Roger Zelazny, Fred Saberhagen
Czarny Tron
(przełoŜył Marian Baranowski)
I
Słyszał jej śpiew rozchodzący się gdzieś ponad morzem.
Szedł w szarości ciepłego poranka poprzez mgłę, która otaczała go całunem lepkiej
bieli, jaskrawej jak śnieg i wyciszającej niczym gruba zasłona. Poruszał się ostroŜnie. Nie
rozróŜniał słów, które docierały z daleka do jego świadomości. Coś jakby pląsało wokół
niego. Starał się omijać przeszkody, przecinając zarośla za szkołą, niezwykłym miejscem,
które kiedyś było mu znajome i tworzyło tajemniczość mającą zatrzymać jego
niewykrystalizowaną duszę na nadchodzący okres rozwoju. Okres ten znamionowała
odrębność, przejście przez coś wyjątkowego, odciskającego ślad na całe Ŝycie, jak blizna albo
tatuaŜ.
To nie tylko ten głos z ciemności dawał poczucie ostrej rzeczywistości. Sarno morze
teŜ go niepokoiło. Nie powinno być tak blisko, no i nie w tym kierunku. Chyba nie? Nie.
Musi być gdzieś blisko. Ta pieśń przeszywała go i pulsowała w Ŝyłach. Wokół
panował miękki, ciepły, słonawy dzień.
Poczuł delikatne dotknięcie gałęzi na plecach i wilgotne pocałunki liści. Wycofał się
spośród drzew, potknął i powstał, w Londynie mgła jest na porządku dziennym. Nawet
dziecko z Ameryki łatwo sobie daje z nią radę. Przyzwyczaja się, przestaje się jej bać,
rozróŜnia rozmyte kształty, nabiera umiejętności stąpania po śliskich chodnikach i wyczuwa
stłumione odgłosy otaczającego świata.
Poruszał się na pół przytomnie, dąŜąc do źródła śpiewu - poszukiwanie to mogło się
zacząć jeszcze przed przebudzeniem. Faktycznie wydawało się, Ŝe to wszystko jest dalszym
ciągiem niezwykłego snu.
Pamiętał przecieŜ, jak wstał, ubierał się, wychodził. Było to tylko prawie interludium.
Obecny stan trwał jeszcze wcześniej.
Coś jest na brzegu... PlaŜa? Brzeg. Co za róŜnica. Musi dojść i odnaleźć. Wiedział, Ŝe
tam będzie. Słyszał śpiew po obu stronach snu. Przemawiał do niego, prowadził go...
Szedł dalej. Ubranie stawało się coraz bardziej mokre, zaczynało kleić się do ciała,
buty przemakały. Droga schodziła w dół, drzewa oddalały się, ale jeszcze przebijały przez
mgłę i gdzieś słychać było dzwon - na granicy świadomości stanowił rzeczywisty kontrapunkt
dla nieziemskiej, ulotnej pieśni. Zszedł w dół i od razu poczuł zapach morza. Przyspieszył
kroku. JuŜ blisko, blisko...
Droga gwałtownie pięła się do góry. Usłyszał krzyki mew, których ciemne kształty
przesuwały się po otaczającej go bieli. Poczuł delikatny powiew wiatru, który przyniósł
jeszcze silniejszy zapach morza.
Rozszerzająca się droga nie była juŜ tak stroma. Nagle stała się piaszczysta. Pod
stopami chrzęściły teŜ małe, okrągłe kamyki, które odskakiwały na boki przy kaŜdym kroku.
Usłyszał szum morza. Mewy wciąŜ się przekrzykiwały. Odgłosy dzwonu powoli cichły.
Śpiew, nieco głośniejszy niŜ na początku, zdawał się mimo wszystko bliŜszy. PodąŜał
w jego kierunku, skręcił w lewo, przeszedł koło przycupniętej palmy karłowatej, która
właściwie nie powinna tu wcale rosnąć.
Mgła oŜyła. Zaczęła napływać od strony wody. Gdzieniegdzie przerzedzała się
i odsłaniała piasek i kamyki, w innych miejscach kłęby mgły wiły się jak serpentyna ku ziemi
albo tworzyły groteskowe, krótkotrwałe i ulotne formy.
Podchodził bliŜej. Zatrzymał się, schylił i zanurzył ręce w wodę. Podniósł palec do ust
i poczuł smak soli. Woda była słona i ciepła, niczym krew.
Fala dosięgła jego stóp. Cofnął się i odwrócił. Zaczął iść, ale teraz wiedział juŜ
w jakim kierunku. Szedł coraz szybciej, aŜ zaczął biec.
Potknął się, szybko podniósł i szedł dalej. MoŜe przekroczył jakąś granicę i znów był
w krainie snów. Słyszał teraz blaszany odgłos dzwonu boi, która wyznaczała kanał gdzieś
w oddali z prawej strony. Morze nie było juŜ tak ciche. Stado wrzaskliwych ptaków
przemknęło nad jego głową. Na nowo rozbrzmiały dzwony - ich odgłos dochodził z tyłu.
Wydawało się, Ŝe rozmawiają z boją, ich dźwięk był regularny, nieco niŜszy.
I znów śpiew... Po raz pierwszy głośniejszy; wydawał się bardzo blisko.
ZauwaŜył na swej drodze coś ciemnego. Mały pagórek, wzniesienie albo...
Starał się to ominąć i znów się potknął. Śpiew umilkł. Dzwony przestały bić. Spojrzał
na zimne ściany i puste okna - z piasku wynurzyła się warowna budowla, naszpikowana
wieŜyczkami - posępna, ciemna, zaczynająca się rozsypywać.
Spadał coraz szybciej w jej stronę...
Mgła zawirowała i opadła. To, co wydawało się odległe, było prawie w zasięgu ręki.
Ujrzał zamek z piasku zbudowany na brzegu rozlewiska.
Wyciągnięta w obronnym odruchu ręka uderzyła w ścianę. WieŜa runęła. Wrota
zostały zniszczone.
- Nie! Wstręciuchu! Nie!
Zaczęła okładać go małymi piąstkami po głowie, plecach i rękach.
- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem. Upadłem. Pomogę ci. Odbuduję wszystko
tak, jak było.
-Oj!
Przestała go bić. Podniósł się i zaczął się jej przyglądać.
Miała bardzo szare oczy i ciemne włosy opadające w nieładzie na czoło. Jej dłonie
były delikatne. Niebieska spódniczka i biała bluzka zabrudzone były piaskiem, zapaćkane,
a dół spódniczki cały przemoczony. Jej usta dygotały ze złości. Szybko przenosiła wzrok to
na niego, to na zamek. Nie uroniła jednak Ŝadnej łzy.
- Przepraszam - powtórzył.
Odwróciła się od niego, w chwilę później wykonała gwałtowny ruch bosą stopą
i zburzyła kolejną ścianę oraz kolejną wieŜyczkę.
- Przestań! - krzyknął, starając się ją powstrzymać. -Stój. Nie rób tego!
- Nie! - powiedziała, nie przestając burzyć wieŜyczek. Chwycił ją za rękę, ale zdołała
się wyswobodzić. Nie przestawała kopać i tratować zamku.
- Przestań, proszę... - powtórzył.
- Dlaczego burzysz zamek tego chłopca? - usłyszeli głos, który naleŜał do kogoś
stojącego z tyłu.
Odwrócili się, Ŝeby zobaczyć tego kogoś, kto wyłonił się z mgły.
- Kim jesteś? - spytali prawie jednocześnie.
- Edgar - odrzekł.
- To ja mam tak na imię - powiedział pierwszy z chłopców, wpatrując się
w nieznajomego.
Przybysz znieruchomiał. Chłopcy przyglądali się sobie badawczo. Byli bardzo do
siebie podobni. Kolor włosów, oczy, karnacja skóry, układ twarzy zdawały się identyczne.
Mieli takie same mundurki szkolne, barwę głosu, ruchy, wzrost.
Dziewczynka przestała demolować swój zamek i z niedowierzaniem kręciła głową.
- Jestem Annie - powiedziała łagodnym głosem. -Wyglądacie jak bracia albo coś
w tym rodzaju.
- To prawda - potwierdził przybysz.
- Czemu niszczyłaś jego zamek? - zapytał drugi Edgar.
- To jest mój zamek i on go zburzył - powiedziała. Edgar Drugi uśmiechnął się do
Edgara Pierwszego, który skinął głową i wzruszył ramionami.
- JuŜ dobrze, a moŜe odbudujemy wszystko razem? - spytał drugi z chłopców. -
ZałoŜę się, Ŝe wyjdzie nam to jeszcze lepiej niŜ było, Annie. Uśmiechnęła się.
- w porządku - odparła. - Bierzmy się do roboty. Wszyscy uklękli na piasku wokół
zburzonego zamku. Annie wzięła kawałek patyka i zaczęła wytyczać zarysy nowej budowli.
- Główna wieŜa będzie tutaj - zaczęła. - Chcę, Ŝeby było duŜo baszt.
Przez chwilę pracowali w milczeniu. Obaj chłopcy zdjęli buty.
- Edgar...? - zapytała.
- Słucham? - odpowiedzieli obaj chłopcy. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Trzeba znaleźć jakiś sposób na to, aby was rozróŜniać - zwróciła się do pierwszego.
- Allan - odrzekł. - Jestem Edgar Allan.
- Ja jestem Perry, Edgar Perry - odpowiedział drugi. Chłopcy znów spojrzeli na siebie.
- Nigdy cię tu przedtem nie widziałem - stwierdził Perry. - Jesteś przyjezdny?
- Chodzę do szkoły - odparł Allan, wskazując głową w stronę urwiska, skąd przyszedł.
- Do jakiej szkoły? - spytał Perry.
- Manor House School.
Perry zmarszczył czoło i pokręcił głową.
- Nie znam tej szkoły - powiedział. - Właściwie nie wiem nic o tej okolicy. Moja
szkoła teŜ nazywa się Manor, ale nie pamiętam cię stamtąd. Prawdę mówiąc, zrobiłem sobie
mały spacer.
Spojrzał na Annie. Odwróciła głowę w stronę wzgórza, o którym mówił Allan, jakby
dopiero teraz zobaczyła je pierwszy raz.
- Czy ty znasz tę szkołę? - zwrócił się do niej.
- Nie znam Ŝadnej z tych szkół - odpowiedziała. -Ale to jest moja okolica, to znaczy
czuję się tu, jak u siebie.
- Ciekawe, Ŝe oboje macie amerykański akcent - stwierdził Allan.
Spojrzeli na siebie.
- Co w tym dziwnego? - powiedziała Annie. - Ty teŜ.
- Gdzie mieszkasz? - spytał nagle Perry.
- Charleston - odpowiedziała. Przestępował z nogi na nogę.
- Jest w tym wszystkim coś niezwykłego - powiedział. - Miałem rano sen, zanim tu
przyszedłem, zanim się tu znalazłem...
- Ja teŜ. -I ja.
- ...jakbym juŜ wcześniej tu był z kimś: z wami.
- Tak, ja teŜ.
- Ja takŜe.
- Myślę, Ŝe juŜ nie śnię.
- No, nie.
- ChociaŜ jest to dziwne - powiedział Allan. - Jakby prawdziwe, rzeczywiste, ale
w jakiś szczególny sposób.
- Co masz na myśli? - spytał Perry.
- WłóŜ ręce do wody - powiedział drugi chłopiec. Perry schylił się i dotknął wody.
- i co?
- Woda morska nigdy nie jest taka ciepła - odpowiedział Allan.
- Woda w tym rozlewisku podgrzała się.
- Ale w samym morzu jest to samo - dodał Allan. - Próbowałem juŜ wcześniej.
Perry wstał, odwrócił się i zaczął biec w stronę wody. Allan spojrzał na Annie, która
się roześmiała. Nagle oboje pobiegli za nim.
Wkrótce wszyscy chlapali się w morzu, polewali wodą, śmiali radośnie.
- Masz rację! - krzyczał Perry. - Nigdy nie była taka ciepła! Czemu tak jest?
Allan wzruszył ramionami.
- MoŜe gdzieś bardzo mocno świeci słońce, gdzieś daleko stąd, czego nie widać.
Później fale przynoszą ciepłą wodę...
- Chyba to nie tak. MoŜe to prąd, jakby rzeka w morzu.
- Woda jest ciepła, bo ja tak chciałam - przerwała Annie. Chłopcy spojrzeli na nią,
a ona się roześmiała.
- UwaŜacie, Ŝe to nie sen - powiedziała. - Bo to nie jest wasz sen, tylko mój. Wy
pamiętacie, jak wstaliście rano, a ja nie. To jest mój sen i mój teren.
- Ale ja jestem naprawdę! Nie jestem ze snu!
- Ja teŜ jestem naprawdę!
- Po prostu was zaprosiłam.
Chłopcy wybuchnęli śmiechem i ochlapali ją wodą. Zaśmiała się.
- No, moŜe... - powiedziała i teŜ ich opryskała. Później wiele razy ich ubrania schły
i znów były mokre, gdy wpadali do wody, Ŝeby pobaraszkować i sprawdzić, czy woda wciąŜ
jest ciepła, w przerwach powoli wznosili nowy zamek. Ten był o wiele wspanialszy niŜ
pierwszy, na który wpadł Allan. Miał mnóstwo strzelistych wieŜ, niczym gałęzie asparagusa,
i grube mury, które wiły się po brzegu rozlewiska, w wodzie błyskały ryby, małe kraby,
muszle, kamienie i połamane koralowce. Polewali stworzone przez siebie dzieło, Ŝeby piasek
nie wysechł.
Allan chwycił zapiaszczoną dłoń Annie.
- Wymyśliłaś wspaniały zamek - powiedział. Zarumieniła się, a Perry wziął jej drugą
rękę.
- Jest piękny - dodał Allan. - a jeśli to sen, to jesteś najlepszą wróŜką.
Nie wiadomo jak to wszystko moŜe się skończyć. Miał dla Perry'ego wiele przyjaźni,
jak dla brata, chociaŜ jego stosunek do Annie był zupełnie inny i był przekonany, Ŝe Perry teŜ
ją kocha. Otaczała ich szarość, a morze było zielone i perłowe od mgły. Morze i powietrze
było zupełnie bezkresne, pulsowało wokół nich.
- O, BoŜe! - krzyknęła Annie.
- Co się stało? - zawołali, kierując wzrok za jej przeraŜonym spojrzeniem.
- w wodzie - powiedziała powoli. - Trup?
Mgła rozstąpiła się. Coś opatulone w kłęby wodorostów i strzępy ubrania leŜało na
wpół zanurzone w wodzie. Gdzieniegdzie przebijały białe place napuchniętego ciała. Mógł to
być człowiek. Trudno było to ostatecznie stwierdzić, gdyŜ szczątki te kołysały się na wodzie
i przysłonięte były pasemkami mgły.
Perry wstał.
- MoŜe to człowiek, a moŜe nie - powiedział. Annie zakryła twarz rękami i spoglądała
przez palce. Allan wytrzeszczał oczy zafascynowany.
- Czy naprawdę chcemy się przekonać? - mówił dalej Perry. - PrzecieŜ to moŜe być
tylko kupa wodorostów i śmieci oraz parę śniętych ryb. Jeśli nie pójdziemy zobaczyć, to
zawsze w coś moŜemy uwierzyć. Wiecie, co chcę przez to powiedzieć? Chcecie powiedzieć
znajomym, Ŝe widzieliście trupa na plaŜy? No, mogliście widzieć.
Mgła znów zasłoniła swą tajemnicę.
- a co ty o tym sądzisz? - spytał go Allan.
- Wodorosty i śmieci - odpowiedział Perry.
- To jest ciało - stwierdziła Annie. Allan roześmiał się.
- Nie moŜecie oboje mieć racji - oznajmił.
- Dlaczego nie? - spytała nagle Annie.
- Tak juŜ jest na tym świecie - rzekł Allan. Allan wstał i zaczął iść przez mgłę
w stronę trupa.
- Czasami tak nie jest - usłyszał za sobą jej słowa. Mgła zawirowała i znów się
rozstąpiła. Allanowi udało się dojrzeć falującą masę, która zaraz zniknęła w wodzie o kilka
kroków od brzegu. Wszystko mogło się wkrótce wyjaśnić.
Ruszył do przodu, ale jednocześnie zapadła kurtyna mgły. Nie dawał za wygraną.
Rzucił się przed siebie. Za chwilę miał poczuć wodę wirującą wokół jego nóg.
- Allan... - jej głos dochodził jakby z oddali.
- Gdzie jesteś? - zawołał Perry, który teŜ wydawał się gdzieś daleko.
- Jeszcze chwilka - odpowiedział. - Jestem juŜ blisko.
Zdawało mu się, Ŝe jeszcze raz zawołali, ale nie był juŜ w stanie rozróŜnić słów. Parł
naprzód. Nagle miał wraŜenie, Ŝe idzie pod górę. Znów widział wokół siebie jakieś ciemne
kształty. Grunt pod nogami był twardszy. Usłyszał dziwny krzyk ptaka przelatującego mu nad
głową. Zabrzmiało to jak “E-te-keli-li!”.
Zaczął biec. Potknął się.
A później, a później, a później...
Ujrzałem nagle coś jaskrawego, odbijającego się od piasku, uderzającego we mnie
i spadającego na ziemię.
Wracałem do fortu z domu Legranda. Nie podejrzewałem, Ŝe moje Ŝycie ciągle
podlegało zmianom. Nie mogę powiedzieć, Ŝeby wcześniej pozbawione było wizji, a wręcz
przeciwnie. Tym razem nie doświadczyłem Ŝadnych ostrzegawczych wraŜeń czy doznań,
które przewaŜnie im towarzyszyły.
Nie mogłem wiedzieć, Ŝe złoty Ŝuk wzlatujący z nie wiadomo skąd i odbijający się od
mojej twarzy przynosi zmianę wszystkiego, co mnie dotyczy, na zawsze.
Dojrzałem go na piasku. Był wyraźnie, jednoznacznie złoty w zachodzącym,
październikowym słońcu. Wiedziałem, Ŝe niektóre chrabąszcze mają nieco metaliczny kolor,
złotawy albo srebrzysty, i mogą być bardzo ładne. Ale ten... Był to nieznany gatunek,
przynajmniej ja go nie znałem. Ukląkłem, Ŝeby mu się bliŜej przyjrzeć. Zdumiały mnie jego
plamki, czarne plamki na grzbiecie. Były tak ułoŜone, Ŝe nagle zdałem sobie sprawę, iŜ
upodabniają go do złotej czaszki.
Zerwałem z najbliŜszego krzaka duŜy liść, nasunąłem na niego błyszczącego owada,
zawinąłem i włoŜyłem do kieszeni.
Byłem pewien, Ŝe zainteresuję tym Legranda w czasie mojej kolejnej wizyty. Jeśli nie
wywoła to Ŝadnej dysputy, bez wątpienia przyniesie pewne domysły.
Szedłem cięŜko po piaszczystej plaŜy, raczej przygnębiony mimo tego ciekawego,
popołudniowego znaleziska. Przyglądałem się ciemnym chmurom gromadzącym się na
horyzoncie, dumając o niezmierzonym bezkresie przeznaczenia, nie wiedząc, Ŝe zostało juŜ
określone.
Z prawej strony gęste, nieprzebyte ogromy mirtu pokrywały większość terenu.
Cmentarne kwiaty, tak je nazywano. Łatwo się rozrastały.
Dziwne odczucie - zobaczyć sen po latach, zdać sobie sprawę z czegoś tak nagłego,
krótkiego, co było jednak cząstką Ŝycia. Później, w chwili napięcia, wszystko zostaje
wyrwane, zanim zacznie się cokolwiek rozumieć. Pozostaje, pozostaje, później umyka.
Tajemnica potwierdzona, ale źródła zatracone. Okruch Ŝycia widziany tak jak Ŝywy, pierwszy
raz w nowym blasku, a następnie oddzielony ode mnie, bez nadziei powrotu. Co to za traf
losu moŜe przynosić realizację słodkiej nadziei na przekór wszelkim sprzecznościom,
a chwilę później niweczy to?
Kopnąłem kamień, słyszałem daleki odgłos burzy gdzieś nad wodą. Nie tylko całe
moje spojrzenie na Ŝycie zmieniło się w krótkim czasie - nie jestem tak introspektywny
i nastawiony do metafizyki, Ŝeby mnie to wszystko bardzo napełniło strachem - ale takŜe
przybrało taką postać, która zwiastować miała nieszczęścia i odebrać mi siły, Ŝeby się
przeciwstawić.
Po około mili droga, którą szedłem, skręciła bardziej w głąb lądu i prowadziła przez
gąszcz zarośli. Cienie łączyły się ze sobą, poniewaŜ słońce juŜ zachodziło.
Zatrzymałem się nieco później, będąc juŜ bardziej w głębi wyspy. Coś mnie
intrygowało. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową, ale obraz przede mną nie zmienił się.
Stali dalej, powyŜej strumienia i około mili od moczarów - wysocy w purpurze
zmierzchu, na zboczach zalesionych urwisk, gdzie, przysiągłbym, nikogo przedtem nie
widziałem. Coś nie pasowało do rzeczywistości, bardzo nie pasowało, i nie wiedziałem co.
Miałem wątpliwości, czy mój wzrok moŜe zmienić całą perspektywę, i skręciłem znów na
zachód. Wkrótce ujrzałem światła Charleston migocące nad portem, niektóre ginęły juŜ,
chowając się w gwałtownie napływającej mgle. Mgła nadchodziła bardzo szybko
i przystanąłem na chwilę, aby jej się przyglądać.
Miasto wyglądało jakby nieco inaczej niŜ ostatnim razem, kiedy patrzyłem na nie
z tego miejsca, chociaŜ mój umysł był zaprzątnięty czymś innym, a mgła nachodziła zbyt
szybko.
Mgła znów przynosiła z pamięci jej obraz, obraz Annie, dziecka ze snu, dziewczyny
ze snu, kobiety ze snu. Annie powtarzającej się zjawy, wyimaginowanej towarzyszki zabaw
z dzieciństwa dorastającej wraz z nim, na której istnienie liczyłem cały czas, przez lata -
wzywała mnie, albo ja ją, do królestwa histerycznych wizji, gdzieś nad morzem, Annie, moja
droga ułuda, królowa mgły...
To wszystko. Kim więcej mogłaby być - tajemniczym złudzeniem, towarzyszką ze
snów, przyjaciółką, a moŜe nawet...?
Annie. Nierealna. Oczywiście. Nie róŜniła się niczym od mgły, którą teraz widziałem.
Albo tylko tak mi się zdawało. AŜ do przedwczoraj, gdy cały mój świat się rozpadł.
Przechadzałem się po mieście, pomagając sobie w ten sposób strawić kolację.
Zupełnie jak teraz, wiatr przywiał nieco mgły znad morza poprzez wydłuŜające się cienie.
Jesienna wilgoć doskonale pasowała do bezmiaru wód. Witryny sklepowe odbijały nieco
światła w ciemność. Cierpliwy spaniel czekał na swego pana przed pubem. Pył skrzył się na
drodze. Stado ptaków przeleciało w stronę morza, przekrzykując się ochryple. Ogarnął mnie
niepokój, w chwilę później usłyszałem krzyk.
Teraz, po czasie, nie wiem, czy rzeczywiście coś usłyszałem właśnie wtedy.
Jeszcze nie widziałem karety. Było to coś więcej, niŜ tylko krzyk i wyczucie jej
obecności.
W chwilę potem kareta pędem wyjechała zza rogu - wysoki, czarny pojazd, uginające
się resory, konie w uprzęŜy; smagły woźnica zmagał się z lejcami, a układ jego warg
świadczył o zaciętości. Przechyliła się niebezpiecznie, wyprostowała i pomknęła dalej,
przejeŜdŜając obok mnie i wzniecając tumany kurzu. Zobaczyłem twarz Annie przy oknie.
Nasze spojrzenia spotkały się na krótko, usłyszałem znów jej wołanie, chociaŜ nie byłem
przekonany, czy jej usta wykonały jakikolwiek ruch albo czy któryś z przechodniów w ogóle
coś dosłyszał.
- Annie! - krzyknąłem i wtedy poczułem jej bliskość, ale zaraz odjechała ulicą
w stronę morza.
Odwróciłem się i zacząłem biec. Pies zaszczekał kilka razy. Ktoś wołał za mną, ale
niczego nie zrozumiałem. Później dochodził do mnie jego śmiech. Powóz terkotał, a ja
pozostawałem coraz dalej, biegnąc poprzez kurz.
Zacząłem kaszleć, zanim dotarłem do rogu, a moje oczy pełne były piasku. Zszedłem
na skraj drogi, gdy juŜ kareta odjechała, i zwolniłem kroku. Szedłem wolniej, bardziej starając
się nie zgubić śladu, niŜ ją dogonić. Widziałem ją jakiś czas w oddali; przyspieszyłem, gdy
kurz opadł.
Gdy skręciła, znów ruszyłem biegiem do tamtego rogu i udało mi się ją zobaczyć.
Wydawało mi się, Ŝe słyszę Annie:
- Eddie, pomóŜ mi. Boję się, Ŝe dali mi jakiś narkotyk. Jestem przekonana, Ŝe grozi mi
coś złego.
Rzuciłem się w pogoń, tym razem w dół. Powóz najwyraźniej zmierzał do portu,
a właściwie juŜ tam prawie był. Biegłem, niepomny świata, mając przed sobą jedynie
wizerunek kobiety, której istnienie było jeszcze tak niedawno całkowitą zagadką. Moja
ukochana ze snów i cieni, plaŜ i mgieł została w jakiś sposób uwięziona w rzeczywistym
świecie, ograniczonym do karety pędzącej w kierunku portu. Potrzebowała mojej pomocy,
a ja bałem się, czy uda mi się dotrzeć do niej na czas.
Moja obawa nie była bezzasadna. Porywacze czy zdobywcy mogli przenieść ją juŜ na
łódź, podczas gdy ja z trudem brnąłem ulicą. Zanim dotarłem do nabrzeŜa, łódź juŜ dopłynęła
do czarnego statku o nieco dziwnej budowie, którego postawione Ŝagle wydymały się na
wietrze. Była to fregata, a moŜe bryg (nie jestem marynarzem, tylko Ŝołnierzem). Statek
sprawiał wraŜenie bardzo szybkiej i dobrze uzbrojonej jednostki, zupełnie jak te, które słuŜą
korsarzom.
Kareta natomiast była opuszczona, a jej drzwi szeroko otwarte.
Przysiągłbym, Ŝe jeszcze raz usłyszałem krzyk, chociaŜ odległość była dość duŜa.
Rozejrzałem się za jakimś środkiem transportu dla siebie, a w tym czasie łódź dobiła do burty
statku. Załoga rozpoczęła podnoszenie czegoś na pokład. Musiała to być nieprzytomna
kobieta.
Krzyczałem, ale nikt z nich nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Nikt teŜ nie
pojawił się w pobliŜu, Ŝeby przekonać się, co spowodowało moje wołania. Kusiło mnie, Ŝeby
wskoczyć do wody i dopłynąć, ale rozsądek powstrzymał mnie od wpakowania się
w niewesołe połoŜenie. Później przez moment myślałem, Ŝe ktoś odpowiada na moje krzyki,
z pokładu doleciały jakieś głosy. Okazało się, Ŝe były to tylko komendy, gdyŜ wkrótce
usłyszałem odgłos windy kotwicznej.
Stałem bezsilny, patrząc, jak statek powoli obraca się i ustawia do wiatru, który
wkrótce popchnie go na pełne morze. Nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc, Ŝadnego
statku, którym moŜna by rozpocząć pogoń - Ŝadnej szansy, Ŝeby zrobić coś samemu, nawet
gdybym miał małą, szybką łódź. Mogłem jedynie stać, kląć i patrzeć, jak porywają Annie na
krańce przewrotnego przeznaczenia, które rządzi naszymi losami.
I tak przez ostatnie dwa dni te wydarzenia nie dawały mi spokoju, rzucając zasłonę,
której nie mogłoby podnieść nawet popołudnie z Legrandem, a teraz, wracając do Fort
Moultrie, miałem przeczucie, Ŝe nie obejmę słuŜby wieczorem z powodu czarnego statku,
który stał na kotwicy jakieś ćwierć mili od brzegu. Był to statek niezwykłej budowy. Dałbym
głowę, Ŝe to ten sam, na który zabrano Annie.
Później. Później. Znacznie później. Idąc, stąpając niepewnie.
Szedł chwiejnym krokiem przez mgłę, szukając jej, nie mając pojęcia, jak wrócił
z Fordham do królestwa nad morzem. MoŜe powietrze orzeźwi jego umysł. Była luka gdzieś
między kolejnymi zdarzeniami. Państwo Valentine byli mili, podobnie jak pani Shew. Jednak
przerwa w świadomości między wtedy a teraz była bardzo dziwna; musiała być czymś
spowodowana. Była luka - oczywiście! Czarna otchłań, coś głębokiego i całkowitego, jak
śmierć lub sen. Ale nie był martwy, chyba Ŝe śmiercią jest takie uczucie, jak po pijatyce.
Potarł ręką czoło, powoli obrócił się i rozejrzał.
Mgła zasnuwała wszystkie drogi, nieregularne szlaki, którymi mógł nadejść. Wiedział
teŜ, spoglądając na nią, Ŝe nie przypomni sobie, skąd prowadzą. Stał, kołysząc się i słuchając
morza. Po dłuŜszej chwili znów się obrócił i poszedł dalej w kierunku, który wydawał mu się
najwłaściwszy. Było to szczególne miejsce - miejsce, w którym obchodzono święta duszy.
Dlaczego teraz? Co teraz? Czemuś zaprzeczano, coś powstrzymywano. Zupełnie jak jakiś
wyraz na końcu języka; im bardziej się starał, tym trudniej było przypomnieć sobie.
Zatrzymał się, upadł. Rzeczywiście, nie mógł sobie przypomnieć, czy coś wypił.
Podejrzewał, Ŝe tak, chociaŜ nie wiedział z jakiej okazji. Odgłos fal nagle stał się głośniejszy.
Niebo za mgłą było ciemniejsze niŜ zwykle. Otrzepał spodnie z piasku. Tak, to było to
miejsce...
Ruszył do przodu; otrzeźwiał i poczuł smutek, Ŝal, który go przepełnił. Wtedy nagle
zrozumiał, co powinien odnaleźć przy odrobinie wytrwałości.
Skierował się w głąb lądu; gdy uszedł kilka kroków, zapadła ciemność.
Teren wznosił się, stawał się mniej piaszczysty, chociaŜ morze wciąŜ grzmiało tak
samo głośno.
Krok stawał się coraz bardziej miarowy. Wkładał w to wszystko całe swoje serce.
Ogromny kształt jakby zmalał. Jego zarysy wyostrzyły się. Oczy płonęły, zaciskał szczęki
i przyspieszał.
Doszedł, wyciągnął swą drŜącą rękę powoli, Ŝeby dotknąć szarego, zimnego kamienia.
Upadł na kolana na progu i przez dłuŜszy czas pozostawał w bezruchu.
W końcu podniósł się, a morze za nim grzmiało coraz głośniej i woda delikatnie
obmywała mu stopy. Nie oglądał się za siebie, złapał za klamkę i otworzył czarne, Ŝelazne
drzwi. Pchnął je i wszedł do wilgotnego wnętrza. Odpoczywał przez jakiś czas pośród cieni,
przysłuchując się morzu i krzykom przelatujących ptaków.
O wiele później, znacznie później i zupełnie gdzie indziej, w ciszy i spokoju, napisał:
“Byłem dzieckiem, ona teŜ, w królestwie nad morzem...”
W stronę brzegu...
“Poruszamy się wśród losów naszej ziemskiej egzystencji, otoczeni przez rozmyte
fale, zawsze obecne wspomnienia z Przeznaczenia, niezmierzone, odległe w upływającym
czasie i nieskończenie okropne.
PrzeŜywamy młodość nękani dziwacznie przez takie cienie, chociaŜ nigdy nie
utoŜsamiamy ich z marzeniami.
Podczas Młodości granica jest zbyt wyraźna, Ŝeby choć na chwilę nas zwieść”.
Edgar Allan Poe, Eureka
II
Wstęga mgły przyniesiona została przez wieczorny wiatr i przemknęła koło mnie, gdy
dochodziłem do brzegu. Statek był za daleko, aby wołanie mogło do niego dotrzeć. Zacząłem
na ciemniejszej plaŜy szybko szukać jakiejś małej łódki, którą mógłbym tam dopłynąć.
Upływał czas, a bezskuteczność tego przedsięwzięcia była oczywista.
Jeszcze raz zwróciłem uwagę na ten statek. Pomimo zapadającej nocy i mgły miałem
zamiar dostać się tam wpław. Nie było innej szansy. Zanim wstąpiłem do armii, umiałem juŜ
trochę radzić sobie w bójkach, ale zdawałem sobie sprawę, Ŝe nie zdołam obronić się przed
całą załogą statku. Moja szybkość boksera i kunszt zapaśnika nie zdadzą się na wiele, gdy
trzeba będzie stawić czoło zgrai marynarzy uzbrojonych w kołki do mocowania lin i bosaki.
Jednak nie mogłem pozwolić na to, Ŝeby czarny statek znów odpłynął i wydarł Annie
z mego Ŝycia, jak to było poprzednim razem. Muszę skorzystać z kaŜdej szansy, ponieść
kaŜde ryzyko, aby jej nie utracić. Ukląkłem, Ŝeby rozsznurować buty, i dalej słyszałem
skrzypienie windy. Dochodziło od strony statku. Po chwili zauwaŜyłem, Ŝe spuszczają łódź na
wodę. Nie rozwiązałem sznurowadeł i powoli wstałem, rzucając wokół ukradkowe spojrzenia.
Było oczywiste, Ŝe statek zaraz nie odpłynie. Mogłem pozostać, Ŝeby zwiększyć szansę na
udzielenie Annie pomocy, zamiast próbować dostać się na pokład. Mogło okazać się, Ŝe cała
sprawa będzie mniej ryzykowna, niŜ początkowo przypuszczałem.
CzyŜ mogłem być właściwie pewien, Ŝe na coś się zanosi? CzyŜ nie mogło być tak, Ŝe
Annie sama, z własnej woli znalazła, się w takim połoŜeniu? MoŜe ja przenosiłem własne lęki
i obawy na tę zupełnie niewinną sytuację - burzliwe uczucia zrodzone z naszego tajemniczego
związku?
Przekorny, wewnętrzny głos, który niezmiennie odwołuje się do mego rozumowania,
krzyczał: “Nie!” Niestety, jakŜe często posiada ogromną wiedzę. Pomyślałem o tym, gdy
wioślarze skierowali tę łódź w stronę brzegu poprzez gęstniejącą mgłę. Krzyknąłem do nich.
Skorygowali kurs, kierując się w moją stronę.
Było ich ośmiu albo dziesięciu. Pchali łódź mocnymi pociągnięciami wioseł.
Zastanawiałem się, dlaczego właśnie teraz podąŜają w stronę brzegu. Zobaczyłem ich
przywódcę wyglądającego na tęgiego łotra. Patrzył na mnie, robiąc dobrą minę do złej gry
i zacierając ręce.
Mój duszek, gdzieś tam wewnątrz, zanosił się od śmiechu.
Sposób, w jaki tamten męŜczyzna na mnie patrzył, zbił mnie z tropu - nie tyle jego
postawa i wygląd, ale sam fakt, Ŝe stałem się obiektem jego zainteresowania. Miałem prawie
pewność, Ŝe chcą dobić do brzegu właśnie teraz i właśnie w tym miejscu, Ŝeby wyrządzić mi
krzywdę. Było to irracjonalne, ale nieodparte przeczucie: zmierzali po mnie i w jakiś sposób
dowiedzieli się, Ŝe będę tu tego wieczora.
Tumany mgły pojawiły się między nami, gdy tamci dotarli juŜ do brzegu. Słyszałem,
jak wyciągali wiosła, opierali je o górną krawędź nadburcia, wyjmowali greting i przesuwali
go po piasku i kamieniach. Odwróciłem się i zacząłem uciekać. Mgła przerzedziła się.
Usłyszałem krzyki i odgłosy pościgu. Pędziłem w stronę lądu, przedzierając się przez
zarośla. Prześladowcy podąŜali za mną, byli coraz bliŜej.
- Stój, bo będzie z tobą źle! - krzyknął jeden z nich, przywódca.
Wzmocniło to tylko moje przeświadczenie, Ŝe trzeba uciekać.
Poczułem uderzenie w ramię - był to chyba kamień rzucony w moją stronę - kolejny
okrzyk zdawał się jeszcze bliŜszy. Biegłem dalej, ale miałem wraŜenie, Ŝe ktoś mnie dogania.
Czułem juŜ jego oddech na plecach. Zaraz mnie dopadnie.
Wykonałem gwałtowny zwrot i stanąłem oko w oko z napastnikiem. Był to smagły,
Ŝylasty męŜczyzna trzymający pałkę w prawej ręce. Zatrzymał się i cofnął, sparaliŜowany
nieoczekiwaną konfrontacją. Chciałem kopnąć go w kolano, ale chybiłem. Trafiłem go w udo.
Dobre uderzenie. Poszedłem za ciosem. Uderzyłem go w krtań i wyrwałem mu pałkę. Drugi,
niŜszy, ze szramą biegnącą od ust aŜ do ucha ruszył ostro w moją stronę. Widziałem, Ŝe juŜ
nie uda mi się uciec.
Czekałem z opuszczonymi rękami. Nie był uzbrojony. Dałem mu szansę ruszenia do
przodu. Zrobiłem krok wstecz i odchyliłem się nieco. Wyprowadził cios, ale ja zdołałem
uderzyć go w łokieć. Krzyknął z bólu. Bez wahania natarłem, celując w skroń. Ten cios dotarł
jednak niŜej i trafił go w szczękę. Jakiś czarnobrody olbrzym odepchnął go i wymierzył
uderzenie w mój Ŝołądek. Zrobiłem unik, próbując bezskutecznie walnąć go w rękę. Trafił
mnie w głowę, rzucając na drzewo. Przez gęstą brodę zobaczyłem wyszczerbione zęby, gdy
nachylił się w moją stronę. Miał nóŜ przy boku. Lewa pięść przeszywała powietrze.
Byłem zbyt oszołomiony, Ŝeby zrobić jakikolwiek ruch. Przyglądałem się zupełnie
bezczynnie. Nagle nienaturalnie długa, obrośnięta ręka przesunęła się z prawej strony klatki
piersiowej mojego przeciwnika i chwyciła jego rękę. Druga, niekształtna kończyna złapała go
za bok. Za moment znalazł się wysoko w powietrzu i został odrzucony w stronę swoich
towarzyszy.
Potrząsnąłem głową, Ŝeby dojść do siebie po tej scenie, gdyŜ ujrzałem coś, co
przypominało małpę, a w co trudno było uwierzyć. Nie było łatwo zorientować się, co do
wielkości zjawy, gdyŜ jej krok był bardzo niedbały, a sylwetka mocno przygarbiona.
Pojawienie się tego monstrum i rozwój wypadków wywołały ogromne przeraŜenie wśród
moich prześladowców. Dwóch z nich zostało kompletnie znokautowanych przez tego
ciśniętego w powietrze.
W tym momencie usłyszałem za sobą wystrzał dwóch pistoletów. Jeden
z napastników upadł, drugi złapał się za zranioną, krwawiącą rękę.
- Tędy, chłopie! - usłyszałem chrapliwy głos i poczułem, jak ktoś mocno chwycił moje
ramię.
- Emerson, ruszaj się! - krzyknął.
Małpolud zawrócił w naszą stronę i dołączył do nas.
Pozwoliłem prowadzić się przez gęstwinę aŜ na otwarty teren, skąd doszliśmy na
plaŜę. Nie miałem zupełnie pojęcia, dokąd idziemy, ale niewysoki męŜczyzna idący obok
zdawał się znać cel.
Dochodziły do nas jeszcze odgłosy pościgu, ale mgła tłumiła je i trudno było
odgadnąć, czy prześladowcy są na dobrym tropie.
Na pierwszy rzut oka mój wybawca sprawiał wraŜenie dziecka. Nie miał więcej niŜ
metr czterdzieści wzrostu. Później jednak przyjrzałem się jego mocnej, czerstwej twarzy
i gęstej czuprynie ciemnych włosów. Jednocześnie zauwaŜyłem, Ŝe miał bardzo szerokie,
potęŜne ramiona i ręce.
On pędził, ja biegłem truchtem, a małpolud powłóczył niezgrabnie nogami, posuwając
się wzdłuŜ brzegu. Przystanęliśmy obok stosu gałęzi, które milczący męŜczyzna zaczął
rozgarniać. Pomogłem mu, gdy okazało się, Ŝe kryją małą łódź, skifa. Zanim zdołaliśmy się
z tym uporać, jeden z goniącej nas czeredy wyłonił się nagle z mgły i skierował się ku nam,
w prawej ręce trzymał kord, którym zamierzył się, gdy nas dojrzał.
- Mam was! - wrzasnął.
Ten niski stał między nim a mną. Wyrzucił lewą rękę w powietrze, gdy ostrze kordu
zmierzało w stronę jego głowy. Chwycił napastnika za prawy nadgarstek, powstrzymując
pchnięcie. Następnie bez większego wysiłku złapał prawą ręką za klamrę jego pasa.
Usłyszałem jednocześnie chrzęst miaŜdŜonych kości nadgarstka, który dalej pozostawał
w uścisku. Napastnik próbował się jeszcze przeciwstawić, ale stracił oparcie dla stóp
podniesiony w powietrze przez niskiego, który obrócił się i wrzucił go do wody. Bez namysłu
pociągnął skifa, odepchnął od brzegu, obrzucając mnie zagadkowym i niezbyt przyjaznym
spojrzeniem.
- Panie Perry, wchodzić! Emerson, ty teŜ! Jazda! - krzyknął. Po namyśle, kiedy juŜ
weszliśmy do łodzi, zapytał: -Pan Perry, prawda?
- Zgadza się - odpowiedziałem, chwytając za wiosło. -Nigdy ich przedtem nie
widziałem. Nie wiem, dlaczego na mnie napadli.
Zaczęliśmy wiosłować.
- Muszę podziękować za interwencję. Przyszła w porę -dodałem.
Wydał jakiś dźwięk podobny do parsknięcia śmiechem.
- Tak, to było konieczne - stwierdził. - Jeszcze chwila, a byłoby za późno.
PrzyłoŜyliśmy się mocno do wioseł. Po paru minutach nie było widać niczego poza
mgłą. Małpolud przelazł między nami; przesunął się na dziób i przykucnął tam. Cały czas
wykonywał jakieś niezrozumiałe dla mnie gesty, które musiały coś mówić memu wybawcy.
Po tych dziwnych wskazówkach skorygował kurs łodzi.
- Peters - powiedział nagle. - Dirk Peters, do usług. Podamy sobie ręce innym razem,
przy okazji.
Mruknąłem potakująco.
- Pan juŜ zna moje nazwisko - powiedziałem po chwili.
- To prawda - potwierdził.
Czekałem przez pewien czas, ale nie kontynuował rozmowy. Mgła wciąŜ była bardzo
gęsta. Małpolud znów coś pokazywał.
- Ostro na lewą burtę. Razem. Ja trochę zluzuję, a pan pociągnie mocniej - powiedział
Dirk.
Postąpiłem według tego polecenia, a po zmianie kursu wróciliśmy do normalnego
tempa.
- Dokąd płyniemy? - spytałem.
Zrobiliśmy dwa pociągnięcia wiosłami, potem odrzekł:
- Na pokładzie pewnego statku jest dŜentelmen, który wyraził gorące Ŝyczenie
spotkania z panem. To on wysłał mnie i Emersona na brzeg, Ŝebyśmy panu pomogli.
- Wygląda na to, Ŝe cała masa ludzi mnie zna i wiedziała, gdzie będę oraz kiedy tam
będę.
Powoli skinął głową.
- Tak wygląda - powiedział.
Małpolud wydobył z siebie jakiś niski dźwięk i podskoczył parę razy w miejscu.
- Emerson, co jest? - spytał Dirk.
- Uu. U-hu - zawył i zaraz zaczęliśmy wiosłować wstecz. Rozległo się przeraźliwe
echo i wkrótce z mgły wynurzył się ogromny, ciemny kontur przesuwający się z prawej burty.
Był to ten statek, z którego pochodzili moi prześladowcy.
Zrobiliśmy zwrot i podeszliśmy bliŜej. UmoŜliwiło mi to odczytanie nazwy -
“Evening Star”. Podpłynęliśmy jeszcze bliŜej. Wtedy przez oświetlony otwór nad pokładem
rufówki ujrzałem drogą mi osobę, Annie. Stała, wpatrując się w mgłę i nawet nie zwróciła
głowy w moim kierunku. Było coś szczególnego w jej zachowaniu - sprawiała wraŜenie,
jakby była w transie, w ekstazie, pod wpływem narkotyków. Powolność ruchów, oderwanie
od rzeczywistości...
Ktoś połoŜył rękę na jej ramieniu i odciągnął ją w głąb pomieszczenia. Zaciągnięto
zasłonę i zgaszono światło. Obraz Annie teŜ zgasł, zniknął.
Wydałem z siebie jakiś okrzyk, puściłem wiosło i chciałem wstać.
- Nie waŜ się pan nawet o tym pomyśleć! - warknął Dirk. - Zginiesz, jeśli postawisz
nogę na pokładzie! Emerson, trzymaj go, jeśli będzie usiłował wyjść za burtę!
Rzeczywiście, ta kreatura chwyciła mnie za kołnierz. Widziałem, co był w stanie
zrobić, i zdawałem sobie sprawę z braku szans ucieczki.
Doszło do mojej świadomości, Ŝe Peters musi mieć rację. Martwy nie przydam się
Annie na nic. Opadłem na miejsce. Złapałem znów za wiosło.
Wiosłowaliśmy jeszcze spory kawałek. Mgła gęstniała i przerzedzała się czasami,
odsłaniając wodę i gwiazdy. Zacząłem się zastanawiać, czy nie straciliśmy orientacji i nie
kręcimy się w kółko albo podąŜamy na pełne morze, albo osiądziemy na mieliźnie.
ZauwaŜyłem zarys innego statku wyglądającego równie tajemniczo i groźnie jak
pierwszy.
- Ahoj! - krzyknął Peters.
- To ty, Peters? - usłyszałem w odpowiedzi.
- Tak, do tego nie sam.
- Podchodźcie! - dorzucił głos ze statku. Wypełniliśmy skwapliwie to polecenie i zaraz
zrzucono z pokładu linową drabinkę. Emerson bezbłędnie po nią sięgnął. ZauwaŜyłem nazwę
statku: “Eidolon”.
MęŜczyzna wyglądał bardzo dystyngowanie z lekką siwizną na skroniach, równo
przyciętym wąsem, wydatnym czołem, wyraźnym zarysem szczęki i delikatnie rzeźbioną
fajką w zębach. Jego uśmiech wzbudzał zaufanie, idealnie skrojony mundur pasował do
wysokiej i smukłej sylwetki.
- To jest kapitan Guy - powiedział Peters. MęŜczyzna wyjął fajkę z ust i uśmiechnął
się.
- Edgar Perry...? - spytał.
- Tak. Podał mi rękę.
- Witamy na pokładzie “Eidolon” - zwrócił się do mnie.
- Dziękuję. Miło mi pana poznać - powiedziałem. -Wszyscy mnie chyba znają.
Potwierdził skinieniem głowy.
- Był pan obiektem zainteresowań.
- w jakim sensie? - zapytałem.
- Nie jestem pewien, czy jestem upowaŜniony, Ŝeby powiedzieć coś więcej -
stwierdził.
- Czy ktoś moŜe to wyjaśnić?
- Oczywiście - odpowiedział. - Pan Ellison. Spojrzał ponownie na Petersa, ale ten
odwrócił wzrok.
- Pan Seabright Ellison - dodał, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.
- Czy uwaŜa pan, Ŝe będę miał sposobność poznać tego dŜentelmena?
Peters sapnął i wziął mnie za rękę.
- Proszę za mną - powiedział. - Zaraz to nastąpi.
- Co to za statek? - spytałem. Kapitan Guy przytrzymał fajkę w ręce.
- Jest to jacht pana Ellisona.
- Proszę za mną - powtórzył Peters.
Odeszliśmy, zostawiając kapitana puszczającego kłęby fajkowego dymu we mgle.
Dirk prowadził mnie w dół i nawet bez dodatkowych wyjaśnień powinienem był
odgadnąć po wyglądzie wykładzin, gzymsów i zwieńczeń, Ŝe nie jest to statek handlowy,
a raczej wycieczkowy.
Idąc, zastanawiałem się, dlaczego to Dirk Peters, a nie kapitan Guy, prowadził mnie
na spotkanie z właścicielem. MoŜe był kimś znaczniejszym, niŜ tylko zwykłym marynarzem,
za którego go brałem?
Stanął przed bogato rzeźbionymi drzwiami i zdecydowanie zapukał.
- Kto tam? - rzucił ktoś z drugiej strony.
- Peters - odpowiedział mój przewodnik. - i jakiś Perry.
- Chwileczkę.
Po chwili usłyszałem odgłos opadającego łańcucha i drzwi się otworzyły. Ujrzałem
postawnego męŜczyznę o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, dość szerokiego w pasie. Miał
na sobie ciemnozielono-czarny szlafrok narzucony na rozpiętą, białą koszulę oraz spodnie. Na
głowie pozostała mu tylko siwa grzywka. Jego oczy były jasnoniebieskie.
- Pan Perry! - przywitał mnie. - JakŜe się cieszę, widząc pana w dobrym zdrowiu.
- Panu muszę chyba za wszystko podziękować, sir - powiedziałem.
- Jest pan u nas najmilszym gościem. Proszę wejść, bardzo proszę!
Skorzystałem z zaproszenia. Peters, stojący koło mnie, pozdrowił Ellisona, który
odwzajemnił ten gest. Zaraz jednak oddalił się.
- Zechce pan usiąść - zwrócił się do mnie. - Czy jest pan głodny?
Przypomniałem sobie kolację, w czasie której Jupiter, niewolnik Legranda, podał
derkacze. Było to ledwie kilka godzin temu.
- Dziękuję, niedawno jadłem - odpowiedziałem.
- MoŜe coś do picia?
- z przyjemnością.
Podszedł do szafki. Wyjął z niej pękatą karafkę z czerwonym płynem i dwa nieduŜe
kieliszki. Napełnił je, wzniósł swój i powiedział:
- Pańskie zdrowie.
Skinąłem głową i patrzyłem, jak wypił mały łyk. Powąchałem zawartość kieliszka.
Miała zapach wina. Spróbowałem. Było to coś o smaku burgunda. Wypiłem resztę jednym
haustem. Zastanowił mnie sposób picia Ellisona. Powoli otwierał oczy, ale natychmiast
ponownie napełnił mój kieliszek.
- Ten Peters znakomicie sobie poradził - powiedziałem. - Przyszedł z odsieczą akurat
na czas, wykazał siłę i skuteczność. Uratował mnie przed potęŜną zgrają prześladowców.
Muszę przyznać, Ŝe nadal nie rozumiem, dlaczego tamci mnie zaatakowali. Albo dlaczego...
- Słucham?
- Na pokładzie ich statku, “Evening Star”, jest ktoś, kto jest mi bardzo bliski. Byłbym
wdzięczny, gdyby zechciał pan wyjaśnić mi ich zamiary. Albo przynajmniej kim oni są.
Wypiłem szybko kolejną niewielką dawkę wina i zapytałem:
- Skąd pan wiedział, Ŝe będę w tamtym miejscu i potrzebna mi będzie pomoc?
Westchnął i wypił niewielki łyczek oraz nalał mi znów.
- Zanim do tego przejdziemy, panie Perry - powiedział - jest parę szczegółów z pana
przeszłości, o których chciałbym się upewnić. Muszę się przekonać, czy jest pan tym
dŜentelmenem, za którego pana uwaŜam. Czy miałby pan coś przeciwko temu, Ŝeby
odpowiedzieć mi na kilka pytań?
Zaśmiałem się.
- Uratował mi pan Ŝycie, częstuje mnie pan winem. Proszę pytać.
- Dobrze. Czy prawdą jest, Ŝe pańska matka była aktorką - zaczął. - i Ŝe umarła
w ubóstwie?
- Na Boga, sir - odparłem, ale pohamowałem się po chwili. - To jest fakt -
powiedziałem spokojniej. - Na tyle, na ile pamiętam. Nie miałem jeszcze trzech lat, gdy
umarła.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się, a wzrok utkwił w moim kieliszku. Nagle poczułem
się w obowiązku wznieść go i wypić zawartość. Tak teŜ zrobiłem. Szybko mi nalał i sam teŜ
wypił odrobinę.
- Umarła na suchoty? - pytał dalej. - w Richmond?
- To prawda.
- Dobrze - odparł. - a pana ojciec?
- Dobrze, sir? - zapytałem.
- Spokojnie młody człowieku - powiedział, dotykając mojej ręki. - Zapomnijmy
o wraŜliwości. Trzeba wyjaśnić bardzo waŜne sprawy. Chciałem tylko powiedzieć, Ŝe pańska
odpowiedź potwierdziła moje przypuszczenia. Czy mogę zapytać o ojca?
Przytaknąłem skinieniem głowy.
- z tego, co mi wiadomo, był teŜ aktorem. Opuścił nas na rok czy dwa przed śmiercią
matki.
- Tak - mruknął, jakby i ta wypowiedź była zgodna z tym, o czym wiedział. - Miał pan
szczęście, Ŝe po śmierci matki został pan zaadoptowany przez bogatego kupca z Richmond
i jego Ŝonę - ciągnął. - Nazywał się John Allan?
- Rzekłbym raczej, iŜ pani Allan ulitowała się nad sierotą. Formalna adopcja nigdy nie
nastąpiła.
Seabright Ellison wzruszył ramionami.
- Pozostając w domu państwa Allan, korzystał pan z wielu dobrodziejstw, których
innym nie dane było doświadczyć -zauwaŜył. - • Na przykład czteroletni pobyt w prywatnej
Manor House School w Anglii, w północnej części Londynu, nieprawdaŜ?
- Tak - przyznałem. - Pańska wiedza o kolejach mego losu zdumiewa mnie.
- Przypuszczam - powiedział - Ŝe to właśnie wtedy, powiedzmy, Ŝe w snach lub
wyobraźni, zetknął się pan pierwszy raz z Annie.
Wpatrywałem się w niego. Nikt nie mógł o tym wiedzieć w normalnym, rzeczywistym
świecie. Nigdy o niej nie wspominałem.
- Co pan wie o Annie? - wyszeptałem z chrypką w głosie. -Co moŜe pan o niej
wiedzieć?
- Zapewniam, Ŝe niezbyt duŜo - odpowiedział. -Oczywiście nie tyle, ile powinienem
wiedzieć. Zaryzykuję, Ŝe i tak więcej niŜ pan.
- Widziałem ją - powiedziałem. - Dwa dni temu, w Charleston, i ponownie, godzinę
temu. Teraz jest na pokładzie...
Uniósł rękę.
- Wiem, gdzie ona jest. Sytuacja jest niebezpieczna, ale obecnie nic jej nie zagraŜa.
Mogę pomóc panu do niej dotrzeć. Będzie jednak znacznie lepiej, jeśli pozwoli pan, Ŝe
wezmę sprawy w swoje ręce.
Skinąłem głową na potwierdzenie.
- Dobrze - powiedziałem i wysączyłem kolejny raz malutki kieliszek wina.
Nalał do pełna, potrząsnął głową i powiedział pod nosem coś, co zabrzmiało jak:
“Zadziwiające”.
Następnie dodał:
- Panie Perry, czy kojarzy pan z czymś słowo “Poe”?
- Jest to rzeka we Włoszech - oznajmiłem.
- No, nie! - omal nie syknął. - P-O-E, nazwisko, Edgar Poe, Edgar Allan Poe.
- Przepraszam... Zbieg okoliczności. To tak? Tamci na plaŜy - chcieli naprawdę zabić
tego Edgara Poe?
- Nie. - Ellison podniósł dłoń. - Proszę, Ŝeby pan nie miał Ŝadnych złudzeń. Nie mam
wątpliwości, Ŝe dokładnie wiedzieli, kogo mają zabić. Chodziło o pana, sierŜancie Edgarze A.
Perry. Nie chcę przez to powiedzieć, Ŝe Edgar Poe jest całkowicie bezpieczny, wręcz
przeciwnie. Jego losy jednak będą układać się nieco inaczej. Nie jest powiedziane, Ŝe
bezpośrednio będą nas dotyczyć.
Westchnął, sięgnął po swój kieliszek i wypił do dna.
- Istnieje pewne - zaczął powoli - pomieszanie, niejasność, jeśli chodzi o toŜsamość.
Tak, jest pan zamieniony z Edgarem Poe i to w takim sensie, w jakim jeszcze nigdy w historii
nie zdarzyło się to w odniesieniu do dwu osób. Ale, powtarzam, nie dotyczy to wcale tych, od
których pana uratowałem i którzy znów będą szukać pańskiej śmierci. Pewne jest to, Ŝe
chcieli zabić Edgara Perry'ego.
- Dlaczego? - spytałem. - Nawet ich nie znam. Wziął głęboki oddech, znów westchnął
i nalał sobie wina.
- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, gdzie pan się znajduje? - zapytał po chwili. - Nie
jest to bynajmniej pytanie retoryczne. Nie chodzi mi o to, Ŝe jest pan w mojej kabinie czy na
pokładzie statku. Proszę spojrzeć na wszystko znacznie szerzej.
Przyglądałem mu się badawczo, starając się odgadnąć, do czego zmierza lub co ma na
myśli. Czułem się zbyt wstrząśnięty tym, co się stało, Ŝeby zdobyć się na twórcze myślenie.
- Charleston Harbor? - zasugerowałem, starając się podtrzymać rozmowę.
- Tak, to prawda - odrzekł. - Ale czy rzeczywiście jest to ten port w Charleston, który
pan zna? Czy nie zauwaŜył pan w ciągu ostatnich godzin niczego, co świadczyłoby o tym, Ŝe
jest to port w Charleston, którego pan nigdy nie widział? Przed oczami stanął mi znów obraz
zalesionych urwisk widzianych o zachodzie słońca. Przypomniałem sobie tego dziwnego
złotego Ŝuka, którego moŜe mam jeszcze w kieszeni. WłoŜyłem rękę z nadzieją, Ŝe go tam
znajdę. Tak, poczułem zawiniątko i wyjąłem je.
- Mam tu coś - zacząłem.
Złoty Ŝuk był na swoim miejscu. Poruszał się powoli na liściu, który połoŜyłem na
stole. Ellison załoŜył okulary i przyglądał się badawczo przez dłuŜszą chwilę.
- Piękny okaz scarabeus capus hominus - zauwaŜył -ale nie aŜ taki nadzwyczajny. Pan
go uwaŜa za godny uwagi?
- Mam przyjaciela na Sullivan's Island, którego pasją jest zbieranie owadów -
wyjaśniłem. - w jego kolekcji nie ma jeszcze niczego takiego. Ja teŜ nie widziałem dotąd nic
podobnego.
- w tym świecie, panie Perry, jest to dość powszechny gatunek.
- w tym świecie? Co to znaczy?
- Znaczy to, Ŝe jest pan w świecie, gdzie Charleston Harbor ma wąwozy i urwiska
w głębi lądu - oznajmił. - Gdzie takiego Ŝuka moŜna często spotkać, gdzie pewien sierŜant
słuŜący w Fort Moultrie powinien nazywać się Edgar Allan Poe, ale teraz nim nie jest.
Podniosłem swój kieliszek, spojrzałem na niego i wypiłem wino. Usłyszałem
przytłumiony śmiech Ellisona.
- ...Gdzie wino podaje się w kieliszkach nie większych od tych, które mamy przed
sobą - wyjaśniał dalej. - Proszę sobie jeszcze nalać.
Wypił kilka kropel. Nalałem sobie i wyciągnąłem karafkę w jego stronę.
- Nie, bardzo dziękuję, juŜ starczy. Jestem pewien, Ŝe mogę wypić znacznie mniej niŜ
pan.
- Nadal nie rozumiem - powiedziałem - tego, co mówił pan o Poem i dlaczego nie ma
go w forcie, tam gdzie według pana powinien być. Gdzie jest? Co to wszystko znaczy?
- Przeniósł się do tego świata, z którego pan przybył -rzekł. - Zajął pana miejsce tak,
jak pan zajął jego.
Przerwał i wpatrywał się we mnie.
- Widzę, Ŝe nie wydaje się to panu całkowicie niewiarygodne - dorzucił po chwili.
- Nie - powiedziałem. - Wcale nie. Znam Edgara Allana prawie całe Ŝycie dzięki wielu
dziwnym wydarzeniom, tak jak znam Annie. - Czułem, jak moje dłonie stają się wilgotne. -
Mam wraŜenie, Ŝe nie wie pan, co jej się przydarzy na pokładzie tamtego statku. Jakie mają
zamiary? Co jej zrobią?
Powoli potrząsnął głową.
- Nie grozi jej Ŝadna krzywda fizyczna - zakomunikował. - Właściwie to stan jej
zdrowia jest niezwykle waŜny dla porywaczy. Chcą wykorzystać jej zdolności umysłowe
i cały potencjał intelektualny.
- Muszę do niej dotrzeć, znaleźć sposób na to, Ŝeby jej pomóc - powiedziałem.
- Oczywiście - przyznał. - Zamierzam wskazać panu, jak tego dokonać. Mówi pan, Ŝe
w ostatnich latach spotykał się pan z Annie i męŜczyzną, znanym panu jako Edgar Allan,
w dość niezwykłych okolicznościach?
- Tak, było to coś przypominającego sen, ale bliskiego rzeczywistości.
- Czy ma pan jakieś wytłumaczenie tego, co nastąpiło? Wzruszyłem ramionami.
- Sir, nie mogę nic powiedzieć. Rozmawialiśmy o tym kilka razy, ale nie znaleźliśmy
Ŝadnej zadowalającej odpowiedzi.
- Pan i Poe Ŝyjecie w zupełnie innych światach, podobnych, ale odmiennych -
powiedział. - Jeśli zaś chodzi o Annie, nie jestem przekonany co do tego, gdzie ją umieścić -
moŜe na jakiejś trzeciej Ziemi. Widzę, Ŝe potwierdza pan to, co mówię. Zdaje się, Ŝe nie
neguje pan innych wersji istnienia swego świata.
- i o tym kiedyś rozmawialiśmy, raz i krótko - powiedziałem.
- Tak? Czy Poe był autorem takiego pomysłu? Potwierdziłem.
- Ciekawa osobowość - zauwaŜył. Wzruszyłem ramionami.
- Przypuszczam, Ŝe tak - dodałem. - Trochę melodramatyczna i ze skłonnościami do
znikania, jak chimera.
- Miał rację.
- Tak jest, sir.
- Rzeczywiście. Ja mówię prawdę tak, jak to oceniam.
- Rozumiem pana - oznajmiłem. - Mogę nawet uwierzyć panu. Ale sprawa jest mi
nieobojętna, tym bardziej Ŝe racja dotyczy bardzo dziwnej kwestii.
- Czy często miał rację w sprawach osobistych?
- Tak. Jak pan stwierdził, ciekawa osobowość, ciekawy sposób myślenia.
- Obdarzony wyobraźnią - podpowiedział Ellison. Wypiłem resztki wina.
- No, dobrze - zacząłem. - Zgadzam się z tym, co było powiedziane. Co dalej?
- Pan, Edgar Poe i Annie stanowicie swego rodzaju metapsychiczną jedność, która
przekracza wiele światów - powiedział. - To właśnie niezwykłe zdolności Annie dostarczają
siłę waszemu związkowi. Ci ludzie, którzy znają sposoby wykorzystania jej mesmerycznych
darów, porwali ją i zamknęli w granicach tego świata. Mogło się to dokonać jedynie poprzez
wprowadzenie zamieszania w waszej trójce. Dlatego równieŜ pan i Poe zostaliście
zamienieni.
Prychnąłem pod nosem.
- Mesmeryzm, sir! NiemoŜliwe! - krzyknąłem, - Zakrawa mi to na mistyfikację.
Otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się. Potrząsnął głową.
- Nie sprawia panu trudności pojmowanie zmieniających się rzeczywistości, ale nie
chce pan przyjąć faktu oddziaływania na nie? Doprawdy, zadziwia mnie pan.
- Widziałem, doświadczyłem zmieniającej się rzeczywistości- zacząłem wyjaśniać -
ale jeszcze nie byłem świadkiem działania tak zwanego magnetyzmu zwierzęcego.
- Mam powody, aby wierzyć, Ŝe działa w pewnym zakresie we wszystkich sprawach,
głównie ponad poziomem naszego postrzegania, naszej uwagi, chociaŜ z pewnością jego
skutki są silniejsze w tym świecie niŜ w tamtym, z którego pan pochodzi. Wszystko, co
oddziaływuje na władze umysłowe jest tu szczególnie silne. Gdybym ja wypił dziś wieczór
tyle alkoholu co pan, byłbym chory przez kilka dni. Oto dlaczego porywacze Annie chcieli jej
obecności tutaj. Tam, gdzie przebywała, jej zdolności były niemałe, tu będą o wiele większe.
Jeśli naprawdę mi pan nie wierzy, nie pozostaje panu nic innego, jak uzbroić się
w cierpliwość i czekać. Dostarczę panu dowodu, i to niedługo.
Znów wytarłem dłonie.
- Dość - powiedziałem. - Przemawiała przeze mnie porywczość. Zgadzam się,
arguendo, bo chcę wiedzieć, dokąd to wszystko nas doprowadzi. Kim są ci ludzie, którzy
przetrzymują Annie? Co chcą z nią zrobić? Na co im jej zdolności?
Wstał i zrobił kilka kroków, załoŜywszy ręce do tyłu.
- Słyszał pan o znanym wynalazcy o nazwisku von Kempelen? - powiedział wreszcie.
- Tak - potwierdziłem. - Oczywiście. Miał chyba coś do czynienia ze stworzeniem
słynnego mechanicznego szachisty, którego widziałem niedawno w Charleston.
- MoŜliwe - odpowiedział Ellison. - Czy słyszał pan o tym, Ŝe mówi się, iŜ bardziej niŜ
inni zgłębił dzieła ojca alchemii, sir Izaaka Newtona?
- Nie.
- Dochodzą mnie słuchy, Ŝe udało mu się przemienić ołów w złoto i wyhodować
karły.
Zaśmiałem się.
- To nic innego, jak ludzka naiwność - zacząłem. Odpowiedział mi śmiechem.
- Zgoda - powiedział. - Ja teŜ wątpię w karły. Czekałem na to, Ŝe będzie mówił dalej,
ale nie wypowiedział ani słowa. Spojrzałem na niego.
- Co się tyczy tych przemian - rzekł w końcu - to potwierdzam, mając pewność, Ŝe tak
było.
- Uhm - odpowiedziałem, nie bawiąc się w Ŝadne uprzejmości w stosunku do mego
gospodarza i nie zwaŜając na to, iŜ w tym miejscu mogłoby to rzeczywiście nastąpić. - Bardzo
przydatna umiejętność.
Mój wzrok podąŜył za Ellisonem, który powoli doszedł aŜ do przeciwległego rogu
swej kabiny. Dopiero teraz spostrzegłem niską ławę, koło której przeszedł. Stały na niej
róŜnorakie tajemne przedmioty. ZauwaŜywszy moje zainteresowanie, uśmiechnął się
przyjaźnie i wskazał ręką w ich kierunku.
- Alembik, destylarka, piec, retorta - zakomunikował. -Tak, param się trochę tymi
sprawami, stąd mam zrozumienie dla osiągnięć i całej konspiracji towarzyszącej tej
dziedzinie.
Wziął mały błyszczący przedmiot i przytrzymał go przez chwilę. Przedmiot ten wydał
wysoki pisk, ściszył ton, a następnie zupełnie zamilkł. OdłoŜył go i spojrzał na coś, co
pływało w zielonej cieczy w naczyniu o spiralnym, ślimakowatym kształcie.
- Von Kempelen odkrył tajemnicę - wyjaśniał dalej -a potem uciekł do Europy, kiedy
zdał sobie sprawę, Ŝe Piekielna Trójca dowiedziała się o wszystkim i Ŝe jej na tym zaleŜy. Oni
uwaŜają, Ŝe mogą wykorzystać Annie, aby go sprowadzić i złamać jego opór.
- Czy Annie byłaby w stanie to zrobić?
- Jestem przekonany, Ŝe tak - odparł. - Wedle wszelkich opowieści jest groźną kobietą.
- Czyich opowieści?
- Pańskich oraz tych, które pojawiły się na mój rozkaz w lustrze, Ŝeby dodatkowo
wesprzeć moje sądy. Jest jeszcze...
Poczułem się przez chwilę oszołomiony. Przyczyną nie było jednak wypite wino, bo
wszystkie te mikroskopijne kieliszki razem nie dorównywały nawet pojemności normalnego
pucharka, którego zwykłem do tego celu uŜywać.
- Usiłuję zrozumieć - powiedziałem. Kim są ci ludzie, którzy przetrzymują Annie
i chcą jej uŜyć do wydarcia tajemnicy von Kempelena?
- Goodfellow, Templeton i Griswold - odpowiedział. -Doktor Templeton, osobnik
niemłody i tajemniczy, jest ich hipnotyzerem. Jestem przekonany, Ŝe korzystają z jego mocy,
Ŝeby ubezwłasnowolnić Annie w dąŜeniu do zdobycia łupu. Kolejny to stary Charley
Goodfellow - krzepki, przystojny, z wyglądu uczciwy, gotowy wsadzić nóŜ między Ŝebra;
Roger Zelazny, Fred Saberhagen Czarny Tron (przełoŜył Marian Baranowski)
I Słyszał jej śpiew rozchodzący się gdzieś ponad morzem. Szedł w szarości ciepłego poranka poprzez mgłę, która otaczała go całunem lepkiej bieli, jaskrawej jak śnieg i wyciszającej niczym gruba zasłona. Poruszał się ostroŜnie. Nie rozróŜniał słów, które docierały z daleka do jego świadomości. Coś jakby pląsało wokół niego. Starał się omijać przeszkody, przecinając zarośla za szkołą, niezwykłym miejscem, które kiedyś było mu znajome i tworzyło tajemniczość mającą zatrzymać jego niewykrystalizowaną duszę na nadchodzący okres rozwoju. Okres ten znamionowała odrębność, przejście przez coś wyjątkowego, odciskającego ślad na całe Ŝycie, jak blizna albo tatuaŜ. To nie tylko ten głos z ciemności dawał poczucie ostrej rzeczywistości. Sarno morze teŜ go niepokoiło. Nie powinno być tak blisko, no i nie w tym kierunku. Chyba nie? Nie. Musi być gdzieś blisko. Ta pieśń przeszywała go i pulsowała w Ŝyłach. Wokół panował miękki, ciepły, słonawy dzień. Poczuł delikatne dotknięcie gałęzi na plecach i wilgotne pocałunki liści. Wycofał się spośród drzew, potknął i powstał, w Londynie mgła jest na porządku dziennym. Nawet dziecko z Ameryki łatwo sobie daje z nią radę. Przyzwyczaja się, przestaje się jej bać, rozróŜnia rozmyte kształty, nabiera umiejętności stąpania po śliskich chodnikach i wyczuwa stłumione odgłosy otaczającego świata. Poruszał się na pół przytomnie, dąŜąc do źródła śpiewu - poszukiwanie to mogło się zacząć jeszcze przed przebudzeniem. Faktycznie wydawało się, Ŝe to wszystko jest dalszym ciągiem niezwykłego snu. Pamiętał przecieŜ, jak wstał, ubierał się, wychodził. Było to tylko prawie interludium. Obecny stan trwał jeszcze wcześniej. Coś jest na brzegu... PlaŜa? Brzeg. Co za róŜnica. Musi dojść i odnaleźć. Wiedział, Ŝe tam będzie. Słyszał śpiew po obu stronach snu. Przemawiał do niego, prowadził go... Szedł dalej. Ubranie stawało się coraz bardziej mokre, zaczynało kleić się do ciała, buty przemakały. Droga schodziła w dół, drzewa oddalały się, ale jeszcze przebijały przez mgłę i gdzieś słychać było dzwon - na granicy świadomości stanowił rzeczywisty kontrapunkt dla nieziemskiej, ulotnej pieśni. Zszedł w dół i od razu poczuł zapach morza. Przyspieszył kroku. JuŜ blisko, blisko... Droga gwałtownie pięła się do góry. Usłyszał krzyki mew, których ciemne kształty przesuwały się po otaczającej go bieli. Poczuł delikatny powiew wiatru, który przyniósł
jeszcze silniejszy zapach morza. Rozszerzająca się droga nie była juŜ tak stroma. Nagle stała się piaszczysta. Pod stopami chrzęściły teŜ małe, okrągłe kamyki, które odskakiwały na boki przy kaŜdym kroku. Usłyszał szum morza. Mewy wciąŜ się przekrzykiwały. Odgłosy dzwonu powoli cichły. Śpiew, nieco głośniejszy niŜ na początku, zdawał się mimo wszystko bliŜszy. PodąŜał w jego kierunku, skręcił w lewo, przeszedł koło przycupniętej palmy karłowatej, która właściwie nie powinna tu wcale rosnąć. Mgła oŜyła. Zaczęła napływać od strony wody. Gdzieniegdzie przerzedzała się i odsłaniała piasek i kamyki, w innych miejscach kłęby mgły wiły się jak serpentyna ku ziemi albo tworzyły groteskowe, krótkotrwałe i ulotne formy. Podchodził bliŜej. Zatrzymał się, schylił i zanurzył ręce w wodę. Podniósł palec do ust i poczuł smak soli. Woda była słona i ciepła, niczym krew. Fala dosięgła jego stóp. Cofnął się i odwrócił. Zaczął iść, ale teraz wiedział juŜ w jakim kierunku. Szedł coraz szybciej, aŜ zaczął biec. Potknął się, szybko podniósł i szedł dalej. MoŜe przekroczył jakąś granicę i znów był w krainie snów. Słyszał teraz blaszany odgłos dzwonu boi, która wyznaczała kanał gdzieś w oddali z prawej strony. Morze nie było juŜ tak ciche. Stado wrzaskliwych ptaków przemknęło nad jego głową. Na nowo rozbrzmiały dzwony - ich odgłos dochodził z tyłu. Wydawało się, Ŝe rozmawiają z boją, ich dźwięk był regularny, nieco niŜszy. I znów śpiew... Po raz pierwszy głośniejszy; wydawał się bardzo blisko. ZauwaŜył na swej drodze coś ciemnego. Mały pagórek, wzniesienie albo... Starał się to ominąć i znów się potknął. Śpiew umilkł. Dzwony przestały bić. Spojrzał na zimne ściany i puste okna - z piasku wynurzyła się warowna budowla, naszpikowana wieŜyczkami - posępna, ciemna, zaczynająca się rozsypywać. Spadał coraz szybciej w jej stronę... Mgła zawirowała i opadła. To, co wydawało się odległe, było prawie w zasięgu ręki. Ujrzał zamek z piasku zbudowany na brzegu rozlewiska. Wyciągnięta w obronnym odruchu ręka uderzyła w ścianę. WieŜa runęła. Wrota zostały zniszczone. - Nie! Wstręciuchu! Nie! Zaczęła okładać go małymi piąstkami po głowie, plecach i rękach. - Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem. Upadłem. Pomogę ci. Odbuduję wszystko tak, jak było. -Oj!
Przestała go bić. Podniósł się i zaczął się jej przyglądać. Miała bardzo szare oczy i ciemne włosy opadające w nieładzie na czoło. Jej dłonie były delikatne. Niebieska spódniczka i biała bluzka zabrudzone były piaskiem, zapaćkane, a dół spódniczki cały przemoczony. Jej usta dygotały ze złości. Szybko przenosiła wzrok to na niego, to na zamek. Nie uroniła jednak Ŝadnej łzy. - Przepraszam - powtórzył. Odwróciła się od niego, w chwilę później wykonała gwałtowny ruch bosą stopą i zburzyła kolejną ścianę oraz kolejną wieŜyczkę. - Przestań! - krzyknął, starając się ją powstrzymać. -Stój. Nie rób tego! - Nie! - powiedziała, nie przestając burzyć wieŜyczek. Chwycił ją za rękę, ale zdołała się wyswobodzić. Nie przestawała kopać i tratować zamku. - Przestań, proszę... - powtórzył. - Dlaczego burzysz zamek tego chłopca? - usłyszeli głos, który naleŜał do kogoś stojącego z tyłu. Odwrócili się, Ŝeby zobaczyć tego kogoś, kto wyłonił się z mgły. - Kim jesteś? - spytali prawie jednocześnie. - Edgar - odrzekł. - To ja mam tak na imię - powiedział pierwszy z chłopców, wpatrując się w nieznajomego. Przybysz znieruchomiał. Chłopcy przyglądali się sobie badawczo. Byli bardzo do siebie podobni. Kolor włosów, oczy, karnacja skóry, układ twarzy zdawały się identyczne. Mieli takie same mundurki szkolne, barwę głosu, ruchy, wzrost. Dziewczynka przestała demolować swój zamek i z niedowierzaniem kręciła głową. - Jestem Annie - powiedziała łagodnym głosem. -Wyglądacie jak bracia albo coś w tym rodzaju. - To prawda - potwierdził przybysz. - Czemu niszczyłaś jego zamek? - zapytał drugi Edgar. - To jest mój zamek i on go zburzył - powiedziała. Edgar Drugi uśmiechnął się do Edgara Pierwszego, który skinął głową i wzruszył ramionami. - JuŜ dobrze, a moŜe odbudujemy wszystko razem? - spytał drugi z chłopców. - ZałoŜę się, Ŝe wyjdzie nam to jeszcze lepiej niŜ było, Annie. Uśmiechnęła się. - w porządku - odparła. - Bierzmy się do roboty. Wszyscy uklękli na piasku wokół zburzonego zamku. Annie wzięła kawałek patyka i zaczęła wytyczać zarysy nowej budowli. - Główna wieŜa będzie tutaj - zaczęła. - Chcę, Ŝeby było duŜo baszt.
Przez chwilę pracowali w milczeniu. Obaj chłopcy zdjęli buty. - Edgar...? - zapytała. - Słucham? - odpowiedzieli obaj chłopcy. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Trzeba znaleźć jakiś sposób na to, aby was rozróŜniać - zwróciła się do pierwszego. - Allan - odrzekł. - Jestem Edgar Allan. - Ja jestem Perry, Edgar Perry - odpowiedział drugi. Chłopcy znów spojrzeli na siebie. - Nigdy cię tu przedtem nie widziałem - stwierdził Perry. - Jesteś przyjezdny? - Chodzę do szkoły - odparł Allan, wskazując głową w stronę urwiska, skąd przyszedł. - Do jakiej szkoły? - spytał Perry. - Manor House School. Perry zmarszczył czoło i pokręcił głową. - Nie znam tej szkoły - powiedział. - Właściwie nie wiem nic o tej okolicy. Moja szkoła teŜ nazywa się Manor, ale nie pamiętam cię stamtąd. Prawdę mówiąc, zrobiłem sobie mały spacer. Spojrzał na Annie. Odwróciła głowę w stronę wzgórza, o którym mówił Allan, jakby dopiero teraz zobaczyła je pierwszy raz. - Czy ty znasz tę szkołę? - zwrócił się do niej. - Nie znam Ŝadnej z tych szkół - odpowiedziała. -Ale to jest moja okolica, to znaczy czuję się tu, jak u siebie. - Ciekawe, Ŝe oboje macie amerykański akcent - stwierdził Allan. Spojrzeli na siebie. - Co w tym dziwnego? - powiedziała Annie. - Ty teŜ. - Gdzie mieszkasz? - spytał nagle Perry. - Charleston - odpowiedziała. Przestępował z nogi na nogę. - Jest w tym wszystkim coś niezwykłego - powiedział. - Miałem rano sen, zanim tu przyszedłem, zanim się tu znalazłem... - Ja teŜ. -I ja. - ...jakbym juŜ wcześniej tu był z kimś: z wami. - Tak, ja teŜ. - Ja takŜe. - Myślę, Ŝe juŜ nie śnię. - No, nie. - ChociaŜ jest to dziwne - powiedział Allan. - Jakby prawdziwe, rzeczywiste, ale w jakiś szczególny sposób.
- Co masz na myśli? - spytał Perry. - WłóŜ ręce do wody - powiedział drugi chłopiec. Perry schylił się i dotknął wody. - i co? - Woda morska nigdy nie jest taka ciepła - odpowiedział Allan. - Woda w tym rozlewisku podgrzała się. - Ale w samym morzu jest to samo - dodał Allan. - Próbowałem juŜ wcześniej. Perry wstał, odwrócił się i zaczął biec w stronę wody. Allan spojrzał na Annie, która się roześmiała. Nagle oboje pobiegli za nim. Wkrótce wszyscy chlapali się w morzu, polewali wodą, śmiali radośnie. - Masz rację! - krzyczał Perry. - Nigdy nie była taka ciepła! Czemu tak jest? Allan wzruszył ramionami. - MoŜe gdzieś bardzo mocno świeci słońce, gdzieś daleko stąd, czego nie widać. Później fale przynoszą ciepłą wodę... - Chyba to nie tak. MoŜe to prąd, jakby rzeka w morzu. - Woda jest ciepła, bo ja tak chciałam - przerwała Annie. Chłopcy spojrzeli na nią, a ona się roześmiała. - UwaŜacie, Ŝe to nie sen - powiedziała. - Bo to nie jest wasz sen, tylko mój. Wy pamiętacie, jak wstaliście rano, a ja nie. To jest mój sen i mój teren. - Ale ja jestem naprawdę! Nie jestem ze snu! - Ja teŜ jestem naprawdę! - Po prostu was zaprosiłam. Chłopcy wybuchnęli śmiechem i ochlapali ją wodą. Zaśmiała się. - No, moŜe... - powiedziała i teŜ ich opryskała. Później wiele razy ich ubrania schły i znów były mokre, gdy wpadali do wody, Ŝeby pobaraszkować i sprawdzić, czy woda wciąŜ jest ciepła, w przerwach powoli wznosili nowy zamek. Ten był o wiele wspanialszy niŜ pierwszy, na który wpadł Allan. Miał mnóstwo strzelistych wieŜ, niczym gałęzie asparagusa, i grube mury, które wiły się po brzegu rozlewiska, w wodzie błyskały ryby, małe kraby, muszle, kamienie i połamane koralowce. Polewali stworzone przez siebie dzieło, Ŝeby piasek nie wysechł. Allan chwycił zapiaszczoną dłoń Annie. - Wymyśliłaś wspaniały zamek - powiedział. Zarumieniła się, a Perry wziął jej drugą rękę. - Jest piękny - dodał Allan. - a jeśli to sen, to jesteś najlepszą wróŜką. Nie wiadomo jak to wszystko moŜe się skończyć. Miał dla Perry'ego wiele przyjaźni,
jak dla brata, chociaŜ jego stosunek do Annie był zupełnie inny i był przekonany, Ŝe Perry teŜ ją kocha. Otaczała ich szarość, a morze było zielone i perłowe od mgły. Morze i powietrze było zupełnie bezkresne, pulsowało wokół nich. - O, BoŜe! - krzyknęła Annie. - Co się stało? - zawołali, kierując wzrok za jej przeraŜonym spojrzeniem. - w wodzie - powiedziała powoli. - Trup? Mgła rozstąpiła się. Coś opatulone w kłęby wodorostów i strzępy ubrania leŜało na wpół zanurzone w wodzie. Gdzieniegdzie przebijały białe place napuchniętego ciała. Mógł to być człowiek. Trudno było to ostatecznie stwierdzić, gdyŜ szczątki te kołysały się na wodzie i przysłonięte były pasemkami mgły. Perry wstał. - MoŜe to człowiek, a moŜe nie - powiedział. Annie zakryła twarz rękami i spoglądała przez palce. Allan wytrzeszczał oczy zafascynowany. - Czy naprawdę chcemy się przekonać? - mówił dalej Perry. - PrzecieŜ to moŜe być tylko kupa wodorostów i śmieci oraz parę śniętych ryb. Jeśli nie pójdziemy zobaczyć, to zawsze w coś moŜemy uwierzyć. Wiecie, co chcę przez to powiedzieć? Chcecie powiedzieć znajomym, Ŝe widzieliście trupa na plaŜy? No, mogliście widzieć. Mgła znów zasłoniła swą tajemnicę. - a co ty o tym sądzisz? - spytał go Allan. - Wodorosty i śmieci - odpowiedział Perry. - To jest ciało - stwierdziła Annie. Allan roześmiał się. - Nie moŜecie oboje mieć racji - oznajmił. - Dlaczego nie? - spytała nagle Annie. - Tak juŜ jest na tym świecie - rzekł Allan. Allan wstał i zaczął iść przez mgłę w stronę trupa. - Czasami tak nie jest - usłyszał za sobą jej słowa. Mgła zawirowała i znów się rozstąpiła. Allanowi udało się dojrzeć falującą masę, która zaraz zniknęła w wodzie o kilka kroków od brzegu. Wszystko mogło się wkrótce wyjaśnić. Ruszył do przodu, ale jednocześnie zapadła kurtyna mgły. Nie dawał za wygraną. Rzucił się przed siebie. Za chwilę miał poczuć wodę wirującą wokół jego nóg. - Allan... - jej głos dochodził jakby z oddali. - Gdzie jesteś? - zawołał Perry, który teŜ wydawał się gdzieś daleko. - Jeszcze chwilka - odpowiedział. - Jestem juŜ blisko. Zdawało mu się, Ŝe jeszcze raz zawołali, ale nie był juŜ w stanie rozróŜnić słów. Parł
naprzód. Nagle miał wraŜenie, Ŝe idzie pod górę. Znów widział wokół siebie jakieś ciemne kształty. Grunt pod nogami był twardszy. Usłyszał dziwny krzyk ptaka przelatującego mu nad głową. Zabrzmiało to jak “E-te-keli-li!”. Zaczął biec. Potknął się. A później, a później, a później... Ujrzałem nagle coś jaskrawego, odbijającego się od piasku, uderzającego we mnie i spadającego na ziemię. Wracałem do fortu z domu Legranda. Nie podejrzewałem, Ŝe moje Ŝycie ciągle podlegało zmianom. Nie mogę powiedzieć, Ŝeby wcześniej pozbawione było wizji, a wręcz przeciwnie. Tym razem nie doświadczyłem Ŝadnych ostrzegawczych wraŜeń czy doznań, które przewaŜnie im towarzyszyły. Nie mogłem wiedzieć, Ŝe złoty Ŝuk wzlatujący z nie wiadomo skąd i odbijający się od mojej twarzy przynosi zmianę wszystkiego, co mnie dotyczy, na zawsze. Dojrzałem go na piasku. Był wyraźnie, jednoznacznie złoty w zachodzącym, październikowym słońcu. Wiedziałem, Ŝe niektóre chrabąszcze mają nieco metaliczny kolor, złotawy albo srebrzysty, i mogą być bardzo ładne. Ale ten... Był to nieznany gatunek, przynajmniej ja go nie znałem. Ukląkłem, Ŝeby mu się bliŜej przyjrzeć. Zdumiały mnie jego plamki, czarne plamki na grzbiecie. Były tak ułoŜone, Ŝe nagle zdałem sobie sprawę, iŜ upodabniają go do złotej czaszki. Zerwałem z najbliŜszego krzaka duŜy liść, nasunąłem na niego błyszczącego owada, zawinąłem i włoŜyłem do kieszeni. Byłem pewien, Ŝe zainteresuję tym Legranda w czasie mojej kolejnej wizyty. Jeśli nie wywoła to Ŝadnej dysputy, bez wątpienia przyniesie pewne domysły. Szedłem cięŜko po piaszczystej plaŜy, raczej przygnębiony mimo tego ciekawego, popołudniowego znaleziska. Przyglądałem się ciemnym chmurom gromadzącym się na horyzoncie, dumając o niezmierzonym bezkresie przeznaczenia, nie wiedząc, Ŝe zostało juŜ określone. Z prawej strony gęste, nieprzebyte ogromy mirtu pokrywały większość terenu. Cmentarne kwiaty, tak je nazywano. Łatwo się rozrastały. Dziwne odczucie - zobaczyć sen po latach, zdać sobie sprawę z czegoś tak nagłego, krótkiego, co było jednak cząstką Ŝycia. Później, w chwili napięcia, wszystko zostaje wyrwane, zanim zacznie się cokolwiek rozumieć. Pozostaje, pozostaje, później umyka. Tajemnica potwierdzona, ale źródła zatracone. Okruch Ŝycia widziany tak jak Ŝywy, pierwszy raz w nowym blasku, a następnie oddzielony ode mnie, bez nadziei powrotu. Co to za traf
losu moŜe przynosić realizację słodkiej nadziei na przekór wszelkim sprzecznościom, a chwilę później niweczy to? Kopnąłem kamień, słyszałem daleki odgłos burzy gdzieś nad wodą. Nie tylko całe moje spojrzenie na Ŝycie zmieniło się w krótkim czasie - nie jestem tak introspektywny i nastawiony do metafizyki, Ŝeby mnie to wszystko bardzo napełniło strachem - ale takŜe przybrało taką postać, która zwiastować miała nieszczęścia i odebrać mi siły, Ŝeby się przeciwstawić. Po około mili droga, którą szedłem, skręciła bardziej w głąb lądu i prowadziła przez gąszcz zarośli. Cienie łączyły się ze sobą, poniewaŜ słońce juŜ zachodziło. Zatrzymałem się nieco później, będąc juŜ bardziej w głębi wyspy. Coś mnie intrygowało. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową, ale obraz przede mną nie zmienił się. Stali dalej, powyŜej strumienia i około mili od moczarów - wysocy w purpurze zmierzchu, na zboczach zalesionych urwisk, gdzie, przysiągłbym, nikogo przedtem nie widziałem. Coś nie pasowało do rzeczywistości, bardzo nie pasowało, i nie wiedziałem co. Miałem wątpliwości, czy mój wzrok moŜe zmienić całą perspektywę, i skręciłem znów na zachód. Wkrótce ujrzałem światła Charleston migocące nad portem, niektóre ginęły juŜ, chowając się w gwałtownie napływającej mgle. Mgła nadchodziła bardzo szybko i przystanąłem na chwilę, aby jej się przyglądać. Miasto wyglądało jakby nieco inaczej niŜ ostatnim razem, kiedy patrzyłem na nie z tego miejsca, chociaŜ mój umysł był zaprzątnięty czymś innym, a mgła nachodziła zbyt szybko. Mgła znów przynosiła z pamięci jej obraz, obraz Annie, dziecka ze snu, dziewczyny ze snu, kobiety ze snu. Annie powtarzającej się zjawy, wyimaginowanej towarzyszki zabaw z dzieciństwa dorastającej wraz z nim, na której istnienie liczyłem cały czas, przez lata - wzywała mnie, albo ja ją, do królestwa histerycznych wizji, gdzieś nad morzem, Annie, moja droga ułuda, królowa mgły... To wszystko. Kim więcej mogłaby być - tajemniczym złudzeniem, towarzyszką ze snów, przyjaciółką, a moŜe nawet...? Annie. Nierealna. Oczywiście. Nie róŜniła się niczym od mgły, którą teraz widziałem. Albo tylko tak mi się zdawało. AŜ do przedwczoraj, gdy cały mój świat się rozpadł. Przechadzałem się po mieście, pomagając sobie w ten sposób strawić kolację. Zupełnie jak teraz, wiatr przywiał nieco mgły znad morza poprzez wydłuŜające się cienie. Jesienna wilgoć doskonale pasowała do bezmiaru wód. Witryny sklepowe odbijały nieco światła w ciemność. Cierpliwy spaniel czekał na swego pana przed pubem. Pył skrzył się na
drodze. Stado ptaków przeleciało w stronę morza, przekrzykując się ochryple. Ogarnął mnie niepokój, w chwilę później usłyszałem krzyk. Teraz, po czasie, nie wiem, czy rzeczywiście coś usłyszałem właśnie wtedy. Jeszcze nie widziałem karety. Było to coś więcej, niŜ tylko krzyk i wyczucie jej obecności. W chwilę potem kareta pędem wyjechała zza rogu - wysoki, czarny pojazd, uginające się resory, konie w uprzęŜy; smagły woźnica zmagał się z lejcami, a układ jego warg świadczył o zaciętości. Przechyliła się niebezpiecznie, wyprostowała i pomknęła dalej, przejeŜdŜając obok mnie i wzniecając tumany kurzu. Zobaczyłem twarz Annie przy oknie. Nasze spojrzenia spotkały się na krótko, usłyszałem znów jej wołanie, chociaŜ nie byłem przekonany, czy jej usta wykonały jakikolwiek ruch albo czy któryś z przechodniów w ogóle coś dosłyszał. - Annie! - krzyknąłem i wtedy poczułem jej bliskość, ale zaraz odjechała ulicą w stronę morza. Odwróciłem się i zacząłem biec. Pies zaszczekał kilka razy. Ktoś wołał za mną, ale niczego nie zrozumiałem. Później dochodził do mnie jego śmiech. Powóz terkotał, a ja pozostawałem coraz dalej, biegnąc poprzez kurz. Zacząłem kaszleć, zanim dotarłem do rogu, a moje oczy pełne były piasku. Zszedłem na skraj drogi, gdy juŜ kareta odjechała, i zwolniłem kroku. Szedłem wolniej, bardziej starając się nie zgubić śladu, niŜ ją dogonić. Widziałem ją jakiś czas w oddali; przyspieszyłem, gdy kurz opadł. Gdy skręciła, znów ruszyłem biegiem do tamtego rogu i udało mi się ją zobaczyć. Wydawało mi się, Ŝe słyszę Annie: - Eddie, pomóŜ mi. Boję się, Ŝe dali mi jakiś narkotyk. Jestem przekonana, Ŝe grozi mi coś złego. Rzuciłem się w pogoń, tym razem w dół. Powóz najwyraźniej zmierzał do portu, a właściwie juŜ tam prawie był. Biegłem, niepomny świata, mając przed sobą jedynie wizerunek kobiety, której istnienie było jeszcze tak niedawno całkowitą zagadką. Moja ukochana ze snów i cieni, plaŜ i mgieł została w jakiś sposób uwięziona w rzeczywistym świecie, ograniczonym do karety pędzącej w kierunku portu. Potrzebowała mojej pomocy, a ja bałem się, czy uda mi się dotrzeć do niej na czas. Moja obawa nie była bezzasadna. Porywacze czy zdobywcy mogli przenieść ją juŜ na łódź, podczas gdy ja z trudem brnąłem ulicą. Zanim dotarłem do nabrzeŜa, łódź juŜ dopłynęła do czarnego statku o nieco dziwnej budowie, którego postawione Ŝagle wydymały się na
wietrze. Była to fregata, a moŜe bryg (nie jestem marynarzem, tylko Ŝołnierzem). Statek sprawiał wraŜenie bardzo szybkiej i dobrze uzbrojonej jednostki, zupełnie jak te, które słuŜą korsarzom. Kareta natomiast była opuszczona, a jej drzwi szeroko otwarte. Przysiągłbym, Ŝe jeszcze raz usłyszałem krzyk, chociaŜ odległość była dość duŜa. Rozejrzałem się za jakimś środkiem transportu dla siebie, a w tym czasie łódź dobiła do burty statku. Załoga rozpoczęła podnoszenie czegoś na pokład. Musiała to być nieprzytomna kobieta. Krzyczałem, ale nikt z nich nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Nikt teŜ nie pojawił się w pobliŜu, Ŝeby przekonać się, co spowodowało moje wołania. Kusiło mnie, Ŝeby wskoczyć do wody i dopłynąć, ale rozsądek powstrzymał mnie od wpakowania się w niewesołe połoŜenie. Później przez moment myślałem, Ŝe ktoś odpowiada na moje krzyki, z pokładu doleciały jakieś głosy. Okazało się, Ŝe były to tylko komendy, gdyŜ wkrótce usłyszałem odgłos windy kotwicznej. Stałem bezsilny, patrząc, jak statek powoli obraca się i ustawia do wiatru, który wkrótce popchnie go na pełne morze. Nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc, Ŝadnego statku, którym moŜna by rozpocząć pogoń - Ŝadnej szansy, Ŝeby zrobić coś samemu, nawet gdybym miał małą, szybką łódź. Mogłem jedynie stać, kląć i patrzeć, jak porywają Annie na krańce przewrotnego przeznaczenia, które rządzi naszymi losami. I tak przez ostatnie dwa dni te wydarzenia nie dawały mi spokoju, rzucając zasłonę, której nie mogłoby podnieść nawet popołudnie z Legrandem, a teraz, wracając do Fort Moultrie, miałem przeczucie, Ŝe nie obejmę słuŜby wieczorem z powodu czarnego statku, który stał na kotwicy jakieś ćwierć mili od brzegu. Był to statek niezwykłej budowy. Dałbym głowę, Ŝe to ten sam, na który zabrano Annie. Później. Później. Znacznie później. Idąc, stąpając niepewnie. Szedł chwiejnym krokiem przez mgłę, szukając jej, nie mając pojęcia, jak wrócił z Fordham do królestwa nad morzem. MoŜe powietrze orzeźwi jego umysł. Była luka gdzieś między kolejnymi zdarzeniami. Państwo Valentine byli mili, podobnie jak pani Shew. Jednak przerwa w świadomości między wtedy a teraz była bardzo dziwna; musiała być czymś spowodowana. Była luka - oczywiście! Czarna otchłań, coś głębokiego i całkowitego, jak śmierć lub sen. Ale nie był martwy, chyba Ŝe śmiercią jest takie uczucie, jak po pijatyce. Potarł ręką czoło, powoli obrócił się i rozejrzał. Mgła zasnuwała wszystkie drogi, nieregularne szlaki, którymi mógł nadejść. Wiedział teŜ, spoglądając na nią, Ŝe nie przypomni sobie, skąd prowadzą. Stał, kołysząc się i słuchając
morza. Po dłuŜszej chwili znów się obrócił i poszedł dalej w kierunku, który wydawał mu się najwłaściwszy. Było to szczególne miejsce - miejsce, w którym obchodzono święta duszy. Dlaczego teraz? Co teraz? Czemuś zaprzeczano, coś powstrzymywano. Zupełnie jak jakiś wyraz na końcu języka; im bardziej się starał, tym trudniej było przypomnieć sobie. Zatrzymał się, upadł. Rzeczywiście, nie mógł sobie przypomnieć, czy coś wypił. Podejrzewał, Ŝe tak, chociaŜ nie wiedział z jakiej okazji. Odgłos fal nagle stał się głośniejszy. Niebo za mgłą było ciemniejsze niŜ zwykle. Otrzepał spodnie z piasku. Tak, to było to miejsce... Ruszył do przodu; otrzeźwiał i poczuł smutek, Ŝal, który go przepełnił. Wtedy nagle zrozumiał, co powinien odnaleźć przy odrobinie wytrwałości. Skierował się w głąb lądu; gdy uszedł kilka kroków, zapadła ciemność. Teren wznosił się, stawał się mniej piaszczysty, chociaŜ morze wciąŜ grzmiało tak samo głośno. Krok stawał się coraz bardziej miarowy. Wkładał w to wszystko całe swoje serce. Ogromny kształt jakby zmalał. Jego zarysy wyostrzyły się. Oczy płonęły, zaciskał szczęki i przyspieszał. Doszedł, wyciągnął swą drŜącą rękę powoli, Ŝeby dotknąć szarego, zimnego kamienia. Upadł na kolana na progu i przez dłuŜszy czas pozostawał w bezruchu. W końcu podniósł się, a morze za nim grzmiało coraz głośniej i woda delikatnie obmywała mu stopy. Nie oglądał się za siebie, złapał za klamkę i otworzył czarne, Ŝelazne drzwi. Pchnął je i wszedł do wilgotnego wnętrza. Odpoczywał przez jakiś czas pośród cieni, przysłuchując się morzu i krzykom przelatujących ptaków. O wiele później, znacznie później i zupełnie gdzie indziej, w ciszy i spokoju, napisał: “Byłem dzieckiem, ona teŜ, w królestwie nad morzem...” W stronę brzegu... “Poruszamy się wśród losów naszej ziemskiej egzystencji, otoczeni przez rozmyte fale, zawsze obecne wspomnienia z Przeznaczenia, niezmierzone, odległe w upływającym czasie i nieskończenie okropne. PrzeŜywamy młodość nękani dziwacznie przez takie cienie, chociaŜ nigdy nie utoŜsamiamy ich z marzeniami. Podczas Młodości granica jest zbyt wyraźna, Ŝeby choć na chwilę nas zwieść”. Edgar Allan Poe, Eureka
II Wstęga mgły przyniesiona została przez wieczorny wiatr i przemknęła koło mnie, gdy dochodziłem do brzegu. Statek był za daleko, aby wołanie mogło do niego dotrzeć. Zacząłem na ciemniejszej plaŜy szybko szukać jakiejś małej łódki, którą mógłbym tam dopłynąć. Upływał czas, a bezskuteczność tego przedsięwzięcia była oczywista. Jeszcze raz zwróciłem uwagę na ten statek. Pomimo zapadającej nocy i mgły miałem zamiar dostać się tam wpław. Nie było innej szansy. Zanim wstąpiłem do armii, umiałem juŜ trochę radzić sobie w bójkach, ale zdawałem sobie sprawę, Ŝe nie zdołam obronić się przed całą załogą statku. Moja szybkość boksera i kunszt zapaśnika nie zdadzą się na wiele, gdy trzeba będzie stawić czoło zgrai marynarzy uzbrojonych w kołki do mocowania lin i bosaki. Jednak nie mogłem pozwolić na to, Ŝeby czarny statek znów odpłynął i wydarł Annie z mego Ŝycia, jak to było poprzednim razem. Muszę skorzystać z kaŜdej szansy, ponieść kaŜde ryzyko, aby jej nie utracić. Ukląkłem, Ŝeby rozsznurować buty, i dalej słyszałem skrzypienie windy. Dochodziło od strony statku. Po chwili zauwaŜyłem, Ŝe spuszczają łódź na wodę. Nie rozwiązałem sznurowadeł i powoli wstałem, rzucając wokół ukradkowe spojrzenia. Było oczywiste, Ŝe statek zaraz nie odpłynie. Mogłem pozostać, Ŝeby zwiększyć szansę na udzielenie Annie pomocy, zamiast próbować dostać się na pokład. Mogło okazać się, Ŝe cała sprawa będzie mniej ryzykowna, niŜ początkowo przypuszczałem. CzyŜ mogłem być właściwie pewien, Ŝe na coś się zanosi? CzyŜ nie mogło być tak, Ŝe Annie sama, z własnej woli znalazła, się w takim połoŜeniu? MoŜe ja przenosiłem własne lęki i obawy na tę zupełnie niewinną sytuację - burzliwe uczucia zrodzone z naszego tajemniczego związku? Przekorny, wewnętrzny głos, który niezmiennie odwołuje się do mego rozumowania, krzyczał: “Nie!” Niestety, jakŜe często posiada ogromną wiedzę. Pomyślałem o tym, gdy wioślarze skierowali tę łódź w stronę brzegu poprzez gęstniejącą mgłę. Krzyknąłem do nich. Skorygowali kurs, kierując się w moją stronę. Było ich ośmiu albo dziesięciu. Pchali łódź mocnymi pociągnięciami wioseł. Zastanawiałem się, dlaczego właśnie teraz podąŜają w stronę brzegu. Zobaczyłem ich przywódcę wyglądającego na tęgiego łotra. Patrzył na mnie, robiąc dobrą minę do złej gry i zacierając ręce. Mój duszek, gdzieś tam wewnątrz, zanosił się od śmiechu. Sposób, w jaki tamten męŜczyzna na mnie patrzył, zbił mnie z tropu - nie tyle jego postawa i wygląd, ale sam fakt, Ŝe stałem się obiektem jego zainteresowania. Miałem prawie
pewność, Ŝe chcą dobić do brzegu właśnie teraz i właśnie w tym miejscu, Ŝeby wyrządzić mi krzywdę. Było to irracjonalne, ale nieodparte przeczucie: zmierzali po mnie i w jakiś sposób dowiedzieli się, Ŝe będę tu tego wieczora. Tumany mgły pojawiły się między nami, gdy tamci dotarli juŜ do brzegu. Słyszałem, jak wyciągali wiosła, opierali je o górną krawędź nadburcia, wyjmowali greting i przesuwali go po piasku i kamieniach. Odwróciłem się i zacząłem uciekać. Mgła przerzedziła się. Usłyszałem krzyki i odgłosy pościgu. Pędziłem w stronę lądu, przedzierając się przez zarośla. Prześladowcy podąŜali za mną, byli coraz bliŜej. - Stój, bo będzie z tobą źle! - krzyknął jeden z nich, przywódca. Wzmocniło to tylko moje przeświadczenie, Ŝe trzeba uciekać. Poczułem uderzenie w ramię - był to chyba kamień rzucony w moją stronę - kolejny okrzyk zdawał się jeszcze bliŜszy. Biegłem dalej, ale miałem wraŜenie, Ŝe ktoś mnie dogania. Czułem juŜ jego oddech na plecach. Zaraz mnie dopadnie. Wykonałem gwałtowny zwrot i stanąłem oko w oko z napastnikiem. Był to smagły, Ŝylasty męŜczyzna trzymający pałkę w prawej ręce. Zatrzymał się i cofnął, sparaliŜowany nieoczekiwaną konfrontacją. Chciałem kopnąć go w kolano, ale chybiłem. Trafiłem go w udo. Dobre uderzenie. Poszedłem za ciosem. Uderzyłem go w krtań i wyrwałem mu pałkę. Drugi, niŜszy, ze szramą biegnącą od ust aŜ do ucha ruszył ostro w moją stronę. Widziałem, Ŝe juŜ nie uda mi się uciec. Czekałem z opuszczonymi rękami. Nie był uzbrojony. Dałem mu szansę ruszenia do przodu. Zrobiłem krok wstecz i odchyliłem się nieco. Wyprowadził cios, ale ja zdołałem uderzyć go w łokieć. Krzyknął z bólu. Bez wahania natarłem, celując w skroń. Ten cios dotarł jednak niŜej i trafił go w szczękę. Jakiś czarnobrody olbrzym odepchnął go i wymierzył uderzenie w mój Ŝołądek. Zrobiłem unik, próbując bezskutecznie walnąć go w rękę. Trafił mnie w głowę, rzucając na drzewo. Przez gęstą brodę zobaczyłem wyszczerbione zęby, gdy nachylił się w moją stronę. Miał nóŜ przy boku. Lewa pięść przeszywała powietrze. Byłem zbyt oszołomiony, Ŝeby zrobić jakikolwiek ruch. Przyglądałem się zupełnie bezczynnie. Nagle nienaturalnie długa, obrośnięta ręka przesunęła się z prawej strony klatki piersiowej mojego przeciwnika i chwyciła jego rękę. Druga, niekształtna kończyna złapała go za bok. Za moment znalazł się wysoko w powietrzu i został odrzucony w stronę swoich towarzyszy. Potrząsnąłem głową, Ŝeby dojść do siebie po tej scenie, gdyŜ ujrzałem coś, co przypominało małpę, a w co trudno było uwierzyć. Nie było łatwo zorientować się, co do wielkości zjawy, gdyŜ jej krok był bardzo niedbały, a sylwetka mocno przygarbiona.
Pojawienie się tego monstrum i rozwój wypadków wywołały ogromne przeraŜenie wśród moich prześladowców. Dwóch z nich zostało kompletnie znokautowanych przez tego ciśniętego w powietrze. W tym momencie usłyszałem za sobą wystrzał dwóch pistoletów. Jeden z napastników upadł, drugi złapał się za zranioną, krwawiącą rękę. - Tędy, chłopie! - usłyszałem chrapliwy głos i poczułem, jak ktoś mocno chwycił moje ramię. - Emerson, ruszaj się! - krzyknął. Małpolud zawrócił w naszą stronę i dołączył do nas. Pozwoliłem prowadzić się przez gęstwinę aŜ na otwarty teren, skąd doszliśmy na plaŜę. Nie miałem zupełnie pojęcia, dokąd idziemy, ale niewysoki męŜczyzna idący obok zdawał się znać cel. Dochodziły do nas jeszcze odgłosy pościgu, ale mgła tłumiła je i trudno było odgadnąć, czy prześladowcy są na dobrym tropie. Na pierwszy rzut oka mój wybawca sprawiał wraŜenie dziecka. Nie miał więcej niŜ metr czterdzieści wzrostu. Później jednak przyjrzałem się jego mocnej, czerstwej twarzy i gęstej czuprynie ciemnych włosów. Jednocześnie zauwaŜyłem, Ŝe miał bardzo szerokie, potęŜne ramiona i ręce. On pędził, ja biegłem truchtem, a małpolud powłóczył niezgrabnie nogami, posuwając się wzdłuŜ brzegu. Przystanęliśmy obok stosu gałęzi, które milczący męŜczyzna zaczął rozgarniać. Pomogłem mu, gdy okazało się, Ŝe kryją małą łódź, skifa. Zanim zdołaliśmy się z tym uporać, jeden z goniącej nas czeredy wyłonił się nagle z mgły i skierował się ku nam, w prawej ręce trzymał kord, którym zamierzył się, gdy nas dojrzał. - Mam was! - wrzasnął. Ten niski stał między nim a mną. Wyrzucił lewą rękę w powietrze, gdy ostrze kordu zmierzało w stronę jego głowy. Chwycił napastnika za prawy nadgarstek, powstrzymując pchnięcie. Następnie bez większego wysiłku złapał prawą ręką za klamrę jego pasa. Usłyszałem jednocześnie chrzęst miaŜdŜonych kości nadgarstka, który dalej pozostawał w uścisku. Napastnik próbował się jeszcze przeciwstawić, ale stracił oparcie dla stóp podniesiony w powietrze przez niskiego, który obrócił się i wrzucił go do wody. Bez namysłu pociągnął skifa, odepchnął od brzegu, obrzucając mnie zagadkowym i niezbyt przyjaznym spojrzeniem. - Panie Perry, wchodzić! Emerson, ty teŜ! Jazda! - krzyknął. Po namyśle, kiedy juŜ weszliśmy do łodzi, zapytał: -Pan Perry, prawda?
- Zgadza się - odpowiedziałem, chwytając za wiosło. -Nigdy ich przedtem nie widziałem. Nie wiem, dlaczego na mnie napadli. Zaczęliśmy wiosłować. - Muszę podziękować za interwencję. Przyszła w porę -dodałem. Wydał jakiś dźwięk podobny do parsknięcia śmiechem. - Tak, to było konieczne - stwierdził. - Jeszcze chwila, a byłoby za późno. PrzyłoŜyliśmy się mocno do wioseł. Po paru minutach nie było widać niczego poza mgłą. Małpolud przelazł między nami; przesunął się na dziób i przykucnął tam. Cały czas wykonywał jakieś niezrozumiałe dla mnie gesty, które musiały coś mówić memu wybawcy. Po tych dziwnych wskazówkach skorygował kurs łodzi. - Peters - powiedział nagle. - Dirk Peters, do usług. Podamy sobie ręce innym razem, przy okazji. Mruknąłem potakująco. - Pan juŜ zna moje nazwisko - powiedziałem po chwili. - To prawda - potwierdził. Czekałem przez pewien czas, ale nie kontynuował rozmowy. Mgła wciąŜ była bardzo gęsta. Małpolud znów coś pokazywał. - Ostro na lewą burtę. Razem. Ja trochę zluzuję, a pan pociągnie mocniej - powiedział Dirk. Postąpiłem według tego polecenia, a po zmianie kursu wróciliśmy do normalnego tempa. - Dokąd płyniemy? - spytałem. Zrobiliśmy dwa pociągnięcia wiosłami, potem odrzekł: - Na pokładzie pewnego statku jest dŜentelmen, który wyraził gorące Ŝyczenie spotkania z panem. To on wysłał mnie i Emersona na brzeg, Ŝebyśmy panu pomogli. - Wygląda na to, Ŝe cała masa ludzi mnie zna i wiedziała, gdzie będę oraz kiedy tam będę. Powoli skinął głową. - Tak wygląda - powiedział. Małpolud wydobył z siebie jakiś niski dźwięk i podskoczył parę razy w miejscu. - Emerson, co jest? - spytał Dirk. - Uu. U-hu - zawył i zaraz zaczęliśmy wiosłować wstecz. Rozległo się przeraźliwe echo i wkrótce z mgły wynurzył się ogromny, ciemny kontur przesuwający się z prawej burty. Był to ten statek, z którego pochodzili moi prześladowcy.
Zrobiliśmy zwrot i podeszliśmy bliŜej. UmoŜliwiło mi to odczytanie nazwy - “Evening Star”. Podpłynęliśmy jeszcze bliŜej. Wtedy przez oświetlony otwór nad pokładem rufówki ujrzałem drogą mi osobę, Annie. Stała, wpatrując się w mgłę i nawet nie zwróciła głowy w moim kierunku. Było coś szczególnego w jej zachowaniu - sprawiała wraŜenie, jakby była w transie, w ekstazie, pod wpływem narkotyków. Powolność ruchów, oderwanie od rzeczywistości... Ktoś połoŜył rękę na jej ramieniu i odciągnął ją w głąb pomieszczenia. Zaciągnięto zasłonę i zgaszono światło. Obraz Annie teŜ zgasł, zniknął. Wydałem z siebie jakiś okrzyk, puściłem wiosło i chciałem wstać. - Nie waŜ się pan nawet o tym pomyśleć! - warknął Dirk. - Zginiesz, jeśli postawisz nogę na pokładzie! Emerson, trzymaj go, jeśli będzie usiłował wyjść za burtę! Rzeczywiście, ta kreatura chwyciła mnie za kołnierz. Widziałem, co był w stanie zrobić, i zdawałem sobie sprawę z braku szans ucieczki. Doszło do mojej świadomości, Ŝe Peters musi mieć rację. Martwy nie przydam się Annie na nic. Opadłem na miejsce. Złapałem znów za wiosło. Wiosłowaliśmy jeszcze spory kawałek. Mgła gęstniała i przerzedzała się czasami, odsłaniając wodę i gwiazdy. Zacząłem się zastanawiać, czy nie straciliśmy orientacji i nie kręcimy się w kółko albo podąŜamy na pełne morze, albo osiądziemy na mieliźnie. ZauwaŜyłem zarys innego statku wyglądającego równie tajemniczo i groźnie jak pierwszy. - Ahoj! - krzyknął Peters. - To ty, Peters? - usłyszałem w odpowiedzi. - Tak, do tego nie sam. - Podchodźcie! - dorzucił głos ze statku. Wypełniliśmy skwapliwie to polecenie i zaraz zrzucono z pokładu linową drabinkę. Emerson bezbłędnie po nią sięgnął. ZauwaŜyłem nazwę statku: “Eidolon”. MęŜczyzna wyglądał bardzo dystyngowanie z lekką siwizną na skroniach, równo przyciętym wąsem, wydatnym czołem, wyraźnym zarysem szczęki i delikatnie rzeźbioną fajką w zębach. Jego uśmiech wzbudzał zaufanie, idealnie skrojony mundur pasował do wysokiej i smukłej sylwetki. - To jest kapitan Guy - powiedział Peters. MęŜczyzna wyjął fajkę z ust i uśmiechnął się. - Edgar Perry...? - spytał. - Tak. Podał mi rękę.
- Witamy na pokładzie “Eidolon” - zwrócił się do mnie. - Dziękuję. Miło mi pana poznać - powiedziałem. -Wszyscy mnie chyba znają. Potwierdził skinieniem głowy. - Był pan obiektem zainteresowań. - w jakim sensie? - zapytałem. - Nie jestem pewien, czy jestem upowaŜniony, Ŝeby powiedzieć coś więcej - stwierdził. - Czy ktoś moŜe to wyjaśnić? - Oczywiście - odpowiedział. - Pan Ellison. Spojrzał ponownie na Petersa, ale ten odwrócił wzrok. - Pan Seabright Ellison - dodał, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. - Czy uwaŜa pan, Ŝe będę miał sposobność poznać tego dŜentelmena? Peters sapnął i wziął mnie za rękę. - Proszę za mną - powiedział. - Zaraz to nastąpi. - Co to za statek? - spytałem. Kapitan Guy przytrzymał fajkę w ręce. - Jest to jacht pana Ellisona. - Proszę za mną - powtórzył Peters. Odeszliśmy, zostawiając kapitana puszczającego kłęby fajkowego dymu we mgle. Dirk prowadził mnie w dół i nawet bez dodatkowych wyjaśnień powinienem był odgadnąć po wyglądzie wykładzin, gzymsów i zwieńczeń, Ŝe nie jest to statek handlowy, a raczej wycieczkowy. Idąc, zastanawiałem się, dlaczego to Dirk Peters, a nie kapitan Guy, prowadził mnie na spotkanie z właścicielem. MoŜe był kimś znaczniejszym, niŜ tylko zwykłym marynarzem, za którego go brałem? Stanął przed bogato rzeźbionymi drzwiami i zdecydowanie zapukał. - Kto tam? - rzucił ktoś z drugiej strony. - Peters - odpowiedział mój przewodnik. - i jakiś Perry. - Chwileczkę. Po chwili usłyszałem odgłos opadającego łańcucha i drzwi się otworzyły. Ujrzałem postawnego męŜczyznę o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, dość szerokiego w pasie. Miał na sobie ciemnozielono-czarny szlafrok narzucony na rozpiętą, białą koszulę oraz spodnie. Na głowie pozostała mu tylko siwa grzywka. Jego oczy były jasnoniebieskie. - Pan Perry! - przywitał mnie. - JakŜe się cieszę, widząc pana w dobrym zdrowiu. - Panu muszę chyba za wszystko podziękować, sir - powiedziałem.
- Jest pan u nas najmilszym gościem. Proszę wejść, bardzo proszę! Skorzystałem z zaproszenia. Peters, stojący koło mnie, pozdrowił Ellisona, który odwzajemnił ten gest. Zaraz jednak oddalił się. - Zechce pan usiąść - zwrócił się do mnie. - Czy jest pan głodny? Przypomniałem sobie kolację, w czasie której Jupiter, niewolnik Legranda, podał derkacze. Było to ledwie kilka godzin temu. - Dziękuję, niedawno jadłem - odpowiedziałem. - MoŜe coś do picia? - z przyjemnością. Podszedł do szafki. Wyjął z niej pękatą karafkę z czerwonym płynem i dwa nieduŜe kieliszki. Napełnił je, wzniósł swój i powiedział: - Pańskie zdrowie. Skinąłem głową i patrzyłem, jak wypił mały łyk. Powąchałem zawartość kieliszka. Miała zapach wina. Spróbowałem. Było to coś o smaku burgunda. Wypiłem resztę jednym haustem. Zastanowił mnie sposób picia Ellisona. Powoli otwierał oczy, ale natychmiast ponownie napełnił mój kieliszek. - Ten Peters znakomicie sobie poradził - powiedziałem. - Przyszedł z odsieczą akurat na czas, wykazał siłę i skuteczność. Uratował mnie przed potęŜną zgrają prześladowców. Muszę przyznać, Ŝe nadal nie rozumiem, dlaczego tamci mnie zaatakowali. Albo dlaczego... - Słucham? - Na pokładzie ich statku, “Evening Star”, jest ktoś, kto jest mi bardzo bliski. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan wyjaśnić mi ich zamiary. Albo przynajmniej kim oni są. Wypiłem szybko kolejną niewielką dawkę wina i zapytałem: - Skąd pan wiedział, Ŝe będę w tamtym miejscu i potrzebna mi będzie pomoc? Westchnął i wypił niewielki łyczek oraz nalał mi znów. - Zanim do tego przejdziemy, panie Perry - powiedział - jest parę szczegółów z pana przeszłości, o których chciałbym się upewnić. Muszę się przekonać, czy jest pan tym dŜentelmenem, za którego pana uwaŜam. Czy miałby pan coś przeciwko temu, Ŝeby odpowiedzieć mi na kilka pytań? Zaśmiałem się. - Uratował mi pan Ŝycie, częstuje mnie pan winem. Proszę pytać. - Dobrze. Czy prawdą jest, Ŝe pańska matka była aktorką - zaczął. - i Ŝe umarła w ubóstwie? - Na Boga, sir - odparłem, ale pohamowałem się po chwili. - To jest fakt -
powiedziałem spokojniej. - Na tyle, na ile pamiętam. Nie miałem jeszcze trzech lat, gdy umarła. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, a wzrok utkwił w moim kieliszku. Nagle poczułem się w obowiązku wznieść go i wypić zawartość. Tak teŜ zrobiłem. Szybko mi nalał i sam teŜ wypił odrobinę. - Umarła na suchoty? - pytał dalej. - w Richmond? - To prawda. - Dobrze - odparł. - a pana ojciec? - Dobrze, sir? - zapytałem. - Spokojnie młody człowieku - powiedział, dotykając mojej ręki. - Zapomnijmy o wraŜliwości. Trzeba wyjaśnić bardzo waŜne sprawy. Chciałem tylko powiedzieć, Ŝe pańska odpowiedź potwierdziła moje przypuszczenia. Czy mogę zapytać o ojca? Przytaknąłem skinieniem głowy. - z tego, co mi wiadomo, był teŜ aktorem. Opuścił nas na rok czy dwa przed śmiercią matki. - Tak - mruknął, jakby i ta wypowiedź była zgodna z tym, o czym wiedział. - Miał pan szczęście, Ŝe po śmierci matki został pan zaadoptowany przez bogatego kupca z Richmond i jego Ŝonę - ciągnął. - Nazywał się John Allan? - Rzekłbym raczej, iŜ pani Allan ulitowała się nad sierotą. Formalna adopcja nigdy nie nastąpiła. Seabright Ellison wzruszył ramionami. - Pozostając w domu państwa Allan, korzystał pan z wielu dobrodziejstw, których innym nie dane było doświadczyć -zauwaŜył. - • Na przykład czteroletni pobyt w prywatnej Manor House School w Anglii, w północnej części Londynu, nieprawdaŜ? - Tak - przyznałem. - Pańska wiedza o kolejach mego losu zdumiewa mnie. - Przypuszczam - powiedział - Ŝe to właśnie wtedy, powiedzmy, Ŝe w snach lub wyobraźni, zetknął się pan pierwszy raz z Annie. Wpatrywałem się w niego. Nikt nie mógł o tym wiedzieć w normalnym, rzeczywistym świecie. Nigdy o niej nie wspominałem. - Co pan wie o Annie? - wyszeptałem z chrypką w głosie. -Co moŜe pan o niej wiedzieć? - Zapewniam, Ŝe niezbyt duŜo - odpowiedział. -Oczywiście nie tyle, ile powinienem wiedzieć. Zaryzykuję, Ŝe i tak więcej niŜ pan. - Widziałem ją - powiedziałem. - Dwa dni temu, w Charleston, i ponownie, godzinę
temu. Teraz jest na pokładzie... Uniósł rękę. - Wiem, gdzie ona jest. Sytuacja jest niebezpieczna, ale obecnie nic jej nie zagraŜa. Mogę pomóc panu do niej dotrzeć. Będzie jednak znacznie lepiej, jeśli pozwoli pan, Ŝe wezmę sprawy w swoje ręce. Skinąłem głową na potwierdzenie. - Dobrze - powiedziałem i wysączyłem kolejny raz malutki kieliszek wina. Nalał do pełna, potrząsnął głową i powiedział pod nosem coś, co zabrzmiało jak: “Zadziwiające”. Następnie dodał: - Panie Perry, czy kojarzy pan z czymś słowo “Poe”? - Jest to rzeka we Włoszech - oznajmiłem. - No, nie! - omal nie syknął. - P-O-E, nazwisko, Edgar Poe, Edgar Allan Poe. - Przepraszam... Zbieg okoliczności. To tak? Tamci na plaŜy - chcieli naprawdę zabić tego Edgara Poe? - Nie. - Ellison podniósł dłoń. - Proszę, Ŝeby pan nie miał Ŝadnych złudzeń. Nie mam wątpliwości, Ŝe dokładnie wiedzieli, kogo mają zabić. Chodziło o pana, sierŜancie Edgarze A. Perry. Nie chcę przez to powiedzieć, Ŝe Edgar Poe jest całkowicie bezpieczny, wręcz przeciwnie. Jego losy jednak będą układać się nieco inaczej. Nie jest powiedziane, Ŝe bezpośrednio będą nas dotyczyć. Westchnął, sięgnął po swój kieliszek i wypił do dna. - Istnieje pewne - zaczął powoli - pomieszanie, niejasność, jeśli chodzi o toŜsamość. Tak, jest pan zamieniony z Edgarem Poe i to w takim sensie, w jakim jeszcze nigdy w historii nie zdarzyło się to w odniesieniu do dwu osób. Ale, powtarzam, nie dotyczy to wcale tych, od których pana uratowałem i którzy znów będą szukać pańskiej śmierci. Pewne jest to, Ŝe chcieli zabić Edgara Perry'ego. - Dlaczego? - spytałem. - Nawet ich nie znam. Wziął głęboki oddech, znów westchnął i nalał sobie wina. - Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, gdzie pan się znajduje? - zapytał po chwili. - Nie jest to bynajmniej pytanie retoryczne. Nie chodzi mi o to, Ŝe jest pan w mojej kabinie czy na pokładzie statku. Proszę spojrzeć na wszystko znacznie szerzej. Przyglądałem mu się badawczo, starając się odgadnąć, do czego zmierza lub co ma na myśli. Czułem się zbyt wstrząśnięty tym, co się stało, Ŝeby zdobyć się na twórcze myślenie. - Charleston Harbor? - zasugerowałem, starając się podtrzymać rozmowę.
- Tak, to prawda - odrzekł. - Ale czy rzeczywiście jest to ten port w Charleston, który pan zna? Czy nie zauwaŜył pan w ciągu ostatnich godzin niczego, co świadczyłoby o tym, Ŝe jest to port w Charleston, którego pan nigdy nie widział? Przed oczami stanął mi znów obraz zalesionych urwisk widzianych o zachodzie słońca. Przypomniałem sobie tego dziwnego złotego Ŝuka, którego moŜe mam jeszcze w kieszeni. WłoŜyłem rękę z nadzieją, Ŝe go tam znajdę. Tak, poczułem zawiniątko i wyjąłem je. - Mam tu coś - zacząłem. Złoty Ŝuk był na swoim miejscu. Poruszał się powoli na liściu, który połoŜyłem na stole. Ellison załoŜył okulary i przyglądał się badawczo przez dłuŜszą chwilę. - Piękny okaz scarabeus capus hominus - zauwaŜył -ale nie aŜ taki nadzwyczajny. Pan go uwaŜa za godny uwagi? - Mam przyjaciela na Sullivan's Island, którego pasją jest zbieranie owadów - wyjaśniłem. - w jego kolekcji nie ma jeszcze niczego takiego. Ja teŜ nie widziałem dotąd nic podobnego. - w tym świecie, panie Perry, jest to dość powszechny gatunek. - w tym świecie? Co to znaczy? - Znaczy to, Ŝe jest pan w świecie, gdzie Charleston Harbor ma wąwozy i urwiska w głębi lądu - oznajmił. - Gdzie takiego Ŝuka moŜna często spotkać, gdzie pewien sierŜant słuŜący w Fort Moultrie powinien nazywać się Edgar Allan Poe, ale teraz nim nie jest. Podniosłem swój kieliszek, spojrzałem na niego i wypiłem wino. Usłyszałem przytłumiony śmiech Ellisona. - ...Gdzie wino podaje się w kieliszkach nie większych od tych, które mamy przed sobą - wyjaśniał dalej. - Proszę sobie jeszcze nalać. Wypił kilka kropel. Nalałem sobie i wyciągnąłem karafkę w jego stronę. - Nie, bardzo dziękuję, juŜ starczy. Jestem pewien, Ŝe mogę wypić znacznie mniej niŜ pan. - Nadal nie rozumiem - powiedziałem - tego, co mówił pan o Poem i dlaczego nie ma go w forcie, tam gdzie według pana powinien być. Gdzie jest? Co to wszystko znaczy? - Przeniósł się do tego świata, z którego pan przybył -rzekł. - Zajął pana miejsce tak, jak pan zajął jego. Przerwał i wpatrywał się we mnie. - Widzę, Ŝe nie wydaje się to panu całkowicie niewiarygodne - dorzucił po chwili. - Nie - powiedziałem. - Wcale nie. Znam Edgara Allana prawie całe Ŝycie dzięki wielu dziwnym wydarzeniom, tak jak znam Annie. - Czułem, jak moje dłonie stają się wilgotne. -
Mam wraŜenie, Ŝe nie wie pan, co jej się przydarzy na pokładzie tamtego statku. Jakie mają zamiary? Co jej zrobią? Powoli potrząsnął głową. - Nie grozi jej Ŝadna krzywda fizyczna - zakomunikował. - Właściwie to stan jej zdrowia jest niezwykle waŜny dla porywaczy. Chcą wykorzystać jej zdolności umysłowe i cały potencjał intelektualny. - Muszę do niej dotrzeć, znaleźć sposób na to, Ŝeby jej pomóc - powiedziałem. - Oczywiście - przyznał. - Zamierzam wskazać panu, jak tego dokonać. Mówi pan, Ŝe w ostatnich latach spotykał się pan z Annie i męŜczyzną, znanym panu jako Edgar Allan, w dość niezwykłych okolicznościach? - Tak, było to coś przypominającego sen, ale bliskiego rzeczywistości. - Czy ma pan jakieś wytłumaczenie tego, co nastąpiło? Wzruszyłem ramionami. - Sir, nie mogę nic powiedzieć. Rozmawialiśmy o tym kilka razy, ale nie znaleźliśmy Ŝadnej zadowalającej odpowiedzi. - Pan i Poe Ŝyjecie w zupełnie innych światach, podobnych, ale odmiennych - powiedział. - Jeśli zaś chodzi o Annie, nie jestem przekonany co do tego, gdzie ją umieścić - moŜe na jakiejś trzeciej Ziemi. Widzę, Ŝe potwierdza pan to, co mówię. Zdaje się, Ŝe nie neguje pan innych wersji istnienia swego świata. - i o tym kiedyś rozmawialiśmy, raz i krótko - powiedziałem. - Tak? Czy Poe był autorem takiego pomysłu? Potwierdziłem. - Ciekawa osobowość - zauwaŜył. Wzruszyłem ramionami. - Przypuszczam, Ŝe tak - dodałem. - Trochę melodramatyczna i ze skłonnościami do znikania, jak chimera. - Miał rację. - Tak jest, sir. - Rzeczywiście. Ja mówię prawdę tak, jak to oceniam. - Rozumiem pana - oznajmiłem. - Mogę nawet uwierzyć panu. Ale sprawa jest mi nieobojętna, tym bardziej Ŝe racja dotyczy bardzo dziwnej kwestii. - Czy często miał rację w sprawach osobistych? - Tak. Jak pan stwierdził, ciekawa osobowość, ciekawy sposób myślenia. - Obdarzony wyobraźnią - podpowiedział Ellison. Wypiłem resztki wina. - No, dobrze - zacząłem. - Zgadzam się z tym, co było powiedziane. Co dalej? - Pan, Edgar Poe i Annie stanowicie swego rodzaju metapsychiczną jedność, która przekracza wiele światów - powiedział. - To właśnie niezwykłe zdolności Annie dostarczają
siłę waszemu związkowi. Ci ludzie, którzy znają sposoby wykorzystania jej mesmerycznych darów, porwali ją i zamknęli w granicach tego świata. Mogło się to dokonać jedynie poprzez wprowadzenie zamieszania w waszej trójce. Dlatego równieŜ pan i Poe zostaliście zamienieni. Prychnąłem pod nosem. - Mesmeryzm, sir! NiemoŜliwe! - krzyknąłem, - Zakrawa mi to na mistyfikację. Otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się. Potrząsnął głową. - Nie sprawia panu trudności pojmowanie zmieniających się rzeczywistości, ale nie chce pan przyjąć faktu oddziaływania na nie? Doprawdy, zadziwia mnie pan. - Widziałem, doświadczyłem zmieniającej się rzeczywistości- zacząłem wyjaśniać - ale jeszcze nie byłem świadkiem działania tak zwanego magnetyzmu zwierzęcego. - Mam powody, aby wierzyć, Ŝe działa w pewnym zakresie we wszystkich sprawach, głównie ponad poziomem naszego postrzegania, naszej uwagi, chociaŜ z pewnością jego skutki są silniejsze w tym świecie niŜ w tamtym, z którego pan pochodzi. Wszystko, co oddziaływuje na władze umysłowe jest tu szczególnie silne. Gdybym ja wypił dziś wieczór tyle alkoholu co pan, byłbym chory przez kilka dni. Oto dlaczego porywacze Annie chcieli jej obecności tutaj. Tam, gdzie przebywała, jej zdolności były niemałe, tu będą o wiele większe. Jeśli naprawdę mi pan nie wierzy, nie pozostaje panu nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać. Dostarczę panu dowodu, i to niedługo. Znów wytarłem dłonie. - Dość - powiedziałem. - Przemawiała przeze mnie porywczość. Zgadzam się, arguendo, bo chcę wiedzieć, dokąd to wszystko nas doprowadzi. Kim są ci ludzie, którzy przetrzymują Annie? Co chcą z nią zrobić? Na co im jej zdolności? Wstał i zrobił kilka kroków, załoŜywszy ręce do tyłu. - Słyszał pan o znanym wynalazcy o nazwisku von Kempelen? - powiedział wreszcie. - Tak - potwierdziłem. - Oczywiście. Miał chyba coś do czynienia ze stworzeniem słynnego mechanicznego szachisty, którego widziałem niedawno w Charleston. - MoŜliwe - odpowiedział Ellison. - Czy słyszał pan o tym, Ŝe mówi się, iŜ bardziej niŜ inni zgłębił dzieła ojca alchemii, sir Izaaka Newtona? - Nie. - Dochodzą mnie słuchy, Ŝe udało mu się przemienić ołów w złoto i wyhodować karły. Zaśmiałem się. - To nic innego, jak ludzka naiwność - zacząłem. Odpowiedział mi śmiechem.
- Zgoda - powiedział. - Ja teŜ wątpię w karły. Czekałem na to, Ŝe będzie mówił dalej, ale nie wypowiedział ani słowa. Spojrzałem na niego. - Co się tyczy tych przemian - rzekł w końcu - to potwierdzam, mając pewność, Ŝe tak było. - Uhm - odpowiedziałem, nie bawiąc się w Ŝadne uprzejmości w stosunku do mego gospodarza i nie zwaŜając na to, iŜ w tym miejscu mogłoby to rzeczywiście nastąpić. - Bardzo przydatna umiejętność. Mój wzrok podąŜył za Ellisonem, który powoli doszedł aŜ do przeciwległego rogu swej kabiny. Dopiero teraz spostrzegłem niską ławę, koło której przeszedł. Stały na niej róŜnorakie tajemne przedmioty. ZauwaŜywszy moje zainteresowanie, uśmiechnął się przyjaźnie i wskazał ręką w ich kierunku. - Alembik, destylarka, piec, retorta - zakomunikował. -Tak, param się trochę tymi sprawami, stąd mam zrozumienie dla osiągnięć i całej konspiracji towarzyszącej tej dziedzinie. Wziął mały błyszczący przedmiot i przytrzymał go przez chwilę. Przedmiot ten wydał wysoki pisk, ściszył ton, a następnie zupełnie zamilkł. OdłoŜył go i spojrzał na coś, co pływało w zielonej cieczy w naczyniu o spiralnym, ślimakowatym kształcie. - Von Kempelen odkrył tajemnicę - wyjaśniał dalej -a potem uciekł do Europy, kiedy zdał sobie sprawę, Ŝe Piekielna Trójca dowiedziała się o wszystkim i Ŝe jej na tym zaleŜy. Oni uwaŜają, Ŝe mogą wykorzystać Annie, aby go sprowadzić i złamać jego opór. - Czy Annie byłaby w stanie to zrobić? - Jestem przekonany, Ŝe tak - odparł. - Wedle wszelkich opowieści jest groźną kobietą. - Czyich opowieści? - Pańskich oraz tych, które pojawiły się na mój rozkaz w lustrze, Ŝeby dodatkowo wesprzeć moje sądy. Jest jeszcze... Poczułem się przez chwilę oszołomiony. Przyczyną nie było jednak wypite wino, bo wszystkie te mikroskopijne kieliszki razem nie dorównywały nawet pojemności normalnego pucharka, którego zwykłem do tego celu uŜywać. - Usiłuję zrozumieć - powiedziałem. Kim są ci ludzie, którzy przetrzymują Annie i chcą jej uŜyć do wydarcia tajemnicy von Kempelena? - Goodfellow, Templeton i Griswold - odpowiedział. -Doktor Templeton, osobnik niemłody i tajemniczy, jest ich hipnotyzerem. Jestem przekonany, Ŝe korzystają z jego mocy, Ŝeby ubezwłasnowolnić Annie w dąŜeniu do zdobycia łupu. Kolejny to stary Charley Goodfellow - krzepki, przystojny, z wyglądu uczciwy, gotowy wsadzić nóŜ między Ŝebra;