6
pod¹¿aj¹ przez ciemne, stare zak¹tki wiata,
Jak marynarze, niegdy krzepcy, o orlim wzroku,
Którzy, gdy statek siê rozbi³, nie mogli uznaæ
Owej klêski i koniecznoci zejcia z pok³adu,
Lecz postanowili pod¹¿aæ swym ukochanym wrakiem
W otch³añ mroku; nie zatonêli jednak na dobre,
Lecz p³yn¹ bezustannie pod wygiêtymi ¿aglami
Wbrew pr¹dom g³êbin pó³nocnej godziny,
Od zatoki do zatoki, od grani do mrocznej grani,
W z³udnej nadziei przedostania siê na l¹d;
I którzy, w swej zamieraj¹cej, powolnej wêdrówce
Utrac¹ niebawem wszelkie pragnienie wiat³a
I powietrza, i towarzystwa ¿ywych istot st¹d
Wyrusz¹ na poszukiwanie tylko najg³êbszych rozpadlin,
Tych najdalszych od s³oñca zapomnianego w mroku nocy
William Ashbless: Dwanacie godzin nocy
7
¯aden cz³owiek nie mo¿e wejæ dwukrotnie do tej samej rzeki,
gdy¿ za drugim razem nie jest to ju¿ ta sama rzeka
i nie jest to ju¿ ten sam cz³owiek.
Heraklit
9
Ksiêga I
OBLICZE UKRYTE POD
ZWIERZÊCYM FUTREM
11
Prolog: 2 lutego 1802 roku
Choæ du¿o sczez³o, sporo pozosta³o,
I choæ nie mamy tylu si³ co dawniej,
By niebo wzruszyæ i ziemiê jestemy
Sob¹ *
Alfred lord Tennyson
Na szczycie wzgórza, miêdzy dwoma drzewami, sta³ bardzo stary
cz³owiek i spogl¹da³ z têsknot¹, o jak¹ siê ju¿ nie pos¹dza³, na ostat-
ni¹ grupê wycieczkowiczów; pakowali koszyki i dosiadaj¹c koni
odje¿d¿ali na po³udnie; w ich ruchach widoczny by³ popiech, gdy¿
od Londynu dzieli³o ich dobre dziesiêæ kilometrów, a s³oñce p³onê³o
ju¿ za konarami drzew porastaj¹cymi rzekê Brent oddalon¹ o trzy
kilometry na zachód.
Kiedy odjechali, stary cz³owiek odwróci³ siê, by popatrzeæ na
powolny zachód s³oñca. Barka Milionów Lat, pomyla³; ³ód umie-
raj¹cego boga Ra, ¿egluj¹ca po zachodnim niebie ku ród³om mrocz-
nej podziemnej rzeki, która p³ynie z zachodu na wschód, by po dwu-
nastu godzinach nocy ukazaæ wiatu na nowo m³odzieñcze, odro-
dzone s³oñce.
Albo te¿ pomyla³ z gorycz¹ tak odleg³a od nas, ¿e nawet
wszechwiat nie jest w stanie jej obj¹æ, wielka nieruchoma kula p³o-
n¹cego gazu, dooko³a której kr¹¿y ta maleñka planeta, jak grudka
nawozu toczona przez skarabeusza Chepri. Dokonaj wyboru, powie-
dzia³ do siebie, ruszaj¹c powoli w dó³ wzgórza, lecz b¹d gotów za
niego umrzeæ.
* Przek³ad J. Pietrkiewicz
12
Musia³ iæ bardzo ostro¿nie, gdy¿ japoñskie drewniaki nie nada-
wa³y siê do chodzenia po trawie i nierównym gruncie.
Miêdzy namiotami i wozami rozpalono ju¿ ogniska, a wieczorny,
ch³odny wietrzyk przyniós³ ze sob¹ falê intensywnych woni: odór
dochodz¹cy od strony spêtanych mu³ów, dym palonego drewna i aro-
mat pieczonego je¿a, potrawy szczególnie cenionej przez jego ludzi.
Zdawa³o mu siê te¿, ¿e ze skrzyni, któr¹ przywieziono tego popo³ud-
nia, dobywa siê fetor niewie¿ego oddechu niemal szokuj¹cy w po-
wiewach rzekiego wiatru nad ³¹kami Hampstead Heath; sprawia³o
to wra¿enie, jakby kto dobra³ perfidnie przyprawy, pragn¹c wywo-
³aæ odrazê. Gdy zbli¿y³ siê do namiotów, wybieg³y mu na spotkanie
dwa obozowe psy; gdy tylko go pozna³y, pierwszy odwróci³ siê i ru-
szy³ zdecydowanie w stronê najbli¿szego namiotu; drugi, z widocz-
n¹ niechêci¹, eskortowa³ Amenofisa Fikee do obozu.
Na widok powracaj¹cego psa z namiotu wyszed³ niady mê¿czy-
zna w pasiastym p³aszczu i ruszy³ w stronê Fikeego. Podobnie jak
zwierzêta, zatrzyma³ siê w pewnej odleg³oci od starego cz³owieka.
Dobry wieczór, rya powiedzia³. Czy zechcesz spo¿yæ wie-
czerzê? Na ogniu grzeje siê hoczewiczi, pachnie bardzo kuszto.
Jak zwykle mrukn¹³ nieobecny mylami Fikee. Nie, dziê-
kujê. Ale wy jedzcie.
Ja nie, rya. Moja Bessie zawsze uwielbia³a gotowane hoczewi-
czi, ale odk¹d mullered, umar³a, nie biorê tego do ust.
Fikee przytakn¹³, choæ najwyraniej nie s³ucha³.
Bardzo dobrze, Ryszardzie. Zamilk³, jakby maj¹c nadziejê,
¿e rozmówca co powie, ten jednak siê nie odzywa³. Kiedy s³oñce
ju¿ zajdzie, ka¿ kilku ludziom zanieæ tê skrzyniê do namiotu dokto-
ra Romany.
Cygan szarpn¹³ lni¹ce w¹sy i poruszy³ siê niespokojnie.
Tê skrzyniê, któr¹ przyniós³ dzi marynarz?
A niby jak¹, Ryszardzie? Tak, w³anie tê.
Naszym ludziom to siê nie podoba, rya. Powiadaj¹, ¿e jest w niej
co mullo dusta beszes, martwe od wielu lat.
Amenofis Fikee zmarszczy³ brwi i owin¹³ siê szczelniej p³aszczem.
Ostatnie promienie s³oñca pozostawi³ za sob¹, na szczycie wzgórza,
i teraz, poród cieni, jego kamienne oblicze mia³o w sobie niewiele
wiêcej ¿ycia ni¿ ska³a czy pieñ drzewa. Po chwili przemówi³:
No có¿, to, co w niej spoczywa, by³o na pewno wiadkiem
dusta beszes wielu, wielu lat. Obdarzy³ bojaliwego Cygana
umiechem. Wygl¹da³o to tak, jakby od zbocza odpad³ kawa³ ziemi
13
i ods³oni³ star¹, bia³¹ ska³ê. Ale nie jest mullo mam nadziejê.
Nie ca³kiem mullo.
Nie uspokoi³o to jednak Cygana, który ju¿ otwiera³ usta, by znów
wyraziæ z szacunkiem w¹tpliwoæ, ale Fikee odwróci³ siê i ruszy³
przez ³¹kê ku brzegowi rzeki. Po³y jego p³aszcza powiewa³y na wie-
trze jak skrzyd³a wielkiego owada.
Cygan westchn¹³ i powlók³ siê w stronê jednego z namiotów, æwi-
cz¹c po drodze utykanie. Mia³ nadziejê, ¿e uwolni go to od obowi¹z-
ku dwigania tej strasznej skrzyni.
Fikee szed³ ostro¿nie coraz ciemniejszym brzegiem rzeki w stro-
nê namiotu doktora Romany. Prócz chrapliwych westchnieñ lekkiej
bryzy wieczór by³ dziwnie cichy. Cyganie jakby domylali siê, ¿e ta
noc niesie ze sob¹ co donios³ego, i kr¹¿yli w ciszy, niespokojni jak
ich psy. Nawet jaszczurki przesta³y skakaæ i nurkowaæ z pluskiem
wród nadbrze¿nych trzcin.
Namiot sta³ na polance, przytrzymany niezliczon¹ liczb¹ lin, jak
wielki, zacumowany przy brzegu statek. Wygiête postronki, wraz z tu-
zinem pali, podtrzymywa³y faluj¹c¹, niezmierzon¹ p³achtê namiotu
doktora. Fikee pomyla³, ¿e wygl¹da jak ogromna zakonnica w zi-
mowym habicie, przykucniêta nad brzegiem rzeki.
Przechodz¹c schylony pod linami, zbli¿y³ siê do wejcia, odsun¹³
na bok po³ê namiotu, po czym wszed³ do g³ównego pomieszczenia.
Zamruga³ olepiony wiat³em, które p³ynê³o z licznych lamp na wy-
cie³ane dywanami wnêtrze namiotu.
Kiedy doktor Romany wsta³ zza sto³u, Fikee poczu³, jak ogarnia
go uczucie beznadziejnej zazdroci. Dlaczego, pyta³ nienawistnie, to
nie Romanelli wyci¹gn¹³ w Kairze, ubieg³ego wrzenia, krótsz¹ s³om-
kê? Fikee zdj¹³ swój bury p³aszcz i kapelusz, po czym cisn¹³ je w k¹t.
W wietle lampy jego ³ysa czaszka lni³a jak nierówno wypolerowa-
na koæ s³oniowa.
Romany podszed³ do niego, hutaj¹c siê groteskowo w swoich
wysokich butach na sprê¿ynowanych podeszwach, i chwyci³ przyby-
³ego za rêkê.
To wielka rzecz, któr¹ my, to znaczy ty zaczynasz dzisiejszej
nocy powiedzia³ zmienionym g³osem. ¯a³ujê tylko, ¿e nie bêdê
tu z tob¹ osobicie.
Fikee wzruszy³ niecierpliwie ramionami.
Obaj jestemy s³ugami. Moim posterunkiem jest Anglia, twoim
Turcja. Pojmujê, dlaczego mo¿esz byæ tu obecny tylko jako skin¹³
nieznacznie d³oni¹ replika.
14
Nie trzeba nawet wspominaæ zacz¹³ Romany niskim g³osem,
jakby chcia³ wydobyæ echo z wy³o¿onych dywanami cian namio-
tu ¿e gdyby przypadkiem umar³ dzisiejszej nocy, mo¿esz byæ pe-
wien, i¿ zostaniesz zabalsamowany i pochowany z nale¿n¹ ceremo-
ni¹ i mod³ami.
Jeli zawiodê odpar³ Fikee nie bêdzie siê do kogo modliæ.
Nie powiedzia³em: zawiedziesz. Mo¿e siê zdarzyæ, ¿e uda ci siê
otworzyæ wrota, ale umrzesz dokonuj¹c tego zauwa¿y³ obojêtnie
Romany. ¯yczy³by sobie wówczas, by post¹piono wedle obyczaju.
Doskonale odrzek³ Fikee, przytakuj¹c z wysi³kiem. Zgoda
dorzuci³ po chwili.
Od strony wejcia dobieg³o szuranie stóp i po chwili rozleg³ siê
pe³en troski g³os.
Rya? Gdzie postawiæ skrzyniê? Trzeba siê pospieszyæ, wydaje
mi siê, ¿e z rzeki wychodz¹ duchy, by zobaczyæ, co siê w niej kryje!
Nie jest to ca³kiem wykluczone mrukn¹³ doktor Romany, pod-
czas gdy Fikee nakazywa³ Cyganom, by wnieli skrzyniê do rodka
i postawili na pod³odze. Uczynili to pospiesznie, po czym wyszli tak
szybko, jak pozwala³y na to dobre obyczaje.
Przez jaki czas obaj bardzo starzy ludzie wpatrywali siê milcz¹-
co w skrzyniê. Wreszcie Fikee drgn¹³ i przemówi³:
Pouczy³em Cyganów, by w czasie mojej nieobecnoci uwa-
¿ali ciê za swego przywódcê.
Romany przytakn¹³, po czym pochyli³ siê nad skrzyni¹ i zacz¹³
odrywaæ deski wieka. Odsun¹³ na bok kilka garci zmiêtych papie-
rów i ostro¿nie wyci¹gn¹³ ma³e, drewniane pude³ko obwi¹zane sznur-
kiem. Postawi³ je na stole. Znowu odwróci³ siê w stronê skrzyni, ode-
rwa³ pozosta³e deski wieka i stêkaj¹c z wysi³ku podniós³ owiniêt¹
papierem paczkê, któr¹ po³o¿y³ na pod³odze. Mia³a kszta³t prawie
kwadratowy; ka¿dy z boków liczy³ oko³o metra, gruboæ za wyno-
si³a jakie piêtnacie centymetrów.
Podniós³ wzrok i powiedzia³:
Ksiêga.
Niepotrzebnie, gdy¿ Amenofis Fikee wiedzia³, co to jest.
Gdyby tylko móg³ tego dokonaæ tam, w Kairze wyszepta³.
Serce brytyjskiego imperium przypomnia³ mu Romany.
A mo¿e wyobra¿asz sobie, ¿e móg³by podró¿owaæ?
Fikee potrz¹sn¹³ g³ow¹ i klêkaj¹c przy stole wyci¹gn¹³ spod nie-
go globus ze szk³a, którego czêæ mo¿na by³o zdj¹æ, nastêpnie zacz¹³
rozwi¹zywaæ wêze³ki na ma³ym, drewnianym pude³ku. Romany od-
15
win¹³ tymczasem paczkê z papieru, ods³aniaj¹c czarne, drewniane
pude³ko wy³o¿one kawa³kami koci s³oniowej, które tworzy³y setki
egipskich hieroglifów Starego Pañstwa. Zamkniêcie pude³ka by³o
skórzane, ale tak sparcia³e, ¿e pod wp³ywem dotyku rozpad³o siê
w py³. W rodku znajdowa³o siê kolejne poczernia³e srebrne pude³-
ko z podobnymi hieroglifami. Kiedy Romany zdj¹³ z niego wieczko,
we wnêtrzu ukaza³o siê jeszcze jedno, tym razem z³ote, którego wspa-
niale wyg³adzona powierzchnia zap³onê³a w wietle lampy.
Fikee otworzy³ swoje drewniane pude³ko i wyci¹gn¹³ z niego za-
korkowan¹ fiolkê, która by³a zawiniêta w kawa³ek we³ny. W fiolce
znajdowa³o siê oko³o trzydziestu mililitrów czarnego, gêstego p³y-
nu, który zdawa³ siê zawieraæ jaki osad.
Doktor Romany odetchn¹³ g³êboko, po czym zdj¹³ wieko z³otego
pude³ka.
Pocz¹tkowo s¹dzi³, ¿e zgas³y jednoczenie wszystkie lampy, lecz
kiedy podniós³ wzrok, stwierdzi³, ¿e ich p³omienie s¹ równie wysokie
jak poprzednio. wiat³o jednak w znacznym stopniu przygas³o; by³o
tak, jakby widzia³ pomieszczenie przez tafle matowego szk³a. Otuli³
szyjê ko³nierzem p³aszcza; powietrze nagle siê och³odzi³o.
Po raz pierwszy tej nocy odczuwa³ strach. Zmusi³ siê, by opuciæ
wzrok i spojrzeæ na spoczywaj¹c¹ w pude³ku ksiêgê, która wch³onê-
³a wiat³o i ciep³o. Na staro¿ytnym papirusie p³onê³y hieroglify; nie
wiat³em, lecz intensywn¹ czerni¹, która zdawa³a siê wch³aniaæ jego
duszê. Znaczenie hieroglifów by³o dla niego zrozumia³e i ich sens
dr¹¿y³ jego umys³; byæ mo¿e dzia³oby siê tak samo z kim, kto nawet
nie potrafi³by odczytaæ tego przekazu, poniewa¿ powsta³ on u zara-
nia wiata za spraw¹ boga Tota, ojca samego jêzyka. Oderwa³ boja-
liwy wzrok od papirusu, gdy¿ czu³, ¿e s³owa zapadaj¹ g³êboko w je-
go duszê, pozostawiaj¹c na niej swój lad.
Krew powiedzia³ chrapliwie, gdy¿ nawet powietrze z trudem
przenosi³o dwiêki. Krew naszego pana powtórzy³, zwracaj¹c siê
do niewyranej postaci Amenofisa Fikee. W³ó¿ to do kuli.
Widzia³, jak Fikee porusza kciukiem haczyk w cianie globusa,
wyjmuje korek z flakonika i wlewa do rodka czarny p³yn, który za-
barwi³ górn¹ czêæ szklanej kuli. Ksiê¿yc musia³ ju¿ wzejæ, uwia-
domi³ sobie Romany. Kropla spad³a na d³oñ Fikeego i chyba go
oparzy³a, gdy¿ sykn¹³ przez zaciniête zêby.
Dzia³aj sam rzek³ chrapliwie doktor Romany i poruszaj¹c
siê niczym lepiec wyszed³ z namiotu na ³¹kê, gdzie wieczorne powie-
trze wydawa³o siê teraz ciep³e. Pod¹¿y³ niepewnym krokiem, ko³ysz¹c
16
siê na podeszwach swoich dziwacznych butów, wzd³u¿ brzegu rzeki,
i wreszcie zdyszany kucn¹³ na ³agodnym wzniesieniu, po czym spoj-
rza³ na widoczny z odleg³oci piêædziesiêciu metrów namiot.
Gdy jego oddech i puls uspokoi³y siê, pomyla³ o Ksiêdze Tota,
któr¹ widzia³ przelotnie, i zadr¿a³. Jeli ktokolwiek potrzebowa³ do-
wodów na istnienie magii przez ostatnie osiemnacie wieków, to owa
prehistoryczna Ksiêga by³a ich ród³em; choæ Romany nigdy przed-
tem jej nie ogl¹da³, doskonale wiedzia³, ¿e kiedy ksi¹¿ê Setnau Kha-
-em-Uast zst¹pi³ w Memfis przed tysi¹cami lat do grobowca Ptah-
-nefer-ka, by j¹ odzyskaæ, zasta³ komorê grobow¹ owietlon¹ rzêsi-
stym blaskiem p³yn¹cym z Ksiêgi.
A ten akt magii, pomyla³ niezadowolony, to niezwyk³e przedsiê-
wziêcie, maj¹ce siê dokonaæ tej nocy, by³oby skrajnie niebezpieczne
nawet wówczas, jeszcze zanim magia sta³a siê znacznie trudniejsza
i bardziej wymagaj¹ca wobec osoby czarnoksiê¿nika, i pomimo naj-
surowszej kontroli, nieprzewidywalna i zaskakuj¹ca w skutkach.
Nawet w tamtych dniach tylko najodwa¿niejsi i najsprawniejsi ka-
p³ani omieliliby siê wykorzystaæ hekau, moc s³ów, które tej nocy
mia³ wypowiedzieæ Fikee: s³owa te by³y inwokacj¹ i zarazem prob¹
o przejêcie w³adzy, skierowan¹ do Anubisa, boga o g³owie szakala;
w czasach wietnoci Egiptu sprawowa³ on pieczê nad podziemnym
wiatem zmar³ych i wrotami oddzielaj¹cymi go od wiata ¿ywych.
Doktor Romany oderwa³ wzrok od namiotu i przeniós³ spojrzenie
na przeciwleg³y brzeg rzeki, na wrzosowiska ci¹gn¹ce siê a¿ do na-
stêpnego wzniesienia zwieñczonego drzewami, których rachityczne
ga³êzie ko³ysa³y siê na wietrze. Pó³nocny krajobraz, omiatany wiatrem,
przypomina³ mu d¿in: ostry, czysty i przepojony woni¹ ja³owca.
Nie chc¹c zag³êbiaæ siê w te rozwa¿ania, pomyla³ o podró¿y do
Kairu, dok¹d przed czterema miesi¹cami udali siê wraz z Fikeem,
wezwani przez ich Mistrza, by zaradziæ pewnemu kryzysowi.
Nie mog¹c z powodu straszliwego zamieszania opuszczaæ swego
domu, Mistrz przez d³u¿szy czas korzysta³ z tajnej armii agentów
i ogromnej fortuny, by oczyciæ Egipt z muzu³mañskich i chrzeci-
jañskich elementów, a tak¿e, co by³o znacznie trudniejsze, by wy-
gnaæ tureckiego paszê i jego najemników, a tym samym wskrzesiæ
Egipt jako niepodleg³¹ potêgê wiata. Pierwszy prze³om nast¹pi³ cztery
lata wczeniej, w 1798 roku, po bitwie pod piramidami, choæ w owym
czasie wydawa³a siê ostateczn¹ klêsk¹ poniewa¿ w jej rezultacie
do Egiptu wkroczyli Francuzi. Romany przymkn¹³ powieki, wspo-
minaj¹c odg³osy strza³ów francuskich muszkietów, rozbrzmiewaj¹-
17
cych echem owego upalnego lipcowego popo³udnia nad wodami Nilu,
spotêgowanych odg³osem werbli, które towarzyszy³y szar¿uj¹cej
kawalerii mameluków; przed zapadniêciem nocy armie egipskich
gubernatorów, Ibrahima i Murada beja rozbito, w³adzê za przejêli
Francuzi pod wodz¹ m³odego genera³a, Napoleona.
Dzikie i przepe³nione bólem wycie zerwa³o doktora Romany na
równe nogi; dwiêk ten odbija³ siê jeszcze przez kilka chwil echem
od drzew porastaj¹cych brzeg rzeki, a kiedy zamar³, Romany us³y-
sza³, jak który z Cyganów mamrocze ze strachem zaklêcia. Z na-
miotu nie dobieg³ ju¿ ¿aden odg³os, wiêc doktor odetchn¹³ i znowu
przykucn¹³. Powodzenia, Amenofisie, pomyla³. Powinienem raczej
powiedzieæ, oby bogowie byli z tob¹, ale teraz sam o tym w³anie
decydujesz. Potrz¹sn¹³ niespokojnie g³ow¹.
Gdy do w³adzy doszli Francuzi, wydawa³o siê, ¿e przepad³y wszel-
kie nadzieje na przywrócenie starego porz¹dku, wiêc Mistrz, dziêki
niezwykle misternej, magicznej manipulacji wiatrem i przyp³ywami,
udzieli³ nieznacznej pomocy brytyjskiemu admira³owi Nelsonowi,
który w nieca³e dwa tygodnie póniej zniszczy³ francusk¹ flotê. Po-
tem okupacja francuska obróci³a siê jednak na korzyæ Mistrza; Fran-
cuzi ukrócili pe³n¹ arogancji w³adzê mameluckich bejów, a w 1800 r.
Muhammad odebra³ im ziemiê i wytêpi³ tureckich najemników, d³a-
wi¹cych kraj. Po powrocie Napoleona do Francji, dowództwo w Ka-
irze obj¹³ genera³ Kleber, który nie wtr¹ca³ siê w polityczne intrygi
Mistrza i nie przeszkadza³ mu w jego wysi³kach zmierzaj¹cych do
nawrócenia muzu³mañskiej i koptyjskiej ludnoci na panteistyczny
kult Ozyrysa, Izydy, Horusa i Re. Wygl¹da³o w³aciwie na to, ¿e fran-
cuska okupacja okaza³a siê dla Egiptu tym, czym szczepionka ospy
doktora Jennera dla ludzi: zast¹pieniem przez niegron¹ infekcjê,
³atw¹ po jakim czasie do zlikwidowania miertelnej choroby która
ustêpowa³a dopiero po zgonie ofiary.
Z czasem wszystko zaczê³o siê psuæ. Jaki szaleniec z Aleppo za-
sztyletowa³ Klebera na kairskiej ulicy. Potem nast¹pi³y miesi¹ce nie-
pokoju, w czasie których Brytyjczycy zaczêli zaciskaæ pêtlê; do wrze-
nia 1801 niezaradny nastêpca Klebera skapitulowa³ przed Brytyj-
czykami w Egipcie i Aleksandrii. Anglicy znaleli siê w samym
Kairze, i nim up³yn¹³ tydzieñ, aresztowano z tuzin agentów Mistrza.
Nowy gubernator znalaz³ te¿ powód, by pozamykaæ wi¹tynie sta-
rych bogów, wzniesionych przez Mistrza poza murami miasta.
W przyp³ywie rozpaczy, Mistrz pos³a³ po swoich dwóch najstar-
szych i najpotê¿niejszych zastêpców, Amenofisa Fikee z Anglii i dok-
2 Wrota Anubisa
18
tora Monboddo Romanellego z Turcji, po czym przedstawi³ im pe-
wien plan; by³ on tak fantastyczny, ¿e mo¿na by pos¹dziæ wiekowe-
go cz³owieka o niesprawnoæ umys³ow¹, ale wed³ug Mistrza by³ to
jedyny sposób, by wymazaæ Angliê z mapy wiata i przywróciæ utra-
cone przed wiekami panowanie Egiptu.
Spotkali siê w wielkiej komnacie, w której mieszka³ zupe³nie sam,
z wyj¹tkiem ushabtis, czterech odlanych z wosku ludzkich postaci
naturalnych rozmiarów. Z wysokoci swego dziwacznego tronu za-
instalowanego pod sufitem zacz¹³ ich przekonywaæ, ¿e chrzecijañ-
stwo, owa bezlitosna si³a, niszcz¹ca soki ¿ycia os³abionej magii, tra-
ci swe znaczenie wskutek zw¹tpienia, którym przepojone s¹ pisma
ludzi takich jak Wolter, Diderot czy Godwin.
Romanelli, z tak¹ sam¹ niecierpliwoci¹ przyjmuj¹cy metafory wie-
kowego maga jak wiêkszoæ informacji, wtr¹ci³ siê, by spytaæ bez ogró-
dek, jak to wszystko ma dopomóc w wyparciu Brytyjczyków z Egiptu.
Istnieje pewna magiczna procedura zacz¹³ Mistrz.
Magia! przerwa³ mu Romanelli z pogard¹, na jak¹ tylko móg³
siê odwa¿yæ. W dzisiejszych czasach dostalibymy zawrotów g³o-
wy i zaburzeñ wzroku, nie wspominaj¹c ju¿ o utracie co najmniej
trzech kilogramów wagi, gdybymy chcieli zmusiæ czarami kilka
bezdomnych psów do zejcia nam z drogi; nawet wtedy wszystko
posz³oby nie tak, kundle za pad³yby trupem na miejscu. £atwiej
wrzasn¹æ i postraszyæ je kijem. Jestem pewien, ¿e nie zapomnia³e
o swoich cierpieniach, których dozna³e przed trzema laty po mani-
pulacjach z pogod¹ w zatoce Abukir. Twoje oczy wypali³y siê ni-
czym daktyle pozostawione zbyt d³ugo na s³oñcu, a twoje nogi !
Jak powiedzia³e, nie zapomnia³em stwierdzi³ zimno Mistrz,
kieruj¹c na Romanellego swój wzrok, który ju¿ uleg³ nieznacznej
poprawie; ten drgn¹³ bezwiednie, co mu siê zawsze zdarza³o, gdy
dostrzega³ w oczach Mistrza g³êbok¹, bezsensown¹ nienawiæ. Tak
siê sk³ada, ¿e choæ bêdê przy tym porednio obecny, jeden z was
musi dokonaæ tego aktu magii, gdy¿ powinien on siê odbyæ bardzo
blisko samego serca Imperium Brytyjskiego, a wiêc w Londynie; nie-
stety stan mego zdrowia nie pozwala na podró¿. Choæ wyposa¿ê was
w najsilniejsze rodki i amulety, spe³nienie tego zadania, jak sugero-
wa³e, odbije siê w znacznej mierze na osobie maga. Bêdziecie ci¹-
gn¹æ s³omki spod obrusa na stole, a temu, który wyci¹gnie krótsz¹,
przypadnie w udziale dokonanie tego czynu.
Fikee i Romanelli wlepili wzrok w dwa patyczki wystaj¹ce spod
materia³u, a potem popatrzyli na siebie.
19
Có¿ to za akt? spyta³ Fikee.
Wiecie, ¿e nasi bogowie ju¿ odeszli. Przebywaj¹ teraz w Tuau-
cie, podziemnym wiecie, a na jego wrota napiera od osiemnastu
wieków si³a, której nie pojmujê, ale jestem pewien, ¿e ma ona zwi¹-
zek z chrzecijañstwem. Bogiem owego wiata i wrót jest Anubis,
pozbawiony jednak postaci, w jakiej móg³by siê tu pojawiæ. Sie-
dzisko Mistrza przesunê³o siê nieznacznie i starzec na chwilê przy-
mkn¹³ oczy z bólu. W Ksiêdze Tota powiedzia³ w koñcu chrapli-
wie znajduje siê zaklêcie; jest to inwokacja do Anubisa, za której
przyczyn¹ mo¿e on przenikn¹æ w maga. Pozwoli to bogu przyj¹æ
wasz¹ postaæ fizyczn¹. Wypowiadaj¹c owo zaklêcie, bêdziecie jed-
noczenie spisywaæ inne, wymylone przeze mnie, a które otworzy
wrota miêdzy dwoma wiatami; uczyni to wy³om nie tylko w murze
mierci, ale i w murze czasu, i je¿eli wszystko siê powiedzie, roze-
wr¹ siê one w podziemnym wiecie sprzed czterdziestu trzech wie-
ków, kiedy to bogowie i ja mielimy pe³niê w³adzy.
Zapad³a cisza, trwaj¹ca dostatecznie d³ugo, by siedzisko Mistrza
przesunê³o siê o kilka nastêpnych i bolesnych dla maga centymetrów.
W koñcu Fikee przemówi³:
A co siê stanie potem?
Potem odpar³ Mistrz szeptem, który obieg³ echem kolist¹ kom-
natê bogowie Egiptu pojawi¹ siê znienacka we wspó³czesnej An-
glii. ¯ywy Ozyrys i Rae porannego nieba zamieni¹ chrzecijañskie
wi¹tynie w gruzy, Horus i Konsu po³o¿¹ sw¹ transcedentn¹ si³¹ kres
wszystkim obecnie toczonym wojnom, a monstra Set i Sebek po¿r¹
tych wszystkich, którzy omiel¹ siê stawiaæ opór! Egipt odzyska he-
gemoniê, a wiat znowu stanie siê czysty i nowy.
A jak¹ rolê móg³by ty, czy te¿ my, odegraæ w tym czystym, no-
wym wiecie?, pomyla³ Romanelli.
Czy to wszystko jest mo¿liwe, czy jeste tego wszystkiego pe-
wien? spyta³ z wahaniem Fikee. W koñcu wiat by³ ju¿ niegdy
m³ody, a starzec nie mo¿e zmieniæ siê w ch³opca, podobnie jak wino
nie mo¿e staæ siê na powrót sokiem z winogron. Dostrzeg³, ¿e Mistrz
pa³a coraz wiêkszym gniewem, ale mówi³ zdesperowany dalej: Czy
absolutnie nie mo¿na zaadaptowaæ siê do nowych warunków i bo-
gów? A jeli czepiamy siê ton¹cego statku?
Mistrz dozna³ ataku wciek³oci, lini¹c siê i be³kocz¹c bezradnie.
Jeden z woskowych pos¹gów drgn¹³ i zacz¹³ poruszaæ szczêkami.
Zaadaptowaæ? wrzasnê³o g³osem Mistrza woskowe gard³o.
Chcesz przyj¹æ chrzest? Czy wiesz, co on z ciebie uczyni? Zniszczy
20
twoj¹ moc, bêdziesz jak æma w ogniu! Wciek³y potok mowy spra-
wia³, ¿e woskowe usta pêka³y. Ton¹cy statek? Ty cuchn¹cy, tchórz-
liwy pomiocie martwej ladacznicy! Nie ma znaczenia, czy zatonie,
czy zaton¹³, czy ju¿ tonie! Pop³yniemy nim. Wola³bym staæ u steru
tego zatopionego statku, ni¿ gniæ na pok³adzie nowego! Czy mam
kha kha kha jêzyk i wargi woskowej postaci odpad³y pod
wp³ywem wci¹¿ ¿ywego oddechu.
Przez kilka chwil Mistrz i jego ushabti mamrotali jednoczenie,
a¿ w koñcu starzec odzyska³ panowanie nad sob¹, pos¹g za umilk³.
Czy mam ciê uwolniæ, Amenofisie? spyta³.
Romanelli przypomnia³ sobie z niepokoj¹c¹ jasnoci¹, jak kiedy
jeden z wiekowych s³ug Mistrza uwolni³ siê nagle z magicznych wiê-
zów swego pana; cz³owiek ten w ci¹gu zaledwie kilku minut uwi¹d³,
upad³, sczez³, rozsypa³ siê na kawa³ki, a w koñcu obróci³ siê w po-
pió³; lecz od obrazu mierci i rozk³adu straszniejsze by³o to, ¿e cz³o-
wiek ten ca³y czas zachowa³ wiadomoæ a jego agonia wydawa³a
siê straszliwsza od mierci w p³omieniach.
Cisza w komnacie przeci¹ga³a siê, zak³óca³ j¹ tylko odg³os wo-
skowego jêzyka uderzaj¹cego o posadzkê.
Nie wyrzek³ w koñcu Fikee. Nie.
A zatem nale¿ysz do mej za³ogi i bêdziesz pos³uszny. Mistrz
uczyni³ gest s³abym ramieniem. Wyci¹gnij s³omkê.
Fikee spojrza³ na Romanellego, który sk³oni³ siê tylko i wskaza³
na stó³, jakby chcia³ powiedzieæ: Najpierw ty. Fikee podszed³ i wy-
ci¹gn¹³ jedn¹ z dwóch s³omek. By³a oczywicie krótsza.
Mistrz wys³a³ ich do ruin Memfis, by skopiowali z ukrytego ka-
mienia hieroglify, dziêki którym poznaj¹ jego prawdziwe imiê. Tutaj
równie¿ prze¿yli szok, gdy¿ widzieli kamieñ z imieniem Mistrza
ju¿ wczeniej, przed wieloma wiekami. Wtedy widnia³y na nim dwa
symbole: ogieñ p³on¹cy w misie, a za nim sowa i krzy¿ z pêtl¹. Wy-
mawia³o siê to Czacza-em-Ankh, Si³a ¯ycia; lecz teraz na staro¿yt-
nym kamieniu widnia³y inne znaki: trzy rysunki w kszta³cie paraso-
li, ma³y ptak, sowa, stopa, znów ptak i ryba nad limakiem. Kaibi-
tu-em-Betu-Tuf przeczyta³ Romanelli i przet³umaczy³ w mylach:
Cienie nienawici.
Pomimo piek¹cego skwaru pustyni poczu³ ch³ód, lecz przypomnia³
sobie istotê, która jêcz¹c i wij¹c siê zamienia³a siê w py³, wiêc tylko
zacisn¹³ usta i skopiowa³ imiê.
21
Gdy powrócili do Kairu, Mistrz opóni³ wyjazd Romanellego do
Turcji, by móc stworzyæ za pomoc¹ magicznego p³ynu jego replikê.
¯ywy z pozoru sobowtór, czy te¿ ka, zosta³ powo³any do ¿ycia, by
udaæ siê do Anglii wraz z Fikeem i dopomóc w przywo³aniu Anubi-
sa, ale wszyscy trzej wiedzieli, ¿e mia³ przede wszystkim pe³niæ rolê
stra¿nika i zapobiec ewentualnemu zaniedbaniu obowi¹zków. A po-
niewa¿ ta dziwaczna para mia³a zamieszkaæ a¿ do nadejcia Ksiêgi
i flakonika z krwi¹ Mistrza, wród Cyganów ze szczepu Fikeego,
Amenofis ochrzci³ ka imieniem Romany, czyli s³owem, zbli¿onym
do tego, jakim Cyganie okrelali swój jêzyk i kulturê.
Z namiotu znowu dobieg³o wycie; tym razem przypomina³o bardziej
dwiêk, jaki wydaj¹ kawa³ki metalu pocierane o siebie ni¿ odg³os doby-
waj¹cysiêz gard³a¿ywejistoty.Stawa³siê stopniowo corazg³oniejszy
i wy¿szy. Przezchwilê,podczasktórejRomanyzauwa¿y³têpo,¿erzeka
trwa w bezruchu niczym tafla pomarszczonego szk³a, to dzwonienie,
zgrzytanie utrzymywa³o siê na najwy¿szej nucie, wype³niaj¹c swym
brzmieniemokolicê.Pochwiliwyda³omusiê,¿ecopêk³o,jakbyrozbi-
³a siê nad nimi ogromna kula, cicho, lecz wyczuwalnie. Upiorne wycie
te¿ ucich³o i gdy rozproszone dwiêki niknê³y w oszala³ym, rozpaczli-
wym szlochu, Romany poczu³, jak powietrze odzyskuje swe normalne
cinienie, a namiot, jakby cz¹steczki czarnej tkaniny straci³y nagle swe
w³aciwoci, rozb³ysn¹³ jasno¿ó³tym p³omieniem.
Romany ruszy³ biegiem wzd³u¿ brzegu, drogê owietla³ mu blask
ognia; parz¹c sobie palce odsun¹³ na bok p³on¹c¹ po³ê przy wejciu
i wskoczy³ do zadymionego wnêtrza. W k¹cie tkwi³ skulony i wstrz¹-
sany ³kaniem Fikee. Romany zamkn¹³ Ksiêgê Tota, w³o¿y³ do z³ote-
go pude³ka, nastêpnie wepchn¹³ je pod pachê i wyszed³ chwiejnym
krokiem na zewn¹trz.
Gdy oddala³ siê ju¿ od intensywnego gor¹ca, odwróci³ siê s³ysz¹c
za plecami warczenie i popiskiwanie. Fikee wyczo³ga³ siê z namiotu
i zacz¹³ tarzaæ siê po ziemi, chc¹c najwidoczniej ugasiæ tl¹ce siê na
nim ubranie.
Amenofisie! zawo³a³ Romany, przekrzykuj¹c szum ognia.
Fikee wsta³ i obrzuci³ towarzysza têpym spojrzeniem, jakby go
nie poznawa³, po czym przechyli³ do ty³u g³owê i zawy³ jak szakal do
ksiê¿yca.
Romany natychmiast siêgn¹³ pod p³aszcz i wyci¹gn¹³ dwa pisto-
lety ska³kowe. Wycelowa³ jeden z nich i wypali³. Fikee, zgiêty wpó³,
przelecia³ dwa metry do ty³u i usiad³ ciê¿ko na ziemi; w chwilê pó-
niej przekrêci³ siê na bok i pomkn¹³ na czworakach w ciemnoæ.
22
Romany wycelowa³ drugi pistolet, najdok³adniej jak tylko potra-
fi³, i ponownie wypali³, lecz podskakuj¹ca postaæ nie zatrzyma³a siê
i niebawem zniknê³a.
Do diab³a wyszepta³ Romany. Umrzyj tam gdzie, Ameno-
fisie. Jeste nam to winien.
Spojrza³ w niebo nie dostrzeg³ ladu nadchodz¹cych bogów;
wpatrywa³ siê dostatecznie d³ugo w zachodni horyzont, by stwier-
dziæ z ponur¹ satysfakcj¹, ¿e s³oñce nie ma zamiaru siê pokazaæ.
Potrz¹sn¹³ znu¿ony g³ow¹.
Taktozwyklebywaz czaramiw dzisiejszychczasach,pomyla³z go-
rycz¹, co tam zadzia³a³o, choæ cel nie zosta³ osi¹gniêty.
W koñcu schowa³ pistolety, podniós³ Ksiêgê i ruszy³ powoli w stro-
nê cygañskiego obozu. Nawet psy siê pochowa³y i Romany, id¹c do
namiotu Fikeego, nie napotka³ nikogo. Gdy znalaz³ siê w rodku,
od³o¿y³ z³ote pude³ko, zapali³ lampê, po czym d³ugo w nocy, pos³u-
guj¹c siê wahad³em, poziomic¹, teleskopem i kamertonem, dokonu-
j¹c mnóstwa obliczeñ, zarówno geometrycznych, jak i alchemicznych,
stara³ siê okreliæ, do jakiego stopnia czar móg³ zadzia³aæ.
23
Rozdzia³ 1
A zatem có¿ pozostaje w tym niepowstrzymanym strumieniu
z niesionych jego nurtem rzeczy, na których tak bardzo zale¿y cz³owiekowi?
To tak, jakby kto zakocha³ siê w jednym z lec¹cych w górze wróbli,
który ju¿ zd¹¿y³ znikn¹æ sprzed oczu.
Marek Aureliusz
Kierowca BMW podjecha³ szybko i p³ynnie do krawê¿nika, zaha-
mowa³ i wy³¹czy³ wiat³a. Brendan Doyle wychyli³ siê i spojrza³ na
ogrodzon¹, pokryt¹ kamieniami rozleg³¹ posesjê, przed któr¹ siê za-
trzymali. Tonê³a w jaskrawym blasku elektrycznych lamp zawieszo-
nych na s³upach. S³ychaæ by³o ha³as pracuj¹cych gdzie niedaleko
maszyn.
Dlaczego siê zatrzymalimy? spyta³ nieco bezradnie.
Kierowca wysiad³ z samochodu i otworzy³ tylne drzwi po stronie
Doylea. Nocne powietrze by³o zimne.
Tu w³anie przebywa pan Darrow wyjani³. Proszê pozwo-
liæ, ja to wezmê doda³, bior¹c walizkê Doylea.
W czasie dzisiêciominutowej jazdy z lotniska Heathrow Doyle siê
nie odzywa³, ale teraz zdenerwowanie by³o silniejsze ni¿ niechêæ
przyznania siê, jak niewiele wiedzia³ o swojej sytuacji.
Ja, hm, z tego, co mówili ci dwaj panowie, z którymi spotka-
³em siê w Fullerton, w Kalifornii, wywnioskowa³em, ¿e mój pobyt
tutaj ma co wspólnego z Samuelem Taylorem Coleridgeem po-
wiedzia³ niemia³o, gdy zbli¿ali siê do furtki w ogrodzeniu z drucia-
nej siatki. Czy mo¿e wie pan o co dok³adnie chodzi?
Jestem pewien, ¿e pan Darrow wyjani wszystko wyczerpuj¹-
co odpar³ kierowca, który teraz, gdy jego rola na tym etapie dobie-
24
g³a koñca, wydawa³ siê znacznie bardziej odprê¿ony. Odnoszê wra-
¿enie, ¿e ma to zwi¹zek z wyk³adem.
Doyle przystan¹³.
Wyk³ad? Nalega³ na mój przyjazd do Londynu, dziesiêæ tysiê-
cy kilometrów, tylko po to, ¿ebym wyg³osi³ wyk³ad? oferuj¹c mi
dwadziecia tysiêcy dolarów, doda³ w mylach.
Naprawdê nie wiem, panie Doyle. Jak ju¿ wspomnia³em, pan
Darrow wyjani
A mo¿e orientuje siê pan, czy ma to zwi¹zek ze stanowiskiem,
na które powo³a³ ostatnio Steerfortha Bennera? naciska³ Doyle.
Nie s³ysza³em o panu Bennerze odpar³ z o¿ywieniem kierow-
ca. Proszê siê pospieszyæ, sir, harmonogram jest raczej napiêty,
rozumie pan.
Doyle westchn¹³ i ruszy³ przed siebie. Widok zwojów drutu kol-
czastego wzd³u¿ górnej krawêdzi siatki nie wp³yn¹³ na niego uspo-
kajaj¹co. Przyjrza³ siê dok³adniej i zauwa¿y³ ma³e, zapisane skrawki
papieru, a tak¿e ga³¹zki jakiej roliny, byæ mo¿e jemio³y, przymo-
cowane w pewnych odstêpach do drutu. Przysz³o mu do g³owy, ¿e
pog³oski o Interdyscyplinarnej Badawczej Inicjatywie Darrowa
IBID s¹ prawdziwe.
Powinienem chyba wspomnieæ o tym wczeniej zwróci³ siê
¿artobliwym tonem do kierowcy ale nie potrafiê wywo³ywaæ du-
chów.
Mê¿czyzna postawi³ walizkê na ziemi i wcisn¹³ jeden z guzików
przy furtce.
Nie s¹dzê, by to by³o konieczne, sir odpar³.
Po drugiej stronie ogrodzenia spieszy³ w ich stronê umundurowa-
ny stra¿nik.
No có¿, siedzisz w tym po same uszy powiedzia³ do siebie Doy-
le. Bêdziesz móg³ przynajmniej zatrzymaæ piêæ tysiêcy dolarów,
nawet jeli odrzucisz ofertê cokolwiek to jest.
Gdy godzinê wczeniej stewardesa obudzi³a go, by przypomnieæ
o zapiêciu pasa, Doyle odczu³ ulgê, poniewa¿ znowu ni³a mu siê
mieræ Rebeki. W pierwszej czêci snu zawsze by³ nieznajomym,
obdarzonym wiedz¹ o przysz³oci, który próbuje rozpaczliwie od-
szukaæ Brendana i Rebekê Doyleów, nim zd¹¿¹ wsi¹æ na motocykl,
albo przynajmniej nim Doyle zd¹¿y wjechaæ star¹ hond¹ na krêty
zjazd z Beach Boulevard na Santa Ana Freeway. Nieodmiennie jed-
25
nak ponosi³ pora¿kê, skrêcaj¹c z piskiem opon na rogu ulicy, tylko
po to, by ujrzeæ z przera¿eniem, jak stary motocykl przyspiesza, po-
chyla siê na zakrêcie i znika za horyzontem. Zwykle budzi³ siê si³¹
woli w tym momencie, ale tym razem wypi³ kilka szklaneczek whi-
sky, wiêc mog³o mu siê to nie udaæ.
Usiad³ i zamruga³, wodz¹c spojrzeniem po rozleg³ej kabinie sa-
molotu i ludziach na s¹siednich fotelach. Pali³y siê wiat³a i tylko za
oknem widaæ by³o cêtkowan¹ ciemnoæ, a wiêc znów by³a noc, choæ
pamiêta³, ¿e jeszcze kilka godzin wczeniej spogl¹da³ w dó³ przez
lodowate po³acie chmur. Podró¿ odrzutowcem by³a i tak ju¿ dezorien-
tuj¹ca, nawet jeli nie przelatywa³o siê nad biegunami, wskutek cze-
go trudno by³o odgadn¹æ, jaki to dzieñ. Gdy ostatnim razem lecia³ do
Anglii, by³o po drodze l¹dowanie w Nowym Jorku, ale IBID oczy-
wicie nie mog³o czekaæ.
Wyci¹gn¹³ siê tak wygodnie, jak pozwala³ na to jego fotel, a wte-
dy z rozk³adanego stoliczka, który mia³ przed sob¹, zsunê³a siê ksi¹¿ka
i kilka kartek. Kartki spad³y z szelestem na pod³ogê, ksi¹¿ka za z g³u-
chym uderzeniem. Jaka dama po drugiej stronie przejcia podsko-
czy³a na swoim siedzeniu. Doyle, zak³opotany, umiechn¹³ siê prze-
praszaj¹co i schyli³ siê, ¿eby podnieæ ksi¹¿kê i papiery. Porz¹dku-
j¹c je i widz¹c przy okazji sporo pustych miejsc i postawionych
znaków zapytania, zastanawia³ siê ponuro, czy nawet w Anglii, gdy¿
zamierza³ wykorzystaæ tê darmow¹ podró¿ dla w³asnych badañ, uda
mu siê wygrzebaæ jakie informacje na temat poety, którego biogra-
fiê stara³ siê napisaæ od dwóch lat. Z Coleridgeem by³o prociej,
myla³ wpychaj¹c papiery do teczki, która sta³a miêdzy jego stopa-
mi; za to William Ashbless to wielka niewiadoma.
Ksi¹¿k¹, która zsunê³a siê ze stolika, by³a prac¹ Baileya ¯ycie
Williama Ashblessa. Spad³a roz³o¿ona na pod³ogê i kilka po¿ók³ych
ze staroci stronic oderwa³o siê. Umieci³ je ostro¿nie na swoim miej-
scu, zamkn¹³ delikatnie ksi¹¿kê, wytar³ palce z kurzu i zacz¹³ wpa-
trywaæ siê w ma³o przydatne dzie³o.
Powiedzieæ, ¿e ¿ycie Ashblessa zosta³o udokumentowane w spo-
sób niezadowalaj¹cy, pomyla³ strapiony, to eufemizm. William Ha-
zlitt dokona³ w 1825 roku krótkiej oceny jego dzie³, dorzucaj¹c przy
okazji kilka szczegó³ów o samym autorze, a najbli¿szy przyjaciel
Ashblessa, James Bailey napisa³ pe³n¹ luk i niedomówieñ biografiê,
któr¹ z braku lepszej uznano za miarodajne opracowanie. Doyle zdo³a³
uzupe³niæ tekst o kilka listów, wycinków z gazet i raportów policyj-
nych, ale ¿ycie poety wci¹¿ by³o pe³ne bia³ych plam.
26
Na przyk³ad, w jakim miecie Wirginii mieszka³ Ashbless od swo-
ich narodzin do 1810 roku? Poeta wspomnia³ przy jakiej okazji, ¿e
w Richmond, gdzie indziej ¿e w Norfolk, ale w ¿adnym z tych miast
nie zachowa³y siê lady jego pobytu. Doyle sk³ania³ siê ku przekona-
niu, ¿e k³opotliwy poeta zmieni³ nazwisko, kiedy przyby³ do Londy-
nu. Osobicie wyszuka³ nazwiska kilku mieszkañców Wirginii w wie-
ku dwudziestu piêciu lat, którzy zniknêli latem 1810 roku. Londyñ-
skie lata Ashblessa by³y stosunkowo ³atwe do ustalenia, chocia¿
biografia Baileya, bêd¹ca wersj¹ podan¹ przez samego Ashblessa,
mia³a watpliw¹ wartoæ, krótka za podró¿ do Kairu w 1811 roku,
w nieznanym celu, by³a przynajmniej udokumentowana.
To, czego brakuje, myla³ Doyle, to szczegó³y, a niektóre z bia-
³ych plam w ¿yciu poety nie dawa³y mu spokoju. Istnia³, na przyk³ad,
prawdopodobny zwi¹zek Ashblessa z czym, co Sheridan okrela³
nieodmiennie jako Ob³êd Tañcz¹cych Ma³p: chodzi³o o zadziwiaj¹-
co wysok¹ liczbê wed³ug trzewych ocen szeæ, wed³ug bardziej
fantastycznych trzysta pokrytych futrem stworów, które pojawia³y
siê wokó³ Londynu, a tak¿e w samym miecie, miêdzy rokiem 1800
a 1810; by³y to najprawdopodobniej ludzkie istoty, które, przepe³nio-
ne bólem, podrygiwa³y gwa³townie, przyprawiaj¹c wiadków o szok,
a potem pada³y na ziemiê i umiera³y w straszliwych konwulsjach,
czym wywo³ywa³y jeszcze wiêksz¹ grozê. Madame de Staël zanoto-
wa³a, jakoby Ashbless przyzna³ jej siê kiedy po pijanemu, i¿ wie
o tej dziwacznej pladze wiêcej ni¿ omieli³ siê kiedykolwiek zdra-
dziæ, i co nie ulega³o w¹tpliwoci, ¿e zabi³ jedn¹ z owych istot w ka-
wiarni niedaleko Threadneedle Street, w tydzieñ po swym przybyciu
do Londynu Niestety ku zmartwieniu Doylea trop w tym miejscu
siê urywa³. Najwidoczniej Ashbless nigdy nie upi³ siê do tego stop-
nia, by opowiedzieæ de Staël ca³¹ tê historiê, gdy¿ w przeciwnym
razie przekaza³aby j¹ komu, a biografia Baileya naturalnie nie wspo-
mina³a o tym ani jednym s³owem.
I jakie by³y okolicznoci jego mierci? Bóg jeden wie, myla³
Doyle, ilu wrogów narobi³ sobie ten cz³owiek za ¿ycia, ale który z nich
dopad³ go dwunastego kwietnia 1846 roku? Jego cia³o znaleziono
miesi¹c póniej na bagnach. By³o w stanie rozk³adu, lecz udowod-
niono, ¿e to jego zw³oki, podobnie jak to, ¿e zosta³ pchniêty szpad¹
w brzuch.
Do diab³a, myla³ Doyle, wpatruj¹c siê przygnêbiony w ksi¹¿kê
na swoich kolanach, wiêcej wiadomo o Szekspirze. A przecie¿ Ash-
bless by³ wspó³czesny ludziom takim jak lord Byron, a wiêc ludziom,
27
których ¿ycie udokumentowano zadziwiaj¹co dok³adnie! Mówi¹c
szczerze, cz³owiek ten by³ pomniejszym poet¹, a skromny i nie³atwy
dorobek zosta³by ca³kowicie zapomniany, gdyby nie kilka bardzo
krytycznych uwag Hazlitta i Wordswortha. Dlatego jego utwory za-
mieszczano czasem w szczególnie wyczerpuj¹cych antologiach; ¿y-
cie cz³owieka powinno jednak pozostawiæ po sobie wiêcej ladów.
Zobaczy³ przez okno po drugiej stronie przejcia, ¿e migotliwe
wiat³a Londynu zbli¿aj¹ siê, i doszed³ do wniosku, ¿e stewardesa
nie przyniesie mu nic do picia tu¿ przed l¹dowaniem. Rozejrza³ siê,
a potem wyj¹³ z wewnêtrznej kieszeni marynarki p³ask¹ flaszkê, od-
korkowa³ i nala³ trochê do plastikowego kubka, w którym podano
mu ostatniego drinka. Od³o¿y³ flaszkê i odetchn¹³, ¿a³uj¹c, ¿e nie
mo¿e zapaliæ jednego z cygar spoczywaj¹cych w drugiej kieszeni.
£ykn¹³ ciep³ej whisky i umiechn¹³ siê. £aphroaig by³ wci¹¿ cho-
lernie dobry, choæ nie móg³ równaæ siê z tym cudem, w jaki siê prze-
istacza³, gdy mia³ moc 45%. Prawdê mówi¹c, pomyla³, te nowe cy-
gara z Republiki Dominikany nie dorównuj¹ tym, które produkowa-
no na Wyspach Kanaryjskich.
Przysz³o mu te¿ do g³owy, ¿e ¿adna z m³odych kobiet, z którymi
siê spotyka³ od mierci Rebeki, nie by³a w ogóle interesuj¹ca.
Otworzy³ star¹ ksi¹¿kê i wlepi³ wzrok w rycinê na tytu³owej stro-
nie, portret skopiowany z popiersia d³uta Thorvaldsena: patrzy³ na
niego brodaty poeta o zapadniêtych oczach. Dziêki mistrzostwu rze-
biarza mo¿na by³o siê domyliæ potê¿nego wzrostu i szerokich ba-
rów. Jak to by³o za twoich czasów, Williamie? zastanawia³ siê Doyle.
Czy cygara, whisky i kobiety by³y lepsze?
Przez chwilê wyobra¿a³ sobie, ¿e nieznaczny, ironiczny umiech
Ashblessa jest adresowany do niego Potem dozna³ takiego zawrotu
g³owy, ¿e niemal upuci³ kubek i z³apa³ siê za porêcze swojego fotela,
gdy¿ wyda³o mu siê, ¿e Ashbless naprawdê patrzy na niego wzrokiem
pe³nym pogardliwego rozbawienia, z dystansu stu piêædziesiêciu lat.
Doyle potrz¹sn¹³ gwa³townie g³ow¹ i znowu od³o¿y³ ksi¹¿kê.
W³anie w takich chwilach wiadomo, ¿e cz³owiek jest zmêczony,
powiedzia³ sobie. Kiedy facet martwy od ponad wieku mruga do cie-
bie z portretu. Z Coleridgeem nigdy mu siê to nie zdarzy³o.
W³o¿y³ ksi¹¿kê do teczki, w której znajdowa³a siê zebrana przez nie-
go w charakterze referencji biografia Samuela Taylora Coleridgea
Bliski goæ. Pragn¹³ pocz¹tkowo, by jego nastêpn¹ ksi¹¿k¹ by³a praca
na temat Poetów Jezior, ale recenzje Bliskiego gocia, a tak¿e wyni-
ki sprzeda¿y sprawi³y, ¿e jego wydawca w Devriess University Press
28
zasugerowa³, by Doyle kontynuowa³ pracê nad, jak siê wyrazi³, mniej
zbadanym obszarem. Podziwia³em przekonywa³ go wydawca
pañskie dwa artyku³y w prasie uniwersyteckiej, które, z pewnym suk-
cesem, objani³y mroczny sens wersów Williama Ashblessa. Byæ mo¿e
biografia tego niezwyk³ego poety zostanie uznana przez krytyków
i uczelnianych bibliotekarzy za prze³omowe dzie³o.
No có¿, myla³ Doyle, zamykaj¹c teczkê, jeli nie ucieknê siê do
absolutnej fikcji, to wszystko wskazuje na to, ¿e bêdzie to cholernie
krótka ksi¹¿ka.
Samolot zni¿a³ lot, i gdy Doyle ziewn¹³, odetka³y mu siê uszy. Za-
pomnij na razie o Ashblessie, pomyla³. Za cokolwiek Darrow p³aci ci
dwadziecia tysiêcy dolarów, musi mieæ to zwi¹zek z Coleridgeem.
Napi³ siê jeszcze whisky, ¿ywi¹c nadziejê, ¿e jego obowi¹zki nie
bêd¹ wymaga³y uczestnictwa w seansach spirytystycznych czy cze-
go w tym rodzaju. Widzia³ kiedy tom poezji, który za porednic-
twem jakiego medium podyktowa³ duch Shelleya, i teraz podejrze-
wa³, ¿e jego robota w IBID mo¿e mieæ podobny charakter. Zastana-
wia³ siê te¿, czy dwadziecia tysiêcy dolarów to dostatecznie wysoka
suma za wyrzeczenie siê zawodowej godnoci i uczestnictwo w po-
dobnych bzdurach. Opró¿ni³ swój kubek, poniewa¿ mia³ wra¿enie,
¿e samolot za chwilê wyl¹duje.
By³o z pewnoci¹ dziwnym zbiegiem okolicznoci, ¿e tyle siê ostat-
nio s³ysza³o o IBID. Miesi¹c wczeniej zaproponowali pracê Steer-
forthowi Bennerowi, najzdolniejszemu absolwentowi wydzia³u lite-
ratury angielskiej, jakiego Doyle kiedykolwiek uczy³. Doyle przypo-
mnia³ sobie swoje zdziwienie, gdy siê dowiedzia³ od Bennera, ¿e
IBID wci¹¿ istnieje. S³ysza³ oczywicie o tej firmie; zaczyna³a skrom-
nie w latach trzydziestych, by staæ siê pod kierownictwem swego nie-
tuzinkowego za³o¿yciela filarem amerykañskiego przemys³u nauko-
wego, mog¹cym rywalizowaæ z IBM czy Honeywell. Uczestniczyli
na wielk¹ skalê w przedsiêwziêciach typu program kosmiczny czy
badania podwodne, a w latach szeædziesi¹tych, jak Doyle sobie przy-
pomina³, nieodmiennie sponsorowali sztuki Szekspira wystawiane
w telewizji bez reklam. Jednak w latach siedemdziesi¹tych informa-
cje o dzia³alnoci firmy przesta³y siê pojawiaæ i Doyle przeczyta³
gdzie w National Enquirer, jak mu siê zdawa³o, ¿e J.Cochran Dar-
row ma raka i po wypróbowaniu wszelkich tradycyjnych metod le-
czenia, wykorzystuj¹c rodki dostêpne IBID, zwróci³ siê ku okulty-
zmowi, w nadziei znalezienia jakiego lekarstwa w mrocznych ksiê-
gach magii. Newsweek zauwa¿y³ tylko, ¿e IBID zwalnia wiêkszoæ
4 WROTA ANUBISA
5 Mojej ¿onie, Serenie
6 pod¹¿aj¹ przez ciemne, stare zak¹tki wiata, Jak marynarze, niegdy krzepcy, o orlim wzroku, Którzy, gdy statek siê rozbi³, nie mogli uznaæ Owej klêski i koniecznoci zejcia z pok³adu, Lecz postanowili pod¹¿aæ swym ukochanym wrakiem W otch³añ mroku; nie zatonêli jednak na dobre, Lecz p³yn¹ bezustannie pod wygiêtymi ¿aglami Wbrew pr¹dom g³êbin pó³nocnej godziny, Od zatoki do zatoki, od grani do mrocznej grani, W z³udnej nadziei przedostania siê na l¹d; I którzy, w swej zamieraj¹cej, powolnej wêdrówce Utrac¹ niebawem wszelkie pragnienie wiat³a I powietrza, i towarzystwa ¿ywych istot st¹d Wyrusz¹ na poszukiwanie tylko najg³êbszych rozpadlin, Tych najdalszych od s³oñca zapomnianego w mroku nocy William Ashbless: Dwanacie godzin nocy
7 ¯aden cz³owiek nie mo¿e wejæ dwukrotnie do tej samej rzeki, gdy¿ za drugim razem nie jest to ju¿ ta sama rzeka i nie jest to ju¿ ten sam cz³owiek. Heraklit
9 Ksiêga I OBLICZE UKRYTE POD ZWIERZÊCYM FUTREM
11 Prolog: 2 lutego 1802 roku Choæ du¿o sczez³o, sporo pozosta³o, I choæ nie mamy tylu si³ co dawniej, By niebo wzruszyæ i ziemiê jestemy Sob¹ * Alfred lord Tennyson Na szczycie wzgórza, miêdzy dwoma drzewami, sta³ bardzo stary cz³owiek i spogl¹da³ z têsknot¹, o jak¹ siê ju¿ nie pos¹dza³, na ostat- ni¹ grupê wycieczkowiczów; pakowali koszyki i dosiadaj¹c koni odje¿d¿ali na po³udnie; w ich ruchach widoczny by³ popiech, gdy¿ od Londynu dzieli³o ich dobre dziesiêæ kilometrów, a s³oñce p³onê³o ju¿ za konarami drzew porastaj¹cymi rzekê Brent oddalon¹ o trzy kilometry na zachód. Kiedy odjechali, stary cz³owiek odwróci³ siê, by popatrzeæ na powolny zachód s³oñca. Barka Milionów Lat, pomyla³; ³ód umie- raj¹cego boga Ra, ¿egluj¹ca po zachodnim niebie ku ród³om mrocz- nej podziemnej rzeki, która p³ynie z zachodu na wschód, by po dwu- nastu godzinach nocy ukazaæ wiatu na nowo m³odzieñcze, odro- dzone s³oñce. Albo te¿ pomyla³ z gorycz¹ tak odleg³a od nas, ¿e nawet wszechwiat nie jest w stanie jej obj¹æ, wielka nieruchoma kula p³o- n¹cego gazu, dooko³a której kr¹¿y ta maleñka planeta, jak grudka nawozu toczona przez skarabeusza Chepri. Dokonaj wyboru, powie- dzia³ do siebie, ruszaj¹c powoli w dó³ wzgórza, lecz b¹d gotów za niego umrzeæ. * Przek³ad J. Pietrkiewicz
12 Musia³ iæ bardzo ostro¿nie, gdy¿ japoñskie drewniaki nie nada- wa³y siê do chodzenia po trawie i nierównym gruncie. Miêdzy namiotami i wozami rozpalono ju¿ ogniska, a wieczorny, ch³odny wietrzyk przyniós³ ze sob¹ falê intensywnych woni: odór dochodz¹cy od strony spêtanych mu³ów, dym palonego drewna i aro- mat pieczonego je¿a, potrawy szczególnie cenionej przez jego ludzi. Zdawa³o mu siê te¿, ¿e ze skrzyni, któr¹ przywieziono tego popo³ud- nia, dobywa siê fetor niewie¿ego oddechu niemal szokuj¹cy w po- wiewach rzekiego wiatru nad ³¹kami Hampstead Heath; sprawia³o to wra¿enie, jakby kto dobra³ perfidnie przyprawy, pragn¹c wywo- ³aæ odrazê. Gdy zbli¿y³ siê do namiotów, wybieg³y mu na spotkanie dwa obozowe psy; gdy tylko go pozna³y, pierwszy odwróci³ siê i ru- szy³ zdecydowanie w stronê najbli¿szego namiotu; drugi, z widocz- n¹ niechêci¹, eskortowa³ Amenofisa Fikee do obozu. Na widok powracaj¹cego psa z namiotu wyszed³ niady mê¿czy- zna w pasiastym p³aszczu i ruszy³ w stronê Fikeego. Podobnie jak zwierzêta, zatrzyma³ siê w pewnej odleg³oci od starego cz³owieka. Dobry wieczór, rya powiedzia³. Czy zechcesz spo¿yæ wie- czerzê? Na ogniu grzeje siê hoczewiczi, pachnie bardzo kuszto. Jak zwykle mrukn¹³ nieobecny mylami Fikee. Nie, dziê- kujê. Ale wy jedzcie. Ja nie, rya. Moja Bessie zawsze uwielbia³a gotowane hoczewi- czi, ale odk¹d mullered, umar³a, nie biorê tego do ust. Fikee przytakn¹³, choæ najwyraniej nie s³ucha³. Bardzo dobrze, Ryszardzie. Zamilk³, jakby maj¹c nadziejê, ¿e rozmówca co powie, ten jednak siê nie odzywa³. Kiedy s³oñce ju¿ zajdzie, ka¿ kilku ludziom zanieæ tê skrzyniê do namiotu dokto- ra Romany. Cygan szarpn¹³ lni¹ce w¹sy i poruszy³ siê niespokojnie. Tê skrzyniê, któr¹ przyniós³ dzi marynarz? A niby jak¹, Ryszardzie? Tak, w³anie tê. Naszym ludziom to siê nie podoba, rya. Powiadaj¹, ¿e jest w niej co mullo dusta beszes, martwe od wielu lat. Amenofis Fikee zmarszczy³ brwi i owin¹³ siê szczelniej p³aszczem. Ostatnie promienie s³oñca pozostawi³ za sob¹, na szczycie wzgórza, i teraz, poród cieni, jego kamienne oblicze mia³o w sobie niewiele wiêcej ¿ycia ni¿ ska³a czy pieñ drzewa. Po chwili przemówi³: No có¿, to, co w niej spoczywa, by³o na pewno wiadkiem dusta beszes wielu, wielu lat. Obdarzy³ bojaliwego Cygana umiechem. Wygl¹da³o to tak, jakby od zbocza odpad³ kawa³ ziemi
13 i ods³oni³ star¹, bia³¹ ska³ê. Ale nie jest mullo mam nadziejê. Nie ca³kiem mullo. Nie uspokoi³o to jednak Cygana, który ju¿ otwiera³ usta, by znów wyraziæ z szacunkiem w¹tpliwoæ, ale Fikee odwróci³ siê i ruszy³ przez ³¹kê ku brzegowi rzeki. Po³y jego p³aszcza powiewa³y na wie- trze jak skrzyd³a wielkiego owada. Cygan westchn¹³ i powlók³ siê w stronê jednego z namiotów, æwi- cz¹c po drodze utykanie. Mia³ nadziejê, ¿e uwolni go to od obowi¹z- ku dwigania tej strasznej skrzyni. Fikee szed³ ostro¿nie coraz ciemniejszym brzegiem rzeki w stro- nê namiotu doktora Romany. Prócz chrapliwych westchnieñ lekkiej bryzy wieczór by³ dziwnie cichy. Cyganie jakby domylali siê, ¿e ta noc niesie ze sob¹ co donios³ego, i kr¹¿yli w ciszy, niespokojni jak ich psy. Nawet jaszczurki przesta³y skakaæ i nurkowaæ z pluskiem wród nadbrze¿nych trzcin. Namiot sta³ na polance, przytrzymany niezliczon¹ liczb¹ lin, jak wielki, zacumowany przy brzegu statek. Wygiête postronki, wraz z tu- zinem pali, podtrzymywa³y faluj¹c¹, niezmierzon¹ p³achtê namiotu doktora. Fikee pomyla³, ¿e wygl¹da jak ogromna zakonnica w zi- mowym habicie, przykucniêta nad brzegiem rzeki. Przechodz¹c schylony pod linami, zbli¿y³ siê do wejcia, odsun¹³ na bok po³ê namiotu, po czym wszed³ do g³ównego pomieszczenia. Zamruga³ olepiony wiat³em, które p³ynê³o z licznych lamp na wy- cie³ane dywanami wnêtrze namiotu. Kiedy doktor Romany wsta³ zza sto³u, Fikee poczu³, jak ogarnia go uczucie beznadziejnej zazdroci. Dlaczego, pyta³ nienawistnie, to nie Romanelli wyci¹gn¹³ w Kairze, ubieg³ego wrzenia, krótsz¹ s³om- kê? Fikee zdj¹³ swój bury p³aszcz i kapelusz, po czym cisn¹³ je w k¹t. W wietle lampy jego ³ysa czaszka lni³a jak nierówno wypolerowa- na koæ s³oniowa. Romany podszed³ do niego, hutaj¹c siê groteskowo w swoich wysokich butach na sprê¿ynowanych podeszwach, i chwyci³ przyby- ³ego za rêkê. To wielka rzecz, któr¹ my, to znaczy ty zaczynasz dzisiejszej nocy powiedzia³ zmienionym g³osem. ¯a³ujê tylko, ¿e nie bêdê tu z tob¹ osobicie. Fikee wzruszy³ niecierpliwie ramionami. Obaj jestemy s³ugami. Moim posterunkiem jest Anglia, twoim Turcja. Pojmujê, dlaczego mo¿esz byæ tu obecny tylko jako skin¹³ nieznacznie d³oni¹ replika.
14 Nie trzeba nawet wspominaæ zacz¹³ Romany niskim g³osem, jakby chcia³ wydobyæ echo z wy³o¿onych dywanami cian namio- tu ¿e gdyby przypadkiem umar³ dzisiejszej nocy, mo¿esz byæ pe- wien, i¿ zostaniesz zabalsamowany i pochowany z nale¿n¹ ceremo- ni¹ i mod³ami. Jeli zawiodê odpar³ Fikee nie bêdzie siê do kogo modliæ. Nie powiedzia³em: zawiedziesz. Mo¿e siê zdarzyæ, ¿e uda ci siê otworzyæ wrota, ale umrzesz dokonuj¹c tego zauwa¿y³ obojêtnie Romany. ¯yczy³by sobie wówczas, by post¹piono wedle obyczaju. Doskonale odrzek³ Fikee, przytakuj¹c z wysi³kiem. Zgoda dorzuci³ po chwili. Od strony wejcia dobieg³o szuranie stóp i po chwili rozleg³ siê pe³en troski g³os. Rya? Gdzie postawiæ skrzyniê? Trzeba siê pospieszyæ, wydaje mi siê, ¿e z rzeki wychodz¹ duchy, by zobaczyæ, co siê w niej kryje! Nie jest to ca³kiem wykluczone mrukn¹³ doktor Romany, pod- czas gdy Fikee nakazywa³ Cyganom, by wnieli skrzyniê do rodka i postawili na pod³odze. Uczynili to pospiesznie, po czym wyszli tak szybko, jak pozwala³y na to dobre obyczaje. Przez jaki czas obaj bardzo starzy ludzie wpatrywali siê milcz¹- co w skrzyniê. Wreszcie Fikee drgn¹³ i przemówi³: Pouczy³em Cyganów, by w czasie mojej nieobecnoci uwa- ¿ali ciê za swego przywódcê. Romany przytakn¹³, po czym pochyli³ siê nad skrzyni¹ i zacz¹³ odrywaæ deski wieka. Odsun¹³ na bok kilka garci zmiêtych papie- rów i ostro¿nie wyci¹gn¹³ ma³e, drewniane pude³ko obwi¹zane sznur- kiem. Postawi³ je na stole. Znowu odwróci³ siê w stronê skrzyni, ode- rwa³ pozosta³e deski wieka i stêkaj¹c z wysi³ku podniós³ owiniêt¹ papierem paczkê, któr¹ po³o¿y³ na pod³odze. Mia³a kszta³t prawie kwadratowy; ka¿dy z boków liczy³ oko³o metra, gruboæ za wyno- si³a jakie piêtnacie centymetrów. Podniós³ wzrok i powiedzia³: Ksiêga. Niepotrzebnie, gdy¿ Amenofis Fikee wiedzia³, co to jest. Gdyby tylko móg³ tego dokonaæ tam, w Kairze wyszepta³. Serce brytyjskiego imperium przypomnia³ mu Romany. A mo¿e wyobra¿asz sobie, ¿e móg³by podró¿owaæ? Fikee potrz¹sn¹³ g³ow¹ i klêkaj¹c przy stole wyci¹gn¹³ spod nie- go globus ze szk³a, którego czêæ mo¿na by³o zdj¹æ, nastêpnie zacz¹³ rozwi¹zywaæ wêze³ki na ma³ym, drewnianym pude³ku. Romany od-
15 win¹³ tymczasem paczkê z papieru, ods³aniaj¹c czarne, drewniane pude³ko wy³o¿one kawa³kami koci s³oniowej, które tworzy³y setki egipskich hieroglifów Starego Pañstwa. Zamkniêcie pude³ka by³o skórzane, ale tak sparcia³e, ¿e pod wp³ywem dotyku rozpad³o siê w py³. W rodku znajdowa³o siê kolejne poczernia³e srebrne pude³- ko z podobnymi hieroglifami. Kiedy Romany zdj¹³ z niego wieczko, we wnêtrzu ukaza³o siê jeszcze jedno, tym razem z³ote, którego wspa- niale wyg³adzona powierzchnia zap³onê³a w wietle lampy. Fikee otworzy³ swoje drewniane pude³ko i wyci¹gn¹³ z niego za- korkowan¹ fiolkê, która by³a zawiniêta w kawa³ek we³ny. W fiolce znajdowa³o siê oko³o trzydziestu mililitrów czarnego, gêstego p³y- nu, który zdawa³ siê zawieraæ jaki osad. Doktor Romany odetchn¹³ g³êboko, po czym zdj¹³ wieko z³otego pude³ka. Pocz¹tkowo s¹dzi³, ¿e zgas³y jednoczenie wszystkie lampy, lecz kiedy podniós³ wzrok, stwierdzi³, ¿e ich p³omienie s¹ równie wysokie jak poprzednio. wiat³o jednak w znacznym stopniu przygas³o; by³o tak, jakby widzia³ pomieszczenie przez tafle matowego szk³a. Otuli³ szyjê ko³nierzem p³aszcza; powietrze nagle siê och³odzi³o. Po raz pierwszy tej nocy odczuwa³ strach. Zmusi³ siê, by opuciæ wzrok i spojrzeæ na spoczywaj¹c¹ w pude³ku ksiêgê, która wch³onê- ³a wiat³o i ciep³o. Na staro¿ytnym papirusie p³onê³y hieroglify; nie wiat³em, lecz intensywn¹ czerni¹, która zdawa³a siê wch³aniaæ jego duszê. Znaczenie hieroglifów by³o dla niego zrozumia³e i ich sens dr¹¿y³ jego umys³; byæ mo¿e dzia³oby siê tak samo z kim, kto nawet nie potrafi³by odczytaæ tego przekazu, poniewa¿ powsta³ on u zara- nia wiata za spraw¹ boga Tota, ojca samego jêzyka. Oderwa³ boja- liwy wzrok od papirusu, gdy¿ czu³, ¿e s³owa zapadaj¹ g³êboko w je- go duszê, pozostawiaj¹c na niej swój lad. Krew powiedzia³ chrapliwie, gdy¿ nawet powietrze z trudem przenosi³o dwiêki. Krew naszego pana powtórzy³, zwracaj¹c siê do niewyranej postaci Amenofisa Fikee. W³ó¿ to do kuli. Widzia³, jak Fikee porusza kciukiem haczyk w cianie globusa, wyjmuje korek z flakonika i wlewa do rodka czarny p³yn, który za- barwi³ górn¹ czêæ szklanej kuli. Ksiê¿yc musia³ ju¿ wzejæ, uwia- domi³ sobie Romany. Kropla spad³a na d³oñ Fikeego i chyba go oparzy³a, gdy¿ sykn¹³ przez zaciniête zêby. Dzia³aj sam rzek³ chrapliwie doktor Romany i poruszaj¹c siê niczym lepiec wyszed³ z namiotu na ³¹kê, gdzie wieczorne powie- trze wydawa³o siê teraz ciep³e. Pod¹¿y³ niepewnym krokiem, ko³ysz¹c
16 siê na podeszwach swoich dziwacznych butów, wzd³u¿ brzegu rzeki, i wreszcie zdyszany kucn¹³ na ³agodnym wzniesieniu, po czym spoj- rza³ na widoczny z odleg³oci piêædziesiêciu metrów namiot. Gdy jego oddech i puls uspokoi³y siê, pomyla³ o Ksiêdze Tota, któr¹ widzia³ przelotnie, i zadr¿a³. Jeli ktokolwiek potrzebowa³ do- wodów na istnienie magii przez ostatnie osiemnacie wieków, to owa prehistoryczna Ksiêga by³a ich ród³em; choæ Romany nigdy przed- tem jej nie ogl¹da³, doskonale wiedzia³, ¿e kiedy ksi¹¿ê Setnau Kha- -em-Uast zst¹pi³ w Memfis przed tysi¹cami lat do grobowca Ptah- -nefer-ka, by j¹ odzyskaæ, zasta³ komorê grobow¹ owietlon¹ rzêsi- stym blaskiem p³yn¹cym z Ksiêgi. A ten akt magii, pomyla³ niezadowolony, to niezwyk³e przedsiê- wziêcie, maj¹ce siê dokonaæ tej nocy, by³oby skrajnie niebezpieczne nawet wówczas, jeszcze zanim magia sta³a siê znacznie trudniejsza i bardziej wymagaj¹ca wobec osoby czarnoksiê¿nika, i pomimo naj- surowszej kontroli, nieprzewidywalna i zaskakuj¹ca w skutkach. Nawet w tamtych dniach tylko najodwa¿niejsi i najsprawniejsi ka- p³ani omieliliby siê wykorzystaæ hekau, moc s³ów, które tej nocy mia³ wypowiedzieæ Fikee: s³owa te by³y inwokacj¹ i zarazem prob¹ o przejêcie w³adzy, skierowan¹ do Anubisa, boga o g³owie szakala; w czasach wietnoci Egiptu sprawowa³ on pieczê nad podziemnym wiatem zmar³ych i wrotami oddzielaj¹cymi go od wiata ¿ywych. Doktor Romany oderwa³ wzrok od namiotu i przeniós³ spojrzenie na przeciwleg³y brzeg rzeki, na wrzosowiska ci¹gn¹ce siê a¿ do na- stêpnego wzniesienia zwieñczonego drzewami, których rachityczne ga³êzie ko³ysa³y siê na wietrze. Pó³nocny krajobraz, omiatany wiatrem, przypomina³ mu d¿in: ostry, czysty i przepojony woni¹ ja³owca. Nie chc¹c zag³êbiaæ siê w te rozwa¿ania, pomyla³ o podró¿y do Kairu, dok¹d przed czterema miesi¹cami udali siê wraz z Fikeem, wezwani przez ich Mistrza, by zaradziæ pewnemu kryzysowi. Nie mog¹c z powodu straszliwego zamieszania opuszczaæ swego domu, Mistrz przez d³u¿szy czas korzysta³ z tajnej armii agentów i ogromnej fortuny, by oczyciæ Egipt z muzu³mañskich i chrzeci- jañskich elementów, a tak¿e, co by³o znacznie trudniejsze, by wy- gnaæ tureckiego paszê i jego najemników, a tym samym wskrzesiæ Egipt jako niepodleg³¹ potêgê wiata. Pierwszy prze³om nast¹pi³ cztery lata wczeniej, w 1798 roku, po bitwie pod piramidami, choæ w owym czasie wydawa³a siê ostateczn¹ klêsk¹ poniewa¿ w jej rezultacie do Egiptu wkroczyli Francuzi. Romany przymkn¹³ powieki, wspo- minaj¹c odg³osy strza³ów francuskich muszkietów, rozbrzmiewaj¹-
17 cych echem owego upalnego lipcowego popo³udnia nad wodami Nilu, spotêgowanych odg³osem werbli, które towarzyszy³y szar¿uj¹cej kawalerii mameluków; przed zapadniêciem nocy armie egipskich gubernatorów, Ibrahima i Murada beja rozbito, w³adzê za przejêli Francuzi pod wodz¹ m³odego genera³a, Napoleona. Dzikie i przepe³nione bólem wycie zerwa³o doktora Romany na równe nogi; dwiêk ten odbija³ siê jeszcze przez kilka chwil echem od drzew porastaj¹cych brzeg rzeki, a kiedy zamar³, Romany us³y- sza³, jak który z Cyganów mamrocze ze strachem zaklêcia. Z na- miotu nie dobieg³ ju¿ ¿aden odg³os, wiêc doktor odetchn¹³ i znowu przykucn¹³. Powodzenia, Amenofisie, pomyla³. Powinienem raczej powiedzieæ, oby bogowie byli z tob¹, ale teraz sam o tym w³anie decydujesz. Potrz¹sn¹³ niespokojnie g³ow¹. Gdy do w³adzy doszli Francuzi, wydawa³o siê, ¿e przepad³y wszel- kie nadzieje na przywrócenie starego porz¹dku, wiêc Mistrz, dziêki niezwykle misternej, magicznej manipulacji wiatrem i przyp³ywami, udzieli³ nieznacznej pomocy brytyjskiemu admira³owi Nelsonowi, który w nieca³e dwa tygodnie póniej zniszczy³ francusk¹ flotê. Po- tem okupacja francuska obróci³a siê jednak na korzyæ Mistrza; Fran- cuzi ukrócili pe³n¹ arogancji w³adzê mameluckich bejów, a w 1800 r. Muhammad odebra³ im ziemiê i wytêpi³ tureckich najemników, d³a- wi¹cych kraj. Po powrocie Napoleona do Francji, dowództwo w Ka- irze obj¹³ genera³ Kleber, który nie wtr¹ca³ siê w polityczne intrygi Mistrza i nie przeszkadza³ mu w jego wysi³kach zmierzaj¹cych do nawrócenia muzu³mañskiej i koptyjskiej ludnoci na panteistyczny kult Ozyrysa, Izydy, Horusa i Re. Wygl¹da³o w³aciwie na to, ¿e fran- cuska okupacja okaza³a siê dla Egiptu tym, czym szczepionka ospy doktora Jennera dla ludzi: zast¹pieniem przez niegron¹ infekcjê, ³atw¹ po jakim czasie do zlikwidowania miertelnej choroby która ustêpowa³a dopiero po zgonie ofiary. Z czasem wszystko zaczê³o siê psuæ. Jaki szaleniec z Aleppo za- sztyletowa³ Klebera na kairskiej ulicy. Potem nast¹pi³y miesi¹ce nie- pokoju, w czasie których Brytyjczycy zaczêli zaciskaæ pêtlê; do wrze- nia 1801 niezaradny nastêpca Klebera skapitulowa³ przed Brytyj- czykami w Egipcie i Aleksandrii. Anglicy znaleli siê w samym Kairze, i nim up³yn¹³ tydzieñ, aresztowano z tuzin agentów Mistrza. Nowy gubernator znalaz³ te¿ powód, by pozamykaæ wi¹tynie sta- rych bogów, wzniesionych przez Mistrza poza murami miasta. W przyp³ywie rozpaczy, Mistrz pos³a³ po swoich dwóch najstar- szych i najpotê¿niejszych zastêpców, Amenofisa Fikee z Anglii i dok- 2 Wrota Anubisa
18 tora Monboddo Romanellego z Turcji, po czym przedstawi³ im pe- wien plan; by³ on tak fantastyczny, ¿e mo¿na by pos¹dziæ wiekowe- go cz³owieka o niesprawnoæ umys³ow¹, ale wed³ug Mistrza by³ to jedyny sposób, by wymazaæ Angliê z mapy wiata i przywróciæ utra- cone przed wiekami panowanie Egiptu. Spotkali siê w wielkiej komnacie, w której mieszka³ zupe³nie sam, z wyj¹tkiem ushabtis, czterech odlanych z wosku ludzkich postaci naturalnych rozmiarów. Z wysokoci swego dziwacznego tronu za- instalowanego pod sufitem zacz¹³ ich przekonywaæ, ¿e chrzecijañ- stwo, owa bezlitosna si³a, niszcz¹ca soki ¿ycia os³abionej magii, tra- ci swe znaczenie wskutek zw¹tpienia, którym przepojone s¹ pisma ludzi takich jak Wolter, Diderot czy Godwin. Romanelli, z tak¹ sam¹ niecierpliwoci¹ przyjmuj¹cy metafory wie- kowego maga jak wiêkszoæ informacji, wtr¹ci³ siê, by spytaæ bez ogró- dek, jak to wszystko ma dopomóc w wyparciu Brytyjczyków z Egiptu. Istnieje pewna magiczna procedura zacz¹³ Mistrz. Magia! przerwa³ mu Romanelli z pogard¹, na jak¹ tylko móg³ siê odwa¿yæ. W dzisiejszych czasach dostalibymy zawrotów g³o- wy i zaburzeñ wzroku, nie wspominaj¹c ju¿ o utracie co najmniej trzech kilogramów wagi, gdybymy chcieli zmusiæ czarami kilka bezdomnych psów do zejcia nam z drogi; nawet wtedy wszystko posz³oby nie tak, kundle za pad³yby trupem na miejscu. £atwiej wrzasn¹æ i postraszyæ je kijem. Jestem pewien, ¿e nie zapomnia³e o swoich cierpieniach, których dozna³e przed trzema laty po mani- pulacjach z pogod¹ w zatoce Abukir. Twoje oczy wypali³y siê ni- czym daktyle pozostawione zbyt d³ugo na s³oñcu, a twoje nogi ! Jak powiedzia³e, nie zapomnia³em stwierdzi³ zimno Mistrz, kieruj¹c na Romanellego swój wzrok, który ju¿ uleg³ nieznacznej poprawie; ten drgn¹³ bezwiednie, co mu siê zawsze zdarza³o, gdy dostrzega³ w oczach Mistrza g³êbok¹, bezsensown¹ nienawiæ. Tak siê sk³ada, ¿e choæ bêdê przy tym porednio obecny, jeden z was musi dokonaæ tego aktu magii, gdy¿ powinien on siê odbyæ bardzo blisko samego serca Imperium Brytyjskiego, a wiêc w Londynie; nie- stety stan mego zdrowia nie pozwala na podró¿. Choæ wyposa¿ê was w najsilniejsze rodki i amulety, spe³nienie tego zadania, jak sugero- wa³e, odbije siê w znacznej mierze na osobie maga. Bêdziecie ci¹- gn¹æ s³omki spod obrusa na stole, a temu, który wyci¹gnie krótsz¹, przypadnie w udziale dokonanie tego czynu. Fikee i Romanelli wlepili wzrok w dwa patyczki wystaj¹ce spod materia³u, a potem popatrzyli na siebie.
19 Có¿ to za akt? spyta³ Fikee. Wiecie, ¿e nasi bogowie ju¿ odeszli. Przebywaj¹ teraz w Tuau- cie, podziemnym wiecie, a na jego wrota napiera od osiemnastu wieków si³a, której nie pojmujê, ale jestem pewien, ¿e ma ona zwi¹- zek z chrzecijañstwem. Bogiem owego wiata i wrót jest Anubis, pozbawiony jednak postaci, w jakiej móg³by siê tu pojawiæ. Sie- dzisko Mistrza przesunê³o siê nieznacznie i starzec na chwilê przy- mkn¹³ oczy z bólu. W Ksiêdze Tota powiedzia³ w koñcu chrapli- wie znajduje siê zaklêcie; jest to inwokacja do Anubisa, za której przyczyn¹ mo¿e on przenikn¹æ w maga. Pozwoli to bogu przyj¹æ wasz¹ postaæ fizyczn¹. Wypowiadaj¹c owo zaklêcie, bêdziecie jed- noczenie spisywaæ inne, wymylone przeze mnie, a które otworzy wrota miêdzy dwoma wiatami; uczyni to wy³om nie tylko w murze mierci, ale i w murze czasu, i je¿eli wszystko siê powiedzie, roze- wr¹ siê one w podziemnym wiecie sprzed czterdziestu trzech wie- ków, kiedy to bogowie i ja mielimy pe³niê w³adzy. Zapad³a cisza, trwaj¹ca dostatecznie d³ugo, by siedzisko Mistrza przesunê³o siê o kilka nastêpnych i bolesnych dla maga centymetrów. W koñcu Fikee przemówi³: A co siê stanie potem? Potem odpar³ Mistrz szeptem, który obieg³ echem kolist¹ kom- natê bogowie Egiptu pojawi¹ siê znienacka we wspó³czesnej An- glii. ¯ywy Ozyrys i Rae porannego nieba zamieni¹ chrzecijañskie wi¹tynie w gruzy, Horus i Konsu po³o¿¹ sw¹ transcedentn¹ si³¹ kres wszystkim obecnie toczonym wojnom, a monstra Set i Sebek po¿r¹ tych wszystkich, którzy omiel¹ siê stawiaæ opór! Egipt odzyska he- gemoniê, a wiat znowu stanie siê czysty i nowy. A jak¹ rolê móg³by ty, czy te¿ my, odegraæ w tym czystym, no- wym wiecie?, pomyla³ Romanelli. Czy to wszystko jest mo¿liwe, czy jeste tego wszystkiego pe- wien? spyta³ z wahaniem Fikee. W koñcu wiat by³ ju¿ niegdy m³ody, a starzec nie mo¿e zmieniæ siê w ch³opca, podobnie jak wino nie mo¿e staæ siê na powrót sokiem z winogron. Dostrzeg³, ¿e Mistrz pa³a coraz wiêkszym gniewem, ale mówi³ zdesperowany dalej: Czy absolutnie nie mo¿na zaadaptowaæ siê do nowych warunków i bo- gów? A jeli czepiamy siê ton¹cego statku? Mistrz dozna³ ataku wciek³oci, lini¹c siê i be³kocz¹c bezradnie. Jeden z woskowych pos¹gów drgn¹³ i zacz¹³ poruszaæ szczêkami. Zaadaptowaæ? wrzasnê³o g³osem Mistrza woskowe gard³o. Chcesz przyj¹æ chrzest? Czy wiesz, co on z ciebie uczyni? Zniszczy
20 twoj¹ moc, bêdziesz jak æma w ogniu! Wciek³y potok mowy spra- wia³, ¿e woskowe usta pêka³y. Ton¹cy statek? Ty cuchn¹cy, tchórz- liwy pomiocie martwej ladacznicy! Nie ma znaczenia, czy zatonie, czy zaton¹³, czy ju¿ tonie! Pop³yniemy nim. Wola³bym staæ u steru tego zatopionego statku, ni¿ gniæ na pok³adzie nowego! Czy mam kha kha kha jêzyk i wargi woskowej postaci odpad³y pod wp³ywem wci¹¿ ¿ywego oddechu. Przez kilka chwil Mistrz i jego ushabti mamrotali jednoczenie, a¿ w koñcu starzec odzyska³ panowanie nad sob¹, pos¹g za umilk³. Czy mam ciê uwolniæ, Amenofisie? spyta³. Romanelli przypomnia³ sobie z niepokoj¹c¹ jasnoci¹, jak kiedy jeden z wiekowych s³ug Mistrza uwolni³ siê nagle z magicznych wiê- zów swego pana; cz³owiek ten w ci¹gu zaledwie kilku minut uwi¹d³, upad³, sczez³, rozsypa³ siê na kawa³ki, a w koñcu obróci³ siê w po- pió³; lecz od obrazu mierci i rozk³adu straszniejsze by³o to, ¿e cz³o- wiek ten ca³y czas zachowa³ wiadomoæ a jego agonia wydawa³a siê straszliwsza od mierci w p³omieniach. Cisza w komnacie przeci¹ga³a siê, zak³óca³ j¹ tylko odg³os wo- skowego jêzyka uderzaj¹cego o posadzkê. Nie wyrzek³ w koñcu Fikee. Nie. A zatem nale¿ysz do mej za³ogi i bêdziesz pos³uszny. Mistrz uczyni³ gest s³abym ramieniem. Wyci¹gnij s³omkê. Fikee spojrza³ na Romanellego, który sk³oni³ siê tylko i wskaza³ na stó³, jakby chcia³ powiedzieæ: Najpierw ty. Fikee podszed³ i wy- ci¹gn¹³ jedn¹ z dwóch s³omek. By³a oczywicie krótsza. Mistrz wys³a³ ich do ruin Memfis, by skopiowali z ukrytego ka- mienia hieroglify, dziêki którym poznaj¹ jego prawdziwe imiê. Tutaj równie¿ prze¿yli szok, gdy¿ widzieli kamieñ z imieniem Mistrza ju¿ wczeniej, przed wieloma wiekami. Wtedy widnia³y na nim dwa symbole: ogieñ p³on¹cy w misie, a za nim sowa i krzy¿ z pêtl¹. Wy- mawia³o siê to Czacza-em-Ankh, Si³a ¯ycia; lecz teraz na staro¿yt- nym kamieniu widnia³y inne znaki: trzy rysunki w kszta³cie paraso- li, ma³y ptak, sowa, stopa, znów ptak i ryba nad limakiem. Kaibi- tu-em-Betu-Tuf przeczyta³ Romanelli i przet³umaczy³ w mylach: Cienie nienawici. Pomimo piek¹cego skwaru pustyni poczu³ ch³ód, lecz przypomnia³ sobie istotê, która jêcz¹c i wij¹c siê zamienia³a siê w py³, wiêc tylko zacisn¹³ usta i skopiowa³ imiê.
21 Gdy powrócili do Kairu, Mistrz opóni³ wyjazd Romanellego do Turcji, by móc stworzyæ za pomoc¹ magicznego p³ynu jego replikê. ¯ywy z pozoru sobowtór, czy te¿ ka, zosta³ powo³any do ¿ycia, by udaæ siê do Anglii wraz z Fikeem i dopomóc w przywo³aniu Anubi- sa, ale wszyscy trzej wiedzieli, ¿e mia³ przede wszystkim pe³niæ rolê stra¿nika i zapobiec ewentualnemu zaniedbaniu obowi¹zków. A po- niewa¿ ta dziwaczna para mia³a zamieszkaæ a¿ do nadejcia Ksiêgi i flakonika z krwi¹ Mistrza, wród Cyganów ze szczepu Fikeego, Amenofis ochrzci³ ka imieniem Romany, czyli s³owem, zbli¿onym do tego, jakim Cyganie okrelali swój jêzyk i kulturê. Z namiotu znowu dobieg³o wycie; tym razem przypomina³o bardziej dwiêk, jaki wydaj¹ kawa³ki metalu pocierane o siebie ni¿ odg³os doby- waj¹cysiêz gard³a¿ywejistoty.Stawa³siê stopniowo corazg³oniejszy i wy¿szy. Przezchwilê,podczasktórejRomanyzauwa¿y³têpo,¿erzeka trwa w bezruchu niczym tafla pomarszczonego szk³a, to dzwonienie, zgrzytanie utrzymywa³o siê na najwy¿szej nucie, wype³niaj¹c swym brzmieniemokolicê.Pochwiliwyda³omusiê,¿ecopêk³o,jakbyrozbi- ³a siê nad nimi ogromna kula, cicho, lecz wyczuwalnie. Upiorne wycie te¿ ucich³o i gdy rozproszone dwiêki niknê³y w oszala³ym, rozpaczli- wym szlochu, Romany poczu³, jak powietrze odzyskuje swe normalne cinienie, a namiot, jakby cz¹steczki czarnej tkaniny straci³y nagle swe w³aciwoci, rozb³ysn¹³ jasno¿ó³tym p³omieniem. Romany ruszy³ biegiem wzd³u¿ brzegu, drogê owietla³ mu blask ognia; parz¹c sobie palce odsun¹³ na bok p³on¹c¹ po³ê przy wejciu i wskoczy³ do zadymionego wnêtrza. W k¹cie tkwi³ skulony i wstrz¹- sany ³kaniem Fikee. Romany zamkn¹³ Ksiêgê Tota, w³o¿y³ do z³ote- go pude³ka, nastêpnie wepchn¹³ je pod pachê i wyszed³ chwiejnym krokiem na zewn¹trz. Gdy oddala³ siê ju¿ od intensywnego gor¹ca, odwróci³ siê s³ysz¹c za plecami warczenie i popiskiwanie. Fikee wyczo³ga³ siê z namiotu i zacz¹³ tarzaæ siê po ziemi, chc¹c najwidoczniej ugasiæ tl¹ce siê na nim ubranie. Amenofisie! zawo³a³ Romany, przekrzykuj¹c szum ognia. Fikee wsta³ i obrzuci³ towarzysza têpym spojrzeniem, jakby go nie poznawa³, po czym przechyli³ do ty³u g³owê i zawy³ jak szakal do ksiê¿yca. Romany natychmiast siêgn¹³ pod p³aszcz i wyci¹gn¹³ dwa pisto- lety ska³kowe. Wycelowa³ jeden z nich i wypali³. Fikee, zgiêty wpó³, przelecia³ dwa metry do ty³u i usiad³ ciê¿ko na ziemi; w chwilê pó- niej przekrêci³ siê na bok i pomkn¹³ na czworakach w ciemnoæ.
22 Romany wycelowa³ drugi pistolet, najdok³adniej jak tylko potra- fi³, i ponownie wypali³, lecz podskakuj¹ca postaæ nie zatrzyma³a siê i niebawem zniknê³a. Do diab³a wyszepta³ Romany. Umrzyj tam gdzie, Ameno- fisie. Jeste nam to winien. Spojrza³ w niebo nie dostrzeg³ ladu nadchodz¹cych bogów; wpatrywa³ siê dostatecznie d³ugo w zachodni horyzont, by stwier- dziæ z ponur¹ satysfakcj¹, ¿e s³oñce nie ma zamiaru siê pokazaæ. Potrz¹sn¹³ znu¿ony g³ow¹. Taktozwyklebywaz czaramiw dzisiejszychczasach,pomyla³z go- rycz¹, co tam zadzia³a³o, choæ cel nie zosta³ osi¹gniêty. W koñcu schowa³ pistolety, podniós³ Ksiêgê i ruszy³ powoli w stro- nê cygañskiego obozu. Nawet psy siê pochowa³y i Romany, id¹c do namiotu Fikeego, nie napotka³ nikogo. Gdy znalaz³ siê w rodku, od³o¿y³ z³ote pude³ko, zapali³ lampê, po czym d³ugo w nocy, pos³u- guj¹c siê wahad³em, poziomic¹, teleskopem i kamertonem, dokonu- j¹c mnóstwa obliczeñ, zarówno geometrycznych, jak i alchemicznych, stara³ siê okreliæ, do jakiego stopnia czar móg³ zadzia³aæ.
23 Rozdzia³ 1 A zatem có¿ pozostaje w tym niepowstrzymanym strumieniu z niesionych jego nurtem rzeczy, na których tak bardzo zale¿y cz³owiekowi? To tak, jakby kto zakocha³ siê w jednym z lec¹cych w górze wróbli, który ju¿ zd¹¿y³ znikn¹æ sprzed oczu. Marek Aureliusz Kierowca BMW podjecha³ szybko i p³ynnie do krawê¿nika, zaha- mowa³ i wy³¹czy³ wiat³a. Brendan Doyle wychyli³ siê i spojrza³ na ogrodzon¹, pokryt¹ kamieniami rozleg³¹ posesjê, przed któr¹ siê za- trzymali. Tonê³a w jaskrawym blasku elektrycznych lamp zawieszo- nych na s³upach. S³ychaæ by³o ha³as pracuj¹cych gdzie niedaleko maszyn. Dlaczego siê zatrzymalimy? spyta³ nieco bezradnie. Kierowca wysiad³ z samochodu i otworzy³ tylne drzwi po stronie Doylea. Nocne powietrze by³o zimne. Tu w³anie przebywa pan Darrow wyjani³. Proszê pozwo- liæ, ja to wezmê doda³, bior¹c walizkê Doylea. W czasie dzisiêciominutowej jazdy z lotniska Heathrow Doyle siê nie odzywa³, ale teraz zdenerwowanie by³o silniejsze ni¿ niechêæ przyznania siê, jak niewiele wiedzia³ o swojej sytuacji. Ja, hm, z tego, co mówili ci dwaj panowie, z którymi spotka- ³em siê w Fullerton, w Kalifornii, wywnioskowa³em, ¿e mój pobyt tutaj ma co wspólnego z Samuelem Taylorem Coleridgeem po- wiedzia³ niemia³o, gdy zbli¿ali siê do furtki w ogrodzeniu z drucia- nej siatki. Czy mo¿e wie pan o co dok³adnie chodzi? Jestem pewien, ¿e pan Darrow wyjani wszystko wyczerpuj¹- co odpar³ kierowca, który teraz, gdy jego rola na tym etapie dobie-
24 g³a koñca, wydawa³ siê znacznie bardziej odprê¿ony. Odnoszê wra- ¿enie, ¿e ma to zwi¹zek z wyk³adem. Doyle przystan¹³. Wyk³ad? Nalega³ na mój przyjazd do Londynu, dziesiêæ tysiê- cy kilometrów, tylko po to, ¿ebym wyg³osi³ wyk³ad? oferuj¹c mi dwadziecia tysiêcy dolarów, doda³ w mylach. Naprawdê nie wiem, panie Doyle. Jak ju¿ wspomnia³em, pan Darrow wyjani A mo¿e orientuje siê pan, czy ma to zwi¹zek ze stanowiskiem, na które powo³a³ ostatnio Steerfortha Bennera? naciska³ Doyle. Nie s³ysza³em o panu Bennerze odpar³ z o¿ywieniem kierow- ca. Proszê siê pospieszyæ, sir, harmonogram jest raczej napiêty, rozumie pan. Doyle westchn¹³ i ruszy³ przed siebie. Widok zwojów drutu kol- czastego wzd³u¿ górnej krawêdzi siatki nie wp³yn¹³ na niego uspo- kajaj¹co. Przyjrza³ siê dok³adniej i zauwa¿y³ ma³e, zapisane skrawki papieru, a tak¿e ga³¹zki jakiej roliny, byæ mo¿e jemio³y, przymo- cowane w pewnych odstêpach do drutu. Przysz³o mu do g³owy, ¿e pog³oski o Interdyscyplinarnej Badawczej Inicjatywie Darrowa IBID s¹ prawdziwe. Powinienem chyba wspomnieæ o tym wczeniej zwróci³ siê ¿artobliwym tonem do kierowcy ale nie potrafiê wywo³ywaæ du- chów. Mê¿czyzna postawi³ walizkê na ziemi i wcisn¹³ jeden z guzików przy furtce. Nie s¹dzê, by to by³o konieczne, sir odpar³. Po drugiej stronie ogrodzenia spieszy³ w ich stronê umundurowa- ny stra¿nik. No có¿, siedzisz w tym po same uszy powiedzia³ do siebie Doy- le. Bêdziesz móg³ przynajmniej zatrzymaæ piêæ tysiêcy dolarów, nawet jeli odrzucisz ofertê cokolwiek to jest. Gdy godzinê wczeniej stewardesa obudzi³a go, by przypomnieæ o zapiêciu pasa, Doyle odczu³ ulgê, poniewa¿ znowu ni³a mu siê mieræ Rebeki. W pierwszej czêci snu zawsze by³ nieznajomym, obdarzonym wiedz¹ o przysz³oci, który próbuje rozpaczliwie od- szukaæ Brendana i Rebekê Doyleów, nim zd¹¿¹ wsi¹æ na motocykl, albo przynajmniej nim Doyle zd¹¿y wjechaæ star¹ hond¹ na krêty zjazd z Beach Boulevard na Santa Ana Freeway. Nieodmiennie jed-
25 nak ponosi³ pora¿kê, skrêcaj¹c z piskiem opon na rogu ulicy, tylko po to, by ujrzeæ z przera¿eniem, jak stary motocykl przyspiesza, po- chyla siê na zakrêcie i znika za horyzontem. Zwykle budzi³ siê si³¹ woli w tym momencie, ale tym razem wypi³ kilka szklaneczek whi- sky, wiêc mog³o mu siê to nie udaæ. Usiad³ i zamruga³, wodz¹c spojrzeniem po rozleg³ej kabinie sa- molotu i ludziach na s¹siednich fotelach. Pali³y siê wiat³a i tylko za oknem widaæ by³o cêtkowan¹ ciemnoæ, a wiêc znów by³a noc, choæ pamiêta³, ¿e jeszcze kilka godzin wczeniej spogl¹da³ w dó³ przez lodowate po³acie chmur. Podró¿ odrzutowcem by³a i tak ju¿ dezorien- tuj¹ca, nawet jeli nie przelatywa³o siê nad biegunami, wskutek cze- go trudno by³o odgadn¹æ, jaki to dzieñ. Gdy ostatnim razem lecia³ do Anglii, by³o po drodze l¹dowanie w Nowym Jorku, ale IBID oczy- wicie nie mog³o czekaæ. Wyci¹gn¹³ siê tak wygodnie, jak pozwala³ na to jego fotel, a wte- dy z rozk³adanego stoliczka, który mia³ przed sob¹, zsunê³a siê ksi¹¿ka i kilka kartek. Kartki spad³y z szelestem na pod³ogê, ksi¹¿ka za z g³u- chym uderzeniem. Jaka dama po drugiej stronie przejcia podsko- czy³a na swoim siedzeniu. Doyle, zak³opotany, umiechn¹³ siê prze- praszaj¹co i schyli³ siê, ¿eby podnieæ ksi¹¿kê i papiery. Porz¹dku- j¹c je i widz¹c przy okazji sporo pustych miejsc i postawionych znaków zapytania, zastanawia³ siê ponuro, czy nawet w Anglii, gdy¿ zamierza³ wykorzystaæ tê darmow¹ podró¿ dla w³asnych badañ, uda mu siê wygrzebaæ jakie informacje na temat poety, którego biogra- fiê stara³ siê napisaæ od dwóch lat. Z Coleridgeem by³o prociej, myla³ wpychaj¹c papiery do teczki, która sta³a miêdzy jego stopa- mi; za to William Ashbless to wielka niewiadoma. Ksi¹¿k¹, która zsunê³a siê ze stolika, by³a prac¹ Baileya ¯ycie Williama Ashblessa. Spad³a roz³o¿ona na pod³ogê i kilka po¿ók³ych ze staroci stronic oderwa³o siê. Umieci³ je ostro¿nie na swoim miej- scu, zamkn¹³ delikatnie ksi¹¿kê, wytar³ palce z kurzu i zacz¹³ wpa- trywaæ siê w ma³o przydatne dzie³o. Powiedzieæ, ¿e ¿ycie Ashblessa zosta³o udokumentowane w spo- sób niezadowalaj¹cy, pomyla³ strapiony, to eufemizm. William Ha- zlitt dokona³ w 1825 roku krótkiej oceny jego dzie³, dorzucaj¹c przy okazji kilka szczegó³ów o samym autorze, a najbli¿szy przyjaciel Ashblessa, James Bailey napisa³ pe³n¹ luk i niedomówieñ biografiê, któr¹ z braku lepszej uznano za miarodajne opracowanie. Doyle zdo³a³ uzupe³niæ tekst o kilka listów, wycinków z gazet i raportów policyj- nych, ale ¿ycie poety wci¹¿ by³o pe³ne bia³ych plam.
26 Na przyk³ad, w jakim miecie Wirginii mieszka³ Ashbless od swo- ich narodzin do 1810 roku? Poeta wspomnia³ przy jakiej okazji, ¿e w Richmond, gdzie indziej ¿e w Norfolk, ale w ¿adnym z tych miast nie zachowa³y siê lady jego pobytu. Doyle sk³ania³ siê ku przekona- niu, ¿e k³opotliwy poeta zmieni³ nazwisko, kiedy przyby³ do Londy- nu. Osobicie wyszuka³ nazwiska kilku mieszkañców Wirginii w wie- ku dwudziestu piêciu lat, którzy zniknêli latem 1810 roku. Londyñ- skie lata Ashblessa by³y stosunkowo ³atwe do ustalenia, chocia¿ biografia Baileya, bêd¹ca wersj¹ podan¹ przez samego Ashblessa, mia³a watpliw¹ wartoæ, krótka za podró¿ do Kairu w 1811 roku, w nieznanym celu, by³a przynajmniej udokumentowana. To, czego brakuje, myla³ Doyle, to szczegó³y, a niektóre z bia- ³ych plam w ¿yciu poety nie dawa³y mu spokoju. Istnia³, na przyk³ad, prawdopodobny zwi¹zek Ashblessa z czym, co Sheridan okrela³ nieodmiennie jako Ob³êd Tañcz¹cych Ma³p: chodzi³o o zadziwiaj¹- co wysok¹ liczbê wed³ug trzewych ocen szeæ, wed³ug bardziej fantastycznych trzysta pokrytych futrem stworów, które pojawia³y siê wokó³ Londynu, a tak¿e w samym miecie, miêdzy rokiem 1800 a 1810; by³y to najprawdopodobniej ludzkie istoty, które, przepe³nio- ne bólem, podrygiwa³y gwa³townie, przyprawiaj¹c wiadków o szok, a potem pada³y na ziemiê i umiera³y w straszliwych konwulsjach, czym wywo³ywa³y jeszcze wiêksz¹ grozê. Madame de Staël zanoto- wa³a, jakoby Ashbless przyzna³ jej siê kiedy po pijanemu, i¿ wie o tej dziwacznej pladze wiêcej ni¿ omieli³ siê kiedykolwiek zdra- dziæ, i co nie ulega³o w¹tpliwoci, ¿e zabi³ jedn¹ z owych istot w ka- wiarni niedaleko Threadneedle Street, w tydzieñ po swym przybyciu do Londynu Niestety ku zmartwieniu Doylea trop w tym miejscu siê urywa³. Najwidoczniej Ashbless nigdy nie upi³ siê do tego stop- nia, by opowiedzieæ de Staël ca³¹ tê historiê, gdy¿ w przeciwnym razie przekaza³aby j¹ komu, a biografia Baileya naturalnie nie wspo- mina³a o tym ani jednym s³owem. I jakie by³y okolicznoci jego mierci? Bóg jeden wie, myla³ Doyle, ilu wrogów narobi³ sobie ten cz³owiek za ¿ycia, ale który z nich dopad³ go dwunastego kwietnia 1846 roku? Jego cia³o znaleziono miesi¹c póniej na bagnach. By³o w stanie rozk³adu, lecz udowod- niono, ¿e to jego zw³oki, podobnie jak to, ¿e zosta³ pchniêty szpad¹ w brzuch. Do diab³a, myla³ Doyle, wpatruj¹c siê przygnêbiony w ksi¹¿kê na swoich kolanach, wiêcej wiadomo o Szekspirze. A przecie¿ Ash- bless by³ wspó³czesny ludziom takim jak lord Byron, a wiêc ludziom,
27 których ¿ycie udokumentowano zadziwiaj¹co dok³adnie! Mówi¹c szczerze, cz³owiek ten by³ pomniejszym poet¹, a skromny i nie³atwy dorobek zosta³by ca³kowicie zapomniany, gdyby nie kilka bardzo krytycznych uwag Hazlitta i Wordswortha. Dlatego jego utwory za- mieszczano czasem w szczególnie wyczerpuj¹cych antologiach; ¿y- cie cz³owieka powinno jednak pozostawiæ po sobie wiêcej ladów. Zobaczy³ przez okno po drugiej stronie przejcia, ¿e migotliwe wiat³a Londynu zbli¿aj¹ siê, i doszed³ do wniosku, ¿e stewardesa nie przyniesie mu nic do picia tu¿ przed l¹dowaniem. Rozejrza³ siê, a potem wyj¹³ z wewnêtrznej kieszeni marynarki p³ask¹ flaszkê, od- korkowa³ i nala³ trochê do plastikowego kubka, w którym podano mu ostatniego drinka. Od³o¿y³ flaszkê i odetchn¹³, ¿a³uj¹c, ¿e nie mo¿e zapaliæ jednego z cygar spoczywaj¹cych w drugiej kieszeni. £ykn¹³ ciep³ej whisky i umiechn¹³ siê. £aphroaig by³ wci¹¿ cho- lernie dobry, choæ nie móg³ równaæ siê z tym cudem, w jaki siê prze- istacza³, gdy mia³ moc 45%. Prawdê mówi¹c, pomyla³, te nowe cy- gara z Republiki Dominikany nie dorównuj¹ tym, które produkowa- no na Wyspach Kanaryjskich. Przysz³o mu te¿ do g³owy, ¿e ¿adna z m³odych kobiet, z którymi siê spotyka³ od mierci Rebeki, nie by³a w ogóle interesuj¹ca. Otworzy³ star¹ ksi¹¿kê i wlepi³ wzrok w rycinê na tytu³owej stro- nie, portret skopiowany z popiersia d³uta Thorvaldsena: patrzy³ na niego brodaty poeta o zapadniêtych oczach. Dziêki mistrzostwu rze- biarza mo¿na by³o siê domyliæ potê¿nego wzrostu i szerokich ba- rów. Jak to by³o za twoich czasów, Williamie? zastanawia³ siê Doyle. Czy cygara, whisky i kobiety by³y lepsze? Przez chwilê wyobra¿a³ sobie, ¿e nieznaczny, ironiczny umiech Ashblessa jest adresowany do niego Potem dozna³ takiego zawrotu g³owy, ¿e niemal upuci³ kubek i z³apa³ siê za porêcze swojego fotela, gdy¿ wyda³o mu siê, ¿e Ashbless naprawdê patrzy na niego wzrokiem pe³nym pogardliwego rozbawienia, z dystansu stu piêædziesiêciu lat. Doyle potrz¹sn¹³ gwa³townie g³ow¹ i znowu od³o¿y³ ksi¹¿kê. W³anie w takich chwilach wiadomo, ¿e cz³owiek jest zmêczony, powiedzia³ sobie. Kiedy facet martwy od ponad wieku mruga do cie- bie z portretu. Z Coleridgeem nigdy mu siê to nie zdarzy³o. W³o¿y³ ksi¹¿kê do teczki, w której znajdowa³a siê zebrana przez nie- go w charakterze referencji biografia Samuela Taylora Coleridgea Bliski goæ. Pragn¹³ pocz¹tkowo, by jego nastêpn¹ ksi¹¿k¹ by³a praca na temat Poetów Jezior, ale recenzje Bliskiego gocia, a tak¿e wyni- ki sprzeda¿y sprawi³y, ¿e jego wydawca w Devriess University Press
28 zasugerowa³, by Doyle kontynuowa³ pracê nad, jak siê wyrazi³, mniej zbadanym obszarem. Podziwia³em przekonywa³ go wydawca pañskie dwa artyku³y w prasie uniwersyteckiej, które, z pewnym suk- cesem, objani³y mroczny sens wersów Williama Ashblessa. Byæ mo¿e biografia tego niezwyk³ego poety zostanie uznana przez krytyków i uczelnianych bibliotekarzy za prze³omowe dzie³o. No có¿, myla³ Doyle, zamykaj¹c teczkê, jeli nie ucieknê siê do absolutnej fikcji, to wszystko wskazuje na to, ¿e bêdzie to cholernie krótka ksi¹¿ka. Samolot zni¿a³ lot, i gdy Doyle ziewn¹³, odetka³y mu siê uszy. Za- pomnij na razie o Ashblessie, pomyla³. Za cokolwiek Darrow p³aci ci dwadziecia tysiêcy dolarów, musi mieæ to zwi¹zek z Coleridgeem. Napi³ siê jeszcze whisky, ¿ywi¹c nadziejê, ¿e jego obowi¹zki nie bêd¹ wymaga³y uczestnictwa w seansach spirytystycznych czy cze- go w tym rodzaju. Widzia³ kiedy tom poezji, który za porednic- twem jakiego medium podyktowa³ duch Shelleya, i teraz podejrze- wa³, ¿e jego robota w IBID mo¿e mieæ podobny charakter. Zastana- wia³ siê te¿, czy dwadziecia tysiêcy dolarów to dostatecznie wysoka suma za wyrzeczenie siê zawodowej godnoci i uczestnictwo w po- dobnych bzdurach. Opró¿ni³ swój kubek, poniewa¿ mia³ wra¿enie, ¿e samolot za chwilê wyl¹duje. By³o z pewnoci¹ dziwnym zbiegiem okolicznoci, ¿e tyle siê ostat- nio s³ysza³o o IBID. Miesi¹c wczeniej zaproponowali pracê Steer- forthowi Bennerowi, najzdolniejszemu absolwentowi wydzia³u lite- ratury angielskiej, jakiego Doyle kiedykolwiek uczy³. Doyle przypo- mnia³ sobie swoje zdziwienie, gdy siê dowiedzia³ od Bennera, ¿e IBID wci¹¿ istnieje. S³ysza³ oczywicie o tej firmie; zaczyna³a skrom- nie w latach trzydziestych, by staæ siê pod kierownictwem swego nie- tuzinkowego za³o¿yciela filarem amerykañskiego przemys³u nauko- wego, mog¹cym rywalizowaæ z IBM czy Honeywell. Uczestniczyli na wielk¹ skalê w przedsiêwziêciach typu program kosmiczny czy badania podwodne, a w latach szeædziesi¹tych, jak Doyle sobie przy- pomina³, nieodmiennie sponsorowali sztuki Szekspira wystawiane w telewizji bez reklam. Jednak w latach siedemdziesi¹tych informa- cje o dzia³alnoci firmy przesta³y siê pojawiaæ i Doyle przeczyta³ gdzie w National Enquirer, jak mu siê zdawa³o, ¿e J.Cochran Dar- row ma raka i po wypróbowaniu wszelkich tradycyjnych metod le- czenia, wykorzystuj¹c rodki dostêpne IBID, zwróci³ siê ku okulty- zmowi, w nadziei znalezienia jakiego lekarstwa w mrocznych ksiê- gach magii. Newsweek zauwa¿y³ tylko, ¿e IBID zwalnia wiêkszoæ