Roger śelazny
Jane Lindskold
Lord Demon
Lord Demon
PrzełoŜyła Lucyna Targosz
Jimowi, z mnóstwem serdeczności.
I Paulowi Dellingerowi w podzięce za wszystkie listy.
1
Była pomarańczowa. Była zielona. Jedna z moich najlepszych. Zrezygnowałem z dzbana czy
wazonu i po raz pierwszy od wieków uformowałem flaszę. Rękodzielnictwo zajęło mi większą
część ze stu dwudziestu lat. Flasze zaś — w zaleŜności od tego, do czego je przeznaczałem —
zabierały mi duŜo więcej lub duŜo mniej czasu niŜ inne przedmioty.
Zbadałem wnętrze flaszy, ku swemu zadowoleniu, pojawiłem się przed nią i dopóty
zaciskałem lewą dłoń, dopóki pierścień nie zaczął się Ŝarzyć. Kiedy się dostatecznie rozgrzał,
odcisnąłem nim na dnie znak Kai Wrena, mistrza w tworzeniu flasz, mój znak.
Odstąpiłem o krok i patrzyłem na stojącą na stole flaszę, pozwalając sobie na leciutki uśmiech.
Potem usiadłem, krzyŜując nogi, na stosie poduch i rozluźniłem się.
Flasze Kai Wrena są rzecz jasna bezcenne — i to od ponad czternastu stuleci. Nie mam
pojęcia, ile ich przez ten czas zrobiłem. Właściwie są niezniszczalne, a wlane do nich wino
zachowuje świeŜość przynajmniej przez dwa ludzkie Ŝywoty. Tak samo chronią cięte kwiaty.
Mówi się teŜ, Ŝe jeśli nawet niczego się w nich nie umieści, to i tak zapewniają swoim
właścicielom powodzenie — dają im bogactwo, zdrowie, szczęście i długie Ŝycie. To równieŜ
prawda. Zawieram w nich drobną cząstkę mojej chi, dzięki czemu dają świadectwo mojej dobrej
woli.
Paru znanych prywatnych kolekcjonerów poszło na całość, byle tylko pozyskać dzieła Kai
Wrena do swoich zbiorów. Starali się o nie czarodzieje i wykorzystywali przy zaklęciach, bo owe
przedmioty nadają się do magicznego uŜytku. O ich istnieniu wie kilku znawców sztuki
orientalnej z muzeów i galerii, a zawodowi szperacze Ŝyją z poszukiwania moich dzieł dla
bogatych zleceniodawców.
Do pokoju, cicho jak kot, wszedł Oliver O’Keefe. Uświadomił sobie, Ŝe wreszcie skończyłem
flaszę i — w niepojęty dla niego sposób — jestem szczęśliwy. Przeanalizowałem swoje uczucia i
mogę rzec, Ŝe chyba istotnie byłem szczęśliwy.
Ponownie ustawiłem flaszę na stole i podniosłem się. O’Keefe uśmiechnął się do mnie. Był
niski, dobrze zbudowany, choć nie krępy, o jasnej, obsypanej piegami skórze i krótko
ostrzyŜonych, rudawoblond włosach.
Stanowiliśmy swoje przeciwieństwo, bez względu na to, jaki kształt przybrałem.
— Ładniutka, szefie — powiedział. — Lepsza nawet od tej zielonej, co ją zrobiłeś w
osiemnastym stuleciu i co mi się najbardziej podobała.
— Dzięki, Ollie. I ja ją szczególnie lubię.
— To sobotni wieczór i Tony jest na zmianie w Pizza Heaven. MoŜe byśmy uczcili koniec
roboty?
Uśmiechnąłem się.
— A co zamówimy?
— Zawsze masz ochotę na pepperoni — odparł.
— To prawda. Więc moŜe jeszcze kilka grzybków, o ile będą naprawdę świeŜe.
— Sam to sprawdzę, rzecz jasna.
— Rzecz jasna. Kiełbaska? Jeśli będzie świeŜutka?
— Znakomity pomysł.
— Teraz ty coś wymyśl.
— Trochę posiekanej papryki?
— Wspaniale. I parę butelek meksykańskiego piwa.
— Jasne.
— W baryłce wciąŜ pełno pieniędzy?
— O, tak.
Znów się uśmiechnąłem. To było wciąŜ to samo zamówienie. Ale ów mały rytuał sprawiał
nam przyjemność.
Patrzyłem, jak wskakuje w kurtkę i wychodzi. Był bardzo pomocny. SłuŜył u mnie od ponad
trzystu lat dzięki czterem pierwszorzędnym zaklęciom, które utrzymywały go w dobrej kondycji.
Nie dorównywał mu Ŝaden z moich poprzednich słuŜących.
Poznałem go w pubie w Dublinie, gdzie się zjawił, Ŝeby sprzedać skrzypce. W swojej
ignorancji zapytałem go, co to takiego te skrzypce, a on zagrał dla mnie. I zamiast je kupić,
zaproponowałem mu pracę — od tej pory jest przy mnie.
Nie przepadam za wizytami w świecie ludzi, a Ollie świetnie mnie w tym zastępował. Był
wygadany, przystojny i zawsze umiał wszędzie trafić. A to wcale nie taka błaha umiejętność,
zwaŜywszy na to, jak bardzo się zmienił świat ludzi przez te ostatnie stulecia.
Opuściłem pracownię i przechadzałem się, podziwiając moją kolekcję gobelinów i kilimów.
Mógłbym to robić całą wieczność. Moja flasza — a w niej to przebywałem — sama w sobie
stanowi cały świat; ludzki czas i przestrzeń nie mają do niej dostępu. KaŜda z flasz, o których
wspomniałem, zawiera własny świat. MoŜesz nalewać do nich wody i wstawiać kwiaty, w Ŝaden
sposób na ów świat nie wpływając. A jeŜeli zdołasz wymyślić, jak tam wejść, dostaniesz się do
środka, nie mocząc sobie stóp.
Mój świat miał własną, osobliwą florę i faunę oraz grupę niematerialnych, zwiewnych
wróŜek, mieszkających w odseparowanym od reszty zakątku, w którym padało od niemal
trzynastu stuleci. Były tu równieŜ ogry i smoki, i inne, jeszcze dziwniejsze stworzenia.
W mojej flaszy panuje łagodny klimat, choć pozwalam na śnieg w górach. Podtrzymuję
istnienie rozległego lasu z ukrytymi grotami, ruinami i porośniętymi mchem granitowymi
głazami, na których tańczą osobliwe cienie, nie zwaŜając na padające światło. Jest tu i ocean,
Ŝebym mógł pływać lub Ŝeglować, kiedy mi na to przyjdzie ochota.
Wnętrze flaszy jest zamknięte, a mimo to wcale się w niej nie dusimy. Dawno temu, po
katastrofie statku, moja flasza spoczywała przez parę stuleci na dnie Morza Wschodniochińskie
— go. Ani jedna kropla wody morskiej nie zakłóciła naszego komfortu, choć mieliśmy trochę
kłopotów z przyjmowaniem gości.
Właściciele naszych flasz mają owe skarby w zasięgu ręki przez całe Ŝycie, chociaŜ większość
z nich o tym nie wie. Lecz nawet taka ignorancja nie umniejsza korzyści płynących z posiadania
flaszy Kai Wrena. Ci zaś, którzy znają jej tajemnicę, mogą sobie przedłuŜyć Ŝycie o całe stulecia,
udając się na długie wakacje do jej wnętrza — z czego skorzystało wielu starych mędrców
(niektórych z nich wciąŜ odwiedzam).
Uległem pokusie świętowania i wyruszyłem — sądzę, Ŝe wy byście to nazwali „na zewnątrz”
— przez mglisty, oblany szarzejącym światłem zakątek gór tak pomyślany, Ŝeby przypominał
taoistyczne malowidło. Dla mnie jest to Zaczarowany Świat, w którym męŜczyzna moŜe się
ukryć i smacznie spać snem Rip Van Winkle’a, a kobieta moŜe się stać Śpiącą Królewną w
zamku ukrytym w pnących róŜach i w jaskini w nefrytowym stoku góry. Usłyszałem głośny ryk z
lewej i takiŜ z prawej strony. Nie zatrzymałem się. Zawsze dobrze jest dać szefowi znać, Ŝe się
czuwa. Po pewnym czasie z lewej zjawił się pomarańczowy pies fu rozmiarów szetlandzkiego
kuca, a z prawej — zielony. Przysiadły w pobliŜu, wyginając ku górze długie, puszyste ogony.
— Witajcie — powiedziałem łagodnie. — Jak granica?
— Wszystko w normie — zawarczał Shiriki, zielony. — Niedawno przepuściliśmy
wychodzącego O’Keefe’a i to wszystko.
Chamballa tylko mi się przyglądała wielkimi okrągłymi ślepiami, tkwiącymi w spłaszczonej
mordce nad szerokim pyskiem. Powiedziałem, Ŝe była pomarańczowa, ale jej sierść nie miała
jaskrawej barwy cytrusa. Bardziej przypominała czerwonawy Ŝar węgla, jeszcze nie
obrastającego popiołem.
— Znakomicie — rzekłem i skinąłem głową.
Znalazłem je jakieś dziewięć i trzy czwarte stulecia temu, na wpół zagłodzone i konające z
pragnienia, bo nawet bardziej czy mniej naturalne stworzenia mają swoje potrzeby. Ich
zapomniana świątynia popadła w ruinę, one same zaś — para pozbawionych roboty świątynnych
psów, których nikt nie chciał — włóczyły się po Gobi. Dałem im jeść i pić i pozwoliłem, by
wróciły ze mną do mojej flaszy, chociaŜ byłem istotą, przed którą je ostrzegano. Zawsze, jeśli
tylko mogłem, unikałem kontaktu ze świątynnymi psami. Tresowano je, Ŝeby rozdzierały na
strzępy istoty takie jak ja, a potem roznosiły te strzępy w rozmaite paskudne miejsca,
wspomagając się przy tym dla bezpieczeństwa swoją psią magią.
ToteŜ nigdy nie rozmawialiśmy o wzięciu ich na słuŜbę. Powiedziałem im tylko, Ŝe jak chcą,
to mogą zamieszkać w opuszczonej smoczej jaskini w mojej Krainie Zmierzchu, i Ŝe w pobliŜu
jest woda, a ja zadbam, by miały strawę. I Ŝe byłbym zadowolony, gdyby miały oko na wszystko.
A gdyby się ktoś pojawił, niech po prostu zawyją.
Po paru stuleciach wszelkie drobnostki poszły w zapomnienie i psy fu ciągle tu mieszkają.
Nazywająmnie lordem Kai, a ja wołam na nie Shiriki i Chamballa.
Poszedłem dalej. Choć nie muszę wychodzić na zewnątrz, bo O’Keefe wszystkim się zajmuje,
miałem ochotę uczcić skończenie flaszy, przespacerować się i pooddychać nocnym powietrzem.
Dotarłem do styku światów i przyjrzałem się sobie. Wewnątrz flaszy pozostaję w swojej
przyrodzonej postaci: o tyle człekokształtnej, Ŝe mam dwie ręce, dwie nogi, tors, głowę, parę
oczu i tak dalej. Jednak mam osiem stóp wzrostu, stopy szponiaste (choć o pięciu palcach), a
skórę ciemnoniebieskąz purpurowym nalotem. Wokół oczu mam kanciaste czarne plamy.
Niektórzy przypuszczają, Ŝe to makijaŜ (istotnie, jakieś tysiąc lat temu było to modne), ale są
prawdziwe. Za ich sprawą moje pozbawione źrenic, ciemne oczy zdają się płonąć, co nadaje mi
ponury i groźny wygląd nawet wtedy, kiedy mi to nie odpowiada.
Taaak, nie bardzo mogę się tak pojawić w świecie ludzi. Pospiesznie wskoczyłem w ludzkie
przebranie, z którego korzystam w trakcie rzadkich wizyt na zewnątrz: dojrzały Chińczyk o
lśniących czarnych włosach, średniego wzrostu, pewny siebie i władczy. Dostosowałem ubiór do
przycięŜkiej mody panującej w amerykańskim mieście, w którym teraz mieszkaliśmy,
wzdychając w duchu za eleganckimi szatami dawnych Chin.
Przemieniłem się z szybkością myśli i wyszedłem z flaszy, niemal nie zwalniając kroku. Tak
jak chciałem, znalazłem się w garaŜu naleŜącym do syna świętej pamięci damy, która ongiś
trzymała flaszę na stole w salonie. Oba miejsca bardzo ułatwiały nam pojawianie się i znikanie.
Syn jeszcze się nie zdecydował, czy da flaszę Ŝonie, czy pozostawi na stole, gdzie cieszyła jego
oczy. Na razie nie miałem na ten temat zdania, więc się nie wtrącałem.
Wyszedłem z garaŜu bocznymi drzwiami i ruszyłem ku odległemu o kilka przecznic Pizza
Heaven Tony’ego.
Noc była gwiaździsta, choć bezksięŜycowa, rześka i wietrzna. Wiedziałem, Ŝe coś jest nie tak,
kiedy mijając jeden z niewielkich miejskich parków, wyczułem w powietrzu zapach krwi i pizzy.
I demona.
Zniknąłem. Poruszałem się bezszelestnie. Z pamięci wypłynęły wszelkie sposoby zadawania
bólu i śmierci, jakich się przez lata nauczyłem. W tej chwili byłem jednym z największych
niebezpieczeństw na planecie.
…I zobaczyłem drzewo i ich.
Powiesili go, głową w dół, na niŜszej gałęzi i podziurawili w wielu miejscach, z których pili.
Wstrętnymi ząbkami pooddzierali kawałki, którymi się posilili.
Przysunąłem się bliŜej. Sześciu otaczało kołyszące się ciało biednego O’Keefe’a. Wysocy na
dwie stopy, Ŝółtoocy, tędzy i krzepcy. Cerę mieli zieloną, szarą albo Ŝółtawą. Pazury krótkie i
ostre. Pudełko z pizzą leŜało na trawie, w pobliŜu.
— Jak wam smakuje człowiek? — zapytał jeden z nich, śliniąc się, bo miał w gębie jakiś kęs.
— Lepszy niŜ pizza — odparł któryś.
— Najpierw spróbuj kawałek z pepperoni, a potem gadaj — wtrącił się trzeci.
Uniosłem ręce i pojawiłem się wewnątrz ognistego kręgu, który nas otoczył. Cała szóstka od
pasa w dół zamieniła się w kamień. Pokwikiwali jak świnki morskie i jeden po drugim
wpatrywali się w moje pałające gniewem oblicze.
— O rety, to jeden z tych waŜniaków — odezwał się najbliŜszy.
— Słuchaj no, szefie — zaryzykował następny. — Przez te sztywne nogi nie moŜemy ci się
pokłonić, jak trzeba. Choć to dobry kawał. Cha, cha. Ale moŜe juŜ starczy?
Wyciągnąłem rękę i podniosłem tego, który się odezwał ostatni; jego głos cichł, w miarę jak
kamieniał do reszty. Ścisnąłem go, powiększając dłonie, i ściskałem, aŜ miałem garści pełne
Ŝwiru. Cisnąłem ów Ŝwir w powietrze i patrzyłem, jak wybucha płomieniem i opada iskrami,
spopielając się w lekkim wiaterku, który powiał, kiedy iskry zbliŜyły się do ziemi. Nie dałem
stworowi Ŝadnej moŜliwości odrodzenia.
— Słuchaj no, Ŝałujemy! — wrzasnął jeden.
— No. Co mamy zrobić? — odezwał się drugi. Sięgnąłem po tego drugiego i zgniotłem go na
proszek; jego nieobecność upiększyła świat. Pozostali znowu kwiknęli.
— Cisza! Głupi demon ma się odzywać wtedy, kiedy nakaŜę! — zarządziłem. — Wy małe
bezmózgie gnojki, psuje wszystkiego, czego dotkniecie. Nic nie jesteście warci.
— Fakt, jesteśmy malutcy — zgodził się któryś. — Małe gnojki, jak zauwaŜyłeś. Ty jesteś
jednym z wielkich szefów. Nie chcemy wchodzić ci w drogę. Puść nas. Na wieczność będziemy
twoimi niewolnikami. Powiesz „gówno”, a zjemy gówno, roześmiejesz się i my teŜ. Damy w
kość wrogom, rozmasujemy stopy, przyniesiemy wina… co tylko zechcesz.
Spaliłem go na popiół, a reszta zadygotała ze strachu. Czwarty w końcu obrócił głowę w
stronę O’Keefe’a.
— Ten człowiek — powiedział. — Robisz to, bo go zabiliśmy, tak?
— Wreszcie ktoś zapytał dlaczego — stwierdziłem.
— Tak, panie — rzekł czwarty. — On twój człowiek?
— Właśnie.
— Pewnie słuŜył u ciebie wiele lat?
— Zaczynasz pojmować.
— My nie wiedzieć. My zwykłe małe gnojki, jak powiedziałeś. Gdybyś był takim zwykłym
głupim gnojkiem jak my, teŜ byś nie chciał zniszczyć własności wielkiego pana. MoŜe z nas i
bezmózgie gnojki, ale nie durnie. Przepraszamy.
— Taaa — dodał piąty. — Okropnie Ŝałujemy, jak juŜ wiemy. Puść nas i…
Zmieniłem go w pył i obserwowałem, jak wypalają się do cna malutkie płomyki. Znów
spojrzałem na czwartego, który pospiesznie odwrócił wzrok i zmilczał.
— Jesteś sprytniejszy i masz więcej ogłady niŜ tamci. Jako rzekł Konfucjusz, forma jest
waŜniejsza od treści. Nie znałeś O’Keefe’a, więc nie moŜesz Ŝywić do niego Ŝadnych uczuć, a
jednak wiesz, co naleŜy o tym człowieku powiedzieć.
— I ja wiem! — wtrącił szósty demon. Zignorowałem go.
— Nie macie wpływu na to, czym jesteście — oznajmiłem. — Lecz ty mieszkałeś w pałacach
— rzekłem do czwartego — ty zaś w rynsztoku — powiedziałem do szóstego — i coś z tego do
was przylgnęło.
Zwiesili głowy. Pozwoliłem na długą ciszę. W końcu odezwał się czwarty:
— To był Tuvoon, Dymny Duch.
Spojrzałem na niego.
— Wiem, Ŝe się orientujesz, Ŝe tacy jak my rzadko robią coś takiego w tych czasach, i Ŝe
chciałbyś wiedzieć, kto nam dał monetę shen i powiedział, kiedy i gdzie załatwić tego człowieka
— ciągnął.
Przytaknąłem.
— To bardzo powaŜne oskarŜenie — powiedziałem.
Teraz on kiwnął głową.
— I nie rzucam go lekko — podjął — bez solidnego dowodu, choć wiem, Ŝe mogę za to
zapłacić Ŝyciem.
Szósty zawył, kiedy to usłyszał.
— Lepiej było nic nie gadać — pouczył czwartego. — Teraz on nas podpali i umrzemy.
Ten zakołysał się i trzepnął koleŜkę w głowę.
— Czasem źle jest kłamać — pouczył go — a czasem milczeć. Tym razem tylko prawda
moŜe nas uratować. Rusz głową. Naucz się myśleć.
Szósty demon zakołysał się na kamiennej podstawie, padł jak długi do moich stóp i leŜał
nieruchomo.
— Widzisz? Coś załapał — stwierdził jego towarzysz, a ja zdałem sobie sprawę, Ŝe na swój
dziwaczny sposób prosi o darowanie kumplowi Ŝycia.
— LeŜ dalej — poleciłem temu, który się rozpłaszczył, i rozluźniając nieco nogi czwartego,
poleciłem mu, Ŝeby się trochę od tamtego odsunął.
— Czy Tuvoon wyjaśnił ci, dlaczego to czyni? — wyszeptałem.
Zorientowałem się, iŜ mały demon pojął, Ŝe obaj mogą ocalić Ŝycie, jeśli koleŜka nie będzie
wiedział, co mówimy. Odsunął się jeszcze dalej i jeszcze bardziej zniŜył głos.
— Nie, panie — odparł, wskazując gestem przez park, ku zaułkowi. — Pewien demon znalazł
nas, jak tam węszyliśmy, i nadał robotę. To było wczoraj. Mówił, Ŝe gość moŜe się tu znaleźć
dziś wieczorem, bo często tędy chadza w soboty. Zaproponował nam monetę shen, a jak się
zgodziliśmy, dał nam parę. Powiedział, Ŝe Tuvoon będzie w mieście za dwa dni. Jutro mieliśmy
dostać resztę.
— Czy powiedział coś, cokolwiek, co wskazywałoby, dlaczego chce, Ŝeby tak się stało?
— Nie, panie. Nie powiedział.
— I jutro macie się spotkać z Tuvoonem?
— Tak.
Spojrzałem gniewnie ku gwiazdom.
— Wieczorem?
— Tak.
— Powiedz mu, Ŝe jutro wieczorem będę czekac w odpowiedniku tego czasu i miejsca w
naszym wymiarze i Ŝe zabiorę ze sobą część jego duszy, bo domagam się satysfakcji.
Mały demon przełknął ślinę i wykrztusił:
— Tak, panie.
Pewnie słyszał o takim pojedynku, ale nigdy go nie widział. Uwolniłem jego i jego koleŜkę,
po czym ostroŜnie odczepiłem Olliego z gałęzi i zamierzałem odejść.
— MoŜemy to dla ciebie zrobić, szefie — odezwał się demon, z którym rozmawiałem.
— Nie. AŜ za wiele miał z wami kontaktu. Jesteście wolni. Pozwalam odejść tobie i temu
drugiemu. Nie wchodźcie mi w drogę, to zachowacie Ŝycie. Jak się nazywasz?
— Ba Wa.
— Ba Wa — powtórzyłem. — Zapamiętam cię.
Zbladł tylko odrobinę, co przynosi mu chlubę.
— Chcę jeszcze raz rzec, Lordzie Demonie, Ŝe mi przykro.
Nie odpowiedziałem, a potem on zniknął.
2
Kiedy wróciłem do flaszy, usłyszałem głośne, przeciągłe, Ŝałobne wycie Shirikiego i
Chamballi. Wiedziały.
Wykąpałem Olliego w jego łazience, przyodziałem w jeden z jego najlepszych garniturów i
nałoŜyłem na pokój czar ochronny. Wyszedłem i zamknąłem drzwi. Powinienem się zająć
przygotowaniami do pogrzebu. Był chrześcijaninem, więc moŜe doceniłby jeden z tych ich
rytuałów. MoŜe spróbuję coś załatwić jutro, przed pojedynkiem. Tak, zapewne.
Następnego dnia znalazłem chrześcijańską świątynię zwaną Święty KrzyŜ. Wszedłem tam i
snułem się, aŜ natknąłem się na duszpasterza.
— Chciałbym urządzić przyjacielowi chrześcijański pochówek — powiedziałem.
— Trafiłeś właściwie. W którym domu pogrzebowym spoczywa?
— W Ŝadnym. ZłoŜyłem go w jego sypialni.
— Rozumiem. Tradycyjny. Chciałbyś go pochować na naszym cmentarzu?
Skinąłem głową.
— Tak. Pochowajmy go.
— Hmm, widzę, Ŝe jest ci potrzebne tylko świadectwo zgonu.
— Co to takiego?
— Dokument wystawiony przez Biuro Koronera dla Urzędu Statystyki Demograficznej, który
stwierdza, Ŝe ten człowiek naprawdę nie Ŝyje.
— Jasne, Ŝe nie Ŝyje. PrzecieŜ bym tutaj nie przeszedł, gdyby nie był martwy. Jak mam
zdobyć ten dokument?
— Idź do koronera.
— Kto to taki?
— Nakreślę ci… NiewaŜne. Zawiozę cię. A jeśli chodzi o pochówek, ile zamierzasz wydać?
— A jak jest przyjęte?
— Hmm, parę tysięcy.
Miałem w kieszeni około dwudziestu tysięcy w duŜych nominałach. Wyjąłem je i połoŜyłem
na biurku. Przeliczył. Przez chwilę sprawiał wraŜenie, jakby się miał zadławić, ale potem zgarnął
wszystko i schował w sejfie ściennym.
— Tak, z radością ci pomogę. Nie powinniśmy mieć problemów. Twój przyjaciel będzie miał
najwspanialszy z pogrzebów, jakie dotąd urządziłem.
Odrobina leciutkiej hipnozy i koroner dostał na biurko o wiele mniejszą sumkę, a ja
świadectwo zgonu. Troszkę tylko zmieniłem pewne daty.
Przekazałem świadectwo duszpasterzowi, a on spytał, czy potrzebna mi jakaś pomoc przy
zwłokach. Odparłem, Ŝe nie i Ŝe sam je później dostarczę.
Następnego wieczoru zjawiłem się w oznaczonym czasie i miejscu, dzierŜąc u boku miecz
ducha Tuvoona. Taki sporządzony dla ciebie miecz ducha to dwuznaczny dowód uznania.
Oznacza, Ŝe demony uwaŜają cię za wystarczająco niebezpiecznego, by sporządzić przeciwko
tobie ów specjalny oręŜ. ZałoŜę się, Ŝe Tuvoon — podobnie jak ja — obyłby się bez takiego
dowodu uznania, lecz nie zastanawiałem się nad cierpieniem, jakie zadaje miecz ducha. Miotał
mną gniew.
W parku czekali na mnie Tuvoon i jego matka, Viss o Przeraźliwym Języku. Viss przybrała
postać pulchnej Chinki w średnim wieku, lecz jej skóra była ceglastoczerwona, a oczy
nieodgadnione.
Tuvoon Dymny Duch wyglądał efektowniej. Jest on, podobnie jak niektórzy inni członkowie
naszej rasy, tylko w części materialny, bez względu na to, w jakim wymiarze przebywa. Tego
dnia był materialny od pasa w górę — przystojny młodzian z Bliskiego Wschodu, o ujmującym
wyglądzie. Od pasa w dół składał się z szarobiałego dymu. Tam gdzie powinny się znajdować
jego bose stopy, nie było nic.
ZłoŜyłem moje brzemię u stóp Viss (poniewaŜ była niegdyś mą nauczycielką), cofnąłem się
trzy kroki i padłem przed nią na ziemię.
Viss pochyliła się, podniosła zgubę Tuvoona. Usłyszałem, jak mówi:
— Głownie Siedmiu Palców nie straciły na ostrości.
— To prawda.
— Wybacz, Ŝe tak oglądani, lecz nieczęsto trzyma się w dłoni Ŝycie swego syna.
Siedem Palców to nasz mistrz płatnerz, lecz i on boi się Viss, która była nauczycielką wielu z
nas. KrąŜyły pogłoski, Ŝe w swoim czasie nauczała równieŜ jednego czy dwóch bogów. Była
moją nauczycielką, i Tuvoona teŜ.
— Wiesz, rzecz jasna — stwierdziła — Ŝe jeśli zabijesz mojego syna, to zaraz potem umrzesz.
— Niestety, tak — odparłem.
Usłyszałem dźwięk w pobliŜu mojej lewej ręki. Poruszyłem się wolniutko, Ŝeby dojrzeć jego
źródło. Klinga tkwiła w ziemi pomiędzy moim pierwszym a drugim palcem, o ułamki cala od
spinającej je błony.
Tuvoon stanął u boku matki, a do mnie dotarły odgłosy paplaniny.
— Twoi przyjaciele? — spytał.
Spojrzałem ku źródłu owych odgłosów. KoleŜka Ba Wa, głupi demon, sprzedawał bilety i
rozsadzał ludzi.
— Przepraszam na chwilę — powiedziałem do Viss i Tuvoona. Przepchnąłem się przez tłum i
odnalazłem Ba Wa. Zaczął się trząść, kiedy zobaczył, Ŝe się zbliŜam.
— Co robisz? — spytałem.
— Sądziłem, Ŝe zarobię trochę na boku. Stary amerykański sposób. Naprawdę.
Potrząsnąłem głową.
— Nie.
— Nie?
— Nie. Słyszałeś. Oddaj pieniądze. Usuń wszystkich. Zrobisz to albo cię zabiję. Jesteś zakałą!
— W porządku, szefie. Przepraszam za to, szefie. Zaraz to naprawię.
Wróciłem do tamtych.
— Jednemu z tych kopniętych demonów zaczęło się przewracać w głowie — wyjaśniłem. —
Ale juŜ wszystko w porządku. Dajmy im parę minut na usunięcie gapiów.
— Nie — rzucił Tuvoon. — Ty za to odpowiadasz. Walczymy teraz.
— Jak sobie Ŝyczysz — odparłem, wyciągając duchowy miecz z miejsca, w które wbiła go
Viss, i unosząc klingę w jej specyficznym układzie, rozszczepioną przez zaklętego w oręŜu
ducha. — Zaczynajmy.
Zdecydowałem się na szybki atak, zamachnąłem się dwa razy, raz trafiłem, ale tylko go
drasnąłem. Tuvoon okrąŜył mnie, znalazł lukę w gardzie, spróbował drugiego pchnięcia, ale mu
się nie udało.
— Zyskałeś zadośćuczynienie. Popłynęła krew — zauwaŜyła Viss.
— Markują walkę! — wrzasnął któryś z gapiów.
Przyspieszyłem i znowu pchnąłem. Po raz pierwszy metal uderzył o metal; jakby zabrzmiał
szklany dzwon.
Tuvoon wirował jak trąba powietrzna, nie było widać nawet materialnych partii jego postaci.
Ledwo udało mi się uniknąć jego kolejnego sztychu. Mimo przyspieszonego oddechu słyszałem
wrzaski pospólstwa.
Wtem zostałem rozbrojony, Tuvoon teŜ. Ktoś rzucił koc na nasze miecze, unieruchomił je.
— Wystarczy! To farsa — stwierdziła Viss i wzięła koc. — Schowajcie miecze.
Wsunęliśmy klingi do pochew, choć dłonie trzymaliśmy przy rękojeściach.
— Chodźcie ze mną. Chcę porozmawiać, dopóki się ta hołota nie rozejdzie.
Poszliśmy za Viss.
— Zechciej mi łaskawie wyjaśnić przyczynę tego pojedynku — zaŜądała, wbijając we mnie
wzrok, który cofnął mnie o setki lat, do czasów, kiedy drŜałem przed moją nauczycielką.
Spełniłem jej wolę.
— Wczoraj wieczorem, w ludzkim świecie, w miejscu odpowiadającym temu tutaj, kilku
parszywych pętaków spośród kręcących się tam demonów zamordowało mojego ukochanego
słuŜącego. Przepytałem ich i powiedzieli, Ŝe to Tuvoon był ich szefem i Ŝe płacił im za robotę
monetami shen.
— Synu! CóŜ to ma znaczyć?
— Hmm, faktycznie miałem im przynieść trochę pieniędzy — odparł. — Dał mi je wczoraj
wieczorem Devor, kiedy usłyszał, Ŝe tam będę. Mówił, Ŝe to zwrot karcianych długów.
— Do nich przegrał? — spytała Viss.
— Tak.
— Niektórym ludziom brak poczucia godności. KtóŜ by chciał grać z taką hołotą?
— Devor, jak widać — zachichotał Tuvoon.
Najwyraźniej nie był niezadowolony, Ŝe juŜ po naszym pojedynku. Dwoma palcami zaciskał
płytką ranę ramienia, moje dzieło.
Sięgnąłem poprzez przestrzeń i natrafiłem na uciekającego Ba Wa. Przywlokłem go do nas.
— Nie! Nie! — krzyczał Ba Wa, osłaniając rękami głowę. — Odwołałem zakłady. Nawet
teraz Wong Pang zwraca pieniądze!
— Chcę wiedzieć — rzekłem — czy ktoś grał z Devorem w wieczór poprzedzający śmierć
mojego słuŜącego.
— O taaa. Jakiś czas grali z Devorem Pitt, Jednooki, Chichot Nietoperza i Wścibski Nos.
— Kto wygrywał?
— Głównie Pitt. Tak mi się zdaje.
— Czy mogło się tak zdarzyć, Ŝe następnego wieczoru Tuvoon miał zwrócić długi Devora? —
spytała Viss.
— Wydaje mi się, Ŝe tak.
— Ktoś ma jeszcze jakieś pytania? — zainteresowałem się. — Nie? No, to znikaj! —
poleciłem Ba Wa.
Co teŜ natychmiast uczynił.
— I chciałeś się bić z Tuvoonem na śmierć i Ŝycie na podstawie tak nikłego dowodu! —
powiedziała gniewnie Viss.
— CóŜ, byłem wściekły — wyjaśniłem.
— Schowajcie miecze! — rozkazała Viss z taką mocą, Ŝe Ŝaden z nas nie ośmielił się
sprzeciwić.
Ukryliśmy oręŜ w innym wymiarze; pozostały tylko rękojeści zmniejszone do rozmiarów
spinek do krawata. Ta, którą przymocowałem do brzegu kieszeni spodni, wyglądała jak z
przydymionego kwarcu.
— Który z was, chłopcy, postawi mi kawę? — spytała Viss, a ton jej głosu był ledwie
odrobinę łagodniejszy niŜ przed chwilą.
Jej cera nie była juŜ ceglastoczerwona, tak więc wyglądała teraz jak z lekka rozczochrana
kobieta w średnim wieku, krępa, mająca około piąć i pół stopy wzrostu. Tuvoon teŜ się zajął
swoim wyglądem i osłonił ubraniem mniej materialne partie ciała.
— Wydaje mi się, Ŝe kolej na mnie — orzekłem.
Wśliznęliśmy się do ludzkiego świata, korzystając z jednejz bram. Po tylu wiekach kontaktów
z poziomem Ziemi rasa demonów zainstalowała kilka takich bram, wiodących do róŜnych
punktów globu. JeŜeli ktoś chce się dostać tam, gdzie nie ma ogólnodostępnej bramy — jak ja,
kiedy udaję się do Irlandii — najlepiej przenieść się do jednego z nie zamieszkanych wymiarów,
odczepiających się od naszego. Wymiary te, powszechnie znane jako podróŜne, wyposaŜono w
globusy ułatwiające trafienie w wybrane miejsce. Są, rzecz jasna, bramy prywatne, jak moja do
San Francisco, lecz korzystanie z nich bez pozwolenia właściciela jest uwaŜane za bardzo
naganne.
Znaleźliśmy się w wymiarze Ziemi i Viss powlokła nas spory kawałek przez miasto do
restauracyjki, w której podawano najlepszą kawę — jej zdaniem, oczywiście. Muszę przyznać, Ŝe
faktycznie była niezła.
— Musimy się dowiedzieć, co się dzieje — oznajmiła Viss, wygodnie usadowiona i
zapatrzona w noc. — Znienacka okazuje się, Ŝe chodzi tu o coś więcej niŜ tylko o uśmiercenie
twojego słuŜącego. Albo ktoś chciał cię sprowokować, albo chodziło o skompromitowanie
mojego syna. Devora znam od dawna. Ma opinię rozrzutnego hazardzisty i niewolnika imbue.
— Czyli nie bardzo się zmienił — wtrąciłem.
Choć większość z nas uwielbia hazard, demony nie mają zbyt wielu nałogów: słabostki i
egocentryzm, owszem; nałogi, nie — a imbue to chyba jedyny narkotyk, który na nas działa.
Devor zawsze miał do niego pociąg. To narkotyk drogi i z dnia na dzień coraz droŜszy, w miarę
jak maleją dostawy.
— Jest twoim wrogiem? — spytała Viss.
— Nie — odparłem. — Mało mnie obchodzi, co nie znaczy, Ŝe chciałbym jego śmierci.
— Ma jakichś bliskich przyjaciół?
— Gorący Kwiatuszek, Bałwanisko, Oblubienicę Nocy i Łazika — odparł Tuvoon. — Trudno
powiedzieć, jak są mu bliscy.
— Czy któreś z nich ma do ciebie jakiś szczególny Ŝal, Kai Wrenie?
— Nie wydaje mi się.
Spojrzała na syna, a on potrząsnął głową.
— To juŜ wyjaśnione — orzekła. — ChociaŜ oczywiście nie moŜna Ŝadnego z nich
wykluczyć.
— Oczywiście — przytaknąłem. — Ale dziwnie myśleć, Ŝe po wiekach pokoju ma się
prawdziwych, zaŜartych wrogów.
— Krewni? — spytała Viss.
— Nie. Reszta moich zginęła w wojnach.
Wojny toczyły się z tysiąc lat temu, w innym wymiarze, i dość dokładnie wykończyły
Wspaniałych i PotęŜnych, co oznacza, Ŝe zwycięŜyliśmy my, Porządni Chłopcy. Wtedy to
zniknęło trochę starego zła, w czasie Wojen Demonów dobiegły kresu najgorsze sprawy
sięgające najdawniejszych czasów.
— Nasza flasza — powiedziała Viss — ta, którą mi zapłaciłeś za naukę sztuk walki…
— Słucham? Jeśli masz jakieś problemy, załatwię to. Obiecuję. Albo wydmucham dla ciebie
nową.
— śadnych problemów przez całe dwanaście stuleci, kiedy to jest nasza. Najprzytulniejsze
miejsce ze wszystkich, w których mieszkałam. Nauczyłam się o niej myśleć jak o domu.
Uznałam, Ŝe muszę ci o tym powiedzieć. Doceniam kogoś, kto wie, co robi.
Roześmiałem się.
— Z twoich ust… — zacząłem. — Dzięki.
Sączyliśmy kawę.
Po chwili Viss znów się odezwała.
— Wiesz, czasem sobie myślę, Ŝe nasza rasa jest zbyt samotnicza. A samotnicy czasem
wyolbrzymiają wszystko, co się im przydarza. W kółko się o tym rozmyśla, a potem pewnego
dnia wybucha albo całkiem schodzi na manowce.
— JuŜ to kiedyś słyszałem — odparłem — i uwaŜam, Ŝe prawdopodobnie masz rację. Cały
kłopot w tym, Ŝe z trudem się zaprzyjaźniam.
Tuvoon się zaśmiał.
— Wiem, co masz na myśli — wtrącił. — Ale mama i ja mamy paru przyjaciół, a ja często
bywam na Konwentyklu.
Viss prychnąła.
— Spotykają się raz na pięćdziesiąt lat — wyjaśniła.
— Ale przynajmniej masz na co czekać — odciął się Tuvoon.
Wszyscy się zaśmialiśmy i kiedy nadszedł na to czas, wypiliśmy po drugiej filiŜance kawy.
Znów dyskutowaliśmy na odwieczny temat, porównując nasze i ludzkie uczucia. Potrafiliśmy
pojąć nienawiść, lecz ciągle intrygowała nas miłość. Czy naprawdę istniało coś takiego, czy teŜ
ludzie na całym świecie okłamują to drugie, kiedy mówią, Ŝe kochają? Nie wierzyłem w to.
Wiedziałem, Ŝe z upływem czasu potrafię się bardzo do czegoś przywiązać. ByłaŜby to miłość?
Mocne przywiązanie? Czy istnieje jakiś sposób, Ŝeby się tego dowiedzieć? Nie wiem i nie znam
nikogo, kto wie; chyba Ŝe ktoś wymyśli, jak się uczłowieczyć na wystarczająco długi czas.
— Jedna z tajemnic Ŝycia — orzekł Tuvoon.
— Bzdura — stwierdziła Viss. — Kai Wren kochał tego starego Irlandczyka jak brata.
— UwaŜasz, Ŝe to, co czułem, naprawdę było miłością?
— Tak.
— Nigdy tego tak nie traktowałem. Wzruszyła ramionami.
— Długa droga przede mną — powiedziała.
— Przede mną teŜ — odparłem.
Wstaliśmy od stolika. Zapłaciłem rachunek, wyszliśmy na zewnątrz i rozwialiśmy się w nocy.
Zatrzymałem się w mojej flaszy, Ŝeby oczyścić i odwiesić na miejsce miecz ducha Tuvoona i
zabrać parę rzeczy.
Przyodziałem się w szarość przypudrowaną gwiezdną poświatą. Buty miałem wysokie, do
połowy ud, u boku zwykły miecz. Pozwoliłem sobie na jeden barwny akcent — czerwone pióro u
kapelusza. Kapelusz nosiłem zawadiacko, na bakier.
Zadowolony z uzyskanego efektu, wróciłem do świata ludzi, wniknąłem do wymiaru
podróŜnego i pofrunąłem przez migotliwy półmrok, mijając upiorne dolmeny i zrujnowane
zamki. Nikt w nich nie mieszkał. Były miraŜami stworzonymi przez Ŝyciodajną moc tego
miejsca, naśladownictwem Ziemi.
Po jakimś czasie opadłem na ziemię; znalazłem kulę w dziuplastym drzewie na rozdroŜu.
Wyjąłem ją, otworzyłem i przyj —
rŜałem się zawartości. Było to przedstawienie Ziemi, a lśniąca linia przecinająca Atlantyk
wskazywała, Ŝe zbliŜam się do Irlandii. OdłoŜyłem kulę na miejsce i nabrałem szybkości. JuŜ
wkrótce odniosłem wraŜenie, Ŝe jestem nad lądem. Wzniosłem się wyŜej i zwiększyłem zasięg
zmysłów.
Tam. W przodzie. Nie–ludzki umysł unosił się ponad wzgórzem. Pozdrowiłem go i zmieniłem
kurs, by się z nim spotkać.
Nie odpowiedział, a tylko obserwował, jak się zbliŜam.
Zatrzymałem się w odległości podyktowanej szacunkiem.
— CzegóŜ teŜ moŜesz chcieć? — zapytał.
— Mam coś do opowiedzenia i potrzebny mi właściwy człowiek, któremu mógłbym
opowiedzieć tę historię.
— Hmm, w Irlandii jest zatrzęsienie opowieści. Jedna więcej nie zaszkodzi. Podejdź do mnie.
Gdzieś się nauczył irlandzkiego?
— Od mojego słuŜącego, Olivera O’Keefe’a.
— W Irlandii jest mnóstwo O’K.eefe’ów.
— Ten urodził się w 1611 i zamordowano go wczoraj wieczorem w San Francisco.
— Usiądź przy mnie i opowiadaj.
Zrobiłem tak, a on odkorkował butelczynę z samogonem i podał mi.
— Łyknij sobie — zachęcił, co teŜ uczyniłem; był wspaniały.
— Dzięki.
— Wiem, Ŝe jesteś jednym z chińskich siddhów, no i nigdy nie mieliśmy bliŜszych kontaktów.
Czyli, według mnie, nie mamy do siebie Ŝadnych pretensji.
— TeŜ tak uwaŜam.
— Mogę spytać, jak się nazywasz?
— Kai Wren, twórca flasz.
— O kurczę! Lord Demon we własnej osobie! Mów mi Angus ze Wzgórz.
— Niech będzie. — Wyjąłem kopię aktu zgonu Olliego i podałem Angusowi. — Wszystko się
zgadza poza datą urodzenia — wyjaśniłem — bo ludzie nie pojmują takich spraw. Wypełniłem
na podstawie tego, co mi Ollie przez lata opowiadał. Sądzę, Ŝe urodził się pod twoją jurysdykcją.
W małym, zapadłym miasteczku.
Angus potaknął.
— Czyli moŜesz mnie tam zabrać i wystarczy do tego twoja wola?
— O, tak.
— I nie ma Ŝadnej wyŜszej instancji, do której bym się musiał udać, jeśli chcę się wmieszać w
ludzkie sprawy? To ty jesteś tutaj najwyŜszym duchem?
— Tak… Ale o co ci właściwie chodzi?
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem trzy szlifowane szmaragdy, tak duŜe jak paznokieć
wielkiego palca.
— Oto dar dla ciebie, o potęŜny siddhu, za to, Ŝeś mnie zechciał wysłuchać.
Wziął szmaragdy i — jeden po drugim — obejrzał je w księŜycowej poświacie.
— A niech mnie! — stwierdził. — Są bez skazy!
— Rozumie się! A teraz pozwól, Ŝe opowiem ci o O’Keefie. Angus ze Wzgórz odkorkował
butelczynę, łyknął i podał ją mnie. Nadal był to niezły napitek.
— W porządku. No to zaczynaj — zachęcił mnie.
— Ollie się oŜenił i Ŝona powiła mu bliźniaki, chłopca i dziewczynkę — wyjaśniłem. — Ale
umarła przy porodzie.
— To przykre. Przytaknąłem.
— Zostawił dzieciaki u szwagierki i udał się do Dublina. Chciał sprzedać rodzinne skrzypce,
Ŝeby za uzyskane pieniądze pojechać tam, gdzie mógłby zarobić na utrzymanie rodziny; bo w
miasteczku nie było Ŝadnej roboty. Usłyszałem, jak gra, i zapytałem, co jeszcze potrafi, a on
odparł, Ŝe jest złotą rączką. Zaproponowałem mu pracę, dzieciaki zostały pod dobrą opieką, a
Ollie był przy mnie przez lata. Wolne niedziele i kaŜdy inny dzień, jeŜeli to mu było potrzebne.
Angus potaknął.
— Jego potomkowie są zapewne rozproszeni po całym świecie — ostrzegł mnie.
— Wiem. I właśnie dlatego wolę coś ofiarować jakiejś czcigodnej osobie z jego miasteczka,
Ŝeby uchronić rodzinne gniazdo przed zakusami wypływającymi z kosztów niezbędnej nagle
operacji lub niespodzianej awarii traktora. śe juŜ nie wspomnę o głodzie, długach hipotecznych i
chorych dzieciakach.
— Jak na chińskiego siddha, masz dobre serce — oznajmił Anaus — ZałoŜę się, Ŝe sądziłeś,
iŜ powiem, Ŝe ksiądz albo burmistrz wiedzą, co komu potrzeba, ale to nieprawda. To George
O’Keefe szef pubu, wysłuchuje o tarapatach kaŜdego, a poza tym jest w prostej linii krewnym
twojego przyjaciela. Zaprowadzę cię do niego. Lepiej opowiedz mu całą historię i bądź gotów na
jakiś cud lub dwa, Ŝeby była przekonująca.
Okazało się, Ŝe Angus miał rację pod kaŜdym względem; a poryw dobroczynności kosztował
mnie uleczenie artretyzmu i katarakty. Miałem wraŜenie, Ŝe Angus pijał tu porter od paru
pokoleń.
Na koniec wstałem, skłoniłem się im obu i powiedziałem, Ŝe juŜ muszę iść.
Skręciłem za róg, w prywatną część uliczki. Angus szedł za mną, z kuflem piwa w ręce.
— Dobrej nocy, Lordzie Demonie.
— I tobie, Angusie — odparłem i uniosłem się w górę. Potem, juŜ w domu, postanowiłem
zasnąć. Co teŜ uczyniłem.
3
No i tak.
No i przez osoby trzecie — lorda Swizzlediza, który potrafi być czarujący — zasięgnęliśmy
języka o Gorącym Kwiatuszku, Bałwanisku, Oblubienicy Nocy i Łaziku oraz o samym Devorze.
Wyglądało na to, Ŝe Devor znajdował się na skraju bankructwa, przygnieciony długami
hazardowymi, ścigany przez wierzycieli. Gorący Kwiatuszek mieszkała z nim całe lata, dopóki
się szczęście od niego nie odwróciło. Bałwanisko dalej się koło niego kręcił — najwyraźniej
przez wzgląd na stare, dobre czasy — a Oblubienica Nocy coraz częściej się z nim spotykała. Nie
miałem pojęcia, jaką rolę gra w tym wszystkim Łazik, jeśli w ogóle jakąś odgrywał, lecz chyba
pojawiał się w Ŝyciu Devora dość regularnie.
Miałem ich stale na oku, ale w następnych miesiącach nie wyszło na jaw nic nowego.
Opisałem całą sprawę i zarejestrowałem w Wydziale Pojedynków. Nie, Ŝeby to było konieczne,
ale potem mogło pomóc wyjaśnić i załagodzić wszystko.
Zacząłem się częściej spotykać z Tuvoonem i Viss. Tuvoon i ja zajęliśmy się szermierką, Viss
nas trenowała. Trochę częściej bywałem w ludzkim świecie. Postanowiłem wziąć udział w
tegorocznym Konwentyklu. Nie zacząłem pracy nad Ŝadnym nowym dziełem sztuki.
To przyszło jak nagły gorący wiatr. JeŜeli to wyczujesz i rozpoznasz, masz szansę przeŜyć.
Tysiąc lat to długi okres, ale nigdy nie zapomnę dźwięku, z jakim chi rozpada się w nicość.
Przemknąłem przez boczne przestrzenie i wyskoczyłem ponad Ziemię tak daleko, jak tylko
zdołałem. Jeszcze chwila i bym wiedział.
Jeszcze chwila i nadal Ŝyłem. I to było wspaniałe.
Odczekałem jakiś czas, a potem ostroŜnie wróciłem ku poziomowi, na którym mnie
zaatakowano. WciąŜ jeszcze wyczuwałem dudnienie, więc odczekałem, aŜ ustanie. Dopiero
wtedy się zbliŜyłem. Zanim wróciłem na ów poziom, stałem się niewidzialny. W powietrzu nadal
wisiała groza i nie istniał juŜ Koński Łeb — góra, z której patrzyłem zaledwie kilka minut temu.
Głowa Orła, jakieś trzydzieści mil na północ, i Sokoli Szczyt, ze trzydzieści pięć mil na
północny zachód — stały nietknięte. Przyjrzałem się im, lecąc ku wschodowi i do domu. Jeszcze
jeden taki strzał i nie wiadomo, co by ze mną było.
Przebrałem się w czerwony strój, czerwone buty, zostawiłem kapelusz z czerwonym piórem i
udałem się ku cmentarzowi, gdzie Tuvoon i Viss trzymali swoją flaszę w starym mauzoleum.
„Puk! Puk!” — i wszedłem do środka.
Przywitał mnie znajomy słuŜący, a Viss zjawiła się w postaci ośmioletniej Chinki. Włosy
miała rozpuszczone, a na złocistobrązowej buzi niewinny rumieniec.
— Kai Wren — powiedziała głosem dźwięcznym jak małe dzwoneczki. — CóŜ za miła
niespodzianka! Napijesz się herbaty?
— Tak, poproszę.
Opadłem na stertę poduch, a Viss przyglądała mi się badawczo.
— Co się stało? — spytała. — Wydajesz się strapiony.
— Strzelano do mnie z theronicznej broni.
— Theroniki są nielegalne od Wojen Demonów. Posiadanie broni theronicznej to cięŜkie
przestępstwo. Czymś takim mógłbyś ustrzelić boga.
Potaknąłem.
— To jedyny pewny sposób uśmiercenia boga lub demona — dorzuciłem.
— Lepiej mi opowiedz, co się wydarzyło.
— Dostałem cynk od jednego z tej demoniej hołoty, Ŝe wczoraj wieczorem miała się odbyć na
Bosej Górze partia mah–jonga i Ŝe Devor, który jest dobrym graczem, ma zamiar ograć Krętacza,
Ŝeby popłacić długi.
Podano herbatę. Napiłem się.
— Sama wiesz, Ŝe Devor jest naprawdę dobrym graczem, o ile nie bierze imbue.
Przytaknęła.
— Dawno temu spędziłam miłe chwile, grając z nim — powiedziała. — I co się stało?
— Chciałem się przyjrzeć tej partii, zobaczyć, co się stanie, czy nie wypłynie coś mającego
związek z O’Keefe’em. Z początku miałem zamiar zasiąść pośród nich, niewidzialny. Ale
niektórzy z nas znakomicie potrafią wyczuć czyjąś obecność, więc postanowiłem się oddalić ze
trzydzieści mil, na Koński Łeb, i stamtąd patrzeć i słuchać przez magiczny tubus.
Skinęła głową.
— I…?
— Usadowiłem się na Końskim Łbie i zacząłem obserwować. Musiał mnie dostrzec ktoś, kto
chciał mnie juŜ na zawsze usunąć, i z theroniczną strzelbą udał się na Sokoli Szczyt. Wyczułem,
co się zbliŜa, i uciekłem, lecz zdmuchnął całą górną część Końskiego Łba.
Viss się wzdrygnęła.
— Kiedy wróciłem, gracze zniknęli juŜ z Bosej Góry. Oparłem się cięŜko o głaz i patrzyłem
na zniszczony Koński Łeb. Ktoś się wtedy o mnie otarł; wydaje mi się, Ŝe to był Łazik. Był
widzialny zaledwie przez chwilę. Dotknął łokciem mojego łokcia i zniknął. Zachichotał przy
tym.
— Zademonstrował, w jaki sposób ocalił ci Ŝycie — powiedziała Viss.
— Co takiego???
— Najwyraźniej tak samo dotknął tego, kto do ciebie strzelał. Te strzelby są nieubłaganie
celne, o czym dobrze wiesz, jeŜeli się kiedykolwiek którąś posłuŜyłeś.
Skinąłem głową.
— Ale dlaczego? — zastanawiałem się. — Łazik nic mi nie jest winien.
Viss wzruszyła ramionami. Dokończyłem herbatę. Nalała nową porcję; w jej drobnych,
delikatnych rączkach dzbanek wydawał się olbrzymi.
Łazik, rzecz jasna, nie miał wobec mnie Ŝadnych zobowiązań. Za to mógł chcieć, Ŝebym ja je
miał wobec niego. JeŜeli Viss miała rację, Łazik musiał wiedzieć, kto nacisnął spust.
— Ciekaw jestem, co ja takiego wiem, Ŝe ktoś nie chciał, by przedostało się to do wiadomości
publicznej?
— KaŜdy, kto Ŝyje tak długo jak ty, wie okropnie duŜo. Wzruszyłem ramionami.
— Ale nie ma w tym nic szczególnego — powiedziałem.
— Wiem. Coś mi się jednak wydaje, Ŝe przypadkiem natknąłeś się na coś powaŜnego, a ktoś
chce to utrzymać w tajemnicy.
— To nie powinien korzystać z theroniku. Pewnie wiedzą juŜ o tym wszyscy na naszym
poziomie.
— Ktoś się wystraszył.
— I co się stanie?
— Nic. Chyba Ŝe to przypomni komuś o czymś mającym związek z obecnymi wydarzeniami i
się ujawnią.
Ale sprawa przebrzmiała i nic się nie wydarzyło, ani w świecie ludzi, ani w królestwie
demonów.
Zacząłem uczyć w miejscowym college’u — prowadziłem kurs konstruowania i uŜytkowania
„latawców akrobatycznych” i „latawców bojowych”. Przez wiele lat nauczał tego stary Li Piao, a
ja zwykłem obserwować stok, kiedy spotykała się tam jego grupa. Był znakomity. Lecz jesienią
nie znalazłem tego kursu w katalogu. Zadzwoniłem do kancelarii i dowiedziałem się, Ŝe Li Piao
miał udar. Dostałem jego adres i numer telefonu. Telefonicznie uzgodniliśmy, Ŝe przyjmie mnie
następnego ranka, no i pojechałem, Ŝeby się z nim spotkać.
Dom, przed którym zaparkowałem samochód, był niewielki, lecz porządnie utrzymany.
Jednak idąc wyłoŜoną płytami dróŜką, dostrzegłem oznaki niedawnej choroby właściciela: cięŜka
główka ciemnoróŜowej piwonii muskała ziemię, w rogach gromadziły się zbitki nawianych przez
wiatr paprochów, glazurowana porcelanowa donica leŜała na boku. Poprawiłem ją, ciesząc się
przy tym chłodnym dotykiem gładkiego szkliwa; zadzwoniłem do drzwi.
Otworzył mi starzec nieco zbyt wysoki jak na Chińczyka i o postawie mandaryna, mimo Ŝe
podpierał się kulą. NajdłuŜsze kosmyki śnieŜnobiałej brody sięgały mu piersi, lecz gęsta broda
nie zdołała przykryć zdeformowanych paraliŜem ust. Uśmiechnął się jednak na powitanie.
Najwyraźniej losowi nie udało się całkowicie go pognębić.
— Czy mam zaszczyt widzieć Li Piao? — spytałem dwornie.
— Tak, jestem Li Piao — odparł. — A ty musisz być panem Kai. Wejdź, proszę.
Spełniłem jego Ŝyczenie i poszedłem za nim szerokim korytarzem do salonu z widokiem na
piękny ogród. Na leŜącej na niskim stoliku tacy stał pękaty, wesolutki imbryczek z terakoty. Były
tam równieŜ dwie filiŜanki oraz talerz cieniutkich migdałowych ciasteczek.
Li Piao wskazał mi miejsce na wygodnej sofie, a sam usadowił się na drewnianym krześle z
wysokim oparciem i poręczami. Na pewno wybrał to krzesło dlatego, Ŝe ułatwiało wstawanie i
sięganie po kule, które uwaŜnie oparł o drugie krzesło.
Obserwowałem go i stwierdziłem, Ŝe podziwiam siłę jego ducha. Oto miałem przed sobą
człowieka, który niegdyś radował się lotem latawców, teraz zaś przykuty był do ziemi przez
sparaliŜowane ciało, lecz nadal nie chciał się uznać za pokonanego.
— Muszę cię prosić, byś nalał herbaty — odezwał się Li Piao. — To wspaniała zielona
herbata, importowana z Tajwanu. Ciasteczka upiekła moja synowa. Są znakomite, nie nazbyt
słodkie.
Nalałem herbaty, czyniąc z tego mały rytuał. Li Piao wziął filiŜankę, dziękując skinieniem
głowy. Postawił ją — oraz połoŜył obok dwa ciasteczka, które zgarnął z talerza zdrową lewą ręką
— na poręczy krzesła.
— Jak? — spytałem, wskazując tacę. — Jak zdołałeś tego dokonać?
Zachichotał — dźwięk był równie ciepły i serdeczny jak jego uśmiech.
— Ja tylko nalałem wrzątku do imbryczka i odwinąłem folię z talerza. Wszystko przygotował
mój wnuk wczoraj wieczorem, kiedy przyszedł na parę godzin, Ŝeby mi pomóc.
Skinąłem głową i upiłem herbaty. Była naprawdę dobra, a ciasteczka przepyszne.
— KaŜdej wiosny z przyjemnością obserwowałem, jak twoi uczniowie puszczają latawce.
— I ja — odparł, a ja po raz pierwszy wyczułem w nim nutkę smutku.
— Zastanawiałem się — podjąłem — czy uczyniłbyś mi ten zaszczyt i pozwolił poprowadzić
swoje ćwiczenia. Musielibyśmy, oczywiście, rozpocząć kilka tygodni później, lecz sekretarka w
college’u powiedziała, Ŝe takie przesunięcie jest moŜliwe. Nie uznałem za stosowne
poinformować Li Piao, Ŝe to moja oferta pracy za darmo skłoniła do zgody niezdecydowaną
damę.
— Nie miałbym nic przeciwko temu — powiedział zaskoczony Li Piao. — JakŜebym mógł?
Wiedza o latawcach, o ich budowaniu i puszczaniu, nie jest moją wyłączną własnością.
— Prawdę mówiąc — odezwałem się — miałem nadzieję, Ŝe zgodziłbyś się przychodzić i
dzielić z uczniami swoją wiedzą. Mogę zastąpić ci parę rąk, lecz nie mam twojej wiedzy.
Mogło to być niewielkie kłamstewko (choć potem przekonałem się, Ŝe nie było), ale jestem
zdania, Ŝe pochlebstwo nie czyni szkody. Zwyczajnie chciałem, Ŝeby niebo ponad parkiem znów
zaroiło się od latawców.
Przez chwilę stare oczy Li Piao błyszczały radośnie. Potem ze smutkiem potrząsnął głową.
— Chciałbym, lecz nie mogę. Lekarze twierdzą, Ŝe moŜe upłynąć wiele czasu, zanim znów
będę mógł swobodnie chodzić. I na pewno nie prowadziłbym samochodu, choćby mi na to
pozwolili.
Ponownie upiłem herbaty i uśmiechnąłem się.
— Mogę cię zabrać przed kaŜdymi zajęciami, a potem odwieźć do domu. Mógłbym nawet
dorzucić posiłek lub jakiś udział w pensji, Ŝeby osłodzić ci ów obowiązek.
Z rozmowy z sekretarką wiedziałem, Ŝe Li Piao dostawał ładną pensyjkę za ten kurs, lecz tak
w ogóle był na emeryturze. Przydałoby mu się więc trochę gotówki.
— Nie mógłbym brać za coś takiego pieniędzy! — sprzeciwił się.
— Przekazywałbyś im swoją wiedzę — przypomniałem mu.
— Mimo to!
Sprawiał wraŜenie oburzonego.
— Nie ma powodu, Ŝeby nie płacono ci za twój czas — powiedziałem, jakbyśmy juŜ wszystko
uzgodnili.
Potem, przy herbacie i ciasteczkach, dobijaliśmy targu i ustalaliśmy warunki. UwaŜam, Ŝe
sprawiło to radość nam obu. Kiedy wyglądało na to, Ŝe chce zaprotestować, powiedziałem:
— Nie pytałeś, czym się zajmowałem. Byłem wielkim uzdrowicielem, stosującym tradycyjne
metody. MoŜe zdołam przyspieszyć twój powrót do zdrowia.
I tu go miałem, co było wyraźnie widać. Nawet jeŜeli nie chciał wyzdrowieć dla siebie, nie
mógł mi odmówić, nie czując się przy tym nie w porządku wobec tych, którzy musieli uszczuplać
czas przeznaczony na własne codzienne obowiązki, by pomagać jemu.
— Znasz akupunkturę? — zapytał.
— Tak, jak równieŜ zielarstwo i nawet nieco bardziej ezoteryczne nauki.
Zamknąłem w dłoni wykrzywiony, sparaliŜowany palec wskazujący prawej dłoni Li Piao.
Głęboko zaczerpnąłem powietrza i posłałem weń trochej mojej demoniej chi. Czułem, jak ścieŜki
w palcu odŜywają, potem starzec poruszył nim.
— Przyjmuję twoją propozycję — powiedział zdecydowanie; sprawiał wraŜenie kogoś
zdjętego lękliwym respektem, choć nie na tyle, Ŝeby się zacząć zastanawiać.
Uzgodniliśmy wszystko i obiecałem, Ŝe postaram się, by sekretarka wkrótce do niego
zatelefonowała.
Niedługo potem wyszedłem. Miałem uczucie, Ŝe niezbyt uczciwie z nim postępuję. Ale
przecieŜ nie mogłem pozwolić mu umrzeć. Z naszej krótkiej pogawędki wywnioskowałem, Ŝe
wciąŜ wie o latawcach o wiele więcej niŜ ja.
Zabrałem go na moje sobotnie i niedzielne popołudniowe ćwiczenia; siadł na
nasłonecznionym stoku i obserwował latawce. Potem seans leczniczy i pojechaliśmy na kolację.
— Niektóre z twoich latawców są bardzo stare.
— Pochodzę z połoŜonego na uboczu zakątka starego kraju.
— O niektórych z nich tylko słyszałem, ale nigdy ich nie widziałem.
— JuŜ wkrótce będziesz je budował.
— Wierzę ci. Musiałeś być dobrym uzdrowicielem, nim zaprzestałeś leczenia. Wróciło mi
czucie i mogę juŜ kuśtykać.
— Za miesiąc odrzucisz kule.
Pewnego dnia w następnym miesiącu wypuściliśmy w powietrze rozmaite latawce —
wielobarwne prostokąty i kwadraty, bo był to dzień poświęcony tradycyjnym modelom — kiedy
piękny Thai Pakpao odmówił latania. Przekazałem uczniowi mojego zielono–niebieskiego
chińskiego motyla i odszedłem z Li Piao na ubocze, Ŝeby sprawdzić, jak moŜna naprawić
Pakpao. Okazało się, Ŝe to linka. Li Piao delikatnie skorygował jej długość i wtedy ponownie
wypuściłem latawiec. Nie chciałem, Ŝeby się splątał z którymś z tych, które juŜ latały, więc
odeszliśmy z Li Piao na pewną odległość od miejsca, gdzie tkwili moi uczniowie.
— Jest wspaniała — powiedziałem. (Pakpao to Ŝeński latawiec; większy, męski zwie się
Chula.)
— Istotnie — odparł Li Piao, lecz z jego tonu wywnioskowałem, Ŝe coś innego zaprząta jego
uwagę.
Oderwałem wzrok od Pakpao i spojrzałem na wschód, skąd podpływała ku nam gnana
przelotnym wiatrem chmurka. Spadły na mnie krople deszczu. Wyczułem, co się dzieje, lecz było
juŜ za późno. Zagrzmiało, a Li Piao zawołał:
— Kai!
Błyskawica spłynęła linką Pakpao i wniknęła we mnie. Odesłałem jaku niebu, puściłem linkę i
klasnąłem. Błyskawica wróciła tam, skąd przyszła, i chmurka odpłynęła.
— Kai Wren! — zawołał Li Piao, kuśtykając ku mnie. — To nie ja to zrobiłem, przyjacielu.
— Wiem — odparłem, zaskoczony jego słowami.
— Próbował cię zabić mag skryty w chmurze.
— Wiesz coś o tych sprawach? — spytałem.
— W młodości studiowałem Sztukę. Nie wiedziałem, Ŝe taką błyskawicę moŜna odesłać.
— Czy to był czarnoksięŜnik człowiek, czy demon?
— Człowiek — odparł. — Przykro mi, Ŝe masz takiego wroga.
Wzruszyłem ramionami.
— To tylko ubarwi mi Ŝycie.
— Nie boisz się? Zaśmiałem się.
— Mogę spytać — odezwał się po chwili — czy jesteś spokrewniony z garncarzem i twórcą
flasz?
— Jestem — odparłem łagodnie.
— Wiele lat temu widziałem w Kantonie taką flaszę. WciąŜ pamiętam jej barwę i piękno.
Sądzisz, Ŝe jeszcze kiedyś, nim umrę, zobaczę inną flaszę?
— MoŜe.
Padł przede mną na ziemię. Na szczęście większość studentów była tak daleko, Ŝe nie mogła
widzieć jego pokornej pozy; a ci, którzy byli bliŜej, na pewno uznali, Ŝe starzec rozprostowuje
chore kończyny.
— Kai Wren jest równieŜ znany jako Lord Demon — powiedział.
— Skąd o tym wiesz?
— Jak juŜ mówiłem, w młodości studiowałem Sztukę.
— Powstań — poleciłem, osobliwie poirytowany, Ŝe moja spokojna wycieczka do świata
ludzi zostanie teraz skaŜona sprawami demonów. — Prosiłem cię wyłącznie o ulotną przyjaźń.
Teraz seans leczniczy, a potem pójdziemy coś zjeść.
Wygłosiłem parę słów o mądrości płynącej z obserwowania pogody i zwolniłem grupę.
Dokończyłem leczenie Li Piao i zabrałem go ze sobą do domu. W takich chwilach naprawdę
brakowało mi O’Keffe’a. Li Piao był pierwszym nowym przyjacielem od wielu lat, a nie mógł
liczyć na najbardziej wyszukaną gościnność…
Wniknięcie do flaszy nie napędziło stracha Li Piao, spotkanie z Shirikim i ChamballąteŜ nie.
Poklepał je, pogłaskał po grzywach.
— Ten — powiedział o Shiriki — ma barwę cesarskiego nefrytu. Drugi mógłby być
wykonany z ciemnego bursztynu albo krwawnika. Zawsze sądziłem, Ŝe rzeźby psów fu to
fantazja, a nie odwzorowanie rzeczywistości.
— Póki Ŝycia, poty nauki — odparłem, lecz byłem zadowolony; psy zamachały ogonami.
Opuściliśmy psy i poszliśmy ku pałacowi. W przeciwieństwie do zachodnich budowli, ta nie
dominuje nad krajobrazem, a raczej go dopełnia. Wymodelowałem ją z wielką starannością w
mokrej glinie, własnoręcznie nadałem odpowiednie wygięcie kaŜdemu dachowi pagody — a
dopiero potem posłuŜyłem się magią. Li Piao milczał, patrząc na wtopioną w falisty teren
budowlę, w której liniach zaklęte były tęcze i wodospady, ale jego oczy, otoczone siateczką
zmarszczek, lśniły. Poprowadziłem go w górę szerokich schodów wyciętych w lśniącym,
polerowanym pod wodą agacie i przez wymyślnie rzeźbione, wyłoŜone płatkami złota drzwi.
Zasiedliśmy we wspaniałym salonie i zezwoliłem, by najlepsi ze sług flaszy przyrządzili posiłek.
Potem piliśmy herbatę i słuchaliśmy muzyki.
— Wyglądasz na szczęśliwego człowieka, Li Piao.
— Bo i jestem szczęśliwy, Lordzie Demonie. Moje dzieci dorosły i nieźle się im powodzi.
Handlowałem Ŝywnością i szło mi na tyle dobrze, Ŝe mogłem im pomagać, więc nie cierpieli
niedostatku. Miałem trochę czasu na naukę, paru dobrych przyjaciół w swoim czasie, no i miałem
latawce. To było całkiem dobre Ŝycie. Właśnie dlatego nie bałem się odwiedzić demona.
— Lecz mimo wszystko czujesz, Ŝe w twoim Ŝyciu czegoś brakowało?
— Wszyscy ludzie mają takie uczucie — odparł. — To typowe dla… człowieka. Przepraszam.
— Nie przepraszaj za to, Ŝe jesteś człowiekiem. Nie. Nie mogłem nie zauwaŜyć, Ŝe choć
rodzina cię kocha, to brakuje im czasu nawet dla własnych rodzin. Ciekaw jestem, czy byłeś
niekiedy samotny.
— Och, naturalnie. Ale to nic. Dzięki temu spędzony razem czas jest jeszcze przyjemniejszy.
— Rozumiem. Chciałbym, Ŝebyś tu ze mną zamieszkał. Mógłbym nawet dokończyć twoje
szkolenie na czarodzieja.
Roześmiał się.
— Jestem za stary.
— Odmłodzę cię.
Li Piao potrząsnął głową.
— Chyba nie rozumiesz, Lordzie Demonie. Cenię twą wielkoduszną propozycję o wiele
bardziej niŜ jakąkolwiek, którą otrzymałem. Lecz podeszłe lata równieŜ są szczęśliwe i
chciałbym je spędzić z tymi, których znam i kocham.
Ścisnąłem jego ramię.
— MoŜe owa propozycja to z mej strony nie tyle uprzejmość, ile przejaw egoizmu. Ale cenię
cię jeszcze bardziej, człowieku, za twoją uczciwość. Zawsze będę twoim przyjacielem. I nie
odbiorę ci wspomnień o tej rozmowie, bo chciałbym, Ŝebyś mnie odwiedzał, kiedy tylko
zechcesz.
— Wielki to dla mnie, skromnego człowieka, zaszczyt.
— Powstań i przyłącz się do mnie. Jest coś, co chciałbym ci pokazać.
Uczynił tak. Zabrałem go w długą, nie kończącą się podróŜ przez krainy cudów — a podczas
drogi tchnąłem weń moje chi, pewnego dnia pojmie, Ŝe chociaŜ nigdy go nie uczyłem, ogromnie
rozdmuchałem to, co musiał w nim dostrzec jego stary nauczyciel, i uczyniłem z niego
prawdopodobnie największego na świecie czarodzieja o wrodzonych zdolnościach.
Znaleźliśmy się w moim salonie wystawowym. Eksponowałem tutaj talerze, dzbany, czary i
flasze. Wziąłem moją ulubioną czarę. Była zielona, bogato zdobiona smokami. Tak jak wszystkie
moje wyroby, była właściwie niezniszczalna.
— Oto dar — rzekłem, podając mu ją. — Jadaj z niej regularnie. To poprawi ci zdrowie. I
myśl o mnie wtedy, człowieku, który potrafisz szczerze rozmawiać z demonem. Pójdź! PokaŜę ci
więcej, zanim odprowadzę cię do domu.
Nieśmiało wsparł się na podsuniętym mu ramieniu, trzymając w drugiej dłoni ofiarowaną mu
czarę; szliśmy i lecieliśmy przez dziedziny światła i półcienia.
Gdy nadeszła jesień, spakowałem niewielką torbę i umieściłem ją w pobocznej przestrzeni.
Pozwoliłem, Ŝeby Tuvoon i Viss namówili mnie na udział w Wielkim Konwentyklu w górach —
tak ludzi, jak i duchów — północnych Chin. PodróŜ była prosta, wyjąwszy labirynt tuneli
wejścia, lecz znaliśmy je tak dobrze, Ŝe stały się niemal zabawne. W pewnej chwili poczułem, Ŝe
coś niewielkiego wślizguje się do kieszeni mojego kaftana. Viss była po tej stronie, więc rzekłem
do niej:
— Co czynisz? — I wsunąłem rękę do kieszeni.
— Nie wyjmuj tego pod groźbą pecha, chyba Ŝe będziesz w straszliwych opałach. To amulet
ode mnie. Obiecujesz?
— Tak. Otrzymałem znak łask damy.
— OtóŜ to.
Weszliśmy do pałacu pod górami. W ogrodach i pasaŜach minąłem kilka grupek członków
mojej rasy. Trzy razy usłyszałem z tłumu szept „Zabójca Boga!”
— JuŜ o tym zapomniałem i łudziłem się, Ŝe oni takŜe.
— Tego się łatwo nie zapomina — powiedział mi Tuvoon. — KaŜdy chce mieć swój udział w
legendzie czy dwóch.
— Tamten chłopak rozniósłby mnie, gdybym nie miał niesamowitego szczęścia —
stwierdziłem.
— I ja tam byłem — rzekł — więc wiem, Ŝe to nie było wyłącznie szczęście.
— A niech to! Był półbogiem, a ja zuchwałym młodym demonem, który sprawił mu
największą niespodziankę.
— Niemniej twoje zwycięstwo odmieniło losy bitwy, która okazała się rozstrzygająca. Poza
tym na pewno nie jest źle być znanym jako jedyny demon, który samodzielnie zabił boga.
Wzruszyłem ramionami.
— Te dzieciaki nie wiedzą, jak to było.
— Więc pozwól im mieć swojego bohatera.
Burknąłem coś i poszliśmy do naszych pokoi. Czekało na mnie mnóstwo wieści — przede
wszystkim zaproszenia na kolację oraz parę zaproszeń do udziału w dyskusjach o jakichś
mętnych magicznych koncepcjach, które według organizatorów bardziej interesują moje niŜ ich
pokolenie. Mylili się.
Tego dnia miałem się spotkać przy kielichu z Mąciwiatrem, Łagodnisią, Lodową Czapą i
Pajęczą Królową; potem lunch ze Smoczą Juchą i Tym z WieŜ Blasku; kolacja zaś z Siedmioma
Palcami i Zwiewnym KsięŜycowym Promykiem. Miałem nadzieję odnaleźć Łazika i pogadać z
nim, lecz nigdzie go nie było. Devora równieŜ — po prawdzie, cała jego paczka, Ŝe tak to
określę, świeciła nieobecnością.
Koktajle to nowinka europejsko — amerykańska, jedna z tych rzeczy, które stają się
popularne, kiedy któryś z nadających ton demonów towarzyszy tej czy innej fali emigrujących
Chińczyków. Jesteśmy wiecznymi wygnańcami i dlatego zmiana przystani zbytnio nas nie
martwi. O wiele bardziej wpływają na nas zmiany kulturowe. Nawet po mojej emigracji stale
wątpiłem w kulturowe wartości Ameryki.
Siedem Palców o tym wiedział. Jest jeszcze bardziej konserwatywny niŜ ja. Kiedy spotkałem
się z nim i ze Zwiewnym KsięŜycowym Promykiem na wczesnej kolacji — zaraz po jedynym
panelu, w którym raczyłem uczestniczyć — stwierdziłem, Ŝe wystrój restauracji jest w
najlepszym chińskim stylu. Dominował motyw z dynastii Tang, lecz elementy z późniejszych
czasów chroniły całość przed skostnieniem. Maitre d’ zaprowadził mnie do wydzielonej sali,
którą od głównego pomieszczenia odgradzała tokowa przesłona z przepięknie wyrzeźbionym
feniksem i smokiem.
Stosownie do ducha Konwentyklu moi goście nie przybyli w ludzkiej postaci. Siedem Palców
wyprostował swoje siedem i pół stopy, Ŝeby mnie powitać. Na tę okazję nadał swoim zielonym
łuskom uroczy szmaragdowy połysk, a ciemną czerwień trzech duŜych oczu (trzecie tkwiło
pośrodku czoła) podkreślił kosztowną barwiczką ze sproszkowanych rubinów wymieszanych z
maleńkimi brylancikami. Ubrany był w sięgającą podłogi szatę z czarnego jedwabiu haftowaną w
chryzantemy.
Jego córka (chociaŜ jedni twierdzą, Ŝe jest jego bratanicą, inni zaś, Ŝe ani jedną, ani drugą)
przypominała księŜycowe promyki ze swojego imienia. Jej postać — w przeciwieństwie do
Siedmiu Palców, który ma, Ŝe tak powiem, materialną sylwetkę demona — jest częściowo
eteryczna. Wyobraźcie sobie narysowane ciemną kreską kobiece kształty, ledwo zaznaczone
delikatne rysy. Otulcie to sięgającymi podłogi srebrzystymi włosami, bardzo bujnymi i
znajdującymi się w kilku wymiarach, księŜycową poświatą i gwiezdnym pyłem — a będziecie
wiedzieć, jak wygląda Zwiewny KsięŜycowy Promyk.
Jest piękna i niezrównana. Nic dziwnego, Ŝe zazdrośni insynuują, Ŝe jej ojciec jest równieŜ jej
kochankiem.
Jest takŜe względnie młoda, bo urodziła się pod koniec Wojen Demonów, kiedy to jej matka,
straszliwa Gniewna Kryś, zmarła od ran zadanych wygiętym ostrzem topora boga Rr’grr.
Akuszerką, która przyjęła Zwiewny KsięŜycowy Promyk, była Viss o Przeraźliwym Języku,
siostra Gniewnej Kryś. Niektórzy mówią, Ŝe Viss chciała zatrzymać niemowlę i wychować małą
razem z jej kuzynem, Tuvoonem Dymnym Duchem. Ale nie dopuścił do tego Siedem Palców,
rozpaczający po swojej partnerce. Sam wychował Zwiewny KsięŜycowy Promyk, karmiąc ją
intrygami i tajemnicami i nikogo do niej nie dopuszczając.
Witając się z moimi gośćmi, przypomniałem sobie to wszystko, a nawet więcej.
Zorientowałem się, Ŝe odpowiednio i tradycyjnie wychowana Zwiewny KsięŜycowy Promyk
zamierza mnie powitać trzema głębokimi ukłonami i dziewięciokrotnym padnięciem na twarz,
więc ją podniosłem. Moje dłonie częściowo przez nią przeniknęły, lecz spodziewałem się tego i
powstrzymałem zdziwienie.
— Nie kłaniaj mi się, dziecko — powiedziałem zdecydowanie. — Jestem tutaj tylko i
wyłącznie gościem.
Ciemnymi rzęsami przysłoniła jasne oczy lśniące uczuciem, którego nie potrafiłem rozpoznać.
— Jesteś Zabójcą Boga — wyszeptała. — Nie Ŝyłabym, gdyby nie ty. Chciałam jedynie oddać
ci cześć, tak jak nauczył mnie ojciec.
Fakt, gdybym wtedy nie połoŜył Chaholdrudana, nie byłoby Zwiewnego KsięŜycowego
Promyka. Gniewna Kryś padła kilka minut wcześniej, co wyłączyło z walki i Viss, i Siedem
Palców.
Niezbyt dobrze nam się wiodło tamtego dnia. Wielu z naszych najlepszych odniosło rany;
morale nie tyle podupadło, ile w ogóle zniknęło. Tylko jakiś przełom mógł doprowadzić do
powszechnego pogromu. Chaholdrudan runął martwy, a jego posoka wypełniła demony nową
nadzieją.
Kłamstwo nie leŜy w mej naturze, lecz nie mogłem pozwolić, Ŝeby to urocze dziecko
okazywało mi szacunek naleŜny cesarzowi. Podnosiłem ją, dopóki nie wstała.
— Moje zwycięstwo było tylko jednym z wielu odniesionych tamtego dnia — powiedziałem
zdecydowanie. — Powstań. JeŜeli się nie mylę, czuję woń tysiącletnich jaj z imbirem.
Siedem Palców patrzył na córkę z wyraźną dumą. Dał jej dyskretny znak i posłuchała mnie.
Usiedliśmy, a Siedem Palców zdjął klosz ze stojącego na stole półmiska. Istotnie, były tam
tysiącletnie jaja, kusząco ułoŜone na cieniutko pokrojonym imbirze i marynowanych szalotkach.
Długimi pałeczkami z kości słoniowej nałoŜył mi je na talerz.
Obnoszono potrawę za potrawą, a kaŜda z nich była wytwornie podana. Na początku rozmowa
dotyczyła spraw ogólnikowych: dyskusja o Konwentyklu, porównywanie obecnego Komitetu
Organizacyjnego z tymi z przeszłości, anegdoty o obecnych i nieobecnych starych przyjaciołach.
Dotarliśmy do czwartej kolejki potraw, gdy Siedem Palców rzekł:
— No i Viss i Tuvoon wyciągnęli cię, Kai Wrenie, z twojego odosobnienia.
ChociaŜ słowa te były dość neutralne, to jednak pobrzmiewała w nich cierpka nutka.
Przypomniałem sobie dawną rywalizację i postanowiłem zignorować ową nutkę, a odpowiedzieć
tylko na same słowa.
— Na to wygląda. Niedawne zdarzenia ponownie zetknęły mnie z dawną mentorką.
Rozmawialiśmy o izolacji, w jakiej trwa wiele demonów. Viss i Dymny Duch przypomnieli mi o
nadchodzącym Konwentyklu. Postanowiłem się zjawić i spotkać ze starymi przyjaciółmi.
— A my się z tego cieszymy — uśmiechnął się Siedem Palców. — Stanowczo zbyt wiele
czasu upłynęło od takiego towarzyskiego spotkania.
Zwiewny KsięŜycowy Promyk wyszeptała słowa potwierdzające odczucia ojca.
Odpowiedziałem jakąś dworną formułką, lecz wyglądało na to, Ŝe wymiana kurtuazji nie
wystarczy, Ŝeby zakończyć ów temat.
— Viss często kieruje się tak niejasnymi motywami, Ŝe nawet ona nie w pełni je pojmuje —
rzekł Siedem Palców.
Mając w pamięci ciotkę, która wbrew woli ojca chciała zaadoptować osieroconą przez matkę
siostrzenicę, uświadomiłem sobie, Ŝe raczej nie są to obojętne słowa. Długie Ŝycie to dłuŜej
Ŝywione urazy. Dlatego tylko odkaszlnąłem zachęcająco i wziąłem ze stojącego przede mną
półmiska delikatny czarny grzybek.
— Kiedy Viss coś sobie wbije do głowy — ciągnął uparcie Siedem Palców — jest mało
prawdopodobne, Ŝeby pozwoliła się od tego odwieść.
Skinąłem głową, napiłem się herbaty, otarłem kły delikatną lnianą serwetką i zastanowiłem się
nad odpowiedzią.
— To nie Viss odnowiła naszą znajomość — rzekłem, zastanawiając się, ilu spośród obecnych
na Konwentyklu wie o moim nieudanym pojedynku z Tuvoonem. Ba Wa, ten wypędek, musiał to
choć trochę rozgłosić, Ŝeby sprzedać bilety. — To się stało przypadkiem. Początkowo ciągnąłem
to dlatego, Ŝeby pokazać, Ŝe nie Ŝywię urazy ni do Viss, ni do jej rodziny. Potem stwierdziłem, Ŝe
lubię odwiedzać ją i Tuvoona.
Zwiewny KsięŜycowy Promyk przyniosła półmiski z kolejnymi potrawami: kaczka i morskie
ślimaki, przepięknie podane. Siedem Palców w milczeniu nałoŜył mi najsmaczniejszej kąski;
układał w myślach odpowiedź.
— Odbył się pojedynek między tobą a Tuvoonem.
— Nieporozumienie zostało juŜ wyjaśnione — odparłem.
— Lecz gdyby tak się nie stało, mógłbyś zabić Dymnegd Ducha.
Nie wątpiłem w swoje zwycięstwo, lecz uznałem, Ŝe lepiej okazać pokorę, i tylko skinąłem
głową.
— A wtedy Viss musiałaby pomścić syna — ciągnął Siedem Palców.
— Tak właśnie powiedziała — odparłem.
— Wiesz, ona ma miecz twojego ducha — oznajmił Siedem Palców; głos miał łagodny, lecz
spojrzenie równie ostre jak jedna z jego kling.
Nie miałem o tym pojęcia, więc było to jak lodowate tchnienie wiatru wprost na moje serce.
Potem chłód zniknął. Viss nie dała tego miecza Tuvoonowi, kiedy się z nim pojedynkowałem,
chociaŜ miałem miecz jego ducha. To na pewno nie miało znaczenia.
— Sądziłem, Ŝe miecz mojego ducha został zniszczony w Wojnie Demonów —
powiedziałem.
— Pękł — odparł Siedem Palców — ale moŜna go było naprawić. I uczyniłem to.
Stłumiłem „dlaczego?”, które nieomal mi się wyrwało. Nikt z nas nie lubił mieczy ducha,
wszyscy jednak byliśmy zgodni co do tego, Ŝe zachęcają do właściwego zachowania.
Przypominały kaŜdemu z nas, Ŝe istnieje przynajmniej jeden oręŜ, który moŜe nas śmiertelnie
ranić i przeciwko któremu nie mamy osłony. Siedem Palców wykuł wiele takich mieczy podczas
Pierwszego Interludium Wygnania, kiedy to wszystkie demony musiały się zjednoczyć. Potem
złoŜono je w wielkim Arsenale Wytchnienia.
W miarę upływu lat część mieczy ducha została złamana, niektóre zaś dostały się rozmaitym
opiekunom. Ja na przykład dostałem broń Tuvoona w wyniku rozliczenia z Łagodnisią za pewną
ozdobną wazę. AŜ do śmierci Olliego nie sądziłem, Ŝe kiedykolwiek posłuŜę się tym mieczem.
Raczej byłem zdania, Ŝe to przysługa wyświadczona Viss, iŜ miecz znajduje się właśnie u mnie.
— A więc Viss ma miecz mojego ducha — powiedziałem. — Skoro mnie przed nią
ostrzegasz, to czemu go dla niej naprawiłeś?
Siedem Palców się nachmurzył.
— Nie zrobiłem tego dla niej. Naprawiłem go na prośbę Oblubienicy Nocy, która twierdziła,
Ŝe potem miecz wróci do Arsenału Wytchnienia. Wiem, Ŝe na pewien czas tam powrócił, ale
potem w jakiś sposób znalazł się w rękach Viss.
W mojej głowie kłębiły się myśli. Czy wiedział o tym ten, który nakazał zabić Olliego? Czy
Viss wiedziała, Ŝe mam miecz Tuvoona? A jeŜeli tak, dlaczego nie dąŜyła do wymienienia się
mieczami? Co się kryło za zawoalowanymi aluzjami Siedmiu Palców? I dlaczego czyni je
właśnie teraz? CzyŜby miał jakiś powód, Ŝeby wzbudzić we mnie nieufność wobec Viss?
— Ta kaczka — rzekłem, kładąc porcję na talerzu Zwiewnego KsięŜycowego Promyka — jest
krucha i ma delikatny aromat imbiru; sos zaś to muśnięcie wonnej oliwy.
Ojciec i córka pojęli moją aluzję. Od tej chwili aŜ do późnej Godziny Psa, kiedy to
skończyliśmy, rozmowa toczyła się na tematy ogólne.
Potem, po ostatniej kolejce potraw, Siedem Palców odesłał córkę.
— Lordzie Demonie — spytał z zakłopotaniem, którego jeszcze przed chwilą nie zdradzał —
co sądzisz o mojej córce?
— Jest jednym z najpiękniejszych demonów,, jakie w Ŝyciu widziałem — odparłem szczerze.
— Jest równieŜ inteligentna, posłuszna i wytwornie się wysławia. UwaŜam, Ŝe znakomicie ją
wychowałeś.
— Krys umarła, więc musiałem być dla mojej córki tak ojcem, jak i matką — powiedział. —
Jestem z niej dumny.
Potaknąłem, czekając na dalsze słowa.
— Czy widziałbyś w Zwiewnym KsięŜycowym Promyku kandydatkę na Ŝonę?
Roger śelazny Jane Lindskold Lord Demon Lord Demon PrzełoŜyła Lucyna Targosz
Jimowi, z mnóstwem serdeczności. I Paulowi Dellingerowi w podzięce za wszystkie listy.
1 Była pomarańczowa. Była zielona. Jedna z moich najlepszych. Zrezygnowałem z dzbana czy wazonu i po raz pierwszy od wieków uformowałem flaszę. Rękodzielnictwo zajęło mi większą część ze stu dwudziestu lat. Flasze zaś — w zaleŜności od tego, do czego je przeznaczałem — zabierały mi duŜo więcej lub duŜo mniej czasu niŜ inne przedmioty. Zbadałem wnętrze flaszy, ku swemu zadowoleniu, pojawiłem się przed nią i dopóty zaciskałem lewą dłoń, dopóki pierścień nie zaczął się Ŝarzyć. Kiedy się dostatecznie rozgrzał, odcisnąłem nim na dnie znak Kai Wrena, mistrza w tworzeniu flasz, mój znak. Odstąpiłem o krok i patrzyłem na stojącą na stole flaszę, pozwalając sobie na leciutki uśmiech. Potem usiadłem, krzyŜując nogi, na stosie poduch i rozluźniłem się. Flasze Kai Wrena są rzecz jasna bezcenne — i to od ponad czternastu stuleci. Nie mam pojęcia, ile ich przez ten czas zrobiłem. Właściwie są niezniszczalne, a wlane do nich wino zachowuje świeŜość przynajmniej przez dwa ludzkie Ŝywoty. Tak samo chronią cięte kwiaty. Mówi się teŜ, Ŝe jeśli nawet niczego się w nich nie umieści, to i tak zapewniają swoim właścicielom powodzenie — dają im bogactwo, zdrowie, szczęście i długie Ŝycie. To równieŜ prawda. Zawieram w nich drobną cząstkę mojej chi, dzięki czemu dają świadectwo mojej dobrej woli. Paru znanych prywatnych kolekcjonerów poszło na całość, byle tylko pozyskać dzieła Kai Wrena do swoich zbiorów. Starali się o nie czarodzieje i wykorzystywali przy zaklęciach, bo owe przedmioty nadają się do magicznego uŜytku. O ich istnieniu wie kilku znawców sztuki orientalnej z muzeów i galerii, a zawodowi szperacze Ŝyją z poszukiwania moich dzieł dla bogatych zleceniodawców. Do pokoju, cicho jak kot, wszedł Oliver O’Keefe. Uświadomił sobie, Ŝe wreszcie skończyłem flaszę i — w niepojęty dla niego sposób — jestem szczęśliwy. Przeanalizowałem swoje uczucia i mogę rzec, Ŝe chyba istotnie byłem szczęśliwy. Ponownie ustawiłem flaszę na stole i podniosłem się. O’Keefe uśmiechnął się do mnie. Był niski, dobrze zbudowany, choć nie krępy, o jasnej, obsypanej piegami skórze i krótko ostrzyŜonych, rudawoblond włosach. Stanowiliśmy swoje przeciwieństwo, bez względu na to, jaki kształt przybrałem. — Ładniutka, szefie — powiedział. — Lepsza nawet od tej zielonej, co ją zrobiłeś w osiemnastym stuleciu i co mi się najbardziej podobała. — Dzięki, Ollie. I ja ją szczególnie lubię. — To sobotni wieczór i Tony jest na zmianie w Pizza Heaven. MoŜe byśmy uczcili koniec roboty? Uśmiechnąłem się. — A co zamówimy? — Zawsze masz ochotę na pepperoni — odparł. — To prawda. Więc moŜe jeszcze kilka grzybków, o ile będą naprawdę świeŜe. — Sam to sprawdzę, rzecz jasna. — Rzecz jasna. Kiełbaska? Jeśli będzie świeŜutka? — Znakomity pomysł. — Teraz ty coś wymyśl. — Trochę posiekanej papryki? — Wspaniale. I parę butelek meksykańskiego piwa.
— Jasne. — W baryłce wciąŜ pełno pieniędzy? — O, tak. Znów się uśmiechnąłem. To było wciąŜ to samo zamówienie. Ale ów mały rytuał sprawiał nam przyjemność. Patrzyłem, jak wskakuje w kurtkę i wychodzi. Był bardzo pomocny. SłuŜył u mnie od ponad trzystu lat dzięki czterem pierwszorzędnym zaklęciom, które utrzymywały go w dobrej kondycji. Nie dorównywał mu Ŝaden z moich poprzednich słuŜących. Poznałem go w pubie w Dublinie, gdzie się zjawił, Ŝeby sprzedać skrzypce. W swojej ignorancji zapytałem go, co to takiego te skrzypce, a on zagrał dla mnie. I zamiast je kupić, zaproponowałem mu pracę — od tej pory jest przy mnie. Nie przepadam za wizytami w świecie ludzi, a Ollie świetnie mnie w tym zastępował. Był wygadany, przystojny i zawsze umiał wszędzie trafić. A to wcale nie taka błaha umiejętność, zwaŜywszy na to, jak bardzo się zmienił świat ludzi przez te ostatnie stulecia. Opuściłem pracownię i przechadzałem się, podziwiając moją kolekcję gobelinów i kilimów. Mógłbym to robić całą wieczność. Moja flasza — a w niej to przebywałem — sama w sobie stanowi cały świat; ludzki czas i przestrzeń nie mają do niej dostępu. KaŜda z flasz, o których wspomniałem, zawiera własny świat. MoŜesz nalewać do nich wody i wstawiać kwiaty, w Ŝaden sposób na ów świat nie wpływając. A jeŜeli zdołasz wymyślić, jak tam wejść, dostaniesz się do środka, nie mocząc sobie stóp. Mój świat miał własną, osobliwą florę i faunę oraz grupę niematerialnych, zwiewnych wróŜek, mieszkających w odseparowanym od reszty zakątku, w którym padało od niemal trzynastu stuleci. Były tu równieŜ ogry i smoki, i inne, jeszcze dziwniejsze stworzenia. W mojej flaszy panuje łagodny klimat, choć pozwalam na śnieg w górach. Podtrzymuję istnienie rozległego lasu z ukrytymi grotami, ruinami i porośniętymi mchem granitowymi głazami, na których tańczą osobliwe cienie, nie zwaŜając na padające światło. Jest tu i ocean, Ŝebym mógł pływać lub Ŝeglować, kiedy mi na to przyjdzie ochota. Wnętrze flaszy jest zamknięte, a mimo to wcale się w niej nie dusimy. Dawno temu, po katastrofie statku, moja flasza spoczywała przez parę stuleci na dnie Morza Wschodniochińskie — go. Ani jedna kropla wody morskiej nie zakłóciła naszego komfortu, choć mieliśmy trochę kłopotów z przyjmowaniem gości. Właściciele naszych flasz mają owe skarby w zasięgu ręki przez całe Ŝycie, chociaŜ większość z nich o tym nie wie. Lecz nawet taka ignorancja nie umniejsza korzyści płynących z posiadania flaszy Kai Wrena. Ci zaś, którzy znają jej tajemnicę, mogą sobie przedłuŜyć Ŝycie o całe stulecia, udając się na długie wakacje do jej wnętrza — z czego skorzystało wielu starych mędrców (niektórych z nich wciąŜ odwiedzam). Uległem pokusie świętowania i wyruszyłem — sądzę, Ŝe wy byście to nazwali „na zewnątrz” — przez mglisty, oblany szarzejącym światłem zakątek gór tak pomyślany, Ŝeby przypominał taoistyczne malowidło. Dla mnie jest to Zaczarowany Świat, w którym męŜczyzna moŜe się ukryć i smacznie spać snem Rip Van Winkle’a, a kobieta moŜe się stać Śpiącą Królewną w zamku ukrytym w pnących róŜach i w jaskini w nefrytowym stoku góry. Usłyszałem głośny ryk z lewej i takiŜ z prawej strony. Nie zatrzymałem się. Zawsze dobrze jest dać szefowi znać, Ŝe się czuwa. Po pewnym czasie z lewej zjawił się pomarańczowy pies fu rozmiarów szetlandzkiego kuca, a z prawej — zielony. Przysiadły w pobliŜu, wyginając ku górze długie, puszyste ogony. — Witajcie — powiedziałem łagodnie. — Jak granica? — Wszystko w normie — zawarczał Shiriki, zielony. — Niedawno przepuściliśmy wychodzącego O’Keefe’a i to wszystko.
Chamballa tylko mi się przyglądała wielkimi okrągłymi ślepiami, tkwiącymi w spłaszczonej mordce nad szerokim pyskiem. Powiedziałem, Ŝe była pomarańczowa, ale jej sierść nie miała jaskrawej barwy cytrusa. Bardziej przypominała czerwonawy Ŝar węgla, jeszcze nie obrastającego popiołem. — Znakomicie — rzekłem i skinąłem głową. Znalazłem je jakieś dziewięć i trzy czwarte stulecia temu, na wpół zagłodzone i konające z pragnienia, bo nawet bardziej czy mniej naturalne stworzenia mają swoje potrzeby. Ich zapomniana świątynia popadła w ruinę, one same zaś — para pozbawionych roboty świątynnych psów, których nikt nie chciał — włóczyły się po Gobi. Dałem im jeść i pić i pozwoliłem, by wróciły ze mną do mojej flaszy, chociaŜ byłem istotą, przed którą je ostrzegano. Zawsze, jeśli tylko mogłem, unikałem kontaktu ze świątynnymi psami. Tresowano je, Ŝeby rozdzierały na strzępy istoty takie jak ja, a potem roznosiły te strzępy w rozmaite paskudne miejsca, wspomagając się przy tym dla bezpieczeństwa swoją psią magią. ToteŜ nigdy nie rozmawialiśmy o wzięciu ich na słuŜbę. Powiedziałem im tylko, Ŝe jak chcą, to mogą zamieszkać w opuszczonej smoczej jaskini w mojej Krainie Zmierzchu, i Ŝe w pobliŜu jest woda, a ja zadbam, by miały strawę. I Ŝe byłbym zadowolony, gdyby miały oko na wszystko. A gdyby się ktoś pojawił, niech po prostu zawyją. Po paru stuleciach wszelkie drobnostki poszły w zapomnienie i psy fu ciągle tu mieszkają. Nazywająmnie lordem Kai, a ja wołam na nie Shiriki i Chamballa. Poszedłem dalej. Choć nie muszę wychodzić na zewnątrz, bo O’Keefe wszystkim się zajmuje, miałem ochotę uczcić skończenie flaszy, przespacerować się i pooddychać nocnym powietrzem. Dotarłem do styku światów i przyjrzałem się sobie. Wewnątrz flaszy pozostaję w swojej przyrodzonej postaci: o tyle człekokształtnej, Ŝe mam dwie ręce, dwie nogi, tors, głowę, parę oczu i tak dalej. Jednak mam osiem stóp wzrostu, stopy szponiaste (choć o pięciu palcach), a skórę ciemnoniebieskąz purpurowym nalotem. Wokół oczu mam kanciaste czarne plamy. Niektórzy przypuszczają, Ŝe to makijaŜ (istotnie, jakieś tysiąc lat temu było to modne), ale są prawdziwe. Za ich sprawą moje pozbawione źrenic, ciemne oczy zdają się płonąć, co nadaje mi ponury i groźny wygląd nawet wtedy, kiedy mi to nie odpowiada. Taaak, nie bardzo mogę się tak pojawić w świecie ludzi. Pospiesznie wskoczyłem w ludzkie przebranie, z którego korzystam w trakcie rzadkich wizyt na zewnątrz: dojrzały Chińczyk o lśniących czarnych włosach, średniego wzrostu, pewny siebie i władczy. Dostosowałem ubiór do przycięŜkiej mody panującej w amerykańskim mieście, w którym teraz mieszkaliśmy, wzdychając w duchu za eleganckimi szatami dawnych Chin. Przemieniłem się z szybkością myśli i wyszedłem z flaszy, niemal nie zwalniając kroku. Tak jak chciałem, znalazłem się w garaŜu naleŜącym do syna świętej pamięci damy, która ongiś trzymała flaszę na stole w salonie. Oba miejsca bardzo ułatwiały nam pojawianie się i znikanie. Syn jeszcze się nie zdecydował, czy da flaszę Ŝonie, czy pozostawi na stole, gdzie cieszyła jego oczy. Na razie nie miałem na ten temat zdania, więc się nie wtrącałem. Wyszedłem z garaŜu bocznymi drzwiami i ruszyłem ku odległemu o kilka przecznic Pizza Heaven Tony’ego. Noc była gwiaździsta, choć bezksięŜycowa, rześka i wietrzna. Wiedziałem, Ŝe coś jest nie tak, kiedy mijając jeden z niewielkich miejskich parków, wyczułem w powietrzu zapach krwi i pizzy. I demona. Zniknąłem. Poruszałem się bezszelestnie. Z pamięci wypłynęły wszelkie sposoby zadawania bólu i śmierci, jakich się przez lata nauczyłem. W tej chwili byłem jednym z największych niebezpieczeństw na planecie. …I zobaczyłem drzewo i ich.
Powiesili go, głową w dół, na niŜszej gałęzi i podziurawili w wielu miejscach, z których pili. Wstrętnymi ząbkami pooddzierali kawałki, którymi się posilili. Przysunąłem się bliŜej. Sześciu otaczało kołyszące się ciało biednego O’Keefe’a. Wysocy na dwie stopy, Ŝółtoocy, tędzy i krzepcy. Cerę mieli zieloną, szarą albo Ŝółtawą. Pazury krótkie i ostre. Pudełko z pizzą leŜało na trawie, w pobliŜu. — Jak wam smakuje człowiek? — zapytał jeden z nich, śliniąc się, bo miał w gębie jakiś kęs. — Lepszy niŜ pizza — odparł któryś. — Najpierw spróbuj kawałek z pepperoni, a potem gadaj — wtrącił się trzeci. Uniosłem ręce i pojawiłem się wewnątrz ognistego kręgu, który nas otoczył. Cała szóstka od pasa w dół zamieniła się w kamień. Pokwikiwali jak świnki morskie i jeden po drugim wpatrywali się w moje pałające gniewem oblicze. — O rety, to jeden z tych waŜniaków — odezwał się najbliŜszy. — Słuchaj no, szefie — zaryzykował następny. — Przez te sztywne nogi nie moŜemy ci się pokłonić, jak trzeba. Choć to dobry kawał. Cha, cha. Ale moŜe juŜ starczy? Wyciągnąłem rękę i podniosłem tego, który się odezwał ostatni; jego głos cichł, w miarę jak kamieniał do reszty. Ścisnąłem go, powiększając dłonie, i ściskałem, aŜ miałem garści pełne Ŝwiru. Cisnąłem ów Ŝwir w powietrze i patrzyłem, jak wybucha płomieniem i opada iskrami, spopielając się w lekkim wiaterku, który powiał, kiedy iskry zbliŜyły się do ziemi. Nie dałem stworowi Ŝadnej moŜliwości odrodzenia. — Słuchaj no, Ŝałujemy! — wrzasnął jeden. — No. Co mamy zrobić? — odezwał się drugi. Sięgnąłem po tego drugiego i zgniotłem go na proszek; jego nieobecność upiększyła świat. Pozostali znowu kwiknęli. — Cisza! Głupi demon ma się odzywać wtedy, kiedy nakaŜę! — zarządziłem. — Wy małe bezmózgie gnojki, psuje wszystkiego, czego dotkniecie. Nic nie jesteście warci. — Fakt, jesteśmy malutcy — zgodził się któryś. — Małe gnojki, jak zauwaŜyłeś. Ty jesteś jednym z wielkich szefów. Nie chcemy wchodzić ci w drogę. Puść nas. Na wieczność będziemy twoimi niewolnikami. Powiesz „gówno”, a zjemy gówno, roześmiejesz się i my teŜ. Damy w kość wrogom, rozmasujemy stopy, przyniesiemy wina… co tylko zechcesz. Spaliłem go na popiół, a reszta zadygotała ze strachu. Czwarty w końcu obrócił głowę w stronę O’Keefe’a. — Ten człowiek — powiedział. — Robisz to, bo go zabiliśmy, tak? — Wreszcie ktoś zapytał dlaczego — stwierdziłem. — Tak, panie — rzekł czwarty. — On twój człowiek? — Właśnie. — Pewnie słuŜył u ciebie wiele lat? — Zaczynasz pojmować. — My nie wiedzieć. My zwykłe małe gnojki, jak powiedziałeś. Gdybyś był takim zwykłym głupim gnojkiem jak my, teŜ byś nie chciał zniszczyć własności wielkiego pana. MoŜe z nas i bezmózgie gnojki, ale nie durnie. Przepraszamy. — Taaa — dodał piąty. — Okropnie Ŝałujemy, jak juŜ wiemy. Puść nas i… Zmieniłem go w pył i obserwowałem, jak wypalają się do cna malutkie płomyki. Znów spojrzałem na czwartego, który pospiesznie odwrócił wzrok i zmilczał. — Jesteś sprytniejszy i masz więcej ogłady niŜ tamci. Jako rzekł Konfucjusz, forma jest waŜniejsza od treści. Nie znałeś O’Keefe’a, więc nie moŜesz Ŝywić do niego Ŝadnych uczuć, a jednak wiesz, co naleŜy o tym człowieku powiedzieć. — I ja wiem! — wtrącił szósty demon. Zignorowałem go.
— Nie macie wpływu na to, czym jesteście — oznajmiłem. — Lecz ty mieszkałeś w pałacach — rzekłem do czwartego — ty zaś w rynsztoku — powiedziałem do szóstego — i coś z tego do was przylgnęło. Zwiesili głowy. Pozwoliłem na długą ciszę. W końcu odezwał się czwarty: — To był Tuvoon, Dymny Duch. Spojrzałem na niego. — Wiem, Ŝe się orientujesz, Ŝe tacy jak my rzadko robią coś takiego w tych czasach, i Ŝe chciałbyś wiedzieć, kto nam dał monetę shen i powiedział, kiedy i gdzie załatwić tego człowieka — ciągnął. Przytaknąłem. — To bardzo powaŜne oskarŜenie — powiedziałem. Teraz on kiwnął głową. — I nie rzucam go lekko — podjął — bez solidnego dowodu, choć wiem, Ŝe mogę za to zapłacić Ŝyciem. Szósty zawył, kiedy to usłyszał. — Lepiej było nic nie gadać — pouczył czwartego. — Teraz on nas podpali i umrzemy. Ten zakołysał się i trzepnął koleŜkę w głowę. — Czasem źle jest kłamać — pouczył go — a czasem milczeć. Tym razem tylko prawda moŜe nas uratować. Rusz głową. Naucz się myśleć. Szósty demon zakołysał się na kamiennej podstawie, padł jak długi do moich stóp i leŜał nieruchomo. — Widzisz? Coś załapał — stwierdził jego towarzysz, a ja zdałem sobie sprawę, Ŝe na swój dziwaczny sposób prosi o darowanie kumplowi Ŝycia. — LeŜ dalej — poleciłem temu, który się rozpłaszczył, i rozluźniając nieco nogi czwartego, poleciłem mu, Ŝeby się trochę od tamtego odsunął. — Czy Tuvoon wyjaśnił ci, dlaczego to czyni? — wyszeptałem. Zorientowałem się, iŜ mały demon pojął, Ŝe obaj mogą ocalić Ŝycie, jeśli koleŜka nie będzie wiedział, co mówimy. Odsunął się jeszcze dalej i jeszcze bardziej zniŜył głos. — Nie, panie — odparł, wskazując gestem przez park, ku zaułkowi. — Pewien demon znalazł nas, jak tam węszyliśmy, i nadał robotę. To było wczoraj. Mówił, Ŝe gość moŜe się tu znaleźć dziś wieczorem, bo często tędy chadza w soboty. Zaproponował nam monetę shen, a jak się zgodziliśmy, dał nam parę. Powiedział, Ŝe Tuvoon będzie w mieście za dwa dni. Jutro mieliśmy dostać resztę. — Czy powiedział coś, cokolwiek, co wskazywałoby, dlaczego chce, Ŝeby tak się stało? — Nie, panie. Nie powiedział. — I jutro macie się spotkać z Tuvoonem? — Tak. Spojrzałem gniewnie ku gwiazdom. — Wieczorem? — Tak. — Powiedz mu, Ŝe jutro wieczorem będę czekac w odpowiedniku tego czasu i miejsca w naszym wymiarze i Ŝe zabiorę ze sobą część jego duszy, bo domagam się satysfakcji. Mały demon przełknął ślinę i wykrztusił: — Tak, panie. Pewnie słyszał o takim pojedynku, ale nigdy go nie widział. Uwolniłem jego i jego koleŜkę, po czym ostroŜnie odczepiłem Olliego z gałęzi i zamierzałem odejść. — MoŜemy to dla ciebie zrobić, szefie — odezwał się demon, z którym rozmawiałem.
— Nie. AŜ za wiele miał z wami kontaktu. Jesteście wolni. Pozwalam odejść tobie i temu drugiemu. Nie wchodźcie mi w drogę, to zachowacie Ŝycie. Jak się nazywasz? — Ba Wa. — Ba Wa — powtórzyłem. — Zapamiętam cię. Zbladł tylko odrobinę, co przynosi mu chlubę. — Chcę jeszcze raz rzec, Lordzie Demonie, Ŝe mi przykro. Nie odpowiedziałem, a potem on zniknął.
2 Kiedy wróciłem do flaszy, usłyszałem głośne, przeciągłe, Ŝałobne wycie Shirikiego i Chamballi. Wiedziały. Wykąpałem Olliego w jego łazience, przyodziałem w jeden z jego najlepszych garniturów i nałoŜyłem na pokój czar ochronny. Wyszedłem i zamknąłem drzwi. Powinienem się zająć przygotowaniami do pogrzebu. Był chrześcijaninem, więc moŜe doceniłby jeden z tych ich rytuałów. MoŜe spróbuję coś załatwić jutro, przed pojedynkiem. Tak, zapewne. Następnego dnia znalazłem chrześcijańską świątynię zwaną Święty KrzyŜ. Wszedłem tam i snułem się, aŜ natknąłem się na duszpasterza. — Chciałbym urządzić przyjacielowi chrześcijański pochówek — powiedziałem. — Trafiłeś właściwie. W którym domu pogrzebowym spoczywa? — W Ŝadnym. ZłoŜyłem go w jego sypialni. — Rozumiem. Tradycyjny. Chciałbyś go pochować na naszym cmentarzu? Skinąłem głową. — Tak. Pochowajmy go. — Hmm, widzę, Ŝe jest ci potrzebne tylko świadectwo zgonu. — Co to takiego? — Dokument wystawiony przez Biuro Koronera dla Urzędu Statystyki Demograficznej, który stwierdza, Ŝe ten człowiek naprawdę nie Ŝyje. — Jasne, Ŝe nie Ŝyje. PrzecieŜ bym tutaj nie przeszedł, gdyby nie był martwy. Jak mam zdobyć ten dokument? — Idź do koronera. — Kto to taki? — Nakreślę ci… NiewaŜne. Zawiozę cię. A jeśli chodzi o pochówek, ile zamierzasz wydać? — A jak jest przyjęte? — Hmm, parę tysięcy. Miałem w kieszeni około dwudziestu tysięcy w duŜych nominałach. Wyjąłem je i połoŜyłem na biurku. Przeliczył. Przez chwilę sprawiał wraŜenie, jakby się miał zadławić, ale potem zgarnął wszystko i schował w sejfie ściennym. — Tak, z radością ci pomogę. Nie powinniśmy mieć problemów. Twój przyjaciel będzie miał najwspanialszy z pogrzebów, jakie dotąd urządziłem. Odrobina leciutkiej hipnozy i koroner dostał na biurko o wiele mniejszą sumkę, a ja świadectwo zgonu. Troszkę tylko zmieniłem pewne daty. Przekazałem świadectwo duszpasterzowi, a on spytał, czy potrzebna mi jakaś pomoc przy zwłokach. Odparłem, Ŝe nie i Ŝe sam je później dostarczę. Następnego wieczoru zjawiłem się w oznaczonym czasie i miejscu, dzierŜąc u boku miecz ducha Tuvoona. Taki sporządzony dla ciebie miecz ducha to dwuznaczny dowód uznania. Oznacza, Ŝe demony uwaŜają cię za wystarczająco niebezpiecznego, by sporządzić przeciwko tobie ów specjalny oręŜ. ZałoŜę się, Ŝe Tuvoon — podobnie jak ja — obyłby się bez takiego dowodu uznania, lecz nie zastanawiałem się nad cierpieniem, jakie zadaje miecz ducha. Miotał mną gniew.
W parku czekali na mnie Tuvoon i jego matka, Viss o Przeraźliwym Języku. Viss przybrała postać pulchnej Chinki w średnim wieku, lecz jej skóra była ceglastoczerwona, a oczy nieodgadnione. Tuvoon Dymny Duch wyglądał efektowniej. Jest on, podobnie jak niektórzy inni członkowie naszej rasy, tylko w części materialny, bez względu na to, w jakim wymiarze przebywa. Tego dnia był materialny od pasa w górę — przystojny młodzian z Bliskiego Wschodu, o ujmującym wyglądzie. Od pasa w dół składał się z szarobiałego dymu. Tam gdzie powinny się znajdować jego bose stopy, nie było nic. ZłoŜyłem moje brzemię u stóp Viss (poniewaŜ była niegdyś mą nauczycielką), cofnąłem się trzy kroki i padłem przed nią na ziemię. Viss pochyliła się, podniosła zgubę Tuvoona. Usłyszałem, jak mówi: — Głownie Siedmiu Palców nie straciły na ostrości. — To prawda. — Wybacz, Ŝe tak oglądani, lecz nieczęsto trzyma się w dłoni Ŝycie swego syna. Siedem Palców to nasz mistrz płatnerz, lecz i on boi się Viss, która była nauczycielką wielu z nas. KrąŜyły pogłoski, Ŝe w swoim czasie nauczała równieŜ jednego czy dwóch bogów. Była moją nauczycielką, i Tuvoona teŜ. — Wiesz, rzecz jasna — stwierdziła — Ŝe jeśli zabijesz mojego syna, to zaraz potem umrzesz. — Niestety, tak — odparłem. Usłyszałem dźwięk w pobliŜu mojej lewej ręki. Poruszyłem się wolniutko, Ŝeby dojrzeć jego źródło. Klinga tkwiła w ziemi pomiędzy moim pierwszym a drugim palcem, o ułamki cala od spinającej je błony. Tuvoon stanął u boku matki, a do mnie dotarły odgłosy paplaniny. — Twoi przyjaciele? — spytał. Spojrzałem ku źródłu owych odgłosów. KoleŜka Ba Wa, głupi demon, sprzedawał bilety i rozsadzał ludzi. — Przepraszam na chwilę — powiedziałem do Viss i Tuvoona. Przepchnąłem się przez tłum i odnalazłem Ba Wa. Zaczął się trząść, kiedy zobaczył, Ŝe się zbliŜam. — Co robisz? — spytałem. — Sądziłem, Ŝe zarobię trochę na boku. Stary amerykański sposób. Naprawdę. Potrząsnąłem głową. — Nie. — Nie? — Nie. Słyszałeś. Oddaj pieniądze. Usuń wszystkich. Zrobisz to albo cię zabiję. Jesteś zakałą! — W porządku, szefie. Przepraszam za to, szefie. Zaraz to naprawię. Wróciłem do tamtych. — Jednemu z tych kopniętych demonów zaczęło się przewracać w głowie — wyjaśniłem. — Ale juŜ wszystko w porządku. Dajmy im parę minut na usunięcie gapiów. — Nie — rzucił Tuvoon. — Ty za to odpowiadasz. Walczymy teraz. — Jak sobie Ŝyczysz — odparłem, wyciągając duchowy miecz z miejsca, w które wbiła go Viss, i unosząc klingę w jej specyficznym układzie, rozszczepioną przez zaklętego w oręŜu ducha. — Zaczynajmy. Zdecydowałem się na szybki atak, zamachnąłem się dwa razy, raz trafiłem, ale tylko go drasnąłem. Tuvoon okrąŜył mnie, znalazł lukę w gardzie, spróbował drugiego pchnięcia, ale mu się nie udało. — Zyskałeś zadośćuczynienie. Popłynęła krew — zauwaŜyła Viss. — Markują walkę! — wrzasnął któryś z gapiów.
Przyspieszyłem i znowu pchnąłem. Po raz pierwszy metal uderzył o metal; jakby zabrzmiał szklany dzwon. Tuvoon wirował jak trąba powietrzna, nie było widać nawet materialnych partii jego postaci. Ledwo udało mi się uniknąć jego kolejnego sztychu. Mimo przyspieszonego oddechu słyszałem wrzaski pospólstwa. Wtem zostałem rozbrojony, Tuvoon teŜ. Ktoś rzucił koc na nasze miecze, unieruchomił je. — Wystarczy! To farsa — stwierdziła Viss i wzięła koc. — Schowajcie miecze. Wsunęliśmy klingi do pochew, choć dłonie trzymaliśmy przy rękojeściach. — Chodźcie ze mną. Chcę porozmawiać, dopóki się ta hołota nie rozejdzie. Poszliśmy za Viss. — Zechciej mi łaskawie wyjaśnić przyczynę tego pojedynku — zaŜądała, wbijając we mnie wzrok, który cofnął mnie o setki lat, do czasów, kiedy drŜałem przed moją nauczycielką. Spełniłem jej wolę. — Wczoraj wieczorem, w ludzkim świecie, w miejscu odpowiadającym temu tutaj, kilku parszywych pętaków spośród kręcących się tam demonów zamordowało mojego ukochanego słuŜącego. Przepytałem ich i powiedzieli, Ŝe to Tuvoon był ich szefem i Ŝe płacił im za robotę monetami shen. — Synu! CóŜ to ma znaczyć? — Hmm, faktycznie miałem im przynieść trochę pieniędzy — odparł. — Dał mi je wczoraj wieczorem Devor, kiedy usłyszał, Ŝe tam będę. Mówił, Ŝe to zwrot karcianych długów. — Do nich przegrał? — spytała Viss. — Tak. — Niektórym ludziom brak poczucia godności. KtóŜ by chciał grać z taką hołotą? — Devor, jak widać — zachichotał Tuvoon. Najwyraźniej nie był niezadowolony, Ŝe juŜ po naszym pojedynku. Dwoma palcami zaciskał płytką ranę ramienia, moje dzieło. Sięgnąłem poprzez przestrzeń i natrafiłem na uciekającego Ba Wa. Przywlokłem go do nas. — Nie! Nie! — krzyczał Ba Wa, osłaniając rękami głowę. — Odwołałem zakłady. Nawet teraz Wong Pang zwraca pieniądze! — Chcę wiedzieć — rzekłem — czy ktoś grał z Devorem w wieczór poprzedzający śmierć mojego słuŜącego. — O taaa. Jakiś czas grali z Devorem Pitt, Jednooki, Chichot Nietoperza i Wścibski Nos. — Kto wygrywał? — Głównie Pitt. Tak mi się zdaje. — Czy mogło się tak zdarzyć, Ŝe następnego wieczoru Tuvoon miał zwrócić długi Devora? — spytała Viss. — Wydaje mi się, Ŝe tak. — Ktoś ma jeszcze jakieś pytania? — zainteresowałem się. — Nie? No, to znikaj! — poleciłem Ba Wa. Co teŜ natychmiast uczynił. — I chciałeś się bić z Tuvoonem na śmierć i Ŝycie na podstawie tak nikłego dowodu! — powiedziała gniewnie Viss. — CóŜ, byłem wściekły — wyjaśniłem. — Schowajcie miecze! — rozkazała Viss z taką mocą, Ŝe Ŝaden z nas nie ośmielił się sprzeciwić.
Ukryliśmy oręŜ w innym wymiarze; pozostały tylko rękojeści zmniejszone do rozmiarów spinek do krawata. Ta, którą przymocowałem do brzegu kieszeni spodni, wyglądała jak z przydymionego kwarcu. — Który z was, chłopcy, postawi mi kawę? — spytała Viss, a ton jej głosu był ledwie odrobinę łagodniejszy niŜ przed chwilą. Jej cera nie była juŜ ceglastoczerwona, tak więc wyglądała teraz jak z lekka rozczochrana kobieta w średnim wieku, krępa, mająca około piąć i pół stopy wzrostu. Tuvoon teŜ się zajął swoim wyglądem i osłonił ubraniem mniej materialne partie ciała. — Wydaje mi się, Ŝe kolej na mnie — orzekłem. Wśliznęliśmy się do ludzkiego świata, korzystając z jednejz bram. Po tylu wiekach kontaktów z poziomem Ziemi rasa demonów zainstalowała kilka takich bram, wiodących do róŜnych punktów globu. JeŜeli ktoś chce się dostać tam, gdzie nie ma ogólnodostępnej bramy — jak ja, kiedy udaję się do Irlandii — najlepiej przenieść się do jednego z nie zamieszkanych wymiarów, odczepiających się od naszego. Wymiary te, powszechnie znane jako podróŜne, wyposaŜono w globusy ułatwiające trafienie w wybrane miejsce. Są, rzecz jasna, bramy prywatne, jak moja do San Francisco, lecz korzystanie z nich bez pozwolenia właściciela jest uwaŜane za bardzo naganne. Znaleźliśmy się w wymiarze Ziemi i Viss powlokła nas spory kawałek przez miasto do restauracyjki, w której podawano najlepszą kawę — jej zdaniem, oczywiście. Muszę przyznać, Ŝe faktycznie była niezła. — Musimy się dowiedzieć, co się dzieje — oznajmiła Viss, wygodnie usadowiona i zapatrzona w noc. — Znienacka okazuje się, Ŝe chodzi tu o coś więcej niŜ tylko o uśmiercenie twojego słuŜącego. Albo ktoś chciał cię sprowokować, albo chodziło o skompromitowanie mojego syna. Devora znam od dawna. Ma opinię rozrzutnego hazardzisty i niewolnika imbue. — Czyli nie bardzo się zmienił — wtrąciłem. Choć większość z nas uwielbia hazard, demony nie mają zbyt wielu nałogów: słabostki i egocentryzm, owszem; nałogi, nie — a imbue to chyba jedyny narkotyk, który na nas działa. Devor zawsze miał do niego pociąg. To narkotyk drogi i z dnia na dzień coraz droŜszy, w miarę jak maleją dostawy. — Jest twoim wrogiem? — spytała Viss. — Nie — odparłem. — Mało mnie obchodzi, co nie znaczy, Ŝe chciałbym jego śmierci. — Ma jakichś bliskich przyjaciół? — Gorący Kwiatuszek, Bałwanisko, Oblubienicę Nocy i Łazika — odparł Tuvoon. — Trudno powiedzieć, jak są mu bliscy. — Czy któreś z nich ma do ciebie jakiś szczególny Ŝal, Kai Wrenie? — Nie wydaje mi się. Spojrzała na syna, a on potrząsnął głową. — To juŜ wyjaśnione — orzekła. — ChociaŜ oczywiście nie moŜna Ŝadnego z nich wykluczyć. — Oczywiście — przytaknąłem. — Ale dziwnie myśleć, Ŝe po wiekach pokoju ma się prawdziwych, zaŜartych wrogów. — Krewni? — spytała Viss. — Nie. Reszta moich zginęła w wojnach. Wojny toczyły się z tysiąc lat temu, w innym wymiarze, i dość dokładnie wykończyły Wspaniałych i PotęŜnych, co oznacza, Ŝe zwycięŜyliśmy my, Porządni Chłopcy. Wtedy to zniknęło trochę starego zła, w czasie Wojen Demonów dobiegły kresu najgorsze sprawy sięgające najdawniejszych czasów.
— Nasza flasza — powiedziała Viss — ta, którą mi zapłaciłeś za naukę sztuk walki… — Słucham? Jeśli masz jakieś problemy, załatwię to. Obiecuję. Albo wydmucham dla ciebie nową. — śadnych problemów przez całe dwanaście stuleci, kiedy to jest nasza. Najprzytulniejsze miejsce ze wszystkich, w których mieszkałam. Nauczyłam się o niej myśleć jak o domu. Uznałam, Ŝe muszę ci o tym powiedzieć. Doceniam kogoś, kto wie, co robi. Roześmiałem się. — Z twoich ust… — zacząłem. — Dzięki. Sączyliśmy kawę. Po chwili Viss znów się odezwała. — Wiesz, czasem sobie myślę, Ŝe nasza rasa jest zbyt samotnicza. A samotnicy czasem wyolbrzymiają wszystko, co się im przydarza. W kółko się o tym rozmyśla, a potem pewnego dnia wybucha albo całkiem schodzi na manowce. — JuŜ to kiedyś słyszałem — odparłem — i uwaŜam, Ŝe prawdopodobnie masz rację. Cały kłopot w tym, Ŝe z trudem się zaprzyjaźniam. Tuvoon się zaśmiał. — Wiem, co masz na myśli — wtrącił. — Ale mama i ja mamy paru przyjaciół, a ja często bywam na Konwentyklu. Viss prychnąła. — Spotykają się raz na pięćdziesiąt lat — wyjaśniła. — Ale przynajmniej masz na co czekać — odciął się Tuvoon. Wszyscy się zaśmialiśmy i kiedy nadszedł na to czas, wypiliśmy po drugiej filiŜance kawy. Znów dyskutowaliśmy na odwieczny temat, porównując nasze i ludzkie uczucia. Potrafiliśmy pojąć nienawiść, lecz ciągle intrygowała nas miłość. Czy naprawdę istniało coś takiego, czy teŜ ludzie na całym świecie okłamują to drugie, kiedy mówią, Ŝe kochają? Nie wierzyłem w to. Wiedziałem, Ŝe z upływem czasu potrafię się bardzo do czegoś przywiązać. ByłaŜby to miłość? Mocne przywiązanie? Czy istnieje jakiś sposób, Ŝeby się tego dowiedzieć? Nie wiem i nie znam nikogo, kto wie; chyba Ŝe ktoś wymyśli, jak się uczłowieczyć na wystarczająco długi czas. — Jedna z tajemnic Ŝycia — orzekł Tuvoon. — Bzdura — stwierdziła Viss. — Kai Wren kochał tego starego Irlandczyka jak brata. — UwaŜasz, Ŝe to, co czułem, naprawdę było miłością? — Tak. — Nigdy tego tak nie traktowałem. Wzruszyła ramionami. — Długa droga przede mną — powiedziała. — Przede mną teŜ — odparłem. Wstaliśmy od stolika. Zapłaciłem rachunek, wyszliśmy na zewnątrz i rozwialiśmy się w nocy. Zatrzymałem się w mojej flaszy, Ŝeby oczyścić i odwiesić na miejsce miecz ducha Tuvoona i zabrać parę rzeczy. Przyodziałem się w szarość przypudrowaną gwiezdną poświatą. Buty miałem wysokie, do połowy ud, u boku zwykły miecz. Pozwoliłem sobie na jeden barwny akcent — czerwone pióro u kapelusza. Kapelusz nosiłem zawadiacko, na bakier. Zadowolony z uzyskanego efektu, wróciłem do świata ludzi, wniknąłem do wymiaru podróŜnego i pofrunąłem przez migotliwy półmrok, mijając upiorne dolmeny i zrujnowane zamki. Nikt w nich nie mieszkał. Były miraŜami stworzonymi przez Ŝyciodajną moc tego miejsca, naśladownictwem Ziemi. Po jakimś czasie opadłem na ziemię; znalazłem kulę w dziuplastym drzewie na rozdroŜu. Wyjąłem ją, otworzyłem i przyj —
rŜałem się zawartości. Było to przedstawienie Ziemi, a lśniąca linia przecinająca Atlantyk wskazywała, Ŝe zbliŜam się do Irlandii. OdłoŜyłem kulę na miejsce i nabrałem szybkości. JuŜ wkrótce odniosłem wraŜenie, Ŝe jestem nad lądem. Wzniosłem się wyŜej i zwiększyłem zasięg zmysłów. Tam. W przodzie. Nie–ludzki umysł unosił się ponad wzgórzem. Pozdrowiłem go i zmieniłem kurs, by się z nim spotkać. Nie odpowiedział, a tylko obserwował, jak się zbliŜam. Zatrzymałem się w odległości podyktowanej szacunkiem. — CzegóŜ teŜ moŜesz chcieć? — zapytał. — Mam coś do opowiedzenia i potrzebny mi właściwy człowiek, któremu mógłbym opowiedzieć tę historię. — Hmm, w Irlandii jest zatrzęsienie opowieści. Jedna więcej nie zaszkodzi. Podejdź do mnie. Gdzieś się nauczył irlandzkiego? — Od mojego słuŜącego, Olivera O’Keefe’a. — W Irlandii jest mnóstwo O’K.eefe’ów. — Ten urodził się w 1611 i zamordowano go wczoraj wieczorem w San Francisco. — Usiądź przy mnie i opowiadaj. Zrobiłem tak, a on odkorkował butelczynę z samogonem i podał mi. — Łyknij sobie — zachęcił, co teŜ uczyniłem; był wspaniały. — Dzięki. — Wiem, Ŝe jesteś jednym z chińskich siddhów, no i nigdy nie mieliśmy bliŜszych kontaktów. Czyli, według mnie, nie mamy do siebie Ŝadnych pretensji. — TeŜ tak uwaŜam. — Mogę spytać, jak się nazywasz? — Kai Wren, twórca flasz. — O kurczę! Lord Demon we własnej osobie! Mów mi Angus ze Wzgórz. — Niech będzie. — Wyjąłem kopię aktu zgonu Olliego i podałem Angusowi. — Wszystko się zgadza poza datą urodzenia — wyjaśniłem — bo ludzie nie pojmują takich spraw. Wypełniłem na podstawie tego, co mi Ollie przez lata opowiadał. Sądzę, Ŝe urodził się pod twoją jurysdykcją. W małym, zapadłym miasteczku. Angus potaknął. — Czyli moŜesz mnie tam zabrać i wystarczy do tego twoja wola? — O, tak. — I nie ma Ŝadnej wyŜszej instancji, do której bym się musiał udać, jeśli chcę się wmieszać w ludzkie sprawy? To ty jesteś tutaj najwyŜszym duchem? — Tak… Ale o co ci właściwie chodzi? Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem trzy szlifowane szmaragdy, tak duŜe jak paznokieć wielkiego palca. — Oto dar dla ciebie, o potęŜny siddhu, za to, Ŝeś mnie zechciał wysłuchać. Wziął szmaragdy i — jeden po drugim — obejrzał je w księŜycowej poświacie. — A niech mnie! — stwierdził. — Są bez skazy! — Rozumie się! A teraz pozwól, Ŝe opowiem ci o O’Keefie. Angus ze Wzgórz odkorkował butelczynę, łyknął i podał ją mnie. Nadal był to niezły napitek. — W porządku. No to zaczynaj — zachęcił mnie. — Ollie się oŜenił i Ŝona powiła mu bliźniaki, chłopca i dziewczynkę — wyjaśniłem. — Ale umarła przy porodzie. — To przykre. Przytaknąłem.
— Zostawił dzieciaki u szwagierki i udał się do Dublina. Chciał sprzedać rodzinne skrzypce, Ŝeby za uzyskane pieniądze pojechać tam, gdzie mógłby zarobić na utrzymanie rodziny; bo w miasteczku nie było Ŝadnej roboty. Usłyszałem, jak gra, i zapytałem, co jeszcze potrafi, a on odparł, Ŝe jest złotą rączką. Zaproponowałem mu pracę, dzieciaki zostały pod dobrą opieką, a Ollie był przy mnie przez lata. Wolne niedziele i kaŜdy inny dzień, jeŜeli to mu było potrzebne. Angus potaknął. — Jego potomkowie są zapewne rozproszeni po całym świecie — ostrzegł mnie. — Wiem. I właśnie dlatego wolę coś ofiarować jakiejś czcigodnej osobie z jego miasteczka, Ŝeby uchronić rodzinne gniazdo przed zakusami wypływającymi z kosztów niezbędnej nagle operacji lub niespodzianej awarii traktora. śe juŜ nie wspomnę o głodzie, długach hipotecznych i chorych dzieciakach. — Jak na chińskiego siddha, masz dobre serce — oznajmił Anaus — ZałoŜę się, Ŝe sądziłeś, iŜ powiem, Ŝe ksiądz albo burmistrz wiedzą, co komu potrzeba, ale to nieprawda. To George O’Keefe szef pubu, wysłuchuje o tarapatach kaŜdego, a poza tym jest w prostej linii krewnym twojego przyjaciela. Zaprowadzę cię do niego. Lepiej opowiedz mu całą historię i bądź gotów na jakiś cud lub dwa, Ŝeby była przekonująca. Okazało się, Ŝe Angus miał rację pod kaŜdym względem; a poryw dobroczynności kosztował mnie uleczenie artretyzmu i katarakty. Miałem wraŜenie, Ŝe Angus pijał tu porter od paru pokoleń. Na koniec wstałem, skłoniłem się im obu i powiedziałem, Ŝe juŜ muszę iść. Skręciłem za róg, w prywatną część uliczki. Angus szedł za mną, z kuflem piwa w ręce. — Dobrej nocy, Lordzie Demonie. — I tobie, Angusie — odparłem i uniosłem się w górę. Potem, juŜ w domu, postanowiłem zasnąć. Co teŜ uczyniłem.
3 No i tak. No i przez osoby trzecie — lorda Swizzlediza, który potrafi być czarujący — zasięgnęliśmy języka o Gorącym Kwiatuszku, Bałwanisku, Oblubienicy Nocy i Łaziku oraz o samym Devorze. Wyglądało na to, Ŝe Devor znajdował się na skraju bankructwa, przygnieciony długami hazardowymi, ścigany przez wierzycieli. Gorący Kwiatuszek mieszkała z nim całe lata, dopóki się szczęście od niego nie odwróciło. Bałwanisko dalej się koło niego kręcił — najwyraźniej przez wzgląd na stare, dobre czasy — a Oblubienica Nocy coraz częściej się z nim spotykała. Nie miałem pojęcia, jaką rolę gra w tym wszystkim Łazik, jeśli w ogóle jakąś odgrywał, lecz chyba pojawiał się w Ŝyciu Devora dość regularnie. Miałem ich stale na oku, ale w następnych miesiącach nie wyszło na jaw nic nowego. Opisałem całą sprawę i zarejestrowałem w Wydziale Pojedynków. Nie, Ŝeby to było konieczne, ale potem mogło pomóc wyjaśnić i załagodzić wszystko. Zacząłem się częściej spotykać z Tuvoonem i Viss. Tuvoon i ja zajęliśmy się szermierką, Viss nas trenowała. Trochę częściej bywałem w ludzkim świecie. Postanowiłem wziąć udział w tegorocznym Konwentyklu. Nie zacząłem pracy nad Ŝadnym nowym dziełem sztuki. To przyszło jak nagły gorący wiatr. JeŜeli to wyczujesz i rozpoznasz, masz szansę przeŜyć. Tysiąc lat to długi okres, ale nigdy nie zapomnę dźwięku, z jakim chi rozpada się w nicość. Przemknąłem przez boczne przestrzenie i wyskoczyłem ponad Ziemię tak daleko, jak tylko zdołałem. Jeszcze chwila i bym wiedział. Jeszcze chwila i nadal Ŝyłem. I to było wspaniałe. Odczekałem jakiś czas, a potem ostroŜnie wróciłem ku poziomowi, na którym mnie zaatakowano. WciąŜ jeszcze wyczuwałem dudnienie, więc odczekałem, aŜ ustanie. Dopiero wtedy się zbliŜyłem. Zanim wróciłem na ów poziom, stałem się niewidzialny. W powietrzu nadal wisiała groza i nie istniał juŜ Koński Łeb — góra, z której patrzyłem zaledwie kilka minut temu. Głowa Orła, jakieś trzydzieści mil na północ, i Sokoli Szczyt, ze trzydzieści pięć mil na północny zachód — stały nietknięte. Przyjrzałem się im, lecąc ku wschodowi i do domu. Jeszcze jeden taki strzał i nie wiadomo, co by ze mną było. Przebrałem się w czerwony strój, czerwone buty, zostawiłem kapelusz z czerwonym piórem i udałem się ku cmentarzowi, gdzie Tuvoon i Viss trzymali swoją flaszę w starym mauzoleum. „Puk! Puk!” — i wszedłem do środka. Przywitał mnie znajomy słuŜący, a Viss zjawiła się w postaci ośmioletniej Chinki. Włosy miała rozpuszczone, a na złocistobrązowej buzi niewinny rumieniec. — Kai Wren — powiedziała głosem dźwięcznym jak małe dzwoneczki. — CóŜ za miła niespodzianka! Napijesz się herbaty? — Tak, poproszę. Opadłem na stertę poduch, a Viss przyglądała mi się badawczo. — Co się stało? — spytała. — Wydajesz się strapiony. — Strzelano do mnie z theronicznej broni. — Theroniki są nielegalne od Wojen Demonów. Posiadanie broni theronicznej to cięŜkie przestępstwo. Czymś takim mógłbyś ustrzelić boga. Potaknąłem. — To jedyny pewny sposób uśmiercenia boga lub demona — dorzuciłem. — Lepiej mi opowiedz, co się wydarzyło.
— Dostałem cynk od jednego z tej demoniej hołoty, Ŝe wczoraj wieczorem miała się odbyć na Bosej Górze partia mah–jonga i Ŝe Devor, który jest dobrym graczem, ma zamiar ograć Krętacza, Ŝeby popłacić długi. Podano herbatę. Napiłem się. — Sama wiesz, Ŝe Devor jest naprawdę dobrym graczem, o ile nie bierze imbue. Przytaknęła. — Dawno temu spędziłam miłe chwile, grając z nim — powiedziała. — I co się stało? — Chciałem się przyjrzeć tej partii, zobaczyć, co się stanie, czy nie wypłynie coś mającego związek z O’Keefe’em. Z początku miałem zamiar zasiąść pośród nich, niewidzialny. Ale niektórzy z nas znakomicie potrafią wyczuć czyjąś obecność, więc postanowiłem się oddalić ze trzydzieści mil, na Koński Łeb, i stamtąd patrzeć i słuchać przez magiczny tubus. Skinęła głową. — I…? — Usadowiłem się na Końskim Łbie i zacząłem obserwować. Musiał mnie dostrzec ktoś, kto chciał mnie juŜ na zawsze usunąć, i z theroniczną strzelbą udał się na Sokoli Szczyt. Wyczułem, co się zbliŜa, i uciekłem, lecz zdmuchnął całą górną część Końskiego Łba. Viss się wzdrygnęła. — Kiedy wróciłem, gracze zniknęli juŜ z Bosej Góry. Oparłem się cięŜko o głaz i patrzyłem na zniszczony Koński Łeb. Ktoś się wtedy o mnie otarł; wydaje mi się, Ŝe to był Łazik. Był widzialny zaledwie przez chwilę. Dotknął łokciem mojego łokcia i zniknął. Zachichotał przy tym. — Zademonstrował, w jaki sposób ocalił ci Ŝycie — powiedziała Viss. — Co takiego??? — Najwyraźniej tak samo dotknął tego, kto do ciebie strzelał. Te strzelby są nieubłaganie celne, o czym dobrze wiesz, jeŜeli się kiedykolwiek którąś posłuŜyłeś. Skinąłem głową. — Ale dlaczego? — zastanawiałem się. — Łazik nic mi nie jest winien. Viss wzruszyła ramionami. Dokończyłem herbatę. Nalała nową porcję; w jej drobnych, delikatnych rączkach dzbanek wydawał się olbrzymi. Łazik, rzecz jasna, nie miał wobec mnie Ŝadnych zobowiązań. Za to mógł chcieć, Ŝebym ja je miał wobec niego. JeŜeli Viss miała rację, Łazik musiał wiedzieć, kto nacisnął spust. — Ciekaw jestem, co ja takiego wiem, Ŝe ktoś nie chciał, by przedostało się to do wiadomości publicznej? — KaŜdy, kto Ŝyje tak długo jak ty, wie okropnie duŜo. Wzruszyłem ramionami. — Ale nie ma w tym nic szczególnego — powiedziałem. — Wiem. Coś mi się jednak wydaje, Ŝe przypadkiem natknąłeś się na coś powaŜnego, a ktoś chce to utrzymać w tajemnicy. — To nie powinien korzystać z theroniku. Pewnie wiedzą juŜ o tym wszyscy na naszym poziomie. — Ktoś się wystraszył. — I co się stanie? — Nic. Chyba Ŝe to przypomni komuś o czymś mającym związek z obecnymi wydarzeniami i się ujawnią. Ale sprawa przebrzmiała i nic się nie wydarzyło, ani w świecie ludzi, ani w królestwie demonów.
Zacząłem uczyć w miejscowym college’u — prowadziłem kurs konstruowania i uŜytkowania „latawców akrobatycznych” i „latawców bojowych”. Przez wiele lat nauczał tego stary Li Piao, a ja zwykłem obserwować stok, kiedy spotykała się tam jego grupa. Był znakomity. Lecz jesienią nie znalazłem tego kursu w katalogu. Zadzwoniłem do kancelarii i dowiedziałem się, Ŝe Li Piao miał udar. Dostałem jego adres i numer telefonu. Telefonicznie uzgodniliśmy, Ŝe przyjmie mnie następnego ranka, no i pojechałem, Ŝeby się z nim spotkać. Dom, przed którym zaparkowałem samochód, był niewielki, lecz porządnie utrzymany. Jednak idąc wyłoŜoną płytami dróŜką, dostrzegłem oznaki niedawnej choroby właściciela: cięŜka główka ciemnoróŜowej piwonii muskała ziemię, w rogach gromadziły się zbitki nawianych przez wiatr paprochów, glazurowana porcelanowa donica leŜała na boku. Poprawiłem ją, ciesząc się przy tym chłodnym dotykiem gładkiego szkliwa; zadzwoniłem do drzwi. Otworzył mi starzec nieco zbyt wysoki jak na Chińczyka i o postawie mandaryna, mimo Ŝe podpierał się kulą. NajdłuŜsze kosmyki śnieŜnobiałej brody sięgały mu piersi, lecz gęsta broda nie zdołała przykryć zdeformowanych paraliŜem ust. Uśmiechnął się jednak na powitanie. Najwyraźniej losowi nie udało się całkowicie go pognębić. — Czy mam zaszczyt widzieć Li Piao? — spytałem dwornie. — Tak, jestem Li Piao — odparł. — A ty musisz być panem Kai. Wejdź, proszę. Spełniłem jego Ŝyczenie i poszedłem za nim szerokim korytarzem do salonu z widokiem na piękny ogród. Na leŜącej na niskim stoliku tacy stał pękaty, wesolutki imbryczek z terakoty. Były tam równieŜ dwie filiŜanki oraz talerz cieniutkich migdałowych ciasteczek. Li Piao wskazał mi miejsce na wygodnej sofie, a sam usadowił się na drewnianym krześle z wysokim oparciem i poręczami. Na pewno wybrał to krzesło dlatego, Ŝe ułatwiało wstawanie i sięganie po kule, które uwaŜnie oparł o drugie krzesło. Obserwowałem go i stwierdziłem, Ŝe podziwiam siłę jego ducha. Oto miałem przed sobą człowieka, który niegdyś radował się lotem latawców, teraz zaś przykuty był do ziemi przez sparaliŜowane ciało, lecz nadal nie chciał się uznać za pokonanego. — Muszę cię prosić, byś nalał herbaty — odezwał się Li Piao. — To wspaniała zielona herbata, importowana z Tajwanu. Ciasteczka upiekła moja synowa. Są znakomite, nie nazbyt słodkie. Nalałem herbaty, czyniąc z tego mały rytuał. Li Piao wziął filiŜankę, dziękując skinieniem głowy. Postawił ją — oraz połoŜył obok dwa ciasteczka, które zgarnął z talerza zdrową lewą ręką — na poręczy krzesła. — Jak? — spytałem, wskazując tacę. — Jak zdołałeś tego dokonać? Zachichotał — dźwięk był równie ciepły i serdeczny jak jego uśmiech. — Ja tylko nalałem wrzątku do imbryczka i odwinąłem folię z talerza. Wszystko przygotował mój wnuk wczoraj wieczorem, kiedy przyszedł na parę godzin, Ŝeby mi pomóc. Skinąłem głową i upiłem herbaty. Była naprawdę dobra, a ciasteczka przepyszne. — KaŜdej wiosny z przyjemnością obserwowałem, jak twoi uczniowie puszczają latawce. — I ja — odparł, a ja po raz pierwszy wyczułem w nim nutkę smutku. — Zastanawiałem się — podjąłem — czy uczyniłbyś mi ten zaszczyt i pozwolił poprowadzić swoje ćwiczenia. Musielibyśmy, oczywiście, rozpocząć kilka tygodni później, lecz sekretarka w college’u powiedziała, Ŝe takie przesunięcie jest moŜliwe. Nie uznałem za stosowne poinformować Li Piao, Ŝe to moja oferta pracy za darmo skłoniła do zgody niezdecydowaną damę. — Nie miałbym nic przeciwko temu — powiedział zaskoczony Li Piao. — JakŜebym mógł? Wiedza o latawcach, o ich budowaniu i puszczaniu, nie jest moją wyłączną własnością.
— Prawdę mówiąc — odezwałem się — miałem nadzieję, Ŝe zgodziłbyś się przychodzić i dzielić z uczniami swoją wiedzą. Mogę zastąpić ci parę rąk, lecz nie mam twojej wiedzy. Mogło to być niewielkie kłamstewko (choć potem przekonałem się, Ŝe nie było), ale jestem zdania, Ŝe pochlebstwo nie czyni szkody. Zwyczajnie chciałem, Ŝeby niebo ponad parkiem znów zaroiło się od latawców. Przez chwilę stare oczy Li Piao błyszczały radośnie. Potem ze smutkiem potrząsnął głową. — Chciałbym, lecz nie mogę. Lekarze twierdzą, Ŝe moŜe upłynąć wiele czasu, zanim znów będę mógł swobodnie chodzić. I na pewno nie prowadziłbym samochodu, choćby mi na to pozwolili. Ponownie upiłem herbaty i uśmiechnąłem się. — Mogę cię zabrać przed kaŜdymi zajęciami, a potem odwieźć do domu. Mógłbym nawet dorzucić posiłek lub jakiś udział w pensji, Ŝeby osłodzić ci ów obowiązek. Z rozmowy z sekretarką wiedziałem, Ŝe Li Piao dostawał ładną pensyjkę za ten kurs, lecz tak w ogóle był na emeryturze. Przydałoby mu się więc trochę gotówki. — Nie mógłbym brać za coś takiego pieniędzy! — sprzeciwił się. — Przekazywałbyś im swoją wiedzę — przypomniałem mu. — Mimo to! Sprawiał wraŜenie oburzonego. — Nie ma powodu, Ŝeby nie płacono ci za twój czas — powiedziałem, jakbyśmy juŜ wszystko uzgodnili. Potem, przy herbacie i ciasteczkach, dobijaliśmy targu i ustalaliśmy warunki. UwaŜam, Ŝe sprawiło to radość nam obu. Kiedy wyglądało na to, Ŝe chce zaprotestować, powiedziałem: — Nie pytałeś, czym się zajmowałem. Byłem wielkim uzdrowicielem, stosującym tradycyjne metody. MoŜe zdołam przyspieszyć twój powrót do zdrowia. I tu go miałem, co było wyraźnie widać. Nawet jeŜeli nie chciał wyzdrowieć dla siebie, nie mógł mi odmówić, nie czując się przy tym nie w porządku wobec tych, którzy musieli uszczuplać czas przeznaczony na własne codzienne obowiązki, by pomagać jemu. — Znasz akupunkturę? — zapytał. — Tak, jak równieŜ zielarstwo i nawet nieco bardziej ezoteryczne nauki. Zamknąłem w dłoni wykrzywiony, sparaliŜowany palec wskazujący prawej dłoni Li Piao. Głęboko zaczerpnąłem powietrza i posłałem weń trochej mojej demoniej chi. Czułem, jak ścieŜki w palcu odŜywają, potem starzec poruszył nim. — Przyjmuję twoją propozycję — powiedział zdecydowanie; sprawiał wraŜenie kogoś zdjętego lękliwym respektem, choć nie na tyle, Ŝeby się zacząć zastanawiać. Uzgodniliśmy wszystko i obiecałem, Ŝe postaram się, by sekretarka wkrótce do niego zatelefonowała. Niedługo potem wyszedłem. Miałem uczucie, Ŝe niezbyt uczciwie z nim postępuję. Ale przecieŜ nie mogłem pozwolić mu umrzeć. Z naszej krótkiej pogawędki wywnioskowałem, Ŝe wciąŜ wie o latawcach o wiele więcej niŜ ja. Zabrałem go na moje sobotnie i niedzielne popołudniowe ćwiczenia; siadł na nasłonecznionym stoku i obserwował latawce. Potem seans leczniczy i pojechaliśmy na kolację. — Niektóre z twoich latawców są bardzo stare. — Pochodzę z połoŜonego na uboczu zakątka starego kraju. — O niektórych z nich tylko słyszałem, ale nigdy ich nie widziałem. — JuŜ wkrótce będziesz je budował.
— Wierzę ci. Musiałeś być dobrym uzdrowicielem, nim zaprzestałeś leczenia. Wróciło mi czucie i mogę juŜ kuśtykać. — Za miesiąc odrzucisz kule. Pewnego dnia w następnym miesiącu wypuściliśmy w powietrze rozmaite latawce — wielobarwne prostokąty i kwadraty, bo był to dzień poświęcony tradycyjnym modelom — kiedy piękny Thai Pakpao odmówił latania. Przekazałem uczniowi mojego zielono–niebieskiego chińskiego motyla i odszedłem z Li Piao na ubocze, Ŝeby sprawdzić, jak moŜna naprawić Pakpao. Okazało się, Ŝe to linka. Li Piao delikatnie skorygował jej długość i wtedy ponownie wypuściłem latawiec. Nie chciałem, Ŝeby się splątał z którymś z tych, które juŜ latały, więc odeszliśmy z Li Piao na pewną odległość od miejsca, gdzie tkwili moi uczniowie. — Jest wspaniała — powiedziałem. (Pakpao to Ŝeński latawiec; większy, męski zwie się Chula.) — Istotnie — odparł Li Piao, lecz z jego tonu wywnioskowałem, Ŝe coś innego zaprząta jego uwagę. Oderwałem wzrok od Pakpao i spojrzałem na wschód, skąd podpływała ku nam gnana przelotnym wiatrem chmurka. Spadły na mnie krople deszczu. Wyczułem, co się dzieje, lecz było juŜ za późno. Zagrzmiało, a Li Piao zawołał: — Kai! Błyskawica spłynęła linką Pakpao i wniknęła we mnie. Odesłałem jaku niebu, puściłem linkę i klasnąłem. Błyskawica wróciła tam, skąd przyszła, i chmurka odpłynęła. — Kai Wren! — zawołał Li Piao, kuśtykając ku mnie. — To nie ja to zrobiłem, przyjacielu. — Wiem — odparłem, zaskoczony jego słowami. — Próbował cię zabić mag skryty w chmurze. — Wiesz coś o tych sprawach? — spytałem. — W młodości studiowałem Sztukę. Nie wiedziałem, Ŝe taką błyskawicę moŜna odesłać. — Czy to był czarnoksięŜnik człowiek, czy demon? — Człowiek — odparł. — Przykro mi, Ŝe masz takiego wroga. Wzruszyłem ramionami. — To tylko ubarwi mi Ŝycie. — Nie boisz się? Zaśmiałem się. — Mogę spytać — odezwał się po chwili — czy jesteś spokrewniony z garncarzem i twórcą flasz? — Jestem — odparłem łagodnie. — Wiele lat temu widziałem w Kantonie taką flaszę. WciąŜ pamiętam jej barwę i piękno. Sądzisz, Ŝe jeszcze kiedyś, nim umrę, zobaczę inną flaszę? — MoŜe. Padł przede mną na ziemię. Na szczęście większość studentów była tak daleko, Ŝe nie mogła widzieć jego pokornej pozy; a ci, którzy byli bliŜej, na pewno uznali, Ŝe starzec rozprostowuje chore kończyny. — Kai Wren jest równieŜ znany jako Lord Demon — powiedział. — Skąd o tym wiesz? — Jak juŜ mówiłem, w młodości studiowałem Sztukę. — Powstań — poleciłem, osobliwie poirytowany, Ŝe moja spokojna wycieczka do świata ludzi zostanie teraz skaŜona sprawami demonów. — Prosiłem cię wyłącznie o ulotną przyjaźń. Teraz seans leczniczy, a potem pójdziemy coś zjeść. Wygłosiłem parę słów o mądrości płynącej z obserwowania pogody i zwolniłem grupę. Dokończyłem leczenie Li Piao i zabrałem go ze sobą do domu. W takich chwilach naprawdę
brakowało mi O’Keffe’a. Li Piao był pierwszym nowym przyjacielem od wielu lat, a nie mógł liczyć na najbardziej wyszukaną gościnność… Wniknięcie do flaszy nie napędziło stracha Li Piao, spotkanie z Shirikim i ChamballąteŜ nie. Poklepał je, pogłaskał po grzywach. — Ten — powiedział o Shiriki — ma barwę cesarskiego nefrytu. Drugi mógłby być wykonany z ciemnego bursztynu albo krwawnika. Zawsze sądziłem, Ŝe rzeźby psów fu to fantazja, a nie odwzorowanie rzeczywistości. — Póki Ŝycia, poty nauki — odparłem, lecz byłem zadowolony; psy zamachały ogonami. Opuściliśmy psy i poszliśmy ku pałacowi. W przeciwieństwie do zachodnich budowli, ta nie dominuje nad krajobrazem, a raczej go dopełnia. Wymodelowałem ją z wielką starannością w mokrej glinie, własnoręcznie nadałem odpowiednie wygięcie kaŜdemu dachowi pagody — a dopiero potem posłuŜyłem się magią. Li Piao milczał, patrząc na wtopioną w falisty teren budowlę, w której liniach zaklęte były tęcze i wodospady, ale jego oczy, otoczone siateczką zmarszczek, lśniły. Poprowadziłem go w górę szerokich schodów wyciętych w lśniącym, polerowanym pod wodą agacie i przez wymyślnie rzeźbione, wyłoŜone płatkami złota drzwi. Zasiedliśmy we wspaniałym salonie i zezwoliłem, by najlepsi ze sług flaszy przyrządzili posiłek. Potem piliśmy herbatę i słuchaliśmy muzyki. — Wyglądasz na szczęśliwego człowieka, Li Piao. — Bo i jestem szczęśliwy, Lordzie Demonie. Moje dzieci dorosły i nieźle się im powodzi. Handlowałem Ŝywnością i szło mi na tyle dobrze, Ŝe mogłem im pomagać, więc nie cierpieli niedostatku. Miałem trochę czasu na naukę, paru dobrych przyjaciół w swoim czasie, no i miałem latawce. To było całkiem dobre Ŝycie. Właśnie dlatego nie bałem się odwiedzić demona. — Lecz mimo wszystko czujesz, Ŝe w twoim Ŝyciu czegoś brakowało? — Wszyscy ludzie mają takie uczucie — odparł. — To typowe dla… człowieka. Przepraszam. — Nie przepraszaj za to, Ŝe jesteś człowiekiem. Nie. Nie mogłem nie zauwaŜyć, Ŝe choć rodzina cię kocha, to brakuje im czasu nawet dla własnych rodzin. Ciekaw jestem, czy byłeś niekiedy samotny. — Och, naturalnie. Ale to nic. Dzięki temu spędzony razem czas jest jeszcze przyjemniejszy. — Rozumiem. Chciałbym, Ŝebyś tu ze mną zamieszkał. Mógłbym nawet dokończyć twoje szkolenie na czarodzieja. Roześmiał się. — Jestem za stary. — Odmłodzę cię. Li Piao potrząsnął głową. — Chyba nie rozumiesz, Lordzie Demonie. Cenię twą wielkoduszną propozycję o wiele bardziej niŜ jakąkolwiek, którą otrzymałem. Lecz podeszłe lata równieŜ są szczęśliwe i chciałbym je spędzić z tymi, których znam i kocham. Ścisnąłem jego ramię. — MoŜe owa propozycja to z mej strony nie tyle uprzejmość, ile przejaw egoizmu. Ale cenię cię jeszcze bardziej, człowieku, za twoją uczciwość. Zawsze będę twoim przyjacielem. I nie odbiorę ci wspomnień o tej rozmowie, bo chciałbym, Ŝebyś mnie odwiedzał, kiedy tylko zechcesz. — Wielki to dla mnie, skromnego człowieka, zaszczyt. — Powstań i przyłącz się do mnie. Jest coś, co chciałbym ci pokazać. Uczynił tak. Zabrałem go w długą, nie kończącą się podróŜ przez krainy cudów — a podczas drogi tchnąłem weń moje chi, pewnego dnia pojmie, Ŝe chociaŜ nigdy go nie uczyłem, ogromnie
rozdmuchałem to, co musiał w nim dostrzec jego stary nauczyciel, i uczyniłem z niego prawdopodobnie największego na świecie czarodzieja o wrodzonych zdolnościach. Znaleźliśmy się w moim salonie wystawowym. Eksponowałem tutaj talerze, dzbany, czary i flasze. Wziąłem moją ulubioną czarę. Była zielona, bogato zdobiona smokami. Tak jak wszystkie moje wyroby, była właściwie niezniszczalna. — Oto dar — rzekłem, podając mu ją. — Jadaj z niej regularnie. To poprawi ci zdrowie. I myśl o mnie wtedy, człowieku, który potrafisz szczerze rozmawiać z demonem. Pójdź! PokaŜę ci więcej, zanim odprowadzę cię do domu. Nieśmiało wsparł się na podsuniętym mu ramieniu, trzymając w drugiej dłoni ofiarowaną mu czarę; szliśmy i lecieliśmy przez dziedziny światła i półcienia. Gdy nadeszła jesień, spakowałem niewielką torbę i umieściłem ją w pobocznej przestrzeni. Pozwoliłem, Ŝeby Tuvoon i Viss namówili mnie na udział w Wielkim Konwentyklu w górach — tak ludzi, jak i duchów — północnych Chin. PodróŜ była prosta, wyjąwszy labirynt tuneli wejścia, lecz znaliśmy je tak dobrze, Ŝe stały się niemal zabawne. W pewnej chwili poczułem, Ŝe coś niewielkiego wślizguje się do kieszeni mojego kaftana. Viss była po tej stronie, więc rzekłem do niej: — Co czynisz? — I wsunąłem rękę do kieszeni. — Nie wyjmuj tego pod groźbą pecha, chyba Ŝe będziesz w straszliwych opałach. To amulet ode mnie. Obiecujesz? — Tak. Otrzymałem znak łask damy. — OtóŜ to. Weszliśmy do pałacu pod górami. W ogrodach i pasaŜach minąłem kilka grupek członków mojej rasy. Trzy razy usłyszałem z tłumu szept „Zabójca Boga!” — JuŜ o tym zapomniałem i łudziłem się, Ŝe oni takŜe. — Tego się łatwo nie zapomina — powiedział mi Tuvoon. — KaŜdy chce mieć swój udział w legendzie czy dwóch. — Tamten chłopak rozniósłby mnie, gdybym nie miał niesamowitego szczęścia — stwierdziłem. — I ja tam byłem — rzekł — więc wiem, Ŝe to nie było wyłącznie szczęście. — A niech to! Był półbogiem, a ja zuchwałym młodym demonem, który sprawił mu największą niespodziankę. — Niemniej twoje zwycięstwo odmieniło losy bitwy, która okazała się rozstrzygająca. Poza tym na pewno nie jest źle być znanym jako jedyny demon, który samodzielnie zabił boga. Wzruszyłem ramionami. — Te dzieciaki nie wiedzą, jak to było. — Więc pozwól im mieć swojego bohatera. Burknąłem coś i poszliśmy do naszych pokoi. Czekało na mnie mnóstwo wieści — przede wszystkim zaproszenia na kolację oraz parę zaproszeń do udziału w dyskusjach o jakichś mętnych magicznych koncepcjach, które według organizatorów bardziej interesują moje niŜ ich pokolenie. Mylili się. Tego dnia miałem się spotkać przy kielichu z Mąciwiatrem, Łagodnisią, Lodową Czapą i Pajęczą Królową; potem lunch ze Smoczą Juchą i Tym z WieŜ Blasku; kolacja zaś z Siedmioma Palcami i Zwiewnym KsięŜycowym Promykiem. Miałem nadzieję odnaleźć Łazika i pogadać z nim, lecz nigdzie go nie było. Devora równieŜ — po prawdzie, cała jego paczka, Ŝe tak to określę, świeciła nieobecnością. Koktajle to nowinka europejsko — amerykańska, jedna z tych rzeczy, które stają się popularne, kiedy któryś z nadających ton demonów towarzyszy tej czy innej fali emigrujących
Chińczyków. Jesteśmy wiecznymi wygnańcami i dlatego zmiana przystani zbytnio nas nie martwi. O wiele bardziej wpływają na nas zmiany kulturowe. Nawet po mojej emigracji stale wątpiłem w kulturowe wartości Ameryki. Siedem Palców o tym wiedział. Jest jeszcze bardziej konserwatywny niŜ ja. Kiedy spotkałem się z nim i ze Zwiewnym KsięŜycowym Promykiem na wczesnej kolacji — zaraz po jedynym panelu, w którym raczyłem uczestniczyć — stwierdziłem, Ŝe wystrój restauracji jest w najlepszym chińskim stylu. Dominował motyw z dynastii Tang, lecz elementy z późniejszych czasów chroniły całość przed skostnieniem. Maitre d’ zaprowadził mnie do wydzielonej sali, którą od głównego pomieszczenia odgradzała tokowa przesłona z przepięknie wyrzeźbionym feniksem i smokiem. Stosownie do ducha Konwentyklu moi goście nie przybyli w ludzkiej postaci. Siedem Palców wyprostował swoje siedem i pół stopy, Ŝeby mnie powitać. Na tę okazję nadał swoim zielonym łuskom uroczy szmaragdowy połysk, a ciemną czerwień trzech duŜych oczu (trzecie tkwiło pośrodku czoła) podkreślił kosztowną barwiczką ze sproszkowanych rubinów wymieszanych z maleńkimi brylancikami. Ubrany był w sięgającą podłogi szatę z czarnego jedwabiu haftowaną w chryzantemy. Jego córka (chociaŜ jedni twierdzą, Ŝe jest jego bratanicą, inni zaś, Ŝe ani jedną, ani drugą) przypominała księŜycowe promyki ze swojego imienia. Jej postać — w przeciwieństwie do Siedmiu Palców, który ma, Ŝe tak powiem, materialną sylwetkę demona — jest częściowo eteryczna. Wyobraźcie sobie narysowane ciemną kreską kobiece kształty, ledwo zaznaczone delikatne rysy. Otulcie to sięgającymi podłogi srebrzystymi włosami, bardzo bujnymi i znajdującymi się w kilku wymiarach, księŜycową poświatą i gwiezdnym pyłem — a będziecie wiedzieć, jak wygląda Zwiewny KsięŜycowy Promyk. Jest piękna i niezrównana. Nic dziwnego, Ŝe zazdrośni insynuują, Ŝe jej ojciec jest równieŜ jej kochankiem. Jest takŜe względnie młoda, bo urodziła się pod koniec Wojen Demonów, kiedy to jej matka, straszliwa Gniewna Kryś, zmarła od ran zadanych wygiętym ostrzem topora boga Rr’grr. Akuszerką, która przyjęła Zwiewny KsięŜycowy Promyk, była Viss o Przeraźliwym Języku, siostra Gniewnej Kryś. Niektórzy mówią, Ŝe Viss chciała zatrzymać niemowlę i wychować małą razem z jej kuzynem, Tuvoonem Dymnym Duchem. Ale nie dopuścił do tego Siedem Palców, rozpaczający po swojej partnerce. Sam wychował Zwiewny KsięŜycowy Promyk, karmiąc ją intrygami i tajemnicami i nikogo do niej nie dopuszczając. Witając się z moimi gośćmi, przypomniałem sobie to wszystko, a nawet więcej. Zorientowałem się, Ŝe odpowiednio i tradycyjnie wychowana Zwiewny KsięŜycowy Promyk zamierza mnie powitać trzema głębokimi ukłonami i dziewięciokrotnym padnięciem na twarz, więc ją podniosłem. Moje dłonie częściowo przez nią przeniknęły, lecz spodziewałem się tego i powstrzymałem zdziwienie. — Nie kłaniaj mi się, dziecko — powiedziałem zdecydowanie. — Jestem tutaj tylko i wyłącznie gościem. Ciemnymi rzęsami przysłoniła jasne oczy lśniące uczuciem, którego nie potrafiłem rozpoznać. — Jesteś Zabójcą Boga — wyszeptała. — Nie Ŝyłabym, gdyby nie ty. Chciałam jedynie oddać ci cześć, tak jak nauczył mnie ojciec. Fakt, gdybym wtedy nie połoŜył Chaholdrudana, nie byłoby Zwiewnego KsięŜycowego Promyka. Gniewna Kryś padła kilka minut wcześniej, co wyłączyło z walki i Viss, i Siedem Palców. Niezbyt dobrze nam się wiodło tamtego dnia. Wielu z naszych najlepszych odniosło rany; morale nie tyle podupadło, ile w ogóle zniknęło. Tylko jakiś przełom mógł doprowadzić do
powszechnego pogromu. Chaholdrudan runął martwy, a jego posoka wypełniła demony nową nadzieją. Kłamstwo nie leŜy w mej naturze, lecz nie mogłem pozwolić, Ŝeby to urocze dziecko okazywało mi szacunek naleŜny cesarzowi. Podnosiłem ją, dopóki nie wstała. — Moje zwycięstwo było tylko jednym z wielu odniesionych tamtego dnia — powiedziałem zdecydowanie. — Powstań. JeŜeli się nie mylę, czuję woń tysiącletnich jaj z imbirem. Siedem Palców patrzył na córkę z wyraźną dumą. Dał jej dyskretny znak i posłuchała mnie. Usiedliśmy, a Siedem Palców zdjął klosz ze stojącego na stole półmiska. Istotnie, były tam tysiącletnie jaja, kusząco ułoŜone na cieniutko pokrojonym imbirze i marynowanych szalotkach. Długimi pałeczkami z kości słoniowej nałoŜył mi je na talerz. Obnoszono potrawę za potrawą, a kaŜda z nich była wytwornie podana. Na początku rozmowa dotyczyła spraw ogólnikowych: dyskusja o Konwentyklu, porównywanie obecnego Komitetu Organizacyjnego z tymi z przeszłości, anegdoty o obecnych i nieobecnych starych przyjaciołach. Dotarliśmy do czwartej kolejki potraw, gdy Siedem Palców rzekł: — No i Viss i Tuvoon wyciągnęli cię, Kai Wrenie, z twojego odosobnienia. ChociaŜ słowa te były dość neutralne, to jednak pobrzmiewała w nich cierpka nutka. Przypomniałem sobie dawną rywalizację i postanowiłem zignorować ową nutkę, a odpowiedzieć tylko na same słowa. — Na to wygląda. Niedawne zdarzenia ponownie zetknęły mnie z dawną mentorką. Rozmawialiśmy o izolacji, w jakiej trwa wiele demonów. Viss i Dymny Duch przypomnieli mi o nadchodzącym Konwentyklu. Postanowiłem się zjawić i spotkać ze starymi przyjaciółmi. — A my się z tego cieszymy — uśmiechnął się Siedem Palców. — Stanowczo zbyt wiele czasu upłynęło od takiego towarzyskiego spotkania. Zwiewny KsięŜycowy Promyk wyszeptała słowa potwierdzające odczucia ojca. Odpowiedziałem jakąś dworną formułką, lecz wyglądało na to, Ŝe wymiana kurtuazji nie wystarczy, Ŝeby zakończyć ów temat. — Viss często kieruje się tak niejasnymi motywami, Ŝe nawet ona nie w pełni je pojmuje — rzekł Siedem Palców. Mając w pamięci ciotkę, która wbrew woli ojca chciała zaadoptować osieroconą przez matkę siostrzenicę, uświadomiłem sobie, Ŝe raczej nie są to obojętne słowa. Długie Ŝycie to dłuŜej Ŝywione urazy. Dlatego tylko odkaszlnąłem zachęcająco i wziąłem ze stojącego przede mną półmiska delikatny czarny grzybek. — Kiedy Viss coś sobie wbije do głowy — ciągnął uparcie Siedem Palców — jest mało prawdopodobne, Ŝeby pozwoliła się od tego odwieść. Skinąłem głową, napiłem się herbaty, otarłem kły delikatną lnianą serwetką i zastanowiłem się nad odpowiedzią. — To nie Viss odnowiła naszą znajomość — rzekłem, zastanawiając się, ilu spośród obecnych na Konwentyklu wie o moim nieudanym pojedynku z Tuvoonem. Ba Wa, ten wypędek, musiał to choć trochę rozgłosić, Ŝeby sprzedać bilety. — To się stało przypadkiem. Początkowo ciągnąłem to dlatego, Ŝeby pokazać, Ŝe nie Ŝywię urazy ni do Viss, ni do jej rodziny. Potem stwierdziłem, Ŝe lubię odwiedzać ją i Tuvoona. Zwiewny KsięŜycowy Promyk przyniosła półmiski z kolejnymi potrawami: kaczka i morskie ślimaki, przepięknie podane. Siedem Palców w milczeniu nałoŜył mi najsmaczniejszej kąski; układał w myślach odpowiedź. — Odbył się pojedynek między tobą a Tuvoonem. — Nieporozumienie zostało juŜ wyjaśnione — odparłem. — Lecz gdyby tak się nie stało, mógłbyś zabić Dymnegd Ducha.
Nie wątpiłem w swoje zwycięstwo, lecz uznałem, Ŝe lepiej okazać pokorę, i tylko skinąłem głową. — A wtedy Viss musiałaby pomścić syna — ciągnął Siedem Palców. — Tak właśnie powiedziała — odparłem. — Wiesz, ona ma miecz twojego ducha — oznajmił Siedem Palców; głos miał łagodny, lecz spojrzenie równie ostre jak jedna z jego kling. Nie miałem o tym pojęcia, więc było to jak lodowate tchnienie wiatru wprost na moje serce. Potem chłód zniknął. Viss nie dała tego miecza Tuvoonowi, kiedy się z nim pojedynkowałem, chociaŜ miałem miecz jego ducha. To na pewno nie miało znaczenia. — Sądziłem, Ŝe miecz mojego ducha został zniszczony w Wojnie Demonów — powiedziałem. — Pękł — odparł Siedem Palców — ale moŜna go było naprawić. I uczyniłem to. Stłumiłem „dlaczego?”, które nieomal mi się wyrwało. Nikt z nas nie lubił mieczy ducha, wszyscy jednak byliśmy zgodni co do tego, Ŝe zachęcają do właściwego zachowania. Przypominały kaŜdemu z nas, Ŝe istnieje przynajmniej jeden oręŜ, który moŜe nas śmiertelnie ranić i przeciwko któremu nie mamy osłony. Siedem Palców wykuł wiele takich mieczy podczas Pierwszego Interludium Wygnania, kiedy to wszystkie demony musiały się zjednoczyć. Potem złoŜono je w wielkim Arsenale Wytchnienia. W miarę upływu lat część mieczy ducha została złamana, niektóre zaś dostały się rozmaitym opiekunom. Ja na przykład dostałem broń Tuvoona w wyniku rozliczenia z Łagodnisią za pewną ozdobną wazę. AŜ do śmierci Olliego nie sądziłem, Ŝe kiedykolwiek posłuŜę się tym mieczem. Raczej byłem zdania, Ŝe to przysługa wyświadczona Viss, iŜ miecz znajduje się właśnie u mnie. — A więc Viss ma miecz mojego ducha — powiedziałem. — Skoro mnie przed nią ostrzegasz, to czemu go dla niej naprawiłeś? Siedem Palców się nachmurzył. — Nie zrobiłem tego dla niej. Naprawiłem go na prośbę Oblubienicy Nocy, która twierdziła, Ŝe potem miecz wróci do Arsenału Wytchnienia. Wiem, Ŝe na pewien czas tam powrócił, ale potem w jakiś sposób znalazł się w rękach Viss. W mojej głowie kłębiły się myśli. Czy wiedział o tym ten, który nakazał zabić Olliego? Czy Viss wiedziała, Ŝe mam miecz Tuvoona? A jeŜeli tak, dlaczego nie dąŜyła do wymienienia się mieczami? Co się kryło za zawoalowanymi aluzjami Siedmiu Palców? I dlaczego czyni je właśnie teraz? CzyŜby miał jakiś powód, Ŝeby wzbudzić we mnie nieufność wobec Viss? — Ta kaczka — rzekłem, kładąc porcję na talerzu Zwiewnego KsięŜycowego Promyka — jest krucha i ma delikatny aromat imbiru; sos zaś to muśnięcie wonnej oliwy. Ojciec i córka pojęli moją aluzję. Od tej chwili aŜ do późnej Godziny Psa, kiedy to skończyliśmy, rozmowa toczyła się na tematy ogólne. Potem, po ostatniej kolejce potraw, Siedem Palców odesłał córkę. — Lordzie Demonie — spytał z zakłopotaniem, którego jeszcze przed chwilą nie zdradzał — co sądzisz o mojej córce? — Jest jednym z najpiękniejszych demonów,, jakie w Ŝyciu widziałem — odparłem szczerze. — Jest równieŜ inteligentna, posłuszna i wytwornie się wysławia. UwaŜam, Ŝe znakomicie ją wychowałeś. — Krys umarła, więc musiałem być dla mojej córki tak ojcem, jak i matką — powiedział. — Jestem z niej dumny. Potaknąłem, czekając na dalsze słowa. — Czy widziałbyś w Zwiewnym KsięŜycowym Promyku kandydatkę na Ŝonę?