Roger śelazny
Dziś wybieramy twarze
Today We Choose Faces
PrzełoŜył Filip Grzegorzewski
Część pierwsza
Dryfowanie. Łagodne, chociaŜ nieustępliwe. Spokojne, chociaŜ bezlitosne.
Dryfowanie.
Błysk światła i nieskończona ulga…
Pośpiech, spadanie…
Powolny deszcz fragmentów układanki; niektóre z nich spadając obok mnie
dopasowują się do siebie…
…I zaczynam rozumieć.
A jednak — tak jakbym cały czas rozumiał.
Wtedy obraz został ukończony i ujrzałem go w całości z wiecznego dystansu.
Widać było oczywiście wyraźne następstwo, jak w kręgosłupie czy dominie. Wcale
nie było trudno, jak dotąd, dotąd, tam.
Tutaj. Na przykład.
…Wychodziliśmy z klubu w zimną sobotnią listopadową noc. Chyba trochę po
22.30. Był ze mną Eddie. Staliśmy za szklanymi drzwiami tuŜ przy wyjściu, zapinając
płaszcze. Wyglądaliśmy na mokre ulice Manhattanu, na kawałki papieru, które
przelatywały obok nas pchane porywami wiatru. Czekaliśmy, aŜ Denny przyprowadzi
samochód. Nie odzywaliśmy się do siebie. Eddie wiedział, Ŝe nadal jestem w złym
humorze. Wyciągnąłem papierosa. Szybko mi go przypalił.
W końcu gładki czarny sedan zatrzymał się obok wyjścia. Właśnie załoŜyłem jedną
rękawiczkę, drugą trzymałem w dłoni. Eddie podszedł i otworzył szklane drzwi.
Przytrzymał je przede mną. Wyszedłem na zewnątrz; chłodne powietrze uderzyło
mnie prosto w twarz, wyciskając z oczu łzy. Zatrzymałem się, chcąc wyjąć chusteczkę
i wytrzeć je, przelotnie zwracając uwagę na wiatr, pracujący silnik i dalekie odgłosy
klaksonów.
Kiedy opuściłem chustkę, zauwaŜyłem, Ŝe na tylnym siedzeniu w samochodzie jest
jeszcze jedna osoba. W tej samej chwili spostrzegłem, Ŝe tylna szyba jest opuszczona,
i Ŝe Eddie odsunął się sześć czy siedem kroków ode mnie.
Usłyszałem strzał i poczułem uderzenie kilku pocisków. Dopiero po pewnym
czasie dowiedziałem się, Ŝe zostałem trafiony cztery razy.
Moim jedynym pocieszeniem, zanim upadłem pośród wirujących, gasnących
wokół mnie świateł, był widok uśmiechu znikającego z twarzy Eddie’ego, gdy ten
szarpał ręką, ale nie udawało mu się chwycić własnej broni, i powoli zaczynał się
przewracać.
Wtedy właśnie, gdy upadał, zanim uderzył o krawęŜnik, widziałem go po raz
ostatni.
Tutaj. Jeszcze jeden.
Słuchając Paula obserwowałem coś, co wyglądało jak uroczy pejzaŜ
przedstawiający lśniące górskie jezioro, do którego wpadał strumyk. Obok stała
ogromna wierzba, drŜąc, jakby z powodu chłodnej wody, którą smakowała zielonymi,
błyszczącymi koniuszkami gałęzi. Było to fałszerstwo. To znaczy, było to prawdziwe,
ale widok ten przekazywano z miejsca oddalonego o setki kilometrów. Był
przyjemniejszy od tego, który rozciągał się za oknem wysoko połoŜonego mieszkania,
zobaczyłbym stąd bowiem jedynie fragment dzielnicy — aczkolwiek schludnej i
atrakcyjnej — naleŜącej do miejskiego kompleksu, który rozciągał się od Nowego
Jorku do Waszyngtonu. Mieszkanie było dźwiękoszczelne, klimatyzowane i wydaje
mi się, Ŝe urządzone ze smakiem, zgodnie z duchem czasów. Nie mogłem tego
ocenić, gdyŜ nie byłem jeszcze obeznany z tymi czasami. Brandy jednak mieli
znakomitą.
— …Musiało to być cholerne zaskoczenie! — mówił Paul. — Zdumiewa mnie, jak
szybko się przystosowałeś.
Odwróciłem się i znowu na niego spojrzałem. Szczupły, nadal młody ciemnowłosy
męŜczyzna o ujmującym uśmiechu i oczach, które naprawdę nie zdradzały, co się za
nimi kryje. Nadal mnie fascynował. Mój wnuk, z sześcioma czy siedmioma „pra–”
stojącymi przed tym słowem. Cały czas szukałem podobieństw, znajdując je tam,
gdzie najmniej się ich spodziewałem. Nastroszone brwi, wąska górna warga, dolna
natomiast cięŜka. Nos miał inny, ale obaj w ten sam sposób wykrzywialiśmy lewy
kącik ust w chwilach rozgoryczenia lub rozbawienia.
W odpowiedzi uśmiechnąłem się.
— Nie ma w tym nic zadziwiającego — odrzekłem. — Z tego, Ŝe się
zabezpieczyłem właśnie w taki sposób, powinno wynikać, iŜ myślałem trochę o
przyszłości.
— Tak sądzę — powiedział. — Ale prawdę mówiąc, myślałem tylko, Ŝe szukałeś
jakiegoś sposobu, aby uciec śmierci.
— Oczywiście, Ŝe tak. Byłem świadomy, Ŝe sprawy mogą się potoczyć w taki
sposób, w jaki się potoczyły, i kiedy o zamraŜaniu ciała moŜna się było dowiedzieć
tylko z ksiąŜek, wtedy, w latach siedemdziesiątych…
— Tysiąc dziewięćset siedemdziesiątych — przerwał, znowu się uśmiechając.
— Tak, rzeczywiście, mówię to tak, jakby zdarzyło się parę lat temu, prawda? Sam
tego kiedyś spróbuj, a zrozumiesz, co to za uczucie. W kaŜdym razie pomyślałem: do
diabła z tym! Gdyby mnie zastrzelono, jakichkolwiek doznałbym obraŜeń, dałoby się
mnie wyleczyć — kiedyś w przyszłości. Dlaczego by nie przygotować wszystkiego
tak, aby mnie zamroŜono, licząc na to, Ŝe się uda? Przeczytałem na ten temat kilka
artykułów i sądziłem, Ŝe to się moŜe powieść. Więc tak zrobiłem. A poza tym było to
nawet zabawne… Stało się to dla mnie pewną obsesją. To znaczy, zacząłem o tym
myśleć tak, jak ktoś naprawdę religijny myśli o niebie. Jakby: „Kiedy umrę, pójdę do
przyszłości”. Potem zauwaŜyłem, Ŝe coraz częściej zastanawiam się, jak tam moŜe
być. DuŜo o tym myślałem i czytałem, próbując przewidzieć, jak to się wszystko
potoczy. Niezłe hobby — podsumowałem, nalewając sobie następnego drinka. —
Sprawiło mi to wiele przyjemności i jak się okazało, było warto.
— To prawda — przytaknął. — Nie zdziwiło cię więc tak bardzo, Ŝe opracowano
metodę podróŜy z prędkością większą niŜ światło i Ŝe odwiedziliśmy planety poza
naszym Układem Słonecznym?
— Oczywiście, byłem zdziwiony, ale spodziewałem się tego.
— A ostatnie sukcesy w teleportacji międzygwiezdnej?
— To mnie bardziej zaskoczyło. Jednak w sposób pozytywny. Takie połączenie
odległych krańców Wszechświata musiało być wielkim osiągnięciem.
— W takim razie powiedz mi, co było dla ciebie największą niespodzianką.
— No nie wiem — zacząłem. Usiadłem i wysączyłem łyk napoju. — Pomijając
fakt, Ŝe udało nam się zajść aŜ tak daleko i nadal nie znaleźliśmy sposobu, Ŝeby
pozbyć się zagroŜenia wojny… — Uniosłem rękę, w momencie, gdy chciał mi
przerwać mówiąc o kontroli i sankcjach. Uciszył się. Z zadowoleniem zauwaŜyłem,
Ŝe okazuje szacunek starszym. — Pomijając ten fakt — kontynuowałem —
najbardziej zadziwia mnie, Ŝe cały czas postępowaliśmy w sposób mniej lub bardziej
zgodny z prawem.
Uśmiechnął się szeroko.
— Co rozumiesz przez „mniej lub bardziej”?
Wzruszyłem ramionami.
— Nie wydaje ci się? — zapytałem.
— Postępujemy tak samo zgodnie z prawem jak wszyscy inni — zaprzeczył. —
Inaczej nigdy nie moglibyśmy uczestniczyć w Światowej Wymianie Towarów.
Nic nie powiedziałem, tylko znowu się uśmiechnąłem.
— Oczywiście, to bardzo dobrze prowadzona organizacja.
— Byłbym rozczarowany, gdyby tak nie było.
— No tak, tak — mruknął. — Ale właśnie tacy jesteśmy. COSA, Inc. Wszystko
legalnie, czysto i porządnie. Tak jest od pokoleń. Właściwie zaczęło się to w ten
sposób kształtować juŜ za twoich czasów, wraz z —jak to lubili opisywać niektórzy
pisarze — „praniem pieniędzy” i powtórnym ich lokowaniem w bezpiecznych
przedsięwzięciach. Po co walczyć z systemem, jeśli się jest wystarczająco silnym,
Ŝeby dobrze w nim prosperować bez walki? Co znaczy te kilka dolarów w tę, czy w
drugą stronę, jeśli moŜna mieć wszystko, czego się chce, i do tego zapewnione
bezpieczeństwo? Bez Ŝadnego ryzyka. Po prostu zgodnie z przepisami.
— Ze wszystkimi?
— No cóŜ, zrobiło się ich tak wiele, Ŝe w razie czego, jeśli się trochę pomyśli,
zawsze moŜna znaleźć łatwiejszą drogę.
Skończył swojego drinka i przyniósł nam następne.
— Nie pozostało Ŝadne piętno — podsumował po pewnym czasie. — Opinia, jaką
mieliśmy za twoich czasów, jest juŜ od dawna historią.
Konspiracyjnie pochylił się w moją stronę.
— To jednak naprawdę musiało być coś: Ŝyć w tamtych czasach — szepnął, po
czym spojrzał na mnie wyczekująco.
Nie wiedziałem, czy powinno mnie to irytować, czy mi schlebiać. Na podstawie
tego, jak mnie traktowali od momentu przebudzenia kilka tygodni temu, doszedłem
do wniosku, Ŝe naleŜę oczywiście do historii tak jak nocnik czy brontozaur. Z drugiej
strony jednak Paul był w pewnym sensie dumny ze mnie, ale traktował mnie raczej
jak rodzinny spadek, który został powierzony jego opiece. ZdąŜyłem się juŜ
zorientować, Ŝe jego pozycja w hierarchii władzy organizacji jest zarówno
bezpieczna, jak i wpływowa. Nalegał, Ŝebym był jego gościem, a mogłem przecieŜ
mieszkać w jakimkolwiek innym miejscu. Wydawało mi się, Ŝe sprawia mu ogromną
przyjemność rozmowa o moim Ŝyciu i o tamtych czasach. Pomału dowiedziałem się,
Ŝe wiedzę dotyczącą tamtych spraw w większości czerpał z przejaskrawionych
ksiąŜek, filmów oraz ogólnie panującej opinii. Mimo wszystko jednak karmił mnie,
spałem pod jego dachem i byliśmy krewnymi. SłuŜyłem mu więc moimi
wspomnieniami.
Mógł być trochę rozczarowany, Ŝe studiowałem parę lat na uczelni, zanim
przejąłem interes ojca, kiedy to spotkał go nagły, przedwczesny koniec. Fakt jednak,
Ŝe spędziłem część młodości na Sycylii, zanim ojciec wezwał do siebie rodzinę,
zdawał się to nadrabiać. Chyba rozczarowałem go po raz kolejny, gdy powiedziałem,
Ŝe na podstawie moich wiadomości nigdy nie istniało tam centrum przestępczej
konspiracji na światową skalę. Według mnie, onorata società było tylko miejscową
organizacją, opartą głównie na rodzinie, która w swoim czasie wydała tak
znakomitych galantuomi jak Don Vito Cascio Ferro i Don Calò Vizzini. Próbowałem
wyjaśnić mu, Ŝe istnieje ogromna róŜnica pomiędzy società degli amici z własnymi
małomiasteczkowymi sprawami oraz czasem tylko wędrującymi członkami, którzy
czasem byli, a czasem nie byli amici. Oni rzeczywiście zajmowali się działalnością
bezprawną i woleli raczej prowadzić interesy między sobą niŜ z obcymi,
podtrzymywali takŜe Ŝywą tradycję rodzinną. Paul stał się taką samą ofiarą czaru
konspiracji, jak kaŜdy czytelnik brukowców. Niemniej był przekonany, Ŝe nadal
kultywuję jakieś tajemnicze obyczaje czy coś podobnego. Pomału zdawałem sobie
sprawę, iŜ miał w sobie coś z romantyka; chciał, Ŝeby sprawy potoczyły się inaczej,
pragnął naleŜeć do tej nierzeczywistej tradycji. Opowiedziałem mu więc o tym, o
czym, byłem pewien, chciałby usłyszeć.
Opowiedziałem mu, jak uporałem się ze sprawą śmierci ojca, oraz o innych
wydarzeniach, które pomogłyby uzasadnić moje imię, Angelo di Negri. W pewnym
momencie dzielącej nas przeszłości rodzina zmieniła je na Nero. Nie miało to dla
mnie jednak większego znaczenia. Byłem tym, kim byłem. A Paul Nero uśmiechał się
kiwając głową i starał się wyłowić szczegóły. Miał nieograniczone zapotrzebowanie
na przemoc pochodzącą od kogoś innego.
To wszystko moŜe zabrzmieć nieco pogardliwie, wcale jednak tak nie jest. W
miarę upływu czasu coraz bardziej go bowiem lubiłem. MoŜe dlatego, Ŝe przypominał
mi w jakiś sposób mnie samego, w innym czasie i miejscu — moją łagodniejszą,
bardziej niefrasobliwą i wytworną wersję. MoŜe był tym, kim ja mogłem zostać; moŜe
chciałem, Ŝeby było mnie stać na luksus upodobnienia się do niego.
Ale miałem juŜ prawie czterdziestkę. Mój charakter ukształtował się dawno temu.
Okoliczności, w których się wychowałem, dawno juŜ przeminęły, a wszystko, co
sprawiało mi przyjemność w społeczeństwie, według mnie niemal pozbawionym
jakichkolwiek stresów, przesiąknięte było ocenami przyznawanymi według innej
skali. Wzbudzało to przede wszystkim niesprecyzowane uczucie niepokoju, które
następnie zaczęło się przeradzać w narastające niezadowolenie. śycie człowieka nie
zaleŜy tak bardzo od sytuacji kryzysowych, które wydają się rozstrzygające, jak
chcieliby nas przekonać powieściopisarze. Prawdą jest przecieŜ, Ŝe czasem po poraŜce
dochodzimy do siebie mając świeŜe podejście do rzeczywistości i dziwiąc się
własnemu istnieniu. Ale taki stan umysłu przemija, i to całkiem szybko, na nowo
pozostawiając zarówno rzeczywistość, jak i nas samych nie zmienionymi.
Zrozumiałem to, gdy siedziałem przy moim potomku i sentymentalnie wspominałem
dawną brutalność. W trakcie następnych kilku tygodni popadłem w znaczną depresję.
Ja sam nie zmieniłem się zanadto, mimo Ŝe wszystko wokół mnie stało się inne. Nie
miałem wcale wraŜenia, Ŝe jestem niepotrzebny, chociaŜ i takie myśli nachodziły
mnie czasem. Nie była to teŜ nostalgia, gdyŜ moje wspomnienia były wystarczająco
świeŜe i obfite, Ŝeby uniemoŜliwić koloryzowanie tego, co dla Paula było odległą
przeszłością. Wzrastające wraŜenie, Ŝe ludzie stali się odrobinę łagodniejsi i
nastawieni bardziej pokojowo, obudziło we mnie odczucie, Ŝe jestem gorszy. Tak
jakbym ominął jakiś niezbędny etap w procesie cywilizacji. Nigdy nie miałem
skłonności do podobnych introspekcji, ale kiedy odczucia stają się wystarczająco silne
i uporczywe, same zmuszają do ich badania.
A jednak, jak moŜna się czuć odkrywając przed kimś swoje Ŝycie wewnętrzne, a w
dodatku przed kimś, kto wydaje się zniekształconym obrazem mnie samego? To co
chciałem mu przekazać, było bardzo złoŜone —jedna z tych rzeczy, które bardzo
trudno jest wyrazić słowami.
Paul chyba jednak lepiej, niŜ przypuszczałem, potrafił to zrozumieć, zrozumieć
mnie. Wysunął bowiem dwie sugestie; z pierwszej skorzystałem od razu, nad drugą
zastanawiałem się jeszcze.
Tam. Na przykład.
Wróciłem na Sycylię. Powiedziałbym, Ŝe było to łatwe do przewidzenia dla
człowieka znajdującego się w takich okolicznościach i z takim stanem umysłu. Poza
oczywistymi skojarzeniami, jakie miałem z tą wyspą, kiedy sięgałem pamięcią do
dzieciństwa, dowiedziałem się, Ŝe było to jedno z nielicznych miejsc na świecie nie
skaŜonych jeszcze nadmiernym rozwojem cywilizacji. Właśnie wtedy, w bardzo
rzeczywisty sposób cofnąłem się w czasie.
Nie zostałem długo w Palermo, ale skierowałem się prawie bezpośrednio w głąb
kraju. Wynająłem leŜący na uboczu teren, który nie budził uczucia obcości.
Spędzałem kilka godzin dziennie jeŜdŜąc na jednym z dwóch koni, które byty na
farmie. Rankiem jeździłem na skaliste wybrzeŜe i obserwowałem, jak fala, pieniąc się
i hucząc, zbliŜa się do mnie i wślizguje przede mną na mokrą kamienistą plaŜę.
Słuchałem skrzeczenia ptaków, które krąŜyły nade mną, co jakiś czas pikując w dół.
Oddychałem ostrym, morskim powietrzem. Przyglądałem się grze świateł i cieni na
szaro–biało–posępnym horyzoncie. Czasami po południu i wieczorem, jeŜeli byłem w
odpowiednim nastroju, jeździłem na wzgórza, gdzie rzadka trawa i powyginane
drzewa rozpaczliwie próbowały utrzymać się na słabej ziemi, a wilgotny oddech
Morza Śródziemnego, w zaleŜności od swojego nastroju, przynosił rześkie lub duszne
powietrze. Gdybym tylko nie wpatrywał się zbyt długo w kilka nieruchomych gwiazd,
gdybym nie podnosił wzroku, gdy statek transportowy przemykał ponad moją głową.
Gdybym ograniczył uŜywanie komunikatorów tylko do słuchania muzyki, gdybym
jeździł do najbliŜszego miasteczka nie częściej niŜ raz w tygodniu, Ŝeby uzupełnić
zapasy świeŜej Ŝywności. Czułem się tak, jakby czas dla mnie wcale nie przemijał.
Nie tylko stulecie, które minęło, ale moje całe dorosłe Ŝycie zdawało się blednąc i
cofać do wiecznego krajobrazu mojej młodości. A więc to, co się później wydarzyło,
nie było tak całkiem niewytłumaczalne.
Na imię miała Julia, a spotkałem ją po raz pierwszy w skalistym zaułku, który
wydawał się bujnie zarośnięty, w porównaniu do sinych wzgórz, między którymi
jeździłem przez całe popołudnie. Siedziała na ziemi pod drzewem przypominającym
zamarzniętą fontannę marmolady, do której poprzyczepiano jasne confetti. Ściągnięte
do tyłu ciemne włosy spięła koralową spinką. Na kolanach trzymała szkicownik.
Szybko spoglądała na stadko owiec i precyzyjnymi, przemyślanymi ruchami je
rysowała. Przez jakiś czas po prostu tam siedziałem i obserwowałem ją, ale po chwili
chmura przesunęła się na bok i słońce rzuciło mój cień w dół, obok niej.
Odwróciła się i przysłoniła oczy ręką. Zsiadłem z konia, okręciłem cugle wokół
sporej gałęzi rosnącego obok krzewu i skierowałem się na dół.
— Dzień dobry — zawołałem, zbliŜając się. Odczekałem dziesięć czy piętnaście
sekund, nim zszedłem do niej, i tyle właśnie czasu potrzebowała, aby zdecydować się
na skinięcie głową i lekki uśmiech.
— Dzień dobry — odparła.
— Mam na imię Angelo. PrzejeŜdŜałem obok i zobaczyłem ciebie, zobaczyłem to
miejsce. Pomyślałem sobie, Ŝe miło byłoby zatrzymać się na chwilę, zapalić papierosa
i popatrzeć, jak rysujesz. Nie przeszkadza ci to?
Skinęła głową. Znowu się uśmiechnęła i przyjęła papierosa.
— Na imię mi Julia — powiedziała. — Pracuję tutaj.
— Artystka w swojej posiadłości?
— Biotechnik. To tylko hobby — wyjaśniła stukając w blok. Pozostawiła na nim
dłoń, zakrywając swoją pracę.
— Tak? Co teraz badasz?
Wskazała głową wełniane stadko.
— Ją — powiedziała.
— To znaczy którą?
— Wszystkie na raz.
— Chyba nie nadąŜam…
— To klony — powiedziała. — KaŜda z nich powstała z tkanki jednego dawcy.
— Niezła sztuczka — odrzekłem. — Opowiedz mi o klonach. — Usiadłem na
ziemi i zacząłem się przyglądać owcom skubiącym trawę.
Ucieszyła się chyba z tego, iŜ nadarza jej się okazja, Ŝeby zamknąć blok nie
pokazując mi pracy. PogrąŜyła się w opowieści o swym stadzie i potrzebowałem tylko
kilku pytań zadanych tu i tam, Ŝeby dowiedzieć się równieŜ czegoś i o niej.
Pochodziła z Katanii, ale chodziła do szkoły we Francji, a w tej chwili pracowała
w jakimś instytucie w Szwajcarii, który zajmował się badaniami nad hodowlą
zwierząt. Wykorzystywała techniki związane z klonami, Ŝeby sprawdzić w terenie
obiecujące okazy w róŜnych środowiskach jednocześnie. Miała dwadzieścia sześć lat i
właśnie zakończyła w bardzo niemiły sposób swoje małŜeństwo oraz postarała się o
wyjazd w teren, aby badać to stado. Wróciła na Sycylię przed ponad dwoma
miesiącami. DuŜo mi opowiedziała o klonach, naprawdę zapalając się do tego tematu,
spotkawszy się z mojej strony z oczywistą ignorancją. Opisała mi w nadmiarze
wszelkie szczegóły procesu, poprzez który jej owce wyrosły z wzorów komórkowych
osobnika znajdującego się w Szwajcarii, tak Ŝe stworzono dokładną jego kopię.
Powiedziała mi nawet o dziwnym, jak do tej pory niewytłumaczalnym efekcie
rezonansu, który polegał na tym, Ŝe wszystkie z nich miałyby w jednej chwili objawy
tej samej choroby, jeśli jedna z nich zostałaby nią dotknięta; dotyczyłoby to oryginału
w Szwajcarii, jak równieŜ innych, znajdujących się na całym świecie. Wedle jej
wiadomości, nie podjęto jeszcze prób klonowania człowieka — istniało mnóstwo
prawnych, naukowych i religijnych sprzeciwów — a jednak mówiło się o
eksperymentach przeprowadzanych na jednej z odległych planet. Mimo Ŝe chyba
znała tę dziedzinę całkiem nieźle, zauwaŜyłem po pewnym czasie, Ŝe bardziej
czerpała przyjemność ze zwykłej rozmowy z kimkolwiek, niŜ z pragnienia
poinformowania mnie o czymś. To równieŜ nas łączyło.
Jednak nie opowiedziałem jej wtedy mojej własnej historii. Słuchałem,
siedzieliśmy przez jakiś czas w milczeniu, przyglądając się owcom i obserwując
wydłuŜające się cienie, znowu rozmawialiśmy w bardzo chaotyczny sposób o
błahych, obojętnych sprawach. Podczas gdy rozmawialiśmy, pomału stało się
oczywiste wzajemne załoŜenie, Ŝe wrócę, jutro, pojutrze, Ŝe spotkamy się jeszcze
wiele razy. ZałoŜenie to nie okazało się błędne.
Julia szybko zainteresowała się jazdą konno. Niedługo później jeździliśmy razem
codziennie rano lub wieczorem, czasem przez cały dzień. Powiedziałem jej, skąd
jestem i w jaki sposób się tu znalazłem, pomijając tylko, co tam robiłem, oraz
szczegóły mego przejścia. Zdałem sobie sprawę, Ŝe coraz bardziej ją kocham, długo
po tym, jak staliśmy się kochankami. Odkryłem to dopiero wtedy, gdy chciałem
podjąć decyzję w sprawie drugiej sugestii Paula, i przekonałem się, jak bardzo Julia
stała się dla mnie waŜna.
Wstałem, podszedłem do okna, odsunąłem zasłonę i zacząłem wpatrywać się w
noc. Węgle na ruszcie nadal Ŝarzyły się wiśniowo i pomarańczowo. Zewnętrzny chłód
przeniknął przez ściany i naciskał jak fantastyczny lodowiec, zbliŜając się do naszego
kąta pokoju.
— Niedługo będę musiał wyjechać — odezwałem się.
— Dokąd jedziesz?
— Nie mogę ci powiedzieć.
Milczenie. Po chwili: — Wrócisz?
Nie umiałem na to odpowiedzieć, chociaŜ naprawdę chciałem.
— A chciałabyś, Ŝebym wrócił?
Znowu milczenie. Po czym: — Tak.
— Spróbuję — obiecałem.
Dlaczego zamierzałem podjąć kontrakt na Stylera? Chciałem tego od momentu,
gdy Paul opisał mi sytuację. Znacząca synekura w spółce i pokaźny pakiet drogich
akcji były jedynie zewnętrznymi symbolami powrotu do interesu. Nie miałem
złudzeń, Ŝe odmroŜenie mnie, leczenie oraz mój powrót do zdrowia były jedynie
powodowane pragnieniem, Ŝebym znalazł się po stronie moich potomków. Niezbędna
technika była dostępna juŜ od kilku dziesięcioleci. Przyjemnie jest jednak czuć się
potrzebnym, niewaŜne z jakich powodów. Przyjemność spowodowana tym, Ŝe
poświęcają mi tyle uwagi, nie była w Ŝaden sposób skaŜona świadomością, Ŝe miałem
coś, czego chcieli. W kaŜdym razie podnosiło to moją wartość. Co jeszcze wabiło
mnie do tego pomysłu? Byłem więcej niŜ tylko zwykłą ciekawostką. Miałem wartość,
która przekraczała chwilowe emocje, a realizacja tego kontraktu mogłaby przywrócić
w pewnym stopniu moją dawną władzę, mogłaby na nowo zapewnić mi uznanie.
Właśnie takie myśli, a przynajmniej podobne chodziły mi po głowie jeszcze
wcześniej, gdy ściągnąłem cugle, spoglądając z góry na najbliŜszą wioskę, na ponure
pola niskich krzaczków oliwkowych, wpatrując się w dół na światło i poruszające się
postacie. Niedługo później Julia zatrzymała się obok mnie.
— O co chodzi? — zapytała.
Zastanawiałem się wtedy, jak by się wszystko ułoŜyło, gdybym obudził się bez
Ŝadnych wspomnień mojego wcześniejszego istnienia. Czy byłoby mi łatwiej, czy
trudniej znaleźć dla siebie jakieś miejsce w Ŝyciu, coś, z czego byłbym zadowolony?
Byłbym wtedy jak ci mieszkańcy wioski tam, na dole, znajdujący przyjemność w
prostych czynnościach, powtarzanych dziesięć tysięcy razy i interesujący się tylko
nimi?
Stałem obok płytkiego, osłoniętego wylotu strumyka, w ciepłe, słoneczne
popołudnie, przypatrując się refleksom światła na wodzie obmywającej jej nagie
piersi. Przestała chlapać i uśmiech zniknął z jej twarzy. — O co chodzi? — zapytała.
Myślałem o siedemnastu osobach, które zabiłem, kiedy zaczęli mnie nazywać „Angie
— Aniołek”, kiedy piąłem się w górę, by zapewnić sobie bezpieczeństwo we
wcześniejszym istnieniu. Paul nie wiedział oczywiście o wszystkich, których zabiłem.
Dziwiłem się, Ŝe wiedział aŜ o tylu — to znaczy ośmiu. Wypowiedział ich imiona z
pewnością, której chyba nie mógł udawać. Z mojej strony było to prawie
niewyobraŜalne, Ŝe prawna finezja i formalności wewnątrz organizacji stały się więcej
niŜ tylko fasadą; Ŝe tak naprawdę, niewielu było rzetelnych, profesjonalnych
morderców, którzy mogliby pracować dla organizacji. Wydawało się więc, Ŝe
rzeczywiście przyniosłem ze sobą pewną wartość poprzez te lata. Ja w kaŜdym razie z
reguły powstrzymywałem się od takiej działalności, kiedy tylko zapewniłem sobie
wysoką pozycję w organizacji. Teraz, Ŝeby zdobyć kontrakt w tych spokojnych
czasach prawie całkowitej dostępności kulturalnej, gładko zazębiających się trybów,
wydłuŜenia Ŝycia i podróŜy międzygwiezdnych… Wydawało się to więcej niŜ tylko
trochę dziwne, niewaŜne jak delikatnie Paul to przedstawił.
Jedliśmy pomarańcze, siedząc w cieniu budynku oczyszczającego wodę; jego
niewątpliwie kiedyś błyszczące i lśniące ściany zmiękczyła częściowo pogoda, a
częściowo wpływ bzu i wisterii, tak Ŝe w końcu wyglądały jak mury klasztorne.
Odgarnąłem jej włosy. Skubała bladozielone kwiatki ciemiernika, pradawnego
lekarstwa przeciwko szaleństwu, składając je z tymi, które ja zebrałem. Moje myśli
wyszły poza surowo naszkicowane rysunki szkieletu i ścian, wygładzone przez pianę
kwiatów. Nie zwracałem uwagi na odgłosy całkowicie automatycznej pracy instalacji,
powtarzające się łagodnie i nieprzerwanie, podczas gdy urządzenie nabierało,
oczyszczało i wypluwało przez podziemne kanały sam nie wiem ile tysięcy litrów
morza. Zastanawiałem się nad podwójną naturą Herberta Stylera, terenowego
przedstawiciela Doxford Industries na planecie zwanej Alvo, tak bardzo odległej od
bladej ludzkiej gwiazdy, przy której się znajdowaliśmy, Ŝe prawie niewyobraŜalnie
daleko. Tym razem jednak nie zauwaŜyła tego i nie zapytała „O co chodzi?”. A
zastanawiałem się właśnie, czy człowiek, który przeszedł doświadczalne skrócenie
nerwowe, jakie nadal jest zabronione na Ziemi, zapewne pozwalające mu na w pełni
świadomy dostęp do działania wielkiego kompleksu komputerowego, czy ten
człowiek, który, pracując dla swej spółki, stał na drodze COSA do ekspansji na
najlepsze planety, mógł być uwaŜany za maszynę z ludzką osobowością czy za
człowieka z komputerowym umysłem i czy to, co miałem zrobić, było zabójstwem,
czy czymś zupełnie nowym — powiedzmy, mechanobójstwem albo
cyborgobójstwem. Docierały do nas głuche, stłumione odgłosy morza, bliska wibracja
powodowana przez wodociągi, zapach kwiatów i soli niesionej przez wiatr od morza.
Paul zapewnił mnie, Ŝe przejdę najlepsze przeszkolenie oraz dostanę
najnowocześniejsze wyposaŜenie, jakie jest dostępne, Ŝebym mógł wywiązać się z
kontraktu. Zalecił więc, Ŝebym udał się w podróŜ.
— Wyjedź na jakiś czas — poradził mi wtedy, po czym dodał — I pomyśl o tym.
Wpatrywałem się w góry poprzez noc, czując zimno, i zastanawiałem się, czy
zdołam zabić Stylera, uciec, wrócić na Ziemię i na nowo rozpocząć
— świeŜy i czysty, naleŜąc juŜ do tego świata, z moim poprzednim Ŝyciem tak
martwym i zapieczętowanym od tej pory…
— Spróbuję — powiedziałem i opuściłem zasłonę.
Tutaj, wtedy.
…Widzę, jak siedzi obok tej zwariowanej choinki, miękkie włosy spięte ma jasną
koralową spinką, głowa i ręka poruszają się, podczas gdy przenosi owce na papier,
dokładnie, rozmyślnie; potem promienie słoneczne, mój cień, jej uwaga, odwrócenie
głowy, ruch ramienia, gdy podnosiła dłoń, by zasłonić oczy przed światłem, moje
zejście z konia, zaczepienie cugli o gałąź, skierowanie się na dół w jej stronę,
szukanie słów, wyrazu twarzy, jej skinienie głową, powolny uśmiech…
Tutaj.
…Widzę kwiaty ognia rozwijające się w rzędzie pode mną, ostatni kwiat
przykrywa połowę budynku, swój cel; mój pojazd chwieje się, tonie, pali się, ja sam
zostaję wyrzucony; nietknięta kabina obok mnie porusza się własnym Ŝyciem,
klucząc, pędząc, płonąc, w dół i do przodu, oddziela się potem i opuszcza mnie
łagodnie, łagodnie w dół, mój protetyczny pancerz wydaje trzaski, gdy stopami
dotykam ziemi i odpychacze się odłączają; wtedy moje lasery strzelają do przodu,
przecinając zbliŜające się nade mną postacie, granaty wylatują z moich rąk, fale
niszczących protoplazmę ultradźwięków wypływają ze mnie jak nuty z
niewidocznego dzwonu, w który uderzono…
Nie wiem, ile androidów i robotów rozbiłem, ile makiet budynków zrównałem z
ziemią, ile przeszkód zniszczyłem, ile pocisków wystrzeliłem podczas następnych
dwóch miesięcy na połoŜonym na pustkowiu poligonie, dokąd mnie zabrano, Ŝebym
zaznajomił się ze wszelkimi najnowszymi metodami stosowania przemocy. Na pewno
wiele. Moi instruktorzy byli technikami, nie zabójcami. Później mieli przejść operację
wymazania pamięci, by zabezpieczyć zarówno organizację, jak i ich samych.
Odkrycie, Ŝe jest to moŜliwe, intrygowało mnie, przywołując niektóre z
wcześniejszych myśli. Techniki, których się nauczyłem, były bardzo wyrafinowane i
mogły być zastosowane wybiórczo. Stosowano je od lat jako narzędzie
psychoterapeutyczne. Instruktorzy ze swej strony przejawiali dziwną mieszaninę
postaw i nastrojów. Zrazu namawiali mnie prawie bez przerwy, Ŝebym doskonalił swe
umiejętności walki ich rodzajami broni, cały czas skrupulatnie unikając
jakiegokolwiek napomknięcia faktu, Ŝe wkrótce będę jej uŜywał, by kogoś zabić.
Później jednak, gdy okazało się, Ŝe cokolwiek powiedzą, poczują lub pomyślą,
zostanie następnie usunięte z ich świadomości, zaczęli często Ŝartować na temat
śmierci i zabijania, a ich odczucia wobec mnie chyba się całkowicie zmieniły. Z
początkowego stanu nieukrywanej pogardy przeszli w ciągu dwóch tygodni do niemal
czci, jak gdybym był swego rodzaju kapłanem, a oni uczestnikami ofiary.
Przeszkadzało mi to i starałem się jak najbardziej ich unikać w wolnym czasie. Dla
mnie ta robota była po prostu czymś, co muszę zrobić, by znaleźć sobie jakieś miejsce
w społeczeństwie, które wydawało mi się lepsze od tego, jakie opuściłem. Wtedy
właśnie zacząłem się zastanawiać, czy ludzie zmieniają się wystarczająco szybko,
Ŝeby zapewnić kontynuację gatunku, skoro ci męŜczyźni potrafili wrócić z taką
łatwością, tak chętnie sięgnąć po środki przemocy. Miałem niewiele złudzeń
dotyczących mnie samego i chciałem spróbować Ŝyć ze sobą do końca moich dni;
uwaŜałem jednak, Ŝe oni znajdują się na wyŜszym poziomie rozwoju moralnego i to
właśnie do ich społeczności próbowałem się wkupić. Dopiero pod koniec treningu
dowiedziałem się czegoś o dynamice leŜącej u podstaw ich zmienionej postawy.
Hanmer, jeden z najmniej nieprzyjemnych instruktorów, pewnego wieczora przyszedł
do mojej kwatery z butelką, dzięki czemu powitałem go z niejaką radością.
Napracował się juŜ solidnie przy poprzedniej i jego twarz, tępa zazwyczaj jak u kukły,
rozluźniła się, a głos, zwykle przyspieszony, wyraŜał teraz uczucie powolnego
zaintrygowania. Wkrótce dowiedziałem się, co go trapi. Sankcje oraz kontrola nie
dawały pozytywnych rezultatów. Wydawało się, Ŝe ograniczony konflikt zbrojny —
sytuacja, o której napomknąłem rozmawiając z Paulem jakiś czas temu — zbliŜył się
o kilka kroków do rzeczywistości, był faktycznie bliski, według Hanmera. Polityka
dotycząca tego świata nudziła mnie, gdyŜ nie naleŜałem jeszcze do niego; moŜliwość
jednak, Ŝe w ogóle wystąpią problemy, dodając do tego wciąŜ obecne
niebezpieczeństwo, iŜ przerodzi się to w coś ogromnego i przeraŜającego, była równie
ironiczna, co alarmująca. Przejść przez to wszystko tak, jak ja to zrobiłem, po to
tylko, Ŝeby przybyć w momencie światowego wybuchu… Nie! To absurd.
Oczywiście. Zaczynało się wydawać, Ŝe sięgnięcie po środek przemocy, po mnie
samego, w obecnej chwili spowodowało obudzenie czegoś głęboko osadzonego i
skutecznie tłumionego w tych ludziach. Podczas gdy u innych spowodowało to
uwolnienie gwałtowności i irracjonalności, w Hanmerze, który po jakimś czasie
siedział monotonnie powtarzając: — To się nie moŜe stać — coś się załamało.
— MoŜe się nie stanie — powiedziałem, Ŝeby dodać mu otuchy, skoro juŜ piłem tę
jego whisky.
Spojrzał na mnie. Przez moment wydawało się, Ŝe nadzieja błysnęła w jego
oczach, ale szybko zniknęła.
— Co cię to obchodzi? — mruknął.
— Obchodzi mnie. To równieŜ mój świat. Teraz.
Odwrócił wzrok.
— Nie rozumiem cię — odezwał się w końcu. — Ani innych w tej sprawie…
Wydawało mi się, Ŝe ja rozumiałem, chociaŜ niewiele to mogło komukolwiek
pomóc. Wszystkie moje emocje były w tej chwili oparte na nieobecności.
Czekałem. Nie znałem go wystarczająco dobrze, Ŝeby wiedzieć, dlaczego jego
reakcje miałyby być inne niŜ pozostałych, nigdy się teŜ tego nie dowie— działem.
Powiedział mi jednak coś, co zapamiętałem.
— …Ale myślę, Ŝe wszystkich powinno się zamknąć, aŜ nauczą się zachowywać.
Banalne, śmieszne i oczywiście raczej niemoŜliwe. Wtedy.
Zmieszałem resztę alkoholu do dwóch mocnych drinków, przyśpieszając jego
drogę do zapomnienia, częściowo Ŝałując, Ŝe nie zostało tego trochę więcej, Ŝebym i
ja mógł do niego dołączyć.
Tutaj, tutaj, i wtedy: Tam…
[Gwiazdy] [Poza tunelem i pod niebem i w dole]
[Wejście] [Migające światła i grzmot]
[Śpiew powietrza]
[Chmury [Niewidzialne drobiny materii]
chmury
ch m ur y]
[Eksplozja nr 1] [Lasciate ogni
[nr 2] [nr 3] sper anza
voi ch’
en trate?]
…były błyski jak noŜyce błyskawic przecinające niebo. Pomimo osłaniania i
oddalenia od detonacji rzucało mną jak wolantem. Zgarbiłem się w swoim pancerzu
bojowym, czekając, aŜ komputer poradzi sobie z zakłóceniami, gotowy jednak w
kaŜdej chwili przejść na sterowanie ręczne, gdyby wynikła taka potrzeba. Alvo
błyskało pode mną według zbyt prędkiego do uchwycenia wzrokiem zielono–
brązowo–szaro–niebieskiego wzoru. Nie mogłem rozróŜnić szczegółów, chyba Ŝe
miałbym czas, aby po prostu usiąść i spoglądać w dół. Nie byłem jednak spięły,
nawijając kolejne kilometry wewnątrz mnie, unicestwiając odległość, przedostając się
przez grzmoty. Wykonanie tej roboty tak szybko, jak wydawało się to teraz niezbędne,
nie pozostawiało czasu na subtelności. Wewnętrzny układ bezpieczeństwa Doxforda
był za silny dla wszystkiego poza wieloletnią kampanią infiltracyjną. Zdecydowano
się na uderzenie z zaskoczenia i potęŜną siłę niszczycielską, gdyŜ miały największe
szansę powodzenia. Obrona Stylera była znakomita, ale nie spodziewaliśmy się
przecieŜ niczego innego.
Musiał wychwycić mnie prawie natychmiast, kiedy pojawiłem się w bliskim
sąsiedztwie Alvo. Niedługo dziwiłem się wyczynowi technicznemu, niezbędnemu,
Ŝeby mnie wykryć. Sunąłem do przodu, teraz juŜ nisko, mknąc w kierunku fortecy
kompleksu biurowego, gdzie miał kwaterę główną. Zastanawiałem się jednak, co
Styler pomyślał, co poczuł, kiedy po raz pierwszy mnie wykrył. Od jak dawna
spodziewał się ataku? Ile mógł o nim wiedzieć?
Przez jakiś czas unikałem albo wytrzymywałem ataki wszystkiego, co wyrzucił w
moją stronę, trzymając własne systemy broni gotowe do uderzenia w kaŜdej chwili.
Miałem nadzieję, Ŝe uda mi się przynajmniej rozpocząć atak z powietrza.
Suchy trzask, gwizd, odgłos cięŜkiego oddechu. Moje radio obudziło się. Nie
spodziewałem się tego. Byłby to chyba daremny trud, gdyby ktokolwiek próbował
teraz mi grozić albo się przypodchlebiać.
Niemniej: „Niezidentyfikowany statek taki to a taki, przelatujesz bez pozwolenia
nad tym i tym. Masz natychmiast…” — nic usłyszałem niczego podobnego.
Zamiast tego: — Angie… Aniołek — dotarło do mnie. — Witamy na Alvo. Jak ci
się podoba ta twoja krótka wizyta?
Wiedział więc, kim jestem. I to właśnie Styler do mnie mówił. Słuchałem jego
głosu i oglądałem jego podobiznę wiele razy podczas szkolenia. Zmusiłem moich
instruktorów, Ŝeby przerwali zaplanowane oczernianie, które naleŜało do
zaznajamiania się z przeciwnikiem, rozpraszało bowiem moją uwagę. Trudno im było
uwierzyć, Ŝe nie odczuwałem potrzeby nienawidzić tego niskiego jasnookiego
męŜczyzny z nalanymi policzkami i turbanem okręconym wokół głowy, aby zasłonić
końcówki starych wszczepień. — Oczywiście, Ŝe to propaganda — mówili — ale to
ci pomoŜe, gdy nadejdzie właściwa chwila. — Potrząsnąłem powoli głową. — Nie
potrzebuję emocji do pomocy w zabijaniu — odrzekłem. — Mogą nawet mi
przeszkodzić. — Musieli to zaakceptować, ale było jasne, Ŝe nie rozumieją.
Wiedział więc, kim jestem. Było to zaskakujące, ale niezbyt mną wstrząsnęło. Do
jego komputera trafiała kolosalna ilość informacji; jak mówiono, dysponował
solidnym, spektakularnym umysłem, w pełni sprawnym, a do tego obdarzonym
wyobraźnią. Tak więc, mimo iŜ sądziłem, Ŝe zgaduje, było to bez wątpienia
zgadywanie oparte na bardzo dobrych informacjach, no i oczywiście trafne. Nie
widziałem jednak Ŝadnego powodu, Ŝeby z nim rozmawiać ani teŜ Ŝeby z nim nie
rozmawiać. Nie miało to dla mnie Ŝadnego znaczenia. Słowa nic nie mogły zmienić.
Jednak: — To będzie krótka wizyta — naciskał. — Nie opuścisz tego miejsca,
wiesz o tym.
Coś jak błyskawica przeleciało przez ciemną chmurę z przodu/obok/za mną. Statek
zatrząsł się, rozprysnęły się jakieś obwody, fala trzasków zabrała część słów Stylera.
— …nie pierwszy — mówił. — Oczywiście, Ŝaden z poprzednich…
Poprzednich? Mógł to rzucić, mając po prostu nadzieję, Ŝe mnie tym zdenerwuje.
O tym jednak wcześniej nie myślałem. Paul nigdy nie mówił, Ŝe jestem pierwszą
osobą próbującą tego dokonać. Rzeczywiście, kiedy się nad tym zastanawiałem,
dochodziłem do wniosku, Ŝe chyba Styler nie kłamał. Nie ruszało mnie to, ale
zastanawiałem się, ilu tych poprzednich mogło być.
Nie ma znaczenia. Współczesne dzieciaki. Pewnie trzeba im było zrobić pranie
mózgu i włoŜyć duŜo pracy w wytworzenie nienawiści, Ŝeby mogli próbować to
zrobić. Ich sprawa. Ich pogrzeby. Ja miałem inny sposób.
— Nadal moŜesz to odwołać, Angel — dotarło do mnie. — Posadź statek na ziemi
i zostań w środku. Poślę kogoś po ciebie. Będziesz Ŝył. Co ty na to?
Zachichotałem. Musiał to usłyszeć, gdyŜ: — Przynajmniej wiem, Ŝe tam jesteś —
usłyszałem. — Twój atak to próba daremna z wielu powodów. Poza faktem, Ŝe nie
masz Ŝadnych szans, aby ci się udało, i bez wątpienia umrzesz tutaj, i to wkrótce,
powód twojego wysiłku juŜ nie istnieje.
Zatrzymał się, jakby czekając, aŜ coś powiem. To była jego daremna próba.
— Nie interesuje cię to, co? — zapytał. — W kaŜdej chwili uderzenie mojej
obrony moŜe przebić twoje ekrany. COSA w Ŝaden sposób nie moŜe wiedzieć, co
dodałem do systemu od ich poprzedniej wizyty. KaŜda z następnych rakiet moŜe
załatwić sprawę.
Nastąpiła seria gwałtownych eksplozji. Wyszedłem jednak z nich bez szwanku.
— Ciągle tam jesteś — zdziwił się. — Nadal masz więc czas, by zmienić zdanie.
Wiesz, chciałbym, Ŝebyś Ŝył, bo bardzo interesowałaby mnie rozmowa z człowiekiem
takim, jak ty, człowiekiem z innego czasu, mającym taką przeszłość. Jak juŜ zacząłem
mówić, istnieją inne powody poza zgubnymi dla ciebie przeszkodami, Ŝebyś dał sobie
spokój. Nie wiem, co mogłeś, a czego nie mogłeś usłyszeć, gdyŜ byłeś odsunięty od
świata na jakiś czas, ale prawdą jest, Ŝe wybuchła wojna — i wydaje mi się, z
technicznego punktu widzenia, Ŝe nadal trwa. Na podstawie wszystkich raportów,
jakie otrzymuję, Ziemia jest w tej chwili w dość opłakanym stanie. Obaj nasi
pracodawcy nieźle dostali. Właściwie wydaje mi się, Ŝe nie mamy jak na razie
naszych kierownictw. Skoro tak się sprawy mają, wydaje mi się, Ŝe raczej bardziej
potrzebne jest ratowanie tego, co pozostało z obydwu organizacji, niŜ kontynuowanie
naszego konfliktu. Co ty na to?
Oczywiście nic nie powiedziałem. W Ŝaden sposób nie mogłem sprawdzić
którejkolwiek z jego informacji, on równieŜ nie był w stanie mi tego udo— wodnic,
chyba Ŝe zgodziłbym się wylądować i przyjrzeć dowodom, jakie chciałby mi
przedstawić — co oczywiście nie wchodziło w grę. Nie było więc podstaw, Ŝeby
dyskutować.
Usłyszałem w słuchawkach westchnienie.
— Postanowiłeś, Ŝe będzie więcej ofiar — powiedział. — Myślisz, Ŝe wszystko, co
ci powiedziałem, miało słuŜyć jedynie moim celom…
Prawie go wtedy wyłączyłem, poniewaŜ nie lubię ludzi, którzy mi mówią, co
myślę, obojętne, czy mają rację, czy nie. Ale była to najlepsza rozrywka w okolicy…
— Dlaczego nic nie mówisz? — zapytał. — Chciałbym usłyszeć twój głos.
Powiedz mi, dlaczego to wziąłeś? Jeśli chodzi o pieniądze, zapłacę ci więcej, Ŝebyś
zrezygnował — niewaŜne, ile oni ci zaproponowali — i dam ci potem ochronę. —
Przerwał, zaczekał, po czym ciągnął: — Oczywiście, chodzi tu jeszcze o coś innego.
Lojalność wobec rodziny. Solidarność. Plemienne więzy krwi. Tego rodzaju sprawy.
JeŜeli o to właśnie chodzi, powiem ci coś. Zapewne jesteś jedyną osobą, która w to
jeszcze wierzy tak jak dawniej. Inni juŜ przestali. Znam tych ludzi. Znam ich dobrze
od lat, podczas gdy ty znasz ich od krótkiej chwili. Naprawdę. Ich system wartości juŜ
nie jest twoim. PasoŜytują na twojej lojalności. Wykorzystują cię. Naprawdę robisz to
z lojalności wobec rodziny? O to właśnie ci chodzi?
Jego głos był bardziej napięty, gdy kończył mówić. Rozluźnił się trochę, kiedy na
nowo rozpoczął.
— Dosyć denerwujące jest takie mówienie do ciebie — zauwaŜył. — Świadomość,
Ŝe tam jesteś, z kaŜdą chwilą coraz bardziej się zbliŜasz, słuchając mnie przez cały
czas. Mimo wszystko zaczynam rozumieć twój punkt widzenia. Jesteś zdecydowany.
Nic, co mógłbym powiedzieć, nie jest w stanie zmienić twojej decyzji. Mogę jedynie
próbować cię zabić, zanim ty zabijesz mnie. Poruszasz się, a ja znam twoje połoŜenie.
JuŜ za późno, Ŝebym próbował uciec przed tobą. Oczywiście nie uda ci się mnie nie
zabić. Ale tak jak powiedziałem, rozumiem juŜ twój punkt widzenia. Nie masz mi nic
do powiedzenia i tak naprawdę ja teŜ nie mam nic do powiedzenia tobie. To właśnie
mnie irytuje. Jesteś inny niŜ pozostali. Wiesz, oni wszyscy rozmawiali ze mną.
Grozili mi, przeklinali, umierali krzycząc. Jesteś ignoranckim barbarzyńcą,
niezdolnym zrozumieć, kim ja jestem, ale nie odstrasza cię to, nie przeszkadza ci,
prawda? Próbowałem dokonać czegoś zamierzonego, z korzyścią dla całej ludzkości,
ale ciebie to przecieŜ nic nie obchodzi. Po prostu przez cały czas milczysz i zbliŜasz
się. Czytałeś kiedykolwiek Pascala? Oczywiście, Ŝe nie… „Człowiek jest ledwie
trzciną, najsłabszą istotą w przyrodzie” głosił. „Jest jednak myślącą trzciną. Cały
wszechświat nie potrzebuje Ŝadnej broni, Ŝeby go zmiaŜdŜyć. Wystarczy para, kropla
wody, Ŝeby go zabić. Ale gdyby wszechświat miał go zmiaŜdŜyć, człowiek i tak byłby
bardziej godny od tego, co go zabija, wiedziałby bowiem, Ŝe umiera i Ŝe wszechświat
ma nad nim przewagę; wszechświat natomiast nie ma o tym pojęcia”. Zrozumiałeś to,
co powiedziałem? No oczywiście, nie. Nigdy nie myślisz o takich sprawach. Jesteś
parą, kroplą wody… Wydaje mi się, Ŝe nadchodzi taki czas, jeśli w ogóle istnieje jakiś
rodzaj spełnienia w Ŝyciu, kiedy jest się w stanie zaakceptować śmierć bez
specjalnego oburzenia. Nie osiągnąłem jeszcze takiego stanu, ale pracuję nad tym.
Chciałbym ci powiedzieć…
W tym momencie ogień zaporowy stał się nagle tak gwałtowny, Ŝe rozpalił niebo,
zagłuszając wszelkie pomniejsze dźwięki, i uderzył we mnie falą wstrząsów, niczym
obłąkana fala morska.
Ale wtedy na horyzoncie pojawił się mój cel — osłonięty z jednej strony
wzgórzami Budynek Doxforda, na końcu odległej doliny.
Chwilę później rozpocząłem atak. Fontanny światła wystrzeliwały z dna doliny
oraz ze zbocza wzgórza. Roztrzaskałem prawy róg budynku, na dachu pojawił się
ogień…
Sam równieŜ zostałem trafiony, uśpiony chwilowym sukcesem, i od razu zacząłem
powoli opadać. Skoro nie zostałem katapultowany, wiedziałem, Ŝe sekcja kontroli
musi być w znacznym stopniu nie tknięta. Krótka inspekcja — fizyczna i poprzez
tablicę rozdzielczą — wskazała, Ŝe tak było istotnie. Oddzielenie przebiegło jednak
pomyślnie i przemknął mi przed oczami zarys spadającej na ziemię konstrukcji
zewnętrznej statku.
Jakieś kolejne uderzenie, i mimo Ŝe prawdopodobnie pancerz ochroniłby mnie, z
pewnością zostałbym katapultowany. Ale gdyby mi się udało spaść na ziemię z
nietkniętą kabiną…
— śyjesz jeszcze? — usłyszałem głos Stylera. — Widzę część…
Od jego słów oderwał moją uwagę wybuch, trzęsąc, telepiąc i rzucając mną.
ZdąŜyłem do tego czasu przejść na sterowanie ręczne, gdyŜ nic chciałem spowolnić
opadania aŜ do ostatniej chwili.
— Ciągle tam jesteś, Angel?
W czasie spadania udało mi się ustawić wszystkie niezbędne systemy i w ostatnim
momencie wyhamować. Uderzyłem pod złym kątem, przetoczyłem się, wyrównałem i
wyprowadziłem pojazd bez Ŝadnej szkody. Włączyłem mechanizm napędowy i
natychmiast ruszyłem do przodu.
W przeciwległym końcu doliny nadal unosił się dym nad ukrytym w kurzu
kompleksem Doxforda. Powierzchnia była dosyć skalista, pełna wybojów i kraterów,
nie wszystkie z nich powstały ostatnio. To przydawało wiarygodności zapewnieniom,
Ŝe nie jestem pierwszą osobą próbującą zaatakować to miejsce. Powodowało to
równieŜ, Ŝe obrońcom trudno było zaminować ten teren, co było mi bardzo na rękę,
kiedy parłem do przodu wypatrując moŜliwych pułapek.
Nie mogłem powstrzymać się od zastanowienia, czy mówił prawdę, wspominając o
wojnie. Rozmyślałem o moich nielicznych, mało istotnych powiązaniach z
przeszłością i o tych jedynie waŜnych — związanych z teraźniejszością. Nie
widziałem jednak Ŝadnego powodu, aby ktokolwiek miał zbombardować Sycylię. A
Julia, czy ciągle tam była? Minęło kilka miesięcy, a ludzie ostatnio sporo się
przemieszczali. A co z Paulem? Co z innymi, których spotkałem? Wiem, Ŝe mieli
przygotowane schrony. Ale jednak…
— A więc Ŝyjesz! Widzę cię na ekranie. Dobrze! W ten sposób nawet łatwiej
będzie ci rzucić karty na stół. Nie masz się co obawiać, Ŝe wylądujesz na minie, skoro
jesteś juŜ na ziemi. Posłuchaj. Wystarczy teraz, Ŝebyś zatrzymał się i zaczekał. Wyślę
kogoś po ciebie. Przedstawię ci dowody, które potwierdzą wszystko, co do tej pory
powiedziałem. Co ty na to?
Poruszyłem działami w wieŜyczkach. Zakołysałem nimi, podniosłem i opuściłem,
Ŝeby sprawdzić ich stan.
— Czy to mam uwaŜać za odpowiedź? — zapytał. — Zrozum: to, Ŝe tutaj
umrzesz, absolutnie nic ci nie da — a tak się przecieŜ stanie. Obaj nasi pracodawcy
nie mają w tej chwili głowy do interesów. Nawet teraz jesteś namierzany i wkrótce
rozlecisz się na kawałki. To bezsensowne. śycie jest bezcenne, a ostatnio tak wielu
ludzi zginęło. Rodzaj ludzki został bardziej niŜ zdziesiątkowany, a liczba tych, którzy
przeŜyli, teŜ moŜe zmniejszyć się do jednej dziesiątej z powodu wtórnych efektów
broni. Poza tym te wykwalifikowane jednostki, które przetrwały, stykają się z
wieloma problemami — gromadzą tych, którzy pozostali przy Ŝyciu, muszą ich
utrzymać przy Ŝyciu, zamontować wystarczającą ilość bram teleportacyjnych,
transportować ich poza Ziemię i próbować osiedlić. Ziemia ledwo nadaje się do
zamieszkania, a warunki nadal będą się pogarszać. Większość odległych planet nie
jest gotowa na dłuŜsze zamieszkiwanie przez człowieka i na razie nie jesteśmy w
stanie ich zmienić. Trzeba wybudować odpowiednie schrony, zainstalować i utrzymać
łączność między planetami. Nie ma potrzeby, Ŝeby było więcej zabitych, a ja daję ci
szansę Ŝycia. MoŜesz to zaakceptować? Wierzysz mi?
Spokojnie dojechałem do skał i przyśpieszyłem. Poprzez dym, kurz i opary
widziałem, jak za dziurą, którą wybiłem w jego fortecy, migoczą płomienie.
NiewaŜne, jak bardzo chciał, Ŝeby jego słowa brzmiały pewnie, gdy mówił o
zniszczeniu mnie. Nie mógł wszak zaprzeczyć, Ŝe zaliczyłem jedno trafienie.
Gdzieś z odległego końca doliny rozpoczęła się strzelanina. Najpierw blisko,
potem daleko, sprawdzając odległość. Zmieniłem bieg, ucieszyłem się, gdy dotarłem
do pofałdowanego zbocza i ruszyłem pod górę, gdyŜ wydawało się, Ŝe kąt nachylenia
szkodzi trochę celności. Przygotowałem rakiety, mając jednak nadzieję, Ŝe dojdę
bliŜej, nim je wystrzelę. Sprawdziłem godzinę; westchnąłem. Było juŜ po czasie,
kiedy miały dolecieć i eksplodować dwa pociski o duŜej mocy, które oddzieliły się od
statku w tym samym momencie, co ja, i ruszyły naprzód. Oznaczało to, Ŝe musiał je
zniszczyć. Ich szansę nie były jednak zbyt wysokie.
Nagle rozpoczął się ogień zaporowy, trzęsąc mną, rzucając i obijając. Hałas stał się
ogłuszający, błyski światła prawie oślepiające, dym cięŜki. Ziemia drŜała, a kawałki
skał łomotały o pojazd, prawie jak cięŜki grad.
— Hej, hej? — usłyszałem pomimo hałasu słaby głos. Wszystko, co nastąpiło
potem, zagłuszyły trzy bardzo bliskie wybuchy.
Ostro skręciłem, jadąc pod kątem, wykorzystując osłonę stworzoną przez stojące
wyŜej ogromne głazy. Ostrzał stał się rzadszy; pociski uderzały coraz dalej i dalej ode
mnie. Kiedy znalazłem się za skalistą krawędzią, moje radio umilkło. Nadal
posuwałem się do przodu; dostrzegłem krętą drogę odchodzącą w lewo. Skręciłem w
nią, gdyŜ wydawała się dosyć osłonięta. Zmyliło to chyba jego urządzenia
wykrywające, pociski bowiem upadały coraz dalej.
Kiedy sunąłem krętą drogą do przodu, prawie przeoczyłem kolejny kompleks
budynków, w zagłębieniu doliny, ciągle jeszcze daleko z lewej strony. Budynki te
były nowe i wydawały się zupełnie puste. Pomimo szkolenia nic o nich nie
wiedziałem, nie zostały zaznaczone na Ŝadnej mapie ani na zdjęciach, które
przestudiowałem. Trzymałem je na celowniku, dopóki ich nie minąłem, nie było
jednak powodu, Ŝeby je ostrzeliwać.
Kiedy wjechałem wyŜej, radio ponownie się odezwało, początkowo słabo, polem
coraz wyraźniej, w miarę jak jechałem.
— …Tak więc widzisz — mówił — jestem po raz pierwszy w Ŝyciu wolny; mogę
uŜywać tego, co wynalazłem, w taki sposób, w jaki powinno być uŜyte —
niekomercjalnie, dla korzyści całego naszego gatunku — pomóc przeprowadzić nas
przez te niebezpieczne czasy. Moje zdolności, urządzenia, jakie posiadam, są teraz
bardzo potrzebne. Nawet technika klonowania…
Wykryto mnie; serie cięŜkich eksplozji uderzyły tuŜ obok. Chwilę później
okrąŜyłem ochraniające mnie skały i znów wyjechałem na otwartą przestrzeń. Ledwo
znajdowałem osłonę, jadąc setki metrów, cały czas pod górę. Ruszyłem do przodu z
całą prędkością, jaką posiadałem, zdając sobie sprawę, Ŝe moje szczęście właśnie się
skończyło. Miałem tylko nadzieję, Ŝe starczy mi go jeszcze na parę chwil, Ŝebym
zdołał odpalić rakiety. Z miejsca, w którym się znajdowałem, dosięgnięcie go było
prawie niemoŜliwe.
Kolejne pociski uderzyły daleko przede mną; skręciłem raptownie, Ŝeby ominąć
zbombardowany teren. Chwilę później coś uderzyło z tyłu, tym razem bardzo blisko.
Udało mi się jednak dotrzeć do schronienia; przez kilka chwil przesuwałem się do
przodu i w prawo, podczas gdy skały przede mną miaŜdŜyły i rozłupywały pociski.
Wtedy zaryzykowałem i ruszyłem w bok, w stronę innej, bliŜszej kryjówki. .
Nie miało prawa się udać — i ledwo uszedłem.. Trafili mnie parę sekund po tym,
jak wyjechałem. Zrobiłem pełen obrót. Podrzuciło mnie do góry, rzuciło o ziemię,
odbiłem się. Niespodziewanie zoba— czyłem poszarpany krajobraz przez
czterdziestocentymetrową dziurę w osłonach, trochę ponad lewym ramieniem. Byłem
jednak w stanie dalej się poruszać. Pomimo brzęczenia i cięŜkiego kołysania z lewej
strony, dotarłem w końcu do kolejnego azylu; za mną ciągnął się rząd eksplozji, jak
węzły na ogonie latawca.
Przejechałem około połowy drogi w górę doliny, to jest mniej więcej tyle, ile się
spodziewałem. MoŜe nawet więcej, biorąc wszystko pod uwagę. Byłem juŜ coraz
bliŜej; skręciłem w prawo. Wyjechałem z drugiej strony rozpadliny, przysłonięty
masywnymi głazami, około piętnastu metrów przede mną. ZbliŜyłem się do nich, cały
czas trzymając się prawej strony, aŜ znalazłem się tak blisko, jak tylko mogłem, bez
odsłaniania się. Znajdowałem się mniej więcej dwieście metrów od poprzedniej
kryjówki, na którą spadał teraz grad pocisków. Nie miałem pojęcia, jak wygląda teren
z drugiej strony skał, zdecydowałem więc, Ŝe sprawdzę pieszo.
Zostawiłem wszystko włączone, łącznie z radiem; słysząc słabe, natrętne: — Jesteś
tam, Angel? Jesteś tam jeszcze? — zszedłem na skaliste podłoŜe. Odczuwałem
poprzez pancerz nieprzerwane drŜenie; czułem zapach spalonych chemikaliów, a w
ustach słony kurz.
Obchodziłem ostroŜnie głaz, trzymając się blisko niego. Rzuciłem się na ziemię i
końcowy dystans pokonałem czołgając się. Kiedy to zrobiłem, wychwyciłem głos
Stylera w radiu skafandra.
— Przykro mi, Ŝe to się musiało tak skończyć, Angie — mówił. — Jeśli jeszcze
Ŝyjesz i mnie słyszysz, mam nadzieję, Ŝe jesteś tego samego zdania. Nie wiem, czy to
ma jakieś znaczenie, ale wszystko, co powiedziałem, było prawdą. Nie kłamałem…
Tak! Gdybym podjechał bliŜej, w prawo i do góry, tym ostrym zboczem, miałbym
prostą linię strzału! Gdybym odpalił wszystkie rakiety i był tam ostry spadek,
zapewne mógłbym go dosięgnąć. Zbocze prowadziło do czegoś, co wyglądało jak
wyschnięte koryto strumyka…
— …Będę po prostu ostrzeliwał to miejsce, aŜ nic z niego nie zostanie. Nie
pozostawiłeś mi wyboru…
Wróciłem do pojazdu i powtórnie sprawdziłem wszystkie systemy. Skały za mną
staną się niedługo górą Ŝwiru. Albo piasku.
Wszystko było gotowe. Teraz w kaŜdej chwili mógł wystrzelić coś naprawdę
mocnego, równieŜ w tę stronę. Musiałem działać szybko.
Ruszyłem do przodu, nabierając sporej prędkości. Czasami przechył był tak duŜy,
Ŝe wydawało się, iŜ zaraz się przewrócę na lewo.
Udało mi się jednak dotrzeć do celu. Szybko rzuciłem okiem na Budynek
Doxforda; nie unosiły się juŜ nad nim płomienie, lecz ogromna czapa szarego dymu.
Zatrzymałem się, zablokowałem pojazd i wystrzeliłem rakiety, jedną po drugiej, a
kaŜdy odrzut groził, Ŝe spadnę w dół zbocza.
Nie czekałem, Ŝeby przekonać się o rezultacie, tylko od razu, gdy tylko odpaliłem
ostatnią rakietę, runąłem do przodu. Zjechałem na dół pochyłości, skręciłem w lewo i
cały czas posuwałem się do przodu. Zaraz potem wzniesienie, z którego strzelałem,
wybuchnęło ogniem i zamieniło się w osmolony krater. Chwilę później obsypał mnie
grad odłamków skalnych.
Przez jakiś czas podąŜałem dalej, nie zwracając na to uwagi. Kanonada trwała, ale
pociski upadały teraz chyba rzadziej niŜ przedtem, dość przypadkowo.
Nie zdołałem wyjechać z wąwozu w miejscu, w którym zaplanowałem.
Próbowałem, ale silnik nie był w stanie wciągnąć mnie na skarpę. Brzęczenie stawało
się coraz bardziej złowieszcze; wyczułem teŜ zapach palącej się izolacji.
Kiedy wspiąłem się najwyŜej, jak mogłem, wycisnąłem jeszcze z silnika resztkę
energii i odkryłem, Ŝe jestem około czterystu metrów od twierdzy Stylera.
BliŜsza mnie strona budynku była całkowicie zburzona; za ruinami widziałem
tańczące płomienie. Było teŜ więcej dymu niŜ poprzednio. Działa — gdziekolwiek
były i jakiegokolwiek rodzaju — przez krótko waliły jak szalone, po czym umilkły.
Cisza trwała moŜe przez dziesięć sekund. Potem jedno z nich znów rozpoczęło
powolne, regularne ostrzeliwanie jakiegoś urojonego celu, daleko z prawej strony, z
tyłu. Ustawione w długiej linii przysadziste, cięŜkie roboty stały w całkowitym
bezruchu, prawdopodobnie strzegąc tego miejsca.
— No dobrze. Miałeś szczęście — odezwał się Styl er; jego głos brzmiał dziwnie
po długiej przerwie. — Nie mogę zaprzeczyć, Ŝe narobiłeś trochę szkód, ale doszedłeś
tak daleko, jak mogłeś. Uwierz mi, to szaleńcza misja. Twój pojazd ledwo działa, a
roboty zasypią cię pociskami. Do cholery, twoja śmierć nic nikomu nie da!
Roboty zaczęły toczyć się w moją stronę, podnosząc to, co oczywiście było ich
bronią. Otworzyłem do nich ogień.
Odgłos jego oddechu wypełnił kabinę, podczas gdy się zbliŜałem strzelając; roboty
robiły to samo.
Zniszczyłem mniej więcej połowę z nich, zanim mój pojazd stanął i zaczął się
rozpadać. Jedno z działek było jednak nadal sprawne, zostałem więc przy nim i
strzelałem, regulując jednocześnie urządzenia na pancerzu. Kilka razy sam zostałem
trafiony, ale kombinezon całkiem nieźle wytrzymywał promienie lasera i uderzenia
pocisków.
— Czy tam naprawdę ktoś jest? — zapytał w końcu Styler. — A moŜe mówiłem
do maszyny? Chyba słyszałem wcześniej, jak się śmiejesz. Ale, do diabła! To mogło
być nagrane! Jesteś tam, Aniołku? Czy to tylko coś, co nie ma pojęcia o miaŜdŜeniu
trzciny? No! Daj mi jakiś znak, Ŝe jest tam istota inteligentna!
Roboty podzieliły się na dwie grupy i podpływały do mnie jak zwierające się
obcęgi. Skupiłem się całkowicie na tych z prawej, aŜ do momentu, gdy moje działko
zostało zniszczone. ZdąŜyłem jednak uszkodzić cztery z nich, a granat, który cisnąłem
z płonącego wraku, rozwalił trzy następne.
Schowałem się za rozbitym pojazdem, rzuciłem granat na te z lewej, złoŜyłem
karabin laserowy, przesunąłem się znowu na prawo i zacząłem strzelać do najbliŜszej
maszyny.
Zbyt długo trwałoby spalenie go aŜ do końca, przewiesiłem więc broń przez ramię,
cisnąłem kolejny granat i wybiegłem zza wraku. Mogło mi się udać utrzymać
przewagę na prowadzącej pod górę drodze. Nie byłem jednak tego pewien.
Nie mogłem ominąć trzech z kilkunastu działających jeszcze robotów, musiałem
więc zatrzymać się i zająć najbliŜszym. Kiedy próbowałem przebiec obok jednego,
zahaczył mnie wydłuŜoną niczym kabel macką.
Mając nadzieję, Ŝe protetyczne wzmocnienie siły okaŜe się wystarczające,
chwyciłem ją nisko i spróbowałem podnieść robota do góry. Udało mi się to
dokładnie w momencie, gdy następny starał się do mnie zbliŜyć. Rzuciłem więc
pierwszym w drugiego tak silnie, jak mogłem, zatrzymując w ten sposób oba.
Trzeciego odepchnąłem i zacząłem biec.
Przebiegłem dziesięć, moŜe piętnaście metrów, zanim dosięgnął mnie ich ogień, a
promienie lasera uczyniły mój pancerz więcej niŜ tylko niewygodnie ciepłym.
— Przynajmniej wyglądasz na człowieka — słowa Stylera dotarły do mnie przez
radio skafandra. — Byłoby straszne, gdyby w środku nic się nie znajdowało, tak jak u
pustych złych stworów ze skandynawskich legend — pusta obecność. BoŜe! MoŜe
właśnie tym jesteś! Jakimś fragmentem koszmaru, który nic minął, gdy się
obudziłem…
Miałem juŜ gotowy granat, rzuciłem go na ścigające mnie roboty, a chwilę później
cisnąłem przedostatni granat. Natychmiast rzuciłem się w kierunku rumowiska
znajdującego się tuŜ przed budynkiem. Po przebyciu mniej więcej dziesięciu metrów
poczułem na sobie promienie laserów. Przewróciłem się, zerwałem na nogi i
zatoczyłem. We wszystkich miejscach, gdzie pancerz stykał się z ciałem, parzyło
mnie, czułem zapach potu i smaŜonego ciała.
Zanurkowałem za stertę materiałów budowlanych i zacząłem szarpać zapięcia
pancerza. Ściągnięcie go zabrało mi chyba całe wieki. Zacisnąłem zęby wstrzymując
się od krzyku. Część chroniąca głowę odezwała się do mnie z ziemi głosem Stylera:
— Nie sądzisz, Ŝe rodzaj ludzki wart jest uratowania? A przynajmniej wysiłku,
próby? Nic czujesz, Ŝe zasługuje na wykorzystanie okazji, Ŝeby uŜyć jego moŜliwości
do pełna…
Głos ucichł pod stertą gruzu, kiedy wspinałem się, Ŝeby znaleźć dogodną pozycję
do strzału, nie przejmując się oparzeniami. Przesunąłem promień lasera tak, Ŝeby
pokonał najbliŜszego z nacierających robotów. Trzy ciągle jeszcze walczyły;
nieznośnie długo trzymałem promień na tym, który wysunął się na czoło, zanim
wypaliłem dziurę w wieŜyczce i maszyna zatrzymała się dymiąc.
Natychmiast skierowałem broń na następnego; przyszło mi na myśl, Ŝe
niekoniecznie zostały one zaprojektowane do celów wojskowych. Nie były
wystarczająco wyspecjalizowane. Wyglądało to, jakby Styler zebrał oraz uzbroił
hordę maszyn wielofunkcyjnych i wysłał je przeciwko mnie. MoŜna było
zaprojektować je tak, aby poruszały się szybciej i działały z morderczą skutecznością.
Broń nie była wbudowana, raczej niesiona przez nie.
— Oczywiście, Ŝe ludzkość warta jest uratowania — powiedziałem wypluwając
słony pył. — Ale zawsze, kiedy okoliczności działają na jej niekorzyść, własna
irracjonalność popychają do pocałunku zdrady. To szaleństwo jest jej
przeznaczeniem. Gdyby to zaleŜało ode mnie, pozbyłbym się go, wytępił. —
Zaśmiałem się, gdy rozpadł się drugi robot. — Do diabła! Zacząłbym od siebie.
Słyszałem za plecami trzaski płomieni i szum urządzeń gaszących. Trzymałem
wiązkę na ostatnim robocie i zaczynałem się juŜ obawiać, Ŝe zabrałem się za niego
zbyt późno. Jego promień topił i ścierał na proch chroniącą mnie górkę gruzu;
starałem się chować głowę, przechylając ją na bok; próbowałem pozbyć się kurzu,
mrugając oczami, wydmuchując go z nosa; jednocześnie czułem zapach moich
zwęglonych włosów i nadpalonego ucha.
Nadchodził, nadchodził, nadchodził. Moja lewa ręka zdawała się płonąć, ale
wiedziałem, Ŝe nie ruszę jej, dopóki jeden z nas nie wybuchnie płomieniami.
Cały czas strzelałem, mimo Ŝe, jak sądzę, tamten przestał. Nie widziałem, jak to
się skończyło, gdyŜ miałem zaciśnięte oczy i odwróconą głowę.
Kiedy zdałem sobie sprawę, Ŝe minęło zbyt duŜo czasu, Ŝebym nadal Ŝył, gdyby
sprawy nie potoczyły się właściwie, wstrzymałem ogień i podniosłem głowę. Po
chwili znowu ją opuściłem i leŜałem tak przez jakiś czas. Wiedziałem, Ŝe mi się
udało. Wszystko mnie bolało, nie byłem zdolny do jakiegokolwiek ruchu.
Minęło moŜe pół minuty i wiedziałem juŜ, Ŝe muszę wstać i iść dalej, inaczej
stracę przewagę wysokiego poziomu adrenaliny, osłabnę i stanę się śpiący z bólu i ze
zmęczenia. Podniosłem się na nogi, zachwiałem; prawie upadłem, gdy pochyliłem się,
Ŝeby wyciągnąć ostatni granat z przegródki na biodrze pancerza. Odwróciłem się w
kierunku budynku.
Ogromne metalowe drzwi były zamknięte. Kiedy podszedłem do nich i
spróbowałem je ruszyć, zauwaŜyłem, Ŝe są zaryglowane. Wybiłem wiele dziur w
budynku i chyba wnętrze się paliło. Cofnąłem się, spodziewając się eksplozji, gdy
sprawdzałem drzwi. Podniosłem broń i spaliłem mechanizm zamka.
Nic się nie wydarzyło. śadnych ukrytych ładunków.
Ruszyłem do przodu, otworzyłem drzwi i wszedłem.
Był to zwykły korytarz, jaki moŜna znaleźć w kaŜdym biurze. Pusty jednak.
Gorący i zadymiony.
Skradałem się pomału, gotów do strzału, gdy tylko zobaczę jakikolwiek ruch,
zastanawiając się, czy jest tu ukryta broń, bomby, miotacze gazu. Miałem nadzieję, Ŝe
jeŜeli w ogóle tu były, zostały juŜ zniszczone albo unieszkodliwione. Szedłem,
przypominając sobie plan budynku, który wpojono mi w czasie szkolenia.
Czułem, Ŝe będzie na dole, w sali dowodzenia. Było to najbezpieczniejsze, ale i
najbardziej wraŜliwe miejsce w całym kompleksie.
Kiedy posuwałem się wewnątrz budynku, szukając klatki schodowej, przez
głośniki dotarł do mnie głos Stylera.
— Nie myliłem się co do ciebie — powiedział.
— Od początku się ciebie obawiałem. Szkoda, Ŝe moŜemy się spotkać jedynie w
takich okolicznościach. Posiadasz cechę, którą szczerze podziwiam
— determinację. Nigdy jeszcze nic widziałem takiego samozaparcia, takiej
stanowczości w dąŜeniu do celu. Gdy zdecydowałeś się wziąć kontrakt na moją
głowę, juŜ było po wszystkim. Wszystko rozegrałeś i nic poza śmiercią nie jest w
stanie cię teraz zatrzymać…
Przebiegłem przez płonący korytarz, przeskoczyłem nad fragmentem leŜącej
ściany. Kiedy ją mijałem, zmoczyła mnie woda z instalacji gaszącej.
— Źle zostały nam przydzielone role, wiesz? Zastanawiałeś się kiedyś, co by się
stało, gdyby Otello zetknął się z problemem Hamleta? Załatwiłby sprawę zaraz po
rozmowie z duchem. Byłby tylko jeden akt zamiast wielkiej tragedii. I na odwrót:
Duńczyk poradziłby sobie z dylematem biednego Maura w mgnieniu oka. To smutne,
zawsze tak się dzieje. Gdybym był na twoim miejscu, kontrolowałbym teraz COSA.
Byli w bardzo kiepskiej kondycji. Naprawdę. Ten atak na Doxforda to część ich
śmiertelnych drgawek. Członkowie zarządu bardziej nienawidzą samych siebie niŜ
konkurencji. Mógłbyś wykorzystać swój image bezlitosnego dziadka i wejść
bezpośrednio między nich, po czym zepchnąć ich na dalszy plan. Ty… A, do diabła!
To teraz nie ma znaczenia. Potrafię rozwiązać wszystkie problemy oprócz swoich
własnych. Gdybyś znajdował się tu, gdzie ja teraz jestem, wiedział, co ja wiem, moŜe
umiałbyś zapobiec wojnie. Mnie się jednak nie udało, więc dlaczegoby o tym nie
pogadać? Nadal zajmowałem się rozwaŜaniem róŜnych moŜliwości, kiedy odpalano
bomby. Ty byś zrobił coś…
Drzwi prowadzące do klatki schodowej były zamknięte na głucho; przepaliłem je i
kopnięciem utorowałem sobie dalszą drogę. Uderzyła we mnie fala dymu, ale
wstrzymałem oddech i rzuciłem się do przodu.
— …I nadal rozmyślam, rozwaŜam róŜne sposoby rozwiązania obecnej sytuacji…
Szedłem po omacku aŜ do pierwszego piętra. Schodziłem w dół, oczy łzawiły i
piekły.
Drzwi na samym dole były teŜ zamknięte. Wypaliłem płytę zamka; kręciło mi się
w głowie, krew pulsowała w skroniach. Przede mną znajdował się kolejny płonący
korytarz. Przebiegłem przezeń, wysadziłem kolejne drzwi i wszedłem do gorącego,
ale nie zadymionego holu.
Spieszyłem się przechodząc przez kilka kolejnych wejść; w kaŜdej chwili
spodziewałem się wybuchu, strzałów ze wszystkich stron, syku gazu. W miarę jak się
posuwałem, powietrze stawało się chłodniejsze, czystsze, w końcu zbliŜone było do
takiego, jakie uwaŜałem za normalne. Paliło się jednostajne światło. Wszędzie, w
równych odstępach wisiały skrzynki komunikacyjne. Jedynym dźwiękiem, jaki
docierał do mnie, był odgłos cięŜkiego oddechu i szepty, prawdopodobnie
przekleństwa, których nie mogłem zrozumieć. Zastanawiałem się — właściwie
myślałem o tym przez całą drogę — czy jest sam. Nie spotkałem jeszcze na Alvo ani
jednej istoty ludzkiej, Ŝywej lub martwej; choć wydawało mi się, Ŝe pozostali powinni
skierować się do tego chronionego miejsca, w chwili gdy rozpocząłem atak, słowa
Stylera, jego monolog mógł wskazywać, Ŝe jest sam i Ŝe prawdopodobnie był sam od
jakiegoś czasu. Gdzie w takim razie znajdowała się reszta? Był to duŜy budynek, z
przypuszczalnie licznym personelem.
Wkrótce jednak dowiem się tego. Dostrzegłem cięŜkie drzwi, za którymi
znajdowało się jego sanktuarium.
ZbliŜyłem się ostroŜnie; stwierdziłem, Ŝe są zamknięte, tak jak się spodziewałem.
Podniosłem karabin i zacząłem je przepalać.
Energia wyczerpała się jednak, zanim skończyłem. Zamek nadal się trzymał.
Oczywiście, miałem jeszcze jeden granat. Ale gdybym zdecydował się uŜyć go do
wysadzenia drzwi, pozbyłbym się jedynej broni, która mogła zabijać na odległość. W
moich rękach pozostałby tylko sztylet, który przywiozłem z Sycylii. Instruktorzy
śmiali się, kiedy się uparłem, Ŝe zabiorę go ze sobą. Nie wierzyli w przynoszące
szczęście amulety.
Wyciągnąłem go z buta, odstawiając na bok karabin. Chwyciłem granat.
— WyobraŜasz sobie chyba, Ŝe twoi współpracownicy przylecą po ciebie, gdy
ukończysz misję — powiedział Styler z głośnika nad drzwiami. — Kiedy nie dotrą do
ciebie, moŜe zaczniesz się zastanawiać, czy cię porzucili, czy moŜe mówiłem prawdę
wspominając o wojnie na Ziemi. Mówiłem prawdę. Wtedy zaczniesz szukać jakiegoś
sposobu, Ŝeby samemu wydostać się z Alvo. Zorientujesz się, Ŝe prawdopodobnie nie
ma Ŝadnego. Zaczniesz podejrzewać, Ŝe jesteś jedyną ludzką istotą na tej planecie.
Będziesz miał słuszność. Wtedy zaczniesz Ŝałować, Ŝe nie uwierzyłeś mi, dlatego Ŝe
ze mną udałoby ci się znaleźć rozwiązania rozmaitych problemów.
Cofnąłem się w głąb holu, rzuciłem granat i schowałem się do wnęki w przejściu.
— Odesłałem wszystkich pozostałych. Wiesz, spodziewałem się tego juŜ od kilku
miesięcy. Teraz, skoro wybuchła wojna, wątpię, Ŝeby ktokolwiek wrócił. Uchodźców
wysyłano na te planety, gdzie osadnictwo zostało juŜ…
Wybuch, który zabrzmiał w zamkniętej części kompleksu, wydał się olbrzymi.
Wyskoczyłem z niszy, zanim jeszcze przebrzmiało echo eksplozji, zanim ucichło
drŜenie, zanim szczątki drzwi upadły na podłogę.
Jeśli rzeczywiście odesłał wszystkich z tej planety, oznaczało to, Ŝe nie miał
nikogo, by wysłać po mnie, gdybym się wtedy zatrzymał, jak Ŝądał, gdy się zbliŜałem.
Tak więc oczekiwał wtedy po prostu nieruchomego celu. Niech go wszyscy diabli!
Wszelkie początkowe ślady zrozumienia prysły.
Przeskoczyłem przez zburzony próg, trzymając nisko gotowy sztylet.
Kiedy znalazłem się wewnątrz, nie przestawałem się poruszać; gdy tylko wpadłem
do tego pomieszczenia, rzuciłem okiem wokół siebie. śadnego renesansowego
splendoru, jakiego niemal się spodziewałem. Na dalszej ścianie znajdowała się
olbrzymia konsola, na bliŜszej — kilkanaście monitorów pokazujących z róŜnych
miejsc dolinę i płonące wnętrze budynku. Front pokoju oddzielony był od tyłu
ozdobną zasłoną, wyłoŜony dywanem i umeblowany — stałe miejsce pobytu. Styler,
wyglądający dokładnie tak jak na zdjęciach, siedział przy małym metalowym biurku,
blisko ściany z lewej strony. Skomplikowana maszyna, prawdopodobnie terminal tego
potwora, który stał w tyle pomieszczenia, odstawała od ściany i zasłaniała go z prawej
strony. Miał odsłoniętą głowę, odchodziła z niej masa połączeń do komputera.
Wpatrywał się we mnie, a w prawej ręce trzymał pistolet.
Dopiero później dowiedziałem się, ile razy zostałem trafiony. Chyba pierwszy
strzał był niecelny. Nie jestem pewien, co do drugiego. Była to broń małego kalibru i
udało mu się wystrzelić trzy razy, zanim odtrąciłem pistolet, zagłębiłem ostrze w jego
ciele. Wygiął się do tyłu, upadając na krzesło, z którego przed chwilą wstał.
— Znajdziesz… — zaczął, po czym kilka razy otworzył i zamknął usta.
Zdziwienie na chwilę zastąpiło na twarzy grymas bólu.
Jego prawa ręka wystrzeliła do przodu; przekręcił przełącznik na znajdującym się z
boku pulpicie. Upadł na biurko, a jego ciałem wstrząsnęły drgawki.
W rogu biurka, blisko miejsca, gdzie stałem pochylony, cięŜko oddychając, był
telefon. Rozdzwonił się.
Wpatrywałem się zafascynowany, niezdolny wykonać Ŝadnego ruchu. To Ŝe
dzwonił, było po prostu śmieszne, absurdalne. Stłumiłem w sobie gwałtowną chęć,
Ŝeby wybuchnąć śmiechem, zdając sobie sprawę, Ŝe wcale by mi to nie pomogło.
Potrzebowałbym duŜo czasu, Ŝeby się uspokoić.
Musiałem się dowiedzieć. Do końca Ŝycia zastanawiałbym się nad tym, gdybym
teraz nie sprawdził.
Sięgnąłem ręką i podniosłem słuchawkę.
— …moŜliwe pocieszenie —jego głos ciągnął, dochodząc teraz do mnie poprzez
słuchawkę — w budynku, który stoi w przeciwległym końcu doliny.
Zdusiłem nagłe pragnienie krzyku. Zacisnąłem mocniej dłoń na słuchawce. Drugą
ręką złapałem go za ramię i popchnąłem na krzesło. Był albo martwy, albo tak blisko
śmierci, Ŝe nie sprawiło mu to Ŝadnej róŜnicy.
— Neurony jeszcze nie zgasły — usłyszałem przez telefon jego głos — a dzięki
mojemu połączeniu mogę uruchomić wszystko, co nadal działa w tym pokoju, nawet
pomimo tego, Ŝe nie kontroluję strun głosowych. Wszystko to przechodzi przez
formulator, a jego głos jest moim własnym.
Musisz przestudiować to, co znajdziesz w drugim budynku — kontynuował. — To
nie będzie proste. Równie dobrze moŜe ci się nie udać. Alternatywą jest spędzenie
reszty Ŝycia samotnie, w tym miejscu. Ale są tu urządzenia uczące, nagrania, moje
notatki, ksiąŜki. Masz teraz duŜo czasu, podczas którego moŜesz spróbować lub nie,
zaleŜy to od ciebie. Jak dotąd, wszystko dokładnie przewidziałem. Czuję, Ŝe to juŜ
wszystko…
Usłyszałem trzask i sygnał ciągły.
Upadłem na podłogę.
Tutaj, tutaj, tam i znowu. Lata, klony, bramy… Uczyłem się.
Przestudiowałem materiały w miejscu, które miało się stać Skrzydłem Zerowym.
Uczyłem się. Alternatywą był rodzaj szaleństwa gorszy od tego, który znałem od tej
pory. Musiałem wydostać się stamtąd, znaleźć Julię, zrobić coś.
Układanka i gwiazdy wieczorem…
Wydostałem się stamtąd. Nigdy nie odnalazłem jej grobu, jeŜeli w ogóle go miała,
ale udało mi ustalić, Ŝe nie znajdowała się wśród tych, co uciekli do Domu, którego
Skrzydła rozpościerały się na odległych planetach, nie całkiem jeszcze
przygotowanych na przybycie człowieka.
Wydostałem się stamtąd. Chciałem zapomnieć o wielu sprawach i miałem
mnóstwo czasu na introspekcję. Wiedziałem nawet dokładnie, o co mi chodzi.
Dysponowałem technikami, dzięki którym mogłem sprecyzować wszystko, co mi się
we mnie nie podobało, i pozbyć się tej części mojej psychiki. Zdecydowałem się na
to. Chciałem, Ŝeby moŜna było tak zrobić z całym rodzajem ludzkim — z tym, co z
niego pozostało — i postanowiłem wykorzystać sposób, Ŝeby i tego dokonać.
Zabrałoby to tylko więcej czasu. Proces moralnej ewolucji, którym kierowałbym ja
wraz z innymi, zabrałby tylko trochę więcej czasu. Pozostawałbym tylko o krok z
tyłu, zajmując się brudną robotą, do której dobrze się nadawałem. To mi nawet
odpowiadało. Zniszczyłem część siebie i wlutowałem nit pierwszy na to miejsce.
Później niektóre z nitów będzie moŜna wyciągnąć, ale chciałem, Ŝeby Angelo di
Negri umarł. Nienawidziłem go. Potem uaktywniłem klony i mogliśmy sobie
całkowicie ufać.
Wydostaliśmy się.
Część druga
1
Kiedy kula uderzyła w moje serce, pierwszą reakcją było ogromne zdumienie.
Jak…?
Chwilę później byłem martwy.
Nie pamiętam, Ŝebym krzyczał ani gwałtownie szarpał prawą ręką, ale Vole
powiedziała, Ŝe tak właśnie było. Potem, według niej, zesztywniałem, rozluźniłem się
i znieruchomiałem. Biedna dziewczyna musiała to wiedzieć najlepiej, zdarzyło się to
przecieŜ w jej łóŜku.
Zanim umarłem, przebiegła mi przez umysł zwariowana myśl: Wyciągnij nit
siódmy… Dlaczego, nie miałem pojęcia.
Pamiętam jej twarz, zielone oczy ukryte za długimi rzęsami, róŜowe usta lekko
rozchylone w uśmiechu. Nagle poczułem ból i zaskoczenie; zdawało mi się, Ŝe chwilę
wcześniej usłyszałem strzał, który mnie zabił.
Lekarz powiedział mi później, Ŝe nie miałem Ŝadnych uszkodzeń układu krąŜenia,
pomimo objawów, jakie wykazywałem. Nie było więc Ŝadnych widocznych przyczyn
bólu w klatce piersiowej i momentów utraty przytomności. Byłem juŜ wtedy
świadomy, Ŝe właśnie tak się sprawy mają; chciałem tylko wydostać się z
Ambulatorium i pójść bezpośrednio do Biblioteki Skrzydła 18, kabiny 17641, by
załatwić kilka spraw związanych z moim odejściem.
Ale oni zatrzymywali mnie przez kilka godzin, nalegając, Ŝebym zaczekał. Głupcy!
Skoro nic mi nie było, po co miałem odpoczywać?
I oczywiście, nie mogłem zostać. JakŜe bym mógł? Właśnie zostałem
zamordowany.
Byłem trochę przestraszony i bardzo zaintrygowany. Jak ktoś mógł coś takiego
zrobić? I dlaczego?
Kiedy leŜałem otoczony antyseptyczną bielą, na przemian pocąc się i trzęsąc z
zimna, wiedziałem, Ŝe muszę iść; chciałem juŜ iść, zobaczyć, co się ze mną stało,
ukryć to szybko. Czułem jednak równieŜ ogromny wstręt i fizyczny strach przed tym
widokiem, przed dowodem tego, co się wydarzyło. Zajęło mnie to na dłuŜszą chwilę i
nie robiłem nic, Ŝeby się poruszyć. Myślałem wystarczająco trzeźwo, Ŝeby zdawać
sobie sprawę, Ŝe dopóki te wstępne odczucia nie ustąpią, będę bezuŜyteczny.
Dałem się więc im ponieść, zmusiłem się, Ŝeby o nich myśleć. Morderstwo. Było
prawie nieznane w tych czasach. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy gdziekolwiek
zostało popełnione ostatnie morderstwo, a miałem więcej moŜliwości niŜ większość
ludzi, by zdawać sobie sprawę z takich wydarzeń. Wpłynęło na to wczesne
uwarunkowanie oraz zastępowanie przemocy i agresji innymi czynnikami, jak
równieŜ skuteczność medycyny, kiedy dochodziło do łatania ofiary patologicznego
wybuchu. Ale zabijanie na zimno, z premedytacją, dokładnie w taki sposób, jak
mnie… Nie, minęło strasznie duŜo czasu.
Jakiś bardziej cyniczny duch mojego wcześniejszego ja szeptał do mojego ucha, Ŝe
te naprawdę zimne, popełniane z premedytacją zbrodnie, były tak dobrze wykonane,
iŜ nawet nie wyglądały na morderstwo. Wypędziłem szybko ten głos do niepamięci,
na którą juŜ dawno sobie zasłuŜył. A przynajmniej tak mi się wydawało. Biorąc pod
uwagę jakość informacji dotyczących kaŜdej osoby w Domu, zabójstwo było prawie
niemoŜliwe.
Wyjątkowo pechowy zbieg okoliczności sprawił, Ŝe wypadło właśnie na mnie.
Wymagano teraz ode mnie, Ŝebym zrobił coś, co właśnie odrzuciłem, gdyŜ uwaŜałem
w innym przypadku to za nieprawdopodobne: miałem znaleźć sposób ukrycia faktu,
Ŝe to się stało. Ale nawet poza tym byłem wyjątkowym przypadkiem. Właściwie się
nie liczyłem…
Chichot dobiegający z mojego własnego gardła odebrał mi odwagę.
— Dobrze powiedziane stary krecie — zdecydowałem wewnątrz siebie. — Ja teŜ
dostrzegam w tym pewien element ironii.
Bzdury. Nie masz za grosz poczucia humoru, Lange!
— Zdaję sobie sprawę z bezsensowności mojej sytuacji. Nie uwaŜam jednak
morderstwa za coś śmiesznego.
Nie wtedy, gdy sami jesteśmy ofiarą, co?
— UŜywasz złego zaimka.
Nie, ale niech ci będzie. Masz tak samo race splamione krwią, jak kaŜdy inny.
— Nie jestem mordercą! Nigdy nikogo nie zamordowałem!
Stłumiłem początek kolejnego chichotu.
A co z samobójstwem? Co ze mną?
— Człowiek ma prawo zrobić ze sobą, co mu się Ŝywnie podoba! Co z tobą? Jesteś
niczym. Ty nawet nie istniejesz!
Dlaczego więc jesteś tak bardzo zaniepokojony? MoŜe masz atak psychotyczny?
Nie, Lange. Jestem rzeczywistością. Ty mnie zabiłeś. Zamordowałeś mnie. Ale jestem
rzeczywistością. I przyjdzie czas, kiedy zmartwychwstaną. Twoimi rękoma.
— Nigdy!
Stanie się tak, bo będziesz mnie potrzebował. JuŜ wkrótce.
Krztusząc się z furii, powtórnie przegnałem swojego praojca do zasłuŜonej
otchłani.
Przez kilka chwil przeklinałem fakt, Ŝe byłem tym, kim byłem; zdawałem sobie
jednocześnie sprawę, Ŝe ta rozmowa to wybuch patologiczny wywołany urazem
związanym ze śmiercią. WraŜenie to minęło bardzo szybko. Wiedziałem, Ŝe tak
długo, jak ludzie są ludźmi, muszę to wytrzymać, jakąkolwiek formę trzeba będzie
przyjąć.
Powinniśmy zaczekać, aŜ wykonam jakiś ruch. To teŜ wiedziałem. Czekanie i
osłanianie. Im więcej czasu zajmie mi działanie, tym trudniej będzie zapanować nad
normalnym nadzorowaniem ludzkiego rozwoju. Wszyscy to wiedzieliśmy, ale
zdawaliśmy sobie sprawę z zasięgu moich odczuć. Rozumieliśmy, Ŝe niezbędne jest
opóźnienie, nim znowu zacznę działać logicznie.
Zacisnąłem zęby i sczepiłem ręce. To uleganie sobie mogło mnie drogo kosztować.
Trzeba będzie odłoŜyć je na później.
Zmusiłem się, Ŝeby wstać i przejść na drugą stronę pokoju. Spojrzałem na swoje
siwowłose, ciemnookie pięćdziesięcioparoletnie odbicie w lustrze wiszącym nad
umywalką. Przebiegłem dłońmi przez włosy. Uśmiechnąłem się koślawym
uśmiechem, który nie wyglądał jednak zbyt przekonywająco.
— Jesteś ruiną — powiedziałem do siebie i potakująco skinęliśmy głową.
Odkręciłem zimną wodę, opłukałem pomarszczoną twarz, umyłem ręce i poczułem
się odrobinę lepiej. Potem, starając się nie myśleć o niczym innym prócz czekającego
mnie zadania, wziąłem ubranie z wnęki w ścianie i ubrałem się. Kiedy juŜ zacząłem
się ruszać, zrodziła się we mnie nieodparta potrzeba, Ŝeby kontynuować. Musiałem
się stamtąd wydostać. Zadzwoniłem po pielęgniarkę i zacząłem przemierzać pokój.
Zatrzymałem się kilka razy przy oknie i wyjrzałem na mały zamknięty park, pusty
teraz, nie licząc kilku pacjentów i odwiedzających. Wysoko w górze światła juŜ
bladły. Widziałem trzy spiralnie poskręcane ślimaki i daleko z lewej strony szerokie
balkony nad przykrytym arkadami terenem, migotanie światła na okrywających je
powierzchniach. Ruch na pasach i skrzyŜowaniach nie był duŜy, nie widziałem teŜ
Ŝadnych pojazdów powietrznych.
Jakaś pielęgniarka przyprowadziła do mnie młodego lekarza, który wcześniej
zapewnił mnie, Ŝe nic mi nie jest. Skoro doszliśmy w tej sprawie do porozumienia,
powiedział, Ŝe mogę iść do domu. Podziękowałem mu i wyszedłem, odkrywając, Ŝe
właściwie czuję się juŜ lepiej. Pomaszerowałem w dół rampą, kierując się w stronę
najbliŜszego pasa.
Początkowo nie bardzo obchodziło mnie, dokąd idę. Chciałem po prostu wydostać
się z Ambulatorium, od tych wszystkich woni, od wszystkiego, co przypominało ten
niefortunny stan, przez który tak niedawno przeszedłem. Prześlizgnąłem się obok
ogromnych magazynów artykułów medycznych; co jakiś czas nad głową przelatywały
powietrzne karetki. Ściany, przepierzenia, półki, słupy, platformy, rampy — wszystko
wokół mnie było białe i karbolowe. Skierowałem się do środka, na najszybszy pas.
Sanitariusze, pielęgniarki, pacjenci i bliscy zmarłych oraz chorych przemykali obok
mnie z rosnącą prędkością. Chwała Bogu. Nienawidziłem tego miejsca z ukrytymi
składami medycznymi, pomieszczeniami klinicznymi podzielonymi na mniejsze
części, gdzie znajdowały się nadzorowane domy mieszkalne dla powracających do
zdrowia i tych, którzy zmierzali w przeciwną stronę. Pas przepłynął obok parku, w
którym pechowcy, siedząc na ławkach i na wózkach elektrycznych, czekali na dzień,
gdy otworzą się przed nimi czarne drzwi. W dali ptakopodobne dźwigi transportowały
kontenery z ludźmi i z maszynami, Ŝeby utrzymać nieustannie obliczaną proporcję —
ludzie:przedmioty:energia:bilans przestrzeni. Dźwigi poruszały się ze słabym
stukaniem po wielkiej kratownicy na niebie. Kilkanaście razy zmieniałem pasy, nie
zatrzymując się, Ŝeby zaczerpnąć oddechu, póki nie dotarłem do zatłoczonej,
oświetlonej światłem dziennym Kuchni ze wszystkimi zapachami, ruchami,
dźwiękami i kolorami, które przypominały mi, Ŝe nadal naleŜę tego, a nie tamtego
świata.
Zjadłem posiłek w małej jasno oświetlonej kafeterii. Byłem bardzo głodny, ale juŜ
po minucie jedzenie straciło smak, a przeŜuwanie i przełykanie stało się mechaniczne.
Cały czas spoglądałem na innych jedzących. Nieproszona myśl przebiegła mi przez
umysł: Czy mógł to być ktoś z nich? Jak wygląda morderca?
Ktokolwiek. To mógł być ktokolwiek… Ktokolwiek, kto posiadałby motyw i
zdolności do stoso— wania przemocy, tego jednak nie widać na ludzkiej twarzy. To
Ŝe nie mogłem sobie wyobrazić, aby ktokolwiek posiadał te cechy, nie zmieniało
faktu, iŜ kilka godzin temu zamordowano mnie.
Straciłem apetyt.
Ktokolwiek.
Był to najgorszy moment, Ŝeby popaść w paranoję, a mimo to poczułem nagłą
potrzebę, Ŝeby znowu się poruszać, oddalić się stąd. Wszystko, co mnie dotyczyło,
nabierało złowieszczego charakteru. Zwykłe gesty i spojrzenia innych ludzi stały się
zagroŜeniem. Poczułem, jak moje mięśnie się napinają, gdy przechodził za mną gruby
męŜczyzna z tacą. Wiedziałem, Ŝe gdyby potrącił moje krzesło albo otarł się o mnie, z
krzykiem zerwałbym się na nogi.
Natychmiast gdy przejście między stolikami opustoszało, wstałem. Mogłem na tyle
się opanować, aby nie rzucić się biegiem w stronę ruchomego chodnika. Jechałem
potem przez jakiś czas, obojętnie. Nie chciałem być w tłumie, ale nie miałem równieŜ
ochoty zostać sam. Usłyszałem rzucone przez siebie samego przekleństwo.
Było oczywiście takie miejsce, gdzie znajdowało się sporo ludzi, gdzie mógłbym
przestać się bać. Byłem tego prawie pewien. Mogłem to łatwo sprawdzić, ale mój
nastrój mógłby udzielić się pozostałym, a nie chciałem go ujawniać, dopóki nie minie.
Najłatwiej było po prostu tam pójść — na miejsce, gdzie zostałem zamordowany.
Zdecydowałem, Ŝe najpierw się czegoś napiję. Nie chciałem jednak tego robić w
tym Skrzydle. Dlaczego? Znowu irracjonalne odczucie. Morderca dopadł mnie wszak
we własnych pomieszczeniach.
Jechałem zgodnie z kierunkiem strzałek wskazujących drogę do najbliŜszej stacji
metra.
W końcu zobaczyłem z daleka wysoki mur i zmieniające się wzory świecących
cyfr i liter. Zszedłem przy stacji i zacząłem studiować godziny odjazdów. Niewiele
osób przepływało przez bramy wejściowe; niektórzy stali obok mnie, inni siedzieli na
niewygodnych ławkach, spoglądając na tablicę informacyjną. Dowiedziałem się, Ŝe
Bramą 11 dostanę się do Baru w Skrzydle 19 w ciągu sześciu minut. Wszedłem do
klatki na jedenastce — nie było kolejki — i przedstawiłem kartę do skanowania.
Usłyszałem brzęczenie, potem trzask, po czym okratowane drzwi otworzyły się
przede mną.
Przeszedłem przez nie i skierowałem się w górę rampy do poczekalni obok Bramy.
Znajdowało się tam trzech męŜczyzn i dziewczyna. Dziewczyna miała na sobie strój
pielęgniarki. Jeden z męŜczyzn — stary pryk na wózku samojezdnym — mógł być
pod jej opieką, chociaŜ stała dosyć daleko od niego. Rzucił w moją stronę szybkie,
ostre spojrzenie i słaby uśmiech, jakby chciał sprowokować rozmowę. Odwróciłem
wzrok;, nadal czułem się aspołeczny. Oddaliłem się od niego i przeszedłem na lewą
stronę. Jeden z dwóch pozostałych męŜczyzn stał obok Bramy; jego twarz częściowo
była ukryta za gazetą. Drugi przechadzał się utkwiwszy wzrok w zegarze, trzymając w
dłoni teczkę.
Kiedy zapaliło się czerwone światło, któremu towarzyszyło brzęczenie,
zaczekałem, aŜ pozostali przejdą, zanim sam ruszyłem w kierunku Bramy.
Dałem kartę do ponownego skanowania i przeszedłem przez wejście. Kiedy
wszedłem do tunelu, usłyszałem wokół siebie słabe trzaski i dobiegł do moich
nozdrzy zapach ozonu. Przede mną leŜało t około trzydziestu metrów metalowego
chodnika, słabo oświetlonego przez wysoko zawieszone brudne lampy. Przypadkowo
rozwieszone reklamy i graffiti przykrywały ściany; śmieci zaścielały podłogę.
W połowie chodnika stał niski śniady męŜczyzna czytając plakat; ręce trzymał za
plecami, a w ustach miał wykałaczkę. Gdy się zbliŜałem, uśmiechnął się do mnie
szeroko.
Skierowałem się w lewo, ale ruszył w moją stronę, nadal się uśmiechając. Kiedy
podszedł bliŜej, zatrzymałem się i przyłoŜyłem ramię do piersi, czubkami palców
prawej dłoni oddzielając magnetyczne zapięcie kurtki pod lewą pachą. Dotknąłem
małej kolby schowanego tam pistoletu ogłuszającego.
Jego uśmiech stał się bardziej tajemniczy; kiwnął głową i powiedział: — Zdjęcia.
Nim zdąŜyłem odpowiedzieć, sięgnął pod marynarkę. Uspokoiłem się, gdy
zobaczyłem, Ŝe nie szuka broni, lecz naprawdę ma plik zdjęć wystających z
wewnętrznej kieszeni. Wyciągnął je, podszedł krok bliŜej i zaczął je przekładać.
Gdzieś indziej, w innym czasie moŜe bym go aresztował albo powiedział, Ŝeby
spadał, w zaleŜności od humoru. Ale tam, na niczyjej drodze przez podprzestrzeń,
kwestia jurysdykcji nigdy nie była prosta. Byłoby to szczególnie skomplikowane,
gdyby znajdował się tutaj juŜ wcześniej, od kilku przesunięć, a chyba właśnie tak
było. Poza tym nie byłem na słuŜbie i zupełnie nie miałem zawodowych odczuć.
Przeszedłem na prawo, aby go ominąć.
Chwycił mnie za ramię i podsunął mi pod nos zdjęcia.
— A co powiesz na to? — zapytał.
Spojrzałem w dół. Mój nastrój musiał być nawet bardziej patologiczny, niŜ to
oceniałem, bo wpatry— wałem się uwaŜnie, podczas gdy on bawił się błyszczącymi
Roger śelazny Dziś wybieramy twarze Today We Choose Faces PrzełoŜył Filip Grzegorzewski
Część pierwsza Dryfowanie. Łagodne, chociaŜ nieustępliwe. Spokojne, chociaŜ bezlitosne. Dryfowanie. Błysk światła i nieskończona ulga… Pośpiech, spadanie… Powolny deszcz fragmentów układanki; niektóre z nich spadając obok mnie dopasowują się do siebie… …I zaczynam rozumieć. A jednak — tak jakbym cały czas rozumiał. Wtedy obraz został ukończony i ujrzałem go w całości z wiecznego dystansu. Widać było oczywiście wyraźne następstwo, jak w kręgosłupie czy dominie. Wcale nie było trudno, jak dotąd, dotąd, tam. Tutaj. Na przykład. …Wychodziliśmy z klubu w zimną sobotnią listopadową noc. Chyba trochę po 22.30. Był ze mną Eddie. Staliśmy za szklanymi drzwiami tuŜ przy wyjściu, zapinając płaszcze. Wyglądaliśmy na mokre ulice Manhattanu, na kawałki papieru, które przelatywały obok nas pchane porywami wiatru. Czekaliśmy, aŜ Denny przyprowadzi samochód. Nie odzywaliśmy się do siebie. Eddie wiedział, Ŝe nadal jestem w złym humorze. Wyciągnąłem papierosa. Szybko mi go przypalił. W końcu gładki czarny sedan zatrzymał się obok wyjścia. Właśnie załoŜyłem jedną rękawiczkę, drugą trzymałem w dłoni. Eddie podszedł i otworzył szklane drzwi. Przytrzymał je przede mną. Wyszedłem na zewnątrz; chłodne powietrze uderzyło mnie prosto w twarz, wyciskając z oczu łzy. Zatrzymałem się, chcąc wyjąć chusteczkę i wytrzeć je, przelotnie zwracając uwagę na wiatr, pracujący silnik i dalekie odgłosy klaksonów. Kiedy opuściłem chustkę, zauwaŜyłem, Ŝe na tylnym siedzeniu w samochodzie jest jeszcze jedna osoba. W tej samej chwili spostrzegłem, Ŝe tylna szyba jest opuszczona, i Ŝe Eddie odsunął się sześć czy siedem kroków ode mnie. Usłyszałem strzał i poczułem uderzenie kilku pocisków. Dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się, Ŝe zostałem trafiony cztery razy. Moim jedynym pocieszeniem, zanim upadłem pośród wirujących, gasnących wokół mnie świateł, był widok uśmiechu znikającego z twarzy Eddie’ego, gdy ten szarpał ręką, ale nie udawało mu się chwycić własnej broni, i powoli zaczynał się przewracać. Wtedy właśnie, gdy upadał, zanim uderzył o krawęŜnik, widziałem go po raz ostatni. Tutaj. Jeszcze jeden. Słuchając Paula obserwowałem coś, co wyglądało jak uroczy pejzaŜ przedstawiający lśniące górskie jezioro, do którego wpadał strumyk. Obok stała ogromna wierzba, drŜąc, jakby z powodu chłodnej wody, którą smakowała zielonymi, błyszczącymi koniuszkami gałęzi. Było to fałszerstwo. To znaczy, było to prawdziwe, ale widok ten przekazywano z miejsca oddalonego o setki kilometrów. Był przyjemniejszy od tego, który rozciągał się za oknem wysoko połoŜonego mieszkania, zobaczyłbym stąd bowiem jedynie fragment dzielnicy — aczkolwiek schludnej i atrakcyjnej — naleŜącej do miejskiego kompleksu, który rozciągał się od Nowego Jorku do Waszyngtonu. Mieszkanie było dźwiękoszczelne, klimatyzowane i wydaje mi się, Ŝe urządzone ze smakiem, zgodnie z duchem czasów. Nie mogłem tego ocenić, gdyŜ nie byłem jeszcze obeznany z tymi czasami. Brandy jednak mieli
znakomitą. — …Musiało to być cholerne zaskoczenie! — mówił Paul. — Zdumiewa mnie, jak szybko się przystosowałeś. Odwróciłem się i znowu na niego spojrzałem. Szczupły, nadal młody ciemnowłosy męŜczyzna o ujmującym uśmiechu i oczach, które naprawdę nie zdradzały, co się za nimi kryje. Nadal mnie fascynował. Mój wnuk, z sześcioma czy siedmioma „pra–” stojącymi przed tym słowem. Cały czas szukałem podobieństw, znajdując je tam, gdzie najmniej się ich spodziewałem. Nastroszone brwi, wąska górna warga, dolna natomiast cięŜka. Nos miał inny, ale obaj w ten sam sposób wykrzywialiśmy lewy kącik ust w chwilach rozgoryczenia lub rozbawienia. W odpowiedzi uśmiechnąłem się. — Nie ma w tym nic zadziwiającego — odrzekłem. — Z tego, Ŝe się zabezpieczyłem właśnie w taki sposób, powinno wynikać, iŜ myślałem trochę o przyszłości. — Tak sądzę — powiedział. — Ale prawdę mówiąc, myślałem tylko, Ŝe szukałeś jakiegoś sposobu, aby uciec śmierci. — Oczywiście, Ŝe tak. Byłem świadomy, Ŝe sprawy mogą się potoczyć w taki sposób, w jaki się potoczyły, i kiedy o zamraŜaniu ciała moŜna się było dowiedzieć tylko z ksiąŜek, wtedy, w latach siedemdziesiątych… — Tysiąc dziewięćset siedemdziesiątych — przerwał, znowu się uśmiechając. — Tak, rzeczywiście, mówię to tak, jakby zdarzyło się parę lat temu, prawda? Sam tego kiedyś spróbuj, a zrozumiesz, co to za uczucie. W kaŜdym razie pomyślałem: do diabła z tym! Gdyby mnie zastrzelono, jakichkolwiek doznałbym obraŜeń, dałoby się mnie wyleczyć — kiedyś w przyszłości. Dlaczego by nie przygotować wszystkiego tak, aby mnie zamroŜono, licząc na to, Ŝe się uda? Przeczytałem na ten temat kilka artykułów i sądziłem, Ŝe to się moŜe powieść. Więc tak zrobiłem. A poza tym było to nawet zabawne… Stało się to dla mnie pewną obsesją. To znaczy, zacząłem o tym myśleć tak, jak ktoś naprawdę religijny myśli o niebie. Jakby: „Kiedy umrę, pójdę do przyszłości”. Potem zauwaŜyłem, Ŝe coraz częściej zastanawiam się, jak tam moŜe być. DuŜo o tym myślałem i czytałem, próbując przewidzieć, jak to się wszystko potoczy. Niezłe hobby — podsumowałem, nalewając sobie następnego drinka. — Sprawiło mi to wiele przyjemności i jak się okazało, było warto. — To prawda — przytaknął. — Nie zdziwiło cię więc tak bardzo, Ŝe opracowano metodę podróŜy z prędkością większą niŜ światło i Ŝe odwiedziliśmy planety poza naszym Układem Słonecznym? — Oczywiście, byłem zdziwiony, ale spodziewałem się tego. — A ostatnie sukcesy w teleportacji międzygwiezdnej? — To mnie bardziej zaskoczyło. Jednak w sposób pozytywny. Takie połączenie odległych krańców Wszechświata musiało być wielkim osiągnięciem. — W takim razie powiedz mi, co było dla ciebie największą niespodzianką. — No nie wiem — zacząłem. Usiadłem i wysączyłem łyk napoju. — Pomijając fakt, Ŝe udało nam się zajść aŜ tak daleko i nadal nie znaleźliśmy sposobu, Ŝeby pozbyć się zagroŜenia wojny… — Uniosłem rękę, w momencie, gdy chciał mi przerwać mówiąc o kontroli i sankcjach. Uciszył się. Z zadowoleniem zauwaŜyłem, Ŝe okazuje szacunek starszym. — Pomijając ten fakt — kontynuowałem — najbardziej zadziwia mnie, Ŝe cały czas postępowaliśmy w sposób mniej lub bardziej zgodny z prawem. Uśmiechnął się szeroko. — Co rozumiesz przez „mniej lub bardziej”? Wzruszyłem ramionami. — Nie wydaje ci się? — zapytałem.
— Postępujemy tak samo zgodnie z prawem jak wszyscy inni — zaprzeczył. — Inaczej nigdy nie moglibyśmy uczestniczyć w Światowej Wymianie Towarów. Nic nie powiedziałem, tylko znowu się uśmiechnąłem. — Oczywiście, to bardzo dobrze prowadzona organizacja. — Byłbym rozczarowany, gdyby tak nie było. — No tak, tak — mruknął. — Ale właśnie tacy jesteśmy. COSA, Inc. Wszystko legalnie, czysto i porządnie. Tak jest od pokoleń. Właściwie zaczęło się to w ten sposób kształtować juŜ za twoich czasów, wraz z —jak to lubili opisywać niektórzy pisarze — „praniem pieniędzy” i powtórnym ich lokowaniem w bezpiecznych przedsięwzięciach. Po co walczyć z systemem, jeśli się jest wystarczająco silnym, Ŝeby dobrze w nim prosperować bez walki? Co znaczy te kilka dolarów w tę, czy w drugą stronę, jeśli moŜna mieć wszystko, czego się chce, i do tego zapewnione bezpieczeństwo? Bez Ŝadnego ryzyka. Po prostu zgodnie z przepisami. — Ze wszystkimi? — No cóŜ, zrobiło się ich tak wiele, Ŝe w razie czego, jeśli się trochę pomyśli, zawsze moŜna znaleźć łatwiejszą drogę. Skończył swojego drinka i przyniósł nam następne. — Nie pozostało Ŝadne piętno — podsumował po pewnym czasie. — Opinia, jaką mieliśmy za twoich czasów, jest juŜ od dawna historią. Konspiracyjnie pochylił się w moją stronę. — To jednak naprawdę musiało być coś: Ŝyć w tamtych czasach — szepnął, po czym spojrzał na mnie wyczekująco. Nie wiedziałem, czy powinno mnie to irytować, czy mi schlebiać. Na podstawie tego, jak mnie traktowali od momentu przebudzenia kilka tygodni temu, doszedłem do wniosku, Ŝe naleŜę oczywiście do historii tak jak nocnik czy brontozaur. Z drugiej strony jednak Paul był w pewnym sensie dumny ze mnie, ale traktował mnie raczej jak rodzinny spadek, który został powierzony jego opiece. ZdąŜyłem się juŜ zorientować, Ŝe jego pozycja w hierarchii władzy organizacji jest zarówno bezpieczna, jak i wpływowa. Nalegał, Ŝebym był jego gościem, a mogłem przecieŜ mieszkać w jakimkolwiek innym miejscu. Wydawało mi się, Ŝe sprawia mu ogromną przyjemność rozmowa o moim Ŝyciu i o tamtych czasach. Pomału dowiedziałem się, Ŝe wiedzę dotyczącą tamtych spraw w większości czerpał z przejaskrawionych ksiąŜek, filmów oraz ogólnie panującej opinii. Mimo wszystko jednak karmił mnie, spałem pod jego dachem i byliśmy krewnymi. SłuŜyłem mu więc moimi wspomnieniami. Mógł być trochę rozczarowany, Ŝe studiowałem parę lat na uczelni, zanim przejąłem interes ojca, kiedy to spotkał go nagły, przedwczesny koniec. Fakt jednak, Ŝe spędziłem część młodości na Sycylii, zanim ojciec wezwał do siebie rodzinę, zdawał się to nadrabiać. Chyba rozczarowałem go po raz kolejny, gdy powiedziałem, Ŝe na podstawie moich wiadomości nigdy nie istniało tam centrum przestępczej konspiracji na światową skalę. Według mnie, onorata società było tylko miejscową organizacją, opartą głównie na rodzinie, która w swoim czasie wydała tak znakomitych galantuomi jak Don Vito Cascio Ferro i Don Calò Vizzini. Próbowałem wyjaśnić mu, Ŝe istnieje ogromna róŜnica pomiędzy società degli amici z własnymi małomiasteczkowymi sprawami oraz czasem tylko wędrującymi członkami, którzy czasem byli, a czasem nie byli amici. Oni rzeczywiście zajmowali się działalnością bezprawną i woleli raczej prowadzić interesy między sobą niŜ z obcymi, podtrzymywali takŜe Ŝywą tradycję rodzinną. Paul stał się taką samą ofiarą czaru konspiracji, jak kaŜdy czytelnik brukowców. Niemniej był przekonany, Ŝe nadal kultywuję jakieś tajemnicze obyczaje czy coś podobnego. Pomału zdawałem sobie sprawę, iŜ miał w sobie coś z romantyka; chciał, Ŝeby sprawy potoczyły się inaczej,
pragnął naleŜeć do tej nierzeczywistej tradycji. Opowiedziałem mu więc o tym, o czym, byłem pewien, chciałby usłyszeć. Opowiedziałem mu, jak uporałem się ze sprawą śmierci ojca, oraz o innych wydarzeniach, które pomogłyby uzasadnić moje imię, Angelo di Negri. W pewnym momencie dzielącej nas przeszłości rodzina zmieniła je na Nero. Nie miało to dla mnie jednak większego znaczenia. Byłem tym, kim byłem. A Paul Nero uśmiechał się kiwając głową i starał się wyłowić szczegóły. Miał nieograniczone zapotrzebowanie na przemoc pochodzącą od kogoś innego. To wszystko moŜe zabrzmieć nieco pogardliwie, wcale jednak tak nie jest. W miarę upływu czasu coraz bardziej go bowiem lubiłem. MoŜe dlatego, Ŝe przypominał mi w jakiś sposób mnie samego, w innym czasie i miejscu — moją łagodniejszą, bardziej niefrasobliwą i wytworną wersję. MoŜe był tym, kim ja mogłem zostać; moŜe chciałem, Ŝeby było mnie stać na luksus upodobnienia się do niego. Ale miałem juŜ prawie czterdziestkę. Mój charakter ukształtował się dawno temu. Okoliczności, w których się wychowałem, dawno juŜ przeminęły, a wszystko, co sprawiało mi przyjemność w społeczeństwie, według mnie niemal pozbawionym jakichkolwiek stresów, przesiąknięte było ocenami przyznawanymi według innej skali. Wzbudzało to przede wszystkim niesprecyzowane uczucie niepokoju, które następnie zaczęło się przeradzać w narastające niezadowolenie. śycie człowieka nie zaleŜy tak bardzo od sytuacji kryzysowych, które wydają się rozstrzygające, jak chcieliby nas przekonać powieściopisarze. Prawdą jest przecieŜ, Ŝe czasem po poraŜce dochodzimy do siebie mając świeŜe podejście do rzeczywistości i dziwiąc się własnemu istnieniu. Ale taki stan umysłu przemija, i to całkiem szybko, na nowo pozostawiając zarówno rzeczywistość, jak i nas samych nie zmienionymi. Zrozumiałem to, gdy siedziałem przy moim potomku i sentymentalnie wspominałem dawną brutalność. W trakcie następnych kilku tygodni popadłem w znaczną depresję. Ja sam nie zmieniłem się zanadto, mimo Ŝe wszystko wokół mnie stało się inne. Nie miałem wcale wraŜenia, Ŝe jestem niepotrzebny, chociaŜ i takie myśli nachodziły mnie czasem. Nie była to teŜ nostalgia, gdyŜ moje wspomnienia były wystarczająco świeŜe i obfite, Ŝeby uniemoŜliwić koloryzowanie tego, co dla Paula było odległą przeszłością. Wzrastające wraŜenie, Ŝe ludzie stali się odrobinę łagodniejsi i nastawieni bardziej pokojowo, obudziło we mnie odczucie, Ŝe jestem gorszy. Tak jakbym ominął jakiś niezbędny etap w procesie cywilizacji. Nigdy nie miałem skłonności do podobnych introspekcji, ale kiedy odczucia stają się wystarczająco silne i uporczywe, same zmuszają do ich badania. A jednak, jak moŜna się czuć odkrywając przed kimś swoje Ŝycie wewnętrzne, a w dodatku przed kimś, kto wydaje się zniekształconym obrazem mnie samego? To co chciałem mu przekazać, było bardzo złoŜone —jedna z tych rzeczy, które bardzo trudno jest wyrazić słowami. Paul chyba jednak lepiej, niŜ przypuszczałem, potrafił to zrozumieć, zrozumieć mnie. Wysunął bowiem dwie sugestie; z pierwszej skorzystałem od razu, nad drugą zastanawiałem się jeszcze. Tam. Na przykład. Wróciłem na Sycylię. Powiedziałbym, Ŝe było to łatwe do przewidzenia dla człowieka znajdującego się w takich okolicznościach i z takim stanem umysłu. Poza oczywistymi skojarzeniami, jakie miałem z tą wyspą, kiedy sięgałem pamięcią do dzieciństwa, dowiedziałem się, Ŝe było to jedno z nielicznych miejsc na świecie nie skaŜonych jeszcze nadmiernym rozwojem cywilizacji. Właśnie wtedy, w bardzo rzeczywisty sposób cofnąłem się w czasie. Nie zostałem długo w Palermo, ale skierowałem się prawie bezpośrednio w głąb kraju. Wynająłem leŜący na uboczu teren, który nie budził uczucia obcości.
Spędzałem kilka godzin dziennie jeŜdŜąc na jednym z dwóch koni, które byty na farmie. Rankiem jeździłem na skaliste wybrzeŜe i obserwowałem, jak fala, pieniąc się i hucząc, zbliŜa się do mnie i wślizguje przede mną na mokrą kamienistą plaŜę. Słuchałem skrzeczenia ptaków, które krąŜyły nade mną, co jakiś czas pikując w dół. Oddychałem ostrym, morskim powietrzem. Przyglądałem się grze świateł i cieni na szaro–biało–posępnym horyzoncie. Czasami po południu i wieczorem, jeŜeli byłem w odpowiednim nastroju, jeździłem na wzgórza, gdzie rzadka trawa i powyginane drzewa rozpaczliwie próbowały utrzymać się na słabej ziemi, a wilgotny oddech Morza Śródziemnego, w zaleŜności od swojego nastroju, przynosił rześkie lub duszne powietrze. Gdybym tylko nie wpatrywał się zbyt długo w kilka nieruchomych gwiazd, gdybym nie podnosił wzroku, gdy statek transportowy przemykał ponad moją głową. Gdybym ograniczył uŜywanie komunikatorów tylko do słuchania muzyki, gdybym jeździł do najbliŜszego miasteczka nie częściej niŜ raz w tygodniu, Ŝeby uzupełnić zapasy świeŜej Ŝywności. Czułem się tak, jakby czas dla mnie wcale nie przemijał. Nie tylko stulecie, które minęło, ale moje całe dorosłe Ŝycie zdawało się blednąc i cofać do wiecznego krajobrazu mojej młodości. A więc to, co się później wydarzyło, nie było tak całkiem niewytłumaczalne. Na imię miała Julia, a spotkałem ją po raz pierwszy w skalistym zaułku, który wydawał się bujnie zarośnięty, w porównaniu do sinych wzgórz, między którymi jeździłem przez całe popołudnie. Siedziała na ziemi pod drzewem przypominającym zamarzniętą fontannę marmolady, do której poprzyczepiano jasne confetti. Ściągnięte do tyłu ciemne włosy spięła koralową spinką. Na kolanach trzymała szkicownik. Szybko spoglądała na stadko owiec i precyzyjnymi, przemyślanymi ruchami je rysowała. Przez jakiś czas po prostu tam siedziałem i obserwowałem ją, ale po chwili chmura przesunęła się na bok i słońce rzuciło mój cień w dół, obok niej. Odwróciła się i przysłoniła oczy ręką. Zsiadłem z konia, okręciłem cugle wokół sporej gałęzi rosnącego obok krzewu i skierowałem się na dół. — Dzień dobry — zawołałem, zbliŜając się. Odczekałem dziesięć czy piętnaście sekund, nim zszedłem do niej, i tyle właśnie czasu potrzebowała, aby zdecydować się na skinięcie głową i lekki uśmiech. — Dzień dobry — odparła. — Mam na imię Angelo. PrzejeŜdŜałem obok i zobaczyłem ciebie, zobaczyłem to miejsce. Pomyślałem sobie, Ŝe miło byłoby zatrzymać się na chwilę, zapalić papierosa i popatrzeć, jak rysujesz. Nie przeszkadza ci to? Skinęła głową. Znowu się uśmiechnęła i przyjęła papierosa. — Na imię mi Julia — powiedziała. — Pracuję tutaj. — Artystka w swojej posiadłości? — Biotechnik. To tylko hobby — wyjaśniła stukając w blok. Pozostawiła na nim dłoń, zakrywając swoją pracę. — Tak? Co teraz badasz? Wskazała głową wełniane stadko. — Ją — powiedziała. — To znaczy którą? — Wszystkie na raz. — Chyba nie nadąŜam… — To klony — powiedziała. — KaŜda z nich powstała z tkanki jednego dawcy. — Niezła sztuczka — odrzekłem. — Opowiedz mi o klonach. — Usiadłem na ziemi i zacząłem się przyglądać owcom skubiącym trawę. Ucieszyła się chyba z tego, iŜ nadarza jej się okazja, Ŝeby zamknąć blok nie pokazując mi pracy. PogrąŜyła się w opowieści o swym stadzie i potrzebowałem tylko kilku pytań zadanych tu i tam, Ŝeby dowiedzieć się równieŜ czegoś i o niej.
Pochodziła z Katanii, ale chodziła do szkoły we Francji, a w tej chwili pracowała w jakimś instytucie w Szwajcarii, który zajmował się badaniami nad hodowlą zwierząt. Wykorzystywała techniki związane z klonami, Ŝeby sprawdzić w terenie obiecujące okazy w róŜnych środowiskach jednocześnie. Miała dwadzieścia sześć lat i właśnie zakończyła w bardzo niemiły sposób swoje małŜeństwo oraz postarała się o wyjazd w teren, aby badać to stado. Wróciła na Sycylię przed ponad dwoma miesiącami. DuŜo mi opowiedziała o klonach, naprawdę zapalając się do tego tematu, spotkawszy się z mojej strony z oczywistą ignorancją. Opisała mi w nadmiarze wszelkie szczegóły procesu, poprzez który jej owce wyrosły z wzorów komórkowych osobnika znajdującego się w Szwajcarii, tak Ŝe stworzono dokładną jego kopię. Powiedziała mi nawet o dziwnym, jak do tej pory niewytłumaczalnym efekcie rezonansu, który polegał na tym, Ŝe wszystkie z nich miałyby w jednej chwili objawy tej samej choroby, jeśli jedna z nich zostałaby nią dotknięta; dotyczyłoby to oryginału w Szwajcarii, jak równieŜ innych, znajdujących się na całym świecie. Wedle jej wiadomości, nie podjęto jeszcze prób klonowania człowieka — istniało mnóstwo prawnych, naukowych i religijnych sprzeciwów — a jednak mówiło się o eksperymentach przeprowadzanych na jednej z odległych planet. Mimo Ŝe chyba znała tę dziedzinę całkiem nieźle, zauwaŜyłem po pewnym czasie, Ŝe bardziej czerpała przyjemność ze zwykłej rozmowy z kimkolwiek, niŜ z pragnienia poinformowania mnie o czymś. To równieŜ nas łączyło. Jednak nie opowiedziałem jej wtedy mojej własnej historii. Słuchałem, siedzieliśmy przez jakiś czas w milczeniu, przyglądając się owcom i obserwując wydłuŜające się cienie, znowu rozmawialiśmy w bardzo chaotyczny sposób o błahych, obojętnych sprawach. Podczas gdy rozmawialiśmy, pomału stało się oczywiste wzajemne załoŜenie, Ŝe wrócę, jutro, pojutrze, Ŝe spotkamy się jeszcze wiele razy. ZałoŜenie to nie okazało się błędne. Julia szybko zainteresowała się jazdą konno. Niedługo później jeździliśmy razem codziennie rano lub wieczorem, czasem przez cały dzień. Powiedziałem jej, skąd jestem i w jaki sposób się tu znalazłem, pomijając tylko, co tam robiłem, oraz szczegóły mego przejścia. Zdałem sobie sprawę, Ŝe coraz bardziej ją kocham, długo po tym, jak staliśmy się kochankami. Odkryłem to dopiero wtedy, gdy chciałem podjąć decyzję w sprawie drugiej sugestii Paula, i przekonałem się, jak bardzo Julia stała się dla mnie waŜna. Wstałem, podszedłem do okna, odsunąłem zasłonę i zacząłem wpatrywać się w noc. Węgle na ruszcie nadal Ŝarzyły się wiśniowo i pomarańczowo. Zewnętrzny chłód przeniknął przez ściany i naciskał jak fantastyczny lodowiec, zbliŜając się do naszego kąta pokoju. — Niedługo będę musiał wyjechać — odezwałem się. — Dokąd jedziesz? — Nie mogę ci powiedzieć. Milczenie. Po chwili: — Wrócisz? Nie umiałem na to odpowiedzieć, chociaŜ naprawdę chciałem. — A chciałabyś, Ŝebym wrócił? Znowu milczenie. Po czym: — Tak. — Spróbuję — obiecałem. Dlaczego zamierzałem podjąć kontrakt na Stylera? Chciałem tego od momentu, gdy Paul opisał mi sytuację. Znacząca synekura w spółce i pokaźny pakiet drogich akcji były jedynie zewnętrznymi symbolami powrotu do interesu. Nie miałem złudzeń, Ŝe odmroŜenie mnie, leczenie oraz mój powrót do zdrowia były jedynie powodowane pragnieniem, Ŝebym znalazł się po stronie moich potomków. Niezbędna technika była dostępna juŜ od kilku dziesięcioleci. Przyjemnie jest jednak czuć się
potrzebnym, niewaŜne z jakich powodów. Przyjemność spowodowana tym, Ŝe poświęcają mi tyle uwagi, nie była w Ŝaden sposób skaŜona świadomością, Ŝe miałem coś, czego chcieli. W kaŜdym razie podnosiło to moją wartość. Co jeszcze wabiło mnie do tego pomysłu? Byłem więcej niŜ tylko zwykłą ciekawostką. Miałem wartość, która przekraczała chwilowe emocje, a realizacja tego kontraktu mogłaby przywrócić w pewnym stopniu moją dawną władzę, mogłaby na nowo zapewnić mi uznanie. Właśnie takie myśli, a przynajmniej podobne chodziły mi po głowie jeszcze wcześniej, gdy ściągnąłem cugle, spoglądając z góry na najbliŜszą wioskę, na ponure pola niskich krzaczków oliwkowych, wpatrując się w dół na światło i poruszające się postacie. Niedługo później Julia zatrzymała się obok mnie. — O co chodzi? — zapytała. Zastanawiałem się wtedy, jak by się wszystko ułoŜyło, gdybym obudził się bez Ŝadnych wspomnień mojego wcześniejszego istnienia. Czy byłoby mi łatwiej, czy trudniej znaleźć dla siebie jakieś miejsce w Ŝyciu, coś, z czego byłbym zadowolony? Byłbym wtedy jak ci mieszkańcy wioski tam, na dole, znajdujący przyjemność w prostych czynnościach, powtarzanych dziesięć tysięcy razy i interesujący się tylko nimi? Stałem obok płytkiego, osłoniętego wylotu strumyka, w ciepłe, słoneczne popołudnie, przypatrując się refleksom światła na wodzie obmywającej jej nagie piersi. Przestała chlapać i uśmiech zniknął z jej twarzy. — O co chodzi? — zapytała. Myślałem o siedemnastu osobach, które zabiłem, kiedy zaczęli mnie nazywać „Angie — Aniołek”, kiedy piąłem się w górę, by zapewnić sobie bezpieczeństwo we wcześniejszym istnieniu. Paul nie wiedział oczywiście o wszystkich, których zabiłem. Dziwiłem się, Ŝe wiedział aŜ o tylu — to znaczy ośmiu. Wypowiedział ich imiona z pewnością, której chyba nie mógł udawać. Z mojej strony było to prawie niewyobraŜalne, Ŝe prawna finezja i formalności wewnątrz organizacji stały się więcej niŜ tylko fasadą; Ŝe tak naprawdę, niewielu było rzetelnych, profesjonalnych morderców, którzy mogliby pracować dla organizacji. Wydawało się więc, Ŝe rzeczywiście przyniosłem ze sobą pewną wartość poprzez te lata. Ja w kaŜdym razie z reguły powstrzymywałem się od takiej działalności, kiedy tylko zapewniłem sobie wysoką pozycję w organizacji. Teraz, Ŝeby zdobyć kontrakt w tych spokojnych czasach prawie całkowitej dostępności kulturalnej, gładko zazębiających się trybów, wydłuŜenia Ŝycia i podróŜy międzygwiezdnych… Wydawało się to więcej niŜ tylko trochę dziwne, niewaŜne jak delikatnie Paul to przedstawił. Jedliśmy pomarańcze, siedząc w cieniu budynku oczyszczającego wodę; jego niewątpliwie kiedyś błyszczące i lśniące ściany zmiękczyła częściowo pogoda, a częściowo wpływ bzu i wisterii, tak Ŝe w końcu wyglądały jak mury klasztorne. Odgarnąłem jej włosy. Skubała bladozielone kwiatki ciemiernika, pradawnego lekarstwa przeciwko szaleństwu, składając je z tymi, które ja zebrałem. Moje myśli wyszły poza surowo naszkicowane rysunki szkieletu i ścian, wygładzone przez pianę kwiatów. Nie zwracałem uwagi na odgłosy całkowicie automatycznej pracy instalacji, powtarzające się łagodnie i nieprzerwanie, podczas gdy urządzenie nabierało, oczyszczało i wypluwało przez podziemne kanały sam nie wiem ile tysięcy litrów morza. Zastanawiałem się nad podwójną naturą Herberta Stylera, terenowego przedstawiciela Doxford Industries na planecie zwanej Alvo, tak bardzo odległej od bladej ludzkiej gwiazdy, przy której się znajdowaliśmy, Ŝe prawie niewyobraŜalnie daleko. Tym razem jednak nie zauwaŜyła tego i nie zapytała „O co chodzi?”. A zastanawiałem się właśnie, czy człowiek, który przeszedł doświadczalne skrócenie nerwowe, jakie nadal jest zabronione na Ziemi, zapewne pozwalające mu na w pełni świadomy dostęp do działania wielkiego kompleksu komputerowego, czy ten człowiek, który, pracując dla swej spółki, stał na drodze COSA do ekspansji na
najlepsze planety, mógł być uwaŜany za maszynę z ludzką osobowością czy za człowieka z komputerowym umysłem i czy to, co miałem zrobić, było zabójstwem, czy czymś zupełnie nowym — powiedzmy, mechanobójstwem albo cyborgobójstwem. Docierały do nas głuche, stłumione odgłosy morza, bliska wibracja powodowana przez wodociągi, zapach kwiatów i soli niesionej przez wiatr od morza. Paul zapewnił mnie, Ŝe przejdę najlepsze przeszkolenie oraz dostanę najnowocześniejsze wyposaŜenie, jakie jest dostępne, Ŝebym mógł wywiązać się z kontraktu. Zalecił więc, Ŝebym udał się w podróŜ. — Wyjedź na jakiś czas — poradził mi wtedy, po czym dodał — I pomyśl o tym. Wpatrywałem się w góry poprzez noc, czując zimno, i zastanawiałem się, czy zdołam zabić Stylera, uciec, wrócić na Ziemię i na nowo rozpocząć — świeŜy i czysty, naleŜąc juŜ do tego świata, z moim poprzednim Ŝyciem tak martwym i zapieczętowanym od tej pory… — Spróbuję — powiedziałem i opuściłem zasłonę. Tutaj, wtedy. …Widzę, jak siedzi obok tej zwariowanej choinki, miękkie włosy spięte ma jasną koralową spinką, głowa i ręka poruszają się, podczas gdy przenosi owce na papier, dokładnie, rozmyślnie; potem promienie słoneczne, mój cień, jej uwaga, odwrócenie głowy, ruch ramienia, gdy podnosiła dłoń, by zasłonić oczy przed światłem, moje zejście z konia, zaczepienie cugli o gałąź, skierowanie się na dół w jej stronę, szukanie słów, wyrazu twarzy, jej skinienie głową, powolny uśmiech… Tutaj. …Widzę kwiaty ognia rozwijające się w rzędzie pode mną, ostatni kwiat przykrywa połowę budynku, swój cel; mój pojazd chwieje się, tonie, pali się, ja sam zostaję wyrzucony; nietknięta kabina obok mnie porusza się własnym Ŝyciem, klucząc, pędząc, płonąc, w dół i do przodu, oddziela się potem i opuszcza mnie łagodnie, łagodnie w dół, mój protetyczny pancerz wydaje trzaski, gdy stopami dotykam ziemi i odpychacze się odłączają; wtedy moje lasery strzelają do przodu, przecinając zbliŜające się nade mną postacie, granaty wylatują z moich rąk, fale niszczących protoplazmę ultradźwięków wypływają ze mnie jak nuty z niewidocznego dzwonu, w który uderzono… Nie wiem, ile androidów i robotów rozbiłem, ile makiet budynków zrównałem z ziemią, ile przeszkód zniszczyłem, ile pocisków wystrzeliłem podczas następnych dwóch miesięcy na połoŜonym na pustkowiu poligonie, dokąd mnie zabrano, Ŝebym zaznajomił się ze wszelkimi najnowszymi metodami stosowania przemocy. Na pewno wiele. Moi instruktorzy byli technikami, nie zabójcami. Później mieli przejść operację wymazania pamięci, by zabezpieczyć zarówno organizację, jak i ich samych. Odkrycie, Ŝe jest to moŜliwe, intrygowało mnie, przywołując niektóre z wcześniejszych myśli. Techniki, których się nauczyłem, były bardzo wyrafinowane i mogły być zastosowane wybiórczo. Stosowano je od lat jako narzędzie psychoterapeutyczne. Instruktorzy ze swej strony przejawiali dziwną mieszaninę postaw i nastrojów. Zrazu namawiali mnie prawie bez przerwy, Ŝebym doskonalił swe umiejętności walki ich rodzajami broni, cały czas skrupulatnie unikając jakiegokolwiek napomknięcia faktu, Ŝe wkrótce będę jej uŜywał, by kogoś zabić. Później jednak, gdy okazało się, Ŝe cokolwiek powiedzą, poczują lub pomyślą, zostanie następnie usunięte z ich świadomości, zaczęli często Ŝartować na temat śmierci i zabijania, a ich odczucia wobec mnie chyba się całkowicie zmieniły. Z początkowego stanu nieukrywanej pogardy przeszli w ciągu dwóch tygodni do niemal czci, jak gdybym był swego rodzaju kapłanem, a oni uczestnikami ofiary. Przeszkadzało mi to i starałem się jak najbardziej ich unikać w wolnym czasie. Dla mnie ta robota była po prostu czymś, co muszę zrobić, by znaleźć sobie jakieś miejsce
w społeczeństwie, które wydawało mi się lepsze od tego, jakie opuściłem. Wtedy właśnie zacząłem się zastanawiać, czy ludzie zmieniają się wystarczająco szybko, Ŝeby zapewnić kontynuację gatunku, skoro ci męŜczyźni potrafili wrócić z taką łatwością, tak chętnie sięgnąć po środki przemocy. Miałem niewiele złudzeń dotyczących mnie samego i chciałem spróbować Ŝyć ze sobą do końca moich dni; uwaŜałem jednak, Ŝe oni znajdują się na wyŜszym poziomie rozwoju moralnego i to właśnie do ich społeczności próbowałem się wkupić. Dopiero pod koniec treningu dowiedziałem się czegoś o dynamice leŜącej u podstaw ich zmienionej postawy. Hanmer, jeden z najmniej nieprzyjemnych instruktorów, pewnego wieczora przyszedł do mojej kwatery z butelką, dzięki czemu powitałem go z niejaką radością. Napracował się juŜ solidnie przy poprzedniej i jego twarz, tępa zazwyczaj jak u kukły, rozluźniła się, a głos, zwykle przyspieszony, wyraŜał teraz uczucie powolnego zaintrygowania. Wkrótce dowiedziałem się, co go trapi. Sankcje oraz kontrola nie dawały pozytywnych rezultatów. Wydawało się, Ŝe ograniczony konflikt zbrojny — sytuacja, o której napomknąłem rozmawiając z Paulem jakiś czas temu — zbliŜył się o kilka kroków do rzeczywistości, był faktycznie bliski, według Hanmera. Polityka dotycząca tego świata nudziła mnie, gdyŜ nie naleŜałem jeszcze do niego; moŜliwość jednak, Ŝe w ogóle wystąpią problemy, dodając do tego wciąŜ obecne niebezpieczeństwo, iŜ przerodzi się to w coś ogromnego i przeraŜającego, była równie ironiczna, co alarmująca. Przejść przez to wszystko tak, jak ja to zrobiłem, po to tylko, Ŝeby przybyć w momencie światowego wybuchu… Nie! To absurd. Oczywiście. Zaczynało się wydawać, Ŝe sięgnięcie po środek przemocy, po mnie samego, w obecnej chwili spowodowało obudzenie czegoś głęboko osadzonego i skutecznie tłumionego w tych ludziach. Podczas gdy u innych spowodowało to uwolnienie gwałtowności i irracjonalności, w Hanmerze, który po jakimś czasie siedział monotonnie powtarzając: — To się nie moŜe stać — coś się załamało. — MoŜe się nie stanie — powiedziałem, Ŝeby dodać mu otuchy, skoro juŜ piłem tę jego whisky. Spojrzał na mnie. Przez moment wydawało się, Ŝe nadzieja błysnęła w jego oczach, ale szybko zniknęła. — Co cię to obchodzi? — mruknął. — Obchodzi mnie. To równieŜ mój świat. Teraz. Odwrócił wzrok. — Nie rozumiem cię — odezwał się w końcu. — Ani innych w tej sprawie… Wydawało mi się, Ŝe ja rozumiałem, chociaŜ niewiele to mogło komukolwiek pomóc. Wszystkie moje emocje były w tej chwili oparte na nieobecności. Czekałem. Nie znałem go wystarczająco dobrze, Ŝeby wiedzieć, dlaczego jego reakcje miałyby być inne niŜ pozostałych, nigdy się teŜ tego nie dowie— działem. Powiedział mi jednak coś, co zapamiętałem. — …Ale myślę, Ŝe wszystkich powinno się zamknąć, aŜ nauczą się zachowywać. Banalne, śmieszne i oczywiście raczej niemoŜliwe. Wtedy. Zmieszałem resztę alkoholu do dwóch mocnych drinków, przyśpieszając jego drogę do zapomnienia, częściowo Ŝałując, Ŝe nie zostało tego trochę więcej, Ŝebym i ja mógł do niego dołączyć. Tutaj, tutaj, i wtedy: Tam… [Gwiazdy] [Poza tunelem i pod niebem i w dole] [Wejście] [Migające światła i grzmot] [Śpiew powietrza] [Chmury [Niewidzialne drobiny materii]
chmury ch m ur y] [Eksplozja nr 1] [Lasciate ogni [nr 2] [nr 3] sper anza voi ch’ en trate?] …były błyski jak noŜyce błyskawic przecinające niebo. Pomimo osłaniania i oddalenia od detonacji rzucało mną jak wolantem. Zgarbiłem się w swoim pancerzu bojowym, czekając, aŜ komputer poradzi sobie z zakłóceniami, gotowy jednak w kaŜdej chwili przejść na sterowanie ręczne, gdyby wynikła taka potrzeba. Alvo błyskało pode mną według zbyt prędkiego do uchwycenia wzrokiem zielono– brązowo–szaro–niebieskiego wzoru. Nie mogłem rozróŜnić szczegółów, chyba Ŝe miałbym czas, aby po prostu usiąść i spoglądać w dół. Nie byłem jednak spięły, nawijając kolejne kilometry wewnątrz mnie, unicestwiając odległość, przedostając się przez grzmoty. Wykonanie tej roboty tak szybko, jak wydawało się to teraz niezbędne, nie pozostawiało czasu na subtelności. Wewnętrzny układ bezpieczeństwa Doxforda był za silny dla wszystkiego poza wieloletnią kampanią infiltracyjną. Zdecydowano się na uderzenie z zaskoczenia i potęŜną siłę niszczycielską, gdyŜ miały największe szansę powodzenia. Obrona Stylera była znakomita, ale nie spodziewaliśmy się przecieŜ niczego innego. Musiał wychwycić mnie prawie natychmiast, kiedy pojawiłem się w bliskim sąsiedztwie Alvo. Niedługo dziwiłem się wyczynowi technicznemu, niezbędnemu, Ŝeby mnie wykryć. Sunąłem do przodu, teraz juŜ nisko, mknąc w kierunku fortecy kompleksu biurowego, gdzie miał kwaterę główną. Zastanawiałem się jednak, co Styler pomyślał, co poczuł, kiedy po raz pierwszy mnie wykrył. Od jak dawna spodziewał się ataku? Ile mógł o nim wiedzieć? Przez jakiś czas unikałem albo wytrzymywałem ataki wszystkiego, co wyrzucił w moją stronę, trzymając własne systemy broni gotowe do uderzenia w kaŜdej chwili. Miałem nadzieję, Ŝe uda mi się przynajmniej rozpocząć atak z powietrza. Suchy trzask, gwizd, odgłos cięŜkiego oddechu. Moje radio obudziło się. Nie spodziewałem się tego. Byłby to chyba daremny trud, gdyby ktokolwiek próbował teraz mi grozić albo się przypodchlebiać. Niemniej: „Niezidentyfikowany statek taki to a taki, przelatujesz bez pozwolenia nad tym i tym. Masz natychmiast…” — nic usłyszałem niczego podobnego. Zamiast tego: — Angie… Aniołek — dotarło do mnie. — Witamy na Alvo. Jak ci się podoba ta twoja krótka wizyta? Wiedział więc, kim jestem. I to właśnie Styler do mnie mówił. Słuchałem jego głosu i oglądałem jego podobiznę wiele razy podczas szkolenia. Zmusiłem moich instruktorów, Ŝeby przerwali zaplanowane oczernianie, które naleŜało do zaznajamiania się z przeciwnikiem, rozpraszało bowiem moją uwagę. Trudno im było uwierzyć, Ŝe nie odczuwałem potrzeby nienawidzić tego niskiego jasnookiego męŜczyzny z nalanymi policzkami i turbanem okręconym wokół głowy, aby zasłonić końcówki starych wszczepień. — Oczywiście, Ŝe to propaganda — mówili — ale to ci pomoŜe, gdy nadejdzie właściwa chwila. — Potrząsnąłem powoli głową. — Nie potrzebuję emocji do pomocy w zabijaniu — odrzekłem. — Mogą nawet mi przeszkodzić. — Musieli to zaakceptować, ale było jasne, Ŝe nie rozumieją. Wiedział więc, kim jestem. Było to zaskakujące, ale niezbyt mną wstrząsnęło. Do jego komputera trafiała kolosalna ilość informacji; jak mówiono, dysponował solidnym, spektakularnym umysłem, w pełni sprawnym, a do tego obdarzonym
wyobraźnią. Tak więc, mimo iŜ sądziłem, Ŝe zgaduje, było to bez wątpienia zgadywanie oparte na bardzo dobrych informacjach, no i oczywiście trafne. Nie widziałem jednak Ŝadnego powodu, Ŝeby z nim rozmawiać ani teŜ Ŝeby z nim nie rozmawiać. Nie miało to dla mnie Ŝadnego znaczenia. Słowa nic nie mogły zmienić. Jednak: — To będzie krótka wizyta — naciskał. — Nie opuścisz tego miejsca, wiesz o tym. Coś jak błyskawica przeleciało przez ciemną chmurę z przodu/obok/za mną. Statek zatrząsł się, rozprysnęły się jakieś obwody, fala trzasków zabrała część słów Stylera. — …nie pierwszy — mówił. — Oczywiście, Ŝaden z poprzednich… Poprzednich? Mógł to rzucić, mając po prostu nadzieję, Ŝe mnie tym zdenerwuje. O tym jednak wcześniej nie myślałem. Paul nigdy nie mówił, Ŝe jestem pierwszą osobą próbującą tego dokonać. Rzeczywiście, kiedy się nad tym zastanawiałem, dochodziłem do wniosku, Ŝe chyba Styler nie kłamał. Nie ruszało mnie to, ale zastanawiałem się, ilu tych poprzednich mogło być. Nie ma znaczenia. Współczesne dzieciaki. Pewnie trzeba im było zrobić pranie mózgu i włoŜyć duŜo pracy w wytworzenie nienawiści, Ŝeby mogli próbować to zrobić. Ich sprawa. Ich pogrzeby. Ja miałem inny sposób. — Nadal moŜesz to odwołać, Angel — dotarło do mnie. — Posadź statek na ziemi i zostań w środku. Poślę kogoś po ciebie. Będziesz Ŝył. Co ty na to? Zachichotałem. Musiał to usłyszeć, gdyŜ: — Przynajmniej wiem, Ŝe tam jesteś — usłyszałem. — Twój atak to próba daremna z wielu powodów. Poza faktem, Ŝe nie masz Ŝadnych szans, aby ci się udało, i bez wątpienia umrzesz tutaj, i to wkrótce, powód twojego wysiłku juŜ nie istnieje. Zatrzymał się, jakby czekając, aŜ coś powiem. To była jego daremna próba. — Nie interesuje cię to, co? — zapytał. — W kaŜdej chwili uderzenie mojej obrony moŜe przebić twoje ekrany. COSA w Ŝaden sposób nie moŜe wiedzieć, co dodałem do systemu od ich poprzedniej wizyty. KaŜda z następnych rakiet moŜe załatwić sprawę. Nastąpiła seria gwałtownych eksplozji. Wyszedłem jednak z nich bez szwanku. — Ciągle tam jesteś — zdziwił się. — Nadal masz więc czas, by zmienić zdanie. Wiesz, chciałbym, Ŝebyś Ŝył, bo bardzo interesowałaby mnie rozmowa z człowiekiem takim, jak ty, człowiekiem z innego czasu, mającym taką przeszłość. Jak juŜ zacząłem mówić, istnieją inne powody poza zgubnymi dla ciebie przeszkodami, Ŝebyś dał sobie spokój. Nie wiem, co mogłeś, a czego nie mogłeś usłyszeć, gdyŜ byłeś odsunięty od świata na jakiś czas, ale prawdą jest, Ŝe wybuchła wojna — i wydaje mi się, z technicznego punktu widzenia, Ŝe nadal trwa. Na podstawie wszystkich raportów, jakie otrzymuję, Ziemia jest w tej chwili w dość opłakanym stanie. Obaj nasi pracodawcy nieźle dostali. Właściwie wydaje mi się, Ŝe nie mamy jak na razie naszych kierownictw. Skoro tak się sprawy mają, wydaje mi się, Ŝe raczej bardziej potrzebne jest ratowanie tego, co pozostało z obydwu organizacji, niŜ kontynuowanie naszego konfliktu. Co ty na to? Oczywiście nic nie powiedziałem. W Ŝaden sposób nie mogłem sprawdzić którejkolwiek z jego informacji, on równieŜ nie był w stanie mi tego udo— wodnic, chyba Ŝe zgodziłbym się wylądować i przyjrzeć dowodom, jakie chciałby mi przedstawić — co oczywiście nie wchodziło w grę. Nie było więc podstaw, Ŝeby dyskutować. Usłyszałem w słuchawkach westchnienie. — Postanowiłeś, Ŝe będzie więcej ofiar — powiedział. — Myślisz, Ŝe wszystko, co ci powiedziałem, miało słuŜyć jedynie moim celom… Prawie go wtedy wyłączyłem, poniewaŜ nie lubię ludzi, którzy mi mówią, co myślę, obojętne, czy mają rację, czy nie. Ale była to najlepsza rozrywka w okolicy…
— Dlaczego nic nie mówisz? — zapytał. — Chciałbym usłyszeć twój głos. Powiedz mi, dlaczego to wziąłeś? Jeśli chodzi o pieniądze, zapłacę ci więcej, Ŝebyś zrezygnował — niewaŜne, ile oni ci zaproponowali — i dam ci potem ochronę. — Przerwał, zaczekał, po czym ciągnął: — Oczywiście, chodzi tu jeszcze o coś innego. Lojalność wobec rodziny. Solidarność. Plemienne więzy krwi. Tego rodzaju sprawy. JeŜeli o to właśnie chodzi, powiem ci coś. Zapewne jesteś jedyną osobą, która w to jeszcze wierzy tak jak dawniej. Inni juŜ przestali. Znam tych ludzi. Znam ich dobrze od lat, podczas gdy ty znasz ich od krótkiej chwili. Naprawdę. Ich system wartości juŜ nie jest twoim. PasoŜytują na twojej lojalności. Wykorzystują cię. Naprawdę robisz to z lojalności wobec rodziny? O to właśnie ci chodzi? Jego głos był bardziej napięty, gdy kończył mówić. Rozluźnił się trochę, kiedy na nowo rozpoczął. — Dosyć denerwujące jest takie mówienie do ciebie — zauwaŜył. — Świadomość, Ŝe tam jesteś, z kaŜdą chwilą coraz bardziej się zbliŜasz, słuchając mnie przez cały czas. Mimo wszystko zaczynam rozumieć twój punkt widzenia. Jesteś zdecydowany. Nic, co mógłbym powiedzieć, nie jest w stanie zmienić twojej decyzji. Mogę jedynie próbować cię zabić, zanim ty zabijesz mnie. Poruszasz się, a ja znam twoje połoŜenie. JuŜ za późno, Ŝebym próbował uciec przed tobą. Oczywiście nie uda ci się mnie nie zabić. Ale tak jak powiedziałem, rozumiem juŜ twój punkt widzenia. Nie masz mi nic do powiedzenia i tak naprawdę ja teŜ nie mam nic do powiedzenia tobie. To właśnie mnie irytuje. Jesteś inny niŜ pozostali. Wiesz, oni wszyscy rozmawiali ze mną. Grozili mi, przeklinali, umierali krzycząc. Jesteś ignoranckim barbarzyńcą, niezdolnym zrozumieć, kim ja jestem, ale nie odstrasza cię to, nie przeszkadza ci, prawda? Próbowałem dokonać czegoś zamierzonego, z korzyścią dla całej ludzkości, ale ciebie to przecieŜ nic nie obchodzi. Po prostu przez cały czas milczysz i zbliŜasz się. Czytałeś kiedykolwiek Pascala? Oczywiście, Ŝe nie… „Człowiek jest ledwie trzciną, najsłabszą istotą w przyrodzie” głosił. „Jest jednak myślącą trzciną. Cały wszechświat nie potrzebuje Ŝadnej broni, Ŝeby go zmiaŜdŜyć. Wystarczy para, kropla wody, Ŝeby go zabić. Ale gdyby wszechświat miał go zmiaŜdŜyć, człowiek i tak byłby bardziej godny od tego, co go zabija, wiedziałby bowiem, Ŝe umiera i Ŝe wszechświat ma nad nim przewagę; wszechświat natomiast nie ma o tym pojęcia”. Zrozumiałeś to, co powiedziałem? No oczywiście, nie. Nigdy nie myślisz o takich sprawach. Jesteś parą, kroplą wody… Wydaje mi się, Ŝe nadchodzi taki czas, jeśli w ogóle istnieje jakiś rodzaj spełnienia w Ŝyciu, kiedy jest się w stanie zaakceptować śmierć bez specjalnego oburzenia. Nie osiągnąłem jeszcze takiego stanu, ale pracuję nad tym. Chciałbym ci powiedzieć… W tym momencie ogień zaporowy stał się nagle tak gwałtowny, Ŝe rozpalił niebo, zagłuszając wszelkie pomniejsze dźwięki, i uderzył we mnie falą wstrząsów, niczym obłąkana fala morska. Ale wtedy na horyzoncie pojawił się mój cel — osłonięty z jednej strony wzgórzami Budynek Doxforda, na końcu odległej doliny. Chwilę później rozpocząłem atak. Fontanny światła wystrzeliwały z dna doliny oraz ze zbocza wzgórza. Roztrzaskałem prawy róg budynku, na dachu pojawił się ogień… Sam równieŜ zostałem trafiony, uśpiony chwilowym sukcesem, i od razu zacząłem powoli opadać. Skoro nie zostałem katapultowany, wiedziałem, Ŝe sekcja kontroli musi być w znacznym stopniu nie tknięta. Krótka inspekcja — fizyczna i poprzez tablicę rozdzielczą — wskazała, Ŝe tak było istotnie. Oddzielenie przebiegło jednak pomyślnie i przemknął mi przed oczami zarys spadającej na ziemię konstrukcji zewnętrznej statku. Jakieś kolejne uderzenie, i mimo Ŝe prawdopodobnie pancerz ochroniłby mnie, z
pewnością zostałbym katapultowany. Ale gdyby mi się udało spaść na ziemię z nietkniętą kabiną… — śyjesz jeszcze? — usłyszałem głos Stylera. — Widzę część… Od jego słów oderwał moją uwagę wybuch, trzęsąc, telepiąc i rzucając mną. ZdąŜyłem do tego czasu przejść na sterowanie ręczne, gdyŜ nic chciałem spowolnić opadania aŜ do ostatniej chwili. — Ciągle tam jesteś, Angel? W czasie spadania udało mi się ustawić wszystkie niezbędne systemy i w ostatnim momencie wyhamować. Uderzyłem pod złym kątem, przetoczyłem się, wyrównałem i wyprowadziłem pojazd bez Ŝadnej szkody. Włączyłem mechanizm napędowy i natychmiast ruszyłem do przodu. W przeciwległym końcu doliny nadal unosił się dym nad ukrytym w kurzu kompleksem Doxforda. Powierzchnia była dosyć skalista, pełna wybojów i kraterów, nie wszystkie z nich powstały ostatnio. To przydawało wiarygodności zapewnieniom, Ŝe nie jestem pierwszą osobą próbującą zaatakować to miejsce. Powodowało to równieŜ, Ŝe obrońcom trudno było zaminować ten teren, co było mi bardzo na rękę, kiedy parłem do przodu wypatrując moŜliwych pułapek. Nie mogłem powstrzymać się od zastanowienia, czy mówił prawdę, wspominając o wojnie. Rozmyślałem o moich nielicznych, mało istotnych powiązaniach z przeszłością i o tych jedynie waŜnych — związanych z teraźniejszością. Nie widziałem jednak Ŝadnego powodu, aby ktokolwiek miał zbombardować Sycylię. A Julia, czy ciągle tam była? Minęło kilka miesięcy, a ludzie ostatnio sporo się przemieszczali. A co z Paulem? Co z innymi, których spotkałem? Wiem, Ŝe mieli przygotowane schrony. Ale jednak… — A więc Ŝyjesz! Widzę cię na ekranie. Dobrze! W ten sposób nawet łatwiej będzie ci rzucić karty na stół. Nie masz się co obawiać, Ŝe wylądujesz na minie, skoro jesteś juŜ na ziemi. Posłuchaj. Wystarczy teraz, Ŝebyś zatrzymał się i zaczekał. Wyślę kogoś po ciebie. Przedstawię ci dowody, które potwierdzą wszystko, co do tej pory powiedziałem. Co ty na to? Poruszyłem działami w wieŜyczkach. Zakołysałem nimi, podniosłem i opuściłem, Ŝeby sprawdzić ich stan. — Czy to mam uwaŜać za odpowiedź? — zapytał. — Zrozum: to, Ŝe tutaj umrzesz, absolutnie nic ci nie da — a tak się przecieŜ stanie. Obaj nasi pracodawcy nie mają w tej chwili głowy do interesów. Nawet teraz jesteś namierzany i wkrótce rozlecisz się na kawałki. To bezsensowne. śycie jest bezcenne, a ostatnio tak wielu ludzi zginęło. Rodzaj ludzki został bardziej niŜ zdziesiątkowany, a liczba tych, którzy przeŜyli, teŜ moŜe zmniejszyć się do jednej dziesiątej z powodu wtórnych efektów broni. Poza tym te wykwalifikowane jednostki, które przetrwały, stykają się z wieloma problemami — gromadzą tych, którzy pozostali przy Ŝyciu, muszą ich utrzymać przy Ŝyciu, zamontować wystarczającą ilość bram teleportacyjnych, transportować ich poza Ziemię i próbować osiedlić. Ziemia ledwo nadaje się do zamieszkania, a warunki nadal będą się pogarszać. Większość odległych planet nie jest gotowa na dłuŜsze zamieszkiwanie przez człowieka i na razie nie jesteśmy w stanie ich zmienić. Trzeba wybudować odpowiednie schrony, zainstalować i utrzymać łączność między planetami. Nie ma potrzeby, Ŝeby było więcej zabitych, a ja daję ci szansę Ŝycia. MoŜesz to zaakceptować? Wierzysz mi? Spokojnie dojechałem do skał i przyśpieszyłem. Poprzez dym, kurz i opary widziałem, jak za dziurą, którą wybiłem w jego fortecy, migoczą płomienie. NiewaŜne, jak bardzo chciał, Ŝeby jego słowa brzmiały pewnie, gdy mówił o zniszczeniu mnie. Nie mógł wszak zaprzeczyć, Ŝe zaliczyłem jedno trafienie. Gdzieś z odległego końca doliny rozpoczęła się strzelanina. Najpierw blisko,
potem daleko, sprawdzając odległość. Zmieniłem bieg, ucieszyłem się, gdy dotarłem do pofałdowanego zbocza i ruszyłem pod górę, gdyŜ wydawało się, Ŝe kąt nachylenia szkodzi trochę celności. Przygotowałem rakiety, mając jednak nadzieję, Ŝe dojdę bliŜej, nim je wystrzelę. Sprawdziłem godzinę; westchnąłem. Było juŜ po czasie, kiedy miały dolecieć i eksplodować dwa pociski o duŜej mocy, które oddzieliły się od statku w tym samym momencie, co ja, i ruszyły naprzód. Oznaczało to, Ŝe musiał je zniszczyć. Ich szansę nie były jednak zbyt wysokie. Nagle rozpoczął się ogień zaporowy, trzęsąc mną, rzucając i obijając. Hałas stał się ogłuszający, błyski światła prawie oślepiające, dym cięŜki. Ziemia drŜała, a kawałki skał łomotały o pojazd, prawie jak cięŜki grad. — Hej, hej? — usłyszałem pomimo hałasu słaby głos. Wszystko, co nastąpiło potem, zagłuszyły trzy bardzo bliskie wybuchy. Ostro skręciłem, jadąc pod kątem, wykorzystując osłonę stworzoną przez stojące wyŜej ogromne głazy. Ostrzał stał się rzadszy; pociski uderzały coraz dalej i dalej ode mnie. Kiedy znalazłem się za skalistą krawędzią, moje radio umilkło. Nadal posuwałem się do przodu; dostrzegłem krętą drogę odchodzącą w lewo. Skręciłem w nią, gdyŜ wydawała się dosyć osłonięta. Zmyliło to chyba jego urządzenia wykrywające, pociski bowiem upadały coraz dalej. Kiedy sunąłem krętą drogą do przodu, prawie przeoczyłem kolejny kompleks budynków, w zagłębieniu doliny, ciągle jeszcze daleko z lewej strony. Budynki te były nowe i wydawały się zupełnie puste. Pomimo szkolenia nic o nich nie wiedziałem, nie zostały zaznaczone na Ŝadnej mapie ani na zdjęciach, które przestudiowałem. Trzymałem je na celowniku, dopóki ich nie minąłem, nie było jednak powodu, Ŝeby je ostrzeliwać. Kiedy wjechałem wyŜej, radio ponownie się odezwało, początkowo słabo, polem coraz wyraźniej, w miarę jak jechałem. — …Tak więc widzisz — mówił — jestem po raz pierwszy w Ŝyciu wolny; mogę uŜywać tego, co wynalazłem, w taki sposób, w jaki powinno być uŜyte — niekomercjalnie, dla korzyści całego naszego gatunku — pomóc przeprowadzić nas przez te niebezpieczne czasy. Moje zdolności, urządzenia, jakie posiadam, są teraz bardzo potrzebne. Nawet technika klonowania… Wykryto mnie; serie cięŜkich eksplozji uderzyły tuŜ obok. Chwilę później okrąŜyłem ochraniające mnie skały i znów wyjechałem na otwartą przestrzeń. Ledwo znajdowałem osłonę, jadąc setki metrów, cały czas pod górę. Ruszyłem do przodu z całą prędkością, jaką posiadałem, zdając sobie sprawę, Ŝe moje szczęście właśnie się skończyło. Miałem tylko nadzieję, Ŝe starczy mi go jeszcze na parę chwil, Ŝebym zdołał odpalić rakiety. Z miejsca, w którym się znajdowałem, dosięgnięcie go było prawie niemoŜliwe. Kolejne pociski uderzyły daleko przede mną; skręciłem raptownie, Ŝeby ominąć zbombardowany teren. Chwilę później coś uderzyło z tyłu, tym razem bardzo blisko. Udało mi się jednak dotrzeć do schronienia; przez kilka chwil przesuwałem się do przodu i w prawo, podczas gdy skały przede mną miaŜdŜyły i rozłupywały pociski. Wtedy zaryzykowałem i ruszyłem w bok, w stronę innej, bliŜszej kryjówki. . Nie miało prawa się udać — i ledwo uszedłem.. Trafili mnie parę sekund po tym, jak wyjechałem. Zrobiłem pełen obrót. Podrzuciło mnie do góry, rzuciło o ziemię, odbiłem się. Niespodziewanie zoba— czyłem poszarpany krajobraz przez czterdziestocentymetrową dziurę w osłonach, trochę ponad lewym ramieniem. Byłem jednak w stanie dalej się poruszać. Pomimo brzęczenia i cięŜkiego kołysania z lewej strony, dotarłem w końcu do kolejnego azylu; za mną ciągnął się rząd eksplozji, jak węzły na ogonie latawca. Przejechałem około połowy drogi w górę doliny, to jest mniej więcej tyle, ile się
spodziewałem. MoŜe nawet więcej, biorąc wszystko pod uwagę. Byłem juŜ coraz bliŜej; skręciłem w prawo. Wyjechałem z drugiej strony rozpadliny, przysłonięty masywnymi głazami, około piętnastu metrów przede mną. ZbliŜyłem się do nich, cały czas trzymając się prawej strony, aŜ znalazłem się tak blisko, jak tylko mogłem, bez odsłaniania się. Znajdowałem się mniej więcej dwieście metrów od poprzedniej kryjówki, na którą spadał teraz grad pocisków. Nie miałem pojęcia, jak wygląda teren z drugiej strony skał, zdecydowałem więc, Ŝe sprawdzę pieszo. Zostawiłem wszystko włączone, łącznie z radiem; słysząc słabe, natrętne: — Jesteś tam, Angel? Jesteś tam jeszcze? — zszedłem na skaliste podłoŜe. Odczuwałem poprzez pancerz nieprzerwane drŜenie; czułem zapach spalonych chemikaliów, a w ustach słony kurz. Obchodziłem ostroŜnie głaz, trzymając się blisko niego. Rzuciłem się na ziemię i końcowy dystans pokonałem czołgając się. Kiedy to zrobiłem, wychwyciłem głos Stylera w radiu skafandra. — Przykro mi, Ŝe to się musiało tak skończyć, Angie — mówił. — Jeśli jeszcze Ŝyjesz i mnie słyszysz, mam nadzieję, Ŝe jesteś tego samego zdania. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale wszystko, co powiedziałem, było prawdą. Nie kłamałem… Tak! Gdybym podjechał bliŜej, w prawo i do góry, tym ostrym zboczem, miałbym prostą linię strzału! Gdybym odpalił wszystkie rakiety i był tam ostry spadek, zapewne mógłbym go dosięgnąć. Zbocze prowadziło do czegoś, co wyglądało jak wyschnięte koryto strumyka… — …Będę po prostu ostrzeliwał to miejsce, aŜ nic z niego nie zostanie. Nie pozostawiłeś mi wyboru… Wróciłem do pojazdu i powtórnie sprawdziłem wszystkie systemy. Skały za mną staną się niedługo górą Ŝwiru. Albo piasku. Wszystko było gotowe. Teraz w kaŜdej chwili mógł wystrzelić coś naprawdę mocnego, równieŜ w tę stronę. Musiałem działać szybko. Ruszyłem do przodu, nabierając sporej prędkości. Czasami przechył był tak duŜy, Ŝe wydawało się, iŜ zaraz się przewrócę na lewo. Udało mi się jednak dotrzeć do celu. Szybko rzuciłem okiem na Budynek Doxforda; nie unosiły się juŜ nad nim płomienie, lecz ogromna czapa szarego dymu. Zatrzymałem się, zablokowałem pojazd i wystrzeliłem rakiety, jedną po drugiej, a kaŜdy odrzut groził, Ŝe spadnę w dół zbocza. Nie czekałem, Ŝeby przekonać się o rezultacie, tylko od razu, gdy tylko odpaliłem ostatnią rakietę, runąłem do przodu. Zjechałem na dół pochyłości, skręciłem w lewo i cały czas posuwałem się do przodu. Zaraz potem wzniesienie, z którego strzelałem, wybuchnęło ogniem i zamieniło się w osmolony krater. Chwilę później obsypał mnie grad odłamków skalnych. Przez jakiś czas podąŜałem dalej, nie zwracając na to uwagi. Kanonada trwała, ale pociski upadały teraz chyba rzadziej niŜ przedtem, dość przypadkowo. Nie zdołałem wyjechać z wąwozu w miejscu, w którym zaplanowałem. Próbowałem, ale silnik nie był w stanie wciągnąć mnie na skarpę. Brzęczenie stawało się coraz bardziej złowieszcze; wyczułem teŜ zapach palącej się izolacji. Kiedy wspiąłem się najwyŜej, jak mogłem, wycisnąłem jeszcze z silnika resztkę energii i odkryłem, Ŝe jestem około czterystu metrów od twierdzy Stylera. BliŜsza mnie strona budynku była całkowicie zburzona; za ruinami widziałem tańczące płomienie. Było teŜ więcej dymu niŜ poprzednio. Działa — gdziekolwiek były i jakiegokolwiek rodzaju — przez krótko waliły jak szalone, po czym umilkły. Cisza trwała moŜe przez dziesięć sekund. Potem jedno z nich znów rozpoczęło powolne, regularne ostrzeliwanie jakiegoś urojonego celu, daleko z prawej strony, z tyłu. Ustawione w długiej linii przysadziste, cięŜkie roboty stały w całkowitym
bezruchu, prawdopodobnie strzegąc tego miejsca. — No dobrze. Miałeś szczęście — odezwał się Styl er; jego głos brzmiał dziwnie po długiej przerwie. — Nie mogę zaprzeczyć, Ŝe narobiłeś trochę szkód, ale doszedłeś tak daleko, jak mogłeś. Uwierz mi, to szaleńcza misja. Twój pojazd ledwo działa, a roboty zasypią cię pociskami. Do cholery, twoja śmierć nic nikomu nie da! Roboty zaczęły toczyć się w moją stronę, podnosząc to, co oczywiście było ich bronią. Otworzyłem do nich ogień. Odgłos jego oddechu wypełnił kabinę, podczas gdy się zbliŜałem strzelając; roboty robiły to samo. Zniszczyłem mniej więcej połowę z nich, zanim mój pojazd stanął i zaczął się rozpadać. Jedno z działek było jednak nadal sprawne, zostałem więc przy nim i strzelałem, regulując jednocześnie urządzenia na pancerzu. Kilka razy sam zostałem trafiony, ale kombinezon całkiem nieźle wytrzymywał promienie lasera i uderzenia pocisków. — Czy tam naprawdę ktoś jest? — zapytał w końcu Styler. — A moŜe mówiłem do maszyny? Chyba słyszałem wcześniej, jak się śmiejesz. Ale, do diabła! To mogło być nagrane! Jesteś tam, Aniołku? Czy to tylko coś, co nie ma pojęcia o miaŜdŜeniu trzciny? No! Daj mi jakiś znak, Ŝe jest tam istota inteligentna! Roboty podzieliły się na dwie grupy i podpływały do mnie jak zwierające się obcęgi. Skupiłem się całkowicie na tych z prawej, aŜ do momentu, gdy moje działko zostało zniszczone. ZdąŜyłem jednak uszkodzić cztery z nich, a granat, który cisnąłem z płonącego wraku, rozwalił trzy następne. Schowałem się za rozbitym pojazdem, rzuciłem granat na te z lewej, złoŜyłem karabin laserowy, przesunąłem się znowu na prawo i zacząłem strzelać do najbliŜszej maszyny. Zbyt długo trwałoby spalenie go aŜ do końca, przewiesiłem więc broń przez ramię, cisnąłem kolejny granat i wybiegłem zza wraku. Mogło mi się udać utrzymać przewagę na prowadzącej pod górę drodze. Nie byłem jednak tego pewien. Nie mogłem ominąć trzech z kilkunastu działających jeszcze robotów, musiałem więc zatrzymać się i zająć najbliŜszym. Kiedy próbowałem przebiec obok jednego, zahaczył mnie wydłuŜoną niczym kabel macką. Mając nadzieję, Ŝe protetyczne wzmocnienie siły okaŜe się wystarczające, chwyciłem ją nisko i spróbowałem podnieść robota do góry. Udało mi się to dokładnie w momencie, gdy następny starał się do mnie zbliŜyć. Rzuciłem więc pierwszym w drugiego tak silnie, jak mogłem, zatrzymując w ten sposób oba. Trzeciego odepchnąłem i zacząłem biec. Przebiegłem dziesięć, moŜe piętnaście metrów, zanim dosięgnął mnie ich ogień, a promienie lasera uczyniły mój pancerz więcej niŜ tylko niewygodnie ciepłym. — Przynajmniej wyglądasz na człowieka — słowa Stylera dotarły do mnie przez radio skafandra. — Byłoby straszne, gdyby w środku nic się nie znajdowało, tak jak u pustych złych stworów ze skandynawskich legend — pusta obecność. BoŜe! MoŜe właśnie tym jesteś! Jakimś fragmentem koszmaru, który nic minął, gdy się obudziłem… Miałem juŜ gotowy granat, rzuciłem go na ścigające mnie roboty, a chwilę później cisnąłem przedostatni granat. Natychmiast rzuciłem się w kierunku rumowiska znajdującego się tuŜ przed budynkiem. Po przebyciu mniej więcej dziesięciu metrów poczułem na sobie promienie laserów. Przewróciłem się, zerwałem na nogi i zatoczyłem. We wszystkich miejscach, gdzie pancerz stykał się z ciałem, parzyło mnie, czułem zapach potu i smaŜonego ciała. Zanurkowałem za stertę materiałów budowlanych i zacząłem szarpać zapięcia pancerza. Ściągnięcie go zabrało mi chyba całe wieki. Zacisnąłem zęby wstrzymując
się od krzyku. Część chroniąca głowę odezwała się do mnie z ziemi głosem Stylera: — Nie sądzisz, Ŝe rodzaj ludzki wart jest uratowania? A przynajmniej wysiłku, próby? Nic czujesz, Ŝe zasługuje na wykorzystanie okazji, Ŝeby uŜyć jego moŜliwości do pełna… Głos ucichł pod stertą gruzu, kiedy wspinałem się, Ŝeby znaleźć dogodną pozycję do strzału, nie przejmując się oparzeniami. Przesunąłem promień lasera tak, Ŝeby pokonał najbliŜszego z nacierających robotów. Trzy ciągle jeszcze walczyły; nieznośnie długo trzymałem promień na tym, który wysunął się na czoło, zanim wypaliłem dziurę w wieŜyczce i maszyna zatrzymała się dymiąc. Natychmiast skierowałem broń na następnego; przyszło mi na myśl, Ŝe niekoniecznie zostały one zaprojektowane do celów wojskowych. Nie były wystarczająco wyspecjalizowane. Wyglądało to, jakby Styler zebrał oraz uzbroił hordę maszyn wielofunkcyjnych i wysłał je przeciwko mnie. MoŜna było zaprojektować je tak, aby poruszały się szybciej i działały z morderczą skutecznością. Broń nie była wbudowana, raczej niesiona przez nie. — Oczywiście, Ŝe ludzkość warta jest uratowania — powiedziałem wypluwając słony pył. — Ale zawsze, kiedy okoliczności działają na jej niekorzyść, własna irracjonalność popychają do pocałunku zdrady. To szaleństwo jest jej przeznaczeniem. Gdyby to zaleŜało ode mnie, pozbyłbym się go, wytępił. — Zaśmiałem się, gdy rozpadł się drugi robot. — Do diabła! Zacząłbym od siebie. Słyszałem za plecami trzaski płomieni i szum urządzeń gaszących. Trzymałem wiązkę na ostatnim robocie i zaczynałem się juŜ obawiać, Ŝe zabrałem się za niego zbyt późno. Jego promień topił i ścierał na proch chroniącą mnie górkę gruzu; starałem się chować głowę, przechylając ją na bok; próbowałem pozbyć się kurzu, mrugając oczami, wydmuchując go z nosa; jednocześnie czułem zapach moich zwęglonych włosów i nadpalonego ucha. Nadchodził, nadchodził, nadchodził. Moja lewa ręka zdawała się płonąć, ale wiedziałem, Ŝe nie ruszę jej, dopóki jeden z nas nie wybuchnie płomieniami. Cały czas strzelałem, mimo Ŝe, jak sądzę, tamten przestał. Nie widziałem, jak to się skończyło, gdyŜ miałem zaciśnięte oczy i odwróconą głowę. Kiedy zdałem sobie sprawę, Ŝe minęło zbyt duŜo czasu, Ŝebym nadal Ŝył, gdyby sprawy nie potoczyły się właściwie, wstrzymałem ogień i podniosłem głowę. Po chwili znowu ją opuściłem i leŜałem tak przez jakiś czas. Wiedziałem, Ŝe mi się udało. Wszystko mnie bolało, nie byłem zdolny do jakiegokolwiek ruchu. Minęło moŜe pół minuty i wiedziałem juŜ, Ŝe muszę wstać i iść dalej, inaczej stracę przewagę wysokiego poziomu adrenaliny, osłabnę i stanę się śpiący z bólu i ze zmęczenia. Podniosłem się na nogi, zachwiałem; prawie upadłem, gdy pochyliłem się, Ŝeby wyciągnąć ostatni granat z przegródki na biodrze pancerza. Odwróciłem się w kierunku budynku. Ogromne metalowe drzwi były zamknięte. Kiedy podszedłem do nich i spróbowałem je ruszyć, zauwaŜyłem, Ŝe są zaryglowane. Wybiłem wiele dziur w budynku i chyba wnętrze się paliło. Cofnąłem się, spodziewając się eksplozji, gdy sprawdzałem drzwi. Podniosłem broń i spaliłem mechanizm zamka. Nic się nie wydarzyło. śadnych ukrytych ładunków. Ruszyłem do przodu, otworzyłem drzwi i wszedłem. Był to zwykły korytarz, jaki moŜna znaleźć w kaŜdym biurze. Pusty jednak. Gorący i zadymiony. Skradałem się pomału, gotów do strzału, gdy tylko zobaczę jakikolwiek ruch, zastanawiając się, czy jest tu ukryta broń, bomby, miotacze gazu. Miałem nadzieję, Ŝe jeŜeli w ogóle tu były, zostały juŜ zniszczone albo unieszkodliwione. Szedłem, przypominając sobie plan budynku, który wpojono mi w czasie szkolenia.
Czułem, Ŝe będzie na dole, w sali dowodzenia. Było to najbezpieczniejsze, ale i najbardziej wraŜliwe miejsce w całym kompleksie. Kiedy posuwałem się wewnątrz budynku, szukając klatki schodowej, przez głośniki dotarł do mnie głos Stylera. — Nie myliłem się co do ciebie — powiedział. — Od początku się ciebie obawiałem. Szkoda, Ŝe moŜemy się spotkać jedynie w takich okolicznościach. Posiadasz cechę, którą szczerze podziwiam — determinację. Nigdy jeszcze nic widziałem takiego samozaparcia, takiej stanowczości w dąŜeniu do celu. Gdy zdecydowałeś się wziąć kontrakt na moją głowę, juŜ było po wszystkim. Wszystko rozegrałeś i nic poza śmiercią nie jest w stanie cię teraz zatrzymać… Przebiegłem przez płonący korytarz, przeskoczyłem nad fragmentem leŜącej ściany. Kiedy ją mijałem, zmoczyła mnie woda z instalacji gaszącej. — Źle zostały nam przydzielone role, wiesz? Zastanawiałeś się kiedyś, co by się stało, gdyby Otello zetknął się z problemem Hamleta? Załatwiłby sprawę zaraz po rozmowie z duchem. Byłby tylko jeden akt zamiast wielkiej tragedii. I na odwrót: Duńczyk poradziłby sobie z dylematem biednego Maura w mgnieniu oka. To smutne, zawsze tak się dzieje. Gdybym był na twoim miejscu, kontrolowałbym teraz COSA. Byli w bardzo kiepskiej kondycji. Naprawdę. Ten atak na Doxforda to część ich śmiertelnych drgawek. Członkowie zarządu bardziej nienawidzą samych siebie niŜ konkurencji. Mógłbyś wykorzystać swój image bezlitosnego dziadka i wejść bezpośrednio między nich, po czym zepchnąć ich na dalszy plan. Ty… A, do diabła! To teraz nie ma znaczenia. Potrafię rozwiązać wszystkie problemy oprócz swoich własnych. Gdybyś znajdował się tu, gdzie ja teraz jestem, wiedział, co ja wiem, moŜe umiałbyś zapobiec wojnie. Mnie się jednak nie udało, więc dlaczegoby o tym nie pogadać? Nadal zajmowałem się rozwaŜaniem róŜnych moŜliwości, kiedy odpalano bomby. Ty byś zrobił coś… Drzwi prowadzące do klatki schodowej były zamknięte na głucho; przepaliłem je i kopnięciem utorowałem sobie dalszą drogę. Uderzyła we mnie fala dymu, ale wstrzymałem oddech i rzuciłem się do przodu. — …I nadal rozmyślam, rozwaŜam róŜne sposoby rozwiązania obecnej sytuacji… Szedłem po omacku aŜ do pierwszego piętra. Schodziłem w dół, oczy łzawiły i piekły. Drzwi na samym dole były teŜ zamknięte. Wypaliłem płytę zamka; kręciło mi się w głowie, krew pulsowała w skroniach. Przede mną znajdował się kolejny płonący korytarz. Przebiegłem przezeń, wysadziłem kolejne drzwi i wszedłem do gorącego, ale nie zadymionego holu. Spieszyłem się przechodząc przez kilka kolejnych wejść; w kaŜdej chwili spodziewałem się wybuchu, strzałów ze wszystkich stron, syku gazu. W miarę jak się posuwałem, powietrze stawało się chłodniejsze, czystsze, w końcu zbliŜone było do takiego, jakie uwaŜałem za normalne. Paliło się jednostajne światło. Wszędzie, w równych odstępach wisiały skrzynki komunikacyjne. Jedynym dźwiękiem, jaki docierał do mnie, był odgłos cięŜkiego oddechu i szepty, prawdopodobnie przekleństwa, których nie mogłem zrozumieć. Zastanawiałem się — właściwie myślałem o tym przez całą drogę — czy jest sam. Nie spotkałem jeszcze na Alvo ani jednej istoty ludzkiej, Ŝywej lub martwej; choć wydawało mi się, Ŝe pozostali powinni skierować się do tego chronionego miejsca, w chwili gdy rozpocząłem atak, słowa Stylera, jego monolog mógł wskazywać, Ŝe jest sam i Ŝe prawdopodobnie był sam od jakiegoś czasu. Gdzie w takim razie znajdowała się reszta? Był to duŜy budynek, z przypuszczalnie licznym personelem. Wkrótce jednak dowiem się tego. Dostrzegłem cięŜkie drzwi, za którymi
znajdowało się jego sanktuarium. ZbliŜyłem się ostroŜnie; stwierdziłem, Ŝe są zamknięte, tak jak się spodziewałem. Podniosłem karabin i zacząłem je przepalać. Energia wyczerpała się jednak, zanim skończyłem. Zamek nadal się trzymał. Oczywiście, miałem jeszcze jeden granat. Ale gdybym zdecydował się uŜyć go do wysadzenia drzwi, pozbyłbym się jedynej broni, która mogła zabijać na odległość. W moich rękach pozostałby tylko sztylet, który przywiozłem z Sycylii. Instruktorzy śmiali się, kiedy się uparłem, Ŝe zabiorę go ze sobą. Nie wierzyli w przynoszące szczęście amulety. Wyciągnąłem go z buta, odstawiając na bok karabin. Chwyciłem granat. — WyobraŜasz sobie chyba, Ŝe twoi współpracownicy przylecą po ciebie, gdy ukończysz misję — powiedział Styler z głośnika nad drzwiami. — Kiedy nie dotrą do ciebie, moŜe zaczniesz się zastanawiać, czy cię porzucili, czy moŜe mówiłem prawdę wspominając o wojnie na Ziemi. Mówiłem prawdę. Wtedy zaczniesz szukać jakiegoś sposobu, Ŝeby samemu wydostać się z Alvo. Zorientujesz się, Ŝe prawdopodobnie nie ma Ŝadnego. Zaczniesz podejrzewać, Ŝe jesteś jedyną ludzką istotą na tej planecie. Będziesz miał słuszność. Wtedy zaczniesz Ŝałować, Ŝe nie uwierzyłeś mi, dlatego Ŝe ze mną udałoby ci się znaleźć rozwiązania rozmaitych problemów. Cofnąłem się w głąb holu, rzuciłem granat i schowałem się do wnęki w przejściu. — Odesłałem wszystkich pozostałych. Wiesz, spodziewałem się tego juŜ od kilku miesięcy. Teraz, skoro wybuchła wojna, wątpię, Ŝeby ktokolwiek wrócił. Uchodźców wysyłano na te planety, gdzie osadnictwo zostało juŜ… Wybuch, który zabrzmiał w zamkniętej części kompleksu, wydał się olbrzymi. Wyskoczyłem z niszy, zanim jeszcze przebrzmiało echo eksplozji, zanim ucichło drŜenie, zanim szczątki drzwi upadły na podłogę. Jeśli rzeczywiście odesłał wszystkich z tej planety, oznaczało to, Ŝe nie miał nikogo, by wysłać po mnie, gdybym się wtedy zatrzymał, jak Ŝądał, gdy się zbliŜałem. Tak więc oczekiwał wtedy po prostu nieruchomego celu. Niech go wszyscy diabli! Wszelkie początkowe ślady zrozumienia prysły. Przeskoczyłem przez zburzony próg, trzymając nisko gotowy sztylet. Kiedy znalazłem się wewnątrz, nie przestawałem się poruszać; gdy tylko wpadłem do tego pomieszczenia, rzuciłem okiem wokół siebie. śadnego renesansowego splendoru, jakiego niemal się spodziewałem. Na dalszej ścianie znajdowała się olbrzymia konsola, na bliŜszej — kilkanaście monitorów pokazujących z róŜnych miejsc dolinę i płonące wnętrze budynku. Front pokoju oddzielony był od tyłu ozdobną zasłoną, wyłoŜony dywanem i umeblowany — stałe miejsce pobytu. Styler, wyglądający dokładnie tak jak na zdjęciach, siedział przy małym metalowym biurku, blisko ściany z lewej strony. Skomplikowana maszyna, prawdopodobnie terminal tego potwora, który stał w tyle pomieszczenia, odstawała od ściany i zasłaniała go z prawej strony. Miał odsłoniętą głowę, odchodziła z niej masa połączeń do komputera. Wpatrywał się we mnie, a w prawej ręce trzymał pistolet. Dopiero później dowiedziałem się, ile razy zostałem trafiony. Chyba pierwszy strzał był niecelny. Nie jestem pewien, co do drugiego. Była to broń małego kalibru i udało mu się wystrzelić trzy razy, zanim odtrąciłem pistolet, zagłębiłem ostrze w jego ciele. Wygiął się do tyłu, upadając na krzesło, z którego przed chwilą wstał. — Znajdziesz… — zaczął, po czym kilka razy otworzył i zamknął usta. Zdziwienie na chwilę zastąpiło na twarzy grymas bólu. Jego prawa ręka wystrzeliła do przodu; przekręcił przełącznik na znajdującym się z boku pulpicie. Upadł na biurko, a jego ciałem wstrząsnęły drgawki. W rogu biurka, blisko miejsca, gdzie stałem pochylony, cięŜko oddychając, był telefon. Rozdzwonił się.
Wpatrywałem się zafascynowany, niezdolny wykonać Ŝadnego ruchu. To Ŝe dzwonił, było po prostu śmieszne, absurdalne. Stłumiłem w sobie gwałtowną chęć, Ŝeby wybuchnąć śmiechem, zdając sobie sprawę, Ŝe wcale by mi to nie pomogło. Potrzebowałbym duŜo czasu, Ŝeby się uspokoić. Musiałem się dowiedzieć. Do końca Ŝycia zastanawiałbym się nad tym, gdybym teraz nie sprawdził. Sięgnąłem ręką i podniosłem słuchawkę. — …moŜliwe pocieszenie —jego głos ciągnął, dochodząc teraz do mnie poprzez słuchawkę — w budynku, który stoi w przeciwległym końcu doliny. Zdusiłem nagłe pragnienie krzyku. Zacisnąłem mocniej dłoń na słuchawce. Drugą ręką złapałem go za ramię i popchnąłem na krzesło. Był albo martwy, albo tak blisko śmierci, Ŝe nie sprawiło mu to Ŝadnej róŜnicy. — Neurony jeszcze nie zgasły — usłyszałem przez telefon jego głos — a dzięki mojemu połączeniu mogę uruchomić wszystko, co nadal działa w tym pokoju, nawet pomimo tego, Ŝe nie kontroluję strun głosowych. Wszystko to przechodzi przez formulator, a jego głos jest moim własnym. Musisz przestudiować to, co znajdziesz w drugim budynku — kontynuował. — To nie będzie proste. Równie dobrze moŜe ci się nie udać. Alternatywą jest spędzenie reszty Ŝycia samotnie, w tym miejscu. Ale są tu urządzenia uczące, nagrania, moje notatki, ksiąŜki. Masz teraz duŜo czasu, podczas którego moŜesz spróbować lub nie, zaleŜy to od ciebie. Jak dotąd, wszystko dokładnie przewidziałem. Czuję, Ŝe to juŜ wszystko… Usłyszałem trzask i sygnał ciągły. Upadłem na podłogę. Tutaj, tutaj, tam i znowu. Lata, klony, bramy… Uczyłem się. Przestudiowałem materiały w miejscu, które miało się stać Skrzydłem Zerowym. Uczyłem się. Alternatywą był rodzaj szaleństwa gorszy od tego, który znałem od tej pory. Musiałem wydostać się stamtąd, znaleźć Julię, zrobić coś. Układanka i gwiazdy wieczorem… Wydostałem się stamtąd. Nigdy nie odnalazłem jej grobu, jeŜeli w ogóle go miała, ale udało mi ustalić, Ŝe nie znajdowała się wśród tych, co uciekli do Domu, którego Skrzydła rozpościerały się na odległych planetach, nie całkiem jeszcze przygotowanych na przybycie człowieka. Wydostałem się stamtąd. Chciałem zapomnieć o wielu sprawach i miałem mnóstwo czasu na introspekcję. Wiedziałem nawet dokładnie, o co mi chodzi. Dysponowałem technikami, dzięki którym mogłem sprecyzować wszystko, co mi się we mnie nie podobało, i pozbyć się tej części mojej psychiki. Zdecydowałem się na to. Chciałem, Ŝeby moŜna było tak zrobić z całym rodzajem ludzkim — z tym, co z niego pozostało — i postanowiłem wykorzystać sposób, Ŝeby i tego dokonać. Zabrałoby to tylko więcej czasu. Proces moralnej ewolucji, którym kierowałbym ja wraz z innymi, zabrałby tylko trochę więcej czasu. Pozostawałbym tylko o krok z tyłu, zajmując się brudną robotą, do której dobrze się nadawałem. To mi nawet odpowiadało. Zniszczyłem część siebie i wlutowałem nit pierwszy na to miejsce. Później niektóre z nitów będzie moŜna wyciągnąć, ale chciałem, Ŝeby Angelo di Negri umarł. Nienawidziłem go. Potem uaktywniłem klony i mogliśmy sobie całkowicie ufać. Wydostaliśmy się.
Część druga 1 Kiedy kula uderzyła w moje serce, pierwszą reakcją było ogromne zdumienie. Jak…? Chwilę później byłem martwy. Nie pamiętam, Ŝebym krzyczał ani gwałtownie szarpał prawą ręką, ale Vole powiedziała, Ŝe tak właśnie było. Potem, według niej, zesztywniałem, rozluźniłem się i znieruchomiałem. Biedna dziewczyna musiała to wiedzieć najlepiej, zdarzyło się to przecieŜ w jej łóŜku. Zanim umarłem, przebiegła mi przez umysł zwariowana myśl: Wyciągnij nit siódmy… Dlaczego, nie miałem pojęcia. Pamiętam jej twarz, zielone oczy ukryte za długimi rzęsami, róŜowe usta lekko rozchylone w uśmiechu. Nagle poczułem ból i zaskoczenie; zdawało mi się, Ŝe chwilę wcześniej usłyszałem strzał, który mnie zabił. Lekarz powiedział mi później, Ŝe nie miałem Ŝadnych uszkodzeń układu krąŜenia, pomimo objawów, jakie wykazywałem. Nie było więc Ŝadnych widocznych przyczyn bólu w klatce piersiowej i momentów utraty przytomności. Byłem juŜ wtedy świadomy, Ŝe właśnie tak się sprawy mają; chciałem tylko wydostać się z Ambulatorium i pójść bezpośrednio do Biblioteki Skrzydła 18, kabiny 17641, by załatwić kilka spraw związanych z moim odejściem. Ale oni zatrzymywali mnie przez kilka godzin, nalegając, Ŝebym zaczekał. Głupcy! Skoro nic mi nie było, po co miałem odpoczywać? I oczywiście, nie mogłem zostać. JakŜe bym mógł? Właśnie zostałem zamordowany. Byłem trochę przestraszony i bardzo zaintrygowany. Jak ktoś mógł coś takiego zrobić? I dlaczego? Kiedy leŜałem otoczony antyseptyczną bielą, na przemian pocąc się i trzęsąc z zimna, wiedziałem, Ŝe muszę iść; chciałem juŜ iść, zobaczyć, co się ze mną stało, ukryć to szybko. Czułem jednak równieŜ ogromny wstręt i fizyczny strach przed tym widokiem, przed dowodem tego, co się wydarzyło. Zajęło mnie to na dłuŜszą chwilę i nie robiłem nic, Ŝeby się poruszyć. Myślałem wystarczająco trzeźwo, Ŝeby zdawać sobie sprawę, Ŝe dopóki te wstępne odczucia nie ustąpią, będę bezuŜyteczny. Dałem się więc im ponieść, zmusiłem się, Ŝeby o nich myśleć. Morderstwo. Było prawie nieznane w tych czasach. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy gdziekolwiek zostało popełnione ostatnie morderstwo, a miałem więcej moŜliwości niŜ większość ludzi, by zdawać sobie sprawę z takich wydarzeń. Wpłynęło na to wczesne uwarunkowanie oraz zastępowanie przemocy i agresji innymi czynnikami, jak równieŜ skuteczność medycyny, kiedy dochodziło do łatania ofiary patologicznego wybuchu. Ale zabijanie na zimno, z premedytacją, dokładnie w taki sposób, jak mnie… Nie, minęło strasznie duŜo czasu. Jakiś bardziej cyniczny duch mojego wcześniejszego ja szeptał do mojego ucha, Ŝe te naprawdę zimne, popełniane z premedytacją zbrodnie, były tak dobrze wykonane, iŜ nawet nie wyglądały na morderstwo. Wypędziłem szybko ten głos do niepamięci, na którą juŜ dawno sobie zasłuŜył. A przynajmniej tak mi się wydawało. Biorąc pod uwagę jakość informacji dotyczących kaŜdej osoby w Domu, zabójstwo było prawie niemoŜliwe.
Wyjątkowo pechowy zbieg okoliczności sprawił, Ŝe wypadło właśnie na mnie. Wymagano teraz ode mnie, Ŝebym zrobił coś, co właśnie odrzuciłem, gdyŜ uwaŜałem w innym przypadku to za nieprawdopodobne: miałem znaleźć sposób ukrycia faktu, Ŝe to się stało. Ale nawet poza tym byłem wyjątkowym przypadkiem. Właściwie się nie liczyłem… Chichot dobiegający z mojego własnego gardła odebrał mi odwagę. — Dobrze powiedziane stary krecie — zdecydowałem wewnątrz siebie. — Ja teŜ dostrzegam w tym pewien element ironii. Bzdury. Nie masz za grosz poczucia humoru, Lange! — Zdaję sobie sprawę z bezsensowności mojej sytuacji. Nie uwaŜam jednak morderstwa za coś śmiesznego. Nie wtedy, gdy sami jesteśmy ofiarą, co? — UŜywasz złego zaimka. Nie, ale niech ci będzie. Masz tak samo race splamione krwią, jak kaŜdy inny. — Nie jestem mordercą! Nigdy nikogo nie zamordowałem! Stłumiłem początek kolejnego chichotu. A co z samobójstwem? Co ze mną? — Człowiek ma prawo zrobić ze sobą, co mu się Ŝywnie podoba! Co z tobą? Jesteś niczym. Ty nawet nie istniejesz! Dlaczego więc jesteś tak bardzo zaniepokojony? MoŜe masz atak psychotyczny? Nie, Lange. Jestem rzeczywistością. Ty mnie zabiłeś. Zamordowałeś mnie. Ale jestem rzeczywistością. I przyjdzie czas, kiedy zmartwychwstaną. Twoimi rękoma. — Nigdy! Stanie się tak, bo będziesz mnie potrzebował. JuŜ wkrótce. Krztusząc się z furii, powtórnie przegnałem swojego praojca do zasłuŜonej otchłani. Przez kilka chwil przeklinałem fakt, Ŝe byłem tym, kim byłem; zdawałem sobie jednocześnie sprawę, Ŝe ta rozmowa to wybuch patologiczny wywołany urazem związanym ze śmiercią. WraŜenie to minęło bardzo szybko. Wiedziałem, Ŝe tak długo, jak ludzie są ludźmi, muszę to wytrzymać, jakąkolwiek formę trzeba będzie przyjąć. Powinniśmy zaczekać, aŜ wykonam jakiś ruch. To teŜ wiedziałem. Czekanie i osłanianie. Im więcej czasu zajmie mi działanie, tym trudniej będzie zapanować nad normalnym nadzorowaniem ludzkiego rozwoju. Wszyscy to wiedzieliśmy, ale zdawaliśmy sobie sprawę z zasięgu moich odczuć. Rozumieliśmy, Ŝe niezbędne jest opóźnienie, nim znowu zacznę działać logicznie. Zacisnąłem zęby i sczepiłem ręce. To uleganie sobie mogło mnie drogo kosztować. Trzeba będzie odłoŜyć je na później. Zmusiłem się, Ŝeby wstać i przejść na drugą stronę pokoju. Spojrzałem na swoje siwowłose, ciemnookie pięćdziesięcioparoletnie odbicie w lustrze wiszącym nad umywalką. Przebiegłem dłońmi przez włosy. Uśmiechnąłem się koślawym uśmiechem, który nie wyglądał jednak zbyt przekonywająco. — Jesteś ruiną — powiedziałem do siebie i potakująco skinęliśmy głową. Odkręciłem zimną wodę, opłukałem pomarszczoną twarz, umyłem ręce i poczułem się odrobinę lepiej. Potem, starając się nie myśleć o niczym innym prócz czekającego mnie zadania, wziąłem ubranie z wnęki w ścianie i ubrałem się. Kiedy juŜ zacząłem się ruszać, zrodziła się we mnie nieodparta potrzeba, Ŝeby kontynuować. Musiałem się stamtąd wydostać. Zadzwoniłem po pielęgniarkę i zacząłem przemierzać pokój. Zatrzymałem się kilka razy przy oknie i wyjrzałem na mały zamknięty park, pusty teraz, nie licząc kilku pacjentów i odwiedzających. Wysoko w górze światła juŜ bladły. Widziałem trzy spiralnie poskręcane ślimaki i daleko z lewej strony szerokie
balkony nad przykrytym arkadami terenem, migotanie światła na okrywających je powierzchniach. Ruch na pasach i skrzyŜowaniach nie był duŜy, nie widziałem teŜ Ŝadnych pojazdów powietrznych. Jakaś pielęgniarka przyprowadziła do mnie młodego lekarza, który wcześniej zapewnił mnie, Ŝe nic mi nie jest. Skoro doszliśmy w tej sprawie do porozumienia, powiedział, Ŝe mogę iść do domu. Podziękowałem mu i wyszedłem, odkrywając, Ŝe właściwie czuję się juŜ lepiej. Pomaszerowałem w dół rampą, kierując się w stronę najbliŜszego pasa. Początkowo nie bardzo obchodziło mnie, dokąd idę. Chciałem po prostu wydostać się z Ambulatorium, od tych wszystkich woni, od wszystkiego, co przypominało ten niefortunny stan, przez który tak niedawno przeszedłem. Prześlizgnąłem się obok ogromnych magazynów artykułów medycznych; co jakiś czas nad głową przelatywały powietrzne karetki. Ściany, przepierzenia, półki, słupy, platformy, rampy — wszystko wokół mnie było białe i karbolowe. Skierowałem się do środka, na najszybszy pas. Sanitariusze, pielęgniarki, pacjenci i bliscy zmarłych oraz chorych przemykali obok mnie z rosnącą prędkością. Chwała Bogu. Nienawidziłem tego miejsca z ukrytymi składami medycznymi, pomieszczeniami klinicznymi podzielonymi na mniejsze części, gdzie znajdowały się nadzorowane domy mieszkalne dla powracających do zdrowia i tych, którzy zmierzali w przeciwną stronę. Pas przepłynął obok parku, w którym pechowcy, siedząc na ławkach i na wózkach elektrycznych, czekali na dzień, gdy otworzą się przed nimi czarne drzwi. W dali ptakopodobne dźwigi transportowały kontenery z ludźmi i z maszynami, Ŝeby utrzymać nieustannie obliczaną proporcję — ludzie:przedmioty:energia:bilans przestrzeni. Dźwigi poruszały się ze słabym stukaniem po wielkiej kratownicy na niebie. Kilkanaście razy zmieniałem pasy, nie zatrzymując się, Ŝeby zaczerpnąć oddechu, póki nie dotarłem do zatłoczonej, oświetlonej światłem dziennym Kuchni ze wszystkimi zapachami, ruchami, dźwiękami i kolorami, które przypominały mi, Ŝe nadal naleŜę tego, a nie tamtego świata. Zjadłem posiłek w małej jasno oświetlonej kafeterii. Byłem bardzo głodny, ale juŜ po minucie jedzenie straciło smak, a przeŜuwanie i przełykanie stało się mechaniczne. Cały czas spoglądałem na innych jedzących. Nieproszona myśl przebiegła mi przez umysł: Czy mógł to być ktoś z nich? Jak wygląda morderca? Ktokolwiek. To mógł być ktokolwiek… Ktokolwiek, kto posiadałby motyw i zdolności do stoso— wania przemocy, tego jednak nie widać na ludzkiej twarzy. To Ŝe nie mogłem sobie wyobrazić, aby ktokolwiek posiadał te cechy, nie zmieniało faktu, iŜ kilka godzin temu zamordowano mnie. Straciłem apetyt. Ktokolwiek. Był to najgorszy moment, Ŝeby popaść w paranoję, a mimo to poczułem nagłą potrzebę, Ŝeby znowu się poruszać, oddalić się stąd. Wszystko, co mnie dotyczyło, nabierało złowieszczego charakteru. Zwykłe gesty i spojrzenia innych ludzi stały się zagroŜeniem. Poczułem, jak moje mięśnie się napinają, gdy przechodził za mną gruby męŜczyzna z tacą. Wiedziałem, Ŝe gdyby potrącił moje krzesło albo otarł się o mnie, z krzykiem zerwałbym się na nogi. Natychmiast gdy przejście między stolikami opustoszało, wstałem. Mogłem na tyle się opanować, aby nie rzucić się biegiem w stronę ruchomego chodnika. Jechałem potem przez jakiś czas, obojętnie. Nie chciałem być w tłumie, ale nie miałem równieŜ ochoty zostać sam. Usłyszałem rzucone przez siebie samego przekleństwo. Było oczywiście takie miejsce, gdzie znajdowało się sporo ludzi, gdzie mógłbym przestać się bać. Byłem tego prawie pewien. Mogłem to łatwo sprawdzić, ale mój nastrój mógłby udzielić się pozostałym, a nie chciałem go ujawniać, dopóki nie minie.
Najłatwiej było po prostu tam pójść — na miejsce, gdzie zostałem zamordowany. Zdecydowałem, Ŝe najpierw się czegoś napiję. Nie chciałem jednak tego robić w tym Skrzydle. Dlaczego? Znowu irracjonalne odczucie. Morderca dopadł mnie wszak we własnych pomieszczeniach. Jechałem zgodnie z kierunkiem strzałek wskazujących drogę do najbliŜszej stacji metra. W końcu zobaczyłem z daleka wysoki mur i zmieniające się wzory świecących cyfr i liter. Zszedłem przy stacji i zacząłem studiować godziny odjazdów. Niewiele osób przepływało przez bramy wejściowe; niektórzy stali obok mnie, inni siedzieli na niewygodnych ławkach, spoglądając na tablicę informacyjną. Dowiedziałem się, Ŝe Bramą 11 dostanę się do Baru w Skrzydle 19 w ciągu sześciu minut. Wszedłem do klatki na jedenastce — nie było kolejki — i przedstawiłem kartę do skanowania. Usłyszałem brzęczenie, potem trzask, po czym okratowane drzwi otworzyły się przede mną. Przeszedłem przez nie i skierowałem się w górę rampy do poczekalni obok Bramy. Znajdowało się tam trzech męŜczyzn i dziewczyna. Dziewczyna miała na sobie strój pielęgniarki. Jeden z męŜczyzn — stary pryk na wózku samojezdnym — mógł być pod jej opieką, chociaŜ stała dosyć daleko od niego. Rzucił w moją stronę szybkie, ostre spojrzenie i słaby uśmiech, jakby chciał sprowokować rozmowę. Odwróciłem wzrok;, nadal czułem się aspołeczny. Oddaliłem się od niego i przeszedłem na lewą stronę. Jeden z dwóch pozostałych męŜczyzn stał obok Bramy; jego twarz częściowo była ukryta za gazetą. Drugi przechadzał się utkwiwszy wzrok w zegarze, trzymając w dłoni teczkę. Kiedy zapaliło się czerwone światło, któremu towarzyszyło brzęczenie, zaczekałem, aŜ pozostali przejdą, zanim sam ruszyłem w kierunku Bramy. Dałem kartę do ponownego skanowania i przeszedłem przez wejście. Kiedy wszedłem do tunelu, usłyszałem wokół siebie słabe trzaski i dobiegł do moich nozdrzy zapach ozonu. Przede mną leŜało t około trzydziestu metrów metalowego chodnika, słabo oświetlonego przez wysoko zawieszone brudne lampy. Przypadkowo rozwieszone reklamy i graffiti przykrywały ściany; śmieci zaścielały podłogę. W połowie chodnika stał niski śniady męŜczyzna czytając plakat; ręce trzymał za plecami, a w ustach miał wykałaczkę. Gdy się zbliŜałem, uśmiechnął się do mnie szeroko. Skierowałem się w lewo, ale ruszył w moją stronę, nadal się uśmiechając. Kiedy podszedł bliŜej, zatrzymałem się i przyłoŜyłem ramię do piersi, czubkami palców prawej dłoni oddzielając magnetyczne zapięcie kurtki pod lewą pachą. Dotknąłem małej kolby schowanego tam pistoletu ogłuszającego. Jego uśmiech stał się bardziej tajemniczy; kiwnął głową i powiedział: — Zdjęcia. Nim zdąŜyłem odpowiedzieć, sięgnął pod marynarkę. Uspokoiłem się, gdy zobaczyłem, Ŝe nie szuka broni, lecz naprawdę ma plik zdjęć wystających z wewnętrznej kieszeni. Wyciągnął je, podszedł krok bliŜej i zaczął je przekładać. Gdzieś indziej, w innym czasie moŜe bym go aresztował albo powiedział, Ŝeby spadał, w zaleŜności od humoru. Ale tam, na niczyjej drodze przez podprzestrzeń, kwestia jurysdykcji nigdy nie była prosta. Byłoby to szczególnie skomplikowane, gdyby znajdował się tutaj juŜ wcześniej, od kilku przesunięć, a chyba właśnie tak było. Poza tym nie byłem na słuŜbie i zupełnie nie miałem zawodowych odczuć. Przeszedłem na prawo, aby go ominąć. Chwycił mnie za ramię i podsunął mi pod nos zdjęcia. — A co powiesz na to? — zapytał. Spojrzałem w dół. Mój nastrój musiał być nawet bardziej patologiczny, niŜ to oceniałem, bo wpatry— wałem się uwaŜnie, podczas gdy on bawił się błyszczącymi