Wiera Szkolnikowa
NAMIESTNICZKA
KSIĘGA II
DZIECI POGRANICZA
1
Ludzie starzeją się srebrem, a drzewa złotem, po-
myślała Gladia Dario, grafini wdowa Invanosu, za-
uważywszy pierwsze żółte nitki w przyblakłej zieleni
brzóz. Klony na razie zachowały jeszcze letnią barwę, ale
pod koniec września także one poddadzą się i wybuchną
gwałtownym płomieniem. Grafini przebierała się do
śniadania. Pokojówka z trudem dopięła gorset na swojej
pani, o wiele ciaśniej niż podpowiadałby to zdrowy
rozsądek: lady dawno już utraciła dziewiczy wdzięk, lecz
nie pogodziła się ze stratą, choć bezlitosne lustro - kat
zamknięty w polerowanej ramie - nie pozostawiało
wątpliwości. Gladia poprawiła siateczkę na włosach,
chowając siwiznę pod sznurami pereł, zanurzyła zajęczą
łapkę w pudrze, doprowadziła do porządku policzki, w
skupieniu popatrzyła na słoik z barwiczką, a potem
odstawiła go na stolik, zapominając zakryć. Na zewnątrz
przekrzykiwały się służące, trzepotała skrzydłami
spłoszona kaczka, która uciekła z ptaszarni, skrzypiał
kołowrót zwodzonego mostu.
Grafini zeszła na posiłek ostatnia. Jej syn, graf Elvin,
siedział już u szczytu stołu, z głową zwróconą w stronę
okna znajdującego się w drugim końcu sali. W po-
granicznym Invanosie nawet w paradnych komnatach
okna przypominały strzelnice. Słysząc kroki matki, graf
wstał, niezgrabnie odsuwając krzesło. Gladia podała mu
rękę do pocałowania, unosząc ją do samych jego ust. Już
od ośmiu lat rozgrywała się ta sama bolesna scena. Można
się było pocieszać tylko tym, że syn nie dostrzega, jak
krzywi się jego żona, jak odwraca wzrok stryj Arno
Dario, zarządzający hrabstwem w imieniu krewniaka, jak
wbija wzrok w talerz małżonka lorda Arno, czarnowłosa
barbarzynka o wyzywająco bujnym biuście. Na jej piersi
zmieścił się bez trudu dziesięciorzędowy naszyjnik ze
złotych monet i jeszcze zostało miejsce dla tak modnych
w tym roku koronkowych falban.
Jedli w ciszy, którą zakłócał jedynie brzęk widelców.
Służąca stojąca za krzesłem grafa nakładała mu na talerz
pieczyste, dolewała wina. Arno, odkaszlnąwszy, zaczął
rozmowę:
-Przyszedł list od Verda. Zaprasza na zaręczyny.
-Nie pojadę, stryju.
Lecz Arno nie zamierzał się łatwo poddać.
- Elvinie! Starnis jest naszym sąsiadem i przyja-
cielem, więc raz na parę lat można się oderwać od...
ekhm... spraw i go odwiedzić! Tym bardziej że wydają za
mąż twoją kuzynkę.
- Wiesz, ile mam kuzynów i kuzynek w całym im-
perium?
- Co za różnica! Mówisz, jakbyś innych krewnych
odwiedzał każdego tygodnia!
Grafini Cleria z rozdrażnieniem odstawiła kubek na
tacę. Wiedziała przecież, wiedziała! Jej mąż znów
odmówi wyjazdu w gości! Niebawem w ogóle przestaną
ich zapraszać nawet najbliżsi sąsiedzi! Viastro to taki
sam dziki kraj jak Invanos, ale zawsze by to była jakaś
odmiana, bo nieszczęsna kobieta zaczynała się dusić w
tych murach. Osiem lat bez wyjazdu, tylko z sypialni do
stołowego, ze stołowego do gościnnego, z gościnnego do
sypialni. Czy tak kiedyś wyobrażała sobie małżeństwo?
Osiem lat temu życie zdawało się przepiękną bajką.
Ją, trzecią córkę lorda Mirlana, nieposiadającą posagu
dziewczynę z bagnistej prowincji, wybrał na żonę piękny
graf! I nic to, że wraz z nim została skazana na towarzy-
stwo apodyktycznej matki męża, a hrabstwo graniczyło z
ziemiami barbarzyńców! W imperium było wszystkiego
ośmiu grafów i dwunastu książąt, więc jakie szanse miała
dziewczyna wyjść tak korzystnie za mąż? Niewiele
większe, niż zostać namiestniczką.
Poznali się na balu w paiacu, narzeczony obiecał, że
zimowe miesiące będą spędzać przy dworze, a mło-
dziutka namiestniczką Salome chciała widzieć przyszłą
grafinię w swojej świcie. Małżeństwo stało się głośne w
stolicy, naczelny wódz Tavor był świadkiem na ślubie
krewniaczki, drogocenne podarunki nie mieściły się w
szkatule, trzeba było zamówić drugą. A największym
podarunkiem był mąż - piękny tak, że na sam widok jego
twarzy młode frejliny dech traciły. Ujawnia się elficka
krew, tak mówiły starsze damy dworu, pamiętające
jeszcze niebywale przystojnego młodzieńca z rodu
Elotono, który przyciągał ich spojrzenia dwadzieścia lat
wcześniej.
Graf Elvin odziedziczył rysy po matce, urodzonej
księżnej Kve-Erro, po ojcu dostał mu się tylko słaby
charakter oraz zamiłowanie do ksiąg. Przebywając
w Suremie, spędzał całe dni w pałacowej bibliotece i
chętnie by w niej zostawał na noc, gdyby nieubłagany
Opiekun wieczorami go nie wyganiał. Czarująca Cleria
sprawiła, że graf na pewien czas zapomniał o zakurzo-
nych stronicach i ciężkich woluminach, a ostatniego dnia
wiosny roku 1308 została jego żoną.
Młoda para wyjechała do Invanosu, zamierzając przed
zimą powrócić do stolicy. Grafinię kusiły bale i rozrywki,
a grafa biblioteka. Lecz ani Elvinowi, ani Clerii nie udało
się już opuścić własnego zamku. Latem hrabstwo
nawiedziła czarna gorączka. Choroba nie baczyła na
urodzenie, bogactwo i urodę, zbierała żniwo bez wyboru.
Ci, którzy przeżyli, zostawali zeszpeceni strasznymi
bliznami, ślepli, głuchli, cierpieli na bóle serca, dusząc
się i przeklinając boga życia za jego bezlitosne
miłosierdzie. Grafowi udało się, bo tylko oślepł, ale
Cleria, choć szczęśliwie uniknęła choroby, została
żywcem pogrzebana w zamkowych murach z niewi-
domym mężem i znienawidzoną świekrą, która nie po-
trafiła wybaczyć synowej, że nie podchodziła do męża,
kiedy chorował.
Cleria przeklinała godzinę, w której zgodziła się zostać
panią Invanosu. Młodej kobiecie się zdawało, że bogowie
z niej drwią, i nawet dzieci nie potrafiły wyprowadzić jej
ze stanu wiecznego niezadowolenia, zwłaszcza że Gladia
nie dopuszczała jej do drogocennych wnuków. Wszystkie
te lata Cleria znosiła upoko-. rżenia w milczeniu, dając
upust złości na służbie. Lecz każda cierpliwość ma swój
kres. Dziś wreszcie grafini nie wytrzymała.
-A może by tak mój szlachetny małżonek choć na
jeden dzień oderwał się od ulubionych retort i pomyślał o
kimś innym niż on sam?!
Graf, mimo że ślepy, nadal kupował księgi, z pomocą
sekretarza korespondował z uczonymi, robił jakieś
doświadczenia, słowem - wiódł żywot godny kapłana
Ammerta, a nie wielkiego lorda. Arno zajmował się spra-
wami prowincji, prowadził rokowania z barbarzyńcami, a
z córką wodza przygranicznego plemienia ożenił się,
żeby zapobiec najazdom. Cieszył się, że krewniak znalazł
sobie jakieś zajęcie. Grafini wdowa sama by mogła myć
naczynia służące do doświadczeń, żeby tylko syn był
zadowolony. Jedynie Cleria gniewała się, że jej mał-
żonek wiedzie życie niegodne szlachcica, ale do tej pory
ukrywała niezadowolenie. Graf pojmował, że żona jest z
nim nieszczęśliwa, lecz dopóki Cleria milczała, mógł
mieć nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, a teraz, gdy
napotkał jej otwarty sprzeciw, pogubił się.
-Clerio, nie mogę jechać.
-A to dlaczego? Przecież nie wsadzą pana na siodło,
można wziąć lektykę albo karetę! - Grafini naruszyła
niepisane prawo o milczeniu na temat kalectwa męża.
- Nie do Suremu nas proszą, ale w sąsiedztwo. -
Nazwę stolicy wypowiedziała z goryczą.
Arno zakaszlał, nierad, że zaczął tę rozmowę.
- Dobrze, skoro nie chcesz, to trudno. Pojadę sam,
na granicy teraz spokój.
Gladia gniewnie spojrzała na synową, ale zmilczała,
nie chcąc bardziej denerwować syna. Elvin próbował
naprawić sytuację:
- Clerio, może pani jechać ze stryjem. Graf Viastro
chętnie was zobaczy.
Grafini wdowa zachłysnęła się winem. Trudno jej
było sobie wyobrazić, że Verd Starnis, którego wszyscy z
nawyku nazywali grafem, chociaż utracił tytuł na rzecz
syna po nieudanym powstaniu przed
dwudziestu laty, „chętnie" widziałby kogokolwiek
spokrewnionego z głównodowodzącym Tavorem, nawet
jeśli nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności ten ktoś
okazał się krewnym jego żony. Ale skąd lekkomyślna
dziewucha miałaby wiedzieć o takich niuansach? Nie
wiadomo, czy pamięta chociaż imię poprzedniej na-
miestniczki. A Elvin mówił dalej:
-Niestety, nie mogę was odprowadzić. Oczekuję
gości. Pani Dalara zgodziła się przyjechać do
Invanosu i ocenić moje skromne osiągnięcia.
-Gości?! - W wysokim głosie grafini zaczęły po-
brzmiewać tony charakterystyczne dla przekupki.
-Dalara Płonąca Róża, elfka. Jej prace ocenia się wy-
żej od innych naukowych traktatów, to zadziwiająca
niewiasta! - Graf nie mógł widzieć, jak wargi jego
żony zacisnęły się w wąską kreskę, zupełnie
pozbawiając urody jej młodą, świeżą twarz.
-Chce pan, bym wyjechała dlatego, że oczekuje pan
wizyty kobiety? To... To po prostu niesłychane! - Gra-
fini z łoskotem odsunęła krzesło od stołu i wybiegła z
jadalni.
Arno aż gwizdnął cicho.
-Tak, krewniaku, umiesz ty postępować z kobietami! -
W głosie lorda zadźwięczała udawana zazdrość.
-Znów wszystko zrozumiała nie tak! Arno, niechże
ona faktycznie pojedzie z tobą. Dalara powinna się
zjawić za dwa dni, a Cleria jest chyba mocno
poirytowana. Nie chcę skandalu.
-A ty co, naprawdę zaprosiłeś tutaj elfkę, żeby z nią
czytać książeczki?
-Arno! - zawołał graf ze wzburzeniem.
- No dobrze, przekonam twoją żonę. Rzeczywiście,
lepiej nie wyrządzać jej takiej zniewagi! Elfka w domu
i prowadzą z nią uczone rozmowy. - Arno z przyjem-
nością opowiedziałby ze szczegółami krewniakowi, jak
należy się zabawiać z elfkami, lecz nie mógł przy gra-
fini wdowie. Jego żona wprawdzie do tej pory jeszcze
nie opanowała zasad etykiety, ale lady Gladia zawsze
potrafiła być zdecydowana.
Do obiadu na zamku udało się osiągnąć coś podob-
nego do spokoju: grafini zgodziła się pojechać z lordem
Dario i jego małżonką, wierząc - a może stwarzając
pozory wiary - w czysto naukowy charakter związku jej
męża z elfką, i nawet przeprosiła za swój brak
opanowania.
Graf z ulgą wrócił do gabinetu, wezwał sekretarza i
podyktował kilka listów. O porannej rozmowie już
zapomniał, znów i znów powtarzając sobie w myślach to,
co napisała Dalara. Czyżby naprawdę udało mu się
wynaleźć środek na przeklętą chorobę, od stuleci
nawiedzającą całe prowincje, zabijającą i okaleczającą
tysiące ludzi, chorobę, która pozbawiła go wzroku?
Wyobraził sobie świat wolny od czarnej gorączki. A
gdyby w podobny sposób zwalczyć także inne choroby,
to największym kłopotem dla ludzi stanie się zwykłe
przeziębienie! Wielcy bogowie, czyżby jeden człowiek
był w stanie zmienić cały świat?!
2
Laer Aellin, książę Suersenu, Opiekun pałacowej bi-
blioteki i wykładnia praw imperium, we wszystkim na-
ruszał tradycje: nigdy dotąd rządzący książę nie został
Opiekunem i nigdy wcześniej Opiekun nie ośmielał się
mieć zdania innego, niż stanowiła wola namiestniczki.
Był też bardzo młody, miał zaledwie dwadzieścia siedem
lat, a został Opiekunem w wieku lat siedemnastu. W tym
samym wieku, w jakim obrano Salome na na-miestniczkę
po śmierci Enrissy Złotowłosej.
Nowa władczyni nie lubiła ksiąg, gdyż zbyt wiele
zakurzonych traktatów musiała przeczytać podczas nauki w
szkole białych wiedźm, ale przywiązała się do Opiekuna.
Posiadał rzadki dla mężczyzn dar rozumienia, czasem
Salome wydawało się nawet, że Laer - Aellin czyta w jej
myślach. Umiał słuchać i umiał opowiadać, ładnie rysował,
jedną szybką kreską nadając wyraz szkicowi, grał na lutni i
klawikordzie, zawsze znajdował czas dla swojej pani.
Salome ceniła sobie jego przyjaźń. Od dziecka wie-
dząc, że zostanie namiestniczką, a potem królową,
cierpliwie znosiła prześmiechy rówieśniczek i uważne
spojrzenia dorosłych, pamiętając o swoim przeznaczeniu
- przecież król wybrał właśnie ją spośród rzeszy innych
dziewczynek, przychodził do niej, choć niewidoczny dla
ludzi. Tym silniejsze było rozczarowanie.
Wstąpiwszy na tron, zrozumiała, że nie jest gotowa
sprawować rządów. Ministrowie porównywali ją z
poprzedniczką, trzymającą imperium żelazną ręką, i
wzruszali ramionami, kiedy namiestniczka po trzy razy
czytała raporty, próbując przeniknąć ciężki, oficjalny styl.
Wysoka Rada podejmowała postanowienia bez jej
udziału, a kamienny posąg króla nie śpieszył się, by ożyć
i wziąć małżonkę w ramiona. Salome wciąż wierzyła, że
król powróci, jednak czuła się oszukana i osamotniona.
Kochali ją. Za dobroć i łagodność lud nazwał ją Jasną.
Nie było dnia, aby do pałacu nie przynoszono podarków
dla jej wysokości: świeżych ryb od przekupek, bukietów
od kwiaciarek, woreczków przypraw korzennych od
gildii kupieckiej. Lecz na dworze nikt poza Opiekunem
nie traktował namiestniczki poważnie. Minęło dziesięć
lat, a ją wciąż uważano za miłą, dobrą, łagodną, ale
niestety, trochę głupawą dziewuszkę, na której ramiona
Wysoka Rada złożyła brzemię nie do udźwignięcia.
I tylko Laer cierpliwie objaśniał jej raporty ministrów,
pomagał zorientować się w doniesieniach z prowincji i
zrozumieć skomplikowane rachunki podatkowe, a
najważniejsze, że ani gestem, ani nawet spojrzeniem nie
okazywał niedowierzania, kiedy Salome mówiła o
powrocie króla.
Ale już od trzech lat namiestniczka znajdowała się
między młotem a kowadłem. Laer Aellin pokłócił się
z magami i zasiadając w Wysokiej Radzie, głosował
przeciw każdej ich propozycji, a Salome nie odważyła się
poprzeć przyjaciela i wystąpić przeciw pani Ilanie.
Przecież mistrzyni zakonu Aleon osobiście wycho-
wywała dziewczynkę, kiedy zabrano ją od rodziców, bo
wyszło na jaw, że nieślubna córka generała Eire posiada
magiczną moc.
Laer stał przy oknie i przewracał stronice księgi,
sprawiając wrażenie głęboko pogrążonego w lekturze.
Czekał na namiestniczkę, która po każdym posiedzeniu
Wysokiej Rady z winą wypisaną na twarzy odwiedzała
go w bibliotece, czekając w milczeniu, aż Opiekun ulituje
się i rozpocznie rozmowę, zupełnie jakby nic się nie stało
i jakby nie chował urazy. Podejrzewała, że on w samej
rzeczy nie gniewa się na nią... już się nie gniewa.
Co mu wreszcie za różnica, czy Wysoka Rada po-
zwoli mistrzom opuszczać cechy i otwierać nowe
warsztaty? To interes burmistrza, aby zmienić prawo,
gdyż bogatym mistrzom od dawna już ciasno się zrobiło
w ramach cechowych zasad i gotowi byli szczodrze
wynagrodzić tego, kto pomoże im wypłynąć na szerokie
wody. Wódz naczelny też był za tym, ponieważ chciał,
aby w nowych pracowniach tkali płaszcze i kuli miecze
za grosze. Jemu, Laerowi Aellinowi, księciu Su-ersenu i
Opiekunowi, nic do zamiarów kupców i nadziei
rzemieślników. A jednak popierał burmistrza i naczel-
nego wodza, gdyż nie miął zamiaru ustępować magom
nawet w małych sprawach.
Zbyt szybko przewrócił stronę i zaraz odłożył księgę
na parapet - o mały włos byłby naderwał kartę spo-
rządzoną z nietrwałego materiału. Wolał pergamin, nie
obawiając się, że nazwą go staromodnym. Salome się
spóźniała... Głęboko odetchnął, uciszając ogarniający go
znowu gniew. Wszystkie żale zostawił za sobą trzy lata
temu, kiedy był gotów cisnąć medalion Opiekuna pod
nogi namiestniczki i wyjechać do swojego księstwa, lecz
gdy się nieco uspokoił, nie znalazł w sobie dość sił, aby
rozstać się z biblioteką. Księgi zatrzymały go w stolicy i
teraz zajmował się tylko nimi, chronił wiedzę, nie
próbując więcej przekazywać jej innym.
Trzy lata temu młody Opiekun zwrócił się do Wyso-
kiej Rady o pozwolenie otwarcia przy pałacowej biblio-
tece pierwszej w imperium świeckiej szkoły, w której
nauczano by pod jednym dachem wszystkich gałęzi
wiedzy. Rada kapłanów protestowała gwałtownie, ma-
gowie poparli kapłanów, a namiestniczka nie ośmieliła
się im sprzeciwić.
Trzeba było porzucić marzenia i od tej pory Laer, jak
mu się zdawało, nauczył się nie marzyć. Wtedy też
przestały go nawiedzać sny, które miał od dzieciństwa:
czarodziejskie miasta z wysokimi szklanymi budynkami,
zalane słonecznym światłem, podobne do żuków
urządzenia latające w powietrzu, bezkonne powozy,
nieznane kraje... Teraz sypiał bez snów. Lecz winy Sa-
lome w tym nie było. Nie potrafiła przemóc własnej
pokory, tak samo jak on nie umiał przezwyciężyć wro-
dzonego uporu.
Usłyszał, że ktoś otwiera drzwi, i szybko otworzył
księgę, udając pogrążonego w lekturze.
Salome stała w progu, milcząc, i czekała, aż Opiekun
się odwróci. Zachodzące słońce zabłysło trwoż-nym,
krwawym blaskiem. Opiekun przewrócił stronicę i
zamknął księgę. Nigdy nie stosował zakładek, zawsze
otwierając wolumin w dobrym miejscu, nawet jeśli
odłożył go przed rokiem.
- Wasza wysokość. - Odwrócił się powoli i skinął
głową na powitanie. Teraz, kiedy stał tyłem do okna,
słoneczne światło purpurowym konturem obrysowało
jego szczupłą sylwetkę w białej koszuli, dodając czar
nym włosom czerwonawego odcienia.
Salome westchnęła.
- Laerze, wystarczy już, dobrze?
Ze zdziwieniem podniósł brew; początek rozmowy
zwiastował coś nowego. Może namiestniczkę zmęczyło
poczucie winy i postanowiła przerzucić ją na niego. No
cóż, on na pewno nie będzie się jej narzucał ze swoją wy-
rozumiałością. Jeśli jej wysokość życzy sobie kłótni, któż
mógłby się jej narażać odmową? Salome mówiła dalej:
- Przecież tobie wszystko jedno, jaka będzie ustawa
cechowa! - Zarówno Opiekun, jak i namiestniczka lek
ceważyli zasady etykiety, zwracając się do siebie na ty.
- Dlaczego to robisz? Żeby rozsierdzić mistrzów? Ale
przecież się nie złoszczą, bo i tak wygrywają zawsze!
To zwyczajnie głupie! Śmieje się z ciebie cały pałac,
a niedługo śmiać się będą nawet na targu!
Laer wzruszył ramionami.
-Cóż za szczęście dla imperium, że w odróżnieniu od
upartego Opiekuna ma mądrą namiestniczkę, zawsze
podejmującą przemyślane decyzje w imię wspólnego
dobra. - Podszedł do półek i odłożył księgę na
miejsce.
-Naigrawasz się ze mnie. Tak, nie jestem uczona, jak
była Enrissa czy Salome Wielka, ale ty przecież nie ze
mną się spierasz! Mistrzowie są od nas o wiele starsi i
mądrzejsi, ochraniają imperium już od setek lat.
Komu mam ufać, jeśli nie im?
-Od setek lat mistrzowie ochraniają, i owszem, ale
tylko swoje interesy! - Laer sam nie wiedział,
dlaczego
wdaje się w dyskusję. Wierność Salome względem białych
wiedźm była niewzruszona, więc tracił tylko czas.
- A co im niby za korzyść by przyniosło utrzymy
wanie dawnego cechowego prawa? To rzecz burmi
strza, aby je zmienić, a magowie są nieprzekupni!
Laer ze zdziwieniem popatrzył na jej wysokość. Może
Salome Jasna nie była wcale tak jasna, jak uważali jej
naiwni poddani, skoro pojęła, iż mistrzowie zapłacili
burmistrzowi.
-Dobre pytanie, Salome - nazwał ją po imieniu, gasząc
tym samym kłótnię na samym początku. - Bardzo
dobre pytanie. Zawsze należy wiedzieć, dla kogo
wygodne jest to czy tamto postanowienie. Razem po-
myślmy, dlaczego mistrzowie tak bardzo chcą uniknąć
zmian w prawie cechowym, czemu tak bardzo nie
chcą nowych warsztatów.
-Laerze, a co za różnica? Mówimy o tobie, nie o ma-
gach.
-Ale mnie to bardzo zaciekawiło - odparł Opiekun z
udawaną dobrodusznością, siadając na krawędzi stołu.
- A zatem, Cart Darioński pisał pięćset lat temu, że
wszystkie czyny ludzi można wyjaśnić albo dążeniem
do zyskania miłości, władzy i bogactwa, albo obawą
przed ich utratą. Magowie mają i bogactwo, i władzę,
przy czym czarowników ognia ludzie bali się i bać się
będą, a białe wiedźmy kochają. A zatem chodzi nie o
zyskanie czegoś, ale o strach przed utratą. Zmiana
zasad cechowych nie wpłynie na stan posiadania
magów, a i o miłości mowy być nie może. Zostaje
zatem władza. W jaki sposób zmiany mogłyby ogra-
niczyć wpływy zakonów? - Laer spojrzał wyczekująco
na Salome, zupełnie jakby była w stanie pomóc mu
znaleźć odpowiedź.
- Laerze! - Nie zamierzała bawić się w zagadki.
Chciała zakończyć ten nieszczęsny spór w Wysokiej
Radzie przede wszystkim ze względu na samego Opie
kuna. Nie wątpiła, że mimo pozorów obojętności każde
nowe niepowodzenie musi go boleć i tylko upór tak
znamienny dla rodu Aellinów nie pozwala mu pójść
na ustępstwa.
Wydawało jej się, że znalazła wyjście. Trzeba dać La-
erowi możliwość wycofania się z honorem. Przecież nie
odważy się przeciwstawić woli namiestniczki! Wpraw-
dzie nigdy do tej pory nie rozkazywała Opiekunowi,
obawiając się zniweczyć ich przyjaźń, lecz nie mogła
spokojnie patrzeć, jak Laer Aellin staje się pośmiewi-
skiem dla całego dworu, jak mistrzyni Ilana odprowadza
go wyrozumiałym spojrzeniem, a na długiej twarzy
mistrza Ira pojawia się wyraz życzliwej cierpliwości,
kiedy tylko zobaczył młodego księcia Suersenu.
-Panie Opiekunie! Wszystko mi jedno, co kiedyś
napisał wasz Cart. Chcę, abyście wspomnieli na tra-
dycje imperium, które jesteście zobowiązani chronić, i
na następnych posiedzeniach rady popierali mój punkt
widzenia.
-Z radością, wasza wysokość. Zawsze jestem gotów
was popierać. - Salome o mało nie jęknęła, słysząc w
głosie Laera znajomą, niebezpieczną uprzejmość. Za-
raz jednym zdaniem osadzi ją w miejscu. Już nieraz
widziała, jak rozprawiał się z nieostrożnymi
dworzanami, którzy ośmielili się wchodzić z nim w
spór. - Gdy tylko wygłosicie na posiedzeniu Wysokiej
Rady swoje zdanie - podkreślił słowo „swoje" -
natychmiast się z wami zgodzę. A teraz, jeśli
pozwolicie, mam sporo pracy. -I nie czekając na
pozwolenie, wyszedł do drugiej sali, pozostawiając
namiestniczkę sam na sam z księgami.
3
Riesta Starnis obserwowała córkę, nie kryjąc nieza-
dowolenia. Durnowata dziewucha, chcąc się pochwalić
jedwabną suknią, wyszła na otwarty krużganek bez
pelerynki i teraz drżała z zimna, starając się, aby nie było
tego widać, bo matka gotowa ją odesłać, by się przebrała.
Riesta westchnęła. Nic się nie poradzi, dziewczyna miała
gościć w domu jeszcze tylko przez chwilę, dziś zostaną
ogłoszone zaręczyny, a pojutrze wyjedzie do Kve-Erro,
aby zgodnie ze zwyczajem nadmorskich prowincji
zamieszkać na rok w domu narzeczonego. Tairin powinna
nauczyć się dbać o siebie bez macierzyńskich nakazów.
Pozwoliwszy najpierw córce porządnie przemarznąć,
Riesta wezwała ją do siebie.
-Tairin, pora już, abyś poszła się przebrać. Taki strój
nie nadaje się do ceremonii.
-Nie chcę aksamitnej. Jest zbyt ciężka - odparła
dziewczyna kapryśnym tonem. -A poza tym to prze-
cież moja najładniejsza suknia! Włożę ją potem, już w
Kve-Erro, kiedy zobaczę narzeczonego.
Riesta się roześmiała.
- Zawsze wszystko robisz na opak, moja córko.
W chłody marzniesz w cienkich jedwabiach, a w letnie
upały zamierzasz topić się w aksamicie. Idź się prze
brać. Powinnaś przybrać się w rodowe barwy.
Tairin w wyrazie uporu przygryzła wargi i Riesta, nie
chcąc tracić czasu na jałową dyskusję, zapytała:
-Chcesz może omówić to z ojcem?
-Tak nie wolno! - zaprotestowała dziewczyna.
-Idź się przebrać, bo gotowaś się spóźnić na własne
zaręczyny.
-Wszystko jedno, to nie są prawdziwe zaręczyny!
-Tairin!
-Narzeczony mógłby sam przyjechać, a nie przysyłać
nie wiadomo kogo! Ten marynarz ma brudną brodę, a
gada jak nasz koniuch!
Riesta poczuła, że zaczyna brakować jej cierpliwości.
Czternastoletnie piękności mają prawo być kapryśne, ale
wszystko ma swoje granice, Tairin zaś została
niesamowicie rozpuszczona. Czasami nawet ojciec nie
umiał przeciwstawić się wygiętym w pod-kówkę
drżącym usteczkom, a cóż dopiero mówić o starszym
bracie czy kuzynach. Sama Riesta także ustępowała
nazbyt często, chcąc, by dziewczynka była szczęśliwa w
domu rodziców, bo kto wie, jak życie jej się ułoży...
Nie wątpiła, że Verd znajdzie córce dobrą partię,
wszak nikt nie życzy zła własnym dzieciom, ale dobre
zamiary często prowadzą pod ołtarz Areda. Riesta
wspomniała swoje pierwsze małżeństwo i zadrżała -
minęło dwadzieścia lat, szczęśliwie żyła z Verdem,
urodziła mu troje dzieci, ale do tej pory nie mogła za-
pomnieć o krótkich, tłustych palcach pierwszego męża na
swoim nadgarstku. Czasami nerwowo spoglądała
na rękę, jakby bała się dostrzec siniaki na jasnej skórze.
Nie skrywając już gniewu, powiedziała:
-Kapitan Iris to szanowany człowiek w Kve-Erro, a
twój narzeczony, jak to zresztą godzi się wielkiemu
lordowi, rządzi swoją dziedziną. I widzą bogowie, że
wiele nie straci, jeśli pozna cię trzy miesiące później!
-Wszyscy wiedzą, że w Kve-Erro rządzi lady Iven-na!
A mój przyszły małżonek trzyma się matczynej
spódnicy! I jest nieprawym potomkiem! To syn
twojego brata, a nie Passoisa. Wszyscy to wiedzą!
Riesta pobladła, zacisnęła palce na barierce. Znów to
kłamstwo! Ivenna chciała pozostać księżną Kve-Er-ro,
dlatego zgodziła się wyjść za mąż za sekretarza na-
miestniczki, którego zachciało się Enrissie uczynić księ-
ciem. Wyparła się własnych dzieci, synowie skazanego
na śmierć buntownika zostali pozbawieni prawa dzie-
dziczenia, a potem na dobitkę jeszcze miała na tyle czel-
ności, żeby podawać syna Passoisa za dziecko Kveiga!
Księżna nigdy nie mówiła na ten temat, ale właśnie to
milczenie krzyczało głośniej niż jakiekolwiek słowa -
nikt nie wątpił, że złote włosy młody lord odziedziczył
po swoim prawdziwym ojcu. Lecz Riesta wiedziała, że
syn Ivenny nie miał nic wspólnego z jej bratem, właśnie
dlatego zgodziła się na małżeństwo - chciała, aby krew
Elotono wróciła do Kve-Erro chociaż w taki sposób, po
żeńskiej linii.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć córce, jak wyjaśnić,
że to wszystko kłamstwo, jak ubrać w słowa wydarzenia
sprzed dwudziestu lat, jeśli aż do tej pory zapierało jej
dech na samo wspomnienie? Nie musiała jednak nic
mówić. Verd Starnis wszedł na krużganek w samą porę,
by usłyszeć ostatnie słowa córki, i teraz patrzył
na nią ponuro, zasłoniwszy sobą żonę. Nie zamierzał
tolerować przekraczania granic.
-Jeżeli będzie pani postępować nadal w ten sposób,
milady, wszyscy się dowiedzą, że została pani źle wy-
chowana. Ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu.
-Przecież powinnam wiedzieć, za kogo wychodzę za
mąż!
-Wie pani. Za Corvina Passoisa, lorda następcę Kve--
Erro. I dość o tym. Proszę przeprosić matkę i iść się
przebrać.
Tairin doskonale znała ojca - im uprzejmiej się do niej
zwracał, tym bardziej był na nią wściekły. Naprawdę
musiała przewinić, skoro matka tak pobladła.
Dziewczyna przysiadła w głębokim reweransie przed
Riestą i uciekła do siebie - przebierać się. Upór uporem,
ale faktycznie przemarzła, a granatowa aksamitna suknia
ze złotą koronką podkreślała jej fiołkowe oczy i
zadziwiająco współgrała ze złocistymi włosami. Tak, tak
- złocistymi, niech tylko ktoś ośmieliłby się nazwać je
rudymi! Panny na wydaniu nie bywają rude! A także nie
wdają się w spory z własną matką... Tairin westchnęła i
po raz kolejny postanowiła się poprawić.
Pokojówka obrzuciła młodą panią uważnym spoj-
rzeniem. Gorset dociągnięty, złota koronka zasłania
głęboki dekolt, włosy nienagannie ułożone, grube loki
spływają na plecy, te delikatniejsze uplecione w warkocz
okalają głowę, szafirowe kolczyki zdobią przekłute
niedawno uszy. Piękność! Aż żal, że narzeczony jej nie
zobaczy.
Tairin z zadowoleniem popatrzyła na swoje odbicie w
lustrze - suknia i uczesanie były jak najbardziej od-
powiednie na tę okazję. Skinęła na służącą.
- Poczekaj na mnie w galerii. Chcę się pomodlić.
Jeśli pokojówkę zdumiał tak niespodziewany przy-
pływ religijności młodej pani, nie dała tego po sobie
poznać, w milczeniu opuściła pokój. Tairin natychmiast
wyjęła słoik z barwiczką, zanurzyła w nim palec i wła-
śnie zamierzała dodać kolorów i bez tego różowym
policzkom, kiedy skrzypnęły drzwi. Dziewczyna szybko
schowała rękę za plecy, ale ujrzawszy, kto do niej
zawitał, uśmiechnęła się.
-Moglibyście chociaż zapukać. Właśnie się prze-
bieram.
-Wtedy byłaby tutaj pokojówka - odparł rezolutnie
Llin Elotono, a Mellin, jego młodszy brat, przytaknął.
Tairin jedyna potrafiła bez trudu rozróżnić bliź-
niaków. Ani Riesta, zastępująca im matkę, ani Star-nis,
opiekun potomków skazanego księcia Kve-Erro, nie
umieli powiedzieć, z którym z chłopców właśnie
rozmawiają, a sami bracia zdawali się nie zauważać, że
swoim podobieństwem powodują u ludzi zmieszanie.
Pewnego razu Riesta kazała Llinowi zawiązać na nad-
garstku niebieską nitkę pierworództwa, ale na wiele to się
nie zdało, bo już następnego dnia młodszy z braci miał na
ręku identyczny znak. Chłopcy uważali swoje
podobieństwo za coś naturalnego i bardzo się dziwili, że
inni ludzie się od siebie różnią.
Dziewczyna odwróciła się do lustra i nie zwracając
uwagi na kuzynów, zaczęła rozprowadzać róż na twarzy.
Llin stał za jej plecami, widziała jego odbicie -szczupły,
ze złocistą skórą i włosami czarnymi niczym skrzydła
boga śmierci. Tylko aksamitnoniebieskie oczy zdradzały,
z jakiego rodu pochodzili. Bracia byli podobni do swojej
matki, Ivenny Aellin, po ojcu odziedziczyli tylko barwę
oczu.
-Źle się malujesz. Czerwony nie pasuje do granatu.
-Nic nie rozumiesz - prychnęła i zanurzyła pędzelek w
sadzy do czernienia rzęs.
-Chcieliśmy z tobą porozmawiać, ale nigdy nie jesteś
sama.
-A wy macie jakieś tajemnice? - Dziewczyna się
uśmiechnęła. Nie dziwiło jej, że Llin mówi „my".
-Nie powinnaś wychodzić za mąż.
-A to dlaczego niby? - Nawet się nie rozzłościła, takie
ją ogarnęło zdumienie.
-Bo nie chcemy cię oddawać. Powinnaś zostać z nami.
-No, toście wymyślili! - Roześmiała się. - Powinnam
więc zostać starą panną, żeby z wami jeździć na polo-
wania i grać w słówka.
-Nie rozumiesz.
-Nie możesz nas zostawić. Jesteś nasza. Zawsze
byliśmy razem - wtrącił Mellin.
-Kiedy tylko się urodziłaś, wiedzieliśmy, że jesteś
nasza. - Llin położył chłodną dłoń na okrytym cienką
koronką ramieniu kuzynki.
Śmiech zamarł na ustach Tairin w tej samej chwili,
gdy zdała sobie sprawę, że Llin nie żartuje. Tak, zawsze
byli razem, odkąd pamiętała. Bliźniacy nauczyli ją czy-
tać, jeździć konno w męskim siodle, strzelać z łuku i
wiązać marynarskie węzły, fechtować i układać wiersze,
brali na siebie kary za jej szaleństwa i przynosili gorące
pierożki z kuchni.
Nigdy się nie zastanawiała, dlaczego bracia do tej
pory mieszkają w domu jej ojca i nie zamierzają zapo-
znawać się z własnym majątkiem. Dziewczynie bardzo to
odpowiadało, bo mimo dziesięciu lat różnicy wieku,
kuzyni byli jej jedynymi przyjaciółmi.
Lecz zawsze wiedziała, że wreszcie wyjdzie za mąż,
zamieszka w innej prowincji i więcej nie zobaczy domu
rodzinnego. Szlachetne panie rzadko podróżowały, naj-
wyżej w gości do najbliższych sąsiadów albo do stolicy.
Rodzice, bracia, kuzyni, wszyscy stawali się dla nich
przeszłością, taka już była niezmienna kolej rzeczy i aż
dziw, że bliźniacy myśleli inaczej.
Cóż, jej ukochani kuzyni zawsze byli nieco dziwni:
nigdy się nie rozstawali, Tairin nie słyszała, by kiedy-
kolwiek któryś z nich powiedział o sobie „ja", a nie
„my", zupełnie jakby jeden człowiek istniał w dwóch
ciałach. Nawet mówili po kolei, jeden podchwytywał
myśl drugiego, kończąc za niego zdanie. Wszyscy
uważali, że bliźniacy są po prostu do siebie podobni, a w
rzeczy samej byli identyczni.
Tairin z niezadowoleniem potrząsnęła głową, za-
pominając, że może sobie zniszczyć fryzurę. Też sobie
znaleźli porę na takie głupoty! Odtrąciła rękę Llina.
-Pomyślałby kto, żeście wiedzieli! Po niewolnice
jedźcie do Kavdnu, a ja jestem sama dla siebie, jestem
wolna! - Mówiła prawdę. Choć głową rodu był jej
starszy brat, młody graf Viastro, który podpisał ślubny
kontrakt, choć męża wybrali jej rodzice, ale przecież
nie postąpiliby wbrew woli dziewczyny. Sama się
zgodziła, bo narzeczony, tylko sześć lat starszy, byl
przyszłym księciem i podobno urodziwym. Czego
jeszcze chcieć? Mimo kapryśnego usposobienia Tairin
chciała dobrze wyjść za mąż.
-To nie żart. - Llin znów położył dłoń na jej ramieniu.
- Nie możesz żyć bez nas. Pomyśl, to zrozumiesz.
-Bez ojca i matki mogę, bez braci mogę, a bez was w
żaden sposób?
- Powinnaś zostać z nami! - Mellin zawtórował bra
tu jak echo.
-A coście też wydumali, uczone szpaki? Zostać z
wami? Z którym, powiedzcie, na miłość bogów? Co, we
dwóch się ze mną ożenicie? Nie macie nawet własnego
domu!
-To nieważne.
-Zabierzemy cię.
-Wyjedziemy stąd.
-Gdzie znajdziecie kraj, w którym wolno mieć dwóch
mężów? A może postawicie mnie sobie nad ko-
minkiem i będziecie podziwiać? - Wysunęła się spod
rąk kuzyna, poprawiła loki na ramionach.
Mellin popatrzył na brata, a Llin powoli skinął głową.
-Boisz się postąpić wedle swej woli. Oni cię zmusili.
Ojciec, matka, brat.
-To stare, głupie porządki, żeby kobieta musiała
koniecznie wychodzić za mąż.
-Możesz żyć wolna razem z nami.
-Aha, żyć tylko dla was. Dziwne macie pojęcie o
wolności. Wolność od wszystkich! Gdyby was ojciec
usłyszał! - Dziewczyna podniosła głos.
-Nie muszą nic wiedzieć.
-Po prostu wyjedziemy.
-Jeszcze dzisiaj.
-Wystarczy! Nie ma o czym mówić. Porzućcie te
głupie pomysły, jeśli chcecie, żebym do was pisywała
z Kve-Erro. Nikt mnie nie zmuszał, zgodziłam się
sama, więc tym bardziej nie ucieknę spod ołtarzy!
Skierowała się ku drzwiom, ale Llin złapał ją za rękę,
przyciągnął do siebie, pochylił się - dziewczyna poczuła
świeży zapach mięty - ujął ją za podbródek i ostrożnie,
lecz zdecydowanie uniósł jej twarz.
-Puść - wyszeptała, ale młodzieniec już złożył na jej
ustach swoje wargi, chłodne, słodkie, pachnące czymś
świeżym, przywodzącym na myśl późnojesienne jabł-
ka, które przetrwały na gałęziach pierwszy śnieg.
Czyjeś ręce dotykały jej szyi, mięły złotą koronkę,
plątały włosy... A pocałunek, pierwszy pocałunek w
jej życiu, przeciągał się i w żaden sposób nie potrafiła
wzbudzić w sobie gniewu, odepchnąć natrętnych rąk,
oderwać się od natrętnych ust. W uszach jej szumiało,
jakby znalazła się pod wodą. Stukanie do drzwi zdało
się bardzo odległe, a głos starszego brata obcy.
-Tairin! Wszyscy na ciebie czekają.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Villen, młody graf
Viastro, pchnął drzwi. Oczywiście, nie uwierzył poko-
jówce twierdzącej, jakoby jej pani postanowiła ostatnie
minuty panieńskiego życia spędzić na modlitwie i roz-
myślaniach. Był pewien, że siostra mizdrzy się przed
lustrem, zachwycona sobą, ale rzeczywistość przeszła
wszelkie jego oczekiwania. Na chwilę stracił mowę,
zakrztusił się ze zdumienia, oderwał Llina od Tairin,
chwytając go za pas. Wreszcie wyrzucił z siebie:
-Precz stąd! Obaj! I dziękujcie bogom... - Machnął
ręką. Bez gadania wszystko było jasne. Nie czas teraz
na głośny skandal.
-Vil, och, Vil! - Tairin zapłakała, zapominając, że
dopiero co poczerniła rzęsy. Sadza ściekała po po-
krytych różem policzkach i twarz dziewczyny zaczęła
przypominać deskę do ćwiczeń szermierczych.
Graf rozglądał się w poszukiwaniu miski do mycia - w
takim stanie dziewczyna nie powinna opuszczać pokoju -
i zobaczył, że bliźniacy nie zamierzają
spełnić jego rozkazu. Stali przy drzwiach, trzymając się
za ręce.
-Wynoście się, bo zawołam straże! - Milen starał się
mówić spokojnie.
-Nie wtrącaj się.
-Ona pójdzie z nami.
-Vil, oni postradali rozum. Cały czas powtarzają: „Ty
jesteś nasza". Boję się!
-Wyjdź - rzucił Llin. Ciemnoniebieskie oczy bliźnia-
ków zdawały się czarne, źrenice zlały się z
tęczówkami, a złocista skóra dosłownie świeciła w
półmroku. W głosie Llina dźwięczała taka pewność,
że graf wbrew woli uczynił dwa kroki w stronę drzwi i
dopiero wtedy się zatrzymał. Na swoje nieszczęście
był zbyt rozgniewany, aby się przestraszyć.
-Myślisz, że pozwolę wam zabrać moją siostrę? Toż
musieliście dusze Przeklętemu oddać, by coś takiego
wymyślić! Lecz Ared wam nie pomoże! - Sięgnął ręką
do pasa, zapominając, że nie ma przy nim nawet
sztyletu.
-Jesteś bez broni.
-Mamy przewagę.
-Wyjdź.
-Nie chcemy ci zrobić krzywdy.
Teraz Villen nie miał już wątpliwości - Llin rzeczy-
wiście lśnił złotym światłem. Podobny złoty obłok, choć
nie tak jasny, otaczał także Mellina. Należało biec po
pomoc do kapłanów, ale przecież nie mógł zostawić
siostry. Na przekór ogarniającemu go strachowi, uparcie
szedł na spotkanie bliźniakom. Niewielka panieńska
komnata zdawała się ogromna, każdy krok trwał
wieczność, jakby Villen dosłownie przebijał się przez
kamienną ścianę. A ten kamień stawał się coraz
Wiera Szkolnikowa NAMIESTNICZKA KSIĘGA II DZIECI POGRANICZA
1 Ludzie starzeją się srebrem, a drzewa złotem, po- myślała Gladia Dario, grafini wdowa Invanosu, za- uważywszy pierwsze żółte nitki w przyblakłej zieleni brzóz. Klony na razie zachowały jeszcze letnią barwę, ale pod koniec września także one poddadzą się i wybuchną gwałtownym płomieniem. Grafini przebierała się do śniadania. Pokojówka z trudem dopięła gorset na swojej pani, o wiele ciaśniej niż podpowiadałby to zdrowy rozsądek: lady dawno już utraciła dziewiczy wdzięk, lecz nie pogodziła się ze stratą, choć bezlitosne lustro - kat zamknięty w polerowanej ramie - nie pozostawiało wątpliwości. Gladia poprawiła siateczkę na włosach, chowając siwiznę pod sznurami pereł, zanurzyła zajęczą łapkę w pudrze, doprowadziła do porządku policzki, w skupieniu popatrzyła na słoik z barwiczką, a potem odstawiła go na stolik, zapominając zakryć. Na zewnątrz przekrzykiwały się służące, trzepotała skrzydłami spłoszona kaczka, która uciekła z ptaszarni, skrzypiał kołowrót zwodzonego mostu.
Grafini zeszła na posiłek ostatnia. Jej syn, graf Elvin, siedział już u szczytu stołu, z głową zwróconą w stronę okna znajdującego się w drugim końcu sali. W po- granicznym Invanosie nawet w paradnych komnatach okna przypominały strzelnice. Słysząc kroki matki, graf wstał, niezgrabnie odsuwając krzesło. Gladia podała mu rękę do pocałowania, unosząc ją do samych jego ust. Już od ośmiu lat rozgrywała się ta sama bolesna scena. Można się było pocieszać tylko tym, że syn nie dostrzega, jak krzywi się jego żona, jak odwraca wzrok stryj Arno Dario, zarządzający hrabstwem w imieniu krewniaka, jak wbija wzrok w talerz małżonka lorda Arno, czarnowłosa barbarzynka o wyzywająco bujnym biuście. Na jej piersi zmieścił się bez trudu dziesięciorzędowy naszyjnik ze złotych monet i jeszcze zostało miejsce dla tak modnych w tym roku koronkowych falban. Jedli w ciszy, którą zakłócał jedynie brzęk widelców. Służąca stojąca za krzesłem grafa nakładała mu na talerz pieczyste, dolewała wina. Arno, odkaszlnąwszy, zaczął rozmowę: -Przyszedł list od Verda. Zaprasza na zaręczyny. -Nie pojadę, stryju. Lecz Arno nie zamierzał się łatwo poddać. - Elvinie! Starnis jest naszym sąsiadem i przyja- cielem, więc raz na parę lat można się oderwać od... ekhm... spraw i go odwiedzić! Tym bardziej że wydają za mąż twoją kuzynkę. - Wiesz, ile mam kuzynów i kuzynek w całym im- perium? - Co za różnica! Mówisz, jakbyś innych krewnych odwiedzał każdego tygodnia! Grafini Cleria z rozdrażnieniem odstawiła kubek na tacę. Wiedziała przecież, wiedziała! Jej mąż znów
odmówi wyjazdu w gości! Niebawem w ogóle przestaną ich zapraszać nawet najbliżsi sąsiedzi! Viastro to taki sam dziki kraj jak Invanos, ale zawsze by to była jakaś odmiana, bo nieszczęsna kobieta zaczynała się dusić w tych murach. Osiem lat bez wyjazdu, tylko z sypialni do stołowego, ze stołowego do gościnnego, z gościnnego do sypialni. Czy tak kiedyś wyobrażała sobie małżeństwo? Osiem lat temu życie zdawało się przepiękną bajką. Ją, trzecią córkę lorda Mirlana, nieposiadającą posagu dziewczynę z bagnistej prowincji, wybrał na żonę piękny graf! I nic to, że wraz z nim została skazana na towarzy- stwo apodyktycznej matki męża, a hrabstwo graniczyło z ziemiami barbarzyńców! W imperium było wszystkiego ośmiu grafów i dwunastu książąt, więc jakie szanse miała dziewczyna wyjść tak korzystnie za mąż? Niewiele większe, niż zostać namiestniczką. Poznali się na balu w paiacu, narzeczony obiecał, że zimowe miesiące będą spędzać przy dworze, a mło- dziutka namiestniczką Salome chciała widzieć przyszłą grafinię w swojej świcie. Małżeństwo stało się głośne w stolicy, naczelny wódz Tavor był świadkiem na ślubie krewniaczki, drogocenne podarunki nie mieściły się w szkatule, trzeba było zamówić drugą. A największym podarunkiem był mąż - piękny tak, że na sam widok jego twarzy młode frejliny dech traciły. Ujawnia się elficka krew, tak mówiły starsze damy dworu, pamiętające jeszcze niebywale przystojnego młodzieńca z rodu Elotono, który przyciągał ich spojrzenia dwadzieścia lat wcześniej. Graf Elvin odziedziczył rysy po matce, urodzonej księżnej Kve-Erro, po ojcu dostał mu się tylko słaby charakter oraz zamiłowanie do ksiąg. Przebywając
w Suremie, spędzał całe dni w pałacowej bibliotece i chętnie by w niej zostawał na noc, gdyby nieubłagany Opiekun wieczorami go nie wyganiał. Czarująca Cleria sprawiła, że graf na pewien czas zapomniał o zakurzo- nych stronicach i ciężkich woluminach, a ostatniego dnia wiosny roku 1308 została jego żoną. Młoda para wyjechała do Invanosu, zamierzając przed zimą powrócić do stolicy. Grafinię kusiły bale i rozrywki, a grafa biblioteka. Lecz ani Elvinowi, ani Clerii nie udało się już opuścić własnego zamku. Latem hrabstwo nawiedziła czarna gorączka. Choroba nie baczyła na urodzenie, bogactwo i urodę, zbierała żniwo bez wyboru. Ci, którzy przeżyli, zostawali zeszpeceni strasznymi bliznami, ślepli, głuchli, cierpieli na bóle serca, dusząc się i przeklinając boga życia za jego bezlitosne miłosierdzie. Grafowi udało się, bo tylko oślepł, ale Cleria, choć szczęśliwie uniknęła choroby, została żywcem pogrzebana w zamkowych murach z niewi- domym mężem i znienawidzoną świekrą, która nie po- trafiła wybaczyć synowej, że nie podchodziła do męża, kiedy chorował. Cleria przeklinała godzinę, w której zgodziła się zostać panią Invanosu. Młodej kobiecie się zdawało, że bogowie z niej drwią, i nawet dzieci nie potrafiły wyprowadzić jej ze stanu wiecznego niezadowolenia, zwłaszcza że Gladia nie dopuszczała jej do drogocennych wnuków. Wszystkie te lata Cleria znosiła upoko-. rżenia w milczeniu, dając upust złości na służbie. Lecz każda cierpliwość ma swój kres. Dziś wreszcie grafini nie wytrzymała. -A może by tak mój szlachetny małżonek choć na jeden dzień oderwał się od ulubionych retort i pomyślał o kimś innym niż on sam?!
Graf, mimo że ślepy, nadal kupował księgi, z pomocą sekretarza korespondował z uczonymi, robił jakieś doświadczenia, słowem - wiódł żywot godny kapłana Ammerta, a nie wielkiego lorda. Arno zajmował się spra- wami prowincji, prowadził rokowania z barbarzyńcami, a z córką wodza przygranicznego plemienia ożenił się, żeby zapobiec najazdom. Cieszył się, że krewniak znalazł sobie jakieś zajęcie. Grafini wdowa sama by mogła myć naczynia służące do doświadczeń, żeby tylko syn był zadowolony. Jedynie Cleria gniewała się, że jej mał- żonek wiedzie życie niegodne szlachcica, ale do tej pory ukrywała niezadowolenie. Graf pojmował, że żona jest z nim nieszczęśliwa, lecz dopóki Cleria milczała, mógł mieć nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, a teraz, gdy napotkał jej otwarty sprzeciw, pogubił się. -Clerio, nie mogę jechać. -A to dlaczego? Przecież nie wsadzą pana na siodło, można wziąć lektykę albo karetę! - Grafini naruszyła niepisane prawo o milczeniu na temat kalectwa męża. - Nie do Suremu nas proszą, ale w sąsiedztwo. - Nazwę stolicy wypowiedziała z goryczą. Arno zakaszlał, nierad, że zaczął tę rozmowę. - Dobrze, skoro nie chcesz, to trudno. Pojadę sam, na granicy teraz spokój. Gladia gniewnie spojrzała na synową, ale zmilczała, nie chcąc bardziej denerwować syna. Elvin próbował naprawić sytuację: - Clerio, może pani jechać ze stryjem. Graf Viastro chętnie was zobaczy. Grafini wdowa zachłysnęła się winem. Trudno jej było sobie wyobrazić, że Verd Starnis, którego wszyscy z nawyku nazywali grafem, chociaż utracił tytuł na rzecz syna po nieudanym powstaniu przed
dwudziestu laty, „chętnie" widziałby kogokolwiek spokrewnionego z głównodowodzącym Tavorem, nawet jeśli nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności ten ktoś okazał się krewnym jego żony. Ale skąd lekkomyślna dziewucha miałaby wiedzieć o takich niuansach? Nie wiadomo, czy pamięta chociaż imię poprzedniej na- miestniczki. A Elvin mówił dalej: -Niestety, nie mogę was odprowadzić. Oczekuję gości. Pani Dalara zgodziła się przyjechać do Invanosu i ocenić moje skromne osiągnięcia. -Gości?! - W wysokim głosie grafini zaczęły po- brzmiewać tony charakterystyczne dla przekupki. -Dalara Płonąca Róża, elfka. Jej prace ocenia się wy- żej od innych naukowych traktatów, to zadziwiająca niewiasta! - Graf nie mógł widzieć, jak wargi jego żony zacisnęły się w wąską kreskę, zupełnie pozbawiając urody jej młodą, świeżą twarz. -Chce pan, bym wyjechała dlatego, że oczekuje pan wizyty kobiety? To... To po prostu niesłychane! - Gra- fini z łoskotem odsunęła krzesło od stołu i wybiegła z jadalni. Arno aż gwizdnął cicho. -Tak, krewniaku, umiesz ty postępować z kobietami! - W głosie lorda zadźwięczała udawana zazdrość. -Znów wszystko zrozumiała nie tak! Arno, niechże ona faktycznie pojedzie z tobą. Dalara powinna się zjawić za dwa dni, a Cleria jest chyba mocno poirytowana. Nie chcę skandalu. -A ty co, naprawdę zaprosiłeś tutaj elfkę, żeby z nią czytać książeczki? -Arno! - zawołał graf ze wzburzeniem. - No dobrze, przekonam twoją żonę. Rzeczywiście, lepiej nie wyrządzać jej takiej zniewagi! Elfka w domu
i prowadzą z nią uczone rozmowy. - Arno z przyjem- nością opowiedziałby ze szczegółami krewniakowi, jak należy się zabawiać z elfkami, lecz nie mógł przy gra- fini wdowie. Jego żona wprawdzie do tej pory jeszcze nie opanowała zasad etykiety, ale lady Gladia zawsze potrafiła być zdecydowana. Do obiadu na zamku udało się osiągnąć coś podob- nego do spokoju: grafini zgodziła się pojechać z lordem Dario i jego małżonką, wierząc - a może stwarzając pozory wiary - w czysto naukowy charakter związku jej męża z elfką, i nawet przeprosiła za swój brak opanowania. Graf z ulgą wrócił do gabinetu, wezwał sekretarza i podyktował kilka listów. O porannej rozmowie już zapomniał, znów i znów powtarzając sobie w myślach to, co napisała Dalara. Czyżby naprawdę udało mu się wynaleźć środek na przeklętą chorobę, od stuleci nawiedzającą całe prowincje, zabijającą i okaleczającą tysiące ludzi, chorobę, która pozbawiła go wzroku? Wyobraził sobie świat wolny od czarnej gorączki. A gdyby w podobny sposób zwalczyć także inne choroby, to największym kłopotem dla ludzi stanie się zwykłe przeziębienie! Wielcy bogowie, czyżby jeden człowiek był w stanie zmienić cały świat?!
2 Laer Aellin, książę Suersenu, Opiekun pałacowej bi- blioteki i wykładnia praw imperium, we wszystkim na- ruszał tradycje: nigdy dotąd rządzący książę nie został Opiekunem i nigdy wcześniej Opiekun nie ośmielał się mieć zdania innego, niż stanowiła wola namiestniczki. Był też bardzo młody, miał zaledwie dwadzieścia siedem lat, a został Opiekunem w wieku lat siedemnastu. W tym samym wieku, w jakim obrano Salome na na-miestniczkę po śmierci Enrissy Złotowłosej. Nowa władczyni nie lubiła ksiąg, gdyż zbyt wiele zakurzonych traktatów musiała przeczytać podczas nauki w szkole białych wiedźm, ale przywiązała się do Opiekuna. Posiadał rzadki dla mężczyzn dar rozumienia, czasem Salome wydawało się nawet, że Laer - Aellin czyta w jej myślach. Umiał słuchać i umiał opowiadać, ładnie rysował, jedną szybką kreską nadając wyraz szkicowi, grał na lutni i klawikordzie, zawsze znajdował czas dla swojej pani. Salome ceniła sobie jego przyjaźń. Od dziecka wie- dząc, że zostanie namiestniczką, a potem królową,
cierpliwie znosiła prześmiechy rówieśniczek i uważne spojrzenia dorosłych, pamiętając o swoim przeznaczeniu - przecież król wybrał właśnie ją spośród rzeszy innych dziewczynek, przychodził do niej, choć niewidoczny dla ludzi. Tym silniejsze było rozczarowanie. Wstąpiwszy na tron, zrozumiała, że nie jest gotowa sprawować rządów. Ministrowie porównywali ją z poprzedniczką, trzymającą imperium żelazną ręką, i wzruszali ramionami, kiedy namiestniczka po trzy razy czytała raporty, próbując przeniknąć ciężki, oficjalny styl. Wysoka Rada podejmowała postanowienia bez jej udziału, a kamienny posąg króla nie śpieszył się, by ożyć i wziąć małżonkę w ramiona. Salome wciąż wierzyła, że król powróci, jednak czuła się oszukana i osamotniona. Kochali ją. Za dobroć i łagodność lud nazwał ją Jasną. Nie było dnia, aby do pałacu nie przynoszono podarków dla jej wysokości: świeżych ryb od przekupek, bukietów od kwiaciarek, woreczków przypraw korzennych od gildii kupieckiej. Lecz na dworze nikt poza Opiekunem nie traktował namiestniczki poważnie. Minęło dziesięć lat, a ją wciąż uważano za miłą, dobrą, łagodną, ale niestety, trochę głupawą dziewuszkę, na której ramiona Wysoka Rada złożyła brzemię nie do udźwignięcia. I tylko Laer cierpliwie objaśniał jej raporty ministrów, pomagał zorientować się w doniesieniach z prowincji i zrozumieć skomplikowane rachunki podatkowe, a najważniejsze, że ani gestem, ani nawet spojrzeniem nie okazywał niedowierzania, kiedy Salome mówiła o powrocie króla. Ale już od trzech lat namiestniczka znajdowała się między młotem a kowadłem. Laer Aellin pokłócił się
z magami i zasiadając w Wysokiej Radzie, głosował przeciw każdej ich propozycji, a Salome nie odważyła się poprzeć przyjaciela i wystąpić przeciw pani Ilanie. Przecież mistrzyni zakonu Aleon osobiście wycho- wywała dziewczynkę, kiedy zabrano ją od rodziców, bo wyszło na jaw, że nieślubna córka generała Eire posiada magiczną moc. Laer stał przy oknie i przewracał stronice księgi, sprawiając wrażenie głęboko pogrążonego w lekturze. Czekał na namiestniczkę, która po każdym posiedzeniu Wysokiej Rady z winą wypisaną na twarzy odwiedzała go w bibliotece, czekając w milczeniu, aż Opiekun ulituje się i rozpocznie rozmowę, zupełnie jakby nic się nie stało i jakby nie chował urazy. Podejrzewała, że on w samej rzeczy nie gniewa się na nią... już się nie gniewa. Co mu wreszcie za różnica, czy Wysoka Rada po- zwoli mistrzom opuszczać cechy i otwierać nowe warsztaty? To interes burmistrza, aby zmienić prawo, gdyż bogatym mistrzom od dawna już ciasno się zrobiło w ramach cechowych zasad i gotowi byli szczodrze wynagrodzić tego, kto pomoże im wypłynąć na szerokie wody. Wódz naczelny też był za tym, ponieważ chciał, aby w nowych pracowniach tkali płaszcze i kuli miecze za grosze. Jemu, Laerowi Aellinowi, księciu Su-ersenu i Opiekunowi, nic do zamiarów kupców i nadziei rzemieślników. A jednak popierał burmistrza i naczel- nego wodza, gdyż nie miął zamiaru ustępować magom nawet w małych sprawach. Zbyt szybko przewrócił stronę i zaraz odłożył księgę na parapet - o mały włos byłby naderwał kartę spo- rządzoną z nietrwałego materiału. Wolał pergamin, nie obawiając się, że nazwą go staromodnym. Salome się
spóźniała... Głęboko odetchnął, uciszając ogarniający go znowu gniew. Wszystkie żale zostawił za sobą trzy lata temu, kiedy był gotów cisnąć medalion Opiekuna pod nogi namiestniczki i wyjechać do swojego księstwa, lecz gdy się nieco uspokoił, nie znalazł w sobie dość sił, aby rozstać się z biblioteką. Księgi zatrzymały go w stolicy i teraz zajmował się tylko nimi, chronił wiedzę, nie próbując więcej przekazywać jej innym. Trzy lata temu młody Opiekun zwrócił się do Wyso- kiej Rady o pozwolenie otwarcia przy pałacowej biblio- tece pierwszej w imperium świeckiej szkoły, w której nauczano by pod jednym dachem wszystkich gałęzi wiedzy. Rada kapłanów protestowała gwałtownie, ma- gowie poparli kapłanów, a namiestniczka nie ośmieliła się im sprzeciwić. Trzeba było porzucić marzenia i od tej pory Laer, jak mu się zdawało, nauczył się nie marzyć. Wtedy też przestały go nawiedzać sny, które miał od dzieciństwa: czarodziejskie miasta z wysokimi szklanymi budynkami, zalane słonecznym światłem, podobne do żuków urządzenia latające w powietrzu, bezkonne powozy, nieznane kraje... Teraz sypiał bez snów. Lecz winy Sa- lome w tym nie było. Nie potrafiła przemóc własnej pokory, tak samo jak on nie umiał przezwyciężyć wro- dzonego uporu. Usłyszał, że ktoś otwiera drzwi, i szybko otworzył księgę, udając pogrążonego w lekturze. Salome stała w progu, milcząc, i czekała, aż Opiekun się odwróci. Zachodzące słońce zabłysło trwoż-nym, krwawym blaskiem. Opiekun przewrócił stronicę i zamknął księgę. Nigdy nie stosował zakładek, zawsze otwierając wolumin w dobrym miejscu, nawet jeśli odłożył go przed rokiem.
- Wasza wysokość. - Odwrócił się powoli i skinął głową na powitanie. Teraz, kiedy stał tyłem do okna, słoneczne światło purpurowym konturem obrysowało jego szczupłą sylwetkę w białej koszuli, dodając czar nym włosom czerwonawego odcienia. Salome westchnęła. - Laerze, wystarczy już, dobrze? Ze zdziwieniem podniósł brew; początek rozmowy zwiastował coś nowego. Może namiestniczkę zmęczyło poczucie winy i postanowiła przerzucić ją na niego. No cóż, on na pewno nie będzie się jej narzucał ze swoją wy- rozumiałością. Jeśli jej wysokość życzy sobie kłótni, któż mógłby się jej narażać odmową? Salome mówiła dalej: - Przecież tobie wszystko jedno, jaka będzie ustawa cechowa! - Zarówno Opiekun, jak i namiestniczka lek ceważyli zasady etykiety, zwracając się do siebie na ty. - Dlaczego to robisz? Żeby rozsierdzić mistrzów? Ale przecież się nie złoszczą, bo i tak wygrywają zawsze! To zwyczajnie głupie! Śmieje się z ciebie cały pałac, a niedługo śmiać się będą nawet na targu! Laer wzruszył ramionami. -Cóż za szczęście dla imperium, że w odróżnieniu od upartego Opiekuna ma mądrą namiestniczkę, zawsze podejmującą przemyślane decyzje w imię wspólnego dobra. - Podszedł do półek i odłożył księgę na miejsce. -Naigrawasz się ze mnie. Tak, nie jestem uczona, jak była Enrissa czy Salome Wielka, ale ty przecież nie ze mną się spierasz! Mistrzowie są od nas o wiele starsi i mądrzejsi, ochraniają imperium już od setek lat. Komu mam ufać, jeśli nie im? -Od setek lat mistrzowie ochraniają, i owszem, ale tylko swoje interesy! - Laer sam nie wiedział, dlaczego
wdaje się w dyskusję. Wierność Salome względem białych wiedźm była niewzruszona, więc tracił tylko czas. - A co im niby za korzyść by przyniosło utrzymy wanie dawnego cechowego prawa? To rzecz burmi strza, aby je zmienić, a magowie są nieprzekupni! Laer ze zdziwieniem popatrzył na jej wysokość. Może Salome Jasna nie była wcale tak jasna, jak uważali jej naiwni poddani, skoro pojęła, iż mistrzowie zapłacili burmistrzowi. -Dobre pytanie, Salome - nazwał ją po imieniu, gasząc tym samym kłótnię na samym początku. - Bardzo dobre pytanie. Zawsze należy wiedzieć, dla kogo wygodne jest to czy tamto postanowienie. Razem po- myślmy, dlaczego mistrzowie tak bardzo chcą uniknąć zmian w prawie cechowym, czemu tak bardzo nie chcą nowych warsztatów. -Laerze, a co za różnica? Mówimy o tobie, nie o ma- gach. -Ale mnie to bardzo zaciekawiło - odparł Opiekun z udawaną dobrodusznością, siadając na krawędzi stołu. - A zatem, Cart Darioński pisał pięćset lat temu, że wszystkie czyny ludzi można wyjaśnić albo dążeniem do zyskania miłości, władzy i bogactwa, albo obawą przed ich utratą. Magowie mają i bogactwo, i władzę, przy czym czarowników ognia ludzie bali się i bać się będą, a białe wiedźmy kochają. A zatem chodzi nie o zyskanie czegoś, ale o strach przed utratą. Zmiana zasad cechowych nie wpłynie na stan posiadania magów, a i o miłości mowy być nie może. Zostaje zatem władza. W jaki sposób zmiany mogłyby ogra- niczyć wpływy zakonów? - Laer spojrzał wyczekująco na Salome, zupełnie jakby była w stanie pomóc mu znaleźć odpowiedź.
- Laerze! - Nie zamierzała bawić się w zagadki. Chciała zakończyć ten nieszczęsny spór w Wysokiej Radzie przede wszystkim ze względu na samego Opie kuna. Nie wątpiła, że mimo pozorów obojętności każde nowe niepowodzenie musi go boleć i tylko upór tak znamienny dla rodu Aellinów nie pozwala mu pójść na ustępstwa. Wydawało jej się, że znalazła wyjście. Trzeba dać La- erowi możliwość wycofania się z honorem. Przecież nie odważy się przeciwstawić woli namiestniczki! Wpraw- dzie nigdy do tej pory nie rozkazywała Opiekunowi, obawiając się zniweczyć ich przyjaźń, lecz nie mogła spokojnie patrzeć, jak Laer Aellin staje się pośmiewi- skiem dla całego dworu, jak mistrzyni Ilana odprowadza go wyrozumiałym spojrzeniem, a na długiej twarzy mistrza Ira pojawia się wyraz życzliwej cierpliwości, kiedy tylko zobaczył młodego księcia Suersenu. -Panie Opiekunie! Wszystko mi jedno, co kiedyś napisał wasz Cart. Chcę, abyście wspomnieli na tra- dycje imperium, które jesteście zobowiązani chronić, i na następnych posiedzeniach rady popierali mój punkt widzenia. -Z radością, wasza wysokość. Zawsze jestem gotów was popierać. - Salome o mało nie jęknęła, słysząc w głosie Laera znajomą, niebezpieczną uprzejmość. Za- raz jednym zdaniem osadzi ją w miejscu. Już nieraz widziała, jak rozprawiał się z nieostrożnymi dworzanami, którzy ośmielili się wchodzić z nim w spór. - Gdy tylko wygłosicie na posiedzeniu Wysokiej Rady swoje zdanie - podkreślił słowo „swoje" - natychmiast się z wami zgodzę. A teraz, jeśli pozwolicie, mam sporo pracy. -I nie czekając na pozwolenie, wyszedł do drugiej sali, pozostawiając namiestniczkę sam na sam z księgami.
3 Riesta Starnis obserwowała córkę, nie kryjąc nieza- dowolenia. Durnowata dziewucha, chcąc się pochwalić jedwabną suknią, wyszła na otwarty krużganek bez pelerynki i teraz drżała z zimna, starając się, aby nie było tego widać, bo matka gotowa ją odesłać, by się przebrała. Riesta westchnęła. Nic się nie poradzi, dziewczyna miała gościć w domu jeszcze tylko przez chwilę, dziś zostaną ogłoszone zaręczyny, a pojutrze wyjedzie do Kve-Erro, aby zgodnie ze zwyczajem nadmorskich prowincji zamieszkać na rok w domu narzeczonego. Tairin powinna nauczyć się dbać o siebie bez macierzyńskich nakazów. Pozwoliwszy najpierw córce porządnie przemarznąć, Riesta wezwała ją do siebie. -Tairin, pora już, abyś poszła się przebrać. Taki strój nie nadaje się do ceremonii. -Nie chcę aksamitnej. Jest zbyt ciężka - odparła dziewczyna kapryśnym tonem. -A poza tym to prze- cież moja najładniejsza suknia! Włożę ją potem, już w Kve-Erro, kiedy zobaczę narzeczonego. Riesta się roześmiała.
- Zawsze wszystko robisz na opak, moja córko. W chłody marzniesz w cienkich jedwabiach, a w letnie upały zamierzasz topić się w aksamicie. Idź się prze brać. Powinnaś przybrać się w rodowe barwy. Tairin w wyrazie uporu przygryzła wargi i Riesta, nie chcąc tracić czasu na jałową dyskusję, zapytała: -Chcesz może omówić to z ojcem? -Tak nie wolno! - zaprotestowała dziewczyna. -Idź się przebrać, bo gotowaś się spóźnić na własne zaręczyny. -Wszystko jedno, to nie są prawdziwe zaręczyny! -Tairin! -Narzeczony mógłby sam przyjechać, a nie przysyłać nie wiadomo kogo! Ten marynarz ma brudną brodę, a gada jak nasz koniuch! Riesta poczuła, że zaczyna brakować jej cierpliwości. Czternastoletnie piękności mają prawo być kapryśne, ale wszystko ma swoje granice, Tairin zaś została niesamowicie rozpuszczona. Czasami nawet ojciec nie umiał przeciwstawić się wygiętym w pod-kówkę drżącym usteczkom, a cóż dopiero mówić o starszym bracie czy kuzynach. Sama Riesta także ustępowała nazbyt często, chcąc, by dziewczynka była szczęśliwa w domu rodziców, bo kto wie, jak życie jej się ułoży... Nie wątpiła, że Verd znajdzie córce dobrą partię, wszak nikt nie życzy zła własnym dzieciom, ale dobre zamiary często prowadzą pod ołtarz Areda. Riesta wspomniała swoje pierwsze małżeństwo i zadrżała - minęło dwadzieścia lat, szczęśliwie żyła z Verdem, urodziła mu troje dzieci, ale do tej pory nie mogła za- pomnieć o krótkich, tłustych palcach pierwszego męża na swoim nadgarstku. Czasami nerwowo spoglądała
na rękę, jakby bała się dostrzec siniaki na jasnej skórze. Nie skrywając już gniewu, powiedziała: -Kapitan Iris to szanowany człowiek w Kve-Erro, a twój narzeczony, jak to zresztą godzi się wielkiemu lordowi, rządzi swoją dziedziną. I widzą bogowie, że wiele nie straci, jeśli pozna cię trzy miesiące później! -Wszyscy wiedzą, że w Kve-Erro rządzi lady Iven-na! A mój przyszły małżonek trzyma się matczynej spódnicy! I jest nieprawym potomkiem! To syn twojego brata, a nie Passoisa. Wszyscy to wiedzą! Riesta pobladła, zacisnęła palce na barierce. Znów to kłamstwo! Ivenna chciała pozostać księżną Kve-Er-ro, dlatego zgodziła się wyjść za mąż za sekretarza na- miestniczki, którego zachciało się Enrissie uczynić księ- ciem. Wyparła się własnych dzieci, synowie skazanego na śmierć buntownika zostali pozbawieni prawa dzie- dziczenia, a potem na dobitkę jeszcze miała na tyle czel- ności, żeby podawać syna Passoisa za dziecko Kveiga! Księżna nigdy nie mówiła na ten temat, ale właśnie to milczenie krzyczało głośniej niż jakiekolwiek słowa - nikt nie wątpił, że złote włosy młody lord odziedziczył po swoim prawdziwym ojcu. Lecz Riesta wiedziała, że syn Ivenny nie miał nic wspólnego z jej bratem, właśnie dlatego zgodziła się na małżeństwo - chciała, aby krew Elotono wróciła do Kve-Erro chociaż w taki sposób, po żeńskiej linii. Nie wiedziała, co odpowiedzieć córce, jak wyjaśnić, że to wszystko kłamstwo, jak ubrać w słowa wydarzenia sprzed dwudziestu lat, jeśli aż do tej pory zapierało jej dech na samo wspomnienie? Nie musiała jednak nic mówić. Verd Starnis wszedł na krużganek w samą porę, by usłyszeć ostatnie słowa córki, i teraz patrzył
na nią ponuro, zasłoniwszy sobą żonę. Nie zamierzał tolerować przekraczania granic. -Jeżeli będzie pani postępować nadal w ten sposób, milady, wszyscy się dowiedzą, że została pani źle wy- chowana. Ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu. -Przecież powinnam wiedzieć, za kogo wychodzę za mąż! -Wie pani. Za Corvina Passoisa, lorda następcę Kve-- Erro. I dość o tym. Proszę przeprosić matkę i iść się przebrać. Tairin doskonale znała ojca - im uprzejmiej się do niej zwracał, tym bardziej był na nią wściekły. Naprawdę musiała przewinić, skoro matka tak pobladła. Dziewczyna przysiadła w głębokim reweransie przed Riestą i uciekła do siebie - przebierać się. Upór uporem, ale faktycznie przemarzła, a granatowa aksamitna suknia ze złotą koronką podkreślała jej fiołkowe oczy i zadziwiająco współgrała ze złocistymi włosami. Tak, tak - złocistymi, niech tylko ktoś ośmieliłby się nazwać je rudymi! Panny na wydaniu nie bywają rude! A także nie wdają się w spory z własną matką... Tairin westchnęła i po raz kolejny postanowiła się poprawić. Pokojówka obrzuciła młodą panią uważnym spoj- rzeniem. Gorset dociągnięty, złota koronka zasłania głęboki dekolt, włosy nienagannie ułożone, grube loki spływają na plecy, te delikatniejsze uplecione w warkocz okalają głowę, szafirowe kolczyki zdobią przekłute niedawno uszy. Piękność! Aż żal, że narzeczony jej nie zobaczy. Tairin z zadowoleniem popatrzyła na swoje odbicie w lustrze - suknia i uczesanie były jak najbardziej od- powiednie na tę okazję. Skinęła na służącą.
- Poczekaj na mnie w galerii. Chcę się pomodlić. Jeśli pokojówkę zdumiał tak niespodziewany przy- pływ religijności młodej pani, nie dała tego po sobie poznać, w milczeniu opuściła pokój. Tairin natychmiast wyjęła słoik z barwiczką, zanurzyła w nim palec i wła- śnie zamierzała dodać kolorów i bez tego różowym policzkom, kiedy skrzypnęły drzwi. Dziewczyna szybko schowała rękę za plecy, ale ujrzawszy, kto do niej zawitał, uśmiechnęła się. -Moglibyście chociaż zapukać. Właśnie się prze- bieram. -Wtedy byłaby tutaj pokojówka - odparł rezolutnie Llin Elotono, a Mellin, jego młodszy brat, przytaknął. Tairin jedyna potrafiła bez trudu rozróżnić bliź- niaków. Ani Riesta, zastępująca im matkę, ani Star-nis, opiekun potomków skazanego księcia Kve-Erro, nie umieli powiedzieć, z którym z chłopców właśnie rozmawiają, a sami bracia zdawali się nie zauważać, że swoim podobieństwem powodują u ludzi zmieszanie. Pewnego razu Riesta kazała Llinowi zawiązać na nad- garstku niebieską nitkę pierworództwa, ale na wiele to się nie zdało, bo już następnego dnia młodszy z braci miał na ręku identyczny znak. Chłopcy uważali swoje podobieństwo za coś naturalnego i bardzo się dziwili, że inni ludzie się od siebie różnią. Dziewczyna odwróciła się do lustra i nie zwracając uwagi na kuzynów, zaczęła rozprowadzać róż na twarzy. Llin stał za jej plecami, widziała jego odbicie -szczupły, ze złocistą skórą i włosami czarnymi niczym skrzydła boga śmierci. Tylko aksamitnoniebieskie oczy zdradzały, z jakiego rodu pochodzili. Bracia byli podobni do swojej matki, Ivenny Aellin, po ojcu odziedziczyli tylko barwę oczu.
-Źle się malujesz. Czerwony nie pasuje do granatu. -Nic nie rozumiesz - prychnęła i zanurzyła pędzelek w sadzy do czernienia rzęs. -Chcieliśmy z tobą porozmawiać, ale nigdy nie jesteś sama. -A wy macie jakieś tajemnice? - Dziewczyna się uśmiechnęła. Nie dziwiło jej, że Llin mówi „my". -Nie powinnaś wychodzić za mąż. -A to dlaczego niby? - Nawet się nie rozzłościła, takie ją ogarnęło zdumienie. -Bo nie chcemy cię oddawać. Powinnaś zostać z nami. -No, toście wymyślili! - Roześmiała się. - Powinnam więc zostać starą panną, żeby z wami jeździć na polo- wania i grać w słówka. -Nie rozumiesz. -Nie możesz nas zostawić. Jesteś nasza. Zawsze byliśmy razem - wtrącił Mellin. -Kiedy tylko się urodziłaś, wiedzieliśmy, że jesteś nasza. - Llin położył chłodną dłoń na okrytym cienką koronką ramieniu kuzynki. Śmiech zamarł na ustach Tairin w tej samej chwili, gdy zdała sobie sprawę, że Llin nie żartuje. Tak, zawsze byli razem, odkąd pamiętała. Bliźniacy nauczyli ją czy- tać, jeździć konno w męskim siodle, strzelać z łuku i wiązać marynarskie węzły, fechtować i układać wiersze, brali na siebie kary za jej szaleństwa i przynosili gorące pierożki z kuchni. Nigdy się nie zastanawiała, dlaczego bracia do tej pory mieszkają w domu jej ojca i nie zamierzają zapo- znawać się z własnym majątkiem. Dziewczynie bardzo to odpowiadało, bo mimo dziesięciu lat różnicy wieku, kuzyni byli jej jedynymi przyjaciółmi.
Lecz zawsze wiedziała, że wreszcie wyjdzie za mąż, zamieszka w innej prowincji i więcej nie zobaczy domu rodzinnego. Szlachetne panie rzadko podróżowały, naj- wyżej w gości do najbliższych sąsiadów albo do stolicy. Rodzice, bracia, kuzyni, wszyscy stawali się dla nich przeszłością, taka już była niezmienna kolej rzeczy i aż dziw, że bliźniacy myśleli inaczej. Cóż, jej ukochani kuzyni zawsze byli nieco dziwni: nigdy się nie rozstawali, Tairin nie słyszała, by kiedy- kolwiek któryś z nich powiedział o sobie „ja", a nie „my", zupełnie jakby jeden człowiek istniał w dwóch ciałach. Nawet mówili po kolei, jeden podchwytywał myśl drugiego, kończąc za niego zdanie. Wszyscy uważali, że bliźniacy są po prostu do siebie podobni, a w rzeczy samej byli identyczni. Tairin z niezadowoleniem potrząsnęła głową, za- pominając, że może sobie zniszczyć fryzurę. Też sobie znaleźli porę na takie głupoty! Odtrąciła rękę Llina. -Pomyślałby kto, żeście wiedzieli! Po niewolnice jedźcie do Kavdnu, a ja jestem sama dla siebie, jestem wolna! - Mówiła prawdę. Choć głową rodu był jej starszy brat, młody graf Viastro, który podpisał ślubny kontrakt, choć męża wybrali jej rodzice, ale przecież nie postąpiliby wbrew woli dziewczyny. Sama się zgodziła, bo narzeczony, tylko sześć lat starszy, byl przyszłym księciem i podobno urodziwym. Czego jeszcze chcieć? Mimo kapryśnego usposobienia Tairin chciała dobrze wyjść za mąż. -To nie żart. - Llin znów położył dłoń na jej ramieniu. - Nie możesz żyć bez nas. Pomyśl, to zrozumiesz. -Bez ojca i matki mogę, bez braci mogę, a bez was w żaden sposób?
- Powinnaś zostać z nami! - Mellin zawtórował bra tu jak echo. -A coście też wydumali, uczone szpaki? Zostać z wami? Z którym, powiedzcie, na miłość bogów? Co, we dwóch się ze mną ożenicie? Nie macie nawet własnego domu! -To nieważne. -Zabierzemy cię. -Wyjedziemy stąd. -Gdzie znajdziecie kraj, w którym wolno mieć dwóch mężów? A może postawicie mnie sobie nad ko- minkiem i będziecie podziwiać? - Wysunęła się spod rąk kuzyna, poprawiła loki na ramionach. Mellin popatrzył na brata, a Llin powoli skinął głową. -Boisz się postąpić wedle swej woli. Oni cię zmusili. Ojciec, matka, brat. -To stare, głupie porządki, żeby kobieta musiała koniecznie wychodzić za mąż. -Możesz żyć wolna razem z nami. -Aha, żyć tylko dla was. Dziwne macie pojęcie o wolności. Wolność od wszystkich! Gdyby was ojciec usłyszał! - Dziewczyna podniosła głos. -Nie muszą nic wiedzieć. -Po prostu wyjedziemy. -Jeszcze dzisiaj. -Wystarczy! Nie ma o czym mówić. Porzućcie te głupie pomysły, jeśli chcecie, żebym do was pisywała z Kve-Erro. Nikt mnie nie zmuszał, zgodziłam się sama, więc tym bardziej nie ucieknę spod ołtarzy! Skierowała się ku drzwiom, ale Llin złapał ją za rękę, przyciągnął do siebie, pochylił się - dziewczyna poczuła
świeży zapach mięty - ujął ją za podbródek i ostrożnie, lecz zdecydowanie uniósł jej twarz. -Puść - wyszeptała, ale młodzieniec już złożył na jej ustach swoje wargi, chłodne, słodkie, pachnące czymś świeżym, przywodzącym na myśl późnojesienne jabł- ka, które przetrwały na gałęziach pierwszy śnieg. Czyjeś ręce dotykały jej szyi, mięły złotą koronkę, plątały włosy... A pocałunek, pierwszy pocałunek w jej życiu, przeciągał się i w żaden sposób nie potrafiła wzbudzić w sobie gniewu, odepchnąć natrętnych rąk, oderwać się od natrętnych ust. W uszach jej szumiało, jakby znalazła się pod wodą. Stukanie do drzwi zdało się bardzo odległe, a głos starszego brata obcy. -Tairin! Wszyscy na ciebie czekają. Nie doczekawszy się odpowiedzi, Villen, młody graf Viastro, pchnął drzwi. Oczywiście, nie uwierzył poko- jówce twierdzącej, jakoby jej pani postanowiła ostatnie minuty panieńskiego życia spędzić na modlitwie i roz- myślaniach. Był pewien, że siostra mizdrzy się przed lustrem, zachwycona sobą, ale rzeczywistość przeszła wszelkie jego oczekiwania. Na chwilę stracił mowę, zakrztusił się ze zdumienia, oderwał Llina od Tairin, chwytając go za pas. Wreszcie wyrzucił z siebie: -Precz stąd! Obaj! I dziękujcie bogom... - Machnął ręką. Bez gadania wszystko było jasne. Nie czas teraz na głośny skandal. -Vil, och, Vil! - Tairin zapłakała, zapominając, że dopiero co poczerniła rzęsy. Sadza ściekała po po- krytych różem policzkach i twarz dziewczyny zaczęła przypominać deskę do ćwiczeń szermierczych. Graf rozglądał się w poszukiwaniu miski do mycia - w takim stanie dziewczyna nie powinna opuszczać pokoju - i zobaczył, że bliźniacy nie zamierzają
spełnić jego rozkazu. Stali przy drzwiach, trzymając się za ręce. -Wynoście się, bo zawołam straże! - Milen starał się mówić spokojnie. -Nie wtrącaj się. -Ona pójdzie z nami. -Vil, oni postradali rozum. Cały czas powtarzają: „Ty jesteś nasza". Boję się! -Wyjdź - rzucił Llin. Ciemnoniebieskie oczy bliźnia- ków zdawały się czarne, źrenice zlały się z tęczówkami, a złocista skóra dosłownie świeciła w półmroku. W głosie Llina dźwięczała taka pewność, że graf wbrew woli uczynił dwa kroki w stronę drzwi i dopiero wtedy się zatrzymał. Na swoje nieszczęście był zbyt rozgniewany, aby się przestraszyć. -Myślisz, że pozwolę wam zabrać moją siostrę? Toż musieliście dusze Przeklętemu oddać, by coś takiego wymyślić! Lecz Ared wam nie pomoże! - Sięgnął ręką do pasa, zapominając, że nie ma przy nim nawet sztyletu. -Jesteś bez broni. -Mamy przewagę. -Wyjdź. -Nie chcemy ci zrobić krzywdy. Teraz Villen nie miał już wątpliwości - Llin rzeczy- wiście lśnił złotym światłem. Podobny złoty obłok, choć nie tak jasny, otaczał także Mellina. Należało biec po pomoc do kapłanów, ale przecież nie mógł zostawić siostry. Na przekór ogarniającemu go strachowi, uparcie szedł na spotkanie bliźniakom. Niewielka panieńska komnata zdawała się ogromna, każdy krok trwał wieczność, jakby Villen dosłownie przebijał się przez kamienną ścianę. A ten kamień stawał się coraz