GIEORGIJ SZACH
Nie było smutniejszej historii na świecie
Wydawnictwo TPPR „Współpraca", 1987
Prolog
Rom tracił oddech. Rozlegający się za jego plecami ciężki tupot świadczył, że
dystans dzielący go od prześladowców stopniowo się zmniejsza. Obawa, że
straci cenne sekundy, nie pozwalała mu się obejrzeć. Do jego uszu dobiegały
bezładne okrzyki pełne gróźb.
Nie mógł liczyć na niczyją pomoc. Stróże porządku rzadko pojawiali się o tak
późnej porze i zazwyczaj nie wtrącali się do rozgrywek między klanami. Ulice
były puste, domy pozamykane; Gdyby nawet miał w zapasie jakieś dwie, trzy
minuty, by zapukać i poprosić o schronienie, . gdzież pewność, że ktoś mu
otworzy? Niezbyt dobrze znał miasto i nie miał pojęcia, czyja to dzielnica.
Przez rozgorączkowany mózg przemknęła myśl: co ja najlepszego robię?
Przecież nie ucieknę przed nimi biegnąc wciąż prosto przed siebie! Rom rzucił
się w stronę pierwszego napotkanego zaułka. Uliczka była, słabo oświetlona.
Popędził w kierunku wielkiego, masywnego budynku, chyba jakiegoś gmachu
publicznego, przeskoczył kilka stopni prowadzących na obszerny podest pod
portalem i przywarł do jednego z aliantów dźwigających balkon na swych
potężnych, zgarbionych plecach. Pragnąc stać się niewidocznym, dosłownie
wcisnął się w kamień i niezwykłym wysiłkiem woli wstrzymał oddech.
Podstęp się udał. Cała wataha z wrzaskiem przemknęła obok. Dopiero po
przebiegnięciu jakichś dwustu metrów jego prześladowcy zorientowali się, że
wyprowadzono ich w pole. Przez minutę kręcili się w miejscu, klnąc i sprzeczając
się między sobą, a potem zawrócili.
Gdyby Rom w dalszym ciągu ukrywał się za swoim aliantem, możliwe, że by
go nie zauważono. Ale po krótkim odpoczynku odzyskał wiarę we własne siły i
postanowił działać. Uchwycił za występ muru i starając się nie
hałasować, począł wspinać się na balkon. Prawie mu się udało, ale w ostatniej
chwili, gdy złapawszy się za wspornik, zmuszony był oderwać się od ściany i
podciągnąć na rękach, jego prześladowcy znaleźli się na wysokości budynku i
jeden z nich zwrócił uwagę na kołyszący się dziwnie cień.
Wkrótce potem stał w ciasnym, wrogim kręgu i ze wszystkich stron sypały się
na niego, niczym splunięcia, przekleństwa w obcym języku. W zamkniętej
przestrzeni ulicy, przykrytej warstwą ścielących się nisko chmur, głosy
dźwięczały głucho i przejmująco.
- Ach ty dysfunkcjo zmiennej!
- Pierwiastek z zera!
- Kwadrat nieskończoności.
A w jego świadomości jak echo dźwięczał głos ata.
- Erozja!
- Nieurodzaj!
- Chwast!
Każde przekleństwo odbijało się boleśnie w jego duszy. Nieludzkie poniżenie
sprawiało, że kręciło mu się w głowie, nogi uginały się pod nim...
- Ostrzegano cię - zostaw ją w spokoju! W przeciwnym razie będzie z tobą
jeszcze gorzej. Obiecuję ci to ja, jej brat! Rom poznał ostry głos Tibora.
- I ja, jej narzeczony. W tym tygodniu będzie nasz ślub - wyzywająco odezwał
się wysoki, frantowaty chłopak o długich do ramion włosach.
- To nieprawda! - Rom ostatkiem sił schwycił go za ubranie na piersi.
- Może mi przeszkodzisz? - parsknął pogardliwie długowłosy. Wczepił się
palcami w kołnierz koszuli Roma, szarpnięciem przyciągnął do siebie i wrzasnął
w ucho. - Siódemka!
Roma pochłonęła czarna fala. Straszliwy ból w tyle głowy sprawił, że zaczął
osuwać się na ziemię.
- Daj mu spokój, Pierre - odezwał się Tibor. - Ma dość!
Odeszli, rozmawiając wesoło, jak ludzie, którzy spełnili swój obowiązek.
Część pierwsza
1
Poznali się latem.
Tego wieczoru Rom, jego brat Hel i dwaj koledzy z roku siedzieli na nadmorskim
tarasie i popijali z kufli napój jęczmienny. Piątym uczestnikiem spotkania był
Stortey, ich wychowawca. Miał on swą metodę pedagogiczną, którą można było
sprowadzić do hasła „być razem z nimi". Stortey deptał swym podopiecznym po
piętach, pożyczał pieniądze i okazywał inne, nieocenione usługi, grał z nimi w
piłkę nożną, spowiadał się przed chłopcami, prowokując w ten sposób ich
wyznania, a nawet przychodził na młodzieżowe potańcówki. Początkowo
studenci mieli się przed nim na baczności, uważając go za szpicla. Potem
przyzwyczaili się, czy też raczej pogodzili z jego obecnością. Koledzy potępiali
Storteya za bratanie się z młodzieżą i tym samym naruszanie etyki
wychowawczej i nawet próbowali usunąć go z wydziału. Po tym właśnie
wydarzeniu studenci ostatecznie uznali Storteya za swojego.
- Nas, agrów - perorował głośno Stortey, ocierając pianę z rudych wąsów -
mają za psi pazur. I słusznie. Grzebiemy się w ziemi jak robaki. Ludzkość może
dokonywać najrozmaitszych bohaterskich czynów, opuszczać batyskafy na dno
oceanu, albo produkować maszyny cięższe od powietrza. A my tymczasem
siejemy, zbieramy, znowu siejemy, znowu zbieramy, pasiemy i doimy nasze
krówki i tak przez dziesięć tysięcy lat. No i co z tego mamy?
- Może i tak, ale niezupełnie - do dyskusji włączył się dryblasowaty Matthew. -
Mój dziad pracował jeszcze łopatą, ojciec również ją miał - na wszelki wypadek -
choć przez całe życie nie użył jej ani razu. Wiecie przecież, jakim był
doskonałym kombajnistą. No a my już jesteśmy tacy mądrzy, że tylko guziki
naciskamy.
- Guziczki, guziczki — przedrzeźniał go Stortey. — A kto je wymyślił, może ty,
co? Kiedy robot w polu stanie, to cale nasze bractwo potrafi tylko pobiec do
telefonu i dzwonić po techa.
- Przecież sam nas uczyłeś, że fundamentem cywilizacji jest podział pracy -
wtrącił się Ben, którego cechowała fenomenalna pamięć i równie fenomenalna
naiwność.
- Wcale się tego nie wypieram, mój drogi. Mówię tylko, że gdy tę pracę
dzielono, dostaliśmy nie najlepszy kawałek.
Rom nie zabierał głosu, już dawno bowiem poznał pedagogiczne chwyty
wychowawcy. Kropkę nad i postawił mądrala Hel.
- Stortey was podpuszcza, nie znacie go, czy co? Agrowie dostali klucz do
życia, bez nas wszyscy wyciągnęliby kopyta.
- Brawo, chłopcze! A kto z was powie, co jest najważniejsze w naszej pracy? -
Stortey znaczącym gestem uniósł mięsisty paluch.
- Mieć nosa do pogody - natychmiast zawołał Hel.
- Wiedza agrotechniczna - wyrecytował książkową formułę Ben.
- A ja sądzę, że dobry agr powinien być troszeczkę filem.
- Dlaczego filem?
- Nie wiem, po prostu tak sądzę. Czego się mnie czepiasz? - odciął się Met.
- Nie podskakuj - odezwał się Stortey pojednawczo. - No, a co ty powiesz,
Rom?
- Może spostrzegawczość? A może po prostu trzeba ją kochać.
- Jaką ją? - zapytał ironicznie Hel.
- Ziemię, oczywiście.
- Chodź, niech cię ucałuję - rozczulił się Stortey i cmoknął Roma w policzek. -
Zresztą, wszyscy pozostali też wyszli obronną ręką. Nawet ty, Met. Choć
przyznam się szczerze, ja również nie mogę pojąć, dlaczego agr miałby być
troszeczkę filem.
Takie pozornie bezcelowe zabawy słowne toczyli tu prawie codziennie po
skończonych zajęciach. Stortey uważał za swój obowiązek rozbudzać w młodych
podopiecznych potrzebę myślenia. Największą przyjemność sprawiało mu
wywołanie dyskusji, w której mógł, sącząc jęczmiankę, występować w roli arbitra.
Tak było i tym razem. Młodzi ludzie z zapałem perorowali na rozmaite tematy
do chwili, gdy na tarasie zgaszono światła. Zeszli nad morze. Tam Matthew dalej
próbował wyjaśnić swą zagmatwaną ideę, nikt go jednak nie słuchał. Wieczór był
gorący, powietrze pachniało aromatami otaczających
zatokę sadów, śpiewały cykady, przycichłe po dwudniowym sztormie morze
pomrukiwało, jakby przywołując do siebie.
- Wykąpmy się! - nagle zawołał Hel, ściągając koszulę.
- Ale nie tu. Znam wspaniałe miejsce. Za mną! - Rom zaczął biec wzdłuż
brzegu, pozostali popędzili za nim. Nogi grzęzły w mokrym piasku i tęgi Stortey
szybko stracił oddech.
- Poczekajcie! - wrzasnął. - Na pociąg się spieszycie, czy co? Rom zatrzymał
się, ale Hel trącił go łokciem.
- Nie przejmuj się! - zawołał. - I tak powinieneś już iść lulu!
- Ach ty draniu! - ryknął Stortey. - Jak można porzucać towarzysza?
- Przecież to nie pustynia - odparł Hel. -Znajdziesz drogę do domu,
szanuj zdro-wie!
Pomknęli dalej i długo jeszcze dobiegały do nich przekleństwa obrażonego
wychowawcy.
Wreszcie ukazała się zatoczka, która wpadła Romowi w oko podczas
wędrówek po okolicy. Przebiegli przez pasmo zarośli i stanęli jak wryci.
Od morza dzieliło ich kilka kroków. Ż wody wychodziła naga dziewczyna. Nie
dostrzegła intruzów, skierowała się w stronę pozostawionego na brzegu ubrania i
dopiero w ostatniej chwili, zderzywszy się niemal ze stojącym na czele grupki
Romem, uniosła głowę. Twarz dziewczyny wyrażała lęk i zdziwienie, a całe jej
ciało drżało ze strachu. Po chwili wahania nieznajoma osłoniła się rękami.
Pierwszy oprzytomniał Hel.
- Oho - powiedział z nutką szyderstwa w głosie - co za niespodzianka! Miałeś
rację, Rom, znalazłeś istotnie wspaniałe miejsce.
- Pani pozwoli, że się przedstawię — przyłączył się do niego Met. — Matthew
- wskazał na siebie - i. moi przyjaciele.
- Jest bardzo piękna - podzielił się swym spostrzeżeniem Ben. Rom przyglądał
się dziewczynie w milczeniu. Zdawał sobie sprawę, że postępuje wyjątkowo
nieprzyzwoicie, ale nie mógł odwrócić wzroku. Nieznajoma była wysoka, prawie
jego wzrostu, o wąskich ramionach i cienkiej, gibkiej talii. Mógłbym ją objąć w
pasie jedną dłonią, pomyślał. W krzyżującym się świetle dwóch księżyców
połyskiwały na jej matowej skórze krople wody. Długie, proste włosy barwy
pszenicy miękko spływały na ramiona dziewczyny. Miała pomarańczowe,
świetliste oczy. Teraz nie było już na jej twarzy ani lęku, ani przerażenia, patrzyła
na Roma
obojętnie.
Rom nie odwracając się, krzyknął przez ramię.
- Hel, Met, Ben-odejdźcie! Hel roześmiał się nerwowo.
- Ciekawe, z jakiej to niby racji mamy ci odstąpić tę ślicznotkę? A może będzie
wolała kogoś innego?
- Otóż to — poparł go Met. — Trzeba sprawiedliwie, będziemy losować.
- Coś ty, zgłupiał? - oburzył się Ben.
- Ale jeżeli wypadnie na ciebie, świętoszku, to nie odmówisz, prawda?
- Ależ Met, przecież nie jesteśmy dzikusami, żeby grać o nią w kości. Niech
sama wybierze, z własnej woli. — Hel podszedł do dziewczyny i położył rękę na
jej ramieniu. — Słyszałaś? Masz teraz głos.
Rom, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, schwycił brata za koszulę na
piersiach i z całej siły powalił go na ziemię. Szczupły Hel potoczył się kilka
metrów, krzycząc z bólu i oburzenia.
- No, chodźcie - odezwał się Rom z gniewem. - Kto jeszcze ma ochotę się
zabawić? - Odwrócił się twarzą w stronę kolegów i zacisnął pięści.
Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. I nagle odezwała się
dziewczyna.
- Pozwólcie mi się ubrać. Długo pływałam i jestem bardzo zmęczona. -Aty
przetłumaczyły jej słowa.
- Przecież to nie nasza - zawołał zawiedziony Matthew.
- Najprawdopodobniej mata - domyślił się Ben.
- No proszę, a ty byłeś gotów zabić rodzonego brata z powodu jakiejś obcej
dziewuchy - wycedził Hel, podnosząc się i otrzepując piasek.
- Odejdźcie - powtórzył Rom z uporem. . - Opamiętaj się, co będziesz z nią
robił?
- Chodź z nami, Rom. Hel ma rację - Ben pociągnął go za rękaw.
- To moja sprawa.
- Czort z nim, niech robi jak uważa.
Odeszli. Rom podniósł z ziemi ubranie dziewczyny, podał jej i odwrócił się.
- Kim jesteś?
- Matą.
- To już wiem. Jak masz na imię?
- Ula.
- A ja Rom.
Nie odpowiedziała.
- Lubisz pływać?
-Tak.
- Ja też.
I znowu żadnej reakcji. Rom nie poddawał się.
- Studiujesz?
- Tak.
- I czego was uczą?
- Nie zrozumiesz tego.
- Ach tak, wysokie materie -odparł ironicznie i nie słysząc odpowiedzi, . rzekł
ze złością. - Czego milczysz, zstąp wreszcie do zwykłego śmiertelnika, korona ci
z głowy nie spadnie!
- No cóż, jestem gotowa. - Minęła go i stanęła przed nim twarzą w twarz. -
Powiedz, dlaczego uderzyłeś swojego brata... to przecież twój brat, prawda?
- Tak, ma na imię Hel. Dlaczego? Dlatego, że cię dotknął.
- Czy uważasz, że powinieneś występować w obronie obcej?
- Sprawiałaś wrażenie tak bezbronnej.
- Bzdura! - odparła wyzywająco. - Doskonale dałabym sobie radę.
- Gratuluję. W każdym razie było mi'przykro. Wzruszyła ramionami.
- Myślałby kto! Nie zrobiło to na mnie wrażenia.
- Dziwna z ciebie dziewczyna.
- Coś podobnego! A ja sądzę, że to ty jesteś dziwny. Bić swoich... Zawsze tak
robisz?
- Nie — przyznał się Rom. — To było pierwszy raz.
- Nie lubisz swego klanu? - ciągnęła dalej, jakby nie słysząc jego odpowiedzi. -
Zresztą, może u was, agrów, są takie obyczaje?
- U nas, agrów, obyczaje są takie jak u innych - zaprotestował Rom urażonym
tonem. - A może nie jesteśmy ludźmi?
- Tego nie powiedziałam.
- Ale pomyślałaś. Słuchaj, skąd się u ciebie bierze taka pogarda dla. agrów?
Czy choć przez chwilę pomyślałaś, kto was żywi?
- Wykonujecie swoją część pracy. Cywilizacja opiera się na podziale pracy -
powiedziała Ula pouczająco.
- Wiem o tym. Ale Stortey mówi, że gdy dzielono pracę, my dostaliśmy nie
najlepszy kawałek. Pewnie czujecie się jak bogowie - przecież matom
najbardziej się poszczęściło - mają najczyściejszą i najważniejszą pracę.
- Kim jest Stortey?
- Naszym wychowawcą.
- No cóż, na mnie już czas.
- Mogę cię odprowadzić?
- Po co? Sama trafię.
- Porozmawiamy.
- O czym? Chyba wszystko sobie wyjaśniliśmy. Ty jesteś agr, ja -mata. Cóż
możemy mieć wspólnego?
- Co mamy wspólnego? - Rom zamyślił się przez chwilę, a potem zatoczył
dłonią łuk, wskazując to, co ich otaczało. - Morze, piasek, jabłonie... Oboje
osłaniamy oczy, gdy razi nas słońce, i oboje słyszymy śpiew skowronka. I ty, i ja
żyjemy, oddychamy, cieszymy się i cierpimy. A poza tym sądzone jest nam
kochać.
- Kochać? Owszem, ale tylko kogoś ze swojego klanu.
- Jesteś pewna?
Na twarzy Uli pojawiło się lekkie zmieszanie.
- Boisz się nawet o tym pomyśleć? Czy jestem gorszy od chłopaków z
twojego klanu?
Rom miał wrażenie, że po raz pierwszy spojrzała na niego jak na człowieka.
Prześlizgnęła się wzrokiem po jego młodzieńczym, muskularnym ciele,
popatrzyła w jasne, niebieskie oczy.
- Jesteś piękny - odparła po prostu i po chwili dodała. - Ale nie znasz teorii
względności.
Złość i uraza zamroczyły Roma. Niespodziewanie objął Ulę swymi mocnymi
ramionami, przycisnął do siebie i pocałował w usta... Potem wypuścił ją i lekko
cofnął głowę, jakby oczekując, że Ula go spoliczkuje.
Przez moment patrzyła mu uważnie w oczy. A potem rzekła z leciutkim żalem
w głosie.
- To niczego nie zmienia. Przecież i tak nie znasz teorii względności. Przez
kilka chwil stali naprzeciw siebie, onieśmieleni i obcy. Ula nie doczekała się
odpowiedzi, odwróciła się i poszła. Rom patrzył na jej znikającą w ciemnościach
szczupłą figurkę, ogarnięty nie znanym mu dotąd uczuciem nieodwracalnej
utraty. Walczył z pragnieniem, by pobiec za Ulą, schwycić ją brutalnie za rękę,
by oddać jej ten ból, który mu sprawiła. I nigdy już nie pozwolić jej odejść.
Ula, na skraju zarośli, zatrzymała się i pomachała mu ręką. „Żegnaj, Rom,
dziwny chłopcze" - dobiegły go jej słowa.
2
Profesor agrochemii Valdez, mimo swych siedemdziesięciu lat wciąż energiczny
i dziarski, z entuzjazmem opowiadał studentom o zaletach nowej, syntetycznej
paszy.
- Prutyna jest białkiem uzyskiwanym w wyniku ciągłej fermentacji w hodowli
mikroorganizmów żywiących się metanolem. Zawiera siedemdziesiąt jeden i
dwie dziesiąte procent białka, trzynaście i dwie dziesiąte tłuszczu, odznacza się
wysoką kalorycznością, dobrymi walorami smakowymi, jest łatwo przyswajalna.
- Panie profesorze, skąd wiadomo, że odznacza się dobrymi walorami
smakowymi?
- Nie błaznuj, Matthew. Skoro krowy jedzą prutynę z apetytem, mamy
podstawy sądzić, że jest smaczna. —
- Zeżrą cokolwiek, jak będą głodne! Przecież nikt im nie podaje menu, by
sobie wybrały.
- No cóż! Jeżeli ustalenie walorów smakowych prutyny jest dla ciebie takie
ważne, to przeprowadź eksperyment i zjedz porcyjkę.
Klasa roześmiała się. Valdez, zadowolony, że udało mu się pognębić
zaprzysięgłego dowcipnisia, jakim był Met, kontynuował wykład.
- Prutynę można wykorzystać również w celu zastąpienia sproszkowanego,
odtłuszczonego mleka w paszach dla cieląt. Można ją stosować w połączeniu z
takimi składnikami, jak koncentrat sojowy, sojowe wyciągi, hydrolizat białka
rybiego i białko kartoflane...
Rom puszczał te mądrości mimo uszu, próbowal bowiem odtworzyć w pamięci
i przenieść na papier formuły, które przeczytał w podręczniku matematyki. Tę
opasłą książkę zdobył nie bez trudności. Przez cały tydzień bacznie obserwował,
jak matowie zachowują się w bibliotece uniwersyteckiej, przechodził obok ich
sektora, ukradkiem zerkał na ustawioną na regałach literaturę przedmiotu i starał
się na podstawie obwoluty zidentyfikować potrzebną mu pracę. Gdy wreszcie
trafił na moment, kiedy w czytelni było zaledwie dwóch czy trzech zagłębionych
w lekturze studentów, schwycił upatrzoną książkę i zręcznie schował ją za
pazuchę. Niestety, gdy przy pomocy ata zapoznał się z jej tytułem, okazało się,
że jest to pomoc naukowa dla dyplomantów. Musiał wszystko zaczynać od
początku, doskonalić taktykę, wynajdywać nowe podstępy i sposoby. Wreszcie
wpadł mu w ręce początkowy kurs matematyki i z ogromnymi trudnościami, po
omacku, jak ślepy, który bez przewodnika przechodził na drugą stronę
nieskończenie szerokiej ulicy, zaczął przyswajać sobie podstawy innego -
cudzego i obcego mu języka.
„ V324=18" - napisał Rom, zaś w jego świadomości zabrzmiało - Ula ma
osiemnaście lat.
„(a+b)
2
= a
2
+2ab+b
2
)". - Rom plus Ula do kwadratu równa się Rom do
kwadratu plus dwa razy Rom z Ulą plus Ula do kwadratu.
„Suma kwadratów przyprostokątnych trójkąta równoramiennego równa się
kwadratowi przeciwprostokątnej". Gdyby mnie i Ulę pomnożyć przez nas i dodać,
powinna powstać jakaś wzniosła całość...
- Co robisz, Rom, cóż to za kabalistyczne znaki?
Rom drgnął i uniósł głowę. Valdez, który bezszelestnie stanął tuż przy nim,
badawczo przyglądał się leżącej na stoliku kartce z kolumnami cyfr i liter.
Szesnaście par oczu z zaciekawieniem obserwowało to wydarzenie. - Za...
zamyśliłem się i po prostu bazgrałem po papierze.
- A o czym myślałeś, jeśli wolno spytać?
- O agrochemii.
Klasa parsknęła śmiechem. Valdez również się uśmiechnął.
- Godne pochwały. Jednakże mam wrażenie, że z tych bazgrołów wyłoniło się
coś nader konkretnego. Czy to przypadkiem nie matematyka? Rom schylił
głowę, przyznając swą winę.
- Po co ci to?
Rom nie odpowiedział.
Valdez wziął leżącą przed Romem kartkę papieru, podszedł do tablicy i zaczął
dokładnie przepisywać na niej symbole matematyczne. Następnie cofnął się o
krok i teatralnym gestem wskazał efekt swej pracy.
- Co to jest?
W klasie zapanowało poruszenie, studenci zaczęli rozmawiać między sobą,
ktoś zachichotał.
- Te znaki są wam obce. I słusznie, tak właśnie być powinno! -Profesor
stanowczo zaakcentował ostatnie słowa. - Jeżeli zaczniecie wbijać sobie do
głowy rozmaite uboczne wiadomości, to nie starczy w niej miejsca na rzeczy,
które są wam niezbędne. Ten, kto chce wiedzieć wszystko, skazany jest na los
nieuka. Czeka go nędza i pogarda. Roztrwoni swój intelekt.
Valdez spojrzał na studentów. Wpatrywał się w każdą twarz, sprawdzając jak
silnie zapadają w ich dusze jego słowa. Pragnął, by odebrali to uczucie głębokiej
obrazy, jakiej doświadczał on sam widząc, że młody agr pozwolił sobie sięgnąć
po nie swoją wiedzę. Był to zarodek niebezpiecznego buntu i należało go stłumić
za wszelką cenę, uwolnić się od niego tak, jak
uwalnia się ziemię od chwastów. Klasa wyczuła stan jego ducha i przycichła.
- Czymże jest człowiek? - zapytał profesor. I sam odpowiedział.
- Człowiek, to zawód. Rodzaj pracy jest zakodowany w naszych genach,
przekazany z mlekiem matki. Porzucenie swych zajęć oznacza zdradę swych
rodziców, swego klanu, zerwanie tej nieskończonej nici, która ciągnie się z
przeszłości w przyszłość. A przecież ze splatających się pojedynczych,
rodzinnych nici powstaje potężna lina, jedna z tych, na których zawieszona jest
cała budowla naszej przodującej kultury technicznej. Tak samo jest w przyrodzie
- jeżeli obetnie się jedną, potem drugą gałąź, (o pień drzewa osłabnie i nie
będzie mógł udźwignąć korony.
Valdez popatrzył na słuchaczy. W ich pozach i wyrazie twarzy nie było tego
charakterystycznego odzewu, który świadczy o pełnej, bezwarunkowej zgodzie.
Dlaczego? Ach tak, przecież usłyszeli racje tylko jednej strony, zaś młodość z
typowym dla siebie dążeniem do sprawiedliwości, które niestety w miarę upływu
lat traci na sile, tępieje i blaknie w wyniku nieuniknionych kompromisów z
sumieniem, domaga się uczciwego pojedynku. Należy dać im możliwość
sprawiedliwej oceny, inaczej wątpliwości pozostaną.
Spoglądają na swego kolegę, chcą zrozumieć, co Romowi strzeliło do głowy,
dlaczego nagle odważył się zerwać z kanonem, jaki się za tym kryje zamysł?
Rom wpadł w popłoch. Nie mógł wyjawić im swej najskrytszej tajemnicy,
podzielić się uczuciem, które od jakiegoś czasu owładnęło całym jego
jestestwem. Gdyby tak postąpił, stałby się obiektem kpin i szykan, wywołałby
burzę i tu, na wydziale, i w domu. Ujrzał w myśli twarze bliskich mu osób - ojca,
matki, Hela, Storteya, Meta, Bena... Chyba tylko Stortey byłby W stanie go
zrozumieć. Musi posłużyć się podstępem.
- Zgadzasz się, Rom, że człowiek - to zawód?
- Tak, oczywiście.
- Po co ci więc to wszystko? - Valdez wskazał symbole wypisane na tablicy.
- Pomyślałem, że matematyka pomoże mi w nauce agrochemii. - Rom uczepił
się tej niespodziewanej, zbawiennej myśli i szybko zaczął ją rozwijać. - Czyż nie
musimy obliczać zebranych plonów i określać procent strat ziarna? Pan sam,
panie profesorze, mówił, że dzięki opracowywaniu ilościowych danych na temat
chemicznego .składu gruntu i atmosfery
uzyskujemy możliwość określenia z maksymalną dokładnością, jakie dodatki
mineralne są potrzebne, do jakiego stopnia należy podnieść wilgotność, kiedy
najlepiej rozpoczynać siewy i żniwa.
- Zgoda, zgoda. Ale do tego służą elektroniczne maszyny liczące. Do nas zaś
należy przekazanie techom informacji, prawidłowe sformułowanie zadania i
odebranie od nich potrzebnych nam rozwiązań.
- Ale jeżeli maszyna się pomyli?
- O to niech się. martwią techowie.-Valdez nie wytrzymał, by nie dociąć
Romowi. — Będzie się mylić, jeżeli techowie zaczną zajmować się agronomią,
zamiast pilnować swoich maszyn.
- Ale czy na co dzień można się obyć bez umiejętności liczenia? - nie
poddawał się Rom.
- Nam wystarczy tabliczka mnożenia. Nie, Rom, twoje argumenty nie
wytrzymują krytyki. Obecny podział pracy jest owocem długiej ewolucji.
Pokolenie po pokoleniu poszukiwało najbardziej racjonalnych i ekonomicznie
uzasadnionych wariantów, każdy szczegół tego podziału został przemyślany jak
najdokładniej, jest wypracowany i wycyzelowany mądrze i pięknie. Po co szukać
dziury w całym? Czy lepiej będziesz orał, jeżeli dowiesz się, jak zbudowany jest
autopług?
Valdez poczuł, że utrafił we właściwą nutę. Wreszcie wszyscy zaczęli
przechylać się na jego stronę. Proste i jasne argumenty są stokroć silniejsze od
wspaniałych, ale bezcielesnych abstrakcji. Szczególnie ucieszył się, gdy przyszła
mu z pomocą Rozalinda, studentka, która miała opinię najzdolniejszej na
wydziale i była nie kwestionowanym autorytetem wśród swoich rówieśników. Tej
pięknej i energicznej dziewczynie o wyraźnych cechach przywódczych,
umiejącej zawsze wyrazić właśnie to, co myśleli inni, wszyscy wróżyli wspaniałą
karierę.
- Wiesz co, Rom - powiedziała, zwracając się do kolegi - przyznam się, iż
cieszy mnie, że ta rozmowa ma miejsce. To lekcja dla nas wszystkich. Co tu
ukrywać, któż z nas choć raz nie zazdrościł matom, techom, czy nawet filom?
Każdy z zawodów ma swoje uroki. Powinniśmy przezwyciężyć w sobie tę
przeklętą ciekawość i skoncentrować się na jednej sprawie. Wybierać jej nie
musimy, wyboru dokonali za nas przodkowie.
- A mówiłem - nieoczekiwanie wyskoczył Matthew - że każdy agr powinien być
odrobinę filem.
- Dlaczego właśnie filem? - zapytał Ben.
- Mówiłem ci przecież, że sam nie wiem.
Wszyscy się roześmieli. I znowu jak wtedy, na tarasie, zaczęli pokpiwać
z Meta. Przyłączył się do nich również Valdez, który uważał, że przyda się chwila
odprężenia. Incydent z matematyką został zakończony.
Rom był zadowolony, że zostawiono go w spokoju. Co prawda dziwił się
nieco, że zazwyczaj zadziorny i uszczypliwy Met bez szemrania wysłuchuje
złośliwości pod swoim adresem, ba, nie tylko wysłuchuje, ale nawet jakby
świadomie prowokuje do nich kolegów, wypowiadając bezsensowne, za-
gmatwane myśli. Dopiero później, przypominając sobie ten tak przykry dla siebie
epizod, Rom uzmysłowił sobie, że przyjaciel przyszedł mu z pomocą, kierując
uwagę obecnych na siebie. Przecież Met domyślał się, skąd wzięło się to
zainteresowanie Roma matematyką. Poza tym przyszło Romowi do głowy, że
naiwny Ben wcale nie z racji swej naiwności włączył się do gry Meta. Nie, był
wyraźnie niesprawiedliwy dla swych przyjaciół.
3
Tak naprawdę, Rom powinien był obawiać się przede wszystkim Hela. Nie bez
powodu w starożytności mówiono - brat mój, wróg mój.
Braciszek nie wybaczył Romowi swego poniżenia tam, na brzegu, i zemścił
się w nader prymitywny sposób - naskarżył ojcu i Storteyowi. Zresztą, Stortey
mógł się dowiedzieć o wydarzeniu w czasie zajęć Z agrochemii od Valdeza. W
każdym razie Stortey na razie milczał, ale ojcu Rom musiał się wytłumaczyć już
następnego wieczoru.
Trudno byłoby powiedzieć, że stosunki Roma z ojcem odznaczały się
szczególną tkliwością. Ojciec był człowiekiem oschłym i zamkniętym w sobie.
Poza tym zajmując wysokie stanowisko w miejscowej gminie agrów, całkowicie
poświęcał się rozlicznym obowiązkom społecznym, wydzielając rodzinie
minimum swego drogocennego, rozplanowanego nieomal co do minuty, czasu.
Bliskich więzi nie było, ale między ojcem i synem istniało niczym nie zakłócone
wzajemne zrozumienie.
Ojciec, nie wiedząc, od czego zacząć, długo opowiadał Romowi o swych
służbowych problemach i nawet próbował się go radzić, jak powinien postąpić w
pewnej drażliwej sytuacji. Okazawszy w ten sposób niezbędny takt, zaczął
wypytywać syna o naukę i nowinki życia uniwersyteckiego, aż wreszcie doszedł
do interesującego go tematu.
- Powiedz, Rom, czy to prawda, że pasjonujesz się matematyką?
- Tak, ojcze. Kto ci powiedział?
- To nieistotne. I winna temu jest dziewczyna, którą spotkaliście w lecie na
brzegu morza, czy tak?
Rom skinął głową, przysięgając w duchu, że przy pierwszej nadarzającej się
okazji odpłaci Helowi za zdradę. - Spodobała ci się?
Rom ponownie skinął głową.
- Zakochałeś się?
- Nie wiem, ojcze.
- Tak, oczywiście, nikt tego nie wie, dopóki nie musi decydować się na ofiary z
powodu swego uczucia.
- Czy uważasz, że miłość to gotowość do ofiar?
- Sądzę, że trudno to lepiej wyrazić.
Rom z wyzwaniem spojrzał w pełne niepokoju oczy ojca.
- A więc przyznaję - dla Uli jestem gotów na wszystko. Rozmawiali w
ogrodzie, który ze wszystkich stron otaczał dom rodzinny. W wyhodowanym
troskliwymi rękami kilku pokoleń rodziny Montekich i utrzymywanym we
wzorowym porządku ogrodzie znajdowały się dziesiątki gatunków
hermesjańskiej flory. Rom popatrzył na ten cudownie pachnący skrawek ziemi,
na którym do najdrobniejszego, ukrytego przed postronnym okiem szczegółu
znał każde drzewo, krzew, kwiat. Razem z ojcem, matką i Helem podlewał je,
opiekował się nimi, leczył ich choroby, chronił przed rzadko spotykanym, ale
groźnym w tych regionach gradem. Ogród w o wiele większym stopniu niż dom
był dla niego przybytkiem dzieciństwa oraz młodości, i w nim to po raz pierwszy
poczuł się agrem, panem i władcą przyrody, którego sztuka jest w stanie
wydrzeć ziemi plony niezbędne do życia. Nagle Roma ogarnęło bolesne
przeczucie, że wkrótce będzie zmuszony rozstać się z ogrodem, że jego życie
gwałtownie zmieniło swój bieg, popychając go na drogę ryzyka i nadziei.
Ojciec, który długo szukał potrzebnych słów, wstał z leżaka, podszedł do
Roma i położył mu doń na ramieniu.
- Pomyśl, synku, wstępujesz na ścieżkę pełną ryzyka - uznał uśmieszek syna
za dziecięcą niechęć do uznania rozumnych argumentów i uparcie ciągnął dalej.
— Tak, tak, nie śmiej się, nawet sobie nie wyobrażasz, jak tragiczne mogą być
skutki twojej pasji.
- Sercu nie sposób rozkazywać - burknął Rom.
- Zmuś się i zapomnij o niej, wybij ją sobie z głowy. Wiem, nastała dla ciebie
pora miłości, ale czyż trudno znaleźć towarzyszkę życia wśród wielu milionów
dziewcząt z naszego klanu, dziewcząt, które są ci bliższe zawodowo, duchowo?
- Już dokonałem wyboru - odparł po prostu Rom.
- Daj spokój, to niedorzeczność! - zaprotestował z rozdrażnieniem ojciec. -
Zdaj sobie wreszcie sprawę, że człowiek nic może rozporządzać sobą tak, jak
mu przyjdzie ochota, lecz musi postępować zgodnie z tradycją. Od pięciuset lat
nikt z naszego klanu nie żenił się i nie wychodził za mąż poza klanem. My,
agrowie, nie jesteśmy tylko warstwą społeczną. My, to zawód. Mamy swój,
różniący się od innych język, swoje morale, swoje obyczaje. Do czego dojdzie,
jeżeli ludzie zaczną się mieszać? Nie będzie dobrych specjalistów w swoim
zawodzie, zapanuje ruina i rozprzężenie. Mistrzostwo, zręczność, umiejętności,
wszystko, bez czego praca przestaje przynosić radość i pożytek, przekazywane
jest przede wszystkim w rodzinie, w mniejszym zaś stopniu na waszym
uniwersytecie. Tylko w ten sposób. można zachować zdolności i wiedzę, nic z
nich nie uronić, lecz gromadzić je i doskonalić.
- A jak było dawniej?-zapytał Rom.
- Kiedy, dawniej?
- No, pięćset lat temu.
- Nie mogę ci dokładnie tego powiedzieć, nie jestem histem. Zdaje się, że
wtedy było inaczej. Ale jakie to ma znaczenie? Zresztą, właśnie dlatego ludzkość
nie rozwijała się wystarczająco szybko, groziła jej degeneracja. Powstanie
klanów zawodowych gwałtownie przyspieszyło proces rozwoju.
- Może masz rację — powiedział Rom w zamyśleniu.
- Oczywiście, że mam! - zawołał ojciec z nutą satysfakcji w głosie. -Byłem
pewien, że wszystko zrozumiesz, przecież mądry z ciebie chłopak — poklepał
syna po policzku. Ta nieoczekiwana pieszczota sprawiła Romowi przyjemność.
Po raz pierwszy widział swojego ojca naprawdę czymś przejętego i bardzo nie
chciał sprawiać mu przykrości. Ale nie mógł się powstrzymać od repliki.
- Widzisz, gdybyś choć trochę znał historię, mógłbyś przytoczyć dodatkowe
argumenty na chwałę klanów.
- Twoja ironia jest nie na miejscu - sucho odpowiedział ojciec, wracając do
swego zwykłego stanu ducha. - Gdybym lepiej znał historię, znałbym gorzej
agronomię. No cóż, próbowałem przemówić ci do rozsądku, teraz jednak
zmuszony jestem po prostu posłużyć się swoją władzą rodzicielską. Zabraniam
ci, słyszysz, zabraniam ci zajmować się matematyką i spotykać z tą matą - w
jego głosie zabrzmiała nuta nie skrywanej wrogości do obcej, która może
sprowadzić nieszczęście na syna.
- O to możesz się nie martwić - równie sucho rzekł Rom. - Ona sama nie chce
się ze mną spotykać.
- No i świetnie, widać ma więcej rozsądku i poczucia odpowiedzialności.
Ojciec i syn, wyjątkowo z siebie niezadowoleni, zasępili się, wyraźnie unikając
swych spojrzeń. I w tym momencie, jak na zawołanie, wtoczył się do ogrodu
Stortey, zapełniając sobą prawie potowe wolnej przestrzeni. Z typową dla niego
bezceremonialnością najpierw opadł na fotel, a dopiero potem zapytał.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? — i nie czekając na odpowiedź,
zaczął perorować. — Patrzę na was i myślę o szkodliwości stosunków
rodzinnych. Postronni ludzie posprzeczają się, pokłócą, pójdą każde w swoją
stronę i na tym sprawa się kończy. Ostatecznie, co mnie ten człowiek obchodzi,
następnym razem nawet z nim nie zacznę rozmawiać, na kilometr go ominę. Ale
tu nie ma wyjścia, czy się chce czy nie, trzeba koegzystować. I uraza silniejsza.
Od kogoś obcego nie oczekuję szczególnego współczucia czy pobłażliwości,
jeżeli palnę coś nie tak. Natomiast od krewnego każdą próbę zaoponowania
odbieram jako zdradę - jak mógł człowiek, którego kocham, tak podle i
niedelikatnie mnie potraktować!
Rom słuchał tej tyrady i nie miał najmniejszych wątpliwości, iż ojciec i Stortey
umówili się, że razem wezmą go w obroty. To, że wychowawca zjawił się z
opóźnieniem, również było, najprawdopodobniej, uprzednio ustalone. Teraz się
do mnie dobiorą, pomyślał z rozdrażnieniem, zaczną pouczać, jak należy
szanować tradycję, czym Hermes stoi... Zwiać by stąd gdzie oczy poniosą!
- A jęczmianką tu gości częstują? - zapytał Stortey. - Straszny upał.
- Nawet nieproszonych — odparł ojciec i krzyknął w stronę domu, by
przygotowano napój. W ogrodzie pojawiła się mechaniczna istota przypo-
minająca szafę kuchenną. Robot szybko podjechał do nich na maleńkich
kółkach, plastikowymi rękami wyciągnął ze swego brzucha kufel z jęczmianką i
postawił go przed Storteyem. Wychowawcy zrzedła mina.
- Miałem nadzieję, że skosztuję nektaru przygotowanego przez cudo-
twórczynię Monteki - rzekł z westchnieniem.
- Żona wyjechała, ma jakieś problemy w stacji selekcji roślin.
- No trudno, co robić, trzeba będzie pić ten zajzajer.
- Napój został wyprodukowany z najlepszych gatunków jęczmienia przy
zastosowaniu najbardziej przodującej technologii - oznajmił robot z godnością.
Głos miał dźwięczny jak spiker.
- Znam ja tę waszą technologię — warknął Stortey.
- Niech pan najpierw spróbuje - uprzejmie zareplikował robot. -Przecież nie
sposób oceniać zawczasu.
- To logiczne. Odwołuję swe słowa i proszę o wybaczenie - Stortey skłonił się
żartobliwie.
Robot przyjął to jak coś należnego.
- Nie wątpię - oznajmił z niezmąconym spokojem - że napój będzie panu
smakować - i potoczył się, znikając równie nagle, jak się pojawił.
Scena ta nieco rozładowała atmosferę, o co właśnie chodziło Storteyowi.
Łyknął trochę jęczmianki i przystąpił do rzeczy.
- Sądząc z gniewnego wyrazu pańskiej twarzy, signor Monteki, ma pan jakieś
pretensje do mojego wychowanka. Czy nie byłby pan łaskaw poinformować
mnie, co się wydarzyło?
- Ja natomiast uważam, że z racji pełnionych obowiązków pan pierwszy
powinien wiedzieć, co się dzieje z moim synem — ostro zareplikował ojciec.
Rom zaczerwienił się i zerwał na równe nogi.
- Po co te komedie, już dawno się domyśliłem, że się zmówiliście przeciwko
mnie. Mam już wyżej uszu waszych pouczeń, możecie je sobie wygłaszać, ale
beze mnie!
- Nie histeryzuj - rzekł zimno ojciec, zaś Stortey mocno schwycił Roma za
ramię i posadził z powrotem na miejsce.
- Coś ty, przyjacielu, o jakiej zmowie mówisz, przysięgam, że jesteś w błędzie.
Zakaszlał, wymownym gestem scharakteryzował kulinarny kunszt robota i
ciągnął dalej.
- Nie przeczę, że doszły mnie pewne wieści o tym nieoczekiwanym
zainteresowaniu matematyką i jego, powiedzmy, przyczynie sprawczej. Nie
widzę w tym jednak nic zdrożnego.
- Jak to — zapytał ojciec z nie ukrywanym zdziwieniem — chce pan
powiedzieć, że podobna bzdura jest czymś normalnym?
- Tak to właśnie określiłem.
Stary Monteki aż pobladł ze złości. Wyglądało to tak, jakby za chwilę miał
dostać zawału. Rom zaniepokoił się o ojca, poczuł nawet wrogość do Storteya,
który jak gdyby nigdy nic, w dalszym ciągu przedstawiał swój punkt widzenia.
Mówił głośno i wyraźnie, jakby chcąc podkreślić, że nie są to żadne
przypadkowe koncepcje, których zawsze można się wyprzeć, lecz głęboko
przemyślane, dojrzewające latami przekonanie.
- W ogóle sądzę, aldermanie - ojciec Roma był członkiem rady starszych
gminy agrów - że sukces błogosławionego systemu klanowego wynika z jego
dobrowolności. Zostajemy agrami nie dlatego, że tak kazali nam nasi
przodkowie, ale dlatego, że każdy z nas od dzieciństwa kocha swój
zawód. Podobnie dzieje się w przypadku ludzi z innych klanów. Rom kocha
ziemię i nigdy jej nie zdradzi, ręczę za to. Może pan sobie pogratulować, że
zdołał pan dać synowi klasyczne wykształcenie. Cóż tu dużo mówić, pańskie
maleńkie, rodzinne cudo - Stortey wskazał ogród - to właśnie fundament miłości
Roma i Hela do naszego zawodu.
Monteki, ujęty tym komplementem, wyraźnie się udobruchał.
- Do niedawna ja również tak sądziłem.
- I miał pan rację - podchwycił jego słowa Stortey. - Rom, prawda, że nie masz
zamiaru zdradzić naszej sprawy?
- Nigdy!
- No i wspaniale - Stortey chytrze popatrzył na niego swymi maleńkimi
oczkami. - Niech się Ula przekwalifikuje. Gdy Hermesjanie zawierają
małżeństwo, żona opuszcza swoją rodzinę i mieszka w domu męża. Czyż nie tak
właśnie być powinno, skoro pochodzicie z różnych klanów?
Stortey dotknął czułego miejsca. Męska duma Roma buntowała się na myśl,
że szaleje za matą, nie mając nadziei na jej wzajemność.
- Jak sądzisz, czy Ula zdolna jest do takiego poświęcenia? Jeżeli nie, to nie
jest ciebie warta.
- Chwileczkę... - usiłował wtrącić się Monteki, ale Stortey nie dopuścił go do
głosu.
- Rom, bądź tak dobry i zobacz, czy nie macie w lodówce standardowej,
puszkowanej jęczmianki. A przy okazji wygrzmoć waszego robota -większego
obrzydlistwa w życiu nie piłem - z grymasem obrzydzenia wychlusnął zawartość
kufla na grządkę z rzodkiewkami. -Mam nadzieję, że rzodkiewki nie zwiędną od
tej trucizny.
Rom wziął kufel i poszedł w stronę domu. Domyślał się, że Stortey chciał się
go pozbyć, by móc porozmawiać z ojcem na osobności. Rom nie zniknął jeszcze
w drzwiach, gdy stary Monteki zaatakował Storteya.
- Pańskie zachowanie jest oburzające! Czyż nie pojmuje pan, że ta
szczeniacka namiętność może mu złamać życie? Zamiast jednak udzielić mi
pomocy, swymi idiotycznymi rozważaniami tylko popycha pan Roma do nowych
szaleństw!
- Ciszej, aldermanie, Rom może nas usłyszeć. Niech mi teraz wolno będzie
powiedzieć, że nigdy pan nie rozumiał swoich synów, nawet nie próbował pan
zrozumieć. Cóż pan wie o Romie? Tylko tyle, że jest dobrym i mądrym
młodzieńcem, posłusznym synem, zdolnym studentem? A przecież jest to
wrażliwa, marzycielska osobowość, złożony i uparty charakter. Czy kiedykolwiek
przyszło panu na przykład do głowy, że Rom łączy
w sobie tak zdawałoby się sprzeczne cechy jak sentymentalne rozkojarzenie i
porywczość, że ten wstydliwy i milczący w kręgu swoich rówieśników chłopak,
który nigdy nie pretendował do roli przywódcy, przy zetknięciu z
niebezpieczeństwem pierwszy rwie się do czynu, wpada we wściekłość i może
narobić głupstw, gdy uzna, że dzieje się niesprawiedliwość?
- Oczywiście, domyślałem się...
- Niech pan da spokój - brutalnie przerwał mu Stortey. - Niczego się pan nie
domyślał. Siłą nic się z nim nie wskóra, tu trzeba delikatnie. I właśnie znalazłem
taki sposób - oznajmił zadowolony z siebie wychowawca.
- Nie mam nic przeciwko delikatności - zaoponował wstrząśnięty nieco tym
atakiem Monteki - ale obawiam się, by nie przyniosła odwrotnego rezultatu.
Wystawił pan na próbę jego męską dumę...
- Zauważył pan, jak się zaczerwienił?
- Tak, pewnie jego również dręczy ta myśl. Proszę jednak sobie wyobrazić, co
nam pozostanie, jeżeli ta Ula, niech ją diabli, rzeczywiście rzuci mu się w
objęcia? Zgodzić się na ich związek? Sam pan przecież zdaje sobie sprawę, jaki
to będzie gigantyczny skandal? Od pięciuset lat...
- Bzdura, nigdy, w żadnej sytuacji mata nie zniży się do tego, by zakochać się
w agrze i na dodatek zdradzić swój zawód. Rom będzie tłukł głową o mur, będzie
cierpiał, ale później klanowa duma zrobi swoje i pocieszy się jakąś sympatyczną
agrą. Między nami mówiąc, mam jedną taką na oku, idealną pod każdym
względem - Stortey uniósł wskazujący palec i cmoknął pełnymi wargami. -
Pomyślę, jak ich zapoznać.
Monteki skinął głową, jakby mówiąc: „To zmienia sytuację". Stortey coraz
bardziej zapalał się do swego pomysłu.
- Proszę mi zaufać, wiem, jak się do tego zabrać. A dla pana mam dobrą radę
- proszę nie przyspieszać wydarzeń, niech biegną swoim rytmem, wszystko
samo się ułoży.
- Oby! - odparł na wpół przekonany Monteki. - Oby! Ale mimo Wszystko, skoro
Rom zainteresował się Ulą, to dlaczego ona nie mogłaby się nim zainteresować?
Przecież z niego chłopak na schwał! - dodał z dumą.
- Oczywiście - uśmiechnął się Stortey. - Gdybym był tą Ulą, to ani chwili bym
się nie zastanawiał, tylko zakochałbym się w pańskim synu. Proszę jednak nie
zapominać, że to mata, a ludzie z tego klanu strasznie zadzierają nosa i stawiają
się ponad wszystkimi.
- Bez żadnych ku temu podstaw! - oburzył się Monteki.
- Oczywiście. Ale w tym przypadku jest to nam na rękę... Gdzieś ty przepadł,
leniu? - zawołał na widok Roma, który pojawił się właśnie na werandzie. —
Twemu wychowawcy w gardle zaschło!
4
- Ach Ula, Ula - rzekła z wyrzutem matka - znowu nie zaliczyłaś kolokwium. Bez
końca siedzisz przed lustrem. Pierre zbyt ci zawrócił w głowie.
- Nonsens - parsknęła Ula. - Niezbyt wysoko cenię jego walory intelektualne.
Matka popatrzyła na nią podejrzliwie.
- No to ktoś inny. Nie trać głowy, dziecko. Nie powinnaś zapominać, że Pierre
to twój narzeczony. Co prawda trochę lekkoduch, ale z latami mu to minie.
- A więc każesz mi czekać, aż ten lekkoduch, którego bez mojej zgody
przeznaczyliście mi na narzeczonego, nabierze rozumu?
- Nie mogliśmy zasięgać twojej rady, skończyłaś wtedy dopiero dwa latka.
Doskonale wiesz, że taka jest tradycja. Oczywiście, nikt cię nie będzie zmuszać,
ale Pierre to dobra partia. Pochodzi ze starego, profesjonalnego rodu, który dał
światu całą plejadę znakomitych matematyków.
- Przecież nie wyjdę za plejadę.
- Bardzo jesteś krnąbrna - matka objęła córkę za ramiona i posadziła obok
siebie. W obszernym, wytwornie urządzonym salonie było spokojnie i przytulnie.
Kryształowy żyrandol rzucał tęczowe odbłyski na portrety znakomitych przodków
Uli. Ostatni w tym szeregu był jej dziadek, który zasłynął wynalezieniem
superrównania. Na zajmującym pół ściany tele-ekranie prezentowano kronikę
wydarzeń, pojawiały się i znikały, opatrywane pełnymi pochwał komentarzami,
nowości robotechniki, sprzęty gospodarstwa domowego, modne stroje, przepisy
kulinarne. Przyciszony dźwięk nie przeszkadzał rozmowie.
- Ula, porozmawiajmy poważnie. Wiesz przecież, że w przeciwieństwie do
ojca nie lubię wygłaszać morałów.
- Tylko tym się zajmujesz.
- Nie zapominaj się. Jako matka, chcę cię ostrzec... Jesteś ładna...
- Nie ładna, ale piękna. Tak twierdzi twój Pierre.
- Tym bardziej należy dbać o swoją reputację. Brzydula nie ma się czego
obawiać, bo jeśli nawet potknie się i tak nikt jej nie uwierzy. Plotka bruka takie
jak ty. A wokół ciebie, jak już Na zauważyłam, kręci się rój adoratorów.
- Och, jakże wulgarnie się wyrażasz, mamo. Nie adoratorów, lecz wielbicieli.
- No dobrze, wielbicieli. Uważaj więc, nie dawaj powodów do komentarzy.
- W podobny sposób pouczał mnie i ojciec. Tylko dodał jeszcze - nie splam
sławnego rodu Kapuletów. Możecie się nie niepokoić, nie jestem taka głupia. I
wyjdę za mąż za waszego kochanego Pierre'a. Powiem ci szczerze, mamo, że w
ogóle jest mi wszystko jedno, za kogo wyjdę za mąż. W całym tym naszym
towarzystwie wszyscy są na jedno kopyto, zadowoleni z siebie, odchuchani, tacy
jacyś jak przekładaniec.
- Co ma do tego przekładaniec?
- Bo jak weźmiesz takie ciastko do ręki, to się rozsypuje. Matka pokręciła
głową.
- Od dziecka lubiłaś się mądrzyć.
- Cóż począć, przecież ogłosiliście mnie cudownym dzieckiem, wysiliłam więc
swój umysł. Wszyscy wciąż czekali na jakiś mój pomysł, żeby potem można było
się zachwycać: ach, ach, cóż to za zdolne dziecko;
posłuchajcie, co ona mówi!
- Byłaś cudownym dzieckiem. W wieku sześciu lat rozwiązywałaś bez
najmniejszych kłopotów równania, a kiedy miałaś piętnaście, twój dziadek zdołał
ci wytłumaczyć swoje superrównanie, którego wszystkich subtelności nawet
dorosłemu niełatwo jest zrozumieć.
- Widzisz, a ty narzekasz, że nie zaliczyłam kolokwium.
- Ale tamto było w dzieciństwie, zaś teraz, sama przyznaj, należysz do
średniaków. Zresztą nie wszyscy Kapuletowie muszą być geniuszami. Pragnę
tylko, byś rozsądnie ułożyła swoją przyszłość. Tibor też się ucieszy, przepada za
Pierrem.
- No cóż, zróbmy więc przyjemność naszemu braciszkowi, co nam zależy! -
odezwała się z ironią Ula. Matka pogroziła jej palcem.
Zapadła cisza, w której wyraźnie dobiegła do nich kolejna informacja
dziennika. Mówiono o osiągnięciach eksperymentalnego laboratorium
agrotechnicznego na Pogórzu Północnym. Po raz pierwszy w tych surowych
warunkach klimatycznych, w strefie wiecznej zmarzłoci, udało się wyhodować
ciepłolubne maki. Kamera pokazała górski skłon usiany delikatnymi,
purpurowymi kwiatami o czarno nakrapianych płatkach. Ten płomienny,
kołyszący się dywan efektownie kontrastował z widniejącymi na dalszym planie
ośnieżonymi szczytami. Dzięki skrótowi perspektywicznemu czerwień i biel,
symbole dwóch biegunowo różnych form przyrody, współistniały obok siebie
sprawiając wrażenie jakiejś nowej, pełnej wewnętrznych napięć harmonii.
- Jak sądzisz mamo - nieoczekiwanie zapytała Ula - czy mata może zakochać
się w agrze?
- Szalony pomysł! Skąd ci to przyszło do głowy? - Matka spojrzała córce w
oczy.
- Sama nie wiem. Te maki są tak zachwycające.
- Zupełnie nie wiem, co ci odpowiedzieć. Oczywiście agrowie to też ludzie, ale
między nami istnieje przepaść. O czym byś rozmawiała z agrem, jak byś
wyznała mu miłość - za pośrednictwem ata?
- Nie mówiłam o sobie, mamo.
- Oczywiście. Zapytałaś, a ja myślę głośno. Poza tym istnieje również coś
takiego, jak duma zawodowa. My, Kapuletowie, nigdy nie byliśmy snobami, ale
nie zapominaj, że matom sama natura wyznaczyła pierwsze miejsce wśród
równych. Wykonujemy to, co najważniejsze, to, do czego żaden klan nie jest
zdolny. Pięćset lat...
Ula spojrzała na ekran. Maki zniknęły. Teraz pędzili po nim jeźdźcy, i wszyscy
— zgrabni, barczyści, niebieskoocy, o mocno zarysowanych szczękach - byli
podobni do Roma. Potrząsnęła głową, odpędzając omam.
- Och, zapomnij o tym, mamo...
W hallu dał się słyszeć odgłos zatrzaskiwanych drzwi, rozległa się głośna
rozmowa i do pokoju wszedł z hałasem Tibor w otoczeniu grupy przyjaciół. —
Słuchaj, siostrzyczko — zawołał od progu. — Pierre ani jednego dnia nie może
się obyć bez twego towarzystwa. Mieliśmy zamiar spędzić cudowny wieczór, ale
ten zakochany laluś tak nas zanudzał swoim narzekaniem, że musieliśmy
wrócić. Przyhołub go, bo się zupełnie rozklei!
- Cóż to za słownik, Tiborze! — oburzyła się matka.
- Proszę wybaczyć, signora Kapuleti, to zgubny wpływ ulicy—skłonił się
błazeńsko przed matką, schwycił ją za ręce i nie zważając na jej protesty, zaczął
wirować po salonie. Wszyscy przywykli do szalonych pomysłów Tibora. Ula
poleciła robotom podać kolację i rozpoczęła się wesoła uczta.
Pierre nie spuszczał oczu z Uli i czuł się w siódmym niebie, bowiem tym
razem nie traktowała go, jak zazwyczaj, z kapryśną kokieterią, ale przychylnie i
czule. Po północy rozbawieni młodzi ludzie wybrali się na spacer do
pobliskiego parku. Tibor oznajmił, że nie ma zamiaru tracić czasu, który pozostał
do rana, i uroczyście polecił Pierre'owi, by odprowadził Ulę do domu. Długo
spacerowali po pustych alejkach, pod ich nogami szeleściły opadłe liście. Gdy
Pierre z przejęciem mówił o swoich uczuciach, jego twarz nabierała w
księżycowej poświacie jakiegoś szczególnie uduchowionego wyrazu. Ula była
urzeczona jego pełnymi elegancji, precyzyjnymi formułami i poddając się
nastrojowi, pocałowała swego narzeczonego.
Potem zaś, gdy po długim pożegnaniu koło podjazdu Pierre odszedł, z
ciemności wyszedł na jej spotkanie Rom. Ula nie widziała jego twarzy, ale
natychmiast poznała sylwetkę.
- A to ty - powiedziała bez zdziwienia zmęczonym głosem, jakby spodziewała
się tej późnej wizyty.
Zaszczebiotał at i serce Roma drgnęło. Podczas tego męczącego oczeki-
wania pod jej domem tysiące razy powtarzał sobie te jedyne, prawdziwe słowa,
które powinien był powiedzieć Uli. Nie spodziewał się natychmiastowego
odzewu, ale nie oczekiwał też takiej zimnej obojętności. I na domiar wszystkiego,
ta różnica języków. Rom zupełnie stracił głowę.
- Przechodziłem obok twojego domu... - zaczął niepewnie.
- I postanowiłeś wpaść na chwilkę - zakończyła ironicznie. - Czy zawsze
spacerujesz o świcie po naszej dzielnicy? Rom zaczerwienił się ze wstydu.
- Dobra - odezwał się brutalnie - nie zadzieraj nosa. Oczywiście, że nie jestem
tu przypadkiem. Chciałem z tobą porozmawiać.
- O czym?
- O wszystkim.
- No cóż, mów, posłucham.
- Kiedy indziej. Już późno.
- Właśnie. Długo tak na mnie czatujesz? Skinął głową.
- I widziałeś, jak wychodziliśmy?
- Tak. Co to byli za chłopcy?
- Mój brat Tibor i jego koledzy.
- A ten szpanujący cherubinek?
- Nie waż się tak mówić o moich przyjaciołach. - Wybacz...
- Ma na imię Pierre.
- Pierre - powtórzył Rom. - Imię też ma takie mdląco piękne. Nie podoba mi
się.
Uśmiechnęła się wyniośle.
- Ważne, że mnie się podoba.
- To niemożliwe - odparł Rom umyślnie bezapelacyjnym tonem. -Taka
dziewczyna jak ty nie mogłaby się zainteresować takim gogusiowatym typem.
Nie zdając sobie z tego sprawy, próbował wytrącić ją ze stanu obraźliwej
obojętności. I udało mu się. Ula drgnęła. Zrobiła krok do przodu, stanęła twarzą
w twarz z Romem i patrząc mu prosto w oczy złym wzrokiem, rzekła dygocącym
z napięcia głosem.
- Czy przypadkiem nie masz zamiaru dyktować mi, z kim wolno mi się
spotykać?
- Mam! - odparł Rom i dotknął wargami jej warg. W tej samej chwili Ula z całej
siły wymierzyła mu policzek. Kipiąc z oburzenia, przez sekundę szukała słów,
które najbardziej by go dotknęły. Wreszcie znalazła.
- Bezczelny agr!
Rom nie zareagował. Uśmiechał się. I wtedy Ula uderzyła go jeszcze raz.
- Wynoś się stąd i nie waż się mnie prześladować! Rom pokręcił przecząco
głową.
- Powiem Tiborowi i oberwiesz...
Wzruszył ramionami.
Ula uderzyła go po raz trzeci.
Rom w dalszym ciągu się uśmiechał.
Płacząc z bezsilności i złości odwróciła się i poszła w kierunku domu. I znowu
Rom poczuł ogarniające go uczucie nieodwracalnej straty, to samo, którego
zaznał wówczas, gdy widział, jak opuszczała zatoczkę.
- Jeszcze chwilę - ból, który zadźwięczał w jego głosie, sprawił, że zatrzymała
się.
- Słuchaj, Ula, ja kilka razy... tłumaczyć się... coś zrozumienie... życie na
przełomie... Mnie oślepili... Mogę nie bez ciebie...
Słuchała tego bełkotu bez związku i ogarnął ją strach. Zrobiło się jej go żal.
Czyżby ten dziwny chłopak oszalał i ona była temu winna? Ula, przeklinając w
duchu swą oschłość, próbowała uchwycić sens w tych niedorzecznościach, jeżeli
w ogóle był w nich jakiś sens. I nagle zrozumiała, co się stało - at milczał, Rom
mówił jej językiem.
Odkrycie to było dla niej ogromnym wstrząsem. Poczuła, jak całe jej jestestwo
ogarnia fala współczucia, żałości i sympatii. Zaś Rom, który wyczerpał cały
zasób wyuczonych formuł, powtarzał najważniejszą, będącą ukoronowaniem
jego wyznania.
- Kocham cię! Kocham cię! Kocham cię!
Ula nie mogła wydobyć głosu. Dusiły ją łzy. Wzięła Roma za rękę i jego dłonią
z całej siły uderzyła się w policzek. Zaskoczony chłopak nie zdołał temu
zapobiec. Wyszarpnął rękę i przyłożywszy dłoń do serca, zamarł, wstrząśnięty.
A Uli już nie było. Skrzypnęły drzwi i po raz ostatni mignęła jej biała sukienka.
Jaki on śmieszny, myślała Ula idąc do swego pokoju, nauczył się na pamięć
formuł, które każdy mat zna od dziecka!
Jak wspaniale jest żyć na tym świecie, myślał Rom, i jak cudownie jest znać
matematykę!
5
Dla Hermesjan nie ma bardziej pasjonującego zajęcia niż kibicowanie męskiej,
twardej grze w motokręgle. Pełno w niej nieoczekiwanych zmian sytuacji oraz
możliwości przeprowadzania pomysłowych manewrów taktycznych. Kibice są w
niej nie tylko zainteresowanymi obserwatorami, lecz mogą również wywierać
bezpośredni wpływ na przebieg pojedynku. A jeżeli walka toczy się pomiędzy
drużynami reprezentującymi różne klany, to trybuny są sceną iście homeryckich
namiętności.
Proszę sobie wyobrazić wyasfaltowany placyk o powierzchni boiska do piłki
nożnej, po którym z prędkością 50 km/h pędzi na motołyżwach dwudziestu
sportowców - po dziesięciu z każdej strony. Wzdłuż linii autowej znajduje się
niewysokie ogrodzenie z otworami — ilość otworów równa się ilości miejsc na
trybunach - przeznaczonymi do wrzucania niewielkich, przypominających
tenisowe, piłek. W poręczy każdego fotela wmontowany jest guzik. Widz,
nacisnąwszy go, uruchamia mechanizm wystrzeliwujący piłkę na pole gry - może
to jednak uczynić tylko raz. Piłki lecą ku górze i ich trajektoria obliczona jest tak,
że jeśli nie napotkają na jakąś przeszkodę, lądują w neutralnym kręgu w centrum
pola i nie mogą już brać udziału w grze. Zadanie graczy polega na tym, by
schwycić piłkę w locie, donieść ją na teren przeciwnika i z linii karnej rzucić w
oddaloną o piętnaście metrów figurę z kręgli. Na wielkich tablicach
informacyjnych rejestrowane są punkty zdobyte przez drużynę. Przepisy
zabraniają podcinania, ale poza tym nie przeszkadzają grze siłowej - gracze
mogą zabierać piłkę przeciwnikowi, bodiczkować w momencie strzału.
Zawodnicy
ubrani są w kombinezony z syntetycznej gąbki i hełmy, co ma zapobiegać
poważniejszym obrażeniom.
A co poza tym? Najważniejsze w motokręglach jest współdziałanie graczy z
kibicami na trybunach. Od szybkiej orientacji i wprawy widzów w poważnym
stopniu zależy wynik spotkania. Kibic powinien uchwycić właściwy moment
wystrzelenia swej piłki, taki, kiedy obok są „swoi" i nie ma „obcych".
Doświadczeni kibice wspaniale przeprowadzają tę ważną operację, oceniając
całą sytuację na boisku. Wytwarza się u nich swego rodzaju telepatyczna więź
ze swymi graczami, którzy w odpowiednim .momencie trafiają w odpowiednie
miejsce, W tym właśnie tkwi sedno gry, a jak niektórzy sądzą - samego życia.
Długo przed uniwersjadą drużyna agrów z zapamiętaniem trenowała na
podmiejskim stadionie. Był tu i Rom, choć zaliczono go do zawodników
rezerwowych i do ostatniej chwili nie wiedział, czy trener wypuści go na boisko.
Stortey również ciągle przesiadywał na stadionie i naprzykrzał się swymi radami i
nie kończącymi się opowieściami o tym, jak dwadzieścia lat temu agrowie dzięki
jego bohaterskim czynom po raz pierwszy i ostatni zdobyli puchar Uniwersytetu.
Był to szczyt sportowej kariery wychowawcy. Przechwałki Storteya przyjmowano
z niedowierzaniem i żartami, poza tym zabierał drużynie mnóstwo czasu.
Jednakże jego dziwactwa i niewzruszony optymizm pomagały rozładować
napięcie nerwowe po męczących ćwiczeniach i podtrzymywać w zespole
atmosferę zapału i nadziei. Stortey, nietuzinkowy znawca psychologii klanowej,
był nawet dopuszczony do udziału w posiedzeniach rady trenerskiej, co prawda,
jedynie z głosem doradczym.
Agrom udało się przedostać do finału, gdzie ich przeciwnikiem miała być
groźna drużyna matów, niepokonana od wielu już lat. Trudno było przewidzieć,
jak ułoży się sytuacja na trybunach. Niewątpliwie matów będą popierać
spokrewnieni z nimi fizowie i, choć tu stopień prawdopodobieństwa był mniejszy,
techowie i jurowie. Chemowie na pewno będą po naszej stronie. Niezbyt
klarownie przedstawiała się sytuacja z biolami - z racji powiązań klanowych
sympatyzują z agrami, ale układ w tabeli rozgrywek zmusza ich do tego, by
życzyli zwycięstwa matom. Natomiast trudno było przewidzieć, komu będą
sprzyjać filowie i histowie, którzy nie mieli jakichś ustalonych sympatii i
zazwyczaj kibicowali tym, którzy bardziej się im podobali na boisku.
- Zresztą - autorytatywnie stwierdził Stortey - jest tu pewien haczyk. Mam na
myśli instynktowną nieufność, jaką histowie i filowie czują do
matów, uważając, że są oni zbyt ambitni, skłonni do naruszeń równowagi
klanowej i uzurpowania sobie szczególnych przywilejów. To można wykorzystać.
Jeżeli rada mi zaufa, podejmuję się porozmawiać z kolegami na wydziałach
historycznym i filozoficznym, by skłonić ich do sprzyjania naszej drużynie lub, w
najgorszym razie, do zachowania neutralności.
Po niezbyt długiej dyskusji wychowawca otrzymał błogosławieństwo i
wyruszył, by spełnić swą misję dyplomatyczną. Na zakończenie przypomniano
mu o konieczności zachowania nadzwyczajnej ostrożności, gdyż za
organizowanie sympatii widzów przed meczem drużyna mogła zostać
zdyskwalifikowana.
Rom trenował pilnie, lecz bez szczególnego zapału. Jego myśli błądziły. w
obłokach, żył słodkimi wspomnieniami swego ostatniego spotkania z Ulą i
marzeniami o przyszłych rozkoszach miłości. Zresztą, nikt oprócz Matthewa nie
zauważył zmian, które zaszły w Romie, zaś Met, podobnie jak Stortey, w żaden
sposób nie zdradzał się ze swymi domysłami.
Co prawda, pewnego razu Rom, nieoczekiwanie dla samego siebie, dał wyraz
swemu nowemu sposobowi myślenia. Wieczorem jak zwykle wszyscy
zgromadzili się w świetlicy i zajmowali się tym, na co mieli ochotę. Pod
nieobecność Storteya nic się jakoś nie kleiło, do chwili gdy ktoś nie skierował
rozmowy na temat, który wszystkim wciąż zaprzątał myśli — czekającego ich
spotkania. Zaczęli analizować cechy każdego z graczy drużyny przeciwnika —
jaką ma szybkość, który jest specjalistą w przechwy-tywaniu piłki, a który w
strącaniu kręgli, kogo szczególnie należy się obawiać. Potem zaczęli plotkować
o cechującej motokręglistów — matów skłonności do gry sitowej, graniczącej z
brutalnością i okrucieństwem. Wreszcie dryblasowatyOolem oznajmił, że każdy
mat to bydlak i można ich przywołać do porządku jedynie stosując metodę „oko
za oko, ząb za ząb".
- Co to ma wspólnego z matami? — mimowolnie wyrwało się z ust Roma. —
Jeżeli w drużynie są chamy, to wcale nie znaczy, że cały klan jest zły.
Na chwilę zapanowała cisza. W tej pełnej agroszowinizmu atmosferze, replika
Roma zabrzmiała jak wyzwanie. Golem zmarszczył czoło i z niejakim wysiłkiem
zastanawiał się, czy powinien uznać słowa Roma za kiepski żart, czy za zdradę i
defetyzm, czy też, co byłoby najprostsze, dać mu po karku?
Wreszcie Golem stwierdził groźnym tonem.
- A ja uważam, że każdy z matów to łajdak!
- A ja się z tobą nie zgadzam - spokojnie zaoponował Rom. , Twarz Golema
zrobiła się purpurowa.
- Po kiego licha mamy mieć w drużynie agentów przeciwnika! - ryknął. -
Wynoś się do swoich kochanych matów, padnij przed nimi na kolana, to może w
nagrodę pozwolą ci podnosić piłki!
Tego Rom nie mógł ścierpieć. Zerwał się, gotów skoczyć z pięściami na
obrażającego go kolegę, choć dysproporcja wagowa była aż nazbyt widoczna.
Na szczęście Matthew zapobiegł bójce. Oznajmił, że nie wolno przed tak
odpowiedzialnym meczem wywoływać sprzeczek, że przecież uczą ich
szanować inne klany, choć, oczywiście, nie powinno to przeszkadzać zdrowej,
sportowej bojowości. Natychmiast przyłączyli się do niego inni zawodnicy,
uspokajając obu przeciwników. Roma i Golema, którzy stali już w bokserskiej
postawie, rozdzielono i wszyscy rozeszli się do swoich sypialni.
W duszy Roma pozostał jednak nieprzyjemny osad. Dziwne, ale właściwie nie
oburzał się na Golema, którego zasadniczo traktował z pobłażliwym
lekceważeniem. Raczej dziwił się sobie samemu, tym rozmaitym przemianom,
które w jego osobowości wywołało uczucie do Uli. Poczuł, jak rodzi się w nim
strach - rozpadał się solidny, trwały świat przyzwyczajeń, nawyków
przyswajanych od dzieciństwa. W ich miejsce pojawiały się inne, jeszcze nie do
końca uzmysłowione. Te przekształcenia zarazem intrygowały i wywoływały
strach. Któż może zgadnąć, dokąd go to zaprowadzi? Rom z lekkim uśmiechem
pomyślał -jestem jak dziecko, które wyciąga rączki do nie znanego mu
przedmiotu, ale jednocześnie gotowe jest w każdej chwili je cofnąć i uciec w
bezpieczne miejsce, do mamy.
Następnego ranka pojawił się Stortey o fizjonomii nieco wymiętej bezsenną
nocą i licznymi toastami, ale nieskończenie zadowolony z siebie. Puścił oko do
witającej go hałaśliwie drużyny i szybko pomaszerował do gabinetu trenera, jak
goniec, który przede wszystkim ma obowiązek zaznajomić wszystkich z
nadzwyczajnym rozkazem głównodowodzącego. Po dziesięciu minutach
wyszedł z dumnie podniesioną głową i miną człowieka, którego przed chwilą
nagrodzono orderem. Graczom, którzy obstąpili go tłumnie, oznajmił, że nie ma
prawa zdradzać wyniku swej misji. Jednakże już po pięciu minutach z jego nader
przejrzystych aluzji wszyscy zorientowali się, iż Storteyowi udało się uzyskać
solenne przyrzeczenie uniwersyteckich gmin filów i histów, że będą oni pomagać
agrom. Wiadomość ta niezwykle podniosła na duchu całą drużynę. Rozczulony
Golem ścisnął nawet Roma w swych żelaznych objęciach i szepnął mu na ucho,
że jeśli jutro drużyna matów zostanie pokonana, to on nie będzie już uważał ich
za drani.
Wreszcie nastał dzień meczu. Przy akompaniamencie ryku trybun obie
drużyny wyjechały na pole i ustawiły się naprzeciw siebie. W kolorowych,
puchatych kombinezonach motokręgliści wyglądali wyjątkowo imponująco.
Trybuny były wypełnione do ostatniego miejsca; obecni byli chyba wszyscy
studenci uniwersytetu i, oczywiście, rodzice graczy. W loży honorowej zasiadał
rektor i pozostali członkowie władz uniwersyteckich. Barwnie ubrane dziewczyny
promieniały uśmiechami, wiele z nich trzymało w rękach bukieciki fiołków.
Rozgrywka od razu nabrała szybkiego tempa. Już w pierwszych sekundach
zabłysnął Golem. Zręcznie schwycił wystrzeloną przez kibica piłkę, zręcznymi
zwrotami swego masywnego ciała roztrącił przeciwników, z zawrotną prędkością
przemknął przez całe boisko, w ostatniej chwili zręcznym unikiem uwolnił się od
obrońcy i celnym rzutem całkowicie rozrzucił kręgle. Wyczyn ten wywołał burzę
oklasków, zaś jakaś panna, równie potężnej postury jak Golem, rzuciła mu
kwiaty. Gigant podniósł je, podjechał do bariery i posłał pocałunek damie swego
serca. W czasie gdy wdzięczył się do dziewczyny, najlepszy gracz matów,
którego Golem miał blokować, najspokojniej w świecie przechwycił dwie piłki,
przedarł się do bramki agrów i wyprowadził swoją drużynę na pierwsze miejsce.
- Z tym zadufanym nicponiem zawsze tak! - zaklął trener i zaczął wściekle
wygrażać pięścią Golemowi. Gdy ten wreszcie obejrzał się i zobaczył, co dzieje
się na boisku, ruszył z taką wściekłością, że stracił równowagę i przy
akompaniamencie śmiechu widzów turlał się nieomal do przeciwległej bariery.
Gra toczyła się ze zmiennym szczęściem, ale mistrzostwo matów zaczynało
dawać o sobie znać. Ich drużyna przypominała wspaniały mechanizm, w którym
wszystkie elementy są idealnie zsynchronizowane i wyregulowane. Szczególnie
precyzyjne były ich podania do zawodników znajdujących się w wygodniejszym
położeniu do ataku. Zagadką było, czy ta celność wynikała z ciągłych ćwiczeń,
czy też z wrodzonych skłonności do ścisłych obliczeń. W każdym razie, pod
koniec drugiej części meczu ich przewaga stała się przytłaczająca.
Co prawda, rozwścieczony Golem o mały włos nie zmienił losów rozgrywki.
Machnął ręką na przepisy, zaczął taranować przeciwników, napędził im strachu i
wykorzystując zamieszanie, jakie zapanowało w szeregach matów, prawie
wyrównał stan. Jednak skutek tego był opłakany - po dwóch surowych
ostrzeżeniach edyl usunął go z boiska.
— No cóż— rzekł trener z westchnieniem— wychodź, Rom, spróbuj, może ci
się poszczęści.
Zabrzmiało to jak: „Idź, nie mam wyboru". Tak lekceważąco poinstruowany
Rom wjechał na boisko w podłym nastroju i ospale włączył się do gry.
Na domiar złego los poddał go niezwykłej próbie. Rom schwycił piłkę,
zwiększył prędkość i popędził w stronę bramki matów, ale drogę zagrodził mu
rosły i szybki pomocnik drużyny przeciwników. Rom próbował go ominąć, tamten
odgadł jego zamiar i zderzyli się. Trzeba było nawiązać walkę siłową. Naprężył
mięśnie i nagle rozpoznał w swym przeciwniku Tibora.
Jej brat! - przemknęło Romowi przez myśl. No to co, przecież nie oddam mu
piłki z tego powodu, zaoponował z rozdrażnieniem sam sobie. Jej brat! —
powtórzył pierwszy, wewnętrzny głos. Bezczelny, pewny siebie mat! -odparł
drugi. Jej brat! - Patrz, jak się uśmiecha, jest pewny, że wygra! -Jej brat!...
Ten trwający ułamek sekundy wewnętrzny spór sparaliżował wolę Roma.
Tibor wyrwał mu piłkę i naigrywając się z tego, co uznał za przestrach
przeciwnika, umyślnie bez pośpiechu pojechał zbijać kręgle. Na trybunach
rozległy się gwizdy - widzowie nie wybaczali tchórzostwa.
Rom poczuł, jak krew uderzyła mu do głowy. Płonąc ze wstydu zawrócił i
rzucił się w pościg z największą prędkością, na jaką stać było jego motołyżwy.
Popędził nic nie podejrzewającego Tibora, który zdążył już O nim zapomnieć,
schwycił go za ramiona, odwrócił twarzą do siebie, wyrwał, piłkę i w końcu z całej
siły popchnął go ramieniem. Zaskoczony Tibor stracił równowagę, potoczył się
po betonie, z hukiem uderzył o barierę i znieruchomiał. W jego kierunku
podbiegli lekarze. Jednakże w incydencie tym nie zostały złamane przepisy i
edyl nie przerwał gry. Rom bez przeszkód dotarł do celu i zdobył swoje pierwsze
punkty.
Nie oklaskiwano go. Publiczność, jak to bywa w takich przypadkach,
współczuła poszkodowanemu zawodnikowi, który w dodatku atakował'
odważnie, twarzą w twarz, został zaś zwyciężony w wyniku napaści od tyłu.
Z opuszczoną głową, prawie nie uczestnicząc w grze, Rom powoli jechał
wzdłuż bariery. Sprawa przyjęła jak najgorszy obrót. Obraził Ulę, poturbował jej
brata i wszystko to z powodu jakichś przeklętych kręgli. A w dodatku będą go
teraz uważać za tchórza.
Do końca meczu pozostały już tylko dwie minuty. Widzowie zaczęli wstawać z
miejsc.
Nagle, na cały stadion rozległ się dziewczęcy głos. — Rom! Trzymaj!
Uniósł głowę i zobaczył przed sobą Ulę. Wskoczyła na ławkę i obiema
rękami wskazywała mu lecącą w powietrzu piłkę. Rom poczuł, że wyrastają mu
skrzydła u ramion. Niewiarygodnym skokiem dosięgnął piłki, szczęśli-wie
wylądował na łyżwach i pomknął do przodu, zwodami wymijając swych
prześladowców. Jego rzut zadecydował o wyniku meczu. Rozradowani koledzy
otoczyli Roma, Stortey ściskał go w: objęciach, Golem kilka razy podrzucił w
powietrzu i nawet surowy trener pieszczotliwie poklepał po karku. Uroczyście
wręczono im kryształowy puchar, po czym drużyna powierzyła Romowi,
zawodnikowi, który zdobył zwycięskie punkty, spełnienie starożytnego obyczaju -
dokonanie wyboru królowej stadionu. Młode agry, które nie wątpiły, że wybór
padnie na jedną z nich, zaczęły poprawiać makijaże.
Rom powoli jechał wzdłuż bariery z wiankiem z żywych kwiatów i wpatrywał
się w twarze dziewcząt. Ku ogólnemu zdziwieniu minął sektor agrów, zaczęto
tam szeptać - może nie zdołał dokonać wyboru i zacznie drugą rundę? Nie. Bez
wahania podjechał do jednego z następnych sektorów, zdjął łyżwy, przeskakując
stopnie podszedł do miejsca, gdzie siedziała Ula, zatrzymał się przed nią i
wypowiedział tradycyjną formułę.
— Ogłaszam cię, Ulo Kapuleti, królową tego stadionu aż do następnej
uniwersjady!
Wśród matów i agrów panowało zamieszanie. Widzowie z innych klanów,
którzy nie orientowali się w sytuacji, owacyjnie witali nową królową. Zabrzmiał
hymn.
Rektor, stojąc na baczność, schwycił się ręką za serce.
— Kochany, co ci jest? — spytała go żona. — Nie przejmuj się tak bardzo tymi
idiotycznymi motokręglami.
— Czyż nie rozumiesz, co się stało? — odparł tragicznym tonem. — Po raz
pierwszy od pięciuset lat zwycięzca wybrał królową stadionu nie ze swojego
klanu!
6
Profesor Chase był najmłodszym nie tylko na wydziale matematycznym, ale w
całym uniwersytecie. Niektórzy nazywali go szczęściarzem, ale była ta bardzo
niesprawiedliwa opinia. Wywodził się z rodziny zwykłych matów i nie posiadał ani
znakomitych przodków, ani znajomości, mimo to jednak zrobił karierę dzięki
swemu uporowi i fanatycznemu oddaniu klanowi. Powiadano, że jest
przewidywany do zajęcia miejsca w fotelu rektorskim, zaś to nader prestiżowe
stanowisko mogło stać się odskocznią do dalszych
awansów. Był to wspaniały dowód, iż na Hermesie każdy obdarzony talentem i
chęcią do pracy ma szansę...
— Potęga naszej nauki - tłumaczył swym studentom - wyjątkowe miejsce,
jakie zajmuje w panteonie nauk Hermesa, wynika z jej uniwersalnego
charakteru. Na przykład, zadania na najprostsze równanie typu
hiperbolicznego... - szybko nakreślił na tablicy wzór:
...uzyskanego w celu opisania swobodnych oscylacji jednorodnego środowiska,
mają również zastosowanie w opisie szerokiego kręgu falowych procesów
akustyki, hydrodynamiki i wielu innych sfer nauk fizycznych. Wybiegając myślą
naprzód mogę stwierdzić, że modele matematyczne mają zastosowanie w
badaniach istoty wszelkich innych form ruchu materii -chemicznej, biologicznej i
społecznej, ponieważ pozwalają one uwzględniać i zestawiać z sobą nie tylko
cechy ilościowe, ale i jakościowe. Te ostatnie przy pomocy ustalonych
współczynników tłumaczą się na język cyfr i w ten właśnie sposób stają się
wymierne. Matematyka, przyjaciele, to prawdziwa królowa nauk, która hojnie
obdarza swych poddanych.
Chase przerwał, by rozkoszować się zrobionym wrażeniem i po chwili ciągnął
dalej:
— Wróćmy jednak do naszego dzisiejszego tematu. Chodzi tu o pomiar
stosunku okresu życia naładowanego D-mezonu do okresu życia neutralnego D-
mezonu, w celu ustalenia sił oddziaływających na powabność oraz sił
oddziaływających przy zamianie powabności na dziwność...
Dostrzegł, że Ula go nie słucha i wpatruje się rozmarzonym wzrokiem w okno.
Młodego profesora zawsze ogarniało uczucie złośliwego zadowolenia w chwili,
gdy mógł poniżyć tych szczęściarzy, którzy od chwili przyjścia na świat
dysponowali tym wszystkim, co zwykli śmiertelnicy musieli zdobywać przez lata
ciężkiej pracy.
— Ale naszą królową stadionu — rzekł szyderczo — najwyraźniej niezbyt
interesuje omawiany przeze mnie, niegodny uwagi temat. Czy aby nie zawrócił
jej w głowie ten dziwny agr, który ją ukoronował?
Ula zaczerwieniła się.
Chase, zadowolony ze swego kalamburu, nie ustawał.
— Jest to chyba jedyny przypadek, który nie podlega wszechmocnej logice
matematycznej. Mata rzuca piłkę agrowi, który przewrócił jej brata. Agr w
odpowiedzi koronuje ją. Jest to zadanie ze sfery równań irracjonalnych.
Ula wybiegła z auli.
- Panie profesorze — Pierre podniósł się ze swego miejsca — proszę
wybaczyć, ale pańskie zachowanie jest oburzające. Nikt nie dat panu prawa
obrażania ludzi. - I wyszedł za Ulą. Kitka osób w milczeniu poszło w jego ślady.
Chase zmieszał się, poczuł bowiem, że tym razem przeciągnął strunę.
Rozsądniej byłoby nie zadzierać z tymi Kapuletami — stare rody są niezwykle
solidarne i może mieć nieprzyjemności. Ale niełatwo go teraz wysadzić z siodła.
Ma w nosie całą tę zgraję, która żyje tylko ze sławy swoich przodków. Przecież
stali się już tak bezczelni, że podnoszą rękę na pryncypia hermesjańskiego
społeczeństwa. Nie ujdzie im to płazem, rozpętam taką burzę! — podtrzymywał
się na duchu Chase.
- Fajnie ją pan usadził, profesorze - jeden ze studentów przerwał jego
rozmyślania. I natychmiast rozległy się dalsze głosy.
- Dobrze jej tak!
- Niech wie, co to znaczy zdradzać swoich!
- Proszę się nie martwić, poprzemy pana...
- Dziękuję wam, przyjaciele - rzekł wzruszony Chase. - Nie wątpiłem, że
jesteście prawdziwymi matami - całkowicie wróciła doń jego zwykła pewność
siebie. - Potrafimy obronić nasz klan. Ale teraz kontynuujmy zajęcia.
Pierre dopędził Ulę już za bramą uniwersytetu i schwycił dziewczynę za rękę.
- Poczekaj, uspokój się.
- Zostaw mnie! — wyrwała dłoń.
- Nie zwracaj uwagi na tego parweniusza. On nie może nam wybaczyć
naszego pochodzenia.
- Chase mnie znieważył. Jak on śmiał powiedzieć coś takiego przy wszystkich.
- Oczywiście, że to chamstwo, ale gdzież miał się nauczyć dobrych manier?
Powiedz mi jednak, dlaczego to zrobiłaś?
- O co ci chodzi?
- Dlaczego rzuciłaś piłkę agrowi?
- Ponieważ chciałam.
- Na złość Tiborowi? Zrobił ci jakąś przykrość?
- Nic podobnego.
Kobiece kaprysy, pomyślał doświadczony przystojniak Pierre.
- No, już dobrze, możesz się niczego nie bać - rzekł protekcjonalnym
tonem. - Wkrótce się pobierzemy i wszystko zostanie zapomniane.
- Jesteś pewien? — zapytała ironicznie, ale Pierre nie zauważył tego.
- Oczywiście! - zawołał z zapałem. - Któż by się ośmielił pomyśleć coś złego o
mojej żonie! Gdyby nawet znalazł się ktoś taki, razem z Tiborem natychmiast
przywołamy go do porządku.
- Nie to miałam na myśli. Czy jesteś pewien, że się pobierzemy? Spojrzał na
nią ze zdziwieniem.
- Co?
- To. Przecież nie dałam ci zgody.
- Znowu kaprysy - rzekł z irytacją. - Nie udawaj. Już w szkole nie dawałaś mi
spokoju.
- Podobałeś mi się, nie będę ukrywała. Ale z tym już skończone.
- Słuchaj, przecież przed tygodniem, w parku...
- Możesz mi nie przypominać. Powiedziałam — skończone.
- No cóż, wygląda na to, że Chase miał rację - rzeczywiście ten agr, Rom, czy
jak mu tam, cię oczarował.
- Nie twoja sprawa.
- Dziewczyno, posłuchaj, żal mi cię. Czy wyobrażasz sobie, co ty wyprawiasz?
Agr i mata - dobrana para! — roześmiał się zgryźliwie. Odwróciła się i odeszła.
- Opamiętaj się. Rujnujesz sobie życie!
Ula nie odpowiedziała. Wyprzedził ja i zagrodził drogę.
- Wybacz mi moje grubiaństwo. Wiesz przecież, że powodzenie u kobiet
przewróciło mi w głowie i stąd bierze się ta moja fanfaronada. Ale przecież
kocham cię, nigdy nie wątpiłem, że jesteśmy dla siebie stworzeni. I nagle, jak
pałką w łeb.
- Przeżyjesz to, Pierre - rzekła łagodnie.
- Zabiję się!
- Przeżyjesz. I pocieszysz się. Zostańmy przyjaciółmi, tak bardzo potrzebna mi
teraz pomocna dłoń.
- Nie, nie i jeszcze raz nie. Jesteśmy zaręczeni. Twoi rodzice nie pozwolą ci
zerwać umowy. I Tibor... Jeżeli się nie opamiętasz, wszystkich nastawię
przeciwko tobie.
- Nie groź mi - powiedziała zmęczonym głosem. - I bez tego jest mi straszno.
Słowa te wstrząsnęły Pierrem. Stał oszołomiony, z uczuciem wewnętrznej
pustki i gdy ponownie zaczęła iść, nie próbował jej już zatrzymywać. Matka
powitała Ulę ozięble.
- O, zjawiła się królowa!
- Co z Tiborem? - zapytała Ula.
- Leży. Idź, popatrz, jak ten agr poturbował twojego brata. Może wreszcie
odezwie się w tobie sumienie.
Ula, z trudem powstrzymując łzy, poszła do pokoju Tibora. Na przekór
oczekiwaniom brat wyglądał nieźle i był jak zwykle w dobrym
humorze.
- Siostrzyczka przyszła odwiedzić umierającego? Ale jak widzisz, jestem
zupełnie zdrów.
- To prawda, Tiborze?
- Tak, tylko siniaki zostały.
- I nie gniewasz się na mnie?
- Co ci przyszło do głowy? Zabawiłaś się, rzuciłaś piłkę agrowi i za to zostałaś
królową. Cieszę się z twojego sukcesu, a ten agr też jest, jak widać, równym
chłopakiem.
- Tiborze - przytuliła się do jego piersi - wracasz mi życie!
- Prawdę mówiąc, uznałem go za ciamajdę, a tymczasem okazało się, że ma
charakter! Oczywiście, sama rozumiesz, że gdybym uważał, nigdy by
nie dał mi rady.
- Oczywiście, kochany braciszku. Jesteś najsilniejszym i najzręczniejszym
graczem na całym Uniwersytecie.
- Kpisz ze mnie?
- Nie, mówię to zupełnie serio.
- Dlaczego masz łzy w oczach? - ujął ją pod brodę i przyjrzał się
uważnie.
- A, tak... - odwróciła twarz.
- Mnie możesz się przyznać.
Ula rozpłakała się. Tibor zaczął ocierać dłonią Izy płynące po jej policzkach, a
drugą ręką gładził ją po plecach. - Uspokój się, przecież nic strasznego się nie
stało...
- Nie wyobrażasz sobie, jak on mnie przy .wszystkich...
- Co za on? Mów jaśniej.
- Profesor Chase.
- A, ten parweniusz... co na to Pierre? Nie ujął się za tobą? Wyjęła chusteczkę
i zaczęła doprowadzać się do porządku.
- Nie wiem, uciekłam i Pierre dogonił mnie dopiero na ulicy. Żądał, żebyśmy
jak najszybciej się pobrali.
- I słusznie. Natychmiast ustaną wszystkie plotki na twój temat.
- Tiborze - rzekła błagalnym głosem - nie gniewaj się, ale nie mogę wyjść za
niego.
- Jak to? - usiadł na łóżku. - Co zaszło między wami, pokłóciliście się?
- Nie. Po prostu go nie kocham. Gwizdnął cicho.
- I dawno to zrozumiałaś? Skinęła głową.
- Słuchaj, Ula, nie wiem, co na to rodzice, ale ja będę ostatnim człowiekiem,
który chciałby cię nakłaniać do tego małżeństwa. W ogóle uważam, że ten
zwyczaj zaręczania dzieci to idiotyzm. Dzięki Bogu nikt nie wpadł na pomysł,
żeby mnie ożenić według czyjegoś widzimisię! Ale zawsze miałem wrażenie, że
Pierre ci się podoba. Może to zwyczajna sprzeczka? Pogodzicie się. Chcesz, to
pogadam z nim po męsku? — Nie, Tiborze, nic z tego nie wyjdzie.
- Powiedz mi, ale szczerze, czy przypadkiem nie zakochałaś się w kimś
innym?
Nie odpowiedziała.
- Dobra, nie będę cię męczyć.
Ula z wdzięcznością pomyślała, że jej porywczy i rozpuszczony brat, nieraz
brutalny w swej prostolinijności, miał dość taktu, by nie grzebać się w jej i tak już
skomplikowanych uczuciach. Jednocześnie zrobiła jeszcze jedno odkrycie - był
wystarczająco przenikliwy, by zrozumieć, co się z nią dzieje.
- W końcu znajdziesz kogoś innego, i tak w gruncie rzeczy jesteśmy wszyscy
prawie tacy sami - stwierdził filozoficznie Tibor. - Jedno ci tylko powiem - nie
zapominaj o swoim klanie, bez niego zginiesz. - I po krótkiej chwili zapytał nagle.
- A swoją drogą, czemu rzuciłaś mu tę piłkę?
- Sama nie wiem, naszło na mnie jakieś zamroczenie...Chociaż, może ze
współczucia. Miał taką speszoną minę, kiedy go zaatakowałeś.
- Ahaaa... - powiedział przeciągle Tibor.
Ktoś zastukał, drzwi się otworzyły i na progu pojawił się profesor Kapuleti.
- Witajcie, dzieci. Tiborze, zabiorę ci Ulę, muszę z nią porozmawiać. W
gabinecie ojca Ula usiadła z podwiniętymi nogami na miękkiej, szerokiej sofie.
Było to jej ulubione miejsce. W dzieciństwie spędzała tu całe godziny, kartkując
popularne publikacje o matematyce i od czasu do czasu zerkając na ojca,
pochylonego nad biurkiem pełnym rękopisów. Chwilami przerywał pracę, żeby
wdać się w filozoficzne rozważania na
rozmaite, abstrakcyjne tematy. Ula niewiele z tego rozumiała, ale podobało się
jej, że traktuje ją jak dorosłą i kiwała głową, jak przystało poważnemu rozmówcy.
Matka, gdy zastawała ich przy tych zajęciach, miała do męża pretensje, że
zawraca dziecku głowę rozmaitymi bzdurami, zamiast uczyć je zasad dobrego
zachowania. Kapuleti protestował i próbował udowadniać, że umysł dziecka to
pusta kartka papieru, którą od samego początku należy zapełniać wiecznymi
prawdami. I jeżeli nawet są one w chwili obecnej dla Uli niedostępne, to na
pewno kiedyś odżyją w jej pamięci i odegrają swoją rolę, zaś bez tego
fundamentu kultury matematycznej niczego w życiu nie osiągnie. Denerwował
się, zdejmował i znowu zakładał na nos swe olbrzymie, rogowe okulary, lecz
ostatecznie machał ręką, siadał za biurkiem i po sekundzie zapominał o Uli i
całym świecie. Ach, jak dawno minęły te pogodne chwile, jak skomplikowane
stało się
życie!
Kapuleti długo wahał się, przekładał papiery, zaś Ula, nie chcąc mu pomóc,
obojętnie obserwowała go swymi wielkimi, pomarańczowymi oczyma. Tylko
lekkie drżenie powiek zdradzało ogarniający ją niepokój.
- Widzisz, córko, w życiu bywają chwile... -zaczął, zająknął się i spróbował
inaczej. - Nigdy nie uważałem cię za głuptasa, którego należy uczyć życia.
Jesteś dorosłą, mądrą dziewczyną i zrozumiesz...
Znowu się zmieszał, czując na sobie jej uważne, pełne skupienia spojrzenie.
Wreszcie odwrócił się i ciągnął dalej, patrząc w sufit.
- Słowem, po prostu przekażę ci treść rozmowy, którą miałem dziś z
rektorem...
Powitanie rektora od razu wzbudziło jego czujność.
- Proszę wejść, Kapuleti, zawsze cieszę się ze spotkania z panem i bardzo mi
przykro, że tym razem nasza rozmowa będzie dotyczyła nieprzyjemnych spraw. -
Poprosił gościa, by usiadł, nerwowo poprawił krawat i rozczochrał swe bujne,
siwe włosy.
- Chciałbym przede wszystkim dowiedzieć się, jak ocenia pan wydarzenia na
stadionie?
- Co pan ma na myśli? - zapytał Kapuleti.
- Doskonale się pan orientuje, co mam na myśli - zachowanie pańskiej córki i
konsekwencje jej postępku.
- Nie widzę w tym nic nagannego.
- Doprawdy? To bardzo dziwne. Mata demonstracyjnie oddaje swoją piłkę
młodzieńcowi z innego klanu, zaś ten publicznie wybiera ją na królową stadionu.
A pan uważa, że to normalne?
- No cóż, jest to być może dość niezwykłe, ale nic ponadto.
- Zdumiewające! - Rektor machnął rękami. - Czy mam tłumaczyć panu,
ogólnie szanowanemu człowiekowi, że nasz dobrobyt opiera się na systemie
profesjonalnych klanów?
- Wiem o tym. Wiem jednak również, że powinno istnieć pełne równou-
prawnienie klanów. A poza tym, dlaczego chwilowy kaprys krnąbrnej dziewczyny
(ten fragment swojej rozmowy z rektorem Kapuleti z wrodzoną delikatnością
stonował) miałby zagrozić naszemu systemowi? Niewiele ten system byłby wart,
gdyby podobne drobiazgi mogły go podważyć.
- O to właśnie chodzi, że wszystko zaczyna się od drobiazgów!-zawołał rektor.
— Niechże pan zrozumie — to nie przypadkowy epizod, kryje się za nim coś
poważniejszego. Zresztą, nie zna pan niektórych faktów i, oczywiście,
GIEORGIJ SZACH Nie było smutniejszej historii na świecie Wydawnictwo TPPR „Współpraca", 1987 Prolog Rom tracił oddech. Rozlegający się za jego plecami ciężki tupot świadczył, że dystans dzielący go od prześladowców stopniowo się zmniejsza. Obawa, że straci cenne sekundy, nie pozwalała mu się obejrzeć. Do jego uszu dobiegały bezładne okrzyki pełne gróźb. Nie mógł liczyć na niczyją pomoc. Stróże porządku rzadko pojawiali się o tak późnej porze i zazwyczaj nie wtrącali się do rozgrywek między klanami. Ulice były puste, domy pozamykane; Gdyby nawet miał w zapasie jakieś dwie, trzy minuty, by zapukać i poprosić o schronienie, . gdzież pewność, że ktoś mu otworzy? Niezbyt dobrze znał miasto i nie miał pojęcia, czyja to dzielnica. Przez rozgorączkowany mózg przemknęła myśl: co ja najlepszego robię? Przecież nie ucieknę przed nimi biegnąc wciąż prosto przed siebie! Rom rzucił się w stronę pierwszego napotkanego zaułka. Uliczka była, słabo oświetlona. Popędził w kierunku wielkiego, masywnego budynku, chyba jakiegoś gmachu publicznego, przeskoczył kilka stopni prowadzących na obszerny podest pod portalem i przywarł do jednego z aliantów dźwigających balkon na swych potężnych, zgarbionych plecach. Pragnąc stać się niewidocznym, dosłownie wcisnął się w kamień i niezwykłym wysiłkiem woli wstrzymał oddech. Podstęp się udał. Cała wataha z wrzaskiem przemknęła obok. Dopiero po przebiegnięciu jakichś dwustu metrów jego prześladowcy zorientowali się, że wyprowadzono ich w pole. Przez minutę kręcili się w miejscu, klnąc i sprzeczając się między sobą, a potem zawrócili. Gdyby Rom w dalszym ciągu ukrywał się za swoim aliantem, możliwe, że by go nie zauważono. Ale po krótkim odpoczynku odzyskał wiarę we własne siły i postanowił działać. Uchwycił za występ muru i starając się nie hałasować, począł wspinać się na balkon. Prawie mu się udało, ale w ostatniej chwili, gdy złapawszy się za wspornik, zmuszony był oderwać się od ściany i podciągnąć na rękach, jego prześladowcy znaleźli się na wysokości budynku i jeden z nich zwrócił uwagę na kołyszący się dziwnie cień. Wkrótce potem stał w ciasnym, wrogim kręgu i ze wszystkich stron sypały się na niego, niczym splunięcia, przekleństwa w obcym języku. W zamkniętej
przestrzeni ulicy, przykrytej warstwą ścielących się nisko chmur, głosy dźwięczały głucho i przejmująco. - Ach ty dysfunkcjo zmiennej! - Pierwiastek z zera! - Kwadrat nieskończoności. A w jego świadomości jak echo dźwięczał głos ata. - Erozja! - Nieurodzaj! - Chwast! Każde przekleństwo odbijało się boleśnie w jego duszy. Nieludzkie poniżenie sprawiało, że kręciło mu się w głowie, nogi uginały się pod nim... - Ostrzegano cię - zostaw ją w spokoju! W przeciwnym razie będzie z tobą jeszcze gorzej. Obiecuję ci to ja, jej brat! Rom poznał ostry głos Tibora. - I ja, jej narzeczony. W tym tygodniu będzie nasz ślub - wyzywająco odezwał się wysoki, frantowaty chłopak o długich do ramion włosach. - To nieprawda! - Rom ostatkiem sił schwycił go za ubranie na piersi. - Może mi przeszkodzisz? - parsknął pogardliwie długowłosy. Wczepił się palcami w kołnierz koszuli Roma, szarpnięciem przyciągnął do siebie i wrzasnął w ucho. - Siódemka! Roma pochłonęła czarna fala. Straszliwy ból w tyle głowy sprawił, że zaczął osuwać się na ziemię. - Daj mu spokój, Pierre - odezwał się Tibor. - Ma dość! Odeszli, rozmawiając wesoło, jak ludzie, którzy spełnili swój obowiązek. Część pierwsza 1 Poznali się latem. Tego wieczoru Rom, jego brat Hel i dwaj koledzy z roku siedzieli na nadmorskim tarasie i popijali z kufli napój jęczmienny. Piątym uczestnikiem spotkania był Stortey, ich wychowawca. Miał on swą metodę pedagogiczną, którą można było sprowadzić do hasła „być razem z nimi". Stortey deptał swym podopiecznym po piętach, pożyczał pieniądze i okazywał inne, nieocenione usługi, grał z nimi w piłkę nożną, spowiadał się przed chłopcami, prowokując w ten sposób ich wyznania, a nawet przychodził na młodzieżowe potańcówki. Początkowo studenci mieli się przed nim na baczności, uważając go za szpicla. Potem przyzwyczaili się, czy też raczej pogodzili z jego obecnością. Koledzy potępiali Storteya za bratanie się z młodzieżą i tym samym naruszanie etyki wychowawczej i nawet próbowali usunąć go z wydziału. Po tym właśnie wydarzeniu studenci ostatecznie uznali Storteya za swojego. - Nas, agrów - perorował głośno Stortey, ocierając pianę z rudych wąsów - mają za psi pazur. I słusznie. Grzebiemy się w ziemi jak robaki. Ludzkość może dokonywać najrozmaitszych bohaterskich czynów, opuszczać batyskafy na dno oceanu, albo produkować maszyny cięższe od powietrza. A my tymczasem siejemy, zbieramy, znowu siejemy, znowu zbieramy, pasiemy i doimy nasze krówki i tak przez dziesięć tysięcy lat. No i co z tego mamy? - Może i tak, ale niezupełnie - do dyskusji włączył się dryblasowaty Matthew. - Mój dziad pracował jeszcze łopatą, ojciec również ją miał - na wszelki wypadek - choć przez całe życie nie użył jej ani razu. Wiecie przecież, jakim był doskonałym kombajnistą. No a my już jesteśmy tacy mądrzy, że tylko guziki naciskamy. - Guziczki, guziczki — przedrzeźniał go Stortey. — A kto je wymyślił, może ty, co? Kiedy robot w polu stanie, to cale nasze bractwo potrafi tylko pobiec do telefonu i dzwonić po techa.
- Przecież sam nas uczyłeś, że fundamentem cywilizacji jest podział pracy - wtrącił się Ben, którego cechowała fenomenalna pamięć i równie fenomenalna naiwność. - Wcale się tego nie wypieram, mój drogi. Mówię tylko, że gdy tę pracę dzielono, dostaliśmy nie najlepszy kawałek. Rom nie zabierał głosu, już dawno bowiem poznał pedagogiczne chwyty wychowawcy. Kropkę nad i postawił mądrala Hel. - Stortey was podpuszcza, nie znacie go, czy co? Agrowie dostali klucz do życia, bez nas wszyscy wyciągnęliby kopyta. - Brawo, chłopcze! A kto z was powie, co jest najważniejsze w naszej pracy? - Stortey znaczącym gestem uniósł mięsisty paluch. - Mieć nosa do pogody - natychmiast zawołał Hel. - Wiedza agrotechniczna - wyrecytował książkową formułę Ben. - A ja sądzę, że dobry agr powinien być troszeczkę filem. - Dlaczego filem? - Nie wiem, po prostu tak sądzę. Czego się mnie czepiasz? - odciął się Met. - Nie podskakuj - odezwał się Stortey pojednawczo. - No, a co ty powiesz, Rom? - Może spostrzegawczość? A może po prostu trzeba ją kochać. - Jaką ją? - zapytał ironicznie Hel. - Ziemię, oczywiście. - Chodź, niech cię ucałuję - rozczulił się Stortey i cmoknął Roma w policzek. - Zresztą, wszyscy pozostali też wyszli obronną ręką. Nawet ty, Met. Choć przyznam się szczerze, ja również nie mogę pojąć, dlaczego agr miałby być troszeczkę filem. Takie pozornie bezcelowe zabawy słowne toczyli tu prawie codziennie po skończonych zajęciach. Stortey uważał za swój obowiązek rozbudzać w młodych podopiecznych potrzebę myślenia. Największą przyjemność sprawiało mu wywołanie dyskusji, w której mógł, sącząc jęczmiankę, występować w roli arbitra. Tak było i tym razem. Młodzi ludzie z zapałem perorowali na rozmaite tematy do chwili, gdy na tarasie zgaszono światła. Zeszli nad morze. Tam Matthew dalej próbował wyjaśnić swą zagmatwaną ideę, nikt go jednak nie słuchał. Wieczór był gorący, powietrze pachniało aromatami otaczających zatokę sadów, śpiewały cykady, przycichłe po dwudniowym sztormie morze pomrukiwało, jakby przywołując do siebie. - Wykąpmy się! - nagle zawołał Hel, ściągając koszulę. - Ale nie tu. Znam wspaniałe miejsce. Za mną! - Rom zaczął biec wzdłuż brzegu, pozostali popędzili za nim. Nogi grzęzły w mokrym piasku i tęgi Stortey szybko stracił oddech. - Poczekajcie! - wrzasnął. - Na pociąg się spieszycie, czy co? Rom zatrzymał się, ale Hel trącił go łokciem. - Nie przejmuj się! - zawołał. - I tak powinieneś już iść lulu! - Ach ty draniu! - ryknął Stortey. - Jak można porzucać towarzysza? - Przecież to nie pustynia - odparł Hel. -Znajdziesz drogę do domu, szanuj zdro-wie! Pomknęli dalej i długo jeszcze dobiegały do nich przekleństwa obrażonego wychowawcy. Wreszcie ukazała się zatoczka, która wpadła Romowi w oko podczas wędrówek po okolicy. Przebiegli przez pasmo zarośli i stanęli jak wryci. Od morza dzieliło ich kilka kroków. Ż wody wychodziła naga dziewczyna. Nie dostrzegła intruzów, skierowała się w stronę pozostawionego na brzegu ubrania i dopiero w ostatniej chwili, zderzywszy się niemal ze stojącym na czele grupki Romem, uniosła głowę. Twarz dziewczyny wyrażała lęk i zdziwienie, a całe jej ciało drżało ze strachu. Po chwili wahania nieznajoma osłoniła się rękami.
Pierwszy oprzytomniał Hel. - Oho - powiedział z nutką szyderstwa w głosie - co za niespodzianka! Miałeś rację, Rom, znalazłeś istotnie wspaniałe miejsce. - Pani pozwoli, że się przedstawię — przyłączył się do niego Met. — Matthew - wskazał na siebie - i. moi przyjaciele. - Jest bardzo piękna - podzielił się swym spostrzeżeniem Ben. Rom przyglądał się dziewczynie w milczeniu. Zdawał sobie sprawę, że postępuje wyjątkowo nieprzyzwoicie, ale nie mógł odwrócić wzroku. Nieznajoma była wysoka, prawie jego wzrostu, o wąskich ramionach i cienkiej, gibkiej talii. Mógłbym ją objąć w pasie jedną dłonią, pomyślał. W krzyżującym się świetle dwóch księżyców połyskiwały na jej matowej skórze krople wody. Długie, proste włosy barwy pszenicy miękko spływały na ramiona dziewczyny. Miała pomarańczowe, świetliste oczy. Teraz nie było już na jej twarzy ani lęku, ani przerażenia, patrzyła na Roma obojętnie. Rom nie odwracając się, krzyknął przez ramię. - Hel, Met, Ben-odejdźcie! Hel roześmiał się nerwowo. - Ciekawe, z jakiej to niby racji mamy ci odstąpić tę ślicznotkę? A może będzie wolała kogoś innego? - Otóż to — poparł go Met. — Trzeba sprawiedliwie, będziemy losować. - Coś ty, zgłupiał? - oburzył się Ben. - Ale jeżeli wypadnie na ciebie, świętoszku, to nie odmówisz, prawda? - Ależ Met, przecież nie jesteśmy dzikusami, żeby grać o nią w kości. Niech sama wybierze, z własnej woli. — Hel podszedł do dziewczyny i położył rękę na jej ramieniu. — Słyszałaś? Masz teraz głos. Rom, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, schwycił brata za koszulę na piersiach i z całej siły powalił go na ziemię. Szczupły Hel potoczył się kilka metrów, krzycząc z bólu i oburzenia. - No, chodźcie - odezwał się Rom z gniewem. - Kto jeszcze ma ochotę się zabawić? - Odwrócił się twarzą w stronę kolegów i zacisnął pięści. Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. I nagle odezwała się dziewczyna. - Pozwólcie mi się ubrać. Długo pływałam i jestem bardzo zmęczona. -Aty przetłumaczyły jej słowa. - Przecież to nie nasza - zawołał zawiedziony Matthew. - Najprawdopodobniej mata - domyślił się Ben. - No proszę, a ty byłeś gotów zabić rodzonego brata z powodu jakiejś obcej dziewuchy - wycedził Hel, podnosząc się i otrzepując piasek. - Odejdźcie - powtórzył Rom z uporem. . - Opamiętaj się, co będziesz z nią robił? - Chodź z nami, Rom. Hel ma rację - Ben pociągnął go za rękaw. - To moja sprawa. - Czort z nim, niech robi jak uważa. Odeszli. Rom podniósł z ziemi ubranie dziewczyny, podał jej i odwrócił się. - Kim jesteś? - Matą. - To już wiem. Jak masz na imię? - Ula. - A ja Rom. Nie odpowiedziała. - Lubisz pływać? -Tak. - Ja też. I znowu żadnej reakcji. Rom nie poddawał się. - Studiujesz? - Tak.
- I czego was uczą? - Nie zrozumiesz tego. - Ach tak, wysokie materie -odparł ironicznie i nie słysząc odpowiedzi, . rzekł ze złością. - Czego milczysz, zstąp wreszcie do zwykłego śmiertelnika, korona ci z głowy nie spadnie! - No cóż, jestem gotowa. - Minęła go i stanęła przed nim twarzą w twarz. - Powiedz, dlaczego uderzyłeś swojego brata... to przecież twój brat, prawda? - Tak, ma na imię Hel. Dlaczego? Dlatego, że cię dotknął. - Czy uważasz, że powinieneś występować w obronie obcej? - Sprawiałaś wrażenie tak bezbronnej. - Bzdura! - odparła wyzywająco. - Doskonale dałabym sobie radę. - Gratuluję. W każdym razie było mi'przykro. Wzruszyła ramionami. - Myślałby kto! Nie zrobiło to na mnie wrażenia. - Dziwna z ciebie dziewczyna. - Coś podobnego! A ja sądzę, że to ty jesteś dziwny. Bić swoich... Zawsze tak robisz? - Nie — przyznał się Rom. — To było pierwszy raz. - Nie lubisz swego klanu? - ciągnęła dalej, jakby nie słysząc jego odpowiedzi. - Zresztą, może u was, agrów, są takie obyczaje? - U nas, agrów, obyczaje są takie jak u innych - zaprotestował Rom urażonym tonem. - A może nie jesteśmy ludźmi? - Tego nie powiedziałam. - Ale pomyślałaś. Słuchaj, skąd się u ciebie bierze taka pogarda dla. agrów? Czy choć przez chwilę pomyślałaś, kto was żywi? - Wykonujecie swoją część pracy. Cywilizacja opiera się na podziale pracy - powiedziała Ula pouczająco. - Wiem o tym. Ale Stortey mówi, że gdy dzielono pracę, my dostaliśmy nie najlepszy kawałek. Pewnie czujecie się jak bogowie - przecież matom najbardziej się poszczęściło - mają najczyściejszą i najważniejszą pracę. - Kim jest Stortey? - Naszym wychowawcą. - No cóż, na mnie już czas. - Mogę cię odprowadzić? - Po co? Sama trafię. - Porozmawiamy. - O czym? Chyba wszystko sobie wyjaśniliśmy. Ty jesteś agr, ja -mata. Cóż możemy mieć wspólnego? - Co mamy wspólnego? - Rom zamyślił się przez chwilę, a potem zatoczył dłonią łuk, wskazując to, co ich otaczało. - Morze, piasek, jabłonie... Oboje osłaniamy oczy, gdy razi nas słońce, i oboje słyszymy śpiew skowronka. I ty, i ja żyjemy, oddychamy, cieszymy się i cierpimy. A poza tym sądzone jest nam kochać. - Kochać? Owszem, ale tylko kogoś ze swojego klanu. - Jesteś pewna? Na twarzy Uli pojawiło się lekkie zmieszanie. - Boisz się nawet o tym pomyśleć? Czy jestem gorszy od chłopaków z twojego klanu? Rom miał wrażenie, że po raz pierwszy spojrzała na niego jak na człowieka. Prześlizgnęła się wzrokiem po jego młodzieńczym, muskularnym ciele, popatrzyła w jasne, niebieskie oczy. - Jesteś piękny - odparła po prostu i po chwili dodała. - Ale nie znasz teorii względności. Złość i uraza zamroczyły Roma. Niespodziewanie objął Ulę swymi mocnymi ramionami, przycisnął do siebie i pocałował w usta... Potem wypuścił ją i lekko cofnął głowę, jakby oczekując, że Ula go spoliczkuje.
Przez moment patrzyła mu uważnie w oczy. A potem rzekła z leciutkim żalem w głosie. - To niczego nie zmienia. Przecież i tak nie znasz teorii względności. Przez kilka chwil stali naprzeciw siebie, onieśmieleni i obcy. Ula nie doczekała się odpowiedzi, odwróciła się i poszła. Rom patrzył na jej znikającą w ciemnościach szczupłą figurkę, ogarnięty nie znanym mu dotąd uczuciem nieodwracalnej utraty. Walczył z pragnieniem, by pobiec za Ulą, schwycić ją brutalnie za rękę, by oddać jej ten ból, który mu sprawiła. I nigdy już nie pozwolić jej odejść. Ula, na skraju zarośli, zatrzymała się i pomachała mu ręką. „Żegnaj, Rom, dziwny chłopcze" - dobiegły go jej słowa. 2 Profesor agrochemii Valdez, mimo swych siedemdziesięciu lat wciąż energiczny i dziarski, z entuzjazmem opowiadał studentom o zaletach nowej, syntetycznej paszy. - Prutyna jest białkiem uzyskiwanym w wyniku ciągłej fermentacji w hodowli mikroorganizmów żywiących się metanolem. Zawiera siedemdziesiąt jeden i dwie dziesiąte procent białka, trzynaście i dwie dziesiąte tłuszczu, odznacza się wysoką kalorycznością, dobrymi walorami smakowymi, jest łatwo przyswajalna. - Panie profesorze, skąd wiadomo, że odznacza się dobrymi walorami smakowymi? - Nie błaznuj, Matthew. Skoro krowy jedzą prutynę z apetytem, mamy podstawy sądzić, że jest smaczna. — - Zeżrą cokolwiek, jak będą głodne! Przecież nikt im nie podaje menu, by sobie wybrały. - No cóż! Jeżeli ustalenie walorów smakowych prutyny jest dla ciebie takie ważne, to przeprowadź eksperyment i zjedz porcyjkę. Klasa roześmiała się. Valdez, zadowolony, że udało mu się pognębić zaprzysięgłego dowcipnisia, jakim był Met, kontynuował wykład. - Prutynę można wykorzystać również w celu zastąpienia sproszkowanego, odtłuszczonego mleka w paszach dla cieląt. Można ją stosować w połączeniu z takimi składnikami, jak koncentrat sojowy, sojowe wyciągi, hydrolizat białka rybiego i białko kartoflane... Rom puszczał te mądrości mimo uszu, próbowal bowiem odtworzyć w pamięci i przenieść na papier formuły, które przeczytał w podręczniku matematyki. Tę opasłą książkę zdobył nie bez trudności. Przez cały tydzień bacznie obserwował, jak matowie zachowują się w bibliotece uniwersyteckiej, przechodził obok ich sektora, ukradkiem zerkał na ustawioną na regałach literaturę przedmiotu i starał się na podstawie obwoluty zidentyfikować potrzebną mu pracę. Gdy wreszcie trafił na moment, kiedy w czytelni było zaledwie dwóch czy trzech zagłębionych w lekturze studentów, schwycił upatrzoną książkę i zręcznie schował ją za pazuchę. Niestety, gdy przy pomocy ata zapoznał się z jej tytułem, okazało się, że jest to pomoc naukowa dla dyplomantów. Musiał wszystko zaczynać od początku, doskonalić taktykę, wynajdywać nowe podstępy i sposoby. Wreszcie wpadł mu w ręce początkowy kurs matematyki i z ogromnymi trudnościami, po omacku, jak ślepy, który bez przewodnika przechodził na drugą stronę nieskończenie szerokiej ulicy, zaczął przyswajać sobie podstawy innego - cudzego i obcego mu języka. „ V324=18" - napisał Rom, zaś w jego świadomości zabrzmiało - Ula ma osiemnaście lat. „(a+b) 2 = a 2 +2ab+b 2 )". - Rom plus Ula do kwadratu równa się Rom do kwadratu plus dwa razy Rom z Ulą plus Ula do kwadratu.
„Suma kwadratów przyprostokątnych trójkąta równoramiennego równa się kwadratowi przeciwprostokątnej". Gdyby mnie i Ulę pomnożyć przez nas i dodać, powinna powstać jakaś wzniosła całość... - Co robisz, Rom, cóż to za kabalistyczne znaki? Rom drgnął i uniósł głowę. Valdez, który bezszelestnie stanął tuż przy nim, badawczo przyglądał się leżącej na stoliku kartce z kolumnami cyfr i liter. Szesnaście par oczu z zaciekawieniem obserwowało to wydarzenie. - Za... zamyśliłem się i po prostu bazgrałem po papierze. - A o czym myślałeś, jeśli wolno spytać? - O agrochemii. Klasa parsknęła śmiechem. Valdez również się uśmiechnął. - Godne pochwały. Jednakże mam wrażenie, że z tych bazgrołów wyłoniło się coś nader konkretnego. Czy to przypadkiem nie matematyka? Rom schylił głowę, przyznając swą winę. - Po co ci to? Rom nie odpowiedział. Valdez wziął leżącą przed Romem kartkę papieru, podszedł do tablicy i zaczął dokładnie przepisywać na niej symbole matematyczne. Następnie cofnął się o krok i teatralnym gestem wskazał efekt swej pracy. - Co to jest? W klasie zapanowało poruszenie, studenci zaczęli rozmawiać między sobą, ktoś zachichotał. - Te znaki są wam obce. I słusznie, tak właśnie być powinno! -Profesor stanowczo zaakcentował ostatnie słowa. - Jeżeli zaczniecie wbijać sobie do głowy rozmaite uboczne wiadomości, to nie starczy w niej miejsca na rzeczy, które są wam niezbędne. Ten, kto chce wiedzieć wszystko, skazany jest na los nieuka. Czeka go nędza i pogarda. Roztrwoni swój intelekt. Valdez spojrzał na studentów. Wpatrywał się w każdą twarz, sprawdzając jak silnie zapadają w ich dusze jego słowa. Pragnął, by odebrali to uczucie głębokiej obrazy, jakiej doświadczał on sam widząc, że młody agr pozwolił sobie sięgnąć po nie swoją wiedzę. Był to zarodek niebezpiecznego buntu i należało go stłumić za wszelką cenę, uwolnić się od niego tak, jak uwalnia się ziemię od chwastów. Klasa wyczuła stan jego ducha i przycichła. - Czymże jest człowiek? - zapytał profesor. I sam odpowiedział. - Człowiek, to zawód. Rodzaj pracy jest zakodowany w naszych genach, przekazany z mlekiem matki. Porzucenie swych zajęć oznacza zdradę swych rodziców, swego klanu, zerwanie tej nieskończonej nici, która ciągnie się z przeszłości w przyszłość. A przecież ze splatających się pojedynczych, rodzinnych nici powstaje potężna lina, jedna z tych, na których zawieszona jest cała budowla naszej przodującej kultury technicznej. Tak samo jest w przyrodzie - jeżeli obetnie się jedną, potem drugą gałąź, (o pień drzewa osłabnie i nie będzie mógł udźwignąć korony. Valdez popatrzył na słuchaczy. W ich pozach i wyrazie twarzy nie było tego charakterystycznego odzewu, który świadczy o pełnej, bezwarunkowej zgodzie. Dlaczego? Ach tak, przecież usłyszeli racje tylko jednej strony, zaś młodość z typowym dla siebie dążeniem do sprawiedliwości, które niestety w miarę upływu lat traci na sile, tępieje i blaknie w wyniku nieuniknionych kompromisów z sumieniem, domaga się uczciwego pojedynku. Należy dać im możliwość sprawiedliwej oceny, inaczej wątpliwości pozostaną. Spoglądają na swego kolegę, chcą zrozumieć, co Romowi strzeliło do głowy, dlaczego nagle odważył się zerwać z kanonem, jaki się za tym kryje zamysł? Rom wpadł w popłoch. Nie mógł wyjawić im swej najskrytszej tajemnicy, podzielić się uczuciem, które od jakiegoś czasu owładnęło całym jego jestestwem. Gdyby tak postąpił, stałby się obiektem kpin i szykan, wywołałby
burzę i tu, na wydziale, i w domu. Ujrzał w myśli twarze bliskich mu osób - ojca, matki, Hela, Storteya, Meta, Bena... Chyba tylko Stortey byłby W stanie go zrozumieć. Musi posłużyć się podstępem. - Zgadzasz się, Rom, że człowiek - to zawód? - Tak, oczywiście. - Po co ci więc to wszystko? - Valdez wskazał symbole wypisane na tablicy. - Pomyślałem, że matematyka pomoże mi w nauce agrochemii. - Rom uczepił się tej niespodziewanej, zbawiennej myśli i szybko zaczął ją rozwijać. - Czyż nie musimy obliczać zebranych plonów i określać procent strat ziarna? Pan sam, panie profesorze, mówił, że dzięki opracowywaniu ilościowych danych na temat chemicznego .składu gruntu i atmosfery uzyskujemy możliwość określenia z maksymalną dokładnością, jakie dodatki mineralne są potrzebne, do jakiego stopnia należy podnieść wilgotność, kiedy najlepiej rozpoczynać siewy i żniwa. - Zgoda, zgoda. Ale do tego służą elektroniczne maszyny liczące. Do nas zaś należy przekazanie techom informacji, prawidłowe sformułowanie zadania i odebranie od nich potrzebnych nam rozwiązań. - Ale jeżeli maszyna się pomyli? - O to niech się. martwią techowie.-Valdez nie wytrzymał, by nie dociąć Romowi. — Będzie się mylić, jeżeli techowie zaczną zajmować się agronomią, zamiast pilnować swoich maszyn. - Ale czy na co dzień można się obyć bez umiejętności liczenia? - nie poddawał się Rom. - Nam wystarczy tabliczka mnożenia. Nie, Rom, twoje argumenty nie wytrzymują krytyki. Obecny podział pracy jest owocem długiej ewolucji. Pokolenie po pokoleniu poszukiwało najbardziej racjonalnych i ekonomicznie uzasadnionych wariantów, każdy szczegół tego podziału został przemyślany jak najdokładniej, jest wypracowany i wycyzelowany mądrze i pięknie. Po co szukać dziury w całym? Czy lepiej będziesz orał, jeżeli dowiesz się, jak zbudowany jest autopług? Valdez poczuł, że utrafił we właściwą nutę. Wreszcie wszyscy zaczęli przechylać się na jego stronę. Proste i jasne argumenty są stokroć silniejsze od wspaniałych, ale bezcielesnych abstrakcji. Szczególnie ucieszył się, gdy przyszła mu z pomocą Rozalinda, studentka, która miała opinię najzdolniejszej na wydziale i była nie kwestionowanym autorytetem wśród swoich rówieśników. Tej pięknej i energicznej dziewczynie o wyraźnych cechach przywódczych, umiejącej zawsze wyrazić właśnie to, co myśleli inni, wszyscy wróżyli wspaniałą karierę. - Wiesz co, Rom - powiedziała, zwracając się do kolegi - przyznam się, iż cieszy mnie, że ta rozmowa ma miejsce. To lekcja dla nas wszystkich. Co tu ukrywać, któż z nas choć raz nie zazdrościł matom, techom, czy nawet filom? Każdy z zawodów ma swoje uroki. Powinniśmy przezwyciężyć w sobie tę przeklętą ciekawość i skoncentrować się na jednej sprawie. Wybierać jej nie musimy, wyboru dokonali za nas przodkowie. - A mówiłem - nieoczekiwanie wyskoczył Matthew - że każdy agr powinien być odrobinę filem. - Dlaczego właśnie filem? - zapytał Ben. - Mówiłem ci przecież, że sam nie wiem. Wszyscy się roześmieli. I znowu jak wtedy, na tarasie, zaczęli pokpiwać z Meta. Przyłączył się do nich również Valdez, który uważał, że przyda się chwila odprężenia. Incydent z matematyką został zakończony. Rom był zadowolony, że zostawiono go w spokoju. Co prawda dziwił się nieco, że zazwyczaj zadziorny i uszczypliwy Met bez szemrania wysłuchuje złośliwości pod swoim adresem, ba, nie tylko wysłuchuje, ale nawet jakby
świadomie prowokuje do nich kolegów, wypowiadając bezsensowne, za- gmatwane myśli. Dopiero później, przypominając sobie ten tak przykry dla siebie epizod, Rom uzmysłowił sobie, że przyjaciel przyszedł mu z pomocą, kierując uwagę obecnych na siebie. Przecież Met domyślał się, skąd wzięło się to zainteresowanie Roma matematyką. Poza tym przyszło Romowi do głowy, że naiwny Ben wcale nie z racji swej naiwności włączył się do gry Meta. Nie, był wyraźnie niesprawiedliwy dla swych przyjaciół. 3 Tak naprawdę, Rom powinien był obawiać się przede wszystkim Hela. Nie bez powodu w starożytności mówiono - brat mój, wróg mój. Braciszek nie wybaczył Romowi swego poniżenia tam, na brzegu, i zemścił się w nader prymitywny sposób - naskarżył ojcu i Storteyowi. Zresztą, Stortey mógł się dowiedzieć o wydarzeniu w czasie zajęć Z agrochemii od Valdeza. W każdym razie Stortey na razie milczał, ale ojcu Rom musiał się wytłumaczyć już następnego wieczoru. Trudno byłoby powiedzieć, że stosunki Roma z ojcem odznaczały się szczególną tkliwością. Ojciec był człowiekiem oschłym i zamkniętym w sobie. Poza tym zajmując wysokie stanowisko w miejscowej gminie agrów, całkowicie poświęcał się rozlicznym obowiązkom społecznym, wydzielając rodzinie minimum swego drogocennego, rozplanowanego nieomal co do minuty, czasu. Bliskich więzi nie było, ale między ojcem i synem istniało niczym nie zakłócone wzajemne zrozumienie. Ojciec, nie wiedząc, od czego zacząć, długo opowiadał Romowi o swych służbowych problemach i nawet próbował się go radzić, jak powinien postąpić w pewnej drażliwej sytuacji. Okazawszy w ten sposób niezbędny takt, zaczął wypytywać syna o naukę i nowinki życia uniwersyteckiego, aż wreszcie doszedł do interesującego go tematu. - Powiedz, Rom, czy to prawda, że pasjonujesz się matematyką? - Tak, ojcze. Kto ci powiedział? - To nieistotne. I winna temu jest dziewczyna, którą spotkaliście w lecie na brzegu morza, czy tak? Rom skinął głową, przysięgając w duchu, że przy pierwszej nadarzającej się okazji odpłaci Helowi za zdradę. - Spodobała ci się? Rom ponownie skinął głową. - Zakochałeś się? - Nie wiem, ojcze. - Tak, oczywiście, nikt tego nie wie, dopóki nie musi decydować się na ofiary z powodu swego uczucia. - Czy uważasz, że miłość to gotowość do ofiar? - Sądzę, że trudno to lepiej wyrazić. Rom z wyzwaniem spojrzał w pełne niepokoju oczy ojca. - A więc przyznaję - dla Uli jestem gotów na wszystko. Rozmawiali w ogrodzie, który ze wszystkich stron otaczał dom rodzinny. W wyhodowanym troskliwymi rękami kilku pokoleń rodziny Montekich i utrzymywanym we wzorowym porządku ogrodzie znajdowały się dziesiątki gatunków hermesjańskiej flory. Rom popatrzył na ten cudownie pachnący skrawek ziemi, na którym do najdrobniejszego, ukrytego przed postronnym okiem szczegółu znał każde drzewo, krzew, kwiat. Razem z ojcem, matką i Helem podlewał je, opiekował się nimi, leczył ich choroby, chronił przed rzadko spotykanym, ale groźnym w tych regionach gradem. Ogród w o wiele większym stopniu niż dom był dla niego przybytkiem dzieciństwa oraz młodości, i w nim to po raz pierwszy poczuł się agrem, panem i władcą przyrody, którego sztuka jest w stanie wydrzeć ziemi plony niezbędne do życia. Nagle Roma ogarnęło bolesne
przeczucie, że wkrótce będzie zmuszony rozstać się z ogrodem, że jego życie gwałtownie zmieniło swój bieg, popychając go na drogę ryzyka i nadziei. Ojciec, który długo szukał potrzebnych słów, wstał z leżaka, podszedł do Roma i położył mu doń na ramieniu. - Pomyśl, synku, wstępujesz na ścieżkę pełną ryzyka - uznał uśmieszek syna za dziecięcą niechęć do uznania rozumnych argumentów i uparcie ciągnął dalej. — Tak, tak, nie śmiej się, nawet sobie nie wyobrażasz, jak tragiczne mogą być skutki twojej pasji. - Sercu nie sposób rozkazywać - burknął Rom. - Zmuś się i zapomnij o niej, wybij ją sobie z głowy. Wiem, nastała dla ciebie pora miłości, ale czyż trudno znaleźć towarzyszkę życia wśród wielu milionów dziewcząt z naszego klanu, dziewcząt, które są ci bliższe zawodowo, duchowo? - Już dokonałem wyboru - odparł po prostu Rom. - Daj spokój, to niedorzeczność! - zaprotestował z rozdrażnieniem ojciec. - Zdaj sobie wreszcie sprawę, że człowiek nic może rozporządzać sobą tak, jak mu przyjdzie ochota, lecz musi postępować zgodnie z tradycją. Od pięciuset lat nikt z naszego klanu nie żenił się i nie wychodził za mąż poza klanem. My, agrowie, nie jesteśmy tylko warstwą społeczną. My, to zawód. Mamy swój, różniący się od innych język, swoje morale, swoje obyczaje. Do czego dojdzie, jeżeli ludzie zaczną się mieszać? Nie będzie dobrych specjalistów w swoim zawodzie, zapanuje ruina i rozprzężenie. Mistrzostwo, zręczność, umiejętności, wszystko, bez czego praca przestaje przynosić radość i pożytek, przekazywane jest przede wszystkim w rodzinie, w mniejszym zaś stopniu na waszym uniwersytecie. Tylko w ten sposób. można zachować zdolności i wiedzę, nic z nich nie uronić, lecz gromadzić je i doskonalić. - A jak było dawniej?-zapytał Rom. - Kiedy, dawniej? - No, pięćset lat temu. - Nie mogę ci dokładnie tego powiedzieć, nie jestem histem. Zdaje się, że wtedy było inaczej. Ale jakie to ma znaczenie? Zresztą, właśnie dlatego ludzkość nie rozwijała się wystarczająco szybko, groziła jej degeneracja. Powstanie klanów zawodowych gwałtownie przyspieszyło proces rozwoju. - Może masz rację — powiedział Rom w zamyśleniu. - Oczywiście, że mam! - zawołał ojciec z nutą satysfakcji w głosie. -Byłem pewien, że wszystko zrozumiesz, przecież mądry z ciebie chłopak — poklepał syna po policzku. Ta nieoczekiwana pieszczota sprawiła Romowi przyjemność. Po raz pierwszy widział swojego ojca naprawdę czymś przejętego i bardzo nie chciał sprawiać mu przykrości. Ale nie mógł się powstrzymać od repliki. - Widzisz, gdybyś choć trochę znał historię, mógłbyś przytoczyć dodatkowe argumenty na chwałę klanów. - Twoja ironia jest nie na miejscu - sucho odpowiedział ojciec, wracając do swego zwykłego stanu ducha. - Gdybym lepiej znał historię, znałbym gorzej agronomię. No cóż, próbowałem przemówić ci do rozsądku, teraz jednak zmuszony jestem po prostu posłużyć się swoją władzą rodzicielską. Zabraniam ci, słyszysz, zabraniam ci zajmować się matematyką i spotykać z tą matą - w jego głosie zabrzmiała nuta nie skrywanej wrogości do obcej, która może sprowadzić nieszczęście na syna. - O to możesz się nie martwić - równie sucho rzekł Rom. - Ona sama nie chce się ze mną spotykać. - No i świetnie, widać ma więcej rozsądku i poczucia odpowiedzialności. Ojciec i syn, wyjątkowo z siebie niezadowoleni, zasępili się, wyraźnie unikając swych spojrzeń. I w tym momencie, jak na zawołanie, wtoczył się do ogrodu Stortey, zapełniając sobą prawie potowe wolnej przestrzeni. Z typową dla niego bezceremonialnością najpierw opadł na fotel, a dopiero potem zapytał.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? — i nie czekając na odpowiedź, zaczął perorować. — Patrzę na was i myślę o szkodliwości stosunków rodzinnych. Postronni ludzie posprzeczają się, pokłócą, pójdą każde w swoją stronę i na tym sprawa się kończy. Ostatecznie, co mnie ten człowiek obchodzi, następnym razem nawet z nim nie zacznę rozmawiać, na kilometr go ominę. Ale tu nie ma wyjścia, czy się chce czy nie, trzeba koegzystować. I uraza silniejsza. Od kogoś obcego nie oczekuję szczególnego współczucia czy pobłażliwości, jeżeli palnę coś nie tak. Natomiast od krewnego każdą próbę zaoponowania odbieram jako zdradę - jak mógł człowiek, którego kocham, tak podle i niedelikatnie mnie potraktować! Rom słuchał tej tyrady i nie miał najmniejszych wątpliwości, iż ojciec i Stortey umówili się, że razem wezmą go w obroty. To, że wychowawca zjawił się z opóźnieniem, również było, najprawdopodobniej, uprzednio ustalone. Teraz się do mnie dobiorą, pomyślał z rozdrażnieniem, zaczną pouczać, jak należy szanować tradycję, czym Hermes stoi... Zwiać by stąd gdzie oczy poniosą! - A jęczmianką tu gości częstują? - zapytał Stortey. - Straszny upał. - Nawet nieproszonych — odparł ojciec i krzyknął w stronę domu, by przygotowano napój. W ogrodzie pojawiła się mechaniczna istota przypo- minająca szafę kuchenną. Robot szybko podjechał do nich na maleńkich kółkach, plastikowymi rękami wyciągnął ze swego brzucha kufel z jęczmianką i postawił go przed Storteyem. Wychowawcy zrzedła mina. - Miałem nadzieję, że skosztuję nektaru przygotowanego przez cudo- twórczynię Monteki - rzekł z westchnieniem. - Żona wyjechała, ma jakieś problemy w stacji selekcji roślin. - No trudno, co robić, trzeba będzie pić ten zajzajer. - Napój został wyprodukowany z najlepszych gatunków jęczmienia przy zastosowaniu najbardziej przodującej technologii - oznajmił robot z godnością. Głos miał dźwięczny jak spiker. - Znam ja tę waszą technologię — warknął Stortey. - Niech pan najpierw spróbuje - uprzejmie zareplikował robot. -Przecież nie sposób oceniać zawczasu. - To logiczne. Odwołuję swe słowa i proszę o wybaczenie - Stortey skłonił się żartobliwie. Robot przyjął to jak coś należnego. - Nie wątpię - oznajmił z niezmąconym spokojem - że napój będzie panu smakować - i potoczył się, znikając równie nagle, jak się pojawił. Scena ta nieco rozładowała atmosferę, o co właśnie chodziło Storteyowi. Łyknął trochę jęczmianki i przystąpił do rzeczy. - Sądząc z gniewnego wyrazu pańskiej twarzy, signor Monteki, ma pan jakieś pretensje do mojego wychowanka. Czy nie byłby pan łaskaw poinformować mnie, co się wydarzyło? - Ja natomiast uważam, że z racji pełnionych obowiązków pan pierwszy powinien wiedzieć, co się dzieje z moim synem — ostro zareplikował ojciec. Rom zaczerwienił się i zerwał na równe nogi. - Po co te komedie, już dawno się domyśliłem, że się zmówiliście przeciwko mnie. Mam już wyżej uszu waszych pouczeń, możecie je sobie wygłaszać, ale beze mnie! - Nie histeryzuj - rzekł zimno ojciec, zaś Stortey mocno schwycił Roma za ramię i posadził z powrotem na miejsce. - Coś ty, przyjacielu, o jakiej zmowie mówisz, przysięgam, że jesteś w błędzie. Zakaszlał, wymownym gestem scharakteryzował kulinarny kunszt robota i ciągnął dalej.
- Nie przeczę, że doszły mnie pewne wieści o tym nieoczekiwanym zainteresowaniu matematyką i jego, powiedzmy, przyczynie sprawczej. Nie widzę w tym jednak nic zdrożnego. - Jak to — zapytał ojciec z nie ukrywanym zdziwieniem — chce pan powiedzieć, że podobna bzdura jest czymś normalnym? - Tak to właśnie określiłem. Stary Monteki aż pobladł ze złości. Wyglądało to tak, jakby za chwilę miał dostać zawału. Rom zaniepokoił się o ojca, poczuł nawet wrogość do Storteya, który jak gdyby nigdy nic, w dalszym ciągu przedstawiał swój punkt widzenia. Mówił głośno i wyraźnie, jakby chcąc podkreślić, że nie są to żadne przypadkowe koncepcje, których zawsze można się wyprzeć, lecz głęboko przemyślane, dojrzewające latami przekonanie. - W ogóle sądzę, aldermanie - ojciec Roma był członkiem rady starszych gminy agrów - że sukces błogosławionego systemu klanowego wynika z jego dobrowolności. Zostajemy agrami nie dlatego, że tak kazali nam nasi przodkowie, ale dlatego, że każdy z nas od dzieciństwa kocha swój zawód. Podobnie dzieje się w przypadku ludzi z innych klanów. Rom kocha ziemię i nigdy jej nie zdradzi, ręczę za to. Może pan sobie pogratulować, że zdołał pan dać synowi klasyczne wykształcenie. Cóż tu dużo mówić, pańskie maleńkie, rodzinne cudo - Stortey wskazał ogród - to właśnie fundament miłości Roma i Hela do naszego zawodu. Monteki, ujęty tym komplementem, wyraźnie się udobruchał. - Do niedawna ja również tak sądziłem. - I miał pan rację - podchwycił jego słowa Stortey. - Rom, prawda, że nie masz zamiaru zdradzić naszej sprawy? - Nigdy! - No i wspaniale - Stortey chytrze popatrzył na niego swymi maleńkimi oczkami. - Niech się Ula przekwalifikuje. Gdy Hermesjanie zawierają małżeństwo, żona opuszcza swoją rodzinę i mieszka w domu męża. Czyż nie tak właśnie być powinno, skoro pochodzicie z różnych klanów? Stortey dotknął czułego miejsca. Męska duma Roma buntowała się na myśl, że szaleje za matą, nie mając nadziei na jej wzajemność. - Jak sądzisz, czy Ula zdolna jest do takiego poświęcenia? Jeżeli nie, to nie jest ciebie warta. - Chwileczkę... - usiłował wtrącić się Monteki, ale Stortey nie dopuścił go do głosu. - Rom, bądź tak dobry i zobacz, czy nie macie w lodówce standardowej, puszkowanej jęczmianki. A przy okazji wygrzmoć waszego robota -większego obrzydlistwa w życiu nie piłem - z grymasem obrzydzenia wychlusnął zawartość kufla na grządkę z rzodkiewkami. -Mam nadzieję, że rzodkiewki nie zwiędną od tej trucizny. Rom wziął kufel i poszedł w stronę domu. Domyślał się, że Stortey chciał się go pozbyć, by móc porozmawiać z ojcem na osobności. Rom nie zniknął jeszcze w drzwiach, gdy stary Monteki zaatakował Storteya. - Pańskie zachowanie jest oburzające! Czyż nie pojmuje pan, że ta szczeniacka namiętność może mu złamać życie? Zamiast jednak udzielić mi pomocy, swymi idiotycznymi rozważaniami tylko popycha pan Roma do nowych szaleństw! - Ciszej, aldermanie, Rom może nas usłyszeć. Niech mi teraz wolno będzie powiedzieć, że nigdy pan nie rozumiał swoich synów, nawet nie próbował pan zrozumieć. Cóż pan wie o Romie? Tylko tyle, że jest dobrym i mądrym młodzieńcem, posłusznym synem, zdolnym studentem? A przecież jest to
wrażliwa, marzycielska osobowość, złożony i uparty charakter. Czy kiedykolwiek przyszło panu na przykład do głowy, że Rom łączy w sobie tak zdawałoby się sprzeczne cechy jak sentymentalne rozkojarzenie i porywczość, że ten wstydliwy i milczący w kręgu swoich rówieśników chłopak, który nigdy nie pretendował do roli przywódcy, przy zetknięciu z niebezpieczeństwem pierwszy rwie się do czynu, wpada we wściekłość i może narobić głupstw, gdy uzna, że dzieje się niesprawiedliwość? - Oczywiście, domyślałem się... - Niech pan da spokój - brutalnie przerwał mu Stortey. - Niczego się pan nie domyślał. Siłą nic się z nim nie wskóra, tu trzeba delikatnie. I właśnie znalazłem taki sposób - oznajmił zadowolony z siebie wychowawca. - Nie mam nic przeciwko delikatności - zaoponował wstrząśnięty nieco tym atakiem Monteki - ale obawiam się, by nie przyniosła odwrotnego rezultatu. Wystawił pan na próbę jego męską dumę... - Zauważył pan, jak się zaczerwienił? - Tak, pewnie jego również dręczy ta myśl. Proszę jednak sobie wyobrazić, co nam pozostanie, jeżeli ta Ula, niech ją diabli, rzeczywiście rzuci mu się w objęcia? Zgodzić się na ich związek? Sam pan przecież zdaje sobie sprawę, jaki to będzie gigantyczny skandal? Od pięciuset lat... - Bzdura, nigdy, w żadnej sytuacji mata nie zniży się do tego, by zakochać się w agrze i na dodatek zdradzić swój zawód. Rom będzie tłukł głową o mur, będzie cierpiał, ale później klanowa duma zrobi swoje i pocieszy się jakąś sympatyczną agrą. Między nami mówiąc, mam jedną taką na oku, idealną pod każdym względem - Stortey uniósł wskazujący palec i cmoknął pełnymi wargami. - Pomyślę, jak ich zapoznać. Monteki skinął głową, jakby mówiąc: „To zmienia sytuację". Stortey coraz bardziej zapalał się do swego pomysłu. - Proszę mi zaufać, wiem, jak się do tego zabrać. A dla pana mam dobrą radę - proszę nie przyspieszać wydarzeń, niech biegną swoim rytmem, wszystko samo się ułoży. - Oby! - odparł na wpół przekonany Monteki. - Oby! Ale mimo Wszystko, skoro Rom zainteresował się Ulą, to dlaczego ona nie mogłaby się nim zainteresować? Przecież z niego chłopak na schwał! - dodał z dumą. - Oczywiście - uśmiechnął się Stortey. - Gdybym był tą Ulą, to ani chwili bym się nie zastanawiał, tylko zakochałbym się w pańskim synu. Proszę jednak nie zapominać, że to mata, a ludzie z tego klanu strasznie zadzierają nosa i stawiają się ponad wszystkimi. - Bez żadnych ku temu podstaw! - oburzył się Monteki. - Oczywiście. Ale w tym przypadku jest to nam na rękę... Gdzieś ty przepadł, leniu? - zawołał na widok Roma, który pojawił się właśnie na werandzie. — Twemu wychowawcy w gardle zaschło! 4 - Ach Ula, Ula - rzekła z wyrzutem matka - znowu nie zaliczyłaś kolokwium. Bez końca siedzisz przed lustrem. Pierre zbyt ci zawrócił w głowie. - Nonsens - parsknęła Ula. - Niezbyt wysoko cenię jego walory intelektualne. Matka popatrzyła na nią podejrzliwie. - No to ktoś inny. Nie trać głowy, dziecko. Nie powinnaś zapominać, że Pierre to twój narzeczony. Co prawda trochę lekkoduch, ale z latami mu to minie. - A więc każesz mi czekać, aż ten lekkoduch, którego bez mojej zgody przeznaczyliście mi na narzeczonego, nabierze rozumu?
- Nie mogliśmy zasięgać twojej rady, skończyłaś wtedy dopiero dwa latka. Doskonale wiesz, że taka jest tradycja. Oczywiście, nikt cię nie będzie zmuszać, ale Pierre to dobra partia. Pochodzi ze starego, profesjonalnego rodu, który dał światu całą plejadę znakomitych matematyków. - Przecież nie wyjdę za plejadę. - Bardzo jesteś krnąbrna - matka objęła córkę za ramiona i posadziła obok siebie. W obszernym, wytwornie urządzonym salonie było spokojnie i przytulnie. Kryształowy żyrandol rzucał tęczowe odbłyski na portrety znakomitych przodków Uli. Ostatni w tym szeregu był jej dziadek, który zasłynął wynalezieniem superrównania. Na zajmującym pół ściany tele-ekranie prezentowano kronikę wydarzeń, pojawiały się i znikały, opatrywane pełnymi pochwał komentarzami, nowości robotechniki, sprzęty gospodarstwa domowego, modne stroje, przepisy kulinarne. Przyciszony dźwięk nie przeszkadzał rozmowie. - Ula, porozmawiajmy poważnie. Wiesz przecież, że w przeciwieństwie do ojca nie lubię wygłaszać morałów. - Tylko tym się zajmujesz. - Nie zapominaj się. Jako matka, chcę cię ostrzec... Jesteś ładna... - Nie ładna, ale piękna. Tak twierdzi twój Pierre. - Tym bardziej należy dbać o swoją reputację. Brzydula nie ma się czego obawiać, bo jeśli nawet potknie się i tak nikt jej nie uwierzy. Plotka bruka takie jak ty. A wokół ciebie, jak już Na zauważyłam, kręci się rój adoratorów. - Och, jakże wulgarnie się wyrażasz, mamo. Nie adoratorów, lecz wielbicieli. - No dobrze, wielbicieli. Uważaj więc, nie dawaj powodów do komentarzy. - W podobny sposób pouczał mnie i ojciec. Tylko dodał jeszcze - nie splam sławnego rodu Kapuletów. Możecie się nie niepokoić, nie jestem taka głupia. I wyjdę za mąż za waszego kochanego Pierre'a. Powiem ci szczerze, mamo, że w ogóle jest mi wszystko jedno, za kogo wyjdę za mąż. W całym tym naszym towarzystwie wszyscy są na jedno kopyto, zadowoleni z siebie, odchuchani, tacy jacyś jak przekładaniec. - Co ma do tego przekładaniec? - Bo jak weźmiesz takie ciastko do ręki, to się rozsypuje. Matka pokręciła głową. - Od dziecka lubiłaś się mądrzyć. - Cóż począć, przecież ogłosiliście mnie cudownym dzieckiem, wysiliłam więc swój umysł. Wszyscy wciąż czekali na jakiś mój pomysł, żeby potem można było się zachwycać: ach, ach, cóż to za zdolne dziecko; posłuchajcie, co ona mówi! - Byłaś cudownym dzieckiem. W wieku sześciu lat rozwiązywałaś bez najmniejszych kłopotów równania, a kiedy miałaś piętnaście, twój dziadek zdołał ci wytłumaczyć swoje superrównanie, którego wszystkich subtelności nawet dorosłemu niełatwo jest zrozumieć. - Widzisz, a ty narzekasz, że nie zaliczyłam kolokwium. - Ale tamto było w dzieciństwie, zaś teraz, sama przyznaj, należysz do średniaków. Zresztą nie wszyscy Kapuletowie muszą być geniuszami. Pragnę tylko, byś rozsądnie ułożyła swoją przyszłość. Tibor też się ucieszy, przepada za Pierrem. - No cóż, zróbmy więc przyjemność naszemu braciszkowi, co nam zależy! - odezwała się z ironią Ula. Matka pogroziła jej palcem. Zapadła cisza, w której wyraźnie dobiegła do nich kolejna informacja dziennika. Mówiono o osiągnięciach eksperymentalnego laboratorium agrotechnicznego na Pogórzu Północnym. Po raz pierwszy w tych surowych warunkach klimatycznych, w strefie wiecznej zmarzłoci, udało się wyhodować ciepłolubne maki. Kamera pokazała górski skłon usiany delikatnymi, purpurowymi kwiatami o czarno nakrapianych płatkach. Ten płomienny,
kołyszący się dywan efektownie kontrastował z widniejącymi na dalszym planie ośnieżonymi szczytami. Dzięki skrótowi perspektywicznemu czerwień i biel, symbole dwóch biegunowo różnych form przyrody, współistniały obok siebie sprawiając wrażenie jakiejś nowej, pełnej wewnętrznych napięć harmonii. - Jak sądzisz mamo - nieoczekiwanie zapytała Ula - czy mata może zakochać się w agrze? - Szalony pomysł! Skąd ci to przyszło do głowy? - Matka spojrzała córce w oczy. - Sama nie wiem. Te maki są tak zachwycające. - Zupełnie nie wiem, co ci odpowiedzieć. Oczywiście agrowie to też ludzie, ale między nami istnieje przepaść. O czym byś rozmawiała z agrem, jak byś wyznała mu miłość - za pośrednictwem ata? - Nie mówiłam o sobie, mamo. - Oczywiście. Zapytałaś, a ja myślę głośno. Poza tym istnieje również coś takiego, jak duma zawodowa. My, Kapuletowie, nigdy nie byliśmy snobami, ale nie zapominaj, że matom sama natura wyznaczyła pierwsze miejsce wśród równych. Wykonujemy to, co najważniejsze, to, do czego żaden klan nie jest zdolny. Pięćset lat... Ula spojrzała na ekran. Maki zniknęły. Teraz pędzili po nim jeźdźcy, i wszyscy — zgrabni, barczyści, niebieskoocy, o mocno zarysowanych szczękach - byli podobni do Roma. Potrząsnęła głową, odpędzając omam. - Och, zapomnij o tym, mamo... W hallu dał się słyszeć odgłos zatrzaskiwanych drzwi, rozległa się głośna rozmowa i do pokoju wszedł z hałasem Tibor w otoczeniu grupy przyjaciół. — Słuchaj, siostrzyczko — zawołał od progu. — Pierre ani jednego dnia nie może się obyć bez twego towarzystwa. Mieliśmy zamiar spędzić cudowny wieczór, ale ten zakochany laluś tak nas zanudzał swoim narzekaniem, że musieliśmy wrócić. Przyhołub go, bo się zupełnie rozklei! - Cóż to za słownik, Tiborze! — oburzyła się matka. - Proszę wybaczyć, signora Kapuleti, to zgubny wpływ ulicy—skłonił się błazeńsko przed matką, schwycił ją za ręce i nie zważając na jej protesty, zaczął wirować po salonie. Wszyscy przywykli do szalonych pomysłów Tibora. Ula poleciła robotom podać kolację i rozpoczęła się wesoła uczta. Pierre nie spuszczał oczu z Uli i czuł się w siódmym niebie, bowiem tym razem nie traktowała go, jak zazwyczaj, z kapryśną kokieterią, ale przychylnie i czule. Po północy rozbawieni młodzi ludzie wybrali się na spacer do pobliskiego parku. Tibor oznajmił, że nie ma zamiaru tracić czasu, który pozostał do rana, i uroczyście polecił Pierre'owi, by odprowadził Ulę do domu. Długo spacerowali po pustych alejkach, pod ich nogami szeleściły opadłe liście. Gdy Pierre z przejęciem mówił o swoich uczuciach, jego twarz nabierała w księżycowej poświacie jakiegoś szczególnie uduchowionego wyrazu. Ula była urzeczona jego pełnymi elegancji, precyzyjnymi formułami i poddając się nastrojowi, pocałowała swego narzeczonego. Potem zaś, gdy po długim pożegnaniu koło podjazdu Pierre odszedł, z ciemności wyszedł na jej spotkanie Rom. Ula nie widziała jego twarzy, ale natychmiast poznała sylwetkę. - A to ty - powiedziała bez zdziwienia zmęczonym głosem, jakby spodziewała się tej późnej wizyty. Zaszczebiotał at i serce Roma drgnęło. Podczas tego męczącego oczeki- wania pod jej domem tysiące razy powtarzał sobie te jedyne, prawdziwe słowa, które powinien był powiedzieć Uli. Nie spodziewał się natychmiastowego odzewu, ale nie oczekiwał też takiej zimnej obojętności. I na domiar wszystkiego, ta różnica języków. Rom zupełnie stracił głowę.
- Przechodziłem obok twojego domu... - zaczął niepewnie. - I postanowiłeś wpaść na chwilkę - zakończyła ironicznie. - Czy zawsze spacerujesz o świcie po naszej dzielnicy? Rom zaczerwienił się ze wstydu. - Dobra - odezwał się brutalnie - nie zadzieraj nosa. Oczywiście, że nie jestem tu przypadkiem. Chciałem z tobą porozmawiać. - O czym? - O wszystkim. - No cóż, mów, posłucham. - Kiedy indziej. Już późno. - Właśnie. Długo tak na mnie czatujesz? Skinął głową. - I widziałeś, jak wychodziliśmy? - Tak. Co to byli za chłopcy? - Mój brat Tibor i jego koledzy. - A ten szpanujący cherubinek? - Nie waż się tak mówić o moich przyjaciołach. - Wybacz... - Ma na imię Pierre. - Pierre - powtórzył Rom. - Imię też ma takie mdląco piękne. Nie podoba mi się. Uśmiechnęła się wyniośle. - Ważne, że mnie się podoba. - To niemożliwe - odparł Rom umyślnie bezapelacyjnym tonem. -Taka dziewczyna jak ty nie mogłaby się zainteresować takim gogusiowatym typem. Nie zdając sobie z tego sprawy, próbował wytrącić ją ze stanu obraźliwej obojętności. I udało mu się. Ula drgnęła. Zrobiła krok do przodu, stanęła twarzą w twarz z Romem i patrząc mu prosto w oczy złym wzrokiem, rzekła dygocącym z napięcia głosem. - Czy przypadkiem nie masz zamiaru dyktować mi, z kim wolno mi się spotykać? - Mam! - odparł Rom i dotknął wargami jej warg. W tej samej chwili Ula z całej siły wymierzyła mu policzek. Kipiąc z oburzenia, przez sekundę szukała słów, które najbardziej by go dotknęły. Wreszcie znalazła. - Bezczelny agr! Rom nie zareagował. Uśmiechał się. I wtedy Ula uderzyła go jeszcze raz. - Wynoś się stąd i nie waż się mnie prześladować! Rom pokręcił przecząco głową. - Powiem Tiborowi i oberwiesz... Wzruszył ramionami. Ula uderzyła go po raz trzeci. Rom w dalszym ciągu się uśmiechał. Płacząc z bezsilności i złości odwróciła się i poszła w kierunku domu. I znowu Rom poczuł ogarniające go uczucie nieodwracalnej straty, to samo, którego zaznał wówczas, gdy widział, jak opuszczała zatoczkę. - Jeszcze chwilę - ból, który zadźwięczał w jego głosie, sprawił, że zatrzymała się. - Słuchaj, Ula, ja kilka razy... tłumaczyć się... coś zrozumienie... życie na przełomie... Mnie oślepili... Mogę nie bez ciebie... Słuchała tego bełkotu bez związku i ogarnął ją strach. Zrobiło się jej go żal. Czyżby ten dziwny chłopak oszalał i ona była temu winna? Ula, przeklinając w duchu swą oschłość, próbowała uchwycić sens w tych niedorzecznościach, jeżeli w ogóle był w nich jakiś sens. I nagle zrozumiała, co się stało - at milczał, Rom mówił jej językiem. Odkrycie to było dla niej ogromnym wstrząsem. Poczuła, jak całe jej jestestwo ogarnia fala współczucia, żałości i sympatii. Zaś Rom, który wyczerpał cały zasób wyuczonych formuł, powtarzał najważniejszą, będącą ukoronowaniem jego wyznania. - Kocham cię! Kocham cię! Kocham cię!
Ula nie mogła wydobyć głosu. Dusiły ją łzy. Wzięła Roma za rękę i jego dłonią z całej siły uderzyła się w policzek. Zaskoczony chłopak nie zdołał temu zapobiec. Wyszarpnął rękę i przyłożywszy dłoń do serca, zamarł, wstrząśnięty. A Uli już nie było. Skrzypnęły drzwi i po raz ostatni mignęła jej biała sukienka. Jaki on śmieszny, myślała Ula idąc do swego pokoju, nauczył się na pamięć formuł, które każdy mat zna od dziecka! Jak wspaniale jest żyć na tym świecie, myślał Rom, i jak cudownie jest znać matematykę! 5 Dla Hermesjan nie ma bardziej pasjonującego zajęcia niż kibicowanie męskiej, twardej grze w motokręgle. Pełno w niej nieoczekiwanych zmian sytuacji oraz możliwości przeprowadzania pomysłowych manewrów taktycznych. Kibice są w niej nie tylko zainteresowanymi obserwatorami, lecz mogą również wywierać bezpośredni wpływ na przebieg pojedynku. A jeżeli walka toczy się pomiędzy drużynami reprezentującymi różne klany, to trybuny są sceną iście homeryckich namiętności. Proszę sobie wyobrazić wyasfaltowany placyk o powierzchni boiska do piłki nożnej, po którym z prędkością 50 km/h pędzi na motołyżwach dwudziestu sportowców - po dziesięciu z każdej strony. Wzdłuż linii autowej znajduje się niewysokie ogrodzenie z otworami — ilość otworów równa się ilości miejsc na trybunach - przeznaczonymi do wrzucania niewielkich, przypominających tenisowe, piłek. W poręczy każdego fotela wmontowany jest guzik. Widz, nacisnąwszy go, uruchamia mechanizm wystrzeliwujący piłkę na pole gry - może to jednak uczynić tylko raz. Piłki lecą ku górze i ich trajektoria obliczona jest tak, że jeśli nie napotkają na jakąś przeszkodę, lądują w neutralnym kręgu w centrum pola i nie mogą już brać udziału w grze. Zadanie graczy polega na tym, by schwycić piłkę w locie, donieść ją na teren przeciwnika i z linii karnej rzucić w oddaloną o piętnaście metrów figurę z kręgli. Na wielkich tablicach informacyjnych rejestrowane są punkty zdobyte przez drużynę. Przepisy zabraniają podcinania, ale poza tym nie przeszkadzają grze siłowej - gracze mogą zabierać piłkę przeciwnikowi, bodiczkować w momencie strzału. Zawodnicy ubrani są w kombinezony z syntetycznej gąbki i hełmy, co ma zapobiegać poważniejszym obrażeniom. A co poza tym? Najważniejsze w motokręglach jest współdziałanie graczy z kibicami na trybunach. Od szybkiej orientacji i wprawy widzów w poważnym stopniu zależy wynik spotkania. Kibic powinien uchwycić właściwy moment wystrzelenia swej piłki, taki, kiedy obok są „swoi" i nie ma „obcych". Doświadczeni kibice wspaniale przeprowadzają tę ważną operację, oceniając całą sytuację na boisku. Wytwarza się u nich swego rodzaju telepatyczna więź ze swymi graczami, którzy w odpowiednim .momencie trafiają w odpowiednie miejsce, W tym właśnie tkwi sedno gry, a jak niektórzy sądzą - samego życia. Długo przed uniwersjadą drużyna agrów z zapamiętaniem trenowała na podmiejskim stadionie. Był tu i Rom, choć zaliczono go do zawodników rezerwowych i do ostatniej chwili nie wiedział, czy trener wypuści go na boisko. Stortey również ciągle przesiadywał na stadionie i naprzykrzał się swymi radami i nie kończącymi się opowieściami o tym, jak dwadzieścia lat temu agrowie dzięki jego bohaterskim czynom po raz pierwszy i ostatni zdobyli puchar Uniwersytetu. Był to szczyt sportowej kariery wychowawcy. Przechwałki Storteya przyjmowano z niedowierzaniem i żartami, poza tym zabierał drużynie mnóstwo czasu. Jednakże jego dziwactwa i niewzruszony optymizm pomagały rozładować
napięcie nerwowe po męczących ćwiczeniach i podtrzymywać w zespole atmosferę zapału i nadziei. Stortey, nietuzinkowy znawca psychologii klanowej, był nawet dopuszczony do udziału w posiedzeniach rady trenerskiej, co prawda, jedynie z głosem doradczym. Agrom udało się przedostać do finału, gdzie ich przeciwnikiem miała być groźna drużyna matów, niepokonana od wielu już lat. Trudno było przewidzieć, jak ułoży się sytuacja na trybunach. Niewątpliwie matów będą popierać spokrewnieni z nimi fizowie i, choć tu stopień prawdopodobieństwa był mniejszy, techowie i jurowie. Chemowie na pewno będą po naszej stronie. Niezbyt klarownie przedstawiała się sytuacja z biolami - z racji powiązań klanowych sympatyzują z agrami, ale układ w tabeli rozgrywek zmusza ich do tego, by życzyli zwycięstwa matom. Natomiast trudno było przewidzieć, komu będą sprzyjać filowie i histowie, którzy nie mieli jakichś ustalonych sympatii i zazwyczaj kibicowali tym, którzy bardziej się im podobali na boisku. - Zresztą - autorytatywnie stwierdził Stortey - jest tu pewien haczyk. Mam na myśli instynktowną nieufność, jaką histowie i filowie czują do matów, uważając, że są oni zbyt ambitni, skłonni do naruszeń równowagi klanowej i uzurpowania sobie szczególnych przywilejów. To można wykorzystać. Jeżeli rada mi zaufa, podejmuję się porozmawiać z kolegami na wydziałach historycznym i filozoficznym, by skłonić ich do sprzyjania naszej drużynie lub, w najgorszym razie, do zachowania neutralności. Po niezbyt długiej dyskusji wychowawca otrzymał błogosławieństwo i wyruszył, by spełnić swą misję dyplomatyczną. Na zakończenie przypomniano mu o konieczności zachowania nadzwyczajnej ostrożności, gdyż za organizowanie sympatii widzów przed meczem drużyna mogła zostać zdyskwalifikowana. Rom trenował pilnie, lecz bez szczególnego zapału. Jego myśli błądziły. w obłokach, żył słodkimi wspomnieniami swego ostatniego spotkania z Ulą i marzeniami o przyszłych rozkoszach miłości. Zresztą, nikt oprócz Matthewa nie zauważył zmian, które zaszły w Romie, zaś Met, podobnie jak Stortey, w żaden sposób nie zdradzał się ze swymi domysłami. Co prawda, pewnego razu Rom, nieoczekiwanie dla samego siebie, dał wyraz swemu nowemu sposobowi myślenia. Wieczorem jak zwykle wszyscy zgromadzili się w świetlicy i zajmowali się tym, na co mieli ochotę. Pod nieobecność Storteya nic się jakoś nie kleiło, do chwili gdy ktoś nie skierował rozmowy na temat, który wszystkim wciąż zaprzątał myśli — czekającego ich spotkania. Zaczęli analizować cechy każdego z graczy drużyny przeciwnika — jaką ma szybkość, który jest specjalistą w przechwy-tywaniu piłki, a który w strącaniu kręgli, kogo szczególnie należy się obawiać. Potem zaczęli plotkować o cechującej motokręglistów — matów skłonności do gry sitowej, graniczącej z brutalnością i okrucieństwem. Wreszcie dryblasowatyOolem oznajmił, że każdy mat to bydlak i można ich przywołać do porządku jedynie stosując metodę „oko za oko, ząb za ząb". - Co to ma wspólnego z matami? — mimowolnie wyrwało się z ust Roma. — Jeżeli w drużynie są chamy, to wcale nie znaczy, że cały klan jest zły. Na chwilę zapanowała cisza. W tej pełnej agroszowinizmu atmosferze, replika Roma zabrzmiała jak wyzwanie. Golem zmarszczył czoło i z niejakim wysiłkiem zastanawiał się, czy powinien uznać słowa Roma za kiepski żart, czy za zdradę i defetyzm, czy też, co byłoby najprostsze, dać mu po karku? Wreszcie Golem stwierdził groźnym tonem. - A ja uważam, że każdy z matów to łajdak! - A ja się z tobą nie zgadzam - spokojnie zaoponował Rom. , Twarz Golema zrobiła się purpurowa.
- Po kiego licha mamy mieć w drużynie agentów przeciwnika! - ryknął. - Wynoś się do swoich kochanych matów, padnij przed nimi na kolana, to może w nagrodę pozwolą ci podnosić piłki! Tego Rom nie mógł ścierpieć. Zerwał się, gotów skoczyć z pięściami na obrażającego go kolegę, choć dysproporcja wagowa była aż nazbyt widoczna. Na szczęście Matthew zapobiegł bójce. Oznajmił, że nie wolno przed tak odpowiedzialnym meczem wywoływać sprzeczek, że przecież uczą ich szanować inne klany, choć, oczywiście, nie powinno to przeszkadzać zdrowej, sportowej bojowości. Natychmiast przyłączyli się do niego inni zawodnicy, uspokajając obu przeciwników. Roma i Golema, którzy stali już w bokserskiej postawie, rozdzielono i wszyscy rozeszli się do swoich sypialni. W duszy Roma pozostał jednak nieprzyjemny osad. Dziwne, ale właściwie nie oburzał się na Golema, którego zasadniczo traktował z pobłażliwym lekceważeniem. Raczej dziwił się sobie samemu, tym rozmaitym przemianom, które w jego osobowości wywołało uczucie do Uli. Poczuł, jak rodzi się w nim strach - rozpadał się solidny, trwały świat przyzwyczajeń, nawyków przyswajanych od dzieciństwa. W ich miejsce pojawiały się inne, jeszcze nie do końca uzmysłowione. Te przekształcenia zarazem intrygowały i wywoływały strach. Któż może zgadnąć, dokąd go to zaprowadzi? Rom z lekkim uśmiechem pomyślał -jestem jak dziecko, które wyciąga rączki do nie znanego mu przedmiotu, ale jednocześnie gotowe jest w każdej chwili je cofnąć i uciec w bezpieczne miejsce, do mamy. Następnego ranka pojawił się Stortey o fizjonomii nieco wymiętej bezsenną nocą i licznymi toastami, ale nieskończenie zadowolony z siebie. Puścił oko do witającej go hałaśliwie drużyny i szybko pomaszerował do gabinetu trenera, jak goniec, który przede wszystkim ma obowiązek zaznajomić wszystkich z nadzwyczajnym rozkazem głównodowodzącego. Po dziesięciu minutach wyszedł z dumnie podniesioną głową i miną człowieka, którego przed chwilą nagrodzono orderem. Graczom, którzy obstąpili go tłumnie, oznajmił, że nie ma prawa zdradzać wyniku swej misji. Jednakże już po pięciu minutach z jego nader przejrzystych aluzji wszyscy zorientowali się, iż Storteyowi udało się uzyskać solenne przyrzeczenie uniwersyteckich gmin filów i histów, że będą oni pomagać agrom. Wiadomość ta niezwykle podniosła na duchu całą drużynę. Rozczulony Golem ścisnął nawet Roma w swych żelaznych objęciach i szepnął mu na ucho, że jeśli jutro drużyna matów zostanie pokonana, to on nie będzie już uważał ich za drani. Wreszcie nastał dzień meczu. Przy akompaniamencie ryku trybun obie drużyny wyjechały na pole i ustawiły się naprzeciw siebie. W kolorowych, puchatych kombinezonach motokręgliści wyglądali wyjątkowo imponująco. Trybuny były wypełnione do ostatniego miejsca; obecni byli chyba wszyscy studenci uniwersytetu i, oczywiście, rodzice graczy. W loży honorowej zasiadał rektor i pozostali członkowie władz uniwersyteckich. Barwnie ubrane dziewczyny promieniały uśmiechami, wiele z nich trzymało w rękach bukieciki fiołków. Rozgrywka od razu nabrała szybkiego tempa. Już w pierwszych sekundach zabłysnął Golem. Zręcznie schwycił wystrzeloną przez kibica piłkę, zręcznymi zwrotami swego masywnego ciała roztrącił przeciwników, z zawrotną prędkością przemknął przez całe boisko, w ostatniej chwili zręcznym unikiem uwolnił się od obrońcy i celnym rzutem całkowicie rozrzucił kręgle. Wyczyn ten wywołał burzę oklasków, zaś jakaś panna, równie potężnej postury jak Golem, rzuciła mu kwiaty. Gigant podniósł je, podjechał do bariery i posłał pocałunek damie swego serca. W czasie gdy wdzięczył się do dziewczyny, najlepszy gracz matów, którego Golem miał blokować, najspokojniej w świecie przechwycił dwie piłki, przedarł się do bramki agrów i wyprowadził swoją drużynę na pierwsze miejsce.
- Z tym zadufanym nicponiem zawsze tak! - zaklął trener i zaczął wściekle wygrażać pięścią Golemowi. Gdy ten wreszcie obejrzał się i zobaczył, co dzieje się na boisku, ruszył z taką wściekłością, że stracił równowagę i przy akompaniamencie śmiechu widzów turlał się nieomal do przeciwległej bariery. Gra toczyła się ze zmiennym szczęściem, ale mistrzostwo matów zaczynało dawać o sobie znać. Ich drużyna przypominała wspaniały mechanizm, w którym wszystkie elementy są idealnie zsynchronizowane i wyregulowane. Szczególnie precyzyjne były ich podania do zawodników znajdujących się w wygodniejszym położeniu do ataku. Zagadką było, czy ta celność wynikała z ciągłych ćwiczeń, czy też z wrodzonych skłonności do ścisłych obliczeń. W każdym razie, pod koniec drugiej części meczu ich przewaga stała się przytłaczająca. Co prawda, rozwścieczony Golem o mały włos nie zmienił losów rozgrywki. Machnął ręką na przepisy, zaczął taranować przeciwników, napędził im strachu i wykorzystując zamieszanie, jakie zapanowało w szeregach matów, prawie wyrównał stan. Jednak skutek tego był opłakany - po dwóch surowych ostrzeżeniach edyl usunął go z boiska. — No cóż— rzekł trener z westchnieniem— wychodź, Rom, spróbuj, może ci się poszczęści. Zabrzmiało to jak: „Idź, nie mam wyboru". Tak lekceważąco poinstruowany Rom wjechał na boisko w podłym nastroju i ospale włączył się do gry. Na domiar złego los poddał go niezwykłej próbie. Rom schwycił piłkę, zwiększył prędkość i popędził w stronę bramki matów, ale drogę zagrodził mu rosły i szybki pomocnik drużyny przeciwników. Rom próbował go ominąć, tamten odgadł jego zamiar i zderzyli się. Trzeba było nawiązać walkę siłową. Naprężył mięśnie i nagle rozpoznał w swym przeciwniku Tibora. Jej brat! - przemknęło Romowi przez myśl. No to co, przecież nie oddam mu piłki z tego powodu, zaoponował z rozdrażnieniem sam sobie. Jej brat! — powtórzył pierwszy, wewnętrzny głos. Bezczelny, pewny siebie mat! -odparł drugi. Jej brat! - Patrz, jak się uśmiecha, jest pewny, że wygra! -Jej brat!... Ten trwający ułamek sekundy wewnętrzny spór sparaliżował wolę Roma. Tibor wyrwał mu piłkę i naigrywając się z tego, co uznał za przestrach przeciwnika, umyślnie bez pośpiechu pojechał zbijać kręgle. Na trybunach rozległy się gwizdy - widzowie nie wybaczali tchórzostwa. Rom poczuł, jak krew uderzyła mu do głowy. Płonąc ze wstydu zawrócił i rzucił się w pościg z największą prędkością, na jaką stać było jego motołyżwy. Popędził nic nie podejrzewającego Tibora, który zdążył już O nim zapomnieć, schwycił go za ramiona, odwrócił twarzą do siebie, wyrwał, piłkę i w końcu z całej siły popchnął go ramieniem. Zaskoczony Tibor stracił równowagę, potoczył się po betonie, z hukiem uderzył o barierę i znieruchomiał. W jego kierunku podbiegli lekarze. Jednakże w incydencie tym nie zostały złamane przepisy i edyl nie przerwał gry. Rom bez przeszkód dotarł do celu i zdobył swoje pierwsze punkty. Nie oklaskiwano go. Publiczność, jak to bywa w takich przypadkach, współczuła poszkodowanemu zawodnikowi, który w dodatku atakował' odważnie, twarzą w twarz, został zaś zwyciężony w wyniku napaści od tyłu. Z opuszczoną głową, prawie nie uczestnicząc w grze, Rom powoli jechał wzdłuż bariery. Sprawa przyjęła jak najgorszy obrót. Obraził Ulę, poturbował jej brata i wszystko to z powodu jakichś przeklętych kręgli. A w dodatku będą go teraz uważać za tchórza. Do końca meczu pozostały już tylko dwie minuty. Widzowie zaczęli wstawać z miejsc. Nagle, na cały stadion rozległ się dziewczęcy głos. — Rom! Trzymaj! Uniósł głowę i zobaczył przed sobą Ulę. Wskoczyła na ławkę i obiema
rękami wskazywała mu lecącą w powietrzu piłkę. Rom poczuł, że wyrastają mu skrzydła u ramion. Niewiarygodnym skokiem dosięgnął piłki, szczęśli-wie wylądował na łyżwach i pomknął do przodu, zwodami wymijając swych prześladowców. Jego rzut zadecydował o wyniku meczu. Rozradowani koledzy otoczyli Roma, Stortey ściskał go w: objęciach, Golem kilka razy podrzucił w powietrzu i nawet surowy trener pieszczotliwie poklepał po karku. Uroczyście wręczono im kryształowy puchar, po czym drużyna powierzyła Romowi, zawodnikowi, który zdobył zwycięskie punkty, spełnienie starożytnego obyczaju - dokonanie wyboru królowej stadionu. Młode agry, które nie wątpiły, że wybór padnie na jedną z nich, zaczęły poprawiać makijaże. Rom powoli jechał wzdłuż bariery z wiankiem z żywych kwiatów i wpatrywał się w twarze dziewcząt. Ku ogólnemu zdziwieniu minął sektor agrów, zaczęto tam szeptać - może nie zdołał dokonać wyboru i zacznie drugą rundę? Nie. Bez wahania podjechał do jednego z następnych sektorów, zdjął łyżwy, przeskakując stopnie podszedł do miejsca, gdzie siedziała Ula, zatrzymał się przed nią i wypowiedział tradycyjną formułę. — Ogłaszam cię, Ulo Kapuleti, królową tego stadionu aż do następnej uniwersjady! Wśród matów i agrów panowało zamieszanie. Widzowie z innych klanów, którzy nie orientowali się w sytuacji, owacyjnie witali nową królową. Zabrzmiał hymn. Rektor, stojąc na baczność, schwycił się ręką za serce. — Kochany, co ci jest? — spytała go żona. — Nie przejmuj się tak bardzo tymi idiotycznymi motokręglami. — Czyż nie rozumiesz, co się stało? — odparł tragicznym tonem. — Po raz pierwszy od pięciuset lat zwycięzca wybrał królową stadionu nie ze swojego klanu! 6 Profesor Chase był najmłodszym nie tylko na wydziale matematycznym, ale w całym uniwersytecie. Niektórzy nazywali go szczęściarzem, ale była ta bardzo niesprawiedliwa opinia. Wywodził się z rodziny zwykłych matów i nie posiadał ani znakomitych przodków, ani znajomości, mimo to jednak zrobił karierę dzięki swemu uporowi i fanatycznemu oddaniu klanowi. Powiadano, że jest przewidywany do zajęcia miejsca w fotelu rektorskim, zaś to nader prestiżowe stanowisko mogło stać się odskocznią do dalszych awansów. Był to wspaniały dowód, iż na Hermesie każdy obdarzony talentem i chęcią do pracy ma szansę... — Potęga naszej nauki - tłumaczył swym studentom - wyjątkowe miejsce, jakie zajmuje w panteonie nauk Hermesa, wynika z jej uniwersalnego charakteru. Na przykład, zadania na najprostsze równanie typu hiperbolicznego... - szybko nakreślił na tablicy wzór: ...uzyskanego w celu opisania swobodnych oscylacji jednorodnego środowiska, mają również zastosowanie w opisie szerokiego kręgu falowych procesów akustyki, hydrodynamiki i wielu innych sfer nauk fizycznych. Wybiegając myślą naprzód mogę stwierdzić, że modele matematyczne mają zastosowanie w badaniach istoty wszelkich innych form ruchu materii -chemicznej, biologicznej i
społecznej, ponieważ pozwalają one uwzględniać i zestawiać z sobą nie tylko cechy ilościowe, ale i jakościowe. Te ostatnie przy pomocy ustalonych współczynników tłumaczą się na język cyfr i w ten właśnie sposób stają się wymierne. Matematyka, przyjaciele, to prawdziwa królowa nauk, która hojnie obdarza swych poddanych. Chase przerwał, by rozkoszować się zrobionym wrażeniem i po chwili ciągnął dalej: — Wróćmy jednak do naszego dzisiejszego tematu. Chodzi tu o pomiar stosunku okresu życia naładowanego D-mezonu do okresu życia neutralnego D- mezonu, w celu ustalenia sił oddziaływających na powabność oraz sił oddziaływających przy zamianie powabności na dziwność... Dostrzegł, że Ula go nie słucha i wpatruje się rozmarzonym wzrokiem w okno. Młodego profesora zawsze ogarniało uczucie złośliwego zadowolenia w chwili, gdy mógł poniżyć tych szczęściarzy, którzy od chwili przyjścia na świat dysponowali tym wszystkim, co zwykli śmiertelnicy musieli zdobywać przez lata ciężkiej pracy. — Ale naszą królową stadionu — rzekł szyderczo — najwyraźniej niezbyt interesuje omawiany przeze mnie, niegodny uwagi temat. Czy aby nie zawrócił jej w głowie ten dziwny agr, który ją ukoronował? Ula zaczerwieniła się. Chase, zadowolony ze swego kalamburu, nie ustawał. — Jest to chyba jedyny przypadek, który nie podlega wszechmocnej logice matematycznej. Mata rzuca piłkę agrowi, który przewrócił jej brata. Agr w odpowiedzi koronuje ją. Jest to zadanie ze sfery równań irracjonalnych. Ula wybiegła z auli. - Panie profesorze — Pierre podniósł się ze swego miejsca — proszę wybaczyć, ale pańskie zachowanie jest oburzające. Nikt nie dat panu prawa obrażania ludzi. - I wyszedł za Ulą. Kitka osób w milczeniu poszło w jego ślady. Chase zmieszał się, poczuł bowiem, że tym razem przeciągnął strunę. Rozsądniej byłoby nie zadzierać z tymi Kapuletami — stare rody są niezwykle solidarne i może mieć nieprzyjemności. Ale niełatwo go teraz wysadzić z siodła. Ma w nosie całą tę zgraję, która żyje tylko ze sławy swoich przodków. Przecież stali się już tak bezczelni, że podnoszą rękę na pryncypia hermesjańskiego społeczeństwa. Nie ujdzie im to płazem, rozpętam taką burzę! — podtrzymywał się na duchu Chase. - Fajnie ją pan usadził, profesorze - jeden ze studentów przerwał jego rozmyślania. I natychmiast rozległy się dalsze głosy. - Dobrze jej tak! - Niech wie, co to znaczy zdradzać swoich! - Proszę się nie martwić, poprzemy pana... - Dziękuję wam, przyjaciele - rzekł wzruszony Chase. - Nie wątpiłem, że jesteście prawdziwymi matami - całkowicie wróciła doń jego zwykła pewność siebie. - Potrafimy obronić nasz klan. Ale teraz kontynuujmy zajęcia. Pierre dopędził Ulę już za bramą uniwersytetu i schwycił dziewczynę za rękę. - Poczekaj, uspokój się. - Zostaw mnie! — wyrwała dłoń. - Nie zwracaj uwagi na tego parweniusza. On nie może nam wybaczyć naszego pochodzenia. - Chase mnie znieważył. Jak on śmiał powiedzieć coś takiego przy wszystkich. - Oczywiście, że to chamstwo, ale gdzież miał się nauczyć dobrych manier? Powiedz mi jednak, dlaczego to zrobiłaś? - O co ci chodzi? - Dlaczego rzuciłaś piłkę agrowi? - Ponieważ chciałam.
- Na złość Tiborowi? Zrobił ci jakąś przykrość? - Nic podobnego. Kobiece kaprysy, pomyślał doświadczony przystojniak Pierre. - No, już dobrze, możesz się niczego nie bać - rzekł protekcjonalnym tonem. - Wkrótce się pobierzemy i wszystko zostanie zapomniane. - Jesteś pewien? — zapytała ironicznie, ale Pierre nie zauważył tego. - Oczywiście! - zawołał z zapałem. - Któż by się ośmielił pomyśleć coś złego o mojej żonie! Gdyby nawet znalazł się ktoś taki, razem z Tiborem natychmiast przywołamy go do porządku. - Nie to miałam na myśli. Czy jesteś pewien, że się pobierzemy? Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Co? - To. Przecież nie dałam ci zgody. - Znowu kaprysy - rzekł z irytacją. - Nie udawaj. Już w szkole nie dawałaś mi spokoju. - Podobałeś mi się, nie będę ukrywała. Ale z tym już skończone. - Słuchaj, przecież przed tygodniem, w parku... - Możesz mi nie przypominać. Powiedziałam — skończone. - No cóż, wygląda na to, że Chase miał rację - rzeczywiście ten agr, Rom, czy jak mu tam, cię oczarował. - Nie twoja sprawa. - Dziewczyno, posłuchaj, żal mi cię. Czy wyobrażasz sobie, co ty wyprawiasz? Agr i mata - dobrana para! — roześmiał się zgryźliwie. Odwróciła się i odeszła. - Opamiętaj się. Rujnujesz sobie życie! Ula nie odpowiedziała. Wyprzedził ja i zagrodził drogę. - Wybacz mi moje grubiaństwo. Wiesz przecież, że powodzenie u kobiet przewróciło mi w głowie i stąd bierze się ta moja fanfaronada. Ale przecież kocham cię, nigdy nie wątpiłem, że jesteśmy dla siebie stworzeni. I nagle, jak pałką w łeb. - Przeżyjesz to, Pierre - rzekła łagodnie. - Zabiję się! - Przeżyjesz. I pocieszysz się. Zostańmy przyjaciółmi, tak bardzo potrzebna mi teraz pomocna dłoń. - Nie, nie i jeszcze raz nie. Jesteśmy zaręczeni. Twoi rodzice nie pozwolą ci zerwać umowy. I Tibor... Jeżeli się nie opamiętasz, wszystkich nastawię przeciwko tobie. - Nie groź mi - powiedziała zmęczonym głosem. - I bez tego jest mi straszno. Słowa te wstrząsnęły Pierrem. Stał oszołomiony, z uczuciem wewnętrznej pustki i gdy ponownie zaczęła iść, nie próbował jej już zatrzymywać. Matka powitała Ulę ozięble. - O, zjawiła się królowa! - Co z Tiborem? - zapytała Ula. - Leży. Idź, popatrz, jak ten agr poturbował twojego brata. Może wreszcie odezwie się w tobie sumienie. Ula, z trudem powstrzymując łzy, poszła do pokoju Tibora. Na przekór oczekiwaniom brat wyglądał nieźle i był jak zwykle w dobrym humorze. - Siostrzyczka przyszła odwiedzić umierającego? Ale jak widzisz, jestem zupełnie zdrów. - To prawda, Tiborze? - Tak, tylko siniaki zostały. - I nie gniewasz się na mnie? - Co ci przyszło do głowy? Zabawiłaś się, rzuciłaś piłkę agrowi i za to zostałaś królową. Cieszę się z twojego sukcesu, a ten agr też jest, jak widać, równym chłopakiem. - Tiborze - przytuliła się do jego piersi - wracasz mi życie!
- Prawdę mówiąc, uznałem go za ciamajdę, a tymczasem okazało się, że ma charakter! Oczywiście, sama rozumiesz, że gdybym uważał, nigdy by nie dał mi rady. - Oczywiście, kochany braciszku. Jesteś najsilniejszym i najzręczniejszym graczem na całym Uniwersytecie. - Kpisz ze mnie? - Nie, mówię to zupełnie serio. - Dlaczego masz łzy w oczach? - ujął ją pod brodę i przyjrzał się uważnie. - A, tak... - odwróciła twarz. - Mnie możesz się przyznać. Ula rozpłakała się. Tibor zaczął ocierać dłonią Izy płynące po jej policzkach, a drugą ręką gładził ją po plecach. - Uspokój się, przecież nic strasznego się nie stało... - Nie wyobrażasz sobie, jak on mnie przy .wszystkich... - Co za on? Mów jaśniej. - Profesor Chase. - A, ten parweniusz... co na to Pierre? Nie ujął się za tobą? Wyjęła chusteczkę i zaczęła doprowadzać się do porządku. - Nie wiem, uciekłam i Pierre dogonił mnie dopiero na ulicy. Żądał, żebyśmy jak najszybciej się pobrali. - I słusznie. Natychmiast ustaną wszystkie plotki na twój temat. - Tiborze - rzekła błagalnym głosem - nie gniewaj się, ale nie mogę wyjść za niego. - Jak to? - usiadł na łóżku. - Co zaszło między wami, pokłóciliście się? - Nie. Po prostu go nie kocham. Gwizdnął cicho. - I dawno to zrozumiałaś? Skinęła głową. - Słuchaj, Ula, nie wiem, co na to rodzice, ale ja będę ostatnim człowiekiem, który chciałby cię nakłaniać do tego małżeństwa. W ogóle uważam, że ten zwyczaj zaręczania dzieci to idiotyzm. Dzięki Bogu nikt nie wpadł na pomysł, żeby mnie ożenić według czyjegoś widzimisię! Ale zawsze miałem wrażenie, że Pierre ci się podoba. Może to zwyczajna sprzeczka? Pogodzicie się. Chcesz, to pogadam z nim po męsku? — Nie, Tiborze, nic z tego nie wyjdzie. - Powiedz mi, ale szczerze, czy przypadkiem nie zakochałaś się w kimś innym? Nie odpowiedziała. - Dobra, nie będę cię męczyć. Ula z wdzięcznością pomyślała, że jej porywczy i rozpuszczony brat, nieraz brutalny w swej prostolinijności, miał dość taktu, by nie grzebać się w jej i tak już skomplikowanych uczuciach. Jednocześnie zrobiła jeszcze jedno odkrycie - był wystarczająco przenikliwy, by zrozumieć, co się z nią dzieje. - W końcu znajdziesz kogoś innego, i tak w gruncie rzeczy jesteśmy wszyscy prawie tacy sami - stwierdził filozoficznie Tibor. - Jedno ci tylko powiem - nie zapominaj o swoim klanie, bez niego zginiesz. - I po krótkiej chwili zapytał nagle. - A swoją drogą, czemu rzuciłaś mu tę piłkę? - Sama nie wiem, naszło na mnie jakieś zamroczenie...Chociaż, może ze współczucia. Miał taką speszoną minę, kiedy go zaatakowałeś. - Ahaaa... - powiedział przeciągle Tibor. Ktoś zastukał, drzwi się otworzyły i na progu pojawił się profesor Kapuleti. - Witajcie, dzieci. Tiborze, zabiorę ci Ulę, muszę z nią porozmawiać. W gabinecie ojca Ula usiadła z podwiniętymi nogami na miękkiej, szerokiej sofie. Było to jej ulubione miejsce. W dzieciństwie spędzała tu całe godziny, kartkując popularne publikacje o matematyce i od czasu do czasu zerkając na ojca, pochylonego nad biurkiem pełnym rękopisów. Chwilami przerywał pracę, żeby wdać się w filozoficzne rozważania na
rozmaite, abstrakcyjne tematy. Ula niewiele z tego rozumiała, ale podobało się jej, że traktuje ją jak dorosłą i kiwała głową, jak przystało poważnemu rozmówcy. Matka, gdy zastawała ich przy tych zajęciach, miała do męża pretensje, że zawraca dziecku głowę rozmaitymi bzdurami, zamiast uczyć je zasad dobrego zachowania. Kapuleti protestował i próbował udowadniać, że umysł dziecka to pusta kartka papieru, którą od samego początku należy zapełniać wiecznymi prawdami. I jeżeli nawet są one w chwili obecnej dla Uli niedostępne, to na pewno kiedyś odżyją w jej pamięci i odegrają swoją rolę, zaś bez tego fundamentu kultury matematycznej niczego w życiu nie osiągnie. Denerwował się, zdejmował i znowu zakładał na nos swe olbrzymie, rogowe okulary, lecz ostatecznie machał ręką, siadał za biurkiem i po sekundzie zapominał o Uli i całym świecie. Ach, jak dawno minęły te pogodne chwile, jak skomplikowane stało się życie! Kapuleti długo wahał się, przekładał papiery, zaś Ula, nie chcąc mu pomóc, obojętnie obserwowała go swymi wielkimi, pomarańczowymi oczyma. Tylko lekkie drżenie powiek zdradzało ogarniający ją niepokój. - Widzisz, córko, w życiu bywają chwile... -zaczął, zająknął się i spróbował inaczej. - Nigdy nie uważałem cię za głuptasa, którego należy uczyć życia. Jesteś dorosłą, mądrą dziewczyną i zrozumiesz... Znowu się zmieszał, czując na sobie jej uważne, pełne skupienia spojrzenie. Wreszcie odwrócił się i ciągnął dalej, patrząc w sufit. - Słowem, po prostu przekażę ci treść rozmowy, którą miałem dziś z rektorem... Powitanie rektora od razu wzbudziło jego czujność. - Proszę wejść, Kapuleti, zawsze cieszę się ze spotkania z panem i bardzo mi przykro, że tym razem nasza rozmowa będzie dotyczyła nieprzyjemnych spraw. - Poprosił gościa, by usiadł, nerwowo poprawił krawat i rozczochrał swe bujne, siwe włosy. - Chciałbym przede wszystkim dowiedzieć się, jak ocenia pan wydarzenia na stadionie? - Co pan ma na myśli? - zapytał Kapuleti. - Doskonale się pan orientuje, co mam na myśli - zachowanie pańskiej córki i konsekwencje jej postępku. - Nie widzę w tym nic nagannego. - Doprawdy? To bardzo dziwne. Mata demonstracyjnie oddaje swoją piłkę młodzieńcowi z innego klanu, zaś ten publicznie wybiera ją na królową stadionu. A pan uważa, że to normalne? - No cóż, jest to być może dość niezwykłe, ale nic ponadto. - Zdumiewające! - Rektor machnął rękami. - Czy mam tłumaczyć panu, ogólnie szanowanemu człowiekowi, że nasz dobrobyt opiera się na systemie profesjonalnych klanów? - Wiem o tym. Wiem jednak również, że powinno istnieć pełne równou- prawnienie klanów. A poza tym, dlaczego chwilowy kaprys krnąbrnej dziewczyny (ten fragment swojej rozmowy z rektorem Kapuleti z wrodzoną delikatnością stonował) miałby zagrozić naszemu systemowi? Niewiele ten system byłby wart, gdyby podobne drobiazgi mogły go podważyć. - O to właśnie chodzi, że wszystko zaczyna się od drobiazgów!-zawołał rektor. — Niechże pan zrozumie — to nie przypadkowy epizod, kryje się za nim coś poważniejszego. Zresztą, nie zna pan niektórych faktów i, oczywiście,