Roger śelazny
Most Popiołów
Bridge of Ashes,
PrzełoŜył Filip Grzegorzewski
CZĘŚĆ PIERWSZA
Ja…
Było to dnia…
To…
…Zobaczyłem męŜczyznę, jest…
…MęŜczyzna idzie przez las. Z nim grupa innych, wszyscy myśliwi. Odziani są w skóry
zwierzęce. Niosą zaostrzone, hartowane w ogniu włócznie. Moja zakończona jest kamieniem i
ozdobiona ornamentem linii wyrytych czubkiem krzemiennego noŜa, który zwisa teraz na
skórzanym pasku przy mojej — jego talii. MęŜczyzna ma liście we włosach, błyszczący przedmiot
wisi mu na szyi, zawieszony na rzemieniu. Przedmiot ten jest źródłem mocy. Przyniósł go ze sobą
z krainy duchów podmorskich. Prowadzi swych ludzi na polowanie. Człowiek o kruczoczarnych
włosach — ojciec ojców ich wszystkich. Jego ciemne oczy podąŜają za tropem zwierzęcia.
Pozostali z rozszerzonymi nozdrzami postępują w ciszy jego śladem. W powietrzu unosi się
delikatna woń soli i wodorostów, niezbyt odległego wybrzeŜa wielkiej wody — matki nas
wszystkich. MęŜczyzna unosi rękę i wszyscy stają.
Wykonuje kolejny gest i pochyleni podbiegają do niego z obu stron, ustawiając się w półkolu.
Znowu się zatrzymują.
Posuwa się do przodu. Poprawia chwyt na rękojeści broni. I nagle jego ręce są puste. Z
rozciągającej się przed nim polany dobiega ryk bólu. Wtedy pozostali ruszają do przodu z
przygotowanymi włóczniami. MęŜczyzna wyciąga nóŜ i postępuje za nimi.
Podchodzi do zranionego zwierzęcia, które leŜy teraz na ziemi, cięŜko dysząc; w jego boku
tkwią trzy drzewca. Rozlega się ryk, gdy męŜczyzna podcina mu gardło szybkim tnącym ruchem.
Inni wyciągają broń z martwego ciała. Cisza polowania ustępuje miejsca rozmowom i śmiechowi.
MęŜczyzna oprawia zdobycz. Odkłada większą część mięsa do zabrania, a resztę przeznacza na
zwycięską ucztę, która wkrótce nastąpi.
Zapalacz ognia szuka hubki, inny znosi mu suche gałęzie na ognisko. Ktoś rozpoczyna pieśń
bez melodii — rytmiczną recytację. Słońce przesuwa się na niebie w kierunku czubków drzew.
Małe kwiatki rozchylają się pomiędzy korzeniami, skałami i zwalonymi pniami. Nadchodzi
kolejny powiew od morza.
MęŜczyzna odkrawa kolejne kawałki mięsa i podaje je zapalaczowi ognia. Nagle zamiera na
chwilę w bezruchu i dotyka czubkami palców błyszczącego przedmiotu, który ma na szyi.
Wyczuwa nieznaczne ciepło. Chwila niepokoju przemija. Myśliwy wzrusza ramionami. Podaje
mięso towarzyszowi. Wraca, Ŝeby odkroić więcej.
Nadchodzi dźwięk — głębokie, przeciągłe wycie przechodzące w długi wznoszący się ton,
który następnie przeradza się w gwizd, coraz wyŜszy, aŜ do granic słyszalności. Wzbudza wibrację
wskazującą, Ŝe gdzieś nadal trwa.
Po pewnym czasie wycie rozlega się powtórnie — głośniej, bliŜej. Towarzyszą mu odległe
trzaski i łamanie gałęzi jak w czasie przedzierania się cięŜkiego cielska przez zarośla i drzewa.
MęŜczyzna kładzie dłonie na ziemi i wyczuwa drŜenie. Zrywa się na nogi.
— Biegnijcie! — krzyczy do pozostałych i chwyta włócznię. — Natychmiast! Zostawcie
jedzenie! Szybciej!
Są mu posłuszni; pozostawiają zdobycz, ognisko. MęŜczyzna zostaje sam.
Po ich odejściu zaczyna wycofywać się z lasu. Znowu słyszy wycie, które odbija się echem po
lesie.
Kiedy ryk rozlega się po raz kolejny, jest tak głośny, Ŝe równie wyraźnie czuje się go, jak słyszy.
MęŜczyzna pędzi w kierunku łąki, przez którą wcześniej przechodziła jego grupa. Pamięta, Ŝe
pośrodku było skaliste wzniesienie…
Wypada na otwartą przestrzeń i biegnie w stronę pagórka. Słysząc ryk za plecami zdaje juŜ
sobie sprawę, Ŝe nie starczy mu czasu, by stoczyć głazy na ścigające go zwierzę.
Zmierza w kierunku kamienistej rozpadliny, wślizguje się do niej i odwraca się schylony.
Odbite światło słoneczne oślepia mu oczy, lśniąc i tańcząc na niezliczonych łuskach długiego,
smukłego ciała, płaskiego ogona, powyginanych nóg i zakończonego rogiem łba. Przebierając
koślawymi nogami, trąc brzuchem o ziemię bestia pędzi ze straszliwą mocą w jego stronę,
zostawiając na łące głębokie bruzdy. Ani młode drzewka, ani głazy nie są w stanie jej zahamować.
Drzewo rozsypuje się w drzazgi i znika pod nią zmiaŜdŜone. Potwór kręci łbem z jednej strony na
drugą, gdy róg natrafia na skałę. Głaz zaczyna się ruszać, najpierw niezauwaŜalnie; kołysze się i
widać coraz więcej jego mokrej, spodniej strony. Spada w końcu, staczając się na lewo, uderzony
potęŜną szyją, pokrytą błyszczącą łuską mokrą od morskiej wody. Rozlega się kolejny ryk
potwora, który przestępując z nogi na nogę wzbija Ŝwir i piasek, zagłębiając się w ziemi przy
kaŜdym ruchu.
MęŜczyzna przyciska koniec włóczni do skały. Szuka w błyszczącym kamieniu jakiejś skazy,
niedoskonałości, słabego punktu. Podejmuje decyzję i podnosi broń. MruŜy oczy przed unoszącym
się pyłem. Uszy go bolą od ostrego zawodzenia. Czeka.
Chwilę później jego włócznia zostaje strzaskana, a otaczające go skały drŜą od siły uderzenia.
Gdy róg zbliŜa się w jego kierunku, męŜczyzna przywiera do najdalszej części szczeliny. Róg
zatrzymuje się kilka centymetrów od jego brzucha.
Potwór przerzuca teraz cięŜar ciała z jednej strony na drugą, przebiera ogromnymi łapami,
jakby płynął. Za kaŜdym razem gdy jego ogromne ciało uderza o skałę, rozlega się huk
przypominający bicie dzwonu. MęŜczyzna wyczuwa w swojej kryjówce zapach morskiej wody.
Kolejne wycie prawie go ogłusza. Próbuje dźgnąć kręcący się łeb potwora, ale krzemienny nóŜ
łamie mu się w rękach. Czuje, Ŝe skały znowu drŜą. Zaciska dłoń na amulecie, który teraz pali go w
piersi.
Przy kolejnym pchnięciu róg bestii wbija się w bok męŜczyzny i wrzeszczymy, gdy nas przebija
i unosi… rzuca o ziemię…
Rozdzierający ból. Mrok i ból. Mrok. Światło. Czy słońce podniosło się wyŜej? LeŜymy
skąpani we własnej krwi. Potwór zniknął. Idziemy. Samotnie, pośród traw… Otaczają nas owady,
chodzą po nas i spijają naszą krew. Poszarpana góra kości wyrosła z kontynentu mojego ciała,
przykryta czapą śniegu… Ja…
Ciemność.
MęŜczyznę budzi zawodzenie. Wrócili do niego. Jego dzieci. Przyprowadzili ją ze sobą, a ona
kołysze jego głowę wspartą na łonie, płacząc. Obsypała go ziołami i kwiatami, a potem owinęła
jasną tkaniną. Uśmiecha się do niej, a ona dotyka jego brwi. Amulet stał się zimny. Świadomość
męŜczyzny zaczyna powoli gasnąć. Zamyka oczy, a ona rozpoczyna nad nim długi śpiew Ŝałobny.
Wtedy pozostali odwracają się i odchodzą, zostawiając ich samych. Oto miłość. My…
Ja…
Niebieski błysk, krąg bieli…
Bestia wróciła tam, gdzie jej miejsce.
I własne…
…starości. Czy to był…
…Człowiek nad brzegiem morza. Zobacz…
…Człowiek rysuje na mokrym piasku. Potęga. Jego oko powiązanie kątów. Jego ja…
Oczywiście przeciwstawne i przyległe. Tam gdzie przecina je prosta, która jest granicą. TuŜ obok
zielone morze zostawia ślady na płaszczyźnie piasku, zbliŜa się i cofa miękko pod ciepłym
błękitnym niebem; miękko i niezauwaŜalnie, gdy on rysuje okrąg. Od siedemdziesięciu kilku lat
zna morze niedaleko Syrakuz, tu na Sycylii. Nigdy nie oddalał się od tego morza, nawet podczas
studiów w Aleksandrii. Nie dziwi więc to, Ŝe moŜe nie zwracać on uwagi na obmywanie, pluskanie
i opryskiwanie fal, grę światła i kolorów. Czyste morze, morze dające Ŝycie, własna głuchota i
ogromna koncentracja. Morze jest tak rozległe i niewyobraŜalne jak niepoliczalny jest piasek
potrzebny do wypełnienia wszechświata, stosownie do prawa, które określił w sprawie czystości
królewskiej korony tego dnia, gdy wyskoczył nago z kąpieli, krzycząc, Ŝe to odkrył… Morze i
tchnienie morza, nad morzem. Teraz bardzo mało rzeczy ma znaczenie oprócz zaleŜności
pomiędzy kształtami. WielokrąŜki, pompy i dźwignie były niegdyś całkiem sprytne i przydatne.
Ale Syrakuzy zostały zdobyte. Zbyt wielu było Rzymian, nawet na sztuczkę z lustrem. Ale czy to
naprawdę ma jakieś znaczenie? Pomysły przeŜyją swe wcielenia. Wymyślne urządzenia były tylko
zabawkami; tak naprawdę to tylko ulatujące cienie praw, które usidlił siecią myśli. Teraz, teraz…
ta sprawa… Gdyby zaleŜność pomiędzy rzeczami, pomiędzy wydarzeniami dała się wyrazić
wielką liczbą kroków? Iloma? Wieloma…? Kilkoma…? KaŜdą dowolną liczbą. A gdyby istniała
jakaś granica… Tak. Jakieś ograniczenie. Tak. Wtedy aŜ do tego punktu, dowolna liczba
kroków… Tak jak zrobiliśmy z n i z wielokątami. Tyle Ŝe teraz trzeba posunąć się o krok dalej…
Nie widzi cienia męŜczyzny stojącego za nim na piasku. Skupienie, głuchota, obietnica
rzymskiego dowódcy Marcellusa, Ŝe nic mu się nie stanie… Nic nie widzi, nie słyszy pytań.
Znowu. Spójrz w górę, starcze! Musimy odpowiedzieć! Ostrze wynurza się z pochwy i znowu
słowa. Odpowiedz! Odpowiedz! Rysuje następne koło, powoli, myśląc o krokach zmian wewnątrz
granic, zastanawiając się nad nowymi słowami, które będą potrzebne do wyraŜenia tego…
Cios!
Zostaliśmy przebici. Padamy do przodu… Dlaczego? Chcę…
Mój wzrok zatrzymuje się na ostatnim kole. Wokół rozpościera się łagodny błękit. Nie nieba,
nie morza. To…
Zaraz, zaraz, zaraz… Ból, szkoda tego wszystkiego…
Ja, Flavius Claudius Iulianus, rozmyśla, pacyfikator Galii, cesarz Rzymu, ostatni obrońca
dawnych bóstw odchodzę teraz, jak one odeszły. Szkoda, władco piorunów, i ty, który wstrząsasz
światem i poskramiasz konie, i ty, o pani pokrytych zboŜem pól, i ty, ty… Wy wszyscy pozostali
panowie i panie wysokiego Olimpu… szkoda, szkoda, szkoda, Ŝe nie mogłem słuŜyć wam lepiej,
o, kochankowie i władcy świata, jego drzew, traw i wszystkich świętych miejsc. Wszystkich istot
rączych i pełzających, latających i ryjących w ziemi, wszystkiego co się rusza, co oddycha, czego
moŜna dotknąć, co śpiewa i płacze. Lepiej bym wam usłuŜył, gdybym tylko został w mieście
Ktezyfon, oblegał ten wielki gród zamiast przeprawiać się przez Tygrys i szukać króla Sapora na
tym pustkowiu. Tutaj bowiem umieram od śmiertelnych ran, otoczony całą perską armią. Gorący,
suchy, wyludniony kraj… Dobrze się do tego nadaje. Być moŜe w takim właśnie miejscu kuszony
był Galilejczyk… Czy ta ironia jest naprawdę potrzebna, nowy Panie? Wyrwałeś świat jego
odwiecznym opiekunom, Ŝeby nim wstrząsnąć. Twierdzisz, Ŝe prowadzisz ludzi do innego
świata… Wcale nie obchodzi cię bardziej zieleń, brąz, złoto, polany, dolinki niŜ to suche, gorące
miejsce, gdzie tylko skały i piasek… I śmierć. Czym dla ciebie jest śmierć? Bramą… Dla mnie jest
więcej niŜ tylko końcem, gdyŜ przegrałem… Zabijasz mnie, jak dzieci Konstantyna wzięły moich
krewnych… Dla ciebie moŜe jest to brama; dla mnie — koniec… Widzę, gdzie wypływa moja
krew… Daję ją Ziemi — Gai — starej matce… Walczyłem i skończyłem… Stare bóstwa, naleŜę
do was…
Czerwona kałuŜa krwi zaczyna znikać. Ponad nią na moment pojawia się błękit. Ryk zdaje się
zaczynać. On. On. On… Ja…
Powiedz mi, czy cokolwiek kiedykolwiek zrobiono… A więc ja…
Wygląda przez okno, obserwując ptaki. Wiosna zawitała do Rzymu. Słońce jednak jest coraz
niŜej i cienie się wydłuŜają. MęŜczyzna obserwuje kolory, cienie, strukturę. Gdybym ja budował to
miasto, zrobiłbym zupełnie inaczej… Spogląda na chmury. Ale wtedy moŜe nigdy nie zostałoby
ukończone… Opiera głowę o ścianę i gładzi brodę, pociąga palcami za dolną wargę. Było tak wiele
spraw… Polecieć, wznieść się ponad morza, wybudować pałace i skonstruować cudowne
urządzenia, połączyć rzeki kanałami, zgłębić wszystkie prawa natury, być jednocześnie uczonym i
estetą nieustannie zwalczającymi się wewnątrz mnie przeciwnościami, przeszkadzającymi sobie…
Wiele jednak zrobiłem dla Ludovico, tyle Ŝe wszystko to było mało istotne… Wielki Koń…
Pewnie chciałby zobaczyć go ukończonego. Przykro, Ŝe okazje zawsze nadarzają się w
nieodpowiednim momencie, a niekiedy, gdy się juŜ wydaje, Ŝe wszystko idzie dobrze, zawsze coś
się pojawia, Ŝeby je zmarnować. Tak wiele rzeczy mogło stać się uŜytecznymi. Tak jakby świat się
sprzeciwiał… A teraz… Wspaniały Giuliano de Medici umarł w marcu… Nic mnie tu juŜ nie
trzyma, a nowy król francuski mówił o majątku dworskim w Cloux, niedaleko Amboise.
Przyjemne miejsce — i Ŝadnych obowiązków… Być moŜe i wszystko inne okazałoby się
korzystne; mógłbym myśleć spokojnie, kontynuować studia. MoŜe nawet trochę bym malował…
Odwraca się od okna i cofa w głąb pokoju. Białe koło na niebieskim tle, pomimo Ŝe księŜyc
jeszcze nie wzeszedł. On mógłby… Ja…
Powiedz mi, czy cokolwiek kiedykolwiek zrobiono…
…I śpiewa pieśń Ŝałobną, gdy on krwawi.
Bestia powróciła do morza. Kobieta odgania owady. Kołysze jego głowę na swym łonie.
MęŜczyzna nie porusza się. Chyba nie oddycha.
Ale mimo wszystko jego ciało jest jeszcze ciepłe…
Kobieta znajduje więcej słów… Drzewa i góry, strumienie i równiny, jak to się mogło stać? On,
którego synowie i synowie ich synów polowali między wami, jeszcze zanim powstały wzgórza…
On, który rozmawiał z potęgami podmorskimi… Jak moŜe odchodzić tak, jak inni odeszli do
krainy snów? Rozerwijcie się, ukryjcie się, rozlejcie się po ziemi, płaczcie… skoro syn tej krainy
nie moŜe jej więcej przemierzać.
Jej głos rozlega się ponad łąką i ginie między drzewami… Ból, ból, ból… Ja…
Znowu pijany. A kogo to obchodzi? MoŜe i jestem bezwartościowym, jak mówią, parszywym,
szwajcarskim szaleńcem… Zobaczyłem i powiedziałem. To oni są szaleni, bo nie słuchają… A
jednak… Nic z tego, co powiedziałem, nie przyjęli tak, jak trzeba. No i zawsze tak ma być? No i
zawsze… Cholerny Wolter! Wiedział, o co mi chodziło. Wiedział, Ŝe nigdy nie chciałem, abyśmy
Ŝyli w buszu! Chciał się popisać inteligencją za cenę pomysłu… Zgodnie z naturą, we wspólnocie
— oto, co im mówiłem raz po raz. Tylko w społeczeństwie człowiek moŜe wiedzieć, jak odróŜnić
dobro od zła. Zgodnie z naturą jest po prostu niewinny. On to wiedział! Przysiągłbym, Ŝe wiedział!
Przeklęty kpiarz! I przeklęci wszyscy popularyzatorzy ludzkiej pracy! Przekorność wystrojonych
fircyków grających na prostym… Therese, tęsknię za tobą… Gdzie jest ta butelka? O, tam…
Szukaj dobroci i Boga w naturze i w sercu… i w butelce, trzeba było dodać. Pokój nieźle dzisiaj
pływa. Czasami — przeklęte to chwile — wszystko wydaje się bezwartościowe, wszystko, czego
dokonałem, i wszystko inne na tym zwariowanym świecie. Ale kogo to obchodzi? Niekiedy
wydaje mi się, Ŝe tak jasno widzę… Ale… Wiara wikarego sabaudzkiego nie naleŜy dziś do mnie.
Przychodzą chwile, gdy zdaje mi się, Ŝe jestem naprawdę szalony, innym razem wątpię w te czy
inne myśli… Teraz boję się, Ŝe nie ma znaczenia, czy jestem szalony, czy nie, czy mam rację, czy
teŜ nie. Zresztą to i tak nie ma znaczenia. Moje słowa zostały rzucone na wiatr, bezowocne,
stracone… Świat istnieje, tak jak istniał. śycie toczy się dalej, dokładnie tak samo, jakby mnie w
ogóle nie było… Bacche, benevenies gratus et optatus, per quem noster animus fit letificatus… Nie
ma znaczenia, Ŝe zobaczyłem i powiedziałem. Nie ma znaczenia, Ŝe ci, którzy mną pogardzali,
mogą mieć rację. Nie ma znaczenia…
Wsparłszy głowę na ramieniu, ogląda dno butelki. Widzimy, jak staje się ono białe w
migoczącym świetle, a wokół niebieskie… Wirujemy. My…
Ja…
Aaa! krzyczy kobieta trzęsąc się, lament skończony, krew wysycha, ciało spoczywa
nieruchomo, blade. I znowu rzuca się na nie i przywiera do niegdyś ciepłego ciała. Powietrze
wydobywa się z moich płuc z dźwiękiem przypominającym szloch. Ból!
Ból…
Ale nic nie zostało. Moje nadzieje — marzenia wariata… Ucieszyłem się, kiedy nadeszło.
Przeminął stary porządek, w którym ja, Marie Jean Antoine Nicholas Caritat, urodziłem się jako
markiz de Condorcet. Na długo wcześniej przewidziałem to i przywitałem Rewolucję. Ale trzy lata
temu byłem w Zgromadzeniu Ustawodawczym. A terror… Ale rok temu, jako Ŝe wyróŜniałem
śyrondę, popadłem w niełaskę i uciekałem przed jakobinami… Śmiechu warte. Teraz siedzę tutaj
— ich więzień. Wiem, co musi nadejść później, ale oni nie doczekają się tego ode mnie. Śmiechu
warte — gdyŜ nadal, mimo wszystko wierzę… Wszystko, co zawarłem w Szkicu… Ŝe człowiek
moŜe kiedyś być wolny od zawiści i wojny, Ŝe rozwój nauki i odkrycie praw społecznego
zachowania moŜe udoskonalić człowieka… Śmiechu warte — wierzyć w to wszystko i jeszcze
spiskować, jak oszukać gilotynę… A jednak umiar nie jest domeną rewolucji, lecz my —
humaniści, którzy się w to angaŜujemy — zwykle dowiadujemy się o tym zbyt późno… Nadal
wydaje mi się, Ŝe to wszystko jest jeszcze bardzo odległe, nawet bardziej, niŜ wydawało mi się
dawniej… Miejmy nadzieję, Ŝe to juŜ wszystko, co ma związek z tą sprawą. Jestem znuŜony.
Całkiem nudna sprawa… Wyczuwam, Ŝe nie jestem tu juŜ potrzebny… Czas napisać zakończenie
i zamknąć ksiąŜkę…
Dokonujemy ostatnich przygotowań. W chwili bólu ja — on… Widzimy przez błękitną mgłę
blade koło wysoko na murze…
Teraz, teraz znowu, zawsze i kiedykolwiek… Ból i chore ciało, które ona ściska, wdmuchując
powietrze do moich ust, uderzając mnie w pierś, pocierając jego ręce i szyję… Próbuje w ten
sposób przywołać go z powrotem, wkładając jakby część swej duszy w tchnienie…
Ziemia jest chropowata pod naszymi ramionami. Kiedy wydobywa się świszczący oddech,
boli… Jeśli się poruszę, znowu popłynie krew. Musi leŜeć nieruchomo… Promienie słoneczne
kłują nas w powieki…
…Gilbert Van Duyn po raz ostatni przejrzał swoje przemówienie. To tylko ściągawka,
pomyślał. Wiem juŜ, co zamierzam powiedzieć, wiem dokładnie, gdzie mogę odejść od tekstu i jak
bardzo… Nie jest to zresztą tak istotne. JuŜ rozdano tekst. Muszę tylko wstać i to powiedzieć.
Spokojnie… Ale zwracanie się do Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych to nie to
samo co prowadzenie wykładu w klasie pełnej studentów. Mniej byłem zdenerwowany w
Sztokholmie, tamtego dnia, osiem lat temu… Dziwne, Ŝe Nagroda znaczy tak wiele… Gdyby nie
ona, ktoś inny czytałby to samo lub przynajmniej coś bardzo podobnego… I pewnie nie
spowodowałoby to tak wielkiej róŜnicy… NajwaŜniejsze, by to powiedzieć… Poprawia palcami
to, co pozostało mu z włosów. Ciekawe, jak wypadnie głosowanie? Wszyscy mówią, Ŝe będzie
zacięte… Mam tylko nadzieję, Ŝe ci, do których się teraz zwracamy, zastanowią się dokładniej,
zechcą przyjrzeć się powierzchownym niesprawiedliwościom… BoŜe! Naprawdę mam taką
nadzieję…
Mówca zbliŜał się do końca wstępu. Łagodny pomruk rozmów pół setki delegatów nadal
rozlegał się w sali, cichnąc pomału. JuŜ wkrótce, juŜ niedługo… Spojrzał na mówcę, na zegar na
ścianie, na własne ręce…
Mówca zakończył, odwrócił się i wskazał ręką. Gilbert Van Duyn podniósł się i podszedł do
mikrofonu. Uśmiechnął się układając przed sobą kartki. Krótka przerwa… Zaczął mówić…
Martwa cisza.
Nie tylko szepty, ale kaŜdy, nawet najmniejszy dźwięk na sali ucichł. Nikt nie kaszlał. Nie było
słychać Ŝadnego skrzypienia krzeseł, trzasku otwieranej teczki czy dźwięku, jaki wydaje pocierana
zapałka. śadnego szelestu papierów, stuknięcia szklanki o blat, zamknięcia drzwi czy odgłosu
kroków. Nic.
Gilbert Van Duyn przerwał i spojrzał przed siebie.
Nie było równieŜ Ŝadnego ruchu.
Całkowity bezruch, jak stop–klatka… Nikt się nie poruszał. Nawet dym z papierosa wisiał
nieruchomo w powietrzu.
Odwrócił głowę w poszukiwaniu najmniejszego ruchu — czegokolwiek — wewnątrz sali
obrad.
Jego wzrok kilkakrotnie prześlizgnął się po jednej z sylwetek tego nieruchomego obrazu, zanim
jej postawa i przedmiot zaciśnięty w wyciągniętych do przodu dłoniach przykuły jego uwagę.
Wtedy zamarł.
Człowiek, który reprezentował jedno z mniejszych, cieplejszych państw, zerwał się oczywiście
gwałtownie — ale chwilę wcześniej. Jego krzesło wisiało nadal przechylone do tyłu; przewrócony
skoroszyt leŜał przed nim w nienaturalnej pozycji, a z niego wypadały papiery.
MęŜczyzna trzymał pistolet, skierowany dokładnie w niego, a cienka nieruchoma smuga dymu
wiła się z lewej strony wylotu lufy.
Gilbert Van Duyn powoli się poruszył. OdłoŜył notatki, odsunął się od mikrofonu, zszedł na
dół, skierował się do miejsca, gdzie stał człowiek o zwęŜonych oczach, zaciśniętych zębach i
ściągniętych brwiach, ściskający w dłoni pistolet.
Kiedy znalazł się obok niego, stał przez chwilę, następnie wyciągnął ostroŜnie rękę i dotknął
ramienia męŜczyzny.
…Sztywne i twarde jak posąg. Miał wraŜenie, Ŝe dotyka palcem nie ciała, ale jakiejś gęstszej
materii, bardziej sztywnej. ZauwaŜył, Ŝe nawet materiał, z którego zrobiony był rękaw, jest
twardszy, niŜ być powinien.
Odwracając się dotknął następnej, najbliŜej stojącej osoby. WraŜenie było dokładnie takie
samo. Nawet koszula sprawiała wraŜenie, jakby była wykonana z szorstkiego, mocno
nakrochmalonego materiału.
Gilbert Van Duyn spojrzał na kartki, które nadal trwały nienaturalnie zawieszone przed
męŜczyzną z pistoletem. Dotknął jednej z nich. Ta sama twardość… Szarpnął za nią. Pękła
bezdźwięcznie.
Wyciągnął z kieszeni delegata automatyczny ołówek, uniósł przed sobą i puścił. Ołówek zawisł
nieruchomo w powietrzu.
Spojrzał na zegarek. Wskazówki nie poruszały się. Potrząsnął nim i przyłoŜył do ucha. Nic.
Wróciwszy do uzbrojonego człowieka zerknął wzdłuŜ lufy pistoletu. Nie miał wątpliwości.
Skierowana była dokładnie w miejsce, które on przed chwilą opuścił.
…A to, tam, w przedzie?
Wyprostował się i posunął się do przodu, wpatrując się w przedmiot oddalony około dwóch
metrów od wylotu lufy. Był to pocisk. Wisiał prawie nieruchomo w powietrzu, pełznąc do przodu z
ledwie dostrzegalną prędkością.
Potrząsnął głową i cofnął się o krok.
Nagle zapragnął poznać skalę tego zjawiska. Odwrócił się i skierował do drzwi, przyśpieszając
za kaŜdym krokiem. Przekroczył próg, podszedł do najbliŜszego okna i zapatrzył się na świat po
drugiej stronie szyby.
Samochody stały cicho i nieruchomo, ptaki wisiały w powietrzu zatrzymane w locie, Nie
łopotała Ŝadna flaga. Chmury nie poruszały się…
— Upiorne, prawda? — Zdawało mu się, Ŝe usłyszał coś przypominającego głos. — Było to
jednak konieczne. Zdałem sobie sprawę dopiero w… moŜna powiedzieć, Ŝe dopiero w ostatniej
chwili… Ŝe muszę z panem porozmawiać.
Van Duyn odwrócił się.
Człowiek odziany w zielone spodnie i jasną sportową koszulkę opierał się o mur, trzymając
lewą nogę na duŜym czarnym worku. Mocno zbudowany męŜczyzna o szerokim czole, ciemnych
oczach, grubych brwiach i szerokich nozdrzach… Był nieokreślonej narodowości oraz rasy, miał
jednak śniadą cerę.
— Tak — odparł Van Duyn. — To upiorne. Ale pan chyba wie, co się stało?
Tamten skinął głową.
— Jak juŜ powiedziałem, chciałem z panem porozmawiać.
— Więc zatrzymał pan czas?
Coś jak śmiech. Odpowiedział: — Wręcz przeciwnie. To pana przyśpieszyłem. MoŜe pan stać
się nadzwyczaj głodny w ciągu czasu, który wyda się panu kilkoma minutami. Wtedy po prostu
proszę mi o tym powiedzieć. Mam przy sobie jedzenie. — Uniósł worek. — Proszę za mną.
— Tak naprawdę pan wcale nie mówi — zauwaŜył Van Duyn. — Właśnie zdałem sobie z tego
sprawę. Pana słowa trafiają bezpośrednio do mojego umysłu.
MęŜczyzna po raz drugi skinął głową.
— Porozumiewam się w ten sposób albo za pomocą napisów. Proszę posłuchać… Nie usłyszy
pan nawet własnych kroków. Dźwięk jest teraz śmiesznie wolny; albo raczej to my jesteśmy zbyt
szybcy dla niego. Chodźmy. Czas to cenny towar.
Odwrócił się i Van Duyn wyszedł za nim na zewnątrz budynku. Otwarcie drzwi zabrało mu
nienaturalnie duŜo czasu.
Potem chwycił Van Duyna za rękę i manipulował przez chwilę przy worku. Unieśli się w
powietrze.
Kilka sekund później stali na dachu budynku. MęŜczyzna odwrócił się i wskazał na East River,
wyglądającą jak zabłocone szkło, oraz na mgliste i zachmurzone niebo, na którym smugi dymu
wyglądały jak wydęte Ŝagle na plaŜy.
— Proszę tam spojrzeć — powiedział. — I tutaj… — wziął go pod ramię i zaprowadził na drugi
koniec dachu — …miasto.
Van Duyn zaczął się wpatrywać w pogrąŜone w ciszy miasto, gdzie nieruchome samochody
leŜały na dnie morza własnych spalin. Ogarnął wzrokiem przechodniów, witryny sklepowe,
maszty flag, hydranty, kępy krzewów, ławki, znaki drogowe, plątaninę drutów, latarnie, trawniki,
kilka drzew i bezdomnego kota, który dopełniał tego obrazu. Spojrzał w górę na ciemne chmury, w
dół na grę światła i cienia na obskurnych powierzchniach.
— Co chciał mi pan pokazać? — zapytał.
— SkaŜenie — odparł.
— Jestem tego świadom, szczególnie dzisiaj.
— …i potęgę, i piękno.
— Nie mogę temu zaprzeczyć.
— Rezolucja, do której pan namawia… Jakie według pana są szanse, Ŝeby została przyjęta?
— Wszyscy czują, Ŝe głosowanie będzie zacięte.
MęŜczyzna skinął głową.
— Czym ona właściwie jest? — zapytał. — Czymś, co wywrze nacisk na niektóre kraje, by
podpisały kilka istniejących juŜ traktatów regulujących sprawę zanieczyszczenia mórz i atmosfery.
KaŜdy w zasadzie się zgadza, Ŝe świat powinien być czysty. Jest jednak spory sprzeciw wobec
proponowanych środków.
— Ale zrozumiały — odrzekł Van Duyn. — Bogate, potęŜne kraje, które zawdzięczają swoją
potęgę, bogactwo i stopę Ŝyciową obywateli swoistemu wyzyskowi innych państw — są teraz
wzywane do zaprzestania tego — a wezwanie to przychodzi w momencie, gdy ci pozostali
dochodzą do sytuacji, kiedy będą mogli pozwolić sobie na podejmowanie tych samych
przedsięwzięć i czerpanie tych samych korzyści. To dla nich czysto ludzkie — czuć się
oszukanym, postrzegać to jako spisek neokolonialny i przeciwstawiać się temu.
— Czysto ludzkie — powiedział nieznajomy. — Niestety, w tym właśnie tkwi problem, i to
duŜo większy, niŜ moŜe pan sobie wyobrazić. Ogromnie pana szanuję i właśnie dlatego
zdecydowałem się nie śpieszyć tak bardzo i dokładnie panu wyjaśnić, co to słowo oznacza.
„Ludzkie”. Czy myśli pan, Ŝe Leakey i inni mieli rację, twierdząc, Ŝe wschodnia Afryka jest
kolebką ludzkości i Ŝe właśnie tam pojawiły się pierwsze hominidy?
— To całkiem moŜliwe. Nigdy nie moŜemy być pewni, ale istnieją dowody…
— Oszczędzę panu kłopotu. Odpowiedź brzmi: tak. Tam właśnie to się stało. Nie były jednak
tak do końca samodzielne. Wtedy i w wielu innych momentach duŜo wcześniej w czasie.
— Nie rozumiem…
— Oczywiście, Ŝe nie. Pańska edukacja została oparta na godnych podziwu załoŜeniach
regularności i nieuniknionym odrzuceniu teleologii. Jest pan ofiarą własnego zdrowego rozsądku.
Nie moŜe pan dojść do właściwych wniosków, chyba Ŝe ktoś inny przekazałby je panu. Rodzaj
ludzki został zaprojektowany do słuŜenia szczególnemu końcowi, a koniec ten jest juŜ w zasięgu
wzroku.
— Szaleństwo! Śmieszne! — przerwał Van Duyn.
MęŜczyzna wskazał miasto.
— Czy moŜe pan spowodować, Ŝe wszystko znowu będzie się poruszać? — zapytał.
Van Duyn opuścił głowę.
— W takim razie proszę mnie wysłuchać. Niech pan zaczeka z sądami, aŜ skończę opowieść.
Czy jest pan głodny?
— Tak.
Nieznajomy sięgnął do teczki.
— Kanapki, wino, lemoniada, czekolada, kawa… — Rozwinął obrus i rozłoŜył na nim jedzenie.
— Proszę jeść i słuchać.
Wiele wieków temu — rozpoczął — szczególna istota została wybrana na dominującą formę
Ŝycia na tej planecie. Czasem pomagano jej, a czasem przeszkadzano. Wszystkie z tych upadków
czy wzlotów zaznaczyły się niezatartymi cechami w czasie przeobraŜeń prowadzących do coraz
większej świadomości. Przebieg rozwoju został niedawno ustalony przez archeologów i
antropologów; droga ta miała doprowadzić do hominidów i dalej, do dominacji na tej planecie
stadnych małp człekokształtnych. Konieczne było stworzenie takich istot, które Ŝyłyby w
gromadach i nauczyły się manipulować swoim otoczeniem w taki sposób, aby umoŜliwić
ostateczne pojawienie się miejskiego stylu Ŝycia i jednocześnie spowodować intensywny rozwój
przemysłu.
Van Duyn potrząsnął głową, ale miał pełne usta i chcąc nie chcąc musiał słuchać, jak
męŜczyzna mówił dalej.
— Było to bardzo poŜądane z powodu fizycznych zmian świata, który powstałby jako produkt
uboczny normalnego funkcjonowania takiej cywilizacji. Ci, którzy wpływali na rozwój ludzkości,
chcieli, Ŝeby ewolucja środowiska tak się potoczyła, by charakteryzowało się ono obecnością
takich składników jak dwutlenek siarki, tlenek azotu, metyl, rtęć, związki fluoru z węglem,
czterochloroetylen, dwutlenek węgla, tlenek węgla, polichlorki i wiele innych związków
stanowiących wydzieliny nowoczesnego świata. Krótko mówiąc, w ten sposób wymyślili rodzaj
ludzki, aby ziścił ich plany; zaprojektowali go i zaprogramowali tak doskonale, Ŝe nie tylko
wykonałby dla nich tę pracę, ale równieŜ dokonał samozniszczenia, gdy proces ten zostanie
ukończony.
— Ale dlaczego? — zapytał Van Duyn. — Czemu miałoby to słuŜyć?
— Rodzaj ludzki — odparł tamten — został tak zaprojektowany przez istoty z innego świata.
Nie wiem, co ostatecznie dokonało zniszczenia ich planety, mogę się jednak tego domyślać. Kilku
z nich udało się uciec i dotrzeć tutaj. Ziemia wydała im się odpowiednia, pod warunkiem, Ŝe
dokona się pewnych zmian. Byli zbyt nieliczni, Ŝeby zabrać się do skomplikowanej i długotrwałej
pracy. Zainicjowali więc rozwój gatunku ludzkiego, aby wykonał to za nich. Śpią do tej pory w
komorach hibernacyjnych na pokładach swoich statków. Okresowo jeden z nich zostaje obudzony,
by śledzić postępy rodzaju ludzkiego i dokonywać wszelkich niezbędnych poprawek, aby
wszystko toczyło się właściwą drogą.
— W kierunku naszego zniszczenia?
— Tak. Całkiem nieźle wszystko obliczyli — a moŜe juŜ wcześniej znaleźli się w podobnej
sytuacji — planeta ta stanie się więc dla nich odpowiednia mniej więcej wtedy, gdy przestanie
nadawać się do zamieszkania przez ludzi. Waszym zadaniem jest załatwienie tego za nich i
zniknięcie po osiągnięciu tego celu.
— Jak mógł powstać taki rodzaj istot? Nie mogę wyobrazić sobie naturalnej drogi rozwoju
jednostek przystosowanych do Ŝycia na planecie wyniszczonej w tak wyrafinowany sposób. Chyba
Ŝe…
Nieznajomy wzruszył ramionami.
— Chyba Ŝe są jakimś wtórnym gatunkiem powstałym w juŜ zniszczonym świecie? Albo
jeszcze tym pierwotnym, dotkniętym przez przypadkowe mutacje? A moŜe byli juŜ na takim
poziomie rozwoju nauki, Ŝe sami zdołali się uratować po tym, jak zrujnowali własny świat? Nie
wiem. Wiem tylko, Ŝe szukają środowiska po katastrofie ekologicznej i Ŝe są na dobrej drodze, aby
znaleźć je tutaj.
— Powiedział pan, Ŝe trzymają nas pod nadzorem i dokonują… poprawek?
— Tak.
— To oznaczałoby, Ŝe program prowadzący do zaplanowanego przez nich końca nie jest
doskonały
— To prawda. Przez ostatnie kilka tysięcy lat znacznie uwaŜniej przyglądali się społeczności
ludzkiej. Zawsze wystrzegali się osób niezwykle uzdolnionych, proroków i wszelkich moŜliwych
mutacji, które mogłyby skierować bieg wydarzeń w niepoŜądanym kierunku. Ich wpływ byłby
teraz znacznie silniejszy niŜ, powiedzmy, tysiąc lat temu. Wzrosła równieŜ statystyczna moŜliwość
ich wystąpienia. Co za tym idzie, musieli mieć się bardziej na baczności przez ten czas, Ŝeby tłumić
wczesny postęp techniczny, który mógłby spowolnić lub udaremnić realizację ich programu, oraz
Ŝeby nie dopuszczać do rozwoju poglądów filozoficznych, które mogłyby mieć ten sam skutek. Z
drugiej strony starali się zachęcać ludzi do wszystkiego, co przeciwne. Dostrzegli na przykład
zaletę popierania ogólnoświatowych aspektów chrześcijaństwa, buddyzmu i islamu, gdyŜ
zmniejszają znaczenie Ziemi jako planety. Poradzili sobie z setkami filozofów, naukowców…
— Poradzili sobie?
— Zabijając lub rujnując, albo teŜ wspierając ich i pomagając im — gdyŜ tak teŜ bywało.
— Roztacza pan straszną wizję świata — powiedział Van Duyn. — Dlaczego opowiedział mi
pan to wszystko?
Człowiek z mroków spojrzał w dal ponad miastem dotykając palcem medalionu na szyi.
— Walczyłem z nimi — powiedział w końcu — przez wieki. W najlepszym wypadku udawało
mi się odrobinę wszystko opóźniać. Teraz jednak nasze zmagania dobiegają końca — końca, który
wyznaczyli oni tak dawno temu. Nie jestem pewien, czy mamy jeszcze jakieś szansę. Niezbędne
jest chyba dokonanie pewnych zmian w naturze człowieka po to, Ŝeby ich pokonać. Jakich i jak
tego dokonać — nie wiem. Usiłuję teraz zdobyć trochę czasu, opóźnić wszystko tak bardzo, jak
tylko jest to moŜliwe, podczas gdy będę szukał na to odpowiedzi. Uchwalenie rezolucji przez
Zgromadzenie Ogólne pomogłoby mi w znacznym stopniu. Zdawałem sobie sprawę, Ŝe
głosowanie będzie zacięte. Dlatego właśnie zaaranŜowałem pokaz — pańskie zabójstwo. Czułem,
Ŝe szansę rezolucji popartej męczeńską śmiercią znacznie wzrosłyby. W ostatnim jednak
momencie zrozumiałem, Ŝe mój szacunek, moja sympatia do pana nie pozwolą mi zrobić tego z
zimną krwią. Czułem, Ŝe jestem panu winien to długie wyjaśnienie. Wtedy jednak było juŜ za
późno, Ŝeby powstrzymać zabójcę. Było to teŜ niepotrzebne. Podczas gdy nigdy nikomu nie udało
się kontrolować czasu, a kaŜdy człowiek umierając pozostawia za sobą ów most popiołów, ja
posiadam zdolność manipulowania fizjologią ludzką do tego stopnia, Ŝe efekty są takie same jak
przy zatrzymaniu czasu. Zrobiłem więc to, Ŝeby usłyszał pan wyjaśnienie, Ŝeby pozostawić panu
wybór.
— Wybór?
Skinął głową.
— Jestem w stanie posłuŜyć się prawie kaŜdym. Prawie…
— Rozumiem — odparł Van Duyn. — Rozumiem takŜe, Ŝe moja śmierć byłaby tak istotna…
Tak czy owak, kim pan jest?
Człowiek z mroków potrząsnął głową.
— Po prostu nie ma czasu, Ŝebym opowiedział panu moje dzieje, dłuŜsze są bowiem niŜ cała
historia. JeŜeli chodzi o imiona… Straciłem juŜ rachubę. MoŜna powiedzieć, Ŝe jestem ich
wczesnym eksperymentem, który się nie powiódł. Udało mi się teŜ ukraść im kilka przedmiotów,
zanim dotarli do mnie. Co jakiś czas próbują zniszczyć mnie i moją kobietę, nigdy jednak nie udało
im się pozbawić nas całkowicie Ŝycia. Zostali upośledzeni w wielu względach przez niesprzyjające
im środowisko, a nam przez wieki udało się zdobyć wiele środków obrony. Jestem… ich
przeciwnikiem. To wszystko. To wystarczy.
— W porządku — powiedział Van Duyn prostując się. Jeszcze raz rzucił okiem na miasto,
potem przeszedł na drugą stronę dachu i spojrzał na ciemną rzekę. — W porządku.
Po jakimś czasie odwrócił się i zerknął na człowieka z mroków.
— Niech mnie pan zabierze z powrotem na dół. Jego towarzysz sięgnął do worka. Chwilę
później złapał go za rękę. Opuścili dach.
Kiedy znaleźli się na dole, weszli do budynku. Van Duyn skierował się do sali obrad. Obejrzał
się w pewnym momencie, Ŝeby powiedzieć coś człowiekowi z mroków, ale odkrył, Ŝe nie ma go
juŜ przy nim.
Szedł dalej. Wkroczył na salę, wracając tą samą drogą, którą wyszedł. Zatrzymał się obok
męŜczyzny z pistoletem, przyglądając się wykrzywionej z emocji twarzy. Sprawdził pozycję kuli,
która znacznie się przesunęła podczas jego nieobecności. Następnie wspiął się na podium i stanął
przed pulpitem.
Sięgnął po notatki, wziął je w ręce. Spojrzał przed siebie na flagę Narodów Zjednoczonych,
niebieską, z białym kołem świata pośrodku. Wydało mu się, Ŝe kątem oka dostrzegł ruch. Potem
coś uderzyło i my… On… Ja…
Gwałtownie upadł na pulpit, on… Wpatrujemy się w białe koło na niebieskim tle, podczas gdy
wszystko wokół ciemnieje i…
On… Ja…
Ja… Ja jestem… Ja.
Ja!
Ja j e s t e m ! Ja j e s t e m ! Ja jestem!
…LeŜy tam, oddychając spokojnie. Krwawienie ustało. Jest noc, a ona rozpaliła ognisko i
przykryła go skórami zwierząt. Było mu bardzo zimno. Przyniosła mu wody w duŜej muszli.
Zaczynam rozumieć.
CZĘŚĆ DRUGA
Richard Guise szedł wzgórzem, ścinając kwiaty laską. Północny Nowy Meksyk to wspaniałe
miejsce na Ziemi, a latem osiąga swą łagodną doskonałość. Richard Guise nie zwracał jednak
uwagi na piękne widoki; skupił się na wnętrzu własnej osoby.
Zszedł do wąwozu i dotarł do najbliŜszego rozwidlenia. Zatrzymał się niezdecydowany. W
końcu westchnął, usiadł na kamieniu w cieniu przeciwległej ściany i zaczął rysować kijkiem po
piasku.
— Cholera! — mruknął. Po jakimś czasie powtórzył: — cholera!
Richard Guise w pewnym sensie pasował do krajobrazu wiejskiego, pomimo Ŝe przed
czterdziestu kilku laty urodził się w mieście, w New Jersey. Był otyły, opalony i siwowłosy. Miał
ciemniejszy zarost na wielkich dłoniach, którymi prowadził laskę po piasku. Całości dopełniały
ciemne oczy, szeroko rozstawione nad złamanym kiedyś nosem.
Nie przepadał za górami, skałami, kaktusami i topolami. Był prezesem Międzynarodowego
Związku Telepatów i pomimo ogromnej skuteczności środków porozumiewania się dwudziestego
pierwszego wieku, których stanowił istotny element, czuł — by się znacznie lepiej w duŜym
mieście, szczególnie gdzieś na wschodzie. Utrzymywał co prawda biura równieŜ i tam, lecz miał
niestety ten sam problem co wszyscy telepaci z małymi dziećmi — musiał zamieszkać z dala od
miasta. Tylko Ŝe z Dennisem coś poszło nie tak…
Sięgnął specjalnym zmysłem do podświadomości robaka próbującego przedostać się pomiędzy
kamieniami.
…Świat o szorstkiej fakturze i masywnych formach, o intensywnych woniach i specyficznych
doznaniach kinestetycznych…
Poruszył laską. Dziwne wraŜenie zniknęło. Wcale nie jest prawdą, Ŝe empatia rodzi
współczucie. Czasem największą zaletą umiejętności wkroczenia w czyjeś doznania jest
moŜliwość przerwania.
W ciągu ostatnich kilku tygodni częściej odbywał takie spacery, gdyŜ coraz bardziej nabierał
przekonania, Ŝe coś złego dzieje się z ich synem. Był zmęczony całą tą sytuacją; nie chciał
emitować swych uczuć w pobliŜu dziecka, lecz w szczególności nie lubił skrywać umysłu wobec
Vicki. Musiał się gdzieś oddalić, Ŝeby się nad tym wszystkim zastanowić.
— Niech to szlag!
Wepchnął rozgniecionego Ŝuczka w piach i wygładził powierzchnię. Spojrzał na zegarek. Być
moŜe tym razem doktor będzie miał jakieś dobre wiadomości.
Victoria Guise dbała o swoje rośliny. Podlewała je, zraszała, uprawiała, usuwała zeschnięte
liście, nawoziła, przestawiała doniczki z podwórza do patio, z parapetu na ławkę, ze słońca w cień
i na odwrót. Pieściła je myślami.
Niebieskie szorty, biała bluzka z dekoltem, czerwona opaska, skórzane sandały pasowały do jej
szczupłej, wysokiej sylwetki, piegowatej twarzy i popielatych włosów. Kiedy tylko coś ją
dręczyło, poświęcała roślinom o wiele więcej uwagi. Oglądała je dokładnie, mruŜąc zielone oczy.
Radziła sobie z więdnięciem, obumieraniem, wysychaniem i atakami insektów. Zdawała sobie
sprawę, Ŝe w ten sposób oszukuje samą siebie. Mimo wszystko metoda ta zwykle odnosiła skutek.
Na razie nie musiała ukrywać swoich myśli ani uczuć. Z wyjątkiem… To trwało duŜo dłuŜej,
niŜ się spodziewała. Doktor przebywał cały czas z Dennisem, a Dick wróci prawdopodobnie
dopiero za jakiś czas. śeby tylko… Zdecydowała, Ŝe niecierpkom przydałoby się więcej światła, a
petunie nadal potrzebowały wody. Wróciła do kranu.
Kiedy zajmowała się paprotką, dotarła do niej słaba, niespokojna myśl: — Wszystko w
porządku? — Wyczuła obecność Dicka. Zobaczyła suchą, skalistą okolicę, którą przemierzał, oraz
dom daleko na wzgórzu. Dick szedł na północ przez wąski wąwóz.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Jest cały czas z nim.
— Rozumiem.
Wyczuła, Ŝe zwalnia kroku, uchwyciła szept jego uczuć.
— Na pewno juz niedługo skończą — dodała.
— Nie sądzą.
Kilka minut później usłyszała odgłos drzwi zamykanych wewnątrz domu.
— Pośpiesz się — ponagliła.
— Co się stało?
— Myślą, Ŝe… skończyli.
— W porządku. — Wyczuła, Ŝe zbliŜa się do domu.
Przeszła przez bramę, zamykając ją za sobą. OkrąŜyła południowy mur, gdzie rosły tylko
nagietki. One nigdy nie wymagały specjalnego traktowania. Zaczęła je oglądać.
— Pani Guise? — usłyszała cichy głos doktora Winchella, dochodzący z głębi domu.
Zamarła, obserwując kwiaty. Jeszcze chwilę…
— Pani Guise!
Z podwórza dobiegały głosy. Toczyła się rozmowa. Dick wrócił. Westchnęła i poszła w tamtą
stronę.
Wchodząc spojrzała na męŜa i na doktora, którzy właśnie usiedli na krzesłach obok pelargonii.
Doktor Winchell był młodym męŜczyzną, wysokim i otyłym, o rumianej twarzy. Podczas
rozmowy kilka razy przeciągnął dłonią po swych rzadkich juŜ włosach, barwą przypominających
słomę.
— Pani Guise — powiedział skłaniając głowę i wykonał ruch jakby chciał wstać.
Usiadła na ławce naprzeciwko, a doktor z powrotem rozsiadł się wygodnie.
— Właśnie mówiłem męŜowi, Ŝe jest po prostu za wcześnie, Ŝeby wydać diagnozę, ale…
— Niech nam pan od razu powie całą prawdą, nawet najgorszą — przerwał Dick.
Winchell skinął głową, spojrzał na Vicki. Pochyliła lekko głowę, nie odrywając od niego
wzroku.
— Zgoda — odpowiedział. Nie skorzystał z okazji do odejścia od czysto werbalnej rozmowy.
— Nie jest to zanadto optymistyczna sytuacja, lecz musicie pamiętać, Ŝe on jest jeszcze dzieckiem,
istotą łatwo się przystosowującą, a fakt, Ŝe przeprowadzili się państwo do miejsca tak odległego…
— Czy ma jakieś trwałe uszkodzenie? — zapytał Richard.
— Ja… Na razie nie moŜna odpowiedzieć na to pytanie. Jesteście tu od niedawna, a…
— Kiedy będzie pan pewien?
— Powtarzam, nie umiem odpowiedzieć…
— Czy jest coś, co moŜe mi pan powiedzieć?
— Richard — przerwała Vicki. — Proszę…
— Nic nie szkodzi — rzekł Winchell. — Rzeczywiście, więcej mogę powiedzieć o
przyczynach.
— Proszę mówić.
— Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Dennisa, mieszkaliście trzydzieści kilometrów od
najbliŜszego miasta. Dystans ten został uznany za bezpieczny, przynajmniej według przyjętych
kryteriów dla zjawisk telepatycznych. W takiej odległości dziecko powinno być odseparowane od
myślowego natłoku wielkiego miasta. Dennis jednak przejawiał wszelkie objawy wczesnych
zdolności odbioru myśli i zapadł w katatonię. śadne z was nie miało pojęcia, co mogło wywołać
chorobę. Wtedy zasugerowano wam, Ŝe pewne fizyczne anomalie okolicy mogły polepszać odbiór
lub Ŝe w pobliŜu mógł mieszkać nadawca wyjątkowo negatywnie działający na dziecko.
Zaleciliśmy więc zmianę miejsca zamieszkania na jeszcze bardziej odległe, Ŝeby się przekonać,
czy problem nie zniknie samoistnie po zmianie warunków.
Richard Guise skinął głową. — JuŜ sześć razy przeprowadzaliśmy się z dobrze znanych
powodów. Chłopak ma trzynaście lat. Nie mówi. Nie chodzi. Pielęgniarka stale zmienia mu
pieluchy i myje go.
Wszyscy mówią, Ŝe zakład byłby najgorszym rozwiązaniem i nadal jestem skłonny się z nimi
zgodzić. Ale przeprowadziliśmy się po raz kolejny i nic się nie zmieniło.
— Tak — powiedział Winchell — jego stan rzeczywiście się nie poprawił. Nadal cierpi z
powodu pierwotnego urazu.
— Więc nie było Ŝadnego poŜytku z przeprowadzki — podsumował Richard.
— Tego nie powiedziałem. Samo przemieszczenie się nie moŜe zmienić tego, co juŜ się stało.
Celem przeprowadzki było uniknięcie dalszego wystawiania go na negatywne bodźce oraz danie
naturalnym siłom Ŝywotnym dziecka moŜliwości powrotu do stanu równowagi. Najwidoczniej jest
jeszcze zbyt wcześnie, Ŝeby dostrzec efekty…
— Albo za późno… — dodał Richard.
— …Lecz przeprowadzka na pewno nie była błędem — ciągnął Winchell. — Tylko dlatego Ŝe
nasze badania nad kilkoma tysiącami znanych telepatów dostarczyły pewnych wzorców, nie
powinniśmy traktować ich jak świętości — nie, jeŜeli mamy do czynienia z całkiem nową mutacją
człowieka. Jeszcze za wcześnie. Jeszcze zbyt wiele musimy się dowiedzieć.
— Czy chce pan powiedzieć, Ŝe od samego początku był nienormalny — nawet jak na telepatę?
— Tak — potwierdził Winchell. — Przeprowadziłem kilka nowych testów, między innymi
eksperyment, w którym brało udział dwóch innych telepatów. Dostałem się do umysłu Dennisa i
uŜyłem jego zdolności, aby się z nimi porozumieć. Jeden z nich znajdował się czterdzieści pięć
kilometrów stąd, drugi sześćdziesiąt.
— Dennis odbierał myśli z miejsca oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów?
— Tak. To wyjaśnia jego wczesną reakcję na sygnały. Nigdy więc nie byli państwo oddaleni od
źródeł problemów w miejscach, gdzie poprzednio mieszkaliście. Tutaj jednak… tutaj, nawet w
promieniu sześćdziesięciu kilometrów jest wystarczająco duŜo przestrzeni. On zaledwie egzystuje,
ale miałem do czynienia z wieloma przypadkami dającymi podstawy do otuchy, jeszcze zanim
mutacja została rozpoznana.
— Racja — odpowiedział Richard. — Więc co pan teraz radzi?
— Myślę, Ŝe jeden z nowych terapeutów — telepatów powinien codziennie pracować z nim
przez jakiś czas, Ŝeby mu pomóc.
— Czytałam trochę o tych wczesnych przypadkach — powiedziała Vicki. — Czasami uraz był
tak silny, Ŝe nigdy nie udało się im rozwinąć własnej osobowości. Po prostu byli schizofrenicznym
zbiorem większych i mniejszych fragmentów odczuć, które utkwiły im w pamięci. Inni wycofali
się ze wszystkiego i nigdy…
— Nie ma powodu, Ŝeby rozwodzić się nad najgorszym — powiedział doktor Winchell. —
Wielu równieŜ wróciło do zdrowia, wie pani o tym. Dobrze pani zrobiła, sprowadzając go tutaj.
Powinna pani równieŜ pamiętać, Ŝe współcześni terapeuci wiedzą duŜo więcej o tym stanie niŜ
poprzednie pokolenie. Więcej niŜ dziesięć lat temu. Czy nawet pięć. Dajmy im szansę. Niech pani
pomyśli o pozytywnych aspektach. Proszę pamiętać, jak łatwo mogą być przez niego odbierane
pani uczucia, wraŜenia.
Vicki skinęła głową.
— Czy moŜe nam pan polecić jakiegoś dobrego terapeutę?
— Właściwie mam kilku na myśli. Będę musiał sprawdzić, czy są do dyspozycyji.
Najskuteczniej zaopiekowałby się nim terapeuta, który mieszkałby tu i pracował z nim kaŜdego
dnia, przynajmniej przez jakiś czas. Zaraz po powrocie dowiem się i jutro dam państwu znać.
— Dobrze — powiedział Richard. — Niech pan im powie, Ŝe mamy wygodny pokój gościnny.
Winchell zbierał się do odejścia.
— A moŜe zostałby pan na obiedzie? Winchell znowu się rozsiadł.
— Dziękuję.
Richard uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia i wstał.
— Czego się pan napije?
— Szkockiej z wodą.
Skinął głową i odszedł w stronę domu.
— Sześćdziesiąt kilometrów… — mruknął.
Do domu państwa Guise przyjechała Lydia Dimanche. Była to mała, pełna wdzięku kobieta o
dźwięcznym głosie, czarnych włosach i prawie równie ciemnych oczach. Państwo Guise odnieśli
wraŜenie, Ŝe jest Polinezyjką.
Lydia codziennie widywała się z Dennisem. Karmiła go, porozumiewała się z nim telepatycznie
oraz bezpośrednio. Organizowała z nim róŜne zajęcia.
Kiedy nie przebywała z Dennisem, spędzała czas w swoim pokoju, jechała do miasta lub
chodziła po górach.
Posiłki jadła razem z państwem Guise, ale nigdy nie chciała zdradzić czegokolwiek na temat
swego pacjenta. Pytana wprost, mówiła, Ŝe jest jeszcze za wcześnie, aby powiedzieć coś
konkretnego.
Kilka miesięcy później, kiedy Richard Guise wyjechał w długą podróŜ słuŜbową, stan Dennisa
pozornie się nie zmienił. Codziennie odbywały się zajęcia. Vicki spędzała coraz więcej czasu ze
swoimi roślinami. Kilka minut rano i wieczorem wydłuŜyło się do godzin. Popołudniami czytała
ksiąŜki o ogrodnictwie. Sadziła nowe rośliny, wybudowała nawet małą szklarnię.
Wychodząc pewnego ranka z pokoju Dennisa Lydia zobaczyła ją opartą o ścianę.
— Victorio — powiedziała. Uśmiech na twarzy Lydii ustąpił miejsca grymasowi.
— Chcę się z nim porozumieć, Lydio. Przez cały ten czas… Muszę zobaczyć, jaki on teraz jest.
— Odradzam. Kontroluję go dość surowo i wszelkie niepoŜądane myśli lub uczucia mogłyby
zachwiać równowagę, którą próbuję…
— Nie będę nadawała swoich myśli. Chcę tylko spojrzeć.
— Na razie nie ma za bardzo na co patrzeć. Wygląda dokładnie tak jak zawsze…
— Ale ja muszę się przekonać. Nalegam.
— Nie pozostawiasz mi wyboru — powiedziała Lydia odsuwając się. — Ale zastanów się przez
chwilę, zanim wejdziesz.
— JuŜ się zastanowiłam.
Vicki weszła do pokoju, zbliŜyła się do łóŜka. Dennis leŜał na boku patrząc ponad nią na
przeciwległą ścianę. Jego spojrzenie pozostało nieruchome, nawet kiedy przeszła tuŜ przed nim.
Otworzyła swój umysł i ruszyła bardzo ostroŜnie w jego kierunku. Gdy wróciła do siebie, oczy
miała suche. Minęła Lydię i przez frontowy pokój wyszła na dziedziniec. Usiadła na ławce i
zaczęła wpatrywać się w pelargonie. Nie poruszyła się, kiedy podeszła Lydia i usiadła obok niej.
Przez dłuŜszą chwilę obie milczały.
W końcu Vicki powiedziała: — To jak ubieranie zmarłego do grobu.
Lydia potrząsnęła głową.
— Tylko tak wygląda — odparła. — To Ŝe nie ma Ŝadnych widocznych na pierwszy rzut oka
zmian, nie jest istotne. W pewnym momencie w ciągu nadchodzących miesięcy ćwiczenia, które
rozpoczęliśmy, mogą nagle dokonać przełomu i zmienić dysfunkcję w stabilizację wewnętrzną.
Oto kolejny powód, dlaczego nie chciałam, Ŝebyś sprawdzała jego stan. Twoja równowaga
psychiczna jest waŜną częścią jego otoczenia.
— Musiałam go zobaczyć — powiedziała Vicki.
— Rozumiem, ale proszę, nie rób tego więcej.
— Nie zrobię. Nie chcę.
— Nic nie wiem o wpływie mojej równowagi psychicznej na jego stan — zaznaczyła po pewnym
czasie Vicki. — Ale nie mam pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Nie wiem, jak zmieniać odpowiedzi
i reakcje tutaj, we mnie. Od tak dawna się tego obawiałam… Kiedy byłam dzieckiem, moja siostra
Eileen… Nie była telepatką, mogłam czytać jej myśli o mnie. Później nauczyciele… A w końcu cały
świat zszedł na psy. Potem mój pierwszy mąŜ, Paul. śycie było paskudne, aŜ do momentu kiedy
spotkałam Dicka. Potrzebowałam kogoś takiego jak on. Starszego, silniejszego męŜczyzny, który
wiedziałby, jak radzić sobie z tym, czemu ja nie mogłam podołać. Jak utrzymywać wszystko razem,
bezpiecznie. I tak tez postępował. Zanim go spotkałam, zawsze miałam wraŜenie, Ŝe świat się zaraz
zawali. Spowodował, Ŝw to odczucie odeszło, a raczej pozostawało w bezpiecznej odległości.
Wydaje mi się, Ŝe ciągle jest tak samo. Czułam wtedy, Ŝe nie było dla niego rzeczy niemoŜliwych, Ŝe
przy nim wszystko zawsze dobrze się ułoŜy. Ze świat będzie dalej trwał, tak jak powinien. Ze nic mi
się nie stanie. A potem ta sprawa z Dennisem… Teraz znowu się boję. Z wiadomości pamiętam
tylko wypadki, klęski, nieszczęścia i skaŜenia. Czytam, i jedynie złe strony Ŝycia robią na mnie
wraŜenie… Czy taki jest świat, czy to ja taka jestem? A moŜe i jedno i drugie? Teraz Dick znowu
wyjechał, a stan Dennisa nie poprawia się… Nie wiem. Po prostu nie wiem…
Lydia objęła ją.
— Poszłaś sprawdzić, zobaczyłaś go i teraz się obawiasz — powiedziała. — Strach często jest
dobry. Rozpacz nigdy. Strach moŜe powiększyć twoją świadomość. Umocnić twoją wolę walki.
Rozpacz zaś powoduje, Ŝe chcesz się poddać…
— Ale z czym mam walczyć? I jak mam z tym walczyć?
— Jest nadzieja, Ŝe Dennis wyzdrowieje. Nie trwałabym przy moich wysiłkach, jeŜelibym w to
nie wierzyła. Mogłabym równie dobrze zająć się innymi przypadkami, gdzie rezultaty byłyby
łatwiej zauwaŜalne. Poza tym podczas leczenia kaŜdy terapeuta rozwija w sobie jakieś
wyobraŜenie dotyczące pacjenta, jego szans na powrót do zdrowia. Ja tez mam takie odczucia. Nie
wierzę, Ŝe będzie to łatwe, ani tez, Ŝe nastąpi szybko. MoŜe to trwać nawet lata i być bardzo
skomplikowane. Ale pamiętaj, znam go lepiej niŜ ktokolwiek, nawet niŜ ty, i czuję, Ŝe są powody,
abyś nie traciła nadziei. Rzuciłaś tylko okiem na to, co jest wewnątrz niego. Ja widziałam więcej.
JeŜeli chodzi o twoje pozostałe obawy, być moŜe istnieje jakaś zgodność. Być moŜe na pewnym
poziomie wewnątrz ciebie fragmentacja jego rozwijającej się osobowości jest analogiczna do
wszystkiego tego, co miało na ciebie tak ogromny wpływ, zanim poznałaś Dicka. MoŜe Dennis
wydaje się schizofrenicznym obrazem świata. Fakt, Ŝe Richard nic nie moŜe zrobić, Ŝeby mu
pomóc, mógł rozjątrzyć te inne sprawy i rozbudzić niepokój. Łatwo jest dostrzec, Ŝe stan Dennisa
moŜe symbolizować dla ciebie ducha czasu. Twój syn nie jest odrębną jednostką, ale fragmentami
wielu, z jakimi się zetknął. A te fragmenty nie pasują do siebie. Kolidują ze sobą. JednakŜe on
gdzieś tam jest, tak jak człowieczeństwo. Z czym masz walczyć i jak masz z tym walczyć? Nie trać
nadziei, która nie jest przecieŜ bezpodstawna. Nie pozwól obawie przerodzić się w rozpacz. Nie
poddawaj się. Podsycaj swoją nadzieję strachem. Wykorzystaj go. Zmień go w cierpliwe
oczekiwanie.
— Doradzasz mi trudną drogę.
— Wiem. Wiem teŜ, Ŝe ci się uda.
— Spróbuję…
Zimny wiatr z gór zaszeleścił w pelargoniach. Vicki odchyliła się i poczuła go na twarzy; jej
oczy spoglądały ponad ceglanym murem w miejsce, gdzie okryte cieniem wzgórze zdawało się
pochylać nad nimi.
— On jest dzieckiem szczególnego czasu — powiedziała po chwili. — Nauczę się na niego
czekać.
Lydia obserwowała jej profil, w końcu wstała.
— Chciałabym pójść do niego jeszcze na chwilę — powiedziała.
— Dobrze, idź.
Vicki siedziała na ławce, aŜ nadeszła gwiaździsta noc. W końcu zdała sobie sprawę, Ŝe jest
zimno i wróciła do domu.
Jesień, zima, wiosna…
Lato.
Poprzedniego wieczoru poszedłem napić się do baru przy starym hotelu La Fonda na końcu
Szlaku Santa Fe. Teraz obserwowałem fasadę budynku i czekałem. Tu, na dachu jednego z
budynków było strasznie gorąco. Wychyliłem się poza barierkę i spojrzałem w prawo na ulicę.
Wszystkie budynki były niskie. Nic w tym mieście ciekawego poza trzema sklepami. Hotel La
Fonda to wyjątek. Zbudowany z cegły, ozdobiony sztukaterią. RóŜne odcienie brązu cegieł i
dachówki współgrały ze sobą.
Nie było Ŝadnego problemu z dostaniem się tutaj po dachach, jeszcze przed brzaskiem, tak jak ja
to zrobiłem. Ale teraz słońce… BoŜe! Buchało Ŝarem na rynek i na moje plecy. Trzeba było
załoŜyć koszulę z długim rękawem, wtedy bym się tylko gotował, a tak wkrótce zostaną ze mnie
spalone zwłoki albo będę spieczony jak rak. W zaleŜności od tego, jak się dalej sprawy potoczą…
śycie jest bardziej skutkiem tego, co przydarza się ludziom, kiedy na coś czekają, niŜ zbiorem
samych oczekiwanych rzeczy.
Broń spoczywająca na moich stopach przykryta była czarną kurtką, którą miałem na sobie
wczoraj wieczorem. Spędziłem z tym karabinem cały dzień na wzgórzach. Nawet spałem z nim
przez kilka nocy z rzędu. Wczoraj rozebrałem go na części, wyczyściłem i nasmarowałem. Teraz
był naładowany, gotowy. Nie ma potrzeby, Ŝeby go dotykać aŜ do czasu, kiedy trzeba będzie go
uŜyć. Ktoś inny podniósłby go, zacząłby się nim bawić, przeniósł na inne miejsce, wrócił. Skoro
większość Ŝycia to czekanie, zawsze byłem zdania, Ŝe trzeba nauczyć się robić to dobrze. Świat
odbierany jest zmysłami. Nie ma Ŝadnego sposobu, Ŝeby całkowicie temu zapobiec, z wyjątkiem
śmierci. Nie pragnę tego jednak. Wyciska to piętno na naturze człowieka. Więc chcąc czy nie
chcąc, tkwi we mnie. Jego wola jest zatem silniejsza od mojej własnej i jestem częścią
rzeczywistości, w której istnieję. Istotnie, najintensywniejszą formą aktywności, jaką mogę
przejawić, jest rozmyślanie nad tym. Lecz komu moŜe być dobrze z ostatecznościami? Kiedy tak
czekałem, nabrałem ochoty na papierosa: coś, do czego przywykłem, nim zobaczyłem, jak to
wszystko funkcjonuje. Inne Dzieci Ziemi powiedziałyby, Ŝe jest to szkodliwe dla zdrowia, a poza
tym zanieczyszcza powietrze. Dla mnie powietrze jest wystarczająco zanieczyszczone. Właściwie
nawet za bardzo. Pomimo tego, Ŝe świat jest potęŜniejszy ode mnie, wiem, Ŝe moŜna mu
zaszkodzić. Staram się od tego powstrzymywać, gdzie tylko mogę. Nawet jeŜeli wyniki były mało
znaczące, widziałem, jak wstępują do obrazu świata, który noszę w sobie, ze świadomością, Ŝe ja
sam jestem ich przedstawicielem. Niepokoiło mnie to, kiedy czekałem i rozmyślałem, to znaczy
przez większość czasu. JeŜeli chodzi o moje zdrowie, wcale się o nie nie martwiłem. Nie obchodzi
mnie zbytnio to, co się ze mną stanie. Człowiek rodzi się, Ŝyje i umiera. Wobec nieskończoności
będę równie długo martwy jak kaŜdy inny człowiek. Chyba, Ŝe istnieje reinkarnacja, jak mówią
niektórzy. W kaŜdym razie to i tak nie ma znaczenia… Istotne jest tylko stworzenie pe — wnego
obrazu świata i umiejętność cieszenia się nim, chronienia przed zachwianiem jego równowagi,
powstrzymywanie się od wyrządzania szkód… Lub teŜ, tak jak to zamierzam zrobić teraz, dokonać
czegoś poŜytecznego, aby poprawić go lub o — chronić. Jest to jedyna rzecz warta wysiłku,
jedyna, na której mi zaleŜy… JeŜeli umrę, zabierając ze sobą lepszy obraz świata, niŜ istniałby bez
moich wysiłków, wtedy uznam, Ŝe odszedłem wypełniwszy swój obowiązek, oddawszy Matce
Ziemi naleŜność za mój pobyt, dowód wdzięczności za czas mojego trwania. Jeśli chodzi o to, co
stanie się ze mną w tym procesie — niech o mnie napiszą: Roderick Leishman. Jego zbytnio nie
obchodziło, co z nim będzie.
Nadjechały dwa samochody policji stanowej i zatrzymały się przed wejściem do La Fondy.
Wychyliłem się, gdy policjant wyszedł z budynku i podszedł porozmawiać z kierowcami. JuŜ
niedługo… W zeszłym roku pomogłem wysadzić w powietrze dwie tamy oraz dwie elektrownie
atomowe. To razem sześć dla Dzieci Ziemi. Nieźle się napracowaliśmy. Dzisiaj jednak moŜemy
dokonać duŜo więcej. Zapobiec szkodom, zamiast je naprawiać. Wheeler i McCormack,
gubernatorzy stanów Wyoming i Kolorado, mieli się tutaj spotkać z gubernatorem Nowego
Meksyku, aby omówić projekty energetyczne na duŜą skalę, zakładających wydobycie,
zanieczyszczenie środowiska, zniszczenia. Nie czuję jednak do nich Ŝadnej osobistej urazy. Nie
powinienem czytać tyle o nich. Jako jednostki nie są tacy straszni. Ale Ziemia jest waŜniejsza. Ich
śmierć będzie znaczyła więcej niŜ i c h śmierć. Obserwowałem policjanta, który cofnął się do La
Fondy. Powoli, nie było powodu do pośpiechu, pochyliłem się i wyjąłem broń spod kurtki.
Podniosłem ją i połoŜyłem na kolanach. JuŜ wcześniej narysowałem na murze obok znak Dzieci
Ziemi.
JuŜ niedługo, powiedziałbym…
Dwaj policjanci, jeden z nich był tym, który poprzednio rozmawiał z kierowcami, trzymali
drzwi. Nawet się nie rozejrzeli. Przesunąłem karabin, oparłem kolbę o ramię i połoŜyłem palec na
spuście.
Czterech ludzi pogrąŜonych w rozmowie wyszło na zewnątrz budynku. Z tej odległości nie
miałem problemu z identyfikacją. Pierwszy strzał, czysty i łatwy, dosięgną! Wheelera.
Przesunąłem lufę na bok i wystrzeliłem dwa razy do McCormacka, gdyŜ nie byłem pewien, gdzie
trafiła go pierwsza kula. Następnie cofnąłem się, wytarłem broń szybko, ale dokładnie, właśnie tak
jak zaplanowałem, i oparłem ją o mur. Odwróciłem się schylony i rozpocząłem wycofywanie się
wzdłuŜ dachów. Usłyszałem z tyłu strzały, ale nic nie trafiło blisko mnie.
Oby tylko mój kierowca był na miejscu. Mógłbym wówczas rozpocząć cykl zmiany
samochodów, w wyniku którego udałoby mi się uciec… Pomimo Ŝe nie obchodzi mnie, jaki będzie
mój los, chciałbym, aby oczekiwanie nań trwało jak najdłuŜej, Matko Ziemio, Ŝebym mógł Ci
słuŜyć tak, jak na to zasługujesz. Ja…
Lato.
Vicki upuściła rydel usłyszawszy krzyk wewnątrz umysłu. — Lydia? — zaczęła, lecz chwilę
później domyśliła się, co było przyczyną.
Wyszła ze szklarni, przebiegła przez podwórko i wpadła do domu. W połowie drogi,
przechodząc przez salon, odczuła uspokajające, zadziwiająco kontrolowane myśli Lydii: —
Wszystko w porządku. Nic ci się nie stało. Nie powinieneś się emocjonować.
Potem dotarł do niej głos, jakiego nigdy do tej pory nie słyszała: — Moje ramię! Chyba jest
złamane. Muszę zejść na dół.
Wbiegła do pokoju, potrącając Lydię. Dennis wstał z łóŜka i stał obok opierając się na nim.
Ściskał kurczowo prawe ramię lewą ręką i błądził dzikim wzrokiem po pokoju.
— Tam! — krzyknął. Rzucił się do przodu i upadł.
Vicki podbiegła do niego.
— Victorio, wyjdź stąd! — zawołała Lydia.
Podniosła go w ramionach.
— Ale jemu się coś stało — odparła Vicki.
— Nic mu się nie stało. Dzieci ciągle się przewracają. Proszę cię, wyjdź.
— Ale on nigdy przedtem nie wstał. Muszę…
— Wyjdź! Proszę! Zostaw go mnie i wyjdź. Wiem, co robię!
Vicki pocałowała drŜącego chłopca i odsunęła się od niego.
— …I trzymaj się teŜ z dala od jego umysłu. To bardzo waŜne. Nie mogę brać na siebie
odpowiedzialności, jeŜeli wtrącasz się w krytycznych momentach.
— Dobrze, pójdę. Tylko przyjdź jak najszybciej i powiedz mi, co się stało.
Podniosła się i wyszła.
Kiedy przechodziła przez salon, Dennis znowu zaczął krzyczeć. Spojrzała na krzesła i
pomyślała, Ŝe tak naprawdę wcale nie chce usiąść. Poszła do kuchni i nastawiła wodę.
Później — nie wiedziała dokładnie kiedy — zauwaŜyła, Ŝe siedzi przy stole kuchennym,
wpatrując się w filiŜankę herbaty. Weszła Lydia i podniosła filiŜankę. Vicki czekała, aŜ się
odezwie.
Lydia potrząsnęła głową i usiadła obok niej.
— Nie wiem dokładnie, co się stało — powiedziała. — To było coś więcej niŜ halucynacja.
Miał kontakt z prawdziwą strukturą osobowości dorosłego człowieka. Skoro brakuje mu własnej,
Ŝeby nad tym zapanować, przejęła ona całkowicie kontrolę nad nim. Udało mi się pobudzić jego
ośrodki snu i teraz odpoczywa. Kiedy się obudzi, moŜliwe, Ŝe to juŜ zniknie.
— Czy myślisz, Ŝe powinnam zawiadomić doktora Winchella?
— Nie, wszystko zgadza się z wcześniej postawioną diagnozą. Po prostu daje się to bardziej
zauwaŜyć niŜ wcześniejsze wyniki terapii. Krótko mówiąc, Dennis nie ma własnej osobowości. Na
skutek urazu jest zbiorem fragmentów innych ludzi, na których umysły natrafił, zanim
przeprowadziliście się tutaj. W jakiś sposób zetknął się z kolejnym z nich i na nowo wystąpiły te
same objawy, tyle Ŝe w większym nasileniu. Jednostka ta miała pewne trudne przejścia, a
poniewaŜ Dennis ostatnio znacznie się rozwinął neurologicznie, uchwycił jakiś większy fragment
psychiki tej osoby. Nie wiem, kto nadawał ani skąd. Nie chciałam dokładnie sprawdzać, ale jeŜeli
sytuacja się powtórzy, będę do tego zmuszona. Na razie moŜe to nawet działać na korzyść Dennisa.
Prawdopodobnie będę mogła uŜyć niektórych nowych fragmentów do formowania jego własnej
osobowości. Jest jeszcze za wcześnie, Ŝeby o tym mówić, ale istnieje taka moŜliwość.
— Więc nic mu się nie stało?
— Nie. Osoba, z którą był w kontakcie, została zraniona. On tylko na to zareagował.
— Powinnam zadzwonić do Dicka i zawiadomić go o wszystkim.
— To by go tylko niepotrzebnie zaniepokoiło. Myślę, Ŝe lepiej zaczekać do jutra i zobaczyć, jak
sprawy się potoczą. Będziesz mu wtedy mogła powiedzieć znacznie więcej.
— Rzeczywiście. Strasznie długo go nie ma, Lydio. Myślisz, Ŝe on stara się uciec od… tego?
— MoŜliwe, Ŝe w pewnym stopniu tak. Ale specyfika jego pracy… Nowe negocjacje
związkowe… Wiesz, Ŝe jest to faktyczna podróŜ w interesach. WraŜenie, Ŝe ucieka od czegoś,
moŜe być odbiciem twoich własnych pragnień. JuŜ dawno nigdzie nie jeździłaś, zgadza się?
— BoŜe, to prawda!
— Być moŜe kiedy ten niewielki kryzys minie, pomyślisz o wakacjach. Świetnie poradziłabym
sobie tutaj podczas twojej nieobecności.
— Chyba masz rację. Pomyślę o tym, Lydio. Dziękuję.
Vicki wstała późno następnego ranka. Lydia była juŜ w pokoju Dennisa. Dzień był ciepły i
słoneczny, pracowała więc w szklarni aŜ do obiadu. Kiedy Lydia nie przyłączyła się do niej jak
zazwyczaj, Vicki zbliŜyła się do zamkniętych drzwi i stała tam przez dłuŜszą chwilę, zanim
wróciła do kuchni. Zaledwie wyczuwała duŜą aktywność umysłową wewnątrz pokoju. Uruchomiła
zespół informujący, wyłączyła ekran i nastawiła kopiarkę. Kartki jedna po drugiej ześlizgiwały się
na tackę. Zatrzymała urządzenie, gdy zebrało się ich kilkanaście, zebrała kartki i usiadła przy stole.
Później wyszła na dziedziniec, usiadła i po pewnym czasie zasnęła. Przez dłuŜszy czas nie
wiedziała czy to sen, czy jawa…
LeŜała tam, mruŜąc oczy przed światłem. Cienie wydłuŜyły się. Gdzieś daleko odzywała się
sójka.
Potem dotarło do niej: — Victorio, gdzie jesteś?
Podniosła się.
— O co chodzi?
— Wiadomości… Ta historia z Dennisem… Tu jest artykuł: Gubernator Wheeler zabity, a
McCormack cięŜko ranny… Morderca uciekł… Prawdopodobnie zraniony. Dennis był w umyśle
tego człowieka. Dzisiaj teŜ cały dzień utrzymuje to połączenie. Nie mogłam tego przerwać. W
końcu uśpiłam go powtórnie. Wydawało mi się, Ŝe ma kontakt z kimś o bujnej wyobraźni, być moŜe
psychotycznej — ale się myliłam. To się naprawdę wydarzyło w Santa Fe.
— Santa Fe jest ponad sto pięćdziesiąt kilometrów stąd!
— Wiem! Widocznie zdolności Dennisa wzrosły lub teŜ wyniki testów doktora Winchella były
błędne.
— Powinnam do niego zadzwonić. I do Dicka.
— Trzeba teŜ zawiadomić władze. Znam nazwisko tego męŜczyzny — Roderick Leishman. Jest
członkiem radykalnej grupy ekologicznej — Dzieci Ziemi. Miałam wraŜenie, Ŝe kieruje się na
północ.
— Zaraz przyjdę. Zadzwonisz wszędzie? Ale do Dicka nie, dobrze?
— Oczywiście.
Tamtego popołudnia pojechaliśmy na farmę Dzieci Ziemi w Colorado. LeŜałem rozciągnięty na
tyle samochodu — czwartego z kolei, jeŜeli chodzi o ścisłość, prawie cały czas ściskając ramię.
Drugi kierowca miał jakąś gazę i bandaŜ, więc zrobił mi opatrunek. Dał mi teŜ aspirynę i flaszkę
burbona. Pomogło trochę.
Farma Jerry’ego i Betty jest pewnego rodzaju gospodarstwem wspólnoty. Wszyscy tu naleŜą do
Dzieci Ziemi, ale tylko ich dwoje oraz facet o przezwisku Szybki Smith wiedzieli, co zrobiłem i Ŝe
mogę pojawić się potrzebując pomocy. Im mniej osób wiedziało o tym, tym lepiej. Jak zawsze,
zresztą. Zabrali mnie od razu do sypialni, gdzie Jerry wyciągnął mi kulę kalibru .38, która utkwiła
głęboko, oczyścił ranę i zaszył ją, złoŜył jakieś kości, nasmarował mnie czymś, nafaszerował
antybiotykami i połoŜył mi rękę na temblaku. Był weterynarzem. Nie mieliśmy w okolicy lekarza z
prawdziwego zdarzenia.
— Hę wziąłeś tych cholernych aspiryn?
— Kilkanaście. MoŜe więcej.
Jerry był wysokim, chudym męŜczyzną w nieokreślonym wieku. Mógł mieć równie dobrze
trzydzieści lat, co pięćdziesiąt. Wypocił z siebie wszystko oprócz kości i ścięgien i pozostały mu
tylko zmarszczki na twarzy. Nosił okulary w stalowych oprawkach. Jego usta zwęŜały się zawsze,
gdy się denerwował.
— Nie wiesz, co robią z krzepnięciem krwi?
— Nie.
— Zmniejszają je. Krwawisz więcej. Straciłeś duŜo krwi. Przydałaby ci się transfuzja.
— PrzeŜyję — odparłem. — Do tej pory jakoś przeŜyłem, nic mi nie będzie.
Skinął głową, światło odbiło się w szkłach jego okularów.
— Gdybyś dał mi konia, wiedziałbym, co zrobić — powiedział. — Upić i dać aspirynę. A
potem nic do jedzenia przez cały dzień.
Chciałem wzruszyć ramionami, ale szybko o — przytomniałem.
— Wybrałbym lepsze menu w innych okolicznościach; a poza tym gdybym był koniem,
mógłbyś mnie zastrzelić.
Zachichotał. Po chwili się jednak opamiętał.
— Mimo wszystko dokonałeś tego. Nie byłem tylko pewien, czy uda ci się potem uciec.
— Całkiem nieźle to obliczyliśmy.
Przytaknął.
— Co o tym sądzisz?
— Trzeba było to zrobić.
— Tak mi się wydaje.
— A widzisz jakieś inne moŜliwości? Musimy spróbować ich powstrzymać. Daliśmy im
odczuć, Ŝe istniejemy. Od tej pory będą się poruszać ostroŜniej.
— Rozumiem — odparł. — Po prostu chciałbym, Ŝeby był jakiś inny sposób. WciąŜ jestem
jakby świeckim kaznodzieją. Ale nie tylko o to mi chodzi. Przede wszystkim wolałbym nie widzieć
zabijania czy ranienia. Choćby dlatego, Ŝe jestem weterynarzem. Po prostu moje odczucia, nie
moje przemyślenia, powodują, Ŝe jestem temu przeciwny.
— Wiem — odpowiedziałem. — Myślisz, Ŝe sam się nad tym nie zastanawiałem? Nawet moŜe
za duŜo.
— Tak mi się wydaje. Raczej nie powinieneś jechać dalej. MoŜesz zatrzymać się tutaj na noc.
Potrzebujesz odpoczynku.
Potrząsnąłem głową.
— Wiem, ale nie mogę zostać. Muszę jechać dalej. Jestem jeszcze zbyt blisko miejsca, gdzie to
się stało, Ŝebym mógł spokojnie odpoczywać. Poza tym mój nowy samochód to furgonetka. Z tyłu
jest materac, będę mógł się wyciągnąć. W kaŜdym razie będzie lepiej dla ciebie, jeśli wyruszę
najszybciej, jak to moŜliwe.
— Gdybym obawiał się o własną skórę, nigdy nie dałbym się w to wciągnąć. Nie, nie o to mi
chodzi. Raczej wynika to z tego, Ŝe nie lubię rozlewu krwi.
— Mam większe szansę, Ŝeby tego uniknąć, jeŜeli będę zacierał za sobą ślady, a przynajmniej
będę się starał.
Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
— MoŜe to nadjeŜdŜa twój transport. Jaki to miał być kolor?
— Czerwony.
— Tak. To chyba to. Słuchaj, nie chcę, Ŝebyś brał więcej aspiryny.
— W porządku. Poprzestanę na alkoholu.
— Zatruwając swój organizm.
— Lepsze to niŜ zatruwanie Ziemi — odrzekłem. — Chyba będziemy musieli chwilę zaczekać.
Chcesz się do mnie przyłączyć?
Zachichotał krótko i uśmiechnął się wisielcze
— Jednego na drogę? CóŜ, czemu nie?
Kiedy wyciągałem butelkę, wyjął z kredensu dwie szklanki. Poczekałem, aŜ naleje.
— Szczęśliwej podróŜy — powiedział.
— Dzięki. Powodzenia.
Usłyszałem zatrzymującą się furgonetkę. ZbliŜyłem się do okna i wyjrzałem. Szybki Smith,
smukły i przedwcześnie osiwiały, który byłby na moim miejscu, gdyby nie rzut monety, podszedł
do samochodu, Ŝeby wszystko sprawdzić. Rozpoznałem kierowcę. Wypiłem więc drinka bez
pośpiechu, postawiłem szklankę na stole i schowałem butelkę.
Uścisnąłem Jerry’emu dłoń.
— Tylko nie przesadzaj z tym lekarstwem, dobrze?
Mruknąłem coś niewyraźnie, a zaraz potem Smith wszedł oznajmić, Ŝe samochód przyjechał.
— No to na razie.
Wyszedłem za nim na zewnątrz i wsiadłem z tyłu. Kierowca — muskularny chłopak o imieniu
Fred — podszedł sprawdzić, jak się czuję, i pokazać mi, gdzie co leŜy. Było tam jedzenie, woda,
butelka wina, rewolwer kaliber .38 i pudełko naboi. Nie wiem, do czego te ostatnie mogły okazać
się potrzebne. Gdyby ktoś nas złapał, poddałbym się z ochotą. W kaŜdym razie na pewno nie
byłem w stanie szybko naładować. Spostrzegłszy to Fred zrobił to za mnie i schował broń pod
materacem.
— Jesteś gotowy? — zapytał.
Skinąłem głową, a on zatrzasnął drzwi. PołoŜyłem się i zamknąłem oczy.
Doktor Winchell nie był w stanie przekonać porucznika Martineza, ale podczas
dziesięciominutowej rozmowy udało mu się to przynajmniej z Richardem Guise. Dick
potrzebował tylko pięciu minut rozmowy z kimś z Waszyngtonu, aby wzbudzić zainteresowanie
władz federalnych do tego stopnia, Ŝe agent specjalny Robertson znalazł się w domu państwa
Guise jeszcze tego samego wieczoru. Robertson — trzydziestoletni schludny, krótkowłosy,
niebieskooki, ubrany na szaro męŜczyzna siedział w salonie naprzeciwko Vicki i Lydii bez cienia
uśmiechu.
— Nie mamy w naszych kartotekach Rodericka Leishmana — powiedział.
— Nic na to nie poradzę — odparła Lydia. — Tak się nazywa.
Vicki spojrzała na nią, zdziwiona tonem jej głosu. Podbródek Lydii był uniesiony, a usta
zaciśnięte.
— Przepraszam — powiedział Robertson. — Bez obrazy. WciąŜ jeszcze sprawdzają. Mógł
uŜywać innego nazwiska w przeszłości. Miała pani rację mówiąc o powiązaniu z Dziećmi Ziemi.
Pozostawił ich znak.
Skinęła głową.
— Niech mi pan powie — zaczęła — co się z nim stanie?
Robertson szybko stłumił pojawiający się na jego twarzy uśmiech.
— To co zazwyczaj. Rozprawa sądowa, oskarŜenie, wyrok, oczywiście jeŜeli pani informacje są
prawdziwe. Jeśli chodzi o szczegóły, wszystko zaleŜy od adwokata, sądu przysięgłych, sędziego,
rozumie pani.
— Nie tego chciałam się dowiedzieć — powiedziała.
Przechylił głowę.
— Obawiam się, Ŝe nie rozumiem.
— Myślałam o moim pacjencie — odrzekła. — Jego telepatyczny związek ze zbiegiem
oznacza, Ŝe chłopiec jest tym całkowicie pochłonięty. Chcę pewnego rodzaju gwarancji, Ŝe jeŜeli
panu pomoŜemy, człowiek ten zostanie ujęty Ŝywcem. Zupełnie nie wiem, jak jego śmierć
mogłaby się odbić na Dennisie. I nie chciałabym się tego dowiedzieć.
— Nie mogę pani nic obiecać…
— Więc chyba nie będę w stanie wam pomóc.
— Ukrywanie informacji to powaŜne wykroczenie. Szczególnie w obecnej sytuacji.
— Dla mnie najwaŜniejszy jest mój pacjent; aczkolwiek w tej sprawie nie jestem nawet pewna,
czy moŜna by to nazwać ukrywaniem danych. Sądzę, Ŝe jeszcze nigdy nie było podobnej sprawy.
Robertson westchnął.
— Nie spierajmy się o formalności — odpowiedział. — Ten męŜczyzna strzelał do dwóch
gubernatorów. Jeden nie Ŝyje, a drugi moŜe nie doŜyć do rana. Jest członkiem radykalnej grupy
ekologicznej. Przemoc naleŜy do ich programu. Próbuje teraz uciec, a pani przyznaje, Ŝe Dennis
moŜe śledzić jego ruchy. JeŜeli odmówi nam pani współpracy, moŜemy wprowadzić naszego
własnego telepatę, Ŝeby kontrolował Dennisa. Nie jest pani wcale aŜ tak potrzebna…
— Panie Robertson, prawo jest w tym wypadku jednoznaczne. Naruszyłby pan jego prywatność
w najszerszym tego słowa znaczeniu.
— On jest niepełnoletni. Potrzebujemy wyłącznie zgody rodziców, a pani nie jest jednym z
nich.
Spojrzał na Vicki, która zacisnęła mocno ręce i zwróciła się w stronę Lydii.
— Czy coś by się stało Dennisowi, jeŜeli skrzywdziliby tego człowieka? — zapytała.
— Tak sądzę.
— Więc nie wyraŜam zgody — powiedziała. — Bardzo mi przykro, panie Robertson.
— Skoro pani mąŜ rozpoczął to wszystko, moŜliwe, Ŝe on nam to umoŜliwi.
Vicki nagle rozluźniła ręce.
— JeŜeli tak zrobi — powiedziała — nigdy więcej nie odezwę się do niego. Wyjadę i zabiorę
Dennisa ze sobą.
Robertson pochylił głowę.
— Nie chcę być nierozsądny — zaczął. — Czy moŜe mi pani powiedzieć, w jaki sposób mam
pani zagwarantować to, o co mnie pani prosi? Chcemy mieć go Ŝywego. Chcemy go przesłuchać.
Chcemy dowiedzieć się jak najwięcej o jego grupie. Oczywiście spróbujemy wziąć go Ŝywego.
Ale ludzie mogą strzelać w obronie własnej. Nawet wtedy będą starali się go nie zabić. Ale nie
moŜna tego wykluczyć. MoŜe zginąć. Niech pani postara się być rozsądna. Jeśli otrzymamy
dokładne informacje o tym męŜczyźnie, nasze szansę ujęcia go znacznie wzrosną. Co jeszcze
mogę pani zaproponować?
— Świetnie — odparła Lydia. — To brzmi rozsądnie. MoŜe się pan jeszcze porozumieć z
agentami terenowymi, którzy będą brali udział w pościgu.
— W porządku — odrzekł. — Osobiście porozmawiam z nimi, niezaleŜnie od tego, które z biur
zostanie w to wciągnięte. Jest pani zadowolona?
— Zgódź się — ponagliła Vicki.
— Dobrze — zaczęła mówić Lydia. — Jest w Kolorado…
Było jeszcze ciemno, gdy się obudziłem. Bardzo chciało mi się pić, a ramię cały czas pulsowało.
Dopiero po kilku chwilach przypomniałem sobie, co się stało. Pochyliłem się i znalazłem butelkę z
wodą. Przetarłem oczy, przeczesałem rękoma włosy i pociągnąłem jeszcze łyk.
Odsunąłem zasłonkę i wyjrzałem na zewnątrz. Skały, płoty, piaszczysta gleba…
Spojrzałem na zegarek: 4.35.
— Mógłbyś się gdzieś zatrzymać? — zawołałem. — Pęcherz mi pęka.
Zatrzymał samochód i pomógł mi wyjść. Zszedłem do rowu.
— Daleko jeszcze do następnej przesiadki? — zapytałem.
— Pół godziny jazdy. MoŜe mniej. Mieliśmy spotkać się około piątej.
Chrząknąłem.
— Jak się czujesz? — zapytał.
— Nic mi nie będzie. Były jakieś kłopoty podczas jazdy?
— Nie, Ŝadnych. Nic teŜ nowego w wiadomościach.
Wspiąłem się z powrotem do środka. Było mi chłodno, więc owinąłem się kocem. Wypiłem łyk
burbona. Wydawało się, Ŝe jak do tej pory nikt nas nie ścigał. Potarłem ręką podbródek.
Zdecydowałem, Ŝe przestanę się golić. Zapuszczę brodę, poczekam, aŜ mi urosną dłuŜsze włosy.
Kiedy wy — dobrzeje mi ramię, znajdę jakąś łatwą robotę. Popracuję jakieś trzy, cztery
miesiące… Przeniosę się na zachód, do Seattle, Portland…
Poczułem wybrzuszenie pod materacem. Czy chciałem zabrać ze sobą pistolet? Będą kłopoty,
jeŜeli ktoś go przy mnie znajdzie, ale jednak dobrze go mieć. RozwaŜałem ukrycie go pod
temblakiem. Całkiem dobre miejsce. Powinienem go chyba zatrzymać do czasu, aŜ wyzdrowieję i
dopiero wtedy się go pozbyć. Szkoda jednak, Ŝe nie mieli nic mniejszego.
Wyciągnąłem broń i usiłowałem ją wepchnąć pod opatrunek. Najmniej było ją widać, gdy była
skierowana ku tyłowi. Całkiem wygodnie, łatwo po nią sięgnąć. Szkoda byłoby przepuścić taką
okazję starannego ukrycia.
Wyciągnąłem ją i odłoŜyłem z powrotem pod materac. Jest w kaŜdym razie o czym pomyśleć…
WciąŜ było chłodno. Wypiłem jeszcze jeden duŜy łyk z butelki. Poczułem się lepiej. To lepsze
niŜ aspiryna. Właściwie dlaczego nie miałbym być trochę na gazie?
Po pewnym czasie zwolniliśmy, zjechaliśmy z głównej drogi na skalistą nawierzchnię. Kilka
chwil później zatrzymaliśmy się. Mój kierowca obszedł samochód i otworzył drzwi.
— W porządku. Nareszcie jesteśmy na miejscu.
— To znaczy gdzie?
— W McKinley, stan Wyoming.
Gwizdnąłem.
— Zrobiliśmy ładny szmat drogi.
Podał mi rękę i pomógł zejść na dół. Potem sam wszedł do środka. Zabrał koc, poduszkę,
butelkę po wodzie, burbona, ustawiając to wszystko w zasięgu ręki na podłodze za sobą. Pomacał
pod materacem i wyciągnął pistolet. Rzucił okiem na mnie, na pistolet i znowu na mnie.
— To teŜ zabierasz? — zapytał.
— Czemu nie? — odpowiedziałem. Wziąłem broń i zatknąłem ją za temblakiem.
Zobaczyłem światło gwiazd odbijających się w wodzie, nisko, po prawej stronie…
— Co to za jezioro?
— Głendo Reservoir.
Wysiadł z samochodu, odwrócił się i wziął wszystkie rzeczy.
Obszedł furgonetkę. Ruszyłem za nim i zobaczyłem samochód zaparkowany pod drzewami,
moŜe trzydzieści metrów dalej. Powietrze było duszne i wilgotne. Nic oprócz naszych kroków nie
zakłócało ciszy nocy. Kierowca siedział paląc papierosa i obserwował, jak się zbliŜaliśmy.
Przywitałem się z nim. Nie rozpoznałem go. Nie przedstawialiśmy się sobie.
Mój kierowca skinął głową w jego kierunku i załadował moje rzeczy na tył samochodu.
Poklepał mnie po zdrowym ramieniu.
— Powodzenia — powiedział.
— Dzięki.
Wsiadłem i usadowiłem się wygodnie.
— Jak się czujesz? — zapytał kierowca.
— Całkiem nieźle, biorąc wszystko pod uwagę. Silnik zakasłał i zaszemrał. Mignął mi przed
oczami świetlisty łuk, kiedy kierowca wyrzucał papierosa przez okno. Włączył światła i
Roger śelazny Most Popiołów Bridge of Ashes, PrzełoŜył Filip Grzegorzewski
CZĘŚĆ PIERWSZA Ja… Było to dnia… To… …Zobaczyłem męŜczyznę, jest… …MęŜczyzna idzie przez las. Z nim grupa innych, wszyscy myśliwi. Odziani są w skóry zwierzęce. Niosą zaostrzone, hartowane w ogniu włócznie. Moja zakończona jest kamieniem i ozdobiona ornamentem linii wyrytych czubkiem krzemiennego noŜa, który zwisa teraz na skórzanym pasku przy mojej — jego talii. MęŜczyzna ma liście we włosach, błyszczący przedmiot wisi mu na szyi, zawieszony na rzemieniu. Przedmiot ten jest źródłem mocy. Przyniósł go ze sobą z krainy duchów podmorskich. Prowadzi swych ludzi na polowanie. Człowiek o kruczoczarnych włosach — ojciec ojców ich wszystkich. Jego ciemne oczy podąŜają za tropem zwierzęcia. Pozostali z rozszerzonymi nozdrzami postępują w ciszy jego śladem. W powietrzu unosi się delikatna woń soli i wodorostów, niezbyt odległego wybrzeŜa wielkiej wody — matki nas wszystkich. MęŜczyzna unosi rękę i wszyscy stają. Wykonuje kolejny gest i pochyleni podbiegają do niego z obu stron, ustawiając się w półkolu. Znowu się zatrzymują. Posuwa się do przodu. Poprawia chwyt na rękojeści broni. I nagle jego ręce są puste. Z rozciągającej się przed nim polany dobiega ryk bólu. Wtedy pozostali ruszają do przodu z przygotowanymi włóczniami. MęŜczyzna wyciąga nóŜ i postępuje za nimi. Podchodzi do zranionego zwierzęcia, które leŜy teraz na ziemi, cięŜko dysząc; w jego boku tkwią trzy drzewca. Rozlega się ryk, gdy męŜczyzna podcina mu gardło szybkim tnącym ruchem. Inni wyciągają broń z martwego ciała. Cisza polowania ustępuje miejsca rozmowom i śmiechowi. MęŜczyzna oprawia zdobycz. Odkłada większą część mięsa do zabrania, a resztę przeznacza na zwycięską ucztę, która wkrótce nastąpi. Zapalacz ognia szuka hubki, inny znosi mu suche gałęzie na ognisko. Ktoś rozpoczyna pieśń bez melodii — rytmiczną recytację. Słońce przesuwa się na niebie w kierunku czubków drzew. Małe kwiatki rozchylają się pomiędzy korzeniami, skałami i zwalonymi pniami. Nadchodzi kolejny powiew od morza. MęŜczyzna odkrawa kolejne kawałki mięsa i podaje je zapalaczowi ognia. Nagle zamiera na chwilę w bezruchu i dotyka czubkami palców błyszczącego przedmiotu, który ma na szyi. Wyczuwa nieznaczne ciepło. Chwila niepokoju przemija. Myśliwy wzrusza ramionami. Podaje mięso towarzyszowi. Wraca, Ŝeby odkroić więcej. Nadchodzi dźwięk — głębokie, przeciągłe wycie przechodzące w długi wznoszący się ton, który następnie przeradza się w gwizd, coraz wyŜszy, aŜ do granic słyszalności. Wzbudza wibrację wskazującą, Ŝe gdzieś nadal trwa. Po pewnym czasie wycie rozlega się powtórnie — głośniej, bliŜej. Towarzyszą mu odległe trzaski i łamanie gałęzi jak w czasie przedzierania się cięŜkiego cielska przez zarośla i drzewa. MęŜczyzna kładzie dłonie na ziemi i wyczuwa drŜenie. Zrywa się na nogi. — Biegnijcie! — krzyczy do pozostałych i chwyta włócznię. — Natychmiast! Zostawcie jedzenie! Szybciej! Są mu posłuszni; pozostawiają zdobycz, ognisko. MęŜczyzna zostaje sam. Po ich odejściu zaczyna wycofywać się z lasu. Znowu słyszy wycie, które odbija się echem po lesie.
Kiedy ryk rozlega się po raz kolejny, jest tak głośny, Ŝe równie wyraźnie czuje się go, jak słyszy. MęŜczyzna pędzi w kierunku łąki, przez którą wcześniej przechodziła jego grupa. Pamięta, Ŝe pośrodku było skaliste wzniesienie… Wypada na otwartą przestrzeń i biegnie w stronę pagórka. Słysząc ryk za plecami zdaje juŜ sobie sprawę, Ŝe nie starczy mu czasu, by stoczyć głazy na ścigające go zwierzę. Zmierza w kierunku kamienistej rozpadliny, wślizguje się do niej i odwraca się schylony. Odbite światło słoneczne oślepia mu oczy, lśniąc i tańcząc na niezliczonych łuskach długiego, smukłego ciała, płaskiego ogona, powyginanych nóg i zakończonego rogiem łba. Przebierając koślawymi nogami, trąc brzuchem o ziemię bestia pędzi ze straszliwą mocą w jego stronę, zostawiając na łące głębokie bruzdy. Ani młode drzewka, ani głazy nie są w stanie jej zahamować. Drzewo rozsypuje się w drzazgi i znika pod nią zmiaŜdŜone. Potwór kręci łbem z jednej strony na drugą, gdy róg natrafia na skałę. Głaz zaczyna się ruszać, najpierw niezauwaŜalnie; kołysze się i widać coraz więcej jego mokrej, spodniej strony. Spada w końcu, staczając się na lewo, uderzony potęŜną szyją, pokrytą błyszczącą łuską mokrą od morskiej wody. Rozlega się kolejny ryk potwora, który przestępując z nogi na nogę wzbija Ŝwir i piasek, zagłębiając się w ziemi przy kaŜdym ruchu. MęŜczyzna przyciska koniec włóczni do skały. Szuka w błyszczącym kamieniu jakiejś skazy, niedoskonałości, słabego punktu. Podejmuje decyzję i podnosi broń. MruŜy oczy przed unoszącym się pyłem. Uszy go bolą od ostrego zawodzenia. Czeka. Chwilę później jego włócznia zostaje strzaskana, a otaczające go skały drŜą od siły uderzenia. Gdy róg zbliŜa się w jego kierunku, męŜczyzna przywiera do najdalszej części szczeliny. Róg zatrzymuje się kilka centymetrów od jego brzucha. Potwór przerzuca teraz cięŜar ciała z jednej strony na drugą, przebiera ogromnymi łapami, jakby płynął. Za kaŜdym razem gdy jego ogromne ciało uderza o skałę, rozlega się huk przypominający bicie dzwonu. MęŜczyzna wyczuwa w swojej kryjówce zapach morskiej wody. Kolejne wycie prawie go ogłusza. Próbuje dźgnąć kręcący się łeb potwora, ale krzemienny nóŜ łamie mu się w rękach. Czuje, Ŝe skały znowu drŜą. Zaciska dłoń na amulecie, który teraz pali go w piersi. Przy kolejnym pchnięciu róg bestii wbija się w bok męŜczyzny i wrzeszczymy, gdy nas przebija i unosi… rzuca o ziemię… Rozdzierający ból. Mrok i ból. Mrok. Światło. Czy słońce podniosło się wyŜej? LeŜymy skąpani we własnej krwi. Potwór zniknął. Idziemy. Samotnie, pośród traw… Otaczają nas owady, chodzą po nas i spijają naszą krew. Poszarpana góra kości wyrosła z kontynentu mojego ciała, przykryta czapą śniegu… Ja… Ciemność. MęŜczyznę budzi zawodzenie. Wrócili do niego. Jego dzieci. Przyprowadzili ją ze sobą, a ona kołysze jego głowę wspartą na łonie, płacząc. Obsypała go ziołami i kwiatami, a potem owinęła jasną tkaniną. Uśmiecha się do niej, a ona dotyka jego brwi. Amulet stał się zimny. Świadomość męŜczyzny zaczyna powoli gasnąć. Zamyka oczy, a ona rozpoczyna nad nim długi śpiew Ŝałobny. Wtedy pozostali odwracają się i odchodzą, zostawiając ich samych. Oto miłość. My… Ja… Niebieski błysk, krąg bieli… Bestia wróciła tam, gdzie jej miejsce. I własne… …starości. Czy to był… …Człowiek nad brzegiem morza. Zobacz…
…Człowiek rysuje na mokrym piasku. Potęga. Jego oko powiązanie kątów. Jego ja… Oczywiście przeciwstawne i przyległe. Tam gdzie przecina je prosta, która jest granicą. TuŜ obok zielone morze zostawia ślady na płaszczyźnie piasku, zbliŜa się i cofa miękko pod ciepłym błękitnym niebem; miękko i niezauwaŜalnie, gdy on rysuje okrąg. Od siedemdziesięciu kilku lat zna morze niedaleko Syrakuz, tu na Sycylii. Nigdy nie oddalał się od tego morza, nawet podczas studiów w Aleksandrii. Nie dziwi więc to, Ŝe moŜe nie zwracać on uwagi na obmywanie, pluskanie i opryskiwanie fal, grę światła i kolorów. Czyste morze, morze dające Ŝycie, własna głuchota i ogromna koncentracja. Morze jest tak rozległe i niewyobraŜalne jak niepoliczalny jest piasek potrzebny do wypełnienia wszechświata, stosownie do prawa, które określił w sprawie czystości królewskiej korony tego dnia, gdy wyskoczył nago z kąpieli, krzycząc, Ŝe to odkrył… Morze i tchnienie morza, nad morzem. Teraz bardzo mało rzeczy ma znaczenie oprócz zaleŜności pomiędzy kształtami. WielokrąŜki, pompy i dźwignie były niegdyś całkiem sprytne i przydatne. Ale Syrakuzy zostały zdobyte. Zbyt wielu było Rzymian, nawet na sztuczkę z lustrem. Ale czy to naprawdę ma jakieś znaczenie? Pomysły przeŜyją swe wcielenia. Wymyślne urządzenia były tylko zabawkami; tak naprawdę to tylko ulatujące cienie praw, które usidlił siecią myśli. Teraz, teraz… ta sprawa… Gdyby zaleŜność pomiędzy rzeczami, pomiędzy wydarzeniami dała się wyrazić wielką liczbą kroków? Iloma? Wieloma…? Kilkoma…? KaŜdą dowolną liczbą. A gdyby istniała jakaś granica… Tak. Jakieś ograniczenie. Tak. Wtedy aŜ do tego punktu, dowolna liczba kroków… Tak jak zrobiliśmy z n i z wielokątami. Tyle Ŝe teraz trzeba posunąć się o krok dalej… Nie widzi cienia męŜczyzny stojącego za nim na piasku. Skupienie, głuchota, obietnica rzymskiego dowódcy Marcellusa, Ŝe nic mu się nie stanie… Nic nie widzi, nie słyszy pytań. Znowu. Spójrz w górę, starcze! Musimy odpowiedzieć! Ostrze wynurza się z pochwy i znowu słowa. Odpowiedz! Odpowiedz! Rysuje następne koło, powoli, myśląc o krokach zmian wewnątrz granic, zastanawiając się nad nowymi słowami, które będą potrzebne do wyraŜenia tego… Cios! Zostaliśmy przebici. Padamy do przodu… Dlaczego? Chcę… Mój wzrok zatrzymuje się na ostatnim kole. Wokół rozpościera się łagodny błękit. Nie nieba, nie morza. To… Zaraz, zaraz, zaraz… Ból, szkoda tego wszystkiego… Ja, Flavius Claudius Iulianus, rozmyśla, pacyfikator Galii, cesarz Rzymu, ostatni obrońca dawnych bóstw odchodzę teraz, jak one odeszły. Szkoda, władco piorunów, i ty, który wstrząsasz światem i poskramiasz konie, i ty, o pani pokrytych zboŜem pól, i ty, ty… Wy wszyscy pozostali panowie i panie wysokiego Olimpu… szkoda, szkoda, szkoda, Ŝe nie mogłem słuŜyć wam lepiej, o, kochankowie i władcy świata, jego drzew, traw i wszystkich świętych miejsc. Wszystkich istot rączych i pełzających, latających i ryjących w ziemi, wszystkiego co się rusza, co oddycha, czego moŜna dotknąć, co śpiewa i płacze. Lepiej bym wam usłuŜył, gdybym tylko został w mieście Ktezyfon, oblegał ten wielki gród zamiast przeprawiać się przez Tygrys i szukać króla Sapora na tym pustkowiu. Tutaj bowiem umieram od śmiertelnych ran, otoczony całą perską armią. Gorący, suchy, wyludniony kraj… Dobrze się do tego nadaje. Być moŜe w takim właśnie miejscu kuszony był Galilejczyk… Czy ta ironia jest naprawdę potrzebna, nowy Panie? Wyrwałeś świat jego odwiecznym opiekunom, Ŝeby nim wstrząsnąć. Twierdzisz, Ŝe prowadzisz ludzi do innego świata… Wcale nie obchodzi cię bardziej zieleń, brąz, złoto, polany, dolinki niŜ to suche, gorące miejsce, gdzie tylko skały i piasek… I śmierć. Czym dla ciebie jest śmierć? Bramą… Dla mnie jest więcej niŜ tylko końcem, gdyŜ przegrałem… Zabijasz mnie, jak dzieci Konstantyna wzięły moich krewnych… Dla ciebie moŜe jest to brama; dla mnie — koniec… Widzę, gdzie wypływa moja krew… Daję ją Ziemi — Gai — starej matce… Walczyłem i skończyłem… Stare bóstwa, naleŜę
do was… Czerwona kałuŜa krwi zaczyna znikać. Ponad nią na moment pojawia się błękit. Ryk zdaje się zaczynać. On. On. On… Ja… Powiedz mi, czy cokolwiek kiedykolwiek zrobiono… A więc ja… Wygląda przez okno, obserwując ptaki. Wiosna zawitała do Rzymu. Słońce jednak jest coraz niŜej i cienie się wydłuŜają. MęŜczyzna obserwuje kolory, cienie, strukturę. Gdybym ja budował to miasto, zrobiłbym zupełnie inaczej… Spogląda na chmury. Ale wtedy moŜe nigdy nie zostałoby ukończone… Opiera głowę o ścianę i gładzi brodę, pociąga palcami za dolną wargę. Było tak wiele spraw… Polecieć, wznieść się ponad morza, wybudować pałace i skonstruować cudowne urządzenia, połączyć rzeki kanałami, zgłębić wszystkie prawa natury, być jednocześnie uczonym i estetą nieustannie zwalczającymi się wewnątrz mnie przeciwnościami, przeszkadzającymi sobie… Wiele jednak zrobiłem dla Ludovico, tyle Ŝe wszystko to było mało istotne… Wielki Koń… Pewnie chciałby zobaczyć go ukończonego. Przykro, Ŝe okazje zawsze nadarzają się w nieodpowiednim momencie, a niekiedy, gdy się juŜ wydaje, Ŝe wszystko idzie dobrze, zawsze coś się pojawia, Ŝeby je zmarnować. Tak wiele rzeczy mogło stać się uŜytecznymi. Tak jakby świat się sprzeciwiał… A teraz… Wspaniały Giuliano de Medici umarł w marcu… Nic mnie tu juŜ nie trzyma, a nowy król francuski mówił o majątku dworskim w Cloux, niedaleko Amboise. Przyjemne miejsce — i Ŝadnych obowiązków… Być moŜe i wszystko inne okazałoby się korzystne; mógłbym myśleć spokojnie, kontynuować studia. MoŜe nawet trochę bym malował… Odwraca się od okna i cofa w głąb pokoju. Białe koło na niebieskim tle, pomimo Ŝe księŜyc jeszcze nie wzeszedł. On mógłby… Ja… Powiedz mi, czy cokolwiek kiedykolwiek zrobiono… …I śpiewa pieśń Ŝałobną, gdy on krwawi. Bestia powróciła do morza. Kobieta odgania owady. Kołysze jego głowę na swym łonie. MęŜczyzna nie porusza się. Chyba nie oddycha. Ale mimo wszystko jego ciało jest jeszcze ciepłe… Kobieta znajduje więcej słów… Drzewa i góry, strumienie i równiny, jak to się mogło stać? On, którego synowie i synowie ich synów polowali między wami, jeszcze zanim powstały wzgórza… On, który rozmawiał z potęgami podmorskimi… Jak moŜe odchodzić tak, jak inni odeszli do krainy snów? Rozerwijcie się, ukryjcie się, rozlejcie się po ziemi, płaczcie… skoro syn tej krainy nie moŜe jej więcej przemierzać. Jej głos rozlega się ponad łąką i ginie między drzewami… Ból, ból, ból… Ja… Znowu pijany. A kogo to obchodzi? MoŜe i jestem bezwartościowym, jak mówią, parszywym, szwajcarskim szaleńcem… Zobaczyłem i powiedziałem. To oni są szaleni, bo nie słuchają… A jednak… Nic z tego, co powiedziałem, nie przyjęli tak, jak trzeba. No i zawsze tak ma być? No i zawsze… Cholerny Wolter! Wiedział, o co mi chodziło. Wiedział, Ŝe nigdy nie chciałem, abyśmy Ŝyli w buszu! Chciał się popisać inteligencją za cenę pomysłu… Zgodnie z naturą, we wspólnocie — oto, co im mówiłem raz po raz. Tylko w społeczeństwie człowiek moŜe wiedzieć, jak odróŜnić dobro od zła. Zgodnie z naturą jest po prostu niewinny. On to wiedział! Przysiągłbym, Ŝe wiedział! Przeklęty kpiarz! I przeklęci wszyscy popularyzatorzy ludzkiej pracy! Przekorność wystrojonych fircyków grających na prostym… Therese, tęsknię za tobą… Gdzie jest ta butelka? O, tam… Szukaj dobroci i Boga w naturze i w sercu… i w butelce, trzeba było dodać. Pokój nieźle dzisiaj pływa. Czasami — przeklęte to chwile — wszystko wydaje się bezwartościowe, wszystko, czego dokonałem, i wszystko inne na tym zwariowanym świecie. Ale kogo to obchodzi? Niekiedy
wydaje mi się, Ŝe tak jasno widzę… Ale… Wiara wikarego sabaudzkiego nie naleŜy dziś do mnie. Przychodzą chwile, gdy zdaje mi się, Ŝe jestem naprawdę szalony, innym razem wątpię w te czy inne myśli… Teraz boję się, Ŝe nie ma znaczenia, czy jestem szalony, czy nie, czy mam rację, czy teŜ nie. Zresztą to i tak nie ma znaczenia. Moje słowa zostały rzucone na wiatr, bezowocne, stracone… Świat istnieje, tak jak istniał. śycie toczy się dalej, dokładnie tak samo, jakby mnie w ogóle nie było… Bacche, benevenies gratus et optatus, per quem noster animus fit letificatus… Nie ma znaczenia, Ŝe zobaczyłem i powiedziałem. Nie ma znaczenia, Ŝe ci, którzy mną pogardzali, mogą mieć rację. Nie ma znaczenia… Wsparłszy głowę na ramieniu, ogląda dno butelki. Widzimy, jak staje się ono białe w migoczącym świetle, a wokół niebieskie… Wirujemy. My… Ja… Aaa! krzyczy kobieta trzęsąc się, lament skończony, krew wysycha, ciało spoczywa nieruchomo, blade. I znowu rzuca się na nie i przywiera do niegdyś ciepłego ciała. Powietrze wydobywa się z moich płuc z dźwiękiem przypominającym szloch. Ból! Ból… Ale nic nie zostało. Moje nadzieje — marzenia wariata… Ucieszyłem się, kiedy nadeszło. Przeminął stary porządek, w którym ja, Marie Jean Antoine Nicholas Caritat, urodziłem się jako markiz de Condorcet. Na długo wcześniej przewidziałem to i przywitałem Rewolucję. Ale trzy lata temu byłem w Zgromadzeniu Ustawodawczym. A terror… Ale rok temu, jako Ŝe wyróŜniałem śyrondę, popadłem w niełaskę i uciekałem przed jakobinami… Śmiechu warte. Teraz siedzę tutaj — ich więzień. Wiem, co musi nadejść później, ale oni nie doczekają się tego ode mnie. Śmiechu warte — gdyŜ nadal, mimo wszystko wierzę… Wszystko, co zawarłem w Szkicu… Ŝe człowiek moŜe kiedyś być wolny od zawiści i wojny, Ŝe rozwój nauki i odkrycie praw społecznego zachowania moŜe udoskonalić człowieka… Śmiechu warte — wierzyć w to wszystko i jeszcze spiskować, jak oszukać gilotynę… A jednak umiar nie jest domeną rewolucji, lecz my — humaniści, którzy się w to angaŜujemy — zwykle dowiadujemy się o tym zbyt późno… Nadal wydaje mi się, Ŝe to wszystko jest jeszcze bardzo odległe, nawet bardziej, niŜ wydawało mi się dawniej… Miejmy nadzieję, Ŝe to juŜ wszystko, co ma związek z tą sprawą. Jestem znuŜony. Całkiem nudna sprawa… Wyczuwam, Ŝe nie jestem tu juŜ potrzebny… Czas napisać zakończenie i zamknąć ksiąŜkę… Dokonujemy ostatnich przygotowań. W chwili bólu ja — on… Widzimy przez błękitną mgłę blade koło wysoko na murze… Teraz, teraz znowu, zawsze i kiedykolwiek… Ból i chore ciało, które ona ściska, wdmuchując powietrze do moich ust, uderzając mnie w pierś, pocierając jego ręce i szyję… Próbuje w ten sposób przywołać go z powrotem, wkładając jakby część swej duszy w tchnienie… Ziemia jest chropowata pod naszymi ramionami. Kiedy wydobywa się świszczący oddech, boli… Jeśli się poruszę, znowu popłynie krew. Musi leŜeć nieruchomo… Promienie słoneczne kłują nas w powieki… …Gilbert Van Duyn po raz ostatni przejrzał swoje przemówienie. To tylko ściągawka, pomyślał. Wiem juŜ, co zamierzam powiedzieć, wiem dokładnie, gdzie mogę odejść od tekstu i jak bardzo… Nie jest to zresztą tak istotne. JuŜ rozdano tekst. Muszę tylko wstać i to powiedzieć. Spokojnie… Ale zwracanie się do Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych to nie to samo co prowadzenie wykładu w klasie pełnej studentów. Mniej byłem zdenerwowany w
Sztokholmie, tamtego dnia, osiem lat temu… Dziwne, Ŝe Nagroda znaczy tak wiele… Gdyby nie ona, ktoś inny czytałby to samo lub przynajmniej coś bardzo podobnego… I pewnie nie spowodowałoby to tak wielkiej róŜnicy… NajwaŜniejsze, by to powiedzieć… Poprawia palcami to, co pozostało mu z włosów. Ciekawe, jak wypadnie głosowanie? Wszyscy mówią, Ŝe będzie zacięte… Mam tylko nadzieję, Ŝe ci, do których się teraz zwracamy, zastanowią się dokładniej, zechcą przyjrzeć się powierzchownym niesprawiedliwościom… BoŜe! Naprawdę mam taką nadzieję… Mówca zbliŜał się do końca wstępu. Łagodny pomruk rozmów pół setki delegatów nadal rozlegał się w sali, cichnąc pomału. JuŜ wkrótce, juŜ niedługo… Spojrzał na mówcę, na zegar na ścianie, na własne ręce… Mówca zakończył, odwrócił się i wskazał ręką. Gilbert Van Duyn podniósł się i podszedł do mikrofonu. Uśmiechnął się układając przed sobą kartki. Krótka przerwa… Zaczął mówić… Martwa cisza. Nie tylko szepty, ale kaŜdy, nawet najmniejszy dźwięk na sali ucichł. Nikt nie kaszlał. Nie było słychać Ŝadnego skrzypienia krzeseł, trzasku otwieranej teczki czy dźwięku, jaki wydaje pocierana zapałka. śadnego szelestu papierów, stuknięcia szklanki o blat, zamknięcia drzwi czy odgłosu kroków. Nic. Gilbert Van Duyn przerwał i spojrzał przed siebie. Nie było równieŜ Ŝadnego ruchu. Całkowity bezruch, jak stop–klatka… Nikt się nie poruszał. Nawet dym z papierosa wisiał nieruchomo w powietrzu. Odwrócił głowę w poszukiwaniu najmniejszego ruchu — czegokolwiek — wewnątrz sali obrad. Jego wzrok kilkakrotnie prześlizgnął się po jednej z sylwetek tego nieruchomego obrazu, zanim jej postawa i przedmiot zaciśnięty w wyciągniętych do przodu dłoniach przykuły jego uwagę. Wtedy zamarł. Człowiek, który reprezentował jedno z mniejszych, cieplejszych państw, zerwał się oczywiście gwałtownie — ale chwilę wcześniej. Jego krzesło wisiało nadal przechylone do tyłu; przewrócony skoroszyt leŜał przed nim w nienaturalnej pozycji, a z niego wypadały papiery. MęŜczyzna trzymał pistolet, skierowany dokładnie w niego, a cienka nieruchoma smuga dymu wiła się z lewej strony wylotu lufy. Gilbert Van Duyn powoli się poruszył. OdłoŜył notatki, odsunął się od mikrofonu, zszedł na dół, skierował się do miejsca, gdzie stał człowiek o zwęŜonych oczach, zaciśniętych zębach i ściągniętych brwiach, ściskający w dłoni pistolet. Kiedy znalazł się obok niego, stał przez chwilę, następnie wyciągnął ostroŜnie rękę i dotknął ramienia męŜczyzny. …Sztywne i twarde jak posąg. Miał wraŜenie, Ŝe dotyka palcem nie ciała, ale jakiejś gęstszej materii, bardziej sztywnej. ZauwaŜył, Ŝe nawet materiał, z którego zrobiony był rękaw, jest twardszy, niŜ być powinien. Odwracając się dotknął następnej, najbliŜej stojącej osoby. WraŜenie było dokładnie takie samo. Nawet koszula sprawiała wraŜenie, jakby była wykonana z szorstkiego, mocno nakrochmalonego materiału. Gilbert Van Duyn spojrzał na kartki, które nadal trwały nienaturalnie zawieszone przed męŜczyzną z pistoletem. Dotknął jednej z nich. Ta sama twardość… Szarpnął za nią. Pękła bezdźwięcznie. Wyciągnął z kieszeni delegata automatyczny ołówek, uniósł przed sobą i puścił. Ołówek zawisł nieruchomo w powietrzu.
Spojrzał na zegarek. Wskazówki nie poruszały się. Potrząsnął nim i przyłoŜył do ucha. Nic. Wróciwszy do uzbrojonego człowieka zerknął wzdłuŜ lufy pistoletu. Nie miał wątpliwości. Skierowana była dokładnie w miejsce, które on przed chwilą opuścił. …A to, tam, w przedzie? Wyprostował się i posunął się do przodu, wpatrując się w przedmiot oddalony około dwóch metrów od wylotu lufy. Był to pocisk. Wisiał prawie nieruchomo w powietrzu, pełznąc do przodu z ledwie dostrzegalną prędkością. Potrząsnął głową i cofnął się o krok. Nagle zapragnął poznać skalę tego zjawiska. Odwrócił się i skierował do drzwi, przyśpieszając za kaŜdym krokiem. Przekroczył próg, podszedł do najbliŜszego okna i zapatrzył się na świat po drugiej stronie szyby. Samochody stały cicho i nieruchomo, ptaki wisiały w powietrzu zatrzymane w locie, Nie łopotała Ŝadna flaga. Chmury nie poruszały się… — Upiorne, prawda? — Zdawało mu się, Ŝe usłyszał coś przypominającego głos. — Było to jednak konieczne. Zdałem sobie sprawę dopiero w… moŜna powiedzieć, Ŝe dopiero w ostatniej chwili… Ŝe muszę z panem porozmawiać. Van Duyn odwrócił się. Człowiek odziany w zielone spodnie i jasną sportową koszulkę opierał się o mur, trzymając lewą nogę na duŜym czarnym worku. Mocno zbudowany męŜczyzna o szerokim czole, ciemnych oczach, grubych brwiach i szerokich nozdrzach… Był nieokreślonej narodowości oraz rasy, miał jednak śniadą cerę. — Tak — odparł Van Duyn. — To upiorne. Ale pan chyba wie, co się stało? Tamten skinął głową. — Jak juŜ powiedziałem, chciałem z panem porozmawiać. — Więc zatrzymał pan czas? Coś jak śmiech. Odpowiedział: — Wręcz przeciwnie. To pana przyśpieszyłem. MoŜe pan stać się nadzwyczaj głodny w ciągu czasu, który wyda się panu kilkoma minutami. Wtedy po prostu proszę mi o tym powiedzieć. Mam przy sobie jedzenie. — Uniósł worek. — Proszę za mną. — Tak naprawdę pan wcale nie mówi — zauwaŜył Van Duyn. — Właśnie zdałem sobie z tego sprawę. Pana słowa trafiają bezpośrednio do mojego umysłu. MęŜczyzna po raz drugi skinął głową. — Porozumiewam się w ten sposób albo za pomocą napisów. Proszę posłuchać… Nie usłyszy pan nawet własnych kroków. Dźwięk jest teraz śmiesznie wolny; albo raczej to my jesteśmy zbyt szybcy dla niego. Chodźmy. Czas to cenny towar. Odwrócił się i Van Duyn wyszedł za nim na zewnątrz budynku. Otwarcie drzwi zabrało mu nienaturalnie duŜo czasu. Potem chwycił Van Duyna za rękę i manipulował przez chwilę przy worku. Unieśli się w powietrze. Kilka sekund później stali na dachu budynku. MęŜczyzna odwrócił się i wskazał na East River, wyglądającą jak zabłocone szkło, oraz na mgliste i zachmurzone niebo, na którym smugi dymu wyglądały jak wydęte Ŝagle na plaŜy. — Proszę tam spojrzeć — powiedział. — I tutaj… — wziął go pod ramię i zaprowadził na drugi koniec dachu — …miasto. Van Duyn zaczął się wpatrywać w pogrąŜone w ciszy miasto, gdzie nieruchome samochody leŜały na dnie morza własnych spalin. Ogarnął wzrokiem przechodniów, witryny sklepowe, maszty flag, hydranty, kępy krzewów, ławki, znaki drogowe, plątaninę drutów, latarnie, trawniki, kilka drzew i bezdomnego kota, który dopełniał tego obrazu. Spojrzał w górę na ciemne chmury, w
dół na grę światła i cienia na obskurnych powierzchniach. — Co chciał mi pan pokazać? — zapytał. — SkaŜenie — odparł. — Jestem tego świadom, szczególnie dzisiaj. — …i potęgę, i piękno. — Nie mogę temu zaprzeczyć. — Rezolucja, do której pan namawia… Jakie według pana są szanse, Ŝeby została przyjęta? — Wszyscy czują, Ŝe głosowanie będzie zacięte. MęŜczyzna skinął głową. — Czym ona właściwie jest? — zapytał. — Czymś, co wywrze nacisk na niektóre kraje, by podpisały kilka istniejących juŜ traktatów regulujących sprawę zanieczyszczenia mórz i atmosfery. KaŜdy w zasadzie się zgadza, Ŝe świat powinien być czysty. Jest jednak spory sprzeciw wobec proponowanych środków. — Ale zrozumiały — odrzekł Van Duyn. — Bogate, potęŜne kraje, które zawdzięczają swoją potęgę, bogactwo i stopę Ŝyciową obywateli swoistemu wyzyskowi innych państw — są teraz wzywane do zaprzestania tego — a wezwanie to przychodzi w momencie, gdy ci pozostali dochodzą do sytuacji, kiedy będą mogli pozwolić sobie na podejmowanie tych samych przedsięwzięć i czerpanie tych samych korzyści. To dla nich czysto ludzkie — czuć się oszukanym, postrzegać to jako spisek neokolonialny i przeciwstawiać się temu. — Czysto ludzkie — powiedział nieznajomy. — Niestety, w tym właśnie tkwi problem, i to duŜo większy, niŜ moŜe pan sobie wyobrazić. Ogromnie pana szanuję i właśnie dlatego zdecydowałem się nie śpieszyć tak bardzo i dokładnie panu wyjaśnić, co to słowo oznacza. „Ludzkie”. Czy myśli pan, Ŝe Leakey i inni mieli rację, twierdząc, Ŝe wschodnia Afryka jest kolebką ludzkości i Ŝe właśnie tam pojawiły się pierwsze hominidy? — To całkiem moŜliwe. Nigdy nie moŜemy być pewni, ale istnieją dowody… — Oszczędzę panu kłopotu. Odpowiedź brzmi: tak. Tam właśnie to się stało. Nie były jednak tak do końca samodzielne. Wtedy i w wielu innych momentach duŜo wcześniej w czasie. — Nie rozumiem… — Oczywiście, Ŝe nie. Pańska edukacja została oparta na godnych podziwu załoŜeniach regularności i nieuniknionym odrzuceniu teleologii. Jest pan ofiarą własnego zdrowego rozsądku. Nie moŜe pan dojść do właściwych wniosków, chyba Ŝe ktoś inny przekazałby je panu. Rodzaj ludzki został zaprojektowany do słuŜenia szczególnemu końcowi, a koniec ten jest juŜ w zasięgu wzroku. — Szaleństwo! Śmieszne! — przerwał Van Duyn. MęŜczyzna wskazał miasto. — Czy moŜe pan spowodować, Ŝe wszystko znowu będzie się poruszać? — zapytał. Van Duyn opuścił głowę. — W takim razie proszę mnie wysłuchać. Niech pan zaczeka z sądami, aŜ skończę opowieść. Czy jest pan głodny? — Tak. Nieznajomy sięgnął do teczki. — Kanapki, wino, lemoniada, czekolada, kawa… — Rozwinął obrus i rozłoŜył na nim jedzenie. — Proszę jeść i słuchać. Wiele wieków temu — rozpoczął — szczególna istota została wybrana na dominującą formę Ŝycia na tej planecie. Czasem pomagano jej, a czasem przeszkadzano. Wszystkie z tych upadków czy wzlotów zaznaczyły się niezatartymi cechami w czasie przeobraŜeń prowadzących do coraz większej świadomości. Przebieg rozwoju został niedawno ustalony przez archeologów i
antropologów; droga ta miała doprowadzić do hominidów i dalej, do dominacji na tej planecie stadnych małp człekokształtnych. Konieczne było stworzenie takich istot, które Ŝyłyby w gromadach i nauczyły się manipulować swoim otoczeniem w taki sposób, aby umoŜliwić ostateczne pojawienie się miejskiego stylu Ŝycia i jednocześnie spowodować intensywny rozwój przemysłu. Van Duyn potrząsnął głową, ale miał pełne usta i chcąc nie chcąc musiał słuchać, jak męŜczyzna mówił dalej. — Było to bardzo poŜądane z powodu fizycznych zmian świata, który powstałby jako produkt uboczny normalnego funkcjonowania takiej cywilizacji. Ci, którzy wpływali na rozwój ludzkości, chcieli, Ŝeby ewolucja środowiska tak się potoczyła, by charakteryzowało się ono obecnością takich składników jak dwutlenek siarki, tlenek azotu, metyl, rtęć, związki fluoru z węglem, czterochloroetylen, dwutlenek węgla, tlenek węgla, polichlorki i wiele innych związków stanowiących wydzieliny nowoczesnego świata. Krótko mówiąc, w ten sposób wymyślili rodzaj ludzki, aby ziścił ich plany; zaprojektowali go i zaprogramowali tak doskonale, Ŝe nie tylko wykonałby dla nich tę pracę, ale równieŜ dokonał samozniszczenia, gdy proces ten zostanie ukończony. — Ale dlaczego? — zapytał Van Duyn. — Czemu miałoby to słuŜyć? — Rodzaj ludzki — odparł tamten — został tak zaprojektowany przez istoty z innego świata. Nie wiem, co ostatecznie dokonało zniszczenia ich planety, mogę się jednak tego domyślać. Kilku z nich udało się uciec i dotrzeć tutaj. Ziemia wydała im się odpowiednia, pod warunkiem, Ŝe dokona się pewnych zmian. Byli zbyt nieliczni, Ŝeby zabrać się do skomplikowanej i długotrwałej pracy. Zainicjowali więc rozwój gatunku ludzkiego, aby wykonał to za nich. Śpią do tej pory w komorach hibernacyjnych na pokładach swoich statków. Okresowo jeden z nich zostaje obudzony, by śledzić postępy rodzaju ludzkiego i dokonywać wszelkich niezbędnych poprawek, aby wszystko toczyło się właściwą drogą. — W kierunku naszego zniszczenia? — Tak. Całkiem nieźle wszystko obliczyli — a moŜe juŜ wcześniej znaleźli się w podobnej sytuacji — planeta ta stanie się więc dla nich odpowiednia mniej więcej wtedy, gdy przestanie nadawać się do zamieszkania przez ludzi. Waszym zadaniem jest załatwienie tego za nich i zniknięcie po osiągnięciu tego celu. — Jak mógł powstać taki rodzaj istot? Nie mogę wyobrazić sobie naturalnej drogi rozwoju jednostek przystosowanych do Ŝycia na planecie wyniszczonej w tak wyrafinowany sposób. Chyba Ŝe… Nieznajomy wzruszył ramionami. — Chyba Ŝe są jakimś wtórnym gatunkiem powstałym w juŜ zniszczonym świecie? Albo jeszcze tym pierwotnym, dotkniętym przez przypadkowe mutacje? A moŜe byli juŜ na takim poziomie rozwoju nauki, Ŝe sami zdołali się uratować po tym, jak zrujnowali własny świat? Nie wiem. Wiem tylko, Ŝe szukają środowiska po katastrofie ekologicznej i Ŝe są na dobrej drodze, aby znaleźć je tutaj. — Powiedział pan, Ŝe trzymają nas pod nadzorem i dokonują… poprawek? — Tak. — To oznaczałoby, Ŝe program prowadzący do zaplanowanego przez nich końca nie jest doskonały — To prawda. Przez ostatnie kilka tysięcy lat znacznie uwaŜniej przyglądali się społeczności ludzkiej. Zawsze wystrzegali się osób niezwykle uzdolnionych, proroków i wszelkich moŜliwych mutacji, które mogłyby skierować bieg wydarzeń w niepoŜądanym kierunku. Ich wpływ byłby teraz znacznie silniejszy niŜ, powiedzmy, tysiąc lat temu. Wzrosła równieŜ statystyczna moŜliwość
ich wystąpienia. Co za tym idzie, musieli mieć się bardziej na baczności przez ten czas, Ŝeby tłumić wczesny postęp techniczny, który mógłby spowolnić lub udaremnić realizację ich programu, oraz Ŝeby nie dopuszczać do rozwoju poglądów filozoficznych, które mogłyby mieć ten sam skutek. Z drugiej strony starali się zachęcać ludzi do wszystkiego, co przeciwne. Dostrzegli na przykład zaletę popierania ogólnoświatowych aspektów chrześcijaństwa, buddyzmu i islamu, gdyŜ zmniejszają znaczenie Ziemi jako planety. Poradzili sobie z setkami filozofów, naukowców… — Poradzili sobie? — Zabijając lub rujnując, albo teŜ wspierając ich i pomagając im — gdyŜ tak teŜ bywało. — Roztacza pan straszną wizję świata — powiedział Van Duyn. — Dlaczego opowiedział mi pan to wszystko? Człowiek z mroków spojrzał w dal ponad miastem dotykając palcem medalionu na szyi. — Walczyłem z nimi — powiedział w końcu — przez wieki. W najlepszym wypadku udawało mi się odrobinę wszystko opóźniać. Teraz jednak nasze zmagania dobiegają końca — końca, który wyznaczyli oni tak dawno temu. Nie jestem pewien, czy mamy jeszcze jakieś szansę. Niezbędne jest chyba dokonanie pewnych zmian w naturze człowieka po to, Ŝeby ich pokonać. Jakich i jak tego dokonać — nie wiem. Usiłuję teraz zdobyć trochę czasu, opóźnić wszystko tak bardzo, jak tylko jest to moŜliwe, podczas gdy będę szukał na to odpowiedzi. Uchwalenie rezolucji przez Zgromadzenie Ogólne pomogłoby mi w znacznym stopniu. Zdawałem sobie sprawę, Ŝe głosowanie będzie zacięte. Dlatego właśnie zaaranŜowałem pokaz — pańskie zabójstwo. Czułem, Ŝe szansę rezolucji popartej męczeńską śmiercią znacznie wzrosłyby. W ostatnim jednak momencie zrozumiałem, Ŝe mój szacunek, moja sympatia do pana nie pozwolą mi zrobić tego z zimną krwią. Czułem, Ŝe jestem panu winien to długie wyjaśnienie. Wtedy jednak było juŜ za późno, Ŝeby powstrzymać zabójcę. Było to teŜ niepotrzebne. Podczas gdy nigdy nikomu nie udało się kontrolować czasu, a kaŜdy człowiek umierając pozostawia za sobą ów most popiołów, ja posiadam zdolność manipulowania fizjologią ludzką do tego stopnia, Ŝe efekty są takie same jak przy zatrzymaniu czasu. Zrobiłem więc to, Ŝeby usłyszał pan wyjaśnienie, Ŝeby pozostawić panu wybór. — Wybór? Skinął głową. — Jestem w stanie posłuŜyć się prawie kaŜdym. Prawie… — Rozumiem — odparł Van Duyn. — Rozumiem takŜe, Ŝe moja śmierć byłaby tak istotna… Tak czy owak, kim pan jest? Człowiek z mroków potrząsnął głową. — Po prostu nie ma czasu, Ŝebym opowiedział panu moje dzieje, dłuŜsze są bowiem niŜ cała historia. JeŜeli chodzi o imiona… Straciłem juŜ rachubę. MoŜna powiedzieć, Ŝe jestem ich wczesnym eksperymentem, który się nie powiódł. Udało mi się teŜ ukraść im kilka przedmiotów, zanim dotarli do mnie. Co jakiś czas próbują zniszczyć mnie i moją kobietę, nigdy jednak nie udało im się pozbawić nas całkowicie Ŝycia. Zostali upośledzeni w wielu względach przez niesprzyjające im środowisko, a nam przez wieki udało się zdobyć wiele środków obrony. Jestem… ich przeciwnikiem. To wszystko. To wystarczy. — W porządku — powiedział Van Duyn prostując się. Jeszcze raz rzucił okiem na miasto, potem przeszedł na drugą stronę dachu i spojrzał na ciemną rzekę. — W porządku. Po jakimś czasie odwrócił się i zerknął na człowieka z mroków. — Niech mnie pan zabierze z powrotem na dół. Jego towarzysz sięgnął do worka. Chwilę później złapał go za rękę. Opuścili dach. Kiedy znaleźli się na dole, weszli do budynku. Van Duyn skierował się do sali obrad. Obejrzał się w pewnym momencie, Ŝeby powiedzieć coś człowiekowi z mroków, ale odkrył, Ŝe nie ma go
juŜ przy nim. Szedł dalej. Wkroczył na salę, wracając tą samą drogą, którą wyszedł. Zatrzymał się obok męŜczyzny z pistoletem, przyglądając się wykrzywionej z emocji twarzy. Sprawdził pozycję kuli, która znacznie się przesunęła podczas jego nieobecności. Następnie wspiął się na podium i stanął przed pulpitem. Sięgnął po notatki, wziął je w ręce. Spojrzał przed siebie na flagę Narodów Zjednoczonych, niebieską, z białym kołem świata pośrodku. Wydało mu się, Ŝe kątem oka dostrzegł ruch. Potem coś uderzyło i my… On… Ja… Gwałtownie upadł na pulpit, on… Wpatrujemy się w białe koło na niebieskim tle, podczas gdy wszystko wokół ciemnieje i… On… Ja… Ja… Ja jestem… Ja. Ja! Ja j e s t e m ! Ja j e s t e m ! Ja jestem! …LeŜy tam, oddychając spokojnie. Krwawienie ustało. Jest noc, a ona rozpaliła ognisko i przykryła go skórami zwierząt. Było mu bardzo zimno. Przyniosła mu wody w duŜej muszli. Zaczynam rozumieć.
CZĘŚĆ DRUGA Richard Guise szedł wzgórzem, ścinając kwiaty laską. Północny Nowy Meksyk to wspaniałe miejsce na Ziemi, a latem osiąga swą łagodną doskonałość. Richard Guise nie zwracał jednak uwagi na piękne widoki; skupił się na wnętrzu własnej osoby. Zszedł do wąwozu i dotarł do najbliŜszego rozwidlenia. Zatrzymał się niezdecydowany. W końcu westchnął, usiadł na kamieniu w cieniu przeciwległej ściany i zaczął rysować kijkiem po piasku. — Cholera! — mruknął. Po jakimś czasie powtórzył: — cholera! Richard Guise w pewnym sensie pasował do krajobrazu wiejskiego, pomimo Ŝe przed czterdziestu kilku laty urodził się w mieście, w New Jersey. Był otyły, opalony i siwowłosy. Miał ciemniejszy zarost na wielkich dłoniach, którymi prowadził laskę po piasku. Całości dopełniały ciemne oczy, szeroko rozstawione nad złamanym kiedyś nosem. Nie przepadał za górami, skałami, kaktusami i topolami. Był prezesem Międzynarodowego Związku Telepatów i pomimo ogromnej skuteczności środków porozumiewania się dwudziestego pierwszego wieku, których stanowił istotny element, czuł — by się znacznie lepiej w duŜym mieście, szczególnie gdzieś na wschodzie. Utrzymywał co prawda biura równieŜ i tam, lecz miał niestety ten sam problem co wszyscy telepaci z małymi dziećmi — musiał zamieszkać z dala od miasta. Tylko Ŝe z Dennisem coś poszło nie tak… Sięgnął specjalnym zmysłem do podświadomości robaka próbującego przedostać się pomiędzy kamieniami. …Świat o szorstkiej fakturze i masywnych formach, o intensywnych woniach i specyficznych doznaniach kinestetycznych… Poruszył laską. Dziwne wraŜenie zniknęło. Wcale nie jest prawdą, Ŝe empatia rodzi współczucie. Czasem największą zaletą umiejętności wkroczenia w czyjeś doznania jest moŜliwość przerwania. W ciągu ostatnich kilku tygodni częściej odbywał takie spacery, gdyŜ coraz bardziej nabierał przekonania, Ŝe coś złego dzieje się z ich synem. Był zmęczony całą tą sytuacją; nie chciał emitować swych uczuć w pobliŜu dziecka, lecz w szczególności nie lubił skrywać umysłu wobec Vicki. Musiał się gdzieś oddalić, Ŝeby się nad tym wszystkim zastanowić. — Niech to szlag! Wepchnął rozgniecionego Ŝuczka w piach i wygładził powierzchnię. Spojrzał na zegarek. Być moŜe tym razem doktor będzie miał jakieś dobre wiadomości. Victoria Guise dbała o swoje rośliny. Podlewała je, zraszała, uprawiała, usuwała zeschnięte liście, nawoziła, przestawiała doniczki z podwórza do patio, z parapetu na ławkę, ze słońca w cień i na odwrót. Pieściła je myślami. Niebieskie szorty, biała bluzka z dekoltem, czerwona opaska, skórzane sandały pasowały do jej szczupłej, wysokiej sylwetki, piegowatej twarzy i popielatych włosów. Kiedy tylko coś ją dręczyło, poświęcała roślinom o wiele więcej uwagi. Oglądała je dokładnie, mruŜąc zielone oczy. Radziła sobie z więdnięciem, obumieraniem, wysychaniem i atakami insektów. Zdawała sobie sprawę, Ŝe w ten sposób oszukuje samą siebie. Mimo wszystko metoda ta zwykle odnosiła skutek. Na razie nie musiała ukrywać swoich myśli ani uczuć. Z wyjątkiem… To trwało duŜo dłuŜej, niŜ się spodziewała. Doktor przebywał cały czas z Dennisem, a Dick wróci prawdopodobnie dopiero za jakiś czas. śeby tylko… Zdecydowała, Ŝe niecierpkom przydałoby się więcej światła, a
petunie nadal potrzebowały wody. Wróciła do kranu. Kiedy zajmowała się paprotką, dotarła do niej słaba, niespokojna myśl: — Wszystko w porządku? — Wyczuła obecność Dicka. Zobaczyła suchą, skalistą okolicę, którą przemierzał, oraz dom daleko na wzgórzu. Dick szedł na północ przez wąski wąwóz. — Nie wiem — odpowiedziała. — Jest cały czas z nim. — Rozumiem. Wyczuła, Ŝe zwalnia kroku, uchwyciła szept jego uczuć. — Na pewno juz niedługo skończą — dodała. — Nie sądzą. Kilka minut później usłyszała odgłos drzwi zamykanych wewnątrz domu. — Pośpiesz się — ponagliła. — Co się stało? — Myślą, Ŝe… skończyli. — W porządku. — Wyczuła, Ŝe zbliŜa się do domu. Przeszła przez bramę, zamykając ją za sobą. OkrąŜyła południowy mur, gdzie rosły tylko nagietki. One nigdy nie wymagały specjalnego traktowania. Zaczęła je oglądać. — Pani Guise? — usłyszała cichy głos doktora Winchella, dochodzący z głębi domu. Zamarła, obserwując kwiaty. Jeszcze chwilę… — Pani Guise! Z podwórza dobiegały głosy. Toczyła się rozmowa. Dick wrócił. Westchnęła i poszła w tamtą stronę. Wchodząc spojrzała na męŜa i na doktora, którzy właśnie usiedli na krzesłach obok pelargonii. Doktor Winchell był młodym męŜczyzną, wysokim i otyłym, o rumianej twarzy. Podczas rozmowy kilka razy przeciągnął dłonią po swych rzadkich juŜ włosach, barwą przypominających słomę. — Pani Guise — powiedział skłaniając głowę i wykonał ruch jakby chciał wstać. Usiadła na ławce naprzeciwko, a doktor z powrotem rozsiadł się wygodnie. — Właśnie mówiłem męŜowi, Ŝe jest po prostu za wcześnie, Ŝeby wydać diagnozę, ale… — Niech nam pan od razu powie całą prawdą, nawet najgorszą — przerwał Dick. Winchell skinął głową, spojrzał na Vicki. Pochyliła lekko głowę, nie odrywając od niego wzroku. — Zgoda — odpowiedział. Nie skorzystał z okazji do odejścia od czysto werbalnej rozmowy. — Nie jest to zanadto optymistyczna sytuacja, lecz musicie pamiętać, Ŝe on jest jeszcze dzieckiem, istotą łatwo się przystosowującą, a fakt, Ŝe przeprowadzili się państwo do miejsca tak odległego… — Czy ma jakieś trwałe uszkodzenie? — zapytał Richard. — Ja… Na razie nie moŜna odpowiedzieć na to pytanie. Jesteście tu od niedawna, a… — Kiedy będzie pan pewien? — Powtarzam, nie umiem odpowiedzieć… — Czy jest coś, co moŜe mi pan powiedzieć? — Richard — przerwała Vicki. — Proszę… — Nic nie szkodzi — rzekł Winchell. — Rzeczywiście, więcej mogę powiedzieć o przyczynach. — Proszę mówić. — Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Dennisa, mieszkaliście trzydzieści kilometrów od najbliŜszego miasta. Dystans ten został uznany za bezpieczny, przynajmniej według przyjętych kryteriów dla zjawisk telepatycznych. W takiej odległości dziecko powinno być odseparowane od myślowego natłoku wielkiego miasta. Dennis jednak przejawiał wszelkie objawy wczesnych
zdolności odbioru myśli i zapadł w katatonię. śadne z was nie miało pojęcia, co mogło wywołać chorobę. Wtedy zasugerowano wam, Ŝe pewne fizyczne anomalie okolicy mogły polepszać odbiór lub Ŝe w pobliŜu mógł mieszkać nadawca wyjątkowo negatywnie działający na dziecko. Zaleciliśmy więc zmianę miejsca zamieszkania na jeszcze bardziej odległe, Ŝeby się przekonać, czy problem nie zniknie samoistnie po zmianie warunków. Richard Guise skinął głową. — JuŜ sześć razy przeprowadzaliśmy się z dobrze znanych powodów. Chłopak ma trzynaście lat. Nie mówi. Nie chodzi. Pielęgniarka stale zmienia mu pieluchy i myje go. Wszyscy mówią, Ŝe zakład byłby najgorszym rozwiązaniem i nadal jestem skłonny się z nimi zgodzić. Ale przeprowadziliśmy się po raz kolejny i nic się nie zmieniło. — Tak — powiedział Winchell — jego stan rzeczywiście się nie poprawił. Nadal cierpi z powodu pierwotnego urazu. — Więc nie było Ŝadnego poŜytku z przeprowadzki — podsumował Richard. — Tego nie powiedziałem. Samo przemieszczenie się nie moŜe zmienić tego, co juŜ się stało. Celem przeprowadzki było uniknięcie dalszego wystawiania go na negatywne bodźce oraz danie naturalnym siłom Ŝywotnym dziecka moŜliwości powrotu do stanu równowagi. Najwidoczniej jest jeszcze zbyt wcześnie, Ŝeby dostrzec efekty… — Albo za późno… — dodał Richard. — …Lecz przeprowadzka na pewno nie była błędem — ciągnął Winchell. — Tylko dlatego Ŝe nasze badania nad kilkoma tysiącami znanych telepatów dostarczyły pewnych wzorców, nie powinniśmy traktować ich jak świętości — nie, jeŜeli mamy do czynienia z całkiem nową mutacją człowieka. Jeszcze za wcześnie. Jeszcze zbyt wiele musimy się dowiedzieć. — Czy chce pan powiedzieć, Ŝe od samego początku był nienormalny — nawet jak na telepatę? — Tak — potwierdził Winchell. — Przeprowadziłem kilka nowych testów, między innymi eksperyment, w którym brało udział dwóch innych telepatów. Dostałem się do umysłu Dennisa i uŜyłem jego zdolności, aby się z nimi porozumieć. Jeden z nich znajdował się czterdzieści pięć kilometrów stąd, drugi sześćdziesiąt. — Dennis odbierał myśli z miejsca oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów? — Tak. To wyjaśnia jego wczesną reakcję na sygnały. Nigdy więc nie byli państwo oddaleni od źródeł problemów w miejscach, gdzie poprzednio mieszkaliście. Tutaj jednak… tutaj, nawet w promieniu sześćdziesięciu kilometrów jest wystarczająco duŜo przestrzeni. On zaledwie egzystuje, ale miałem do czynienia z wieloma przypadkami dającymi podstawy do otuchy, jeszcze zanim mutacja została rozpoznana. — Racja — odpowiedział Richard. — Więc co pan teraz radzi? — Myślę, Ŝe jeden z nowych terapeutów — telepatów powinien codziennie pracować z nim przez jakiś czas, Ŝeby mu pomóc. — Czytałam trochę o tych wczesnych przypadkach — powiedziała Vicki. — Czasami uraz był tak silny, Ŝe nigdy nie udało się im rozwinąć własnej osobowości. Po prostu byli schizofrenicznym zbiorem większych i mniejszych fragmentów odczuć, które utkwiły im w pamięci. Inni wycofali się ze wszystkiego i nigdy… — Nie ma powodu, Ŝeby rozwodzić się nad najgorszym — powiedział doktor Winchell. — Wielu równieŜ wróciło do zdrowia, wie pani o tym. Dobrze pani zrobiła, sprowadzając go tutaj. Powinna pani równieŜ pamiętać, Ŝe współcześni terapeuci wiedzą duŜo więcej o tym stanie niŜ poprzednie pokolenie. Więcej niŜ dziesięć lat temu. Czy nawet pięć. Dajmy im szansę. Niech pani pomyśli o pozytywnych aspektach. Proszę pamiętać, jak łatwo mogą być przez niego odbierane pani uczucia, wraŜenia. Vicki skinęła głową.
— Czy moŜe nam pan polecić jakiegoś dobrego terapeutę? — Właściwie mam kilku na myśli. Będę musiał sprawdzić, czy są do dyspozycyji. Najskuteczniej zaopiekowałby się nim terapeuta, który mieszkałby tu i pracował z nim kaŜdego dnia, przynajmniej przez jakiś czas. Zaraz po powrocie dowiem się i jutro dam państwu znać. — Dobrze — powiedział Richard. — Niech pan im powie, Ŝe mamy wygodny pokój gościnny. Winchell zbierał się do odejścia. — A moŜe zostałby pan na obiedzie? Winchell znowu się rozsiadł. — Dziękuję. Richard uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia i wstał. — Czego się pan napije? — Szkockiej z wodą. Skinął głową i odszedł w stronę domu. — Sześćdziesiąt kilometrów… — mruknął. Do domu państwa Guise przyjechała Lydia Dimanche. Była to mała, pełna wdzięku kobieta o dźwięcznym głosie, czarnych włosach i prawie równie ciemnych oczach. Państwo Guise odnieśli wraŜenie, Ŝe jest Polinezyjką. Lydia codziennie widywała się z Dennisem. Karmiła go, porozumiewała się z nim telepatycznie oraz bezpośrednio. Organizowała z nim róŜne zajęcia. Kiedy nie przebywała z Dennisem, spędzała czas w swoim pokoju, jechała do miasta lub chodziła po górach. Posiłki jadła razem z państwem Guise, ale nigdy nie chciała zdradzić czegokolwiek na temat swego pacjenta. Pytana wprost, mówiła, Ŝe jest jeszcze za wcześnie, aby powiedzieć coś konkretnego. Kilka miesięcy później, kiedy Richard Guise wyjechał w długą podróŜ słuŜbową, stan Dennisa pozornie się nie zmienił. Codziennie odbywały się zajęcia. Vicki spędzała coraz więcej czasu ze swoimi roślinami. Kilka minut rano i wieczorem wydłuŜyło się do godzin. Popołudniami czytała ksiąŜki o ogrodnictwie. Sadziła nowe rośliny, wybudowała nawet małą szklarnię. Wychodząc pewnego ranka z pokoju Dennisa Lydia zobaczyła ją opartą o ścianę. — Victorio — powiedziała. Uśmiech na twarzy Lydii ustąpił miejsca grymasowi. — Chcę się z nim porozumieć, Lydio. Przez cały ten czas… Muszę zobaczyć, jaki on teraz jest. — Odradzam. Kontroluję go dość surowo i wszelkie niepoŜądane myśli lub uczucia mogłyby zachwiać równowagę, którą próbuję… — Nie będę nadawała swoich myśli. Chcę tylko spojrzeć. — Na razie nie ma za bardzo na co patrzeć. Wygląda dokładnie tak jak zawsze… — Ale ja muszę się przekonać. Nalegam. — Nie pozostawiasz mi wyboru — powiedziała Lydia odsuwając się. — Ale zastanów się przez chwilę, zanim wejdziesz. — JuŜ się zastanowiłam. Vicki weszła do pokoju, zbliŜyła się do łóŜka. Dennis leŜał na boku patrząc ponad nią na przeciwległą ścianę. Jego spojrzenie pozostało nieruchome, nawet kiedy przeszła tuŜ przed nim. Otworzyła swój umysł i ruszyła bardzo ostroŜnie w jego kierunku. Gdy wróciła do siebie, oczy miała suche. Minęła Lydię i przez frontowy pokój wyszła na dziedziniec. Usiadła na ławce i zaczęła wpatrywać się w pelargonie. Nie poruszyła się, kiedy podeszła Lydia i usiadła obok niej. Przez dłuŜszą chwilę obie milczały. W końcu Vicki powiedziała: — To jak ubieranie zmarłego do grobu. Lydia potrząsnęła głową.
— Tylko tak wygląda — odparła. — To Ŝe nie ma Ŝadnych widocznych na pierwszy rzut oka zmian, nie jest istotne. W pewnym momencie w ciągu nadchodzących miesięcy ćwiczenia, które rozpoczęliśmy, mogą nagle dokonać przełomu i zmienić dysfunkcję w stabilizację wewnętrzną. Oto kolejny powód, dlaczego nie chciałam, Ŝebyś sprawdzała jego stan. Twoja równowaga psychiczna jest waŜną częścią jego otoczenia. — Musiałam go zobaczyć — powiedziała Vicki. — Rozumiem, ale proszę, nie rób tego więcej. — Nie zrobię. Nie chcę. — Nic nie wiem o wpływie mojej równowagi psychicznej na jego stan — zaznaczyła po pewnym czasie Vicki. — Ale nie mam pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Nie wiem, jak zmieniać odpowiedzi i reakcje tutaj, we mnie. Od tak dawna się tego obawiałam… Kiedy byłam dzieckiem, moja siostra Eileen… Nie była telepatką, mogłam czytać jej myśli o mnie. Później nauczyciele… A w końcu cały świat zszedł na psy. Potem mój pierwszy mąŜ, Paul. śycie było paskudne, aŜ do momentu kiedy spotkałam Dicka. Potrzebowałam kogoś takiego jak on. Starszego, silniejszego męŜczyzny, który wiedziałby, jak radzić sobie z tym, czemu ja nie mogłam podołać. Jak utrzymywać wszystko razem, bezpiecznie. I tak tez postępował. Zanim go spotkałam, zawsze miałam wraŜenie, Ŝe świat się zaraz zawali. Spowodował, Ŝw to odczucie odeszło, a raczej pozostawało w bezpiecznej odległości. Wydaje mi się, Ŝe ciągle jest tak samo. Czułam wtedy, Ŝe nie było dla niego rzeczy niemoŜliwych, Ŝe przy nim wszystko zawsze dobrze się ułoŜy. Ze świat będzie dalej trwał, tak jak powinien. Ze nic mi się nie stanie. A potem ta sprawa z Dennisem… Teraz znowu się boję. Z wiadomości pamiętam tylko wypadki, klęski, nieszczęścia i skaŜenia. Czytam, i jedynie złe strony Ŝycia robią na mnie wraŜenie… Czy taki jest świat, czy to ja taka jestem? A moŜe i jedno i drugie? Teraz Dick znowu wyjechał, a stan Dennisa nie poprawia się… Nie wiem. Po prostu nie wiem… Lydia objęła ją. — Poszłaś sprawdzić, zobaczyłaś go i teraz się obawiasz — powiedziała. — Strach często jest dobry. Rozpacz nigdy. Strach moŜe powiększyć twoją świadomość. Umocnić twoją wolę walki. Rozpacz zaś powoduje, Ŝe chcesz się poddać… — Ale z czym mam walczyć? I jak mam z tym walczyć? — Jest nadzieja, Ŝe Dennis wyzdrowieje. Nie trwałabym przy moich wysiłkach, jeŜelibym w to nie wierzyła. Mogłabym równie dobrze zająć się innymi przypadkami, gdzie rezultaty byłyby łatwiej zauwaŜalne. Poza tym podczas leczenia kaŜdy terapeuta rozwija w sobie jakieś wyobraŜenie dotyczące pacjenta, jego szans na powrót do zdrowia. Ja tez mam takie odczucia. Nie wierzę, Ŝe będzie to łatwe, ani tez, Ŝe nastąpi szybko. MoŜe to trwać nawet lata i być bardzo skomplikowane. Ale pamiętaj, znam go lepiej niŜ ktokolwiek, nawet niŜ ty, i czuję, Ŝe są powody, abyś nie traciła nadziei. Rzuciłaś tylko okiem na to, co jest wewnątrz niego. Ja widziałam więcej. JeŜeli chodzi o twoje pozostałe obawy, być moŜe istnieje jakaś zgodność. Być moŜe na pewnym poziomie wewnątrz ciebie fragmentacja jego rozwijającej się osobowości jest analogiczna do wszystkiego tego, co miało na ciebie tak ogromny wpływ, zanim poznałaś Dicka. MoŜe Dennis wydaje się schizofrenicznym obrazem świata. Fakt, Ŝe Richard nic nie moŜe zrobić, Ŝeby mu pomóc, mógł rozjątrzyć te inne sprawy i rozbudzić niepokój. Łatwo jest dostrzec, Ŝe stan Dennisa moŜe symbolizować dla ciebie ducha czasu. Twój syn nie jest odrębną jednostką, ale fragmentami wielu, z jakimi się zetknął. A te fragmenty nie pasują do siebie. Kolidują ze sobą. JednakŜe on gdzieś tam jest, tak jak człowieczeństwo. Z czym masz walczyć i jak masz z tym walczyć? Nie trać nadziei, która nie jest przecieŜ bezpodstawna. Nie pozwól obawie przerodzić się w rozpacz. Nie poddawaj się. Podsycaj swoją nadzieję strachem. Wykorzystaj go. Zmień go w cierpliwe oczekiwanie. — Doradzasz mi trudną drogę.
— Wiem. Wiem teŜ, Ŝe ci się uda. — Spróbuję… Zimny wiatr z gór zaszeleścił w pelargoniach. Vicki odchyliła się i poczuła go na twarzy; jej oczy spoglądały ponad ceglanym murem w miejsce, gdzie okryte cieniem wzgórze zdawało się pochylać nad nimi. — On jest dzieckiem szczególnego czasu — powiedziała po chwili. — Nauczę się na niego czekać. Lydia obserwowała jej profil, w końcu wstała. — Chciałabym pójść do niego jeszcze na chwilę — powiedziała. — Dobrze, idź. Vicki siedziała na ławce, aŜ nadeszła gwiaździsta noc. W końcu zdała sobie sprawę, Ŝe jest zimno i wróciła do domu. Jesień, zima, wiosna… Lato. Poprzedniego wieczoru poszedłem napić się do baru przy starym hotelu La Fonda na końcu Szlaku Santa Fe. Teraz obserwowałem fasadę budynku i czekałem. Tu, na dachu jednego z budynków było strasznie gorąco. Wychyliłem się poza barierkę i spojrzałem w prawo na ulicę. Wszystkie budynki były niskie. Nic w tym mieście ciekawego poza trzema sklepami. Hotel La Fonda to wyjątek. Zbudowany z cegły, ozdobiony sztukaterią. RóŜne odcienie brązu cegieł i dachówki współgrały ze sobą. Nie było Ŝadnego problemu z dostaniem się tutaj po dachach, jeszcze przed brzaskiem, tak jak ja to zrobiłem. Ale teraz słońce… BoŜe! Buchało Ŝarem na rynek i na moje plecy. Trzeba było załoŜyć koszulę z długim rękawem, wtedy bym się tylko gotował, a tak wkrótce zostaną ze mnie spalone zwłoki albo będę spieczony jak rak. W zaleŜności od tego, jak się dalej sprawy potoczą… śycie jest bardziej skutkiem tego, co przydarza się ludziom, kiedy na coś czekają, niŜ zbiorem samych oczekiwanych rzeczy. Broń spoczywająca na moich stopach przykryta była czarną kurtką, którą miałem na sobie wczoraj wieczorem. Spędziłem z tym karabinem cały dzień na wzgórzach. Nawet spałem z nim przez kilka nocy z rzędu. Wczoraj rozebrałem go na części, wyczyściłem i nasmarowałem. Teraz był naładowany, gotowy. Nie ma potrzeby, Ŝeby go dotykać aŜ do czasu, kiedy trzeba będzie go uŜyć. Ktoś inny podniósłby go, zacząłby się nim bawić, przeniósł na inne miejsce, wrócił. Skoro większość Ŝycia to czekanie, zawsze byłem zdania, Ŝe trzeba nauczyć się robić to dobrze. Świat odbierany jest zmysłami. Nie ma Ŝadnego sposobu, Ŝeby całkowicie temu zapobiec, z wyjątkiem śmierci. Nie pragnę tego jednak. Wyciska to piętno na naturze człowieka. Więc chcąc czy nie chcąc, tkwi we mnie. Jego wola jest zatem silniejsza od mojej własnej i jestem częścią rzeczywistości, w której istnieję. Istotnie, najintensywniejszą formą aktywności, jaką mogę przejawić, jest rozmyślanie nad tym. Lecz komu moŜe być dobrze z ostatecznościami? Kiedy tak czekałem, nabrałem ochoty na papierosa: coś, do czego przywykłem, nim zobaczyłem, jak to wszystko funkcjonuje. Inne Dzieci Ziemi powiedziałyby, Ŝe jest to szkodliwe dla zdrowia, a poza tym zanieczyszcza powietrze. Dla mnie powietrze jest wystarczająco zanieczyszczone. Właściwie nawet za bardzo. Pomimo tego, Ŝe świat jest potęŜniejszy ode mnie, wiem, Ŝe moŜna mu zaszkodzić. Staram się od tego powstrzymywać, gdzie tylko mogę. Nawet jeŜeli wyniki były mało znaczące, widziałem, jak wstępują do obrazu świata, który noszę w sobie, ze świadomością, Ŝe ja sam jestem ich przedstawicielem. Niepokoiło mnie to, kiedy czekałem i rozmyślałem, to znaczy przez większość czasu. JeŜeli chodzi o moje zdrowie, wcale się o nie nie martwiłem. Nie obchodzi
mnie zbytnio to, co się ze mną stanie. Człowiek rodzi się, Ŝyje i umiera. Wobec nieskończoności będę równie długo martwy jak kaŜdy inny człowiek. Chyba, Ŝe istnieje reinkarnacja, jak mówią niektórzy. W kaŜdym razie to i tak nie ma znaczenia… Istotne jest tylko stworzenie pe — wnego obrazu świata i umiejętność cieszenia się nim, chronienia przed zachwianiem jego równowagi, powstrzymywanie się od wyrządzania szkód… Lub teŜ, tak jak to zamierzam zrobić teraz, dokonać czegoś poŜytecznego, aby poprawić go lub o — chronić. Jest to jedyna rzecz warta wysiłku, jedyna, na której mi zaleŜy… JeŜeli umrę, zabierając ze sobą lepszy obraz świata, niŜ istniałby bez moich wysiłków, wtedy uznam, Ŝe odszedłem wypełniwszy swój obowiązek, oddawszy Matce Ziemi naleŜność za mój pobyt, dowód wdzięczności za czas mojego trwania. Jeśli chodzi o to, co stanie się ze mną w tym procesie — niech o mnie napiszą: Roderick Leishman. Jego zbytnio nie obchodziło, co z nim będzie. Nadjechały dwa samochody policji stanowej i zatrzymały się przed wejściem do La Fondy. Wychyliłem się, gdy policjant wyszedł z budynku i podszedł porozmawiać z kierowcami. JuŜ niedługo… W zeszłym roku pomogłem wysadzić w powietrze dwie tamy oraz dwie elektrownie atomowe. To razem sześć dla Dzieci Ziemi. Nieźle się napracowaliśmy. Dzisiaj jednak moŜemy dokonać duŜo więcej. Zapobiec szkodom, zamiast je naprawiać. Wheeler i McCormack, gubernatorzy stanów Wyoming i Kolorado, mieli się tutaj spotkać z gubernatorem Nowego Meksyku, aby omówić projekty energetyczne na duŜą skalę, zakładających wydobycie, zanieczyszczenie środowiska, zniszczenia. Nie czuję jednak do nich Ŝadnej osobistej urazy. Nie powinienem czytać tyle o nich. Jako jednostki nie są tacy straszni. Ale Ziemia jest waŜniejsza. Ich śmierć będzie znaczyła więcej niŜ i c h śmierć. Obserwowałem policjanta, który cofnął się do La Fondy. Powoli, nie było powodu do pośpiechu, pochyliłem się i wyjąłem broń spod kurtki. Podniosłem ją i połoŜyłem na kolanach. JuŜ wcześniej narysowałem na murze obok znak Dzieci Ziemi. JuŜ niedługo, powiedziałbym… Dwaj policjanci, jeden z nich był tym, który poprzednio rozmawiał z kierowcami, trzymali drzwi. Nawet się nie rozejrzeli. Przesunąłem karabin, oparłem kolbę o ramię i połoŜyłem palec na spuście. Czterech ludzi pogrąŜonych w rozmowie wyszło na zewnątrz budynku. Z tej odległości nie miałem problemu z identyfikacją. Pierwszy strzał, czysty i łatwy, dosięgną! Wheelera. Przesunąłem lufę na bok i wystrzeliłem dwa razy do McCormacka, gdyŜ nie byłem pewien, gdzie trafiła go pierwsza kula. Następnie cofnąłem się, wytarłem broń szybko, ale dokładnie, właśnie tak jak zaplanowałem, i oparłem ją o mur. Odwróciłem się schylony i rozpocząłem wycofywanie się wzdłuŜ dachów. Usłyszałem z tyłu strzały, ale nic nie trafiło blisko mnie. Oby tylko mój kierowca był na miejscu. Mógłbym wówczas rozpocząć cykl zmiany samochodów, w wyniku którego udałoby mi się uciec… Pomimo Ŝe nie obchodzi mnie, jaki będzie mój los, chciałbym, aby oczekiwanie nań trwało jak najdłuŜej, Matko Ziemio, Ŝebym mógł Ci słuŜyć tak, jak na to zasługujesz. Ja… Lato. Vicki upuściła rydel usłyszawszy krzyk wewnątrz umysłu. — Lydia? — zaczęła, lecz chwilę później domyśliła się, co było przyczyną. Wyszła ze szklarni, przebiegła przez podwórko i wpadła do domu. W połowie drogi, przechodząc przez salon, odczuła uspokajające, zadziwiająco kontrolowane myśli Lydii: — Wszystko w porządku. Nic ci się nie stało. Nie powinieneś się emocjonować. Potem dotarł do niej głos, jakiego nigdy do tej pory nie słyszała: — Moje ramię! Chyba jest złamane. Muszę zejść na dół.
Wbiegła do pokoju, potrącając Lydię. Dennis wstał z łóŜka i stał obok opierając się na nim. Ściskał kurczowo prawe ramię lewą ręką i błądził dzikim wzrokiem po pokoju. — Tam! — krzyknął. Rzucił się do przodu i upadł. Vicki podbiegła do niego. — Victorio, wyjdź stąd! — zawołała Lydia. Podniosła go w ramionach. — Ale jemu się coś stało — odparła Vicki. — Nic mu się nie stało. Dzieci ciągle się przewracają. Proszę cię, wyjdź. — Ale on nigdy przedtem nie wstał. Muszę… — Wyjdź! Proszę! Zostaw go mnie i wyjdź. Wiem, co robię! Vicki pocałowała drŜącego chłopca i odsunęła się od niego. — …I trzymaj się teŜ z dala od jego umysłu. To bardzo waŜne. Nie mogę brać na siebie odpowiedzialności, jeŜeli wtrącasz się w krytycznych momentach. — Dobrze, pójdę. Tylko przyjdź jak najszybciej i powiedz mi, co się stało. Podniosła się i wyszła. Kiedy przechodziła przez salon, Dennis znowu zaczął krzyczeć. Spojrzała na krzesła i pomyślała, Ŝe tak naprawdę wcale nie chce usiąść. Poszła do kuchni i nastawiła wodę. Później — nie wiedziała dokładnie kiedy — zauwaŜyła, Ŝe siedzi przy stole kuchennym, wpatrując się w filiŜankę herbaty. Weszła Lydia i podniosła filiŜankę. Vicki czekała, aŜ się odezwie. Lydia potrząsnęła głową i usiadła obok niej. — Nie wiem dokładnie, co się stało — powiedziała. — To było coś więcej niŜ halucynacja. Miał kontakt z prawdziwą strukturą osobowości dorosłego człowieka. Skoro brakuje mu własnej, Ŝeby nad tym zapanować, przejęła ona całkowicie kontrolę nad nim. Udało mi się pobudzić jego ośrodki snu i teraz odpoczywa. Kiedy się obudzi, moŜliwe, Ŝe to juŜ zniknie. — Czy myślisz, Ŝe powinnam zawiadomić doktora Winchella? — Nie, wszystko zgadza się z wcześniej postawioną diagnozą. Po prostu daje się to bardziej zauwaŜyć niŜ wcześniejsze wyniki terapii. Krótko mówiąc, Dennis nie ma własnej osobowości. Na skutek urazu jest zbiorem fragmentów innych ludzi, na których umysły natrafił, zanim przeprowadziliście się tutaj. W jakiś sposób zetknął się z kolejnym z nich i na nowo wystąpiły te same objawy, tyle Ŝe w większym nasileniu. Jednostka ta miała pewne trudne przejścia, a poniewaŜ Dennis ostatnio znacznie się rozwinął neurologicznie, uchwycił jakiś większy fragment psychiki tej osoby. Nie wiem, kto nadawał ani skąd. Nie chciałam dokładnie sprawdzać, ale jeŜeli sytuacja się powtórzy, będę do tego zmuszona. Na razie moŜe to nawet działać na korzyść Dennisa. Prawdopodobnie będę mogła uŜyć niektórych nowych fragmentów do formowania jego własnej osobowości. Jest jeszcze za wcześnie, Ŝeby o tym mówić, ale istnieje taka moŜliwość. — Więc nic mu się nie stało? — Nie. Osoba, z którą był w kontakcie, została zraniona. On tylko na to zareagował. — Powinnam zadzwonić do Dicka i zawiadomić go o wszystkim. — To by go tylko niepotrzebnie zaniepokoiło. Myślę, Ŝe lepiej zaczekać do jutra i zobaczyć, jak sprawy się potoczą. Będziesz mu wtedy mogła powiedzieć znacznie więcej. — Rzeczywiście. Strasznie długo go nie ma, Lydio. Myślisz, Ŝe on stara się uciec od… tego? — MoŜliwe, Ŝe w pewnym stopniu tak. Ale specyfika jego pracy… Nowe negocjacje związkowe… Wiesz, Ŝe jest to faktyczna podróŜ w interesach. WraŜenie, Ŝe ucieka od czegoś, moŜe być odbiciem twoich własnych pragnień. JuŜ dawno nigdzie nie jeździłaś, zgadza się? — BoŜe, to prawda! — Być moŜe kiedy ten niewielki kryzys minie, pomyślisz o wakacjach. Świetnie poradziłabym
sobie tutaj podczas twojej nieobecności. — Chyba masz rację. Pomyślę o tym, Lydio. Dziękuję. Vicki wstała późno następnego ranka. Lydia była juŜ w pokoju Dennisa. Dzień był ciepły i słoneczny, pracowała więc w szklarni aŜ do obiadu. Kiedy Lydia nie przyłączyła się do niej jak zazwyczaj, Vicki zbliŜyła się do zamkniętych drzwi i stała tam przez dłuŜszą chwilę, zanim wróciła do kuchni. Zaledwie wyczuwała duŜą aktywność umysłową wewnątrz pokoju. Uruchomiła zespół informujący, wyłączyła ekran i nastawiła kopiarkę. Kartki jedna po drugiej ześlizgiwały się na tackę. Zatrzymała urządzenie, gdy zebrało się ich kilkanaście, zebrała kartki i usiadła przy stole. Później wyszła na dziedziniec, usiadła i po pewnym czasie zasnęła. Przez dłuŜszy czas nie wiedziała czy to sen, czy jawa… LeŜała tam, mruŜąc oczy przed światłem. Cienie wydłuŜyły się. Gdzieś daleko odzywała się sójka. Potem dotarło do niej: — Victorio, gdzie jesteś? Podniosła się. — O co chodzi? — Wiadomości… Ta historia z Dennisem… Tu jest artykuł: Gubernator Wheeler zabity, a McCormack cięŜko ranny… Morderca uciekł… Prawdopodobnie zraniony. Dennis był w umyśle tego człowieka. Dzisiaj teŜ cały dzień utrzymuje to połączenie. Nie mogłam tego przerwać. W końcu uśpiłam go powtórnie. Wydawało mi się, Ŝe ma kontakt z kimś o bujnej wyobraźni, być moŜe psychotycznej — ale się myliłam. To się naprawdę wydarzyło w Santa Fe. — Santa Fe jest ponad sto pięćdziesiąt kilometrów stąd! — Wiem! Widocznie zdolności Dennisa wzrosły lub teŜ wyniki testów doktora Winchella były błędne. — Powinnam do niego zadzwonić. I do Dicka. — Trzeba teŜ zawiadomić władze. Znam nazwisko tego męŜczyzny — Roderick Leishman. Jest członkiem radykalnej grupy ekologicznej — Dzieci Ziemi. Miałam wraŜenie, Ŝe kieruje się na północ. — Zaraz przyjdę. Zadzwonisz wszędzie? Ale do Dicka nie, dobrze? — Oczywiście. Tamtego popołudnia pojechaliśmy na farmę Dzieci Ziemi w Colorado. LeŜałem rozciągnięty na tyle samochodu — czwartego z kolei, jeŜeli chodzi o ścisłość, prawie cały czas ściskając ramię. Drugi kierowca miał jakąś gazę i bandaŜ, więc zrobił mi opatrunek. Dał mi teŜ aspirynę i flaszkę burbona. Pomogło trochę. Farma Jerry’ego i Betty jest pewnego rodzaju gospodarstwem wspólnoty. Wszyscy tu naleŜą do Dzieci Ziemi, ale tylko ich dwoje oraz facet o przezwisku Szybki Smith wiedzieli, co zrobiłem i Ŝe mogę pojawić się potrzebując pomocy. Im mniej osób wiedziało o tym, tym lepiej. Jak zawsze, zresztą. Zabrali mnie od razu do sypialni, gdzie Jerry wyciągnął mi kulę kalibru .38, która utkwiła głęboko, oczyścił ranę i zaszył ją, złoŜył jakieś kości, nasmarował mnie czymś, nafaszerował antybiotykami i połoŜył mi rękę na temblaku. Był weterynarzem. Nie mieliśmy w okolicy lekarza z prawdziwego zdarzenia. — Hę wziąłeś tych cholernych aspiryn? — Kilkanaście. MoŜe więcej. Jerry był wysokim, chudym męŜczyzną w nieokreślonym wieku. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści lat, co pięćdziesiąt. Wypocił z siebie wszystko oprócz kości i ścięgien i pozostały mu tylko zmarszczki na twarzy. Nosił okulary w stalowych oprawkach. Jego usta zwęŜały się zawsze,
gdy się denerwował. — Nie wiesz, co robią z krzepnięciem krwi? — Nie. — Zmniejszają je. Krwawisz więcej. Straciłeś duŜo krwi. Przydałaby ci się transfuzja. — PrzeŜyję — odparłem. — Do tej pory jakoś przeŜyłem, nic mi nie będzie. Skinął głową, światło odbiło się w szkłach jego okularów. — Gdybyś dał mi konia, wiedziałbym, co zrobić — powiedział. — Upić i dać aspirynę. A potem nic do jedzenia przez cały dzień. Chciałem wzruszyć ramionami, ale szybko o — przytomniałem. — Wybrałbym lepsze menu w innych okolicznościach; a poza tym gdybym był koniem, mógłbyś mnie zastrzelić. Zachichotał. Po chwili się jednak opamiętał. — Mimo wszystko dokonałeś tego. Nie byłem tylko pewien, czy uda ci się potem uciec. — Całkiem nieźle to obliczyliśmy. Przytaknął. — Co o tym sądzisz? — Trzeba było to zrobić. — Tak mi się wydaje. — A widzisz jakieś inne moŜliwości? Musimy spróbować ich powstrzymać. Daliśmy im odczuć, Ŝe istniejemy. Od tej pory będą się poruszać ostroŜniej. — Rozumiem — odparł. — Po prostu chciałbym, Ŝeby był jakiś inny sposób. WciąŜ jestem jakby świeckim kaznodzieją. Ale nie tylko o to mi chodzi. Przede wszystkim wolałbym nie widzieć zabijania czy ranienia. Choćby dlatego, Ŝe jestem weterynarzem. Po prostu moje odczucia, nie moje przemyślenia, powodują, Ŝe jestem temu przeciwny. — Wiem — odpowiedziałem. — Myślisz, Ŝe sam się nad tym nie zastanawiałem? Nawet moŜe za duŜo. — Tak mi się wydaje. Raczej nie powinieneś jechać dalej. MoŜesz zatrzymać się tutaj na noc. Potrzebujesz odpoczynku. Potrząsnąłem głową. — Wiem, ale nie mogę zostać. Muszę jechać dalej. Jestem jeszcze zbyt blisko miejsca, gdzie to się stało, Ŝebym mógł spokojnie odpoczywać. Poza tym mój nowy samochód to furgonetka. Z tyłu jest materac, będę mógł się wyciągnąć. W kaŜdym razie będzie lepiej dla ciebie, jeśli wyruszę najszybciej, jak to moŜliwe. — Gdybym obawiał się o własną skórę, nigdy nie dałbym się w to wciągnąć. Nie, nie o to mi chodzi. Raczej wynika to z tego, Ŝe nie lubię rozlewu krwi. — Mam większe szansę, Ŝeby tego uniknąć, jeŜeli będę zacierał za sobą ślady, a przynajmniej będę się starał. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. — MoŜe to nadjeŜdŜa twój transport. Jaki to miał być kolor? — Czerwony. — Tak. To chyba to. Słuchaj, nie chcę, Ŝebyś brał więcej aspiryny. — W porządku. Poprzestanę na alkoholu. — Zatruwając swój organizm. — Lepsze to niŜ zatruwanie Ziemi — odrzekłem. — Chyba będziemy musieli chwilę zaczekać. Chcesz się do mnie przyłączyć? Zachichotał krótko i uśmiechnął się wisielcze — Jednego na drogę? CóŜ, czemu nie?
Kiedy wyciągałem butelkę, wyjął z kredensu dwie szklanki. Poczekałem, aŜ naleje. — Szczęśliwej podróŜy — powiedział. — Dzięki. Powodzenia. Usłyszałem zatrzymującą się furgonetkę. ZbliŜyłem się do okna i wyjrzałem. Szybki Smith, smukły i przedwcześnie osiwiały, który byłby na moim miejscu, gdyby nie rzut monety, podszedł do samochodu, Ŝeby wszystko sprawdzić. Rozpoznałem kierowcę. Wypiłem więc drinka bez pośpiechu, postawiłem szklankę na stole i schowałem butelkę. Uścisnąłem Jerry’emu dłoń. — Tylko nie przesadzaj z tym lekarstwem, dobrze? Mruknąłem coś niewyraźnie, a zaraz potem Smith wszedł oznajmić, Ŝe samochód przyjechał. — No to na razie. Wyszedłem za nim na zewnątrz i wsiadłem z tyłu. Kierowca — muskularny chłopak o imieniu Fred — podszedł sprawdzić, jak się czuję, i pokazać mi, gdzie co leŜy. Było tam jedzenie, woda, butelka wina, rewolwer kaliber .38 i pudełko naboi. Nie wiem, do czego te ostatnie mogły okazać się potrzebne. Gdyby ktoś nas złapał, poddałbym się z ochotą. W kaŜdym razie na pewno nie byłem w stanie szybko naładować. Spostrzegłszy to Fred zrobił to za mnie i schował broń pod materacem. — Jesteś gotowy? — zapytał. Skinąłem głową, a on zatrzasnął drzwi. PołoŜyłem się i zamknąłem oczy. Doktor Winchell nie był w stanie przekonać porucznika Martineza, ale podczas dziesięciominutowej rozmowy udało mu się to przynajmniej z Richardem Guise. Dick potrzebował tylko pięciu minut rozmowy z kimś z Waszyngtonu, aby wzbudzić zainteresowanie władz federalnych do tego stopnia, Ŝe agent specjalny Robertson znalazł się w domu państwa Guise jeszcze tego samego wieczoru. Robertson — trzydziestoletni schludny, krótkowłosy, niebieskooki, ubrany na szaro męŜczyzna siedział w salonie naprzeciwko Vicki i Lydii bez cienia uśmiechu. — Nie mamy w naszych kartotekach Rodericka Leishmana — powiedział. — Nic na to nie poradzę — odparła Lydia. — Tak się nazywa. Vicki spojrzała na nią, zdziwiona tonem jej głosu. Podbródek Lydii był uniesiony, a usta zaciśnięte. — Przepraszam — powiedział Robertson. — Bez obrazy. WciąŜ jeszcze sprawdzają. Mógł uŜywać innego nazwiska w przeszłości. Miała pani rację mówiąc o powiązaniu z Dziećmi Ziemi. Pozostawił ich znak. Skinęła głową. — Niech mi pan powie — zaczęła — co się z nim stanie? Robertson szybko stłumił pojawiający się na jego twarzy uśmiech. — To co zazwyczaj. Rozprawa sądowa, oskarŜenie, wyrok, oczywiście jeŜeli pani informacje są prawdziwe. Jeśli chodzi o szczegóły, wszystko zaleŜy od adwokata, sądu przysięgłych, sędziego, rozumie pani. — Nie tego chciałam się dowiedzieć — powiedziała. Przechylił głowę. — Obawiam się, Ŝe nie rozumiem. — Myślałam o moim pacjencie — odrzekła. — Jego telepatyczny związek ze zbiegiem oznacza, Ŝe chłopiec jest tym całkowicie pochłonięty. Chcę pewnego rodzaju gwarancji, Ŝe jeŜeli panu pomoŜemy, człowiek ten zostanie ujęty Ŝywcem. Zupełnie nie wiem, jak jego śmierć mogłaby się odbić na Dennisie. I nie chciałabym się tego dowiedzieć.
— Nie mogę pani nic obiecać… — Więc chyba nie będę w stanie wam pomóc. — Ukrywanie informacji to powaŜne wykroczenie. Szczególnie w obecnej sytuacji. — Dla mnie najwaŜniejszy jest mój pacjent; aczkolwiek w tej sprawie nie jestem nawet pewna, czy moŜna by to nazwać ukrywaniem danych. Sądzę, Ŝe jeszcze nigdy nie było podobnej sprawy. Robertson westchnął. — Nie spierajmy się o formalności — odpowiedział. — Ten męŜczyzna strzelał do dwóch gubernatorów. Jeden nie Ŝyje, a drugi moŜe nie doŜyć do rana. Jest członkiem radykalnej grupy ekologicznej. Przemoc naleŜy do ich programu. Próbuje teraz uciec, a pani przyznaje, Ŝe Dennis moŜe śledzić jego ruchy. JeŜeli odmówi nam pani współpracy, moŜemy wprowadzić naszego własnego telepatę, Ŝeby kontrolował Dennisa. Nie jest pani wcale aŜ tak potrzebna… — Panie Robertson, prawo jest w tym wypadku jednoznaczne. Naruszyłby pan jego prywatność w najszerszym tego słowa znaczeniu. — On jest niepełnoletni. Potrzebujemy wyłącznie zgody rodziców, a pani nie jest jednym z nich. Spojrzał na Vicki, która zacisnęła mocno ręce i zwróciła się w stronę Lydii. — Czy coś by się stało Dennisowi, jeŜeli skrzywdziliby tego człowieka? — zapytała. — Tak sądzę. — Więc nie wyraŜam zgody — powiedziała. — Bardzo mi przykro, panie Robertson. — Skoro pani mąŜ rozpoczął to wszystko, moŜliwe, Ŝe on nam to umoŜliwi. Vicki nagle rozluźniła ręce. — JeŜeli tak zrobi — powiedziała — nigdy więcej nie odezwę się do niego. Wyjadę i zabiorę Dennisa ze sobą. Robertson pochylił głowę. — Nie chcę być nierozsądny — zaczął. — Czy moŜe mi pani powiedzieć, w jaki sposób mam pani zagwarantować to, o co mnie pani prosi? Chcemy mieć go Ŝywego. Chcemy go przesłuchać. Chcemy dowiedzieć się jak najwięcej o jego grupie. Oczywiście spróbujemy wziąć go Ŝywego. Ale ludzie mogą strzelać w obronie własnej. Nawet wtedy będą starali się go nie zabić. Ale nie moŜna tego wykluczyć. MoŜe zginąć. Niech pani postara się być rozsądna. Jeśli otrzymamy dokładne informacje o tym męŜczyźnie, nasze szansę ujęcia go znacznie wzrosną. Co jeszcze mogę pani zaproponować? — Świetnie — odparła Lydia. — To brzmi rozsądnie. MoŜe się pan jeszcze porozumieć z agentami terenowymi, którzy będą brali udział w pościgu. — W porządku — odrzekł. — Osobiście porozmawiam z nimi, niezaleŜnie od tego, które z biur zostanie w to wciągnięte. Jest pani zadowolona? — Zgódź się — ponagliła Vicki. — Dobrze — zaczęła mówić Lydia. — Jest w Kolorado… Było jeszcze ciemno, gdy się obudziłem. Bardzo chciało mi się pić, a ramię cały czas pulsowało. Dopiero po kilku chwilach przypomniałem sobie, co się stało. Pochyliłem się i znalazłem butelkę z wodą. Przetarłem oczy, przeczesałem rękoma włosy i pociągnąłem jeszcze łyk. Odsunąłem zasłonkę i wyjrzałem na zewnątrz. Skały, płoty, piaszczysta gleba… Spojrzałem na zegarek: 4.35. — Mógłbyś się gdzieś zatrzymać? — zawołałem. — Pęcherz mi pęka. Zatrzymał samochód i pomógł mi wyjść. Zszedłem do rowu. — Daleko jeszcze do następnej przesiadki? — zapytałem. — Pół godziny jazdy. MoŜe mniej. Mieliśmy spotkać się około piątej.
Chrząknąłem. — Jak się czujesz? — zapytał. — Nic mi nie będzie. Były jakieś kłopoty podczas jazdy? — Nie, Ŝadnych. Nic teŜ nowego w wiadomościach. Wspiąłem się z powrotem do środka. Było mi chłodno, więc owinąłem się kocem. Wypiłem łyk burbona. Wydawało się, Ŝe jak do tej pory nikt nas nie ścigał. Potarłem ręką podbródek. Zdecydowałem, Ŝe przestanę się golić. Zapuszczę brodę, poczekam, aŜ mi urosną dłuŜsze włosy. Kiedy wy — dobrzeje mi ramię, znajdę jakąś łatwą robotę. Popracuję jakieś trzy, cztery miesiące… Przeniosę się na zachód, do Seattle, Portland… Poczułem wybrzuszenie pod materacem. Czy chciałem zabrać ze sobą pistolet? Będą kłopoty, jeŜeli ktoś go przy mnie znajdzie, ale jednak dobrze go mieć. RozwaŜałem ukrycie go pod temblakiem. Całkiem dobre miejsce. Powinienem go chyba zatrzymać do czasu, aŜ wyzdrowieję i dopiero wtedy się go pozbyć. Szkoda jednak, Ŝe nie mieli nic mniejszego. Wyciągnąłem broń i usiłowałem ją wepchnąć pod opatrunek. Najmniej było ją widać, gdy była skierowana ku tyłowi. Całkiem wygodnie, łatwo po nią sięgnąć. Szkoda byłoby przepuścić taką okazję starannego ukrycia. Wyciągnąłem ją i odłoŜyłem z powrotem pod materac. Jest w kaŜdym razie o czym pomyśleć… WciąŜ było chłodno. Wypiłem jeszcze jeden duŜy łyk z butelki. Poczułem się lepiej. To lepsze niŜ aspiryna. Właściwie dlaczego nie miałbym być trochę na gazie? Po pewnym czasie zwolniliśmy, zjechaliśmy z głównej drogi na skalistą nawierzchnię. Kilka chwil później zatrzymaliśmy się. Mój kierowca obszedł samochód i otworzył drzwi. — W porządku. Nareszcie jesteśmy na miejscu. — To znaczy gdzie? — W McKinley, stan Wyoming. Gwizdnąłem. — Zrobiliśmy ładny szmat drogi. Podał mi rękę i pomógł zejść na dół. Potem sam wszedł do środka. Zabrał koc, poduszkę, butelkę po wodzie, burbona, ustawiając to wszystko w zasięgu ręki na podłodze za sobą. Pomacał pod materacem i wyciągnął pistolet. Rzucił okiem na mnie, na pistolet i znowu na mnie. — To teŜ zabierasz? — zapytał. — Czemu nie? — odpowiedziałem. Wziąłem broń i zatknąłem ją za temblakiem. Zobaczyłem światło gwiazd odbijających się w wodzie, nisko, po prawej stronie… — Co to za jezioro? — Głendo Reservoir. Wysiadł z samochodu, odwrócił się i wziął wszystkie rzeczy. Obszedł furgonetkę. Ruszyłem za nim i zobaczyłem samochód zaparkowany pod drzewami, moŜe trzydzieści metrów dalej. Powietrze było duszne i wilgotne. Nic oprócz naszych kroków nie zakłócało ciszy nocy. Kierowca siedział paląc papierosa i obserwował, jak się zbliŜaliśmy. Przywitałem się z nim. Nie rozpoznałem go. Nie przedstawialiśmy się sobie. Mój kierowca skinął głową w jego kierunku i załadował moje rzeczy na tył samochodu. Poklepał mnie po zdrowym ramieniu. — Powodzenia — powiedział. — Dzięki. Wsiadłem i usadowiłem się wygodnie. — Jak się czujesz? — zapytał kierowca. — Całkiem nieźle, biorąc wszystko pod uwagę. Silnik zakasłał i zaszemrał. Mignął mi przed oczami świetlisty łuk, kiedy kierowca wyrzucał papierosa przez okno. Włączył światła i