rozumie.

Prawdziwy spokój umysłu możliwy jest tylko wtedy, gdy serce i czyny przepaja duch prawdziwych zasad i wartości. Pod groźbą utraty wszystkiego nigdy nie wyprę się honoru ani prawości Będę strzegł Klejnotu ponad wszystko, ale nie odbiorę nikomu życia, chyba że w obronie własnej lub innych albo też udzieliwszy wprzódy należytego ostrzeżenia. Przysięgam kierować się w rządach mądrością i miłosierdziem. Przysięga koronacyjna pierwszego panującego monarchy w królestwie Eutracji złożona przed radą czarnoksiężników w dniu, w którym zapanował pokój po Wojnie Czarownic

Ignorując przeszłość, ściągasz na siebie pogardę innych. Ignorując teraźniejszość, poddajesz się lenistwu. Ignorując przyszłość, prosisz się o nieszczęście. PRZYSŁOWIE EUTRACKIE

Prolog Morze Szeptów ...i nastanie wielka wojna, w której wielu polegnie, zanim zgaśnie pożoga. Mroczna strona konfliktu; te spod znaku Pentagramu zostaną pokonane, zanim znajdą Piątą, a nie stanie się to wcześniej, nim Kamień i Kodeks zostaną znalezione przez ich wrogów. Te spod znaku Pentagramu zostaną wygnane na morze, z którego tylko nieliczni powrócili... strona 2037, rozdział pierwszy Księgi przepowiedni Kodeksu Dumny niegdyś wojenny galeon, któremu nadano imię Niezłomny, jak pijany unosił się przechylony na falach pośród nocy, pijąc coraz więcej słonawej wody oceanu, który nieubłaganie napierał na jego burty. Z unieruchomionym sterem i opuszczonymi żaglami dryfował niezdarnie, zdany na łaskę żywiołów. Załoga długo zabiegała, by utrzymać światło latarni, lecz szkwał wciąż gasił płomienie, aż wreszcie większe światła na dziobie i rufie zgasły bezpowrotnie. Blask mniejszych pochodni na rozkołysanym pokładzie rzucał dziwnie tańczące cienie, oświetlając zniszczone i osmalone miejsca na pokładzie. Wigg, stary czarnoksiężnik ubrany w przesiąkniętą deszczem, szarą szatę, powiódł zmęczonym spojrzeniem wzdłuż burt galeonu ze swojego miejsca na rufie, a nad jego głową rozbłyskały od czasu do czasu pazury błyskawic, rozdrapujące zasnute chmurami, bezgwiezdne niebo. Trzy spośród masztów galeonu leżały złamane pod nienaturalnym kątem na smaganym deszczem pokładzie, oplecione postrzępionymi i osmalonymi linami, które wiły się targane wiatrem, jakby żyły własnym życiem. Patrzył ze smutkiem, widząc, że nawet słona morska piana przelewająca się przez burty nie może zmyć zaschniętych na nich plam krwi. Wojna srogo się z nim obeszła, pomyślał. Przynajmniej zostały usunięte ciała, zanim otrzymaliśmy rozkaz wypłynięcia. Rozkazy przyszły tak szybko, że nie było czasu na naprawy. O dziwo, kiedy już znaleźli się na morzu, przestało to mieć tak wielkie znaczenie. Odwrócił się, a mokry warkocz siwych włosów, charakterystyczny dla czarnoksiężnika, przesunął się po jego ramieniu na pierś. Popatrzył w kierunku niespokojnych fal i lin, które biegły od galeonu do mniejszej łodzi, którą holował. Łódź podążała za statkiem nierównymi zrywami, jakby się wahała, niczym rozdrażnione dziecko, które nie chce dołączyć do strofującego je rodzica. Szare, spienione u góry jęzory fal lizały jej burty, przelewając się przez nie. Po raz setny zaczął się zastanawiać, czy łódź nadaje się do żeglugi. I po raz setny upomniał

samego siebie, że pewnie to i tak nie ma znaczenia. Było ich trzydziestu jeden na okręcie, nie licząc więźniów w ładowni pod pokładem, i żaden z nich nie odezwał się ani słowem od chwili, kiedy opuszczono żagiel na jedynym pozostałym maszcie i unieruchomiono ster, pozwalając, by galeon dryfował na wzburzonym morzu. Załogę statku podzielono na dwie grupy, marynarzy i oficerów, którzy teraz stali w dwóch szeregach, czekając na rozkazy, które pozwolą im się uwolnić od ciężaru. Skinął na kapitana straży i zaraz przypomniał sobie, że tamten, jeszcze jedna ofiara wojny, nie ma prawego ramienia. Starzec wiedział, że to lojalny oficer, lecz tej nocy spojrzenie kapitana mówiło mu, że pomimo wielkiego oddania nie jest on skory do wypełnienia swoich obowiązków. Podobny wyraz niepokoju gościł na twarzach pozostałych marynarzy, którzy mu towarzyszyli. Stary czarnoksiężnik patrzył, jak kapitan podchodzi powoli; nasiąknięta deszczem czarna peleryna przywarła do jego napierśnika. – Przyprowadźcie je na pokład – rozkazał Wigg. Kapitan zamrugał gwałtownie w strugach deszczu. Pomimo okaleczenia nie było broni ani człowieka, którego by się bał, lecz w tym przypadku chodziło o coś innego. Przez całą noc zbierał się na odwagę, by zadać to pytanie. Jednocześnie upominał samego siebie, że nie jest rozsądnie kwestionować rozkazy kogoś, kto nosi szarą szatę czarnoksiężnika. W końcu jednak zdecydował się wyrazić swoje obawy. – Wybacz, panie, ale czy masz pewność, że zostały wystarczająco osłabione? – zapytał. Płynęli na wschód przez piętnaście dni i przez cały ten czas coraz bardziej ograniczali racje żywnościowe więźniów, zgodnie z rozkazami czarnoksiężnika. Patrzył prosto w oczy starca, nie mając pewności, co chce usłyszeć z jego ust. – Nie mamy wyboru – odparł cicho Wigg. Dobrze rozumiał obawy kapitana, ponieważ sam je podzielał. Czarnoksiężnik zerknął w górę z niepokojem, kiedy kolejna błyskawica rozdarła niebo, a zaraz potem rozległ się pomruk grzmotu. – Otrzymałem rozkazy od Rady. A poza tym, wiesz o tym równie dobrze jak ja, nie da się pożeglować dalej niż piętnaście dni w głąb Morza Szeptów. Nawet gdybyśmy zdecydowali się tu czekać, fale mogłyby nas znieść poza strefę bezpieczeństwa. Tak daleko od brzegu morze nie ma dna. Nie znam takiej kotwicy, która by nas utrzymała w miejscu. Spojrzał ponad kikutem ramienia kapitana w oczy przestraszonych marynarzy i oficerów. Zmartwił się, dostrzegłszy, że na ich twarzach maluje się coraz większy niepokój. – Gdybyśmy popłynęli jeszcze dalej, załoga wszczęłaby bunt – dodał i uniósł znacząco brew, spoglądając ponownie na niespokojnego oficera. – I pewnie mieliby rację. Nie, trzeba skończyć nasze zadanie, bez względu na to, co będzie dalej. Kapitan odpowiedział skinieniem głowy i wydał rozkaz, by niewielki oddział oficerów zszedł z nim pod pokład. Czarnoksiężnik ponownie spojrzał na morze, niezbyt chętny do

konfrontacji z tymi, które miano przyprowadzić na pokład. Już i tak doświadczyły tyle cierpienia i śmierci. Niech zadanie, które mam wykonać, nie przyniesie kolejnych cierpień ani śmierci, pomyślał. Zamknął oczy i przesunął dłonią po pomarszczonej, mokrej od deszczu twarzy, wdychając głęboko ciężkie od soli powietrze i wracając myślą do przeszłości, o której tak bardzo chciałby zapomnieć. Czwórka więźniów pod pokładem to przywódczynie, najtrudniejsze do schwytania, ponieważ ich zwolennicy bronili ich do samego końca nawet kosztem własnego życia. Konsekwentnie i bezlitośnie stosowały politykę spalonej ziemi, której skutki odczują kolejne pokolenia. Na szczęście, o ile wiadomo było jemu i niedawno utworzonej Radzie, pozostali konfederaci polegli w powstaniu. Nagle płaska, wzmocniona żelaznymi sztabami pokrywa luku podniosła się i upadła z hałasem na lśniący od deszczu, potrzaskany pokład. Kobiety wychodziły kolejno, wszystkie cztery bose, skrępowane kajdanami na kostkach nóg i przegubach rąk unieruchomionych z przodu. Mimo że był świadomy swojej mocy, poczuł dreszcz na plecach, kiedy żołnierze popchnęli kobiety, by stanęły w równym szeregu. Kolejno unosiły głowy. Czuł, jak nienawiść bijąca z ich oczu przenika w głąb jego umysłu, przypominając mu po raz kolejny, kim i czym są. Czarownice z Sabatu. Jasnowłosa, rudowłosa i dwie o ciemnych włosach stały niepewnie na śliskim, rozkołysanym pokładzie, lecz z ich twarzy biła hardość i buta. Ich szykowne niegdyś szaty teraz były postrzępione i osmalone, włosy potargane i przyklejone do ramion i piersi. Starał się nie patrzeć na Pentagram wyhaftowany spłowiałą złotą nicią na sukni każdej z kobiet. Ograniczenia w jedzeniu i piciu, jakie im wprowadzano przez ostatnie piętnaście dni, przyniosły oczekiwany efekt. Niechętnie wydał taki rozkaz, lecz uznał, że jest to jedyny w miarę ludzki sposób, który pozwoli im utrzymać nad nimi kontrolę. Wyglądały na wychudzone i osłabione. Osłabione na tyle, miał nadzieję, by utracić swoją moc. Przynajmniej w takim stopniu, że będzie w stanie przeciwstawić się ich połączonym siłom, gdyby zaszła taka potrzeba. Ponieważ w przeciwieństwie do jego braci, kobiety szlachetnie urodzone potrafiły łączyć swoje moce, co czyniło je o wiele bardziej niebezpiecznymi. Przez długie godziny próbował nakłonić Radę, aby wysłała z nim na tę szaloną wyprawę choćby jeszcze jednego maga, lecz nie uzyskał zgody. Stracili już zbyt wielu, usłyszał w odpowiedzi. Tak więc jemu przypadło wykonanie tego zadania, jako że był najpotężniejszy. Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, spojrzał w pałające nienawiścią oczy czarownic, by się przekonać, co może w nich wyczytać. Osłabione, owszem, ale nie upokorzone, nigdy. Potem zerknął na trzydziestu mężczyzn ustawionych w szeregu za plecami kobiet, by sprawdzić, czy dostrzeże w ich spojrzeniach pożądanie; miał nadzieję, że nie będzie musiał trwonić swojej mocy na poskramianie ich żądzy. Lecz w ich oczach dojrzał jedynie strach. Strach

graniczący z przerażeniem. Spojrzał na kobietę stojącą na samym końcu szeregu od prawej. Była wysoka, zgrabna i pomimo skrajnego wyczerpania niesłychanie piękna. Pasemka przedwczesnej siwizny w jej czarnych włosach przydawały tylko atrakcyjności jej władczej postawie. Upłynęło dziesięć lat od chwili, kiedy widział ją ostatni raz, a mimo to wydawało się, że nie postarzała się ani o jeden dzień. Z niepokojem stwierdził, że to samo można powiedzieć o pozostałych kobietach. Ta była najpotężniejsza z całego Sabatu. Pierwsza w gronie przywódczyń. Stanął przed nią, uważnie obserwując jej twarz. Kiedy spojrzała na niego, jej piwne oczy wydawały się płonąć wewnętrznym blaskiem w słabym świetle pochodni. Zawsze kiedy na nią patrzył, przyciągały jego uwagą. Była to twarz osoby stworzonej do wydawania rozkazów, szczegół aż nadto znany czarnoksiężnikowi. Kobieta splunęła mu w twarz. – Czarnoksięskie ścierwo – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Dożyję twojej śmierci. Spokojnym ruchem starł ślinę z twarzy. Była zmieszana z krwią. Kobieta zachwiała się na śliskim od deszczu pokładzie i zgięła wpół, krztusząc się krwią, wyczerpana wysiłkiem, jaki stanowiło dla niej wypowiedzenie tych kilku słów. Stary czarnoksiężnik czuł, że pomimo zbrodni, jakie popełniła, jakaś część jego serca wyrywa się do niej, lecz powstrzymał swoje emocje. Otrzymał rozkazy i wiedział, że musi dokończyć swoje zadanie teraz, dopóki jeszcze jest w stanie to zrobić. Jej towarzyszka, stojąca po prawej ręce swojej przywódczyni, choć wyczerpana, także odznaczała się wyjątkową urodą. Kruczoczarne włosy, brudne i potargane, sięgające jej do pasa, wydawały się jedwabiste, a w jej subtelnej twarzy o egzotycznych rysach szczególną uwagę zwracały oczy w kształcie migdałów. Posłała mu afektowany uśmiech i podniosła skute kajdanami dłonie, przesuwając je po piersiach niewinnym ruchem, zanim odgarnęła włosy na ramię. Starał się nie patrzeć, jak wiatr rozwiewa zalotnie kosmyki włosów. Wciąż się zastanawiał, ile jest prawdy w tych niewiarygodnych opowieściach, jakie snuto na ich temat. Jak daleko zaszły w swojej sztuce? – zadawał sobie pytanie. Podobne myśli budziły w nim jeszcze większy niepokój, gdy myślał o przerażonych mężczyznach, którzy stali za plecami czarownic. Kobieta o pięknej twarzy odwróciła się do swojej przywódczyni, by ją podtrzymać. Tamta jednak odepchnęła siostrę szorstkim ruchem i wyprostowała się bez jej pomocy. Czarnoksiężnik wiedział, że nie okaże słabości w żaden sposób. Prostując się, nie bez wyraźnego wysiłku, zwróciła na niego piwne oczy. Zardzewiałe kajdany zawisły między nimi, kiedy wyciągnęła rękę i wycelowała w jego twarz palec zakończony brudnym, złamanym paznokciem. – Twoi bracia sądzą, że wygraliście – przemówiła ochrypłym, słabym głosem. Przechyliła

głowę złowieszczo, a na jej wyschniętych i spękanych ustach pojawił się drwiący uśmiech. Zmrużyła oczy. – Powiedz, czarnoksiężniku, czy i ty jesteś o tym przekonany? Wigg bardzo się starał nie okazywać emocji. Odsunął się powoli dwa kroki do tyłu i nieco w lewo, tak że znowu miał przed sobą całą czwórkę, więźniarek. Pozornie wyglądał na opanowanego, lecz wypełniało go bolesne przeświadczenie, że kobieta w sobie tylko wiadomy sposób nawiązała do jego największych obaw. Jej słowa nie wywarłyby takiego wrażenia, gdyby nie to, że znał ją niemal przez całe swoje życie. Nigdy nie rzucała czczych pogróżek, nigdy nie traciła na to czasu. Błyskawice rozdzierały teraz niebo częściej i wzmógł się deszcz, zacinając czasem z boku i chłoszcząc mu twarz, a słone morskie powietrze wdzierało się w jego nozdrza i płuca. Musi skończyć swoje zadanie, zanim pogoda całkiem się zmieni i podróż powrotna będzie niemożliwa. Przekrzykując wiatr, zwrócił się do czterech kobiet skutych kajdanami, które stały przed nim na pokładzie kołyszącego się statku. – Zostałyście osądzone i uznane winnymi zbrodni przeciwko ludzkości – zaczął, patrząc groźnie w oczy kobiet. – Zarzuty obejmują wzniecenie wojny domowej, rewolucji, dokonywanie morderstw, gwałtowi torturowania przedstawicieli obu płci, a także systematyczny pogrom ludności cywilnej i wojska. – Zamilkł, a z jego oczu popłynęły łzy, mieszając się na policzkach z kroplami deszczu. – Potrzeba pokoleń, by odbudować fizyczne i psychiczne zniszczenia, jakich dokonałyście. Lista nieszczęść, których jesteście powodem, nie ma końca. – W spojrzeniach więźniarek nie widać było ani odrobiny skruchy. Wigg zamilkł. A zatem niech się stanie. – Choć lud domagał się waszych głów, Rada zdecydowała się okazać wam miłosierdzie. – Z trudem dobierał kolejne słowa, ponieważ sam do końca nie wierzył w to, co za chwilę miał powiedzieć. – A zatem z rozkazu Rady zostałyście skazane na wygnanie na resztę życia. Uprzedzam, że gdybyście kiedyś powróciły, Rada zastrzega sobie prawo do zabicia was w chwili schwytania. Tak czy inaczej, niech Zaświaty zlitują się nad waszymi duszami. – Wysiłek wypowiedzenia tych słów sprawił, że poczuł się niemal Fizycznie chory. Nie dlatego, że kara była tak sroga, raczej dlatego, że była tak łagodna. W szeregach załogi i oficerów rozległy się okrzyki protestów, które uciszył dopiero zdecydowany rozkaz kapitana wydany na znak czarnoksiężnika. Stali teraz w milczeniu, bezładnie, wciąż nie dowierzając słowom, które usłyszeli. Niepokój widoczny w ich spojrzeniach powoli przeradzał się w gniew. Zerknął na przywódczynię Sabatu, by sprawdzić jej reakcję na wyrok. Przez jej twarz przemknął cień przerażenia, podobny letniej burzy, lecz była to tylko chwila, bo kobieta zaraz zmrużyła oczy i skinęła nieznacznie głową, a na jej ustach pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech zrozumienia.

– Oczywiście – powiedziała triumfująco, patrząc mu prosto w oczy. – Wasze śluby. Osłabiliście nas. Nie wolno wam złamać waszej absurdalnej przysięgi. – jej złowróżbny uśmiech stał się szerszy. – Kiedyś ta przysięga stanie się waszą zgubą. – Spojrzała na moment za burtę, ku przelewającym się falom. – A więc ma to nastąpić tutaj, na Morzu Szeptów. – Skinęła głową ze zrozumieniem. – Mądrze pomyślane, czarnoksiężniku. Podstępnie, ale mądrze. Muszę ci to przyznać. Nie zważając na jej słowa, wydał rozkaz, aby przyciągnięto holowaną łódź do samej burty galeonu. Drabinka zsunęła się po mokrym kadłubie do łodzi, którą burza próbowała gwałtownie oderwać od statku. Marynarze zabrali się nerwowo do pracy niczym armia mrówek, chcąc jak najszybciej uporać się ze swoim zadaniem. Opuścili do łodzi beczułki wypełnione sucharami, solonym mięsem i wodą pitną, do których dołączyli dwie latarnie. Potem spuścili też ostrożnie wiosła, prowizoryczny maszt, żagiel i ster, wszystko rozłożone na części. Na znak czarnoksiężnika kapitan zdjął kajdany krępujące ręce i nogi kobiet. Rzucił je na pokład, a kobiety zaczęły rozcierać nadgarstki. Wyciągnąwszy miecz, dał znak trzem oficerom, by zbliżyli się i także przygotowali broń. Z mieczami przystawionymi do pleców kobiety ruszyły na zesztywniałych nogach do luku otwartego w górnej części burty. Czarnoksiężnik patrzył, jak kolejno schodzą powoli do łodzi po linowej drabince; każda wcześniej spojrzała mu prosto w oczy. Na końcu była ich przywódczyni. Spojrzawszy na niego po raz ostatni, odgarnęła za ucho gęste, przetykane siwizną czarne włosy. Wydawało się, że uwolniona z kajdan, odzyskała śmiałość i energię. Poczuł niepokój, widząc, jak wraca jej pewność siebie. Już w połowie drabiny zatrzymała się, wciąż patrząc mu prosto w oczy. Jeszcze raz pokiwała złowieszczo palcem zakończonym złamanym paznokciem. – Ta wasza tak zwana Rada przeliczyła się, czarnoksiężniku – rzuciła wyniośle. – Żywność i woda dodadzą nam sil. Pierwsze, co zrobię, to wydam rozkaz, aby wciągnąć żagiel, i skierujemy się do ojczystego kraju, gdzie obmyślimy, jak was zabić. – Splunęła, a strużka śliny zmieszanej z krwią spłynęła powoli po burcie do morza. W tym momencie, ku zdumieniu kapitana, czarnoksiężnik wyprostował dwa palce lewej dłoni i skierował je na końce sznurowej drabinki. Natychmiast sznury, z których splecione były linki, zaczęły się rozplatać i rozdzielać, a kobieta spadła do łodzi. Następnie skierował palce na grubsze liny przytrzymujące łódź. Kapitan patrzył zdumiony, jak liny opadły, a łodzie zaczęły się od siebie oddalać. Czarnoksiężnik odwrócił się szybko do kapitana straży. – Żagle na maszt – powiedział. – Płyniemy na zachód. Do domu. Odwiązać ster, ruszajcie się. Nie chcemy przecież płynąć dalej, niż to było konieczne. Wigg, wyraźnie poruszony, wrócił na swoje ulubione miejsce na rufie i oparł się o poręcz. Spojrzał na palącą się tam pochodnię. Zmrużył oczy i pochodnia natychmiast zgasła. Deszcz

padał coraz słabiej, a przy zgaszonej pochodni widać było, że chmury rozstępują się powoli, odsłaniając trzy czerwone księżyce, które rozlewały po uspokojonych falach różaną, półprzeźroczystą mgiełkę swojego blasku. Spoglądając na tak dobrze mu znane księżyce, pomyślał z pewną ulgą, że pomimo tego wszystkiego, przez co przeszli, są jeszcze rzeczy, które nigdy się nie zmieniają. Teraz wyraźnie widział ciemny kształt oddalającej się łódki. Gdy patrzył, na łodzi nagle zamrugało żółte światło. Kącik ust czarnoksiężnika uniósł się nieznacznie; jego przypuszczenia się potwierdziły. Celowo nie dał im nic, co pozwoliłoby im zapalić latarnię. Wiedział, że przede wszystkim będą potrzebowały światła, aby przygotować łódkę do dalszej podróży. A zatem musiały połączyć resztki swoich mocy, by wyczarować ogień potrzebny do zapalenia latarni. To z pewnością całkowicie je osłabiło, a światło pozwoliło określić ich pozycję, co ułatwi mu wykonanie jego ostatniego zadania. Gdy tak stał nieruchomo w milczeniu, podszedł do niego kapitan straży i stanął obok, opierając się o poręcz. – Miałeś rację – powiedział żołnierz do starca. – Zachowały resztkę mocy. – Zamilkł na chwilę. – Muszę to powiedzieć, pierwszy czarnoksiężniku. Uważam, że popełniliście błąd. – Na twarzy kapitana nie widać było złości czy niechęci, jedynie smutny sceptycyzm. – Wszyscy spodziewaliśmy się, że zostaną stracone. Zachodziliśmy tylko w głowę, dlaczego ryzykujemy życie, żeby wywieźć je na morze na tym przeciekającym galeonie. – Znowu zamilkł wpatrzony w oddalające się żółte światełko. – Teraz już wiemy. Spojrzał na czarnoksiężnika. Jego młode oczy, które widziały już i tak zbyt wiele okropieństw, błądziły po twarzy starca, jakby szukając odpowiedzi. Nie doczekawszy się żadnej, kapitan postanowił mimo wszystko wyrazić swoją opinię. – Wielu spośród moich oficerów, którzy stracili bliskich w czasie wojny, czuje się oszukanych, nie mogąc ich pomścić mieczem. Muszę przyznać, że i ja tego nie rozumiem. To były ostatnie z ich rodzaju. Każdą z tych suk powinniśmy poćwiartować na kawałki i rzucić rekinom. Starzec w przemoczonej szarej szacie wciąż milczał, wpatrzony w oddalające się światło, jakby na chwilę oddał się wspomnieniom. Nie musiał wyrażać słowami tego, że sercem jest z nim, o czym obaj wiedzieli, lecz jego milczenie, z którego był znany, wydawało się niemal ogłuszające. Wreszcie – młodemu żołnierzowi wydawało się, że upłynęła wieczność – czarnoksiężnik Wigg przerwał swoje rozmyślania i przemówił tak, jakby rozmawiał z samym sobą. – Kiedyś, dawno temu, daliśmy im szansę – powiedział. Uśmiechnął się, widząc zdumienie na twarzy młodego kapitana. Czasami czarnoksiężnik zapominał, jak długo żyje i jak długo trwała wojna. Śmierć i umieranie wydawały się tak mocno wplecione w jego życie, że łatwo było zapomnieć, iż kiedyś, przed wybuchem wojny, wiódł żywot przepełniony pokojem. Do

zdarzenia, o którym wspomniał, doszło dawno temu, zanim jeszcze urodził się kapitan. Westchnął. – Ale ty nie możesz o tym wiedzieć. W miarę jak ich siły i szeregi rosły, chcieliśmy podzielić się z nimi mocą i żyć w pokoju. One jednak odmówiły i wybrały wojnę. Chciały wszystko albo nic. Czarnoksiężnik przeciwko czarownicy. Mężczyzna przeciwko kobiecie. Światło przeciwko ciemności. – Pokręcił powoli głową. – Mieliśmy szczęście, że przeżyliśmy. – Zamilkł, pocierając palcem usta, jakby szykował się do podjęcia jakiejś decyzji. – Jako że nie ma już z nami czarownic, mogę ci teraz powiedzieć coś więcej – mówił dalej. – Kiedy pochwyciliśmy ostatnie cztery czarownice, byliśmy zmuszeni ograniczyć ich racje żywnościowe, co pozwoliło nam zapanować nad ich połączoną mocą i postawić je przed sądem. – Mówił powoli i widać było, że prawda, którą wyjawia, przepełnia go bólem i rozgoryczeniem. – Kiedy jednak zostały już osłabione i osądzone, Rada uznała jednomyślnie, że egzekucja byłaby równoznaczna z morderstwem. – Spojrzenie jego błękitnozielonych oczu ponownie skierowało się na kapitana. – A nasza przysięga zabrania mordować. Czarnoksiężnikowi, ze względu na jego moc, nie wolno odbierać życia innym, chyba że w samoobronie albo po uprzedzeniu. Rozważano dożywotnie więzienie, lecz to pociągało za sobą zbyt wiele problemów etycznych. Osadzenie czarownic w dożywotnim areszcie wiązałoby się z koniecznością utrzymywania ich w stanie osłabienia, co z pewnością spowodowałoby ich śmierć z powodu jakiejś choroby, a zatem i tak byłoby to morderstwo. Dylemat godny czarnoksiężnika. Jedynym rozwiązaniem było wygnanie, a jedynym miejscem odpowiednim do tego – Morze Szeptów. Istniała niewielka szansa, że przetrwają tutaj. – Pokręcił głową ze smutkiem. Wiesz, co do jednego miała rację. Mądrze pomyślane. Podstępnie, ale mądrze. – Ale co je powstrzyma przed tym, o czym mówiła ich przywódczyni? – zapytał kapitan. – Pozwoliłeś im znowu posługiwać się magią, dałeś im wiosła, żagiel, żywność i wodę. Odzyskają moc i pożeglują do kraju. – Pokręcił głową zdumiony głupotą Rady, a jednocześnie starał się opanować gniew. Wciąż nie wierzył, że tak wielu poległo tylko po to, by teraz pozwolono tamtym kobietom odpłynąć. – Piętnaście dni to niezbyt dużo czasu. – Dla nich to będzie cała wieczność – odparł starzec. Uśmiechnął się. Podczas częstych rozmów z młodym kapitanem nieraz przypominał sobie ulubione powiedzenie swojego ojca, który powtarzał mu je wielokrotnie, kiedy Wigg zaczął poznawać tajniki sztuki magii. „Gdyby tylko młody wiedział jak, a stary mógł”. Mimo że było to tak dawno temu, powiedzenie wciąż pozostawało prawdziwe. – Ich zapasy żywności nie są takie, na jakie wyglądają – wyjaśnił Wigg, – Zmieniłem je. Można by pomyśleć, że w beczułkach, które spuszczono do łodzi, jest dość wody i jedzenia na długie tygodnie. Ale gdybyś zapytał ludzi, którzy je nosili, powiedzieliby z pewnością, że beczułki były podejrzanie lekkie. To, co zabrały ze sobą, wystarczy może na pięć dni. Zrobiłem tak dlatego, żeby, zwiedzione pozorami, chętniej zeszły do łodzi. – Ponownie skierował

spojrzenie ku żółtemu światłu, podczas gdy Niezłomny zaczął nabierać szybkości; postrzępione i osmalone liny wciągały najlepsze żagle na jedyny maszt. Po raz kolejny przypomniał sobie, że maszty także są poważnie uszkodzone. Droga do domu zajmie im dużo czasu. Spojrzał uważnie na kapitana. – Teraz rozumiesz? Kapitan uśmiechnął się, potakując ruchem głowy. – Oczywiście. Pierwsze, co zrobią, to zechcą się najeść i napić. Będą chciały odzyskać moc. Ale gdy się zorientują, jak mało mają zapasów, będą zmuszone racjonować jedzenie. – Uśmiechnął się szeroko. – Ich moc nie wzrośnie. – Dumny z siebie kapitan zaśmiał się głośno zwrócony twarzą do oceanu, przekonany, że rozwiązał zagadkę. Jednak uśmiech na jego ustach zgasł szybko, gdy się zorientował, że czarnoksiężnik wpatruje się w niego w milczeniu tymi swoimi niesamowicie niebieskimi oczami. Z pewnością chodzi o coś więcej. Wcześniej często mu powtarzano, że myśli i działania czarnoksiężników nakładają się na siebie misternie przeplecione, tworząc precyzyjnie ułożone warstwy myśli i czynów. Próba zrozumienia tego, kto nosi szarą szatę, przypomina obieranie cebuli: po zdjęciu jednej warstwy okazuje się, że pod spodem jest następna. Nigdy nie dało się zrozumieć ich do końca. Próbowali tego tylko nieliczni spoza kręgu wtajemniczonych w arkana sztuki. – Potrafisz wyobrazić sobie, co będzie dalej, kapitanie? – spytał mag. Młody żołnierz czuł, że Wigg oczekuje od niego kolejnych wniosków, których on jednak nie potrafił wyciągnąć. Starzec uniósł brew. – Nie? Rozważ ich sytuację. Siedziały w ładowni pod pokładem, gdzie w lukach były tylko kraty. Wiedziały, kiedy jest noc i dzień. A zatem wiedziały też, że płynęliśmy piętnaście dni. – Splótł palce i oparł łokcie o poręcz. – Powszechnie wiadomo, że żaden statek, nawet z czarnoksiężnikami na pokładzie, nie powrócił z dłuższej podróży na Morze Szeptów. I nikt nie potrafi powiedzieć dlaczego. Statki po prostu nie wróciły. Żywność, którą otrzymały kobiety, wystarczy zaledwie na pięć dni, nawet jeśli będą ją racjonować. Gdyby zdecydowały się, i tak już mocno osłabione, płynąć dodatkowe dziesięć dni na zachód w kierunku domu, umarłyby z głodu. Taka decyzja byłaby równoznaczna z samobójstwem. Pozostaje im tylko płynąć na wschód, w nieznane, i liczyć na to, że pomimo niebezpieczeństwa dotrą do jakiegoś lądu przed upływem pięciu dni. Warstwy myśli i czynów, pomyślał kapitan. Patrząc na twarz czarnoksiężnika, wciąż widział na niej niepokój, co oznaczało, że nie wszystko zostało jeszcze zrobione. Niedługo czekał na odpowiedź. – Kapitanie, proszę, przynieś z mojej kabiny tekową szkatułkę, którą znajdziesz w skrzyni. Tylko jej nie upuść. Powróciwszy ze szkatułką, młody oficer przyglądał się, jak czarnoksiężnik wyjmuje z niej coś, co na pierwszy rzut oka przypominało zwykły aksamitny worek. Z jego wnętrza wynurzył się kielich z niebieskiego szkła, nieco większy w obwodzie niż rozłożona dłoń starca. Naczynie

wydawało się równie stare i kruche jak sam czarnoksiężnik. Z zamkniętymi oczami, trzymając w palcach puchar odwrócony do góry nogami, starzec wzniósł ramię ku niebu. Przez długą chwilę stał nieruchomo w milczeniu, a kapitan wyczuł, że i on powinien zachować się podobnie. Mała łódź, naznaczona słabym, żółtym światełkiem, majaczyła w różowym blasku trzech księżyców. W pewnym momencie czarnoksiężnik podniósł puchar wyżej. Gdy to zrobił, wody pod łodzią przybrały kształt pucharu, tak że malutka łódka czarownic znalazła się dokładnie w środku, wyniesiona przez słup wody wysoko ponad powierzchnię oceanu. Kapitan zdążył zaledwie otworzyć usta w zdumieniu, gdy czarnoksiężnik przechylił puchar. Widoczny w oddali ogromny kielich, jaki utworzyły wody oceanu, zareagował natychmiast: potężny strumień wylał łódkę i poniósł ją na wschód, co oddaliło ją od galeonu o co najmniej milę. Latarnia z łodzi znikła z pola widzenia. Mag podnosił, przechylał i opuszczał puchar jeszcze dziewiętnaście razy. A potem niespodziewanie cisnął go na pokład, roztrzaskując na kawałki. Gdy naczynie się rozpadło, kapitan, który wciąż stał z szeroko rozdziawionymi ustami, zobaczył, że okruchy szkła zaczynają delikatnie emanować niebieskim światłem, a jego nozdrza podrażniła niezwykła woń, podobna, jak mu się wydało, do zapachu róży i imbiru. Zaraz potem okruchy szkła poderwały się z pokładu i tworząc wirujący lej, wzniosły się ze świstem do góry między linami i żaglami, by ostatecznie rozpłynąć się w powietrzu. Wreszcie czarnoksiężnik otworzył oczy, wyczerpany, i oparł się ciężko o poręcz. Kapitan zamknął usta. Nogi miał miękkie w kolanach. – Niebawem znajdą się dodatkowe dwadzieścia mil na wschód – rzekł starzec, wreszcie zadowolony. – Rozbicie pucharu zapewnia nieodwracalność procesu; nawet one nie potrafią tego dokonać. Teraz już nikt nie powinien się martwić, że mogłyby powrócić na nasz brzeg. – W myślach pomodlił się za wszystkie przyszłe pokolenia ojczystego kraju, aby sprawdziły się jego słowa. W duchu jednak zaczął się zastanawiać, czy to wystarczy. Jeszcze raz odwrócił się i spojrzał na zachód wzdłuż pokładu Niezłomnego, potrząsając siwym warkoczem, po czym opuścił głowę, zmęczony. Galeon, równie utrudzony, płynął na zachód, podczas gdy umysł kapitana po raz kolejny spróbował objąć wszystko, co dotyczyło szlachetnie urodzonych, a co miał na długo zapamiętać. Warstwy myśli i czynów, pomyślał kapitan, kręcąc głową. Warstwy myśli i czynów. Świt natarł gwałtownie swoim blaskiem na kołysaną falami małą łódkę, ukazując czyste, błękitne niebo. Otwarte beczułki z wodą i żywnością, która częściowo została już skonsumowana, podskakiwały lekko w przód i w tył. Pierwsza obudziła się przywódczyni; potargane, przetykane siwizną czarne włosy zakrywały jej twarz i piersi. Odgarnąwszy je, spróbowała usiąść i zaraz ze złością przypomniała sobie, że

wciąż jest unieruchomiona. Przywiązały się szybko do pokładu, kiedy czarnoksiężnik zaczął spychać łódź na wschód. Teraz rozwiązała sznury i usiadła. Odgadła jego plan, gdy tylko otworzyła pierwszą beczułkę, jeszcze zanim nadeszły ogromne fale. Zatopiona w myślach, wodziła wzrokiem po jednostajnym horyzoncie. Czarnoksięskie ścierwo. Dożyję twojej śmierci. Kiedyś zapłacisz mi za to. Wszyscy zapłacicie, a wraz z wami każdy męski potomek, jakiego spłodzicie. Spryskała słoną wodą twarze swoich sióstr, by je obudzić. Mrugając gwałtownie i kaszląc, uwolniły się z więzów, usiadły i skierowały na nią spojrzenia pełne niepokoju. Ich przywódczyni spojrzała w niebo, mrużąc oczy, by określić pozycję wschodzącego słońca. Uniosła powoli ramię i wyciągnęła je nad pustym oceanem. – Podnieście żagiel – powiedziała ochrypłym głosem. – Płyniemy na wschód. Spoglądając po sobie nerwowo, z niechęcią zabrały się do pracy. Mała łódka zaczęła nabierać szybkości, a każda z kobiet wiedziała instynktownie, że muszą płynąć na wschód, ponieważ jest to jedyna możliwość. Jedyna szansa. Ta o egzotycznych rysach i długich czarnych włosach zwróciła ciemne oczy w kształcie migdałów na swoją panią, a jej zmysłowa twarz wyrażała nieme pytanie. Przywódczyni spojrzała na nią; jedzenie i woda powoli przywracały blask jej piwnym roziskrzonym oczom. Dotknęła policzka siedzącej kobiety. – Siostro, nawet jeśli umrzemy – powiedziała, uśmiechając się krzywo – nie zapominaj, że jedna z nas poświęciła się, by żyć w odosobnieniu i pozostać w kraju ojczystym. – Po raz ostatni spojrzała na zachód, ku domowi, który utraciła, przesuwając wzrokiem po nie kończącej się linii, gdzie turkusowe niebo łączyło się z ciemniejszym morzem. – Przynajmniej jedna z nas wciąż tam żyje. Pochyliła się, by podnieść wiosło.

Część pierwsza Królestwo Eutracji 327 lat później

ROZDZIAŁ 1 Kodeks zostanie wpierw przeczytany przez zrodzonych z nasienia zwycięzców, którzy wiele lat później staną się zagorzałymi wrogami tychże triumfatorów. Głowa tego plemienia, porzuciwszy sprawę zwycięzców, odejdzie na wygnanie. Sześciu spośród tych, którzy zgłębili sztukę, wybierze spośród siebie jednego, który poprowadzi ich wczasach pokoju przez lat trzysta i dwadzieścia siedem, i będą oni wybierać tego, który będzie nosił kamień. A z nasienia jednego z tych, którzy noszą kamień, pocznie się Wybrany, którego przybycie poprzedzi przyjście innego. Błękitne światło, które towarzyszy narodzinom Wybranego, zaświadczy o tym, że w jego żyłach płynie szlachetna krew... Strona 478, rozdział pierwszy Księgi mocy Kodeksu Prawdziwy spokój umysłu możliwy jest tylko wtedy, gdy serce i czyny przepaja duch prawdziwych zasad i wartości. Pod groźbą utraty wszystkiego nigdy nie wyprę się honoru ani prawości. Będę strzegł Klejnotu ponad wszystko, ale nie odbiorę nikomu życia, chyba że w obronie własnej lub innych albo też udzieliwszy wprzódy należytego ostrzeżenia. Przysięgam kierować się w rządach mądrością i miłosierdziem. Przysięga koronacyjna wciąż rozbrzmiewała w jego głowie niczym natrętna dziecięca rymowanka. Bez względu na to, ku czemu biegły jego myśli, wciąż powracała w jego umyśle. Nic nie pomagało. Dlatego postanowił odwiedzić swoje ulubione miejsce. Lasy Hartwick. Sięgnął za prawe ramię po kolejny nóż; jego dłoń automatycznie zacisnęła się na rękojeści, a ramię zatoczyło łuk, wyrzucając sztylet. Nóż, obracając się, poleciał pewnie ku celowi, który wyrył w pniu ogromnego starego dębu. Spojrzał na ostrze drgające pod pozostałymi i pomyślał, że nie mogło być inaczej. Przez cały ranek nie robił nic innego. Był brudny od stóp do głów, bolało go prawe ramię, a twarz i resztę ciała pokrywała cienka warstwa potu. Nic go to nie obchodziło. Odgarnął z czoła kosmyk czarnych, dość długich włosów i przeczesał je dłonią aż do karku. Spojrzawszy na swoje ubranie, zdał sobie nagle sprawę, w jak opłakanym jest stanie. Ubrany był tak jak zwykle, gdy tu przyjeżdżał: spodnie i skórzane buty do kolan, tułów zaś okrywała jedynie

prosta czarna kamizelka sznurowana na piersi. Dawała mu swobodę ruchów, kiedy ćwiczył rzucanie nożami. Prawdziwy spokój umysłu możliwy jest tylko wtedy, gdy serce i czyny przepaja duch prawdziwych zasad i wartości. Pod groźbą utraty wszystkiego nigdy... Patrzył, jak kolejny nóż obraca się szybko i wbija w korę obok pozostałych. Książę Tristan Pierwszy z rodu Gallandów, prawowity następca króla Nicholasa Pierwszego, swego ojca, władcy Eutracji, stał samotnie w lesie, ćwicząc rzucanie nożami, i zastanawiał się, co przyniesie mu przyszłość. Za trzydzieści dni miał zasiąść na tronie Eutracji, co powinno nastąpić bezpośrednio po ceremonii abdykacji jego ojca. Tradycyjnie ceremonia ta odbywała się w dzień trzydziestych urodzin pierworodnego syna króla, który to dzień świętowano hucznie już od ponad trzystu lat, to jest od chwili zakończenia Wojny Czarownic. A ponieważ nie było już żadnych czarownic, z którymi trzeba by walczyć, od tamtych dni w kraju panował pokój i dostatek – w czym niemałą rolę odegrała Rada Czarnoksiężników, która nieustannie wspomagała swoimi radami panującego monarchę. Ale nie wszystko wyglądało tak idealnie. Tristanowi wcale nie było spieszno do jego trzydziestych urodzin. Nie pragnął zostać królem. Nie chciał też, aby przez resztę życia doradzali mu czarnoksiężnicy. Mimo że bardzo się starał, nie potrafił stłumić w sobie prawdziwych uczuć. Tak jak nie potrafił wyrzucić z głowy słów przysięgi, którą starzy czarnoksiężnicy każą mu złożyć w chwili koronacji. Od tego momentu będzie zmuszony żyć życiem, jakie wiódł jego ojciec, aż do chwili, kiedy jego pierworodny ukończy trzydzieści lat. Westchnął. Tylko że on nie ma jeszcze synów. Nie ma nawet żony. Kolejny nóż przeciął ze świstem powietrze i z brzękiem spoczął obok swych braci w korze sękatego, powyginanego, starego dębu. Dysząc lekko, sięgnął przez ramię po kolejny nóż, lecz nie znalazł już żadnego w specjalnej pochwie, którą nosił na prawej łopatce. Rozczarowany, podszedł wolno do drzewa po noże. Wybrał ten dąb, ponieważ rósł on nad samą krawędzią stromego urwiska, a jego konary sięgały daleko ponad dolinę. Każdy niecelny rzut oznaczał, że nóż spadnie w przepaści będzie stracony bezpowrotnie. Odpowiednia kara za popełniony błąd, pomyślał. A rzucał nieprzerwanie od ponad trzech godzin. Nie stracił żadnego. Teraz, stojąc na krawędzi urwiska, oparty o najbliższą gałąź, otarł wolno pot z twarzy. Spojrzał w dół na Tammerland, miasto, w którym się urodził, na rzekę Sipporę, która wiła się krętą wstęgą przez miasto i płynęła dalej do Delty Cavalon na wschodzie, gdzie leniwie wlewała się do Morza Szeptów. Tammerland, stolica Eutracji, rozciągał się na obu brzegach Sippory. Z tego miejsca wyraźnie widział pałac królewski, ponieważ roztropnie zbudowano go na wzniesieniu, a ponadto na jego wieżach i wałach obronnych powiewały jaskrawe proporce.

Widział też otaczające go place i targowiska. O tej porze z pewnością tętniły życiem. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie, jak matki i córki targują się z kupcami, zanim kupią wszystko na wieczorny posiłek. Zaraz jednak jego uśmiech zgasł. On jak zwykle zasiądzie wieczorem do stołu w towarzystwie swoich rodziców, bliźniaczej siostry i szwagra w ogromnej sali biesiadnej pałacu. Bardzo ich kocha, lecz tego wieczora będą się na niego gniewać – a jemu nie w smak było wysłuchiwanie ich wymówek. Może dzisiaj zje kolację w kuchni, razem ze służbą, jak to lubił robić. W jakimś sensie ci ludzie wydawali mu się bardziej autentyczni. Tego dnia nie poszedł na nauki do czarnoksiężników, uznawszy, że spędzi ten czas tutaj w samotności. Z pewnością już go szukali, ale na próżno. Pałac był zbyt duży, by znaleźć w nim jedną osobę. Westchnął zrezygnowany i wyciągnął noże z pnia. Odpiął pochwę, oparł ją o lewe ramię i starannie ułożył w niej sztylety. Sztuka rzucania nożami – przynajmniej tyle miał dla siebie, tylko dla siebie. Pałacowy rymarz i kowal chętnie pomogli mu przy ich wykonaniu. Pendent z czarnej skóry biegł wygodnie pod jego pachami i wokół barków, a pochwa zwisała, pewnie przymocowana do kamizelki srebrną klamrą na jego prawej łopatce, w niej zaś spoczywało dwanaście sztyletów. A potem przyszły długie godziny ćwiczeń, których wyniki z początku były mało krzepiące. Nieroztropnie rozpoczął naukę na dziedzińcu ćwiczebnym, na oczach żołnierzy z Gwardii Królewskiej. Od razu zorientował się, że popełnił błąd, widząc, jak kolejne ostrza wbijają się w ziemie, pod tarczą. By uniknąć wstydu, przeniósł się, więc do lasu. To było siedem lat temu i od tamtego czasu przychodził tu praktycznie każdego popołudnia po naukach u czarnoksiężników. Od dnia, w którym opuścił dziedziniec ćwiczebny, nikt nie widział, jak rzuca nożami, i nikt nie miał pojęcia, jak wprawnie to robi. Czasem, zamiast rzucać do celu, wędrował przez las w poszukiwaniu zwierzyny. Upolowanie czegoś większego nie było łatwe i wymagało celnego rzutu prosto w łeb zwierzęcia. Zadanie tym trudniejsze, kiedy zwierzę było w ruchu. Teraz jednak nawet ruchome cele nie stanowiły dla niego większego wyzwania. Największym okazem, jaki udało mu się upolować, był jeleń z ogromnym porożem. Powaliwszy go jednym rzutem w łeb, poćwiartował zdobycz, a mięso rozdał ludziom mieszkającym na skraju lasu, który stał się jego drugim domem. Jego najbardziej niebezpiecznym przeciwnikiem był ogromny odyniec, który zaszarżował na niego. Lasy Hartwick obfitowały w grubego zwierza i co rusz słyszało się o polowaniu, na którym ktoś stracił życie ugodzony ogromnym kopytem albo ostrym, zagiętym Idem. Wszedł na odyńca zupełnie niespodziewanie i zabicie zwierzęcia okazało się raczej koniecznością niż tylko próbą zręczności. Tristan niespodziewanie ujrzał po drugiej stronie pola ogromnego odyńca, który mierzył go groźnie wzrokiem, prychając. Książę pozostał nieruchomy do momentu, gdy zwierzę rozpoczęło atak. A potem jego ramię wykonało szybki ruch i nóż rozłupał czaszkę odyńca dokładnie między oczami, powalając zwierzę zaledwie dziesięć stóp przed miejscem,

w którym stał Tristan. Zostawił dzika w lesie, pozwalając mu tam zgnić, wdzięczny za tak dobry rzut. Drugiej szansy już by pewnie nie miał. Wciąż wpatrzony w Tammerland, oparty o konar i zatopiony w rozmyślaniach, usłyszał za sobą jakiś ruch, lecz było już za późno. Coś pchnęło go mocno od tyłu. Poleciał za krawędź urwiska. Instynktownie złapał się gałęzi prawą ręką, lewą zaś przytrzymał pochwę z nożami. Wisząc na jednym ramieniu, kołysał się mocno co najmniej tysiąc stóp nad dnem przepaści. Zamknął na chwilę oczy, by nie patrzeć w dół i odgonić strach. Ktoś właśnie próbował go zabić, a spojrzenie w dół oznaczałoby przyjęcie wyroku śmierci. Lewą ręką zarzucił sobie rzemień pochwy na szyję. Teraz mógł się chwycić gałęzi obiema rękami. Czuł, że powoli traci siły, na szczęście stary konar na razie wytrzymywał jego ciężar. Dzięki Zaświatom! – zawołał w duchu, przerażony. Przesuwając ostrożnie dłonie, zaczął się obracać, tak by mógł zobaczyć przeciwnika. Przez cały czas zastanawiał się, czy uda mu się zawisnąć tylko na jednej ręce, by drugą rzucić nożem. Był pewien, że zdoła rzucić celnie, zanim wyrzuci ciało z powrotem na krawędź urwiska. Jeśli uda mu się tego dokonać. Obróciwszy się, zawisł na jednej ręce, a drugą sięgnął po nóż, modląc się, by zdołał nim rzucić i nie puścić się. Wyczuwając, jak konar ugina się pod nim coraz bardziej, skierował wzrok i ostrze na tego, kto próbował go zabić. To był jego koń. Pielgrzym, jabłkowity siwek z białą grzywą i ogonem stał na brzegu urwiska i wpatrywał się w niego ogromnymi czarnymi ślepiami pełnymi życia. Ogier pogrzebał w ziemi lewym kopytem i zarżał cicho, jakby chciał mu powiedzieć, że ma już dość wybryków Tristana i chętnie wróci do stajni. Jeszcze jako źrebak lubił trącać z tyłu swojego pana łbem. Tym razem jednak wybrał najmniej odpowiednie do tego miejsce. Tristan, przerażony, wisiał uczepiony gałęzi tysiąc stóp nad doliną i powoli tracił siły Wsunąwszy ostrożnie sztylet do pochwy, zacisnął prawą dłoń na gałęzi i zerknął ostrożnie na miejsce, w którym konar wyrastał z pnia, by sprawdzić, czy nie jest spróchniały. Jęknął w duchu, dostrzegłszy niewielkie pęknięcie w rozwidleniu, ponieważ nie wiedział, czy gałąź wytrzyma to, co zamierzał zrobić. Nie mógł dosięgnąć nogami krawędzi urwiska. Znalazł się za daleko od niego. Musiał więc rozhuśtać całe ciało, by nabrać rozpędu. Jedyny sposób powrotu na ziemię. Nie spuszczając oczu z pęknięcia, zaczął się kołysać, tak jak to robili akrobaci podczas występów na dworze; kora pod jego dłońmi coraz bardziej łuszczyła się i zwijała, Z każdym wahnięciem nogi wysuwały się coraz dalej. Za każdym razem coraz więcej kory odchodziło od gałęzi pod jego otartymi już do krwi dłońmi, a strumyki potu zalewały mu oczy. I z każdą chwilą miał coraz mniej sił.

Pęknięcie otworzyło się o kolejny cal. Jeszcze ze dwa razy i powinno wystarczyć. Błagam Zaświaty, jeszcze tylko dwa razy, modlił się w duchu. Puścił się dokładnie w chwili, gdy rozległ się trzask odłamywanej gałęzi, a jej koniec zamienił się w poskręcaną niemiłosiernie drewnianą linę. Poszybował na krawędź urwiska i uderzył twarzą w pysk Pielgrzyma, który odskoczył zaskoczony. Tristan opadł na jedno kolano, czując, jak przechyla się do tyłu, aż wreszcie poczuł, że mocno uderza głową o ziemię. Po kilku chwilach, wciąż nieco zamroczony, z twarzą dziwnie mokrą, przesunął dłonią po czole, szukając krwi. Nie było. Odrzucił na bok poskręcany konar, który leżał niewinnie na jego brzuchu. Miał ochotę ucałować ziemię. Pielgrzym ponownie trącił pyskiem twarz swojego pana. Ogier wyraźnie miał już ochotę wracać do domu. Tristan usiadł i zerknąwszy na zniecierpliwionego Pielgrzyma, roześmiał się, zrazu cicho, a potem coraz głośniej, aż poczuł rozpierającą go radość z powodu prostego faktu, że żyje. Nie przestał się śmiać, gdy wyobraził sobie wyraz twarzy sześciu czarnoksiężników Rady na wieść o tym, że nie ma nikogo, kto mógłby zasiąść na tronie po ceremonii abdykacji. Wciąż nie chciał być królem, ale z pewnością istniał jakiś prostszy sposób uniknięcia tego. To prawda, że uwielbiał droczyć się z nimi, lecz nie zamierzał przy tym umrzeć. Przynajmniej na chwilę udało mu się zapomnieć o ich absurdalnej przysiędze koronacyjnej. Wstał powoli, niepewny, czy nie złamał sobie czegoś, i pozbierał rozsypane sztylety. Był cały, tyle tylko że, jak podejrzewał, będzie obolały jeszcze pewnie przez tydzień. Gdy położył dłonie na pysku konia, ten poderwał nieco łeb z bólu. Ogier także zapamięta to wydarzenie na jakiś czas. Dobrze mu tak. Objąwszy ramieniem kark konia, przysunął usta do jego ucha i uśmiechnął się. – Kiedy przyjedziemy tu następnym razem i znowu będziesz niegrzeczny, to cię przywiążę – powiedział łagodnie. Pielgrzym zarżał cichutko i potarł środkiem cętkowanego łba o ramię księcia. Tristan spojrzał na drugi koniec polany, gdzie wcześniej zawiesił na gałęzi siodło i uzdę. Zawsze je zdejmował, tak by ogier mógł swobodnie chodzić. Pielgrzym nigdy nie oddalał się zbytnio, poza tym Tristan nauczył go przybiegać na pierwszy gwizd. Książę przemierzył polankę na sztywnych nogach, zdjął z gałęzi siodło i uzdę i położył je na miękkiej trawie w cieniu. Z pozycji słońca wywnioskował, że jest wczesne popołudnie. Odpiął pochwę z nożami i położył się, opierając głowę na siodle. Sięgnął do jednej ze skórzanych sakiew i wyjął z niej dwie marchewki. Pielgrzym od razu przykłusował na gwizd Tristana. Równiutkimi zębami wyjął ostrożnie marchewkę z ręki pana i zaczął ją chrupać, wyraźnie zadowolony, patrząc, jak książę robi to

samo. To był kolejny z ich rytuałów; nieraz zdarzało się, że go powtarzali. Uznawszy, że nie jest aż tak głodny, Tristan oddał ogierowi połowę swojej marchewki. Pielgrzym opuścił łeb i ponownie trącił pyskiem twarz Tristana, tym razem pozostawiając na niej kawałki mokrej marchwi. Tristan roześmiał się i otarł twarz. Zaśmiałby się głośniej, ale czuł narastający ból w żebrach. – Idź sobie – powiedział. – Wiem, że powinienem się wykąpać, ale nie chcę, żebyś mi w tym pomagał. Wyjąwszy z torby kolejną marchew, Tristan przysunął ją do pyska Pielgrzyma, po czym odrzucił w przeciwległy koniec polanki. Patrzył z uśmiechem, jak ogier biegnie ochoczo z podniesionym łbem i ogonem. Poprzedni wierzchowiec Tristana, klacz wyhodowana w jednej z najlepszych stadnin w królestwie, zdechła przy porodzie Pielgrzyma. Od tej chwili młody książę i źrebak stali się nierozłączną parą. Czasem wydawało się, że koń jest jego najlepszym przyjacielem. Oczywiście pomijając jego bliźniaczkę Shailihę oraz Wigga, pierwszego czarnoksiężnika w Radzie. Ponownie oparł głowę na siodle i obserwował obłoki. Uśmiechnął się, gdy zobaczył, że jeden z nich przybrał kształt widzianej z profilu twarzy starego czarnoksiężnika. Wigg, jego mentor i przyjaciel. Jako pierwszy czarnoksiężnik był przez wielu uważany za najbardziej uczonego i najpotężniejszego spośród członków Rady. Z nim Tristan najbardziej lubił się droczyć. Wigg z pewnością gniewa się na niego. Mimowolnie znowu się roześmiał, gdy pomyślał sobie, że szóstka czarnoksiężników mogłaby go zobaczyć dyndającego nad przepaścią tak blisko ceremonii abdykacji. Król Tristan Pierwszy, pan rozkołysanych gałęzi, pomyślał rozbawiony. Roześmiał się głośno i przestał dopiero, gdy jego żebra przeszył piekący ból. Wciąż wpatrzony w niebo, powrócił myślami do Rady. Rada Czarnoksiężników, szlachetnie urodzonych doradców panującego króla Eutracji. Przywoływał w myślach kolejno twarze jej członków. Wigg, Egloff, Tretiak, Slike, Killius i Maaddar. Wiekowi bohaterowie, którzy dawno temu przyczynili się do zwycięstwa w Wojnie Czarownic. Wszyscy ukończyli już trzysta lat, dwóch czterysta, a każdego z nich przed skutkami starości chroniły zaklęcia, które sami stworzyli pod koniec powstania. Zaklęcia, których można było użyć tylko wobec osób szlachetnie urodzonych, odegrały kluczową rolę w ostatecznym zwycięstwie. Wolno było posługiwać się nimi wyłącznie czarnoksiężnikom z Rady oraz panującemu królowi, gdyby uznał to za stosowne. Nawet pomniejsi czarnoksiężnicy, zwani wiejskimi, nie posiadali umiejętności zaklinania zdrowia zaklęciami czasu, jak je nazywano. Tyle przynajmniej wiedział na ten temat Tristan. Wiedział za to na pewno, że w dzień jego trzydziestych urodzin ojciec abdykuje i dołączy do Rady jako jej siódmy członek. Odtąd także i życie Nicholasa będzie chronione zaklęciami czasu, jak również ogromną mocą kamienia zwanego Klejnotem, dzięki któremu czarnoksiężnicy z Rady zyskali swoją wyjątkową moc. Tak więc matka Tristana, Morganna, będzie zmuszona, niestety, łaskawie umrzeć przed swoim mężem, pozwalając mu wieść życie wieczne razem

z członkami Rady. A Tristan obejmie rządy. Westchnął. W duchu musiał przyznać, że darzy wielką miłością wszystkich czarnoksiężników, choć tak bardzo lubił z nich żartować. Mimo wszystko wciąż niezbyt pragnął zostać królem. Domyślał się, że gdy tylko włoży na głowę koronę, Rada zacznie go nagabywać, aby wziął sobie żonę, licząc na to, że nowa królowa urodzi mu syna, który obejmie po nim rządy za trzydzieści lat, po to by Tristan mógł zasiąść w Radzie u boku swego ojca. Pod koniec Wojny Czarownic Rada wybrała powszechnie szanowanego obywatela, w którego żyłach płynęła szlachetna krew, aby zasiadł na tronie jako pierwszy król Eutracji; wybrano także nowy rząd i tak już zostało. Zgodnie z tradycją, jeśli król nie miał męskiego potomka, wybierano kolejnego szlachetnie urodzonego obywatela, który obejmował rządy. I tak Eutracja trwała w pokoju i dostatku przez ponad trzysta lat. Od abdykującego króla zależało, czy zechce dołączyć do Rady, co się wiązało z wtajemniczeniem w arkana sztuki magii i poddaniem zaklęciom czasu. Aż do czasów ojca Tristana żaden z królów nie zdecydował się na to, wszyscy woleli umrzeć ze starości u boku swoich żon. Nicholas, podejmując swoją bezprecedensową decyzję, ogłosił coś jeszcze: jako pierwszy i jedyny król oświadczył, że w odpowiednim czasie także i jego syn dołączy do Rady. Młody książę buntował się wielokrotnie, lecz za każdym razem, gdy próbował dyskutować o tym z Radą lub ojcem, otrzymywał odpowiedź, że decyzja jest nieodwołalna. Ponoć podjęto ją w chwili jego narodzin, lecz nigdy nie powiedziano mu nic pewnego w tej kwestii. Ostatecznie przestał się buntować i zrezygnowany, pogodził się z losem. Wciąż wpatrzony w niebo, Tristan porzucił myśli o sprawach państwowych i oddał się rozmyślaniom o sprawach serca. Wprawdzie nie miał żony – już niebawem będzie mu wypadało powiedzieć „królowej”, upomniał samego siebie – nie oznaczało to jednak, że w jego życiu nie było żadnych kobiet. Westchnął. Było ich nazbyt wiele, zdaniem jego rodziców. Nawet jego bliźniaczka, Shailiha, która zwykle broniła go, gdy chodziło o zaniedbywanie obowiązków królewskich, zaczęła krytykować jego kolejne romantyczne flirty. Ale książę zawsze był miły wobec kobiet, które miały nadzieję zawładnąć jego sercem. Jako że był przystojnym młodzieńcem i księciem, w całym kraju nie brakowało niewiast, które chętnie podejmowały to wyzwanie. Czasami, kiedy uczestniczył w dworskich uroczystościach, nie potrafił powiedzieć, co trzepotało szybciej, ich powieki czy też rozłożone wachlarze, którymi usiłowały schłodzić gwałtowny rumieniec na swoich licach. Niejedna, ku udręce królewskiej rodziny i Rady, kończyła w jego łóżku. On jednak nigdy się nie zakochał. Z żadną z kobiet, które dotąd napotkał na swojej drodze, nie zapragnął nigdy przeżyć niczego

więcej poza przelotnym flirtem. I wcale nie był wobec nich zimny lub nieczuły. Zawsze okazywał im uprzejmość i zawsze kończył związek jak prawdziwy dżentelmen. Taką już miał naturę. Wsunął splecione dłonie pod obolałą głowę i skupił uwagę, na szczególnie ciekawym kłębiastym obłoku. Westchnął, wspominając, że przynajmniej nigdy nie stał się sprawcą skandalu związanego z ciążą. Ze smutkiem musiał stwierdzić, że nie było takiej kobiety, której nieobecność napełniałaby go słodkim bólem rozkojarzenia czy też której obecność u jego boku wywołałaby u niego wręcz bolesne pragnienie. Gdzieś w głębi serca wciąż wierzył, że kiedyś będzie inaczej. Skrycie marzył o szczęściu, jakiego doświadczyła jego siostra. Shailiha była od niego starsza, z którego to powodu aż nazbyt często lubiła się z nim droczyć. On nie pozostawał jej dłużny i powtarzał, że choć przyszła na świat osiem minut przed nim, to on pewnego dnia zostanie królem i jej władcą. W rzeczywistości jednak pragnął, aby jego życie przypominało bardziej życie siostry. Shailiha była szczęśliwą żoną Fredericka, dowódcy Gwardii Królewskiej, jednego z najlepszych przyjaciół Tristana. Od pięciu i pół miesiąca była brzemienna i cała podekscytowana rodzina królewska oczekiwała narodzin dziecka. Ale on zazdrościł jej najbardziej tego, że nigdy nie będzie musiała sprawować rządów. Uśmiechnął się, wodząc wzrokiem po niebie. Przynajmniej jego rodzice, król Nicholas i królowa Morganna, doczekali się jednego potomka, który ich uszczęśliwił. Niestety, pomyślał, pozostawały jeszcze obowiązki książęce i nauka. Przez całe życie pobierał najprzeróżniejsze nauki u czarnoksiężników, którzy przygotowywali go do objęcia tronu. A choć w królestwie od ponad trzech stuleci panował pokój i nie zagrażał mu żaden wróg, to książę nieustannie wprawiał się w sztuce wojennej pod okiem żołnierzy z Gwardii Królewskiej. Po Wojnie Czarownic czarnoksiężnicy z Rady podjęli roztropną decyzję, ślubując, że odtąd Gwardia Narodowa na zawsze pozostanie w stanie gotowości. Wychodząc z założenia, że ci, którzy nie wyciągają wniosków z historii, skazani są na popełnianie starych błędów, wydali dekret, na mocy którego uczono historii wojny wszystkie bez wyjątku dzieci w Eutracji, a wszyscy zdolni do służby wojskowej mieli ją odbywać w oddziałach Gwardii Królewskiej, ochotnicy zaś mogli uczynić z niej swój zawód. Płyty pamiątkowe i pomniki, najczęściej wykute z najlepszych marmurów, widniały w całym kraju, w miejscach bitew z czasów wojny. Były to pamiątki wzbudzające smutek i szacunek, jako że znaczyły miejsca masakr dawno poległych czarnoksiężników oraz ich wojsk. Tak więc zgodnie z tradycją Gwardia Królewska czuwała nieustannie, doskonaląc swoje umiejętności, gotowa bronić królestwa przed potencjalnym zagrożeniem. Tristan żywił przekonanie, że za jego rządów, tak jak to było wcześniej, nie będzie potrzeby powoływania ich pod broń. Szczególnie w obronie królestwa. Ziewnął i ponownie przeczesał palcami długie czarne włosy, dotykając dużego guza, który

pojawił się na jego głowie po skoku na ziemię. Kiedy już zostanie królem, czarnoksiężnicy z pewnością będą nalegać, aby skrócił włosy, jak przystało monarsze. Potem zaś, gdy już dołączy do Rady, każą mu je znowu zapuścić i zapleść w warkocz, który będzie nosił na plecach. Ze smutkiem pomyślał, że zawsze pragnął jedynie wieść zwyczajne życie, ale nigdy mu to nie było dane. I tak już zostanie. Edukacja u czarnoksiężników obejmowała wiele dziedzin. Historię Eutracji, prawa i obowiązki obywateli, podstawowe zasady sprawowania rządów, czytanie i pisanie oraz wiele innych przedmiotów. Uczono go również kultury ich królestwa: muzyki, literatury, sztuki. Musiał także posiąść umiejętność negocjacji i arbitrażu, tak niezbędną przy rozpatrywaniu nieustannych petycji i sporów między książętami reprezentującymi siedem księstw, na jakie podzielono całe królestwo, a z których podatki stanowiły o jego dobrobycie. Polityka nie była jego mocną stroną i musiał jeszcze wiele się nauczyć w tej dziedzinie, a czasu miał tak niewiele. Ze smutkiem spróbował znaleźć choćby ziarno mądrości w decyzji, która skłoniła go do przyjścia w to miejsce wysoko w górach, gdzie leżał wygodnie na miękkiej trawie, zamiast pobierać swoje nauki. Pulsujący ból głowy wzmagał się. Może jednak przyniosło mu to więcej szkody niż pożytku. Uśmiech szybko wrócił na jego twarz, gdy tylko pomyślał o innej stronie swojej edukacji – o ćwiczeniach fizycznych. Ćwiczenia w Gwardii Narodowej były jego jedyną i prawdziwą miłością, dlatego, ku uciesze i dumie musztrujących go oficerów, zbierał laury niemal w każdej dziedzinie. Szermierka, łucznictwo, posługiwanie się sztyletem, jazda konna, walka wręcz, umiejętność przetrwania w trudnych sytuacjach, żeby wymienić tylko kilka z nich. Wszystko to stanowiło podstawy żołnierskiej edukacji, która dawała mu najwięcej zadowolenia. Wciąż pamiętał, jak rozsierdzony ojciec złajał go, kiedy jako osiemnastolatek poprosił, aby zwolniono go z obowiązków książęcych i pozwolono wstąpić do Gwardii Królewskiej. Mimo kategorycznej odmowy ze strony króla, Tristan w swej naiwności uparcie ponawiał żądanie. Zrozumiał wszystko dopiero, gdy któregoś dnia ojciec wziął go na bok w pięknie zdobionym przedpokoju wiodącym do komnat królewskich, gdzie odbyli rozmowę na osobności. Wtedy to dowiedział się, że jego matka, królowa Morganna, niemal straciła życie, dając je jego siostrze i jemu. Potem nie mogła już mieć dzieci. Tak więc na skutek bezprecedensowej decyzji Nicholasa dotyczącej wstąpienia do Rady, zarówno jego samego, jak i jego pierworodnego, los Tristana został przesądzony: musiał zostać księciem, królem i wreszcie czarnoksiężnikiem w Radzie. Ten jeden jedyny raz widział ojca płaczącego. Płakał, ponieważ bardzo pragnął, aby syn go zrozumiał. I tak Tristan, zrezygnowany, pogodził się z losem, starając się jednocześnie czerpać jak najwięcej przyjemności z fizycznej części swojej edukacji, i ze smutkiem, ale i stoickim spokojem znosił akademickie studia i obowiązki na dworze. Ale w ostatnich kilku latach coś się