207
Rozdzia³ 8
Powiedzia³, ¿e w 1810 spotka³ mnie, jak s¹dzi³, na St.James Street, ale mi-
nêlimy siê, nie zamieniaj¹c ze sob¹ s³owa. Wspomnia³ o tym, lecz zosta-
³o to uznane za niemo¿liwe, jako ¿e przebywa³em wtedy w Turcji. Dwa dni
póniej pokaza³ bratu pewn¹ osobê po drugiej stronie ulicy Tam
rzek³ idzie cz³owiek, którego wzi¹³em za Byrona. Jego brat odpar³ z miej-
sca: Ale¿ to Byron, nikt inny. Lecz to nie wszystko. Kto mnie widzia³,
jak umieszcza³em swe nazwisko na licie pytaj¹cych o zdrowie króla, na-
wiedzonego wówczas atakiem szaleñstwa. Jednak¿e w tym czasie, o ile mogê
siê zorientowaæ, le¿a³em powalony ciê¿k¹ gor¹czk¹ w Patras
Lord Byron, w licie do Johna
Murraya,
6 padziernika, 1820 roku
Choæ trudno by³o znaleæ wszystkie silniczki i nakrêciæ je w³aci-
wie, a tak¿e ustawiæ wentyle wokó³ licznych, ukrytych wiec, siêga-
j¹ca piersi village Bavarois, wioska bawarska, niezwykle kosztowna
zabawka, jak¹ opisa³ Monsieur Diderac, wydawa³a siê gotowa do
dzia³ania. Trzeba by³o jedynie zapaliæ wiece, a g³ówny prze³¹cznik,
pod postaci¹ miniaturowego pnia drzewa, przesun¹æ w prawo.
Doktor Romany opar³ siê o krzes³o i wlepi³ posêpny wzrok w me-
chanizm. Niecny Ryszard chcia³ zabawkê uruchomiæ, by jego ma³p-
ka mog³a j¹ zobaczyæ, nim przybêd¹ jagowie, ale Romany ba³ siê, ¿e
rzecz tak skomplikowana zadzia³a byæ mo¿e tylko raz, i nie zgodzi³
siê. Wyci¹gn¹³ d³oñ i dotkn¹³ delikatnie g³owy ma³ego, wyciêtego
z drewna cz³owieczka, po czym westchn¹³ niezadowolony, gdy ma-
leñka figurka przemaszerowa³a kilka centymetrów po swojej
208
wymalowanej cie¿ce, wymachuj¹c toporem, którego trzonek wyko-
nano z wyka³aczki, i wydaj¹c odg³os tykania starego zegara.
Niech mnie Apofis po¿re, pomyla³ niespokojnie, mam nadziejê, ¿e
go nie zepsu³em. Dlaczego wszyscy musielimy ponieæ pora¿kê? Pa-
miêtam czasy, gdy jagowie ¿¹dali do swych celów kompletu wymieni-
tych szachów, sekstansów i teleskopów. A teraz? Przeklêtych zabawek.
Przysz³o mu jeszcze do g³owy, ¿e nie wykazuj¹ szacunku, a s¹
wrêcz niegrzeczni.
Wsta³ i potrz¹sn¹³ g³ow¹. W namiocie by³o ciemno od dymu ka-
dzid³a, podszed³ wiêc, hutaj¹c siê na podeszwach, do wyjcia, uniós³
po³ê i umocowa³ z boku. Zamruga³ olepiony nag³¹ jasnoci¹ nad
wrzosowiskami Islington.
Niedaleko st¹d, pomyla³, przed omioma laty, biedny, stary Ame-
nofisFikeeodda³siêwe w³adanie bogowiwróto g³owieszakala.Utraci³
wtedy sztukê magii i niemal ca³¹ w³adzê nad swoim umys³em, z wyj¹t-
kiem przeklêtej umiejêtnoci wymiany cia³. Z kul¹ pistoletu w brzu-
chu i sierci¹ Anubisa na ca³ym ciele umkn¹³ ku w¹tpliwej s³awie
Joego Psiej Twarzy, owego wilko³aka, którym matki w Londynie
straszy³yniegrzecznedzieci pozostawiaj¹cdoktoraRomany,ka,który
powinien wycofaæ siê ju¿ dawno temu, na swoim posterunku, jakim
by³a ca³a Wielka Brytania. No có¿, pomyla³ zadowolony z siebie;
Mistrz z pewnoci¹ wykona³ dobr¹ robotê, tworz¹c tego ka; nie s¹dzê,
by Fikee, czy nawet Romanelli, zdo³ali lepiej wywi¹zaæ siê z zadania,
jakim by³a ochrona brytyjskich interesów Mistrza. S¹dzê, ¿e po prze-
wrocie, który siê w tym tygodniu tu dokona, zdymisjonuje mnie i spro-
wadzi do postaci pierwotnego pautu. Nie bêdzie mi ¿al odchodziæ.
Osiem lat to d³ugo, jak dla ka. ¯a³ujê jednak, myla³, mru¿¹c swe oczy
drapie¿nika, ¿e nie zdo³a³em rozwi¹zaæ tajemnicy owej niepokoj¹co
m¹drej grupy magów, którzy wykorzystali do swej podró¿y przypad-
kowe wrota Fikeego. Jeden, którego mia³em, ten Doyle, otworzy³by
siê, niczym skorupa orzecha, gdybym móg³ powiêciæ mu odrobinê
czasu. Zastanawiam siê, sk¹d, u licha, oni przybyli. Uniós³ brwi. Nie
powinno to byæ trudne, uwiadomi³ sobie. Obliczyæ po prostu, jakie to
inne wrota by³y otwarte wtedy, gdy uchyli³y siê te w Kensington. Mam
najwidoczniej do czynienia z wrotami, które istniej¹ parami, wielkie,
d³ugie wrota tutaj i ma³e, krótkie gdzie indziej, funkcjonuj¹ce w cza-
sie istnienia tych wiêkszych. Nie s¹ zbyt czêste, i w takich wypadkach
zawsze wola³em obserwowaæ te wielkie, ale czasem siê pojawiaj¹,
i najwidoczniej tak by³o wówczas. Bez trudu mo¿na by obliczyæ, sk¹d
wyruszyli, po czym przekazaæ tê u¿yteczn¹ wiedzê memu nastêpcy.
209
Odwróci³ siê od blasku s³oñca i usiad³ przy stole, po czym zacz¹³
przegl¹daæ stosy najwie¿szych obliczeñ, dotycz¹cych po³o¿enia wrót.
Znalaz³ jedne przypada³y pierwszego wrzenia i zabra³ siê ze
zmarszczonym czo³em do ich zbadania.
Po kilku chwilach zagryz³ niecierpliwie wargê, umoczy³ pióro w ka-
³amarzu, przekreli³ szereg liczb i zacz¹³ je z mozo³em korygowaæ.
Nie powinien ufaæ zwyk³emu ka, gdy chodzi o wy¿sz¹ mate-
matykê mrukn¹³. Szczêcie, ¿e poprawnie obliczy³em wrota
w Kensington
Jednak¿e wyraz jego twarzy nie zmieni³ siê, gdy¿ nowe oblicze-
nia by³y identyczne z przekrelonymi. Nie pope³ni³ b³êdu, tamtego
wieczoru naprawdê istnia³y tylko jedne wrota. Szczelina z pierwsze-
go wrzenia nie nale¿a³a do tych rzadkich, które wystêpuj¹ parami.
A zatem, sk¹d oni przybyli? zastanawia³ siê. I odpowied poja-
wi³a siê tak szybko, ¿e a¿ siê skrzywi³, niemal obra¿ony na samego
siebie, i¿ nie pomyla³ o tym wczeniej.
Oczywicie, ludzie w powozach przeskoczyli z jednych wrót
w drugie, ale dlaczego zak³ada³ uparcie, ¿e musz¹ one istnieæ w tym
samym czasie?
Grupa czarnoksiê¿ników Doylea przyby³a pierwszego wrzenia
1810 roku, przez wrota umiejscowione w innym czasie.
A jeli oni mog¹ dokonywaæ takiej sztuczki, pomyla³ podnieco-
ny Romany, to i my mo¿emy. Fikee, jeszcze siê oka¿e, ¿e twoja ofia-
ra wcale nie posz³a na marne! Ra i Ozyrysie, có¿ moglibymy cze-
gó¿ to nie moglibymy uczyniæ? Skoczyæ do ty³u i nie dopuciæ, by
Brytyjczycy zajêli Kair Albo skoczyæ do przodu i podkopaæ fun-
damenty Anglii, by pod koniec tego wieku nie liczy³a siê w ogóle
jako naród! I pomyleæ, ¿e grupa Doylea pos³u¿y³a siê t¹ potê¿n¹
moc¹ tylko po to, by wys³uchaæ wyk³adu poety. My wykorzystamy j¹
bardziej celowo, pomyla³, a jego twarz wykrzywi³ szeroki, wil-
czy grymas umiechu, który rzadko na niej goci³. Siêgn¹³ po wiecê
Dalekiej Mowy i przysun¹³ j¹ bli¿ej. By³o to zbyt wielkie odkrycie,
by zachowaæ je wy³¹cznie dla siebie. Zapali³ wiecê od lampy oliw-
nej stoj¹cej na stole. Zdawa³o siê, ¿e jej p³omieñ w kszta³cie ³zy za-
drga³ i cofn¹³ siê, gdy nad knotem wykwit³ nagle ma³y, kulisty ogieñ.
M³ody, umiechniêty cz³owiek by³ zadowolony, choæ odczuwa³ to
w stopniu jedynie minimalnym, ¿e doktor Romany, dziêki swej do-
minacji nad nim, pozbawi³ go nie tylko ciê¿aru wolnej woli, ale rów-
14 Wrota Anubisa
210
nie¿ przekszta³ci³ wszelkie fizyczne dokuczliwoci w co abstrak-
cyjnego. Zdawa³ sobie mglicie sprawê z uczucia g³odu i bólu wy-
wo³anego skurczem stóp, a jeszcze mgliciej z owego g³osu, który
zdawa³ siê wo³aæ z przera¿enia gdzie w najg³êbszej komórce jego
mózgu. Lecz czu³ siê tak, jakby ogieñ jego wiadomoci t³umi³a woda,
by strumieñ pary, która w ten sposób powstawa³a, móg³ napêdzaæ
jaki niewyobra¿alny silnik; niezwyk³a si³a, podtrzymuj¹ca jego dzia-
³anie, nie mog³a wywo³aæ ¿adnego uczucia, a jedynie bezbolesn¹ sa-
tysfakcjê, ¿e wszystko wydaje siê pracowaæ jak nale¿y.
Niczym wonica, poinstruowany, ¿e ma obje¿d¿aæ w kó³ko kwar-
ta³ jakich ulic, a¿ jego klient, gotowy wreszcie do jazdy, pojawi siê
w drzwiach domu i przywo³a go gestem d³oni, umiechniêty m³odzie-
niec znów zacz¹³ czytaæ, poczynaj¹c od górnego wiersza zapamiêta-
nej stronicy:
Dzieñ dobry, mój dobry cz³owieku powiedzia³. Jestem lord
Byron. Czy mogê postawiæ ci szklankê jakiego trunku? bezu-
stannie umiechaj¹cy siê m³ody cz³owiek nie us³ysza³ w rzeczywi-
stoci odpowiedzi mê¿czyzny wydawa³a siê przyt³umiona, jakby
dochodzi³a zza przepierzenia lecz jaka czêæ jego umys³u us³y-
sza³a j¹ i zinterpretowa³a jako nakaz odpowiedzi numer trzy: Je-
stem bez w¹tpienia, mój przyjacielu szóstym baronetem Byro-
nem Rochdale; odziedziczy³em tytu³ w 1798, gdy mia³em dziesiêæ
lat. Jeli zastanawiasz siê, co par Anglii robi w takim miejscu, po-
pijaj¹c ze zwyk³ymi robotnikami, to, no có¿, dzieje siê tak dlatego,
¿e, wed³ug mnie, zwykli robotnicy, nie lordowie czy arystokracja,
s¹ sol¹ tego kraju. Powiadam W tym miejscu nast¹pi³a zwyk³a
dygresja, która oznacza³a odpowied numer jeden: Szynkarzu!
Szklankê ka¿dego trunku, jakiego za¿¹da ten d¿entelmen! D³oñ
m³odego cz³owieka, jak precyzyjna machina, wydoby³a z kieszon-
ki w kamizelce monetê i rzuci³a j¹ na najbli¿sz¹ p³ask¹ powierzch-
niê, a jego usta podjê³y odpowied numer trzy dok³adnie w tym
samym miejscu, w którym przerwa³y: do diab³a z tymi lud-
mi, co to maj¹ nami rz¹dziæ jedynie z racji ³ona, które zrz¹dzeniem
losu wyda³o ich na wiat! Powiadam, ¿e ani król, ani wy, ani ja, ¿e
nikt z nas nie jest w niczym lepszy od innych, i nie jest to s³uszne,
by niektórzy jedli ze srebrnej zastawy, nie przepracowawszy nawet
dnia w swym ¿yciu, podczas gdy inni w dobrej wierze haruj¹ co-
dziennie i ledwie kosztuj¹ miêsa raz w tygodniu! Amerykanie uwol-
nili siê od tak sztucznego spo³eczeñstwa, Francuzi te¿ próbowali to
uczyniæ, i powiadam, ¿e i my
211
Uwiadomi³ sobie, ¿e mê¿czyzna, któremu recytowa³, znikn¹³.
Kiedy odszed³? Niewa¿ne, inny pojawi siê tu niebawem. Usiad³, a na
twarz powróci³ mu têpy umiech.
Po jakim czasie zda³ sobie sprawê, ¿e kto zaj¹³ obok niego miej-
sce, zacz¹³ wiêc od nowa.
Dzieñ dobry, mój dobry cz³owieku. Jestem lord Byron. Czy
mogê postawiæ ci szklankê jakiego trunku?
Odpowiedziano mu jednym ze zdañ, które, jak go uprzedzano,
mo¿e us³yszeæ, i udzieli³, z nieudawanym niepokojem, odpowiedzi
numer osiem:
Tak, mój przyjacielu, podró¿owa³em do niedawna za granic¹.
Musia³em powróciæ do kraju w zwi¹zku z chorob¹, gor¹czk¹ mó-
zgow¹, która, co siê niekiedy zdarza, zaciemnia mój umys³. Proszê
mi wybaczyæ brak orientacji, którym przeladuje mnie owa fizyczna
dolegliwoæ czy my siê znamy?
Po d³ugiej przerwie, podczas której wci¹¿ umiechniêty m³odzie-
niec uwiadamia³ sobie istnienie jakie namiastki niepokoju w swym
sercu, mê¿czyzna odpowiedzia³ przecz¹co, wiêc m³ody cz³owiek z ul-
g¹ ci¹gn¹³ dalej.
Jeli zastanawiasz siê, co par Anglii robi w takim miejscu, po-
pijaj¹c ze zwyk³ymi
Nowo przyby³y przerwa³ litaniê pytaniem, które, o zgrozo, nie
wydawa³o siê przyt³umione:
Jak siê posuwa praca nad Wêdrówkami Childe Harolda? Och,
przepraszam, na tym etapie to jeszcze Wêdrówki Childe Burona, nie-
prawda? Ach ¯y³ ongi pewien m³odzian w Albionie, któremu roz-
kosz cnót nie bi³a szczera * Jak to brzmi dalej?
Z jakich powodów zdania te by³y dla m³odego cz³owieka niczym
chluniêcie zimnej wody, i gdy pod ich wp³ywem wyostrzy³ mu siê
s³uch, to samo sta³o siê te¿ z jego wzrokiem; otoczenie wy³oni³o siê
nagle z nat³oku bezpiecznie rozmazanych kszta³tów, przybieraj¹c
przera¿aj¹c¹ wyrazistoæ, i po raz pierwszy od czterech dni ujrza³
jak¹ twarz dok³adnie.
A twarz cz³owieka, który z nim rozmawia³, przyci¹ga³a uwagê;
osadzona na imponuj¹co szerokich barach i szyi pokrytej wêz³ami
miêni, okolona gêst¹, z³ot¹ grzyw¹ i brod¹, by³a poci¹g³a, pobru¿d¿o-
na i mia³a szalone oczy, jakby kry³y siê w niej jakie fantastyczne
i przera¿aj¹ce sekrety.
* Przek³ad Jana Kasprowicza.
212
M³odzieniec, który ju¿ siê nie umiecha³, wiedzia³, ¿e spraw-
dzano jego umiejêtnoæ zachowania siê w takiej sytuacji. Jeli
wszystko zacznie dziaæ siê za szybko i za g³ono powtarza³ mu
kilkakrotnie Romany a ty utracisz ochronny pancerz, jaki zapew-
nia ci moje przewodnictwo, wracaj natychmiast tutaj, do obozu,
zanim ludzie na ulicy rozerw¹ ciê na strzêpy, jak szczury kalekiego
psa Lecz s³owa tego brodatego cz³owieka wywo³a³y w nim
co innego, wa¿niejszego ni¿ rozkaz doktora Romany. Byron po-
s³ysza³ samego siebie:
Dzieñ po dniu w samych bezeceñstwach tonie
I nocy uszy drzemi¹ce rozdziera.
Zdawa³o siê, ¿e owe s³owa, w jaki sposób niezwykle znajome,
wywo³a³y falê gorzkich wspomnieñ, które k³u³y niczym kr¹¿enie
powracaj¹ce do zdrêtwia³ej koñczyny; przypomnia³ sobie, jak sta³ na
pok³adzie brygu Spider w towarzystwie Fletchera i Hobhousea
i przypomnia³ sobie Albañczyków w Tepaleen, w tych swoich bia-
³ych spódniczkach i pelerynach lamowanych z³otem, z pasami, za
którymi gronie je¿y³y siê ozdobne pistolety i sztylety ¯ó³te, wy-
suszone wzgórza i g³êboki b³êkit nieba nad More¹ i co, co wi¹za-
³o siê z gor¹czk¹ i lekarzem? Bramy jego umys³u zamknê³y siê
przed owymi wspomnieniami, lecz jego g³os mówi³ dalej:
Bezwstydna icie by³a zeñ kozera,
Do biesiad tylko i ¿artów bezbo¿nych
Niczemu w wiecie serca nie otwiera
Zdawa³o siê, ¿e jaka d³oñ zamknê³a mu usta, i wiedzia³, ¿e by³a
to d³oñ doktora Romany. W jego g³owie odezwa³ siê rozkaz ³ysego
doktora: Wracaj natychmiast do obozu.
Wsta³, rzucaj¹c zdziwione spojrzenia na pij¹cych w tym niskim
szynku, po czym, mamrocz¹c przeprosiny, pokutyka³ do drzwi i wy-
szed³ na ulicê.
Doyle zerwa³ siê, ale jego nowy wzrost przyprawia³ go o zawroty
g³owy, wiêc chwyci³ siê stolika. Mój Bo¿e, pomyla³, oddychaj¹c
g³êboko i ruszaj¹c w pocig za m³odym cz³owiekiem, to naprawdê
jest Byron; zna³ Childe Harolda, którego nikt w Anglii nie ujrzy na
oczy przez najbli¿sze dwa lata. Ale co siê z nim dzieje? I co siê dzie-
je z biegiem historii? Jakim cudem on siê tu znalaz³?
Podszed³ do drzwi i przytrzymuj¹c siê drewnianej framugi, wy-
szed³ na zewn¹trz. Widzia³ kêdzierzaw¹ g³owê Byrona, wychylaj¹c¹
213
siê raz po raz z t³umu przechodniów po prawej stronie, i ruszy³ za
nim niepewnie, ¿a³uj¹c, ¿e nie potrafi zmusiæ swego niew¹tpliwie
wspania³ego cia³a do równie p³ynnego ruchu co Benner.
Ludzie na ulicy schodzili czym prêdzej z drogi pod¹¿aj¹cemu
chwiejnym krokiem olbrzymowi o lwiej grzywie i szalonych oczach.
Zrówna³ siê z Byronem przy nastêpnej gospodzie; uj¹³ go za ³okieæ
i skierowa³ si³¹ do rodka.
Piwo dla mnie i mojego przyjaciela powiedzia³, starannie
wymawiaj¹c wyrazy, do dziewczyny przy barze. Ten rozszczepiony
jêzyk jest przekleñstwem, pomyla³. Poprowadzi³ nieskutecznie opie-
raj¹cego siê m³odzieñca do stolika i posadzi³ na krzele, po czym
nachyli³ siê nad nim, zaciskaj¹c d³oñ na oparciu i zagradzaj¹c mu-
skularnym ramieniem drogê odwrotu.
A teraz grzmia³ Doyle surowo niech mi pan powie, co siê
z panem dzieje? Nie ciekawi pana, sk¹d znam te wersy?
Ja ja cierpia³em na chorobê, gor¹czkê mózgow¹ odpar³ ner-
wowo Byron, a jego umiech, w po³¹czeniu z widocznym niepokojem,
wygl¹da³ idiotycznie. Ja muszê iæ, proszê, ja cierpiê na choro-
bê S³owa zdawa³y siê wyskakiwaæ mu gwa³townie z ust, jedno za
drugim, jakby nanizane na sznurek, który Doyle wyci¹ga³ mu z gard³a.
Nagle Doyle uwiadomi³ sobie, gdzie widzia³ ju¿ ten bezmylny
umiech na twarzach cz³onków sekt, którzy ¿ebrali na lotniskach
czy pod ca³odobowymi restauracjami. Niech mnie diabli, pomyla³,
Byron zachowuje siê, jakby by³ zaprogramowany.
Co pan s¹dzi o dzisiejszej pogodzie? spyta³ go Doyle.
Proszê mi wybaczyæ, muszê iæ. Moja choroba
Jaki mamy dzieñ?
gor¹czka mózgowa, która, co siê niekiedy zdarza, zaciem-
nia mój umys³
Jak siê pan nazywa?
M³odzieniec zamruga³.
Lord Byron, szósty baronet Rochdale. Czy mogê postawiæ panu
szklankê jakiego trunku?
Doyle usiad³ naprzeciwko.
Tak, proszê odpar³. W³anie nadchodzi dziewczyna.
Byron wyci¹gn¹³ z³ot¹ monetê z kieszeni i zap³aci³ za piwa, choæ
nie tkn¹³ swojego.
Jeli zastanawiasz siê, co par Anglii
ród labiryntu grzechów on wêdrowa³,
Nie zna³ pokuty, nabroiwszy si³a
214
Kto to napisa³?
Umiech znów znikn¹³ z twarzy Byrona, który odsun¹³ krzes³o,
lecz Doyle wsta³ i ponownie zablokowa³ przejcie.
Kto to napisa³? spyta³ powtórnie.
Hm Na blade czo³o Byrona wyst¹pi³ pot. W koñcu odpo-
wiedzia³ szeptem: Ja ja to napisa³em.
Kiedy?
Zesz³ego roku. W Tepaleen.
Od jak dawna jest pan w Anglii?
Nie pamiê cztery dni? Chyba jestem chory
Jak pan tu przyby³?
Jak ja tu
Doyle skin¹³ kud³at¹ g³ow¹.
Tak, przyby³ tu. Na statku? Jakim statku? A mo¿e l¹dem?
Ach! Oczywicie, wróci³em Byron zmarszczy³ czo³o. Nie
mogê sobie przypomnieæ.
Nie mo¿e pan? Czy to siê nie wydaje panu dziwne, ¿e pan nie
wie? A jak pan myli, sk¹d ja znam te pañskie wersy?
Czyta³ pan moj¹ poezjê! stwierdzi³ Byron, a na jego twarzy
znów pojawi³ siê dziwaczny umiech. Pan mi pochlebia. Lecz te-
raz moja twórczoæ wydaje mi siê czym dziecinnym; w chwili obec-
nej zajmuje mnie poezja dzia³ania, raczej dobrze wymierzone pchniê-
cie szpad¹ ni¿ starannie dobranym s³owem. Moim celem jest zadanie
ciosu, który zerwie
Niech pan przestanie powiedzia³ Doyle.
kajdany krêpuj¹ce nasze
Niechpanprzestanie.Proszêpos³uchaæ,niemamzbytdu¿oczasu,
mój umys³ te¿ nie pracuje na pe³nych obrotach, lecz pañska obecnoæ
tutaj Muszê wiedzieæ, co pan tu robi, muszê wiedzieæ Och, do dia-
b³a, mnóstwo rzeczy Doyle podniós³ do ust swój kubek, gdy¿ po-
czu³, ¿e jego g³os zaczyna przechodziæ w niewyrany szept. Na przy-
k³ad czy jest to prawdziwy rok 1810, czy te¿ jaki sfa³szowany
Byron wpatrywa³ siê w niego przez chwilê, po czym siêgn¹³ nie-
pewnie po drugi kubek i podniós³ do ust, choæ nie wypi³.
On powiedzia³ mi, ¿ebym nie pi³ stwierdzi³.
Do diab³a z nim mrukn¹³ Doyle, ocieraj¹c z piany sumiaste
w¹sy. Zamierza pan pytaæ go, kiedy mo¿e pan sobie wypiæ?
Do do diab³a z nim zgodzi³ siê Byron, choæ wymówi³ to
z pewn¹ trudnoci¹. £ykn¹³ piwa i gdy opuci³ kubek, jego wzrok
nie by³ ju¿ taki mglisty. Do diab³a z nim.
215
Kim jest ten on? spyta³ Doyle.
Kto?
Do licha, cz³owiek, który pana zaprogramowa³ przepraszam,
okie³zna³, za³o¿y³ klapki na oczy i osiod³a³? spyta³ Doyle, a ujrzaw-
szy, ¿e Byron marszczy ze zdziwieniem czo³o, a jego oczy znów za-
chodz¹ mg³¹, powiedzia³ szybko: Dzieñ dobry, mój dobry cz³o-
wieku. Jestem lord Byron. Czy mogê ci postawiæ szklankê jakiego
trunku? Jeli zastanawiasz siê, co par Anglii robi w takim miejscu
kto to wszystko powiedzia³?
Ja.
Ale kto to powiedzia³ panu, kto kaza³ siê tego panu nauczyæ?
To nie s¹ pañskie s³owa, prawda? Niech pan spróbuje sobie przypo-
mnieæ, kto to wszystko panu powiedzia³.
Nie mogê sobie
Niech pan zamknie oczy. A teraz niech pan us³yszy te s³owa,
lecz wymawiane innym g³osem. Jaki jest ten g³os?
Byron zamkn¹³ pos³usznie oczy i po d³ugiej chwili powiedzia³:
G³êbszy. G³os starego cz³owieka.
Co jeszcze mówi?
Mój lordzie g³os Byrona nawet pog³êbi³ siê o oktawê, cytuj¹c
te s³owa dziêki znajomoci owych stwierdzeñ i pytañ powiniene
przetrwaæ te dwa dni. Lecz jeli wszystko zacznie dziaæ siê za szybko
i za g³ono, a ty utracisz ochronny pancerz, jaki zapewnia ci moje prze-
wodnictwo, wracaj natychmiast tutaj, do obozu, zanim ludzie na ulicy
rozerw¹ ciê na strzêpy, jak szczury kalekiego psa. Teraz Ryszard za-
wiezie ciê swoim wozem do miasta, a potem, o szóstej wieczorem,
zabierze z powrotem. Czekaj na rogu Fish Street i Bread Street. A oto
i Ryszard. Wejd. Gotów do drogi? Avo, rya. Rya, ta zabawka, któr¹
kupi³ ten chal z zagranicy puæmy j¹ w ruch, moja ma³pka chcia³a-
by zobaczyæ, jak chodzi. Porozmawiamy o tym póniej, jeli pozwo-
lisz, Ryszardzie. Zawieziesz teraz milorda do miasta. Byron otwo-
rzy³ oczy, zdumiony. Potem doda³ znalaz³em siê na wozie.
Twarz Doylea pozosta³a niewzruszona, lecz jego umys³ ogarnê³a
gor¹czka. Niechaj Bóg ma nas w swojej opiece, to znów Romany,
uwiadomi³ sobie. Có¿ on, do diab³a, znowu knuje? Co ma nadziejê
zyskaæ, poddaj¹c lorda Byrona praniu mózgu i wypuszczaj¹c go na
wolnoæ, by wyg³asza³ mowy pachn¹ce zdrad¹ stanu? Bez w¹tpienia
stara siê, by jego protegowany by³ na publicznym widoku; ¿eby go
znaleæ, musia³em jedynie pod¹¿yæ ladem plotek g³osz¹cych, ¿e ja-
ki zwariowany lord stawia wszystkim drinki. Czy to Romany jest
216
odpowiedzialny za bytnoæ Byrona w Anglii akurat teraz? W ka¿-
dym razie muszê uczepiæ siê tego biednego g³upca.
Niech pan pos³ucha powiedzia³ tkwi¹ w panu jakie wspo-
mnienia, które trzeba by przywo³aæ, a nie mo¿emy zrobiæ tego tutaj.
Mam pokój kilka ulic st¹d, odziedziczy³em go, by tak rzec, a ludzie,
którzy tam mieszkaj¹, nie s¹ szczególnie wcibscy. Pójdmy tam.
Wci¹¿ otumaniony, Byron podniós³ siê z miejsca.
Dobrze, zgadzam siê, panie ?
Doyle ju¿ mia³ odpowiedzieæ, ale tylko westchn¹³.
Do licha. Mylê, ¿e mo¿e mnie pan nazywaæ Williamem Ash-
blessem. Na razie. Ale niech mnie diabli, jeli bêdê musia³ pozostaæ
nim przez ca³y czas. Zgoda?
Byron wzruszy³ ramionami oszo³omiony.
Jeli o mnie chodzi, nie mam nic przeciwko temu.
Podczas krótkiego spaceru do pensjonatu Byron wci¹¿ wyci¹ga³
szyjê, przygl¹daj¹c siê budynkom i t³umom spiesz¹cych dok¹d ludzi.
Naprawdê jestem w Anglii mrukn¹³. Opuci³ ciemne brwi,
marszcz¹c czo³o, które nie wyg³adzi³o siê przez resztê drogi.
Dotarli do nêdznego budynku i zaczêli wspinaæ siê po schodach.
Kilka rodzin uzna³o je, jak siê zdawa³o, za swoj¹ prywatn¹ kwaterê;
przeklinalidwóchm³odychludzii zazdroniechowaliprzednimiresztki
wstrêtnego jedzenia. Potem Doyle z towarzyszami weszli do pokoju,
nale¿¹cego niegdy do Joego Psiej Twarzy.Gdyw koñcunape³nilidwie
fili¿anki kaw¹ z dzbanka, który wisia³ nad ogniem w kominku, Byron
obdarzy³ Doylea pierwszym tego dnia, niespokojnym spojrzeniem.
Którego dzi jest, panie Ashbless?
Sprawdmy dwudziestego szóstego. A poniewa¿ wyraz
twarzy Byrona nie zmieni³ siê, Doyle dorzuci³: Wrzenia.
To niemo¿liwe stwierdzi³ Byron. By³em w Grecji Pamiê-
tam, ¿e by³em w Grecji w sobotê, hmm, dwudziestego drugiego.
Poruszy³ siê niespokojnie na krzele i schyli³, by zdj¹æ buty. Do dia-
b³a, te buty uwieraj¹ zacz¹³, po czym podniós³ jeden i przyjrza³ mu
siê. Sk¹d, u licha, je wytrzasn¹³em? Nie tylko s¹ za ma³e, ale i nie-
modne, i to o dobry wiek! Czerwone obcasy, no i te klamry! I jak, na
Boga, mog³em w³o¿yæ kiedykolwiek taki p³aszcz? upuci³ but i po-
wiedzia³ g³osem tak opanowanym, ¿e Doyle od razu siê domyli³, jak
bardzo siê boi: Proszê zdradziæ mi prawdziw¹ datê, panie Ashbless,
i wszystko, co dzia³o siê ze mn¹ od powrotu z Grecji, wedle pañskiej
najlepszej wiedzy. S¹dzê, ¿e by³em chory. Ale dlaczego w takim razie
nie jestem z moimi przyjació³mi, albo z moj¹ matk¹?
217
Jest dwudziestego szóstego wrzenia potwierdzi³ ostro¿nie
Doyle co za siê tyczy pañskiego zachowania w ostatnim czasie, to
wiem tylko tyle, ¿e przez kilka minionych dni stawia³ pan drinki po-
³owie mieszkañców Londynu. Ale wiem, kto mo¿e powiedzieæ, o co
naprawdê chodzi.
Wiêc udajmy siê do niego czym prêdzej. Nie mogê znieæ tego
On tu jest. To pan. A teraz proszê pos³uchaæ przypomina³ pan
sobie kilka minut temu pewne rozmowy, s³owo w s³owo. Proszê to
znów zrobiæ i pos³uchaæ samego siebie. Zobaczmy Niech pan spró-
buje zacz¹æ od Avo, rya. Niech pan sobie przypomni, jak pan tego
s³ucha³. Wtedy by³o to wypowiadane innym g³osem.
Avo, rya powiedzia³ Byron, a na jego twarzy nie malowa³ siê
ju¿ strach. Avo, rya. Jest z tym bardzo kuszto. Mia³ ju¿ przedtem
broñ w rêku, to jasne. To dobrze, Wilbur. Choæ nie bêdzie musia³
wykazaæ siê szczególn¹ wpraw¹ powinien znajdowaæ siê od niego
w odleg³oci oko³o metra, gdy jej u¿yje. Czy umie wyci¹gn¹æ j¹ do-
statecznie szybko? Chcia³bym, ¿eby mia³ j¹ w kieszeni, ale obawiam
siê, ¿e nawet lord mo¿e zostaæ poddany rewizji, nim znajdzie siê
w obecnoci królewskiego majestatu. Och, avo, rya, ma³a kabura
pod pach¹ nie bêdzie mu przeszkadzaæ. Powinien pan go widzieæ
ma rêkê szybk¹ jak w¹¿. I strzela bez wahania? Musi zrobiæ to odru-
chowo. Avo, rya, kuk³a jest ca³a podziurawiona, tak czêsto na niej
æwiczy³
Byron zerwa³ siê z krzes³a.
Dobry Bo¿e, cz³owieku zawo³a³ w³asnym g³osem mia³em
zabiæ króla Jerzego! Có¿ za potwornoæ! By³em lalk¹, lunatykiem,
który przyjmowa³ te instrukcje równie pos³usznie jak dziewczyna
w gospodzie, która podaje posi³ki! Na Boga, za¿¹dam satysfakcji za
ten ohydny afront! Matthews albo Davies przeka¿¹ me wyzwanie
temu temu Uderzy³ praw¹ piêci¹ w otwart¹ d³oñ lewej rêki,
po czym wskaza³ na Doylea. Mylê, ¿e wie pan komu.
Doyle skin¹³ g³ow¹.
Chyba tak. Ale niech pan nie przerywa tego w pó³ drogi. Rów-
nie dobrze mo¿e pan uporz¹dkowaæ to, co pan ju¿ wie, nim zacznie
pan dzia³aæ. Wie pan co niech pan spróbuje od Tak, Horrabinie
tym samym g³osem, który w tej ostatniej rozmowie zadawa³ pytania.
Kojarzy siê to panu z czym?
Byron, choæ wci¹¿ mia³ zmarszczone czo³o, usiad³ ponownie.
Tak, Horrabinie. Jego twarz znów przybra³a wyraz ca³kowi-
tej obojêtnoci. Tak, Horrabinie, tego te¿ ka¿ê zabiæ. Wszystko
218
musi dzia³aæ jak w zegarku, a nie mo¿na wykluczyæ, ¿e on wie dosta-
tecznie du¿o, by przeszkodziæ w którym momencie. Lepiej przesa-
dziæ z dok³adnoci¹, nieprawda? A tak przy okazji, czy Bractwo
Anteusza naprawdê jeszcze istnieje? Chodzi mi o to, czy siê spoty-
kaj¹ i w ogóle. Jeli tak, to powiadam, ¿e ich te¿ zniszczymy. Z pew-
noci¹ byli swego czasu uci¹¿liwym cierniem w naszym boku. Mo¿e
sto lat temu, wasza Wielmo¿noæ, ale teraz to nic innego jak tylko
klub starszych panów. S³ysza³em dawne opowieci na ich temat, i wy-
gl¹da na to, ¿e kiedy byli potê¿ni; lecz teraz to jedynie prze¿ytek.
Mo¿na ich zniszczyæ, lecz zwróci to niepotrzebnie uwagê na ich bo-
gat¹ przesz³oæ, jak s¹dzê. Masz racjê bardzo dobrze, ale postaw
swoich ludzi w miejscu, w którym mog¹ siê gromadziæ. Przy Bed-
ford Street, wasza Wielmo¿noæ, pokoje nad sklepem cukiernika.
I niech zamelduj¹, jeli widzieli jakiekolwiek och, mniejsza z tym.
Goniê za cieniami. A mo¿e by tak zabra³ jego lordowsk¹ moæ i jesz-
cze raz przeæwiczy³ z nim rolê. W oczach Byrona znów pojawi³a
siê ostroæ i skupienie. Cmokn¹³ niecierpliwie. To bezcelowe, Ash-
bless. Nie pamiêtam niczego z wyj¹tkiem niezrozumia³ych dialogów
i wci¹¿ nie mogê sobie przypomnieæ szczegó³ów mego przyjazdu
z Grecji. Jednak¿e pamiêtam, ¿e uczono mnie drogi powrotnej do
obozu tego cz³owieka. Wrócê tam z pewnoci¹, ale zabiorê ze sob¹
dwa pistolety pojedynkowe.
Podniós³ siê z gracj¹ i podszed³ do okna, które, jak Doyle wci¹¿
siê trochê lêka³, mog³o znów zacz¹æ swoje wygibasy, i stan¹³ ze skrzy-
¿owanymi ramionami, wpatruj¹c siê pa³aj¹cym chêci¹ zemsty wzro-
kiem w dachy domów.
Doyle potrz¹sn¹³ zrezygnowany g³ow¹.
Ten cz³owiek nie jest d¿entelmenem, milordzie. Przyj¹³by pew-
nie twe wyzwanie, po czym da³ znak jednemu ze swych ludzi, by
strzeli³ ci od ty³u w g³owê.
Byron odwróci³ siê i spojrza³ na Doylea spod przymkniêtych
powiek.
Kim on jest? Nie przypominam sobie, bym s³ysza³ jakie przy-
pisywane mu imiê. Jak wygl¹da?
Doyle uniós³ krzaczaste brwi.
Dlaczego pan sobie po prostu nie przypomni? Niech pan siê
ws³ucha w ten g³os: Tak, Horrabinie, tego te¿ ka¿ê zabiæ. Ale niech
pan nie tylko s³yszy niech pan te¿ widzi.
Byron przymkn¹³ oczy i niemal natychmiast powiedzia³ z niedo-
wierzaniem:
219
Jestem w namiocie pe³nym egipskich staroci, a na klatce dla
ptaków siedzi najbardziej w wiecie odra¿aj¹cy klown. Rozmawia
z ³ysym, starym wielkie nieba, to mój grecki lekarz, Romanelli!
Romany poprawi³ go Doyle. Jest Grekiem?
To Romanelli. No nie, mylê, ¿e jest W³ochem; ale to on jest
doktorem, który leczy³ mnie w Patras. Jakim cudem nie rozpozna-
³em go do tej pory? Zastanawiam siê, czy on i ja wrócilimy tu ra-
zem Ale dlaczego Romanelli chce zabiæ króla? I dlaczego przy-
wiód³ mnie a¿ z Patras, bym to uczyni³? Usiad³ znowu i wlepi³ twar-
dy, a nawet wojowniczy wzrok, w Doylea. Doæ ¿artów, przyjacielu,
muszê znaæ prawdziw¹ datê.
To jedna z niewielu rzeczy, których jestem pewien stwier-
dzi³ spokojnie Doyle. Dzisiaj jest roda, dwudziestego szóstego
wrzenia, 1810 roku. I powiada pan, ¿e by³ w Grecji zaledwie czte-
ry dni temu?
Niech mnie diabli wyszepta³ Byron, znów siadaj¹c. Mylê,
¿e mówi pan powa¿nie! I wie pan, moje wspomnienia z choroby w Pa-
tras zdaj¹ siê mieæ nie wiêcej ni¿ tydzieñ. Tak, by³em w Patras ze-
sz³ej soboty i by³ tam te¿ ten ³ajdak Romanelli. Umiechn¹³ siê sze-
roko. Ach, jest w tym jaka magia, Ashbless! Nawet armaty, usta-
wione w rzêdzie przez ca³y kontynent, nie zdo³a³yby mnie przenieæ
na swoich kulach stamt¹d tutaj, tak bym móg³ tu przybyæ w odpo-
wiednim czasie i stawiaæ wczoraj ludziom drinki. Julius Obsequens
pisa³ o takich rzeczach w ksi¹¿ce na temat cudów. Romanelli najwi-
doczniej posiad³ w³adzê nad eterycznymi duchami!
To zaczyna byæ irytuj¹ce, pomyla³ Doyle.
Mo¿e powiedzia³ ostro¿nie. Ale jeli Romanelli pe³ni³ tam
rolê pañskiego lekarza, to No có¿, prawdopodobnie wci¹¿ tam jest.
Gdy¿ doktor Romany, który jest najwidoczniej jego bliniaczym bra-
tem, przebywa³ tu przez ca³y czas.
Bliniêta, powiada pan? W takim razie wydobêdê wszystko
od tego londyñskiego bliniaka, pod muszk¹ pistoletu, jeli zajdzie
taka koniecznoæ. Wsta³ z rozmys³em, po czym zerkn¹³ na swoje
odzienie i stopy w poñczochach. Do diab³a! Nie mogê wyzywaæ
cz³owieka na pojedynek bêd¹c w takim stroju. Najpierw udam siê
do krawca.
Zamierza pan groziæ czarnoksiê¿nikowi pistoletami? spyta³
sarkastycznie Doyle. Jego eteryczne duchy wylej¹ panu na g³o-
wê wiadro wody, by nie zdo³a³ pan w niego wycelowaæ. Proponujê,
bymy wpierw z³o¿yli wizytê temu Bractwu Anteusza. Jeli stanowi-
220
li niegdy grobê dla doktora Romany i jego ludzi, to byæ mo¿e zna-
j¹ jak¹ skuteczn¹ broñ przeciwko nim, prawda?
Byron pstrykn¹³ zniecierpliwiony palcami.
Przypuszczam, ¿e ma pan racjê. Powiedzia³ pan: bymy? I pan
ma z nim rachunki do wyrównania?
Muszê siê od niego czego dowiedzieæ odpar³ Doyle, wstaj¹c
z miejsca. Czego, czego mi nie powie dobrowolnie.
Doskonale. A mo¿e, czekaj¹c na moje buty i ubranie, zbadamy
owo Bractwo Anteusza? Anteusz, tak? miem twierdziæ, ¿e wszyscy
chodz¹ boso po brudnych posadzkach.
To przypomnia³o co Doyleowi, ale nim zdo³a³ na to wpaæ, By-
ron ju¿ wcisn¹³ siê w swoje znienawidzone buty i otworzy³ drzwi.
Idzie pan?
Och, oczywicie odpar³ Doyle, podnosz¹c p³aszcz Bennera
i mówi¹c sobie w duchu: Zapamiêtaj tê uwagê o stopach i brudnych
posadzkach. To przypomina co, co wydaje siê wa¿ne.
Krople potu pe³z³y po ³ysych skroniach doktora Romany niczym
maleñkie kryszta³owe limaki, a jego koncentracjê zak³óca³o fizyczne
wyczerpanie, postanowi³ jednak raz jeszcze podj¹æ próbê nawi¹zania
kontaktu z Mistrzem w Kairze. K³opot, jak sobie uwiadomi³, polega³
na tym, ¿e powietrze w górnych warstwach by³o akurat zbyt ch³onne,
i prawdopodobnie na przestrzeni jakich dwudziestu kilometrów pro-
mieñ wiadomoci, któr¹ przesy³a³, przybiera³ kszta³t rozszerzaj¹cego
siê sto¿ka i emanowa³ energi¹ na boki, zamiast zmierzaæ wprost ku
wiecy, p³on¹cej zawsze w izbie Mistrza; po chwili wiadomoæ zatrzy-
ma³a siê z nag³ym dr¿eniem, po czym wróci³a z powrotem do wiecy
doktora Romany, wydaj¹c g³one, zniekszta³cone echa, które rozwcie-
cza³y go i sia³y przera¿enie wród Cyganów.
Znowu przysun¹³ lampê do czarnego zwoju knota, a poniewa¿ by³a
to ju¿ dwunasta próba, poczu³ z chwil¹ ukazania siê kulistego p³o-
mienia, jak opuszcza go energia.
Mistrzu tchn¹³ chrapliwym szeptem. S³yszysz mnie? To
ka Romanellego w Anglii. Muszê bezzw³ocznie z tob¹ mówiæ. Mam
wiadomoci, które sprawi¹ byæ mo¿e, ¿e zechcesz zmieniæ swe pla-
ny. Ja
Zezeemee? jego w³asny g³os, zniekszta³cony i spowolniony,
powróci³ do niego tak g³ono, ¿e Romany odsun¹³ siê gwa³townie od
wiecy. Daga Ruberrbeli kadingle. Masseze
221
Nagle to idiotyczne echo zanik³o, pozostawiaj¹c po sobie jedynie
dwiêk przypominaj¹cy swym brzmieniem odleg³y szum wiatru, który
nasila siê i cichnie, jakby s³yszany zza miotanej nim zas³ony. Roma-
nelli znów nachyli³ siê ku wiecy. Nie by³ to sygna³ wiadcz¹cy o na-
wi¹zaniu kontaktu, lecz przynajmniej by³o to co innego.
Mistrzu? spyta³ z nadziej¹.
Odleg³y szum, nie przekszta³caj¹c siê w g³os, który stawa³ siê tyl-
ko dwiêkiem rozleg³ej pustki, zacz¹³ formowaæ siê w s³owa.
Kes ku sekher ser sat szepta³a otch³añ tuk kemhu a pet
Osobliwy p³omieñ zgas³, gdy wieca, uderzona piêci¹ doktora
Romany, wyl¹dowa³a na cianie namiotu. Wsta³, spocony i dr¿¹cy,
po czym wyszed³ na dwór, hutaj¹c siê na swoich podeszwach.
Ryszardzie! zawo³a³ gniewnie. Do diab³a, gdzie jeste? We
swój
Acai, rya odpowiedzia³ Cygan, podbiegaj¹c do niego.
Doktor Romany rozejrza³ siê wokó³. Zachodz¹ce s³oñce, które rzu-
ca³o d³ugie cienie na coraz mroczniejsze wrzosowiska, by³o zbyt za-
jête swym rych³ym pogr¹¿eniem siê w Tuaucie i podró¿¹ na barce
przez dwanacie godzin nocy, by spogl¹daæ za siebie i patrzeæ na
wszystko, co przenika na tym polu swym wiat³em. Na trawie le¿a³a
drewniana konstrukcja, przypominaj¹ca fragment mostu, o d³ugoci
oko³o siedmiu metrów, a opary brandy niesione wiatrem by³y tak
dusz¹ce, ¿e Romany od razu siê domyli³, i¿ jego groby podzia³a³y,
i ¿e Cyganie nas¹czyli drewno zawartoci¹ ca³ej beczki, nie zacho-
wuj¹c ani kropli dla siebie.
Kiedy to zalalicie? spyta³.
Ledwie minutê temu, rya odpar³ Ryszard. Ci¹gnêlimy losy,
by sprawdziæ, kto ma ciê wezwaæ.
Doskonale. Romany potar³ oczy i westchn¹³ g³êboko, stara-
j¹c siê wyrzuciæ z myli ów szept, który przed chwil¹ us³ysza³. Przy-
nie mi kube³ek z wêglami i lancet powiedzia³ w koñcu. Spróbu-
jemy przywo³aæ ¿ywio³y ognia.
Avo.
Ryszard oddali³ siê czym prêdzej, mrucz¹c g³ono czosnek, a Ro-
many znowu obróci³ siê ku s³oñcu, które spoczywa³o teraz na krawê-
dzi mroku. Gdy jego stra¿nik znikn¹³, natychmiast powróci³y do nie-
go tamte s³owa: Kes ku sekher ser sat, tuk kemhu a pet Twe koci
spadn¹ na ziemiê i nie ujrzysz niebios
Us³ysza³, jak Ryszard brnie z szelestem przez wysok¹ trawê, po
czym wzruszy³ fatalistycznie ramionami i zacz¹³ badaæ lewe ramiê
222
zakrzywionymi jak szpony palcami prawej rêki, próbuj¹c znaleæ
dobr¹ ¿y³ê.
Mam nadziejê, ¿e zadowol¹ siê krwi¹ ka, pomyla³.
Starszy mê¿czyzna w wywiechtanym szlafroku zmarszczy³ siwe
brwi, po czym otworzy³ szeroko oczy w niemal ma³pim grymasie
gniewnego zdumienia, gdy Doyle omieli³ siê ponownie nape³niæ swój
niewielki kieliszek lich¹ sherry z karafki. Kiedy Byron jednak nala³
sobie po raz drugi, skin¹³ tylko g³ow¹, umiechn¹³ siê i powiedzia³:
Proszê siê poczêstowaæ, milordzie.
Ach, hmm, o czym to mówilimy ? spyta³ dr¿¹cym g³osem.
Tak oprócz aa braterstwa, tak, propagowania spokojnych
rozrywek wiat³ego towarzystwa, naszym g³ównym celem jest prze-
ciwdzia³anie ska¿eniu starego, dobrego brytyjskiego pnia przez
poledniejsze cechy.
Wysypa³ dr¿¹c¹ d³oni¹ zbyt du¿¹ szczyptê tabaki na nadgarstek
drugiej rêki, wci¹gn¹³ proszek nozdrzami, po czym, jak siê przynaj-
mniej wydawa³o Doyleowi, niemal umar³ w ataku kichania.
Byron mrukn¹³ co cicho poirytowany i wychyli³ swoj¹ sherry.
Litoci! Ja psiiik! bardzo przepraszam, milordzie.
Starszy cz³owiek ociera³ chusteczk¹ za³zawione oczy.
Doyle pochyli³ siê i wypali³ zniecierpliwiony:
I jak zamierza pan zapobiec temu, jak siê pan wyrazi³, ska¿e-
niu, panie Moss?
Zerkn¹³ na zakurzone zas³ony, tapety, obrazy i ksi¹¿ki, które od-
gradza³y pokoje Bractwa Anteusza od wie¿ego, jesiennego wiatru
za cianami. Zapach wosku wiec, szkockiej tabaki, pleniej¹cych
ksi¹¿ek w skórzanych oprawach i starej tapicerki zaczyna³ przypra-
wiaæ go o md³oci.
Hê? Och, no có¿ pisujemy listy. Do gazet. Protestujemy prze-
ciwko, hm, ³agodnoci przepisów imigracyjnych i proponujemy usta-
wy, na mocy których Cyganom, Murzynom i, hm, Irlandczykom
nie wolno by przebywaæ w wiêkszych miastach. Drukujemy ponadto
i rozprowadzamy pamflety, które zwróci³ siê z przymilnym gryma-
sem do Byrona jak siê pan domyla, uszczuplaj¹ klubow¹ kiesê, to
znaczy skarbiec. Sponsorujemy te¿ wystawianie moralitetów
Dlaczego Bractwo Anteusza? przerwa³ mu Doyle, z³y, ¿e ta
nik³a nadzieja, jaka rozbudzi³a siê w jego sercu, kiedy us³ysza³ po
raz pierwszy ow¹ nazwê, okaza³a siê tak z³udna.
223
które Co? Och! Tak, no có¿, uwa¿amy, ¿e si³a Anglii, po-
dobnie jak si³a Anteusza opisana w klasycznej, by tak rzec, mitolo-
gii, opiera siê na utrzymaniu kontaktu z ziemi¹, z gleb¹ Rozu-
mie pan, solidna, rodzimie brytyjska hm
Gleba dokoñczy³ Byron i przytakn¹³ gwa³townie, odsuwaj¹c
krzes³o od sto³u i wstaj¹c. Doskonale. Dziêkujê, panie Moss, to
by³o niezwykle inspiruj¹ce. Mo¿e pan zostaæ, Ashbless, i dalej gro-
madziæ owe cenne informacje, na wypadek, gdybymy zostali zaata-
kowani przez dzikich Murzynów czy Irlandczyków. Wolê w tym cza-
sie poczekaæ u krawca. Tam bêdê jedynie znudzony.
Obróci³ siê na piêcie, wyranie t³umi¹c grymas bólu z powodu
zbyt ciasnych butów, i skierowa³ siê w stronê holu. Na krytych po-
dziurawionym chodnikiem schodach za³omota³y jego nierówne kro-
ki, po czym trzasnê³y drzwi prowadz¹ce na ulicê.
Proszê wybaczyæ zwróci³ siê Doyle do os³upia³ego Mossa.
Lord Byron to cz³owiek miotany burzliwymi uczuciami.
Ja No có¿, m³odoæ wymamrota³ Moss.
Ale niech pan pos³ucha zwróci³ siê do niego powa¿nie Doyle,
wychylaj¹c siê na swoim krzele, ku niek³amanemu przera¿eniu
Mossa. Czy pañscy ludzie nie byli kiedy bardziej wojowniczy?
Powiedzmy jakie sto lat temu? Czy ich dzia³ania nie by³y w swej
konsekwencji no nie wiem powa¿niejsze od tych, jakie móg³by
wywo³aæ list do Timesa?
No có¿, rzeczywicie, jak siê zdaje, dochodzi³o do pewnych
ekscesów, owszem, incydentów gwa³townej natury potwierdzi³
ostro¿nie Moss. Dzia³o siê to wtedy, gdy g³ówna kwatera Bractwa
mieci³a siê przy London Bridge, po stronie Southwark. Znajduj¹ siê
w naszych archiwach wzmianki na temat doæ powa¿nych
Archiwach? Czy móg³bym je przejrzeæ? Widzi pan, lord Byron
zauwa¿y³, i¿ chcia³by poznaæ historiê Bractwa przed podjêciem de-
cyzji o wst¹pieniu do niego doda³ pospiesznie, dostrzegaj¹c dziw-
ny grymas, który zacz¹³ wykrzywiaæ twarz Mossa. W koñcu, nim
zdecyduje siê zainwestowaæ fortunê w organizacjê tego typu, chcia³-
by przyjrzeæ siê jej bli¿ej.
Tak? No có¿, oczywicie. To nieregulaminowe, rozumie pan
stwierdzi³ Moss, podnosz¹c siê ostro¿nie z krzes³a, wsparty na la-
sce. Ale s¹dzê, ¿e w tym wypadku mo¿emy zrobiæ wyj¹tek od za-
sady, wedle której dostêp do archiwów maj¹ wy³¹cznie cz³onkowie
Bractwa Wyprostowawszy siê w koñcu, podrepta³ w stronê drzwi,
które znajdowa³y siê za jego plecami. Gdyby zechcia³ pan wzi¹æ
224
lampê i zbli¿yæ siê tutaj powiedzia³, a wzmianka o fortunie spra-
wi³a, ¿e obdarzy³ Doylea mrukliwym sir.
Drzwi otworzy³y siê do rodka z takim jêkiem, ¿e Doyle domyli³
siê, i¿ by³y zamkniête od d³u¿szego czasu, i zrozumia³ przyczynê, gdy
ruszy³ w lad za Mossem, a lampa owietli³a w¹skie pomieszczenie.
Wype³nia³y je, od pod³ogi do sufitu, stosy oprawionych w zbu-
twia³¹ skórê dzienników, które miejscami poprzewraca³y siê, roz-
sypuj¹c po wilgotnej pod³odze skurczone i po¿ók³e ze staroci kartki.
Doyle siêgn¹³ po tom le¿¹cy na szczycie stosu, który siêga³ mu je-
dynie do piersi. Woda deszczowa, przeciekaj¹ca zapewne do wnê-
trza, zmieni³a wiekow¹ oprawê w bezkszta³tn¹, tward¹ masê. Wy-
si³ki Doylea pobudzi³y do szaleñstwa armiê paj¹ków, pozostawi³
wiêc w spokoju ksi¹¿ki i spojrza³ na pó³kê, na której sta³o kilka par
zmumifikowanych, wysokich butów. Uchwyciwszy jaki b³ysk przy
obcasie jednego z nich, przyjrza³ siê dok³adniej i zobaczy³ cienki,
z³oty ³añcuch piêciocentymetrowej d³ugoci, przyczepiony do sta-
rej jak wiat skóry. Okaza³o siê, ¿e wszystkie buty s¹ zaopatrzone
w takie ³añcuchy, co prawda w wiêkszoci miedziane i pokryte zie-
lonym nalotem.
Sk¹d te ³añcuchy?
Hm? Och, to taka tradycja podczas pe³nienia oficjalnych
funkcji nosimy ³añcuchy przyczepione do prawego obcasa. Nie wiem,
sk¹d siê ów obyczaj wzi¹³, to jedna z tych osobliwoci, jak na przy-
k³ad guziki przy mankietach, których nigdy nie
Co pan wie o pocz¹tkach tego obyczaju? warkn¹³ Doyle, gdy¿
zdawa³ siê on, podobnie jak uwaga Byrona o bosych stopach na brud-
nej pod³odze, co mu przypominaæ. Proszê pomyleæ!
Widzi pan, sir nie ma potrzeby przybieraæ tak gniewnego
tonu ale zobaczmy. Mylê, ¿e cz³onkowie bractwa nosili te ³añcu-
chy przy ka¿dej okazji podczas panowania Karola Drugiego Ach,
oczywicie, nie przytwierdzali ich jedynie do obcasów, jak czyni¹ to
teraz; ³añcuchy w rzeczywistoci przechodzi³y przez dziurê w bucie,
nastêpnie przez skarpetê, a w koñcu owija³y siê wokó³ kostki. Bóg
jeden wie dlaczego. W ci¹gu lat obyczaj siê uproci³ Chodzi³o
o otarcie skóry
Doyle zabra³ siê za jeden ze stosów ksi¹¿ek, tych bardziej wysu-
szonych i starszych z wygl¹du. Stwierdzi³, ¿e s¹ pouk³adane z grub-
sza chronologicznie, wed³ug wzoru przypominaj¹cego warstwy geo-
logiczne, i ¿e zapiski w dziennikach z osiemnastego wieku nie rela-
cjonowa³y niczego ponad coraz mniej istotne sprawy natury
225
towarzyskiej: kolacja, na której by³ oczekiwany Samuel Johnson, lecz
siê nie pojawi³, skarga na sfa³szowane wina, protest przeciwko z³o-
tym i srebrnym guzikom, ozdobom mêskich kapeluszy, lecz gdy do-
kopa³ siê do górnych tomów siedemnastego wieku, zapiski sta³y siê
coraz rzadsze i bardziej tajemnicze, przybieraj¹c na ogó³ postaæ
skrawków papieru wklejonych lub powk³adanych do ksi¹¿ek. Nie
by³ w stanie poj¹æ treci tych dawnych kronik, na które sk³ada³y siê
rzêdy jakich pozycji, sporz¹dzone szyfrem, albo mapy pe³ne nie-
zrozumia³ych skrótów, oznaczaj¹cych nazwy ulic; lecz w koñcu zna-
laz³ tom, który, jak siê zdawa³o, by³ w ca³oci powiêcony wydarze-
niom jednej nocy, przypadaj¹cej czwartego lutego 1648 roku. Skrawki
papieru pokrywa³o pospieszne pismo, a jêzyk by³ zrozumia³y, jakby
komu zabrak³o czasu na szyfrowanie.
Ich autorzy jednak¿e zdawali siê z góry zak³adaæ, ¿e czytelnik
bêdzie zorientowany w ogólnej sytuacji, w zwi¹zku z czym zaintere-
suj¹ go g³ównie szczegó³y.
Po czem ruszylimy za nim i za jego piekieln¹ wit¹ nazad, na
skos po lodzie, od kwater przy Pork-Chopp Lane do Southwark
czyta³ Doyle na jednym ze skrawków papieru nasza kompania chy-
¿o w £odzi z kó³mi, pilotowana przez B. i naszego bezimiengo In-
formatora, i zwa¿alimy pilnie, by unikn¹æ jawnego konfliktu, bêd¹c
na wodzie, jeno probowalimy wepchn¹æ ich na sta³y l¹d jako ¿e
Konnexia, ma siê rozumieæ, niczym dobrym na zamarzniêtej wodzie
nie by³a po czem wyniknê³y K³opoty. Nastêpny fragment za-
czyna³ siê od s³ów: roztrzaskana ze szczêtem, a przywódca ich
ubity kul¹ pistoletow¹ w twarz Bli¿ej rodka ksi¹¿ki znajdowa³
siê zapisek, tym razem sporz¹dzony na jednej ze stron: Jakemy ju¿
mieli zasi¹æ do spo¿ycia stokfisza i wybornej wo³owiny, wpad³ do
izby, po czem z frasunkiem odci¹gn¹³ nas od wieczerzy, która wspa-
nia³¹ byæ mia³a.
Wiêc co siê wydarzy³o, ch³opaki?, zastanawia³ siê Doyle. Owa
piekielna wita brzmia³a z³owieszczo I co pisz¹cy rozumia³ przez
ow¹ konnexiê? Przekartkowa³ ksi¹¿kê do samego koñca, w odruchu
bezradnoci, a wtedy wpad³a mu w oko bardzo krótka notatka, napi-
sana bez w¹tpienia na wyklejce.
Przeczyta³ j¹ i po raz pierwszy od chwili, gdy zaczê³y siê jego
przygody i nieszczêcia, naprawdê zw¹tpi³ w sw¹ poczytalnoæ.
Treæ notatki by³a nastêpuj¹ca: IEHAY, ENDANBRAY. PUIESZ-
KAAY? i na dodatek by³a sporz¹dzona jego charakterem pisma, choæ
atrament by³ wyblak³y ze staroci jak ka¿dy inny zapisek w tej ksiêdze.
15 Wrota Anubisa
226
Doznawszy nagle zawrotu g³owy, usiad³ na stercie ksi¹¿ek, które
pod jego ciê¿arem rozpad³y siê w py³, przez co wyl¹dowa³ plecami
na innej stercie, która przywali³a go, grzebi¹c w wilgotnych, rozpa-
daj¹cych siê pergaminach i zasypuj¹c deszczem paj¹ków i robactwa.
Przera¿ony Moss po prostu uciek³, gdy wrzeszcz¹cy co bez zwi¹z-
ku olbrzym, pokryty teraz robactwem i skrawkami papieru, powsta³
z tego pobojowiska, niczym pi¹ty jedziec Apokalipsy ucieleniaj¹-
cy plagê rozk³adu.
Cz³owiek, który nie wiedzia³ w tym momencie, czy jest Doyleem,
czy Ashblessem, czy te¿ jakim od dawna martwym cz³onkiem Brac-
twa Anteusza podniós³ siê, po czym, wci¹¿ siê dr¹c i oczyszczaj¹c
brodê z robactwa, wybieg³ z archiwum i mijaj¹c salon skierowa³ siê
do przedpokoju. Na cianie wisia³ zegar z kuku³k¹, i cz³owiek ten,
pod wp³ywem impulsu, bez zastanowienia, chwyci³ jeden z wisz¹-
cych ³añcuchów wahad³a, szarpn¹³ za ciê¿arek w kszta³cie szyszki
i przeci¹gaj¹c ³añcuch przez mechanizmy zegara, wyrwa³ go. Potkn¹³
siê na schodach, ciskaj¹c w d³oni zdobycz i pozostawiaj¹c za sob¹
zegar, który zatrzyma³ siê ju¿ na zawsze.
Od pogr¹¿onej w ogniu platformy bi³ intensywny ¿ar, wiêc doktor
Romany odwróci³ siê i cofn¹³ o kilka kroków. Poczu³ na spoconej
twarzy ch³odny powiew nocnego wiatru. Zaciska³ i otwiera³ na prze-
mian d³oñ, krzywi¹c siê z obrzydzeniem na widok lepkiej krwi, która
sp³ywa³a mu po ramieniu, ilekroæ nacina³ je lancetem. Westchn¹³ g³ê-
boko, ¿a³uj¹c, ¿e nie mo¿e usi¹æ na trawie. W tej chwili odpoczy-
nek na ziemi wydawa³ siê najdro¿sz¹ z niezliczonych rzeczy, któ-
rych musia³ siê wyrzec, by dokonaæ owego czarnoksiêskiego aktu.
Znu¿ony, wci¹¿ stoj¹c plecami do krêgu czerwonego wiat³a rzu-
canego przez ogieñ i wpatrzony w ciemnoæ, z któr¹ by³ z³¹czony
swym d³ugim cieniem, wyj¹³ z kieszeni poplamiony lancet i oblepio-
n¹ krwi¹ miseczkê, by podj¹æ jeszcze jedn¹ próbê.
Nim zdo³a³ jednak nak³uæ umêczon¹ ¿y³ê w swym ramieniu, za
jego plecami odezwa³ siê jaki g³os, przypominaj¹cy piewne poci¹-
gniêcie smyczkiem po strunie skrzypiec.
Widzê buty. Pobrzmiewa³a w tych s³owach radosna dzikoæ.
Ja te¿ odpowiedzia³ inny g³os, podobny do pierwszego.
Romany westchn¹³, dziêkuj¹c martwym bogom, po czym zdoby³
siê na odwagê, której wymaga³ zawsze niepokoj¹cy widok jagów,
i odwróci³ siê.
227
Przebudzone s³upy ognia przybra³y z grubsza kszta³t ludzkich
postaci, podobnych na pierwszy rzut oka do p³on¹cych gigantów,
które machaj¹ nad g³ow¹ rêkami.
Buty stoj¹ teraz do nas przodem ponad trzaskaj¹cym ogniem
zadwiêcza³ jeszcze jeden g³os. Wierzê, i¿ nale¿¹ one do tego, któ-
ry nas przywo³a³, a którego nie widzê.
Romany obliza³ wargi, zaniepokojony jak zwykle, ilekroæ ¿ywio-
³y nie mog³y go dostrzec.
Buty te naprawdê nale¿¹ do tego, który was przywo³a³ od-
par³ surowo.
S³yszê szczekaj¹cego psa zapiewa³ jeden z gigantów ognia.
Ach tak, psa? spyta³ Romany, tym razem zagniewany. A wiêc
doskonale. Wszak pies nie móg³by ods³oniæ tej wspania³ej zabawki,
która kryje siê pod zas³on¹ za mymi plecami, nieprawda?
Masz zabawkê? Jak ona dzia³a?
O co prosicie psa? spyta³ ironicznie Romany.
Przez kilka chwil jasne postacie macha³y nad g³ow¹ rêkami, nie
odzywaj¹c siê, a¿ w koñcu jedna z nich przemówi³a:
Prosimy o wybaczenie, panie czarnoksiê¿niku. Poka¿ nam
zabawkê.
Poka¿ê j¹ wam powiedzia³ Romany, zbli¿aj¹c siê rozhuta-
nym krokiem do kszta³tu przykrytego ca³unem. Lecz nie urucho-
miê jej, dopóki mi czego nie obiecacie. ci¹gn¹³ zas³onê z wioski
bawarskiej, zadowolony, ¿e za okienkami miniaturowych domków
wci¹¿ p³on¹ wiece. Jak widzicie powiedzia³ tonem cz³owieka
przekonanego, ¿e zabawka bêdzie funkcjonowaæ, i ¿e jagowie do-
trzymaj¹ ka¿dej obietnicy, jak¹ tylko uczyni¹ to bawarska wioska.
Kiedy puci siê j¹ w ruch, wszystkie te ludziki, zaczn¹ chodziæ w kó³-
ko, a sanki rusz¹ z miejsca. Konie, które s¹ do nich zaprzê¿one, na-
prawdê zginaj¹ nogi! A dziewczêta tañcz¹ w takt, hm, radosnej me-
lodii akordeonu.
Wysokie p³omienie nachyli³y siê ku niemu, jakby pod uderzeniem
silnego wiatru, trac¹c ludzkie kszta³ty znak, ¿e by³y podniecone.
W-w-w³¹¹¹cz to nakaza³, zacinaj¹c siê, jeden z nich.
Doktor Romany siêgn¹³ bardzo ostro¿nie do dwigni.
Pozwolê wam patrzeæ, jak to dzia³a, tylko krótk¹ chwilê
rzek³. A potem porozmawiamy o tym, czego od was chcê.
Uruchomi³ zabawkê.
Maszyneria wyda³a przyt³umiony odg³os, po czym rozleg³y siê
dwiêki radosnej muzyki, podczas gdy maleñkie figurki tañczy³y,
228
maszerowa³y i chodzi³y wko³o. Wy³¹czy³ j¹ i zerkn¹³ niepewnie
na jagów.
Byli teraz kolumnami szalej¹cego p³omienia, strzelaj¹cymi na
wszystkie strony ogniem.
Yaaah! grzmia³o kilku z nich. Yaaah! Yaaah!
Wy³¹czy³em to! krzykn¹³ Romany. S³uchajcie, wy³¹czy³em
to, zatrzyma³o siê! Chcecie, bym znów to uruchomi³?
P³omienie stopniowo uspokoi³y siê i znów przybra³y niewyrane,
ludzkie kszta³ty.
W³¹cz to jeszcze raz nakaza³ jeden z nich.
Gdy uczynicie to, czego chcê odpar³ doktor Romany, ociera-
j¹c rêkawem spocone czo³o. Wtedy j¹ uruchomiê.
Czego chcesz?
Chcê, bycie zjawili siê wszyscy jutrzejszej nocy w Londynie
i wspomnieli tê zabawkê wyobra¿aj¹c sobie, jakby to by³o wspania-
le, gdybycie mogli patrzeæ na ni¹ bez koñca, ile tylko zapragniecie.
Krew i p³on¹ca brandy bêd¹ waszym drogowskazem
Londyn? Prosi³e nas ju¿ o to kiedy.
Tak, w 1666, zgadza siê przytakn¹³ Romany. Ale to nie by-
³em wówczas ja. To by³ Amenofis F
To by³a para butów. Jak moglimy odró¿niæ?
S¹dzê, ¿e to nieistotne mrukn¹³ doktor Romany, nieco zbity
z tropu. Ale ma to siê odbyæ jutrzejszej nocy, rozumiecie? Jeli
zrobicie to w niew³aciwym czasie lub w niew³aciwym miejscu, nie
dostaniecie tej zabawki, ani nawet jej nie zobaczycie.
P³omienie ko³ysa³y siê niespokojnie; jagowie bywali niepunktualni.
N-nigdy nie zobaczymy? zapiewa³ jeden, g³osem jednocze-
nie b³agalnym i gronym.
Nigdy zapewni³ go Romany.
Chcemy zobaczyæ, jak zabawka dzia³a.
Doskonale. Wiêc gdy tylko ujrzycie ognie drogowskazu, nadejd-
cie szybko i o¿ywcie je. Chcê, by ogarnê³o was wtedy szaleñstwo.
Ogarnie nas szaleñstwo odpowiedzia³ jak echo jeden z jagów
tonem pe³nym satysfakcji.
Romany przygarbi³ siê z ulg¹, gdy¿ najtrudniejsze by³o ju¿ za nim.
Teraz nale¿a³o tylko czekaæ cierpliwie, a¿ jagowie odejd¹, a ogieñ
znów stanie siê tylko ogniem. S³ychaæ by³o jedynie furkot p³omieni,
czasem gwa³towny trzask pêkaj¹cych desek, a tak¿e, gdy wiatr zmie-
nia³ kierunek, skrzekliw¹ mowê ¿ab.
Nagle, gdzie z mrocznych peryferii obozu, dobieg³ krzyk:
229
Gdzie siê chowasz, Romany, czy jak siê tam zwiesz? Wyst¹p
naprzód, ty psi synu, jeli cena, jak¹ musia³e zap³aciæ za swoje czar-
noksiêstwo nie uczyni³a z ciebie tchórzliwego eunucha!
Yaaah! zawo³a³ jeden z jagów, rozpalaj¹c siê jednoczenie
i trac¹c ludzkie kszta³ty. Buty to tchórzliwy eunuch!
W górê wystrzeli³ faluj¹cy p³omieñ, wydaj¹c jakby grzmi¹cy od-
g³os miechu.
Ho, ho zawo³a³ drugi. M³odzieniec o krêconych w³osach
chce zabiæ naszego gospodarza! Czy¿ nie wyczuwacie jego gniewu?
Mo¿euruchominamzabawkê! wykrzykn¹³radonieinny,zatraca-
j¹c w przyp³ywie nag³ego podniecenia wszelk¹ rozpoznawaln¹ formê.
Doktor Romany rzuci³ pe³ne przera¿enia spojrzenie ku niewidocz-
nemu intruzowi, wiadomy, ¿e ogniste ¿ywio³y lada moment wymkn¹
siê spod kontroli, co bêdzie mia³o straszliwe skutki.
Ryszardzie wrzasn¹³. Wilburze! Do diab³a, z³apcie tego cz³o-
wieka i uciszcie go!
Avo, rya odezwa³ siê z ciemnoci p³aczliwy g³os niezadowo-
lonego Cygana.
Jeli uspokoicie siê zagrzmia³ Romany na jagów, którzy ju¿ za-
czêli ciskaæ wko³o ognistymi piorunami w³¹czê zabawkê jeszcze raz.
Prócz strachu, Romany odczuwa³ te¿ z³oæ, nie tyle wywo³an¹
pojawieniem siê intruza, ale faktem, ¿e jagowie go widzieli i ¿e mo-
gli nawet, do pewnego stopnia, czytaæ w jego mylach.
Czekajcie chwilê nakaza³ jeden ze s³upów ognia pozosta³ym.
Buty chc¹ znów uruchomiæ zabawkê.
P³omienie powoli i z niechêci¹ przybra³y ludzk¹ formê.
Od strony obrze¿y obozowiska nie dobiega³y ju¿ ¿adne krzyki,
wiêc Romany po krótkiej chwili odprê¿y³ siê nieco. Znowu obróci³
siê ku wiosce bawarskiej, odzyskuj¹c pewnoæ siebie.
Gdy Romany siêga³ rêk¹ do g³ównej dwigni, nadbieg³ Ryszard.
Stary Cygan, bêd¹c tak blisko jagów, obna¿y³ w strachu zêby, lecz
podszed³ wprost do doktora i szepn¹³ mu do ucha:
T-ten cz³owiek, co krzycza³, rya, to by³ twój gorgio lord, on
wróci³ do domu wczeniej.
Romany przygarbi³ siê, a jego chwiejna pewnoæ siebie nagle siê
ulotni³a.
Byron? wyszepta³, chc¹c siê do koñca upewniæ o pora¿ce.
Avo, Byron mrukn¹³ szybko Ryszard. Jest teraz inaczej ubra-
ny i ma kasetkê z dwoma pistoletami. Chce siê z tob¹ pojedynko-
waæ, ale go zwi¹zalimy.
230
Cygan sk³oni³ siê i ruszy³ szaleñczym biegiem w ciemnoæ, w stro-
nê namiotów.
Wszystko stracone, pomyla³ oszo³omiony Romany, kieruj¹c od-
ruchowo d³oñ ku dwigni uruchamiaj¹cej zabawkê. Musia³ spotkaæ
kogo, kto zna prawdziwego Byrona; a ktokolwiek go obudzi³, uwolni³
go jednoczenie spod mojej w³adzy.
Przesun¹³ dwigniê i przytrzyma³ przez kilka chwil, podczas gdy
ludziki siê porusza³y, a jazgotliwa muzyka, nie pasuj¹ca do otocze-
nia, nios³a siê ponad mrocznymi polami. Jagowie znów zaczêli falo-
waæ i huczeæ. Romany wy³¹czy³ maszyneriê.
Zmieni³em zdanie! krzykn¹³. Zdecydowa³em, ¿e zabawkê
dostaniecie ju¿ dzi wieczór, zapomnijcie o Londynie. Przypomnia³
sobie ze smutkiem, jak Mistrz mówi³, ¿e samo spalenie Londynu,
bez jednoczesnego zniszczenia brytyjskiej waluty i dokonania kró-
lobójstwa, by³oby w najlepszym razie nieskutecznym ciosem, a tak-
¿e zmarnowaniem cennych przygotowañ. Poczekajcie, a¿ moi lu-
dzie za³aduj¹ to na wóz i wywioz¹ przez wrzosowisko, tam gdzie
zaczyna siê las, ¿ebycie mogli nacieszyæ siê wasz¹ zabawk¹. Bê-
dziecie mieæ trochê wiêcej miejsca.
Mówi³ matowym g³osem, w którym wyczuwa³o siê rozczarowa-
nie, choæ jagowie wystrzelali p³omieniami w górê, niczym wybucha-
j¹ce beczki prochu.
Tu, w obozie, macie byæ spokojni nakaza³ im. Poczekajcie,
a¿ dotrzecie do lasu, dopiero wtedy poszalejecie. S³uchajcie mnie,
do diab³a, albo nie dostaniecie zabawki!
Pozostaje przynajmniej mo¿liwoæ podró¿y w czasie, któr¹ warto
zbadaæ, pomyla³ odwracaj¹c siê, by poszukaæ Ryszarda i Wilbura.
Przynajmniej nie muszê meldowaæ o ca³kowitej klêsce.
Bêd¹ na noc zamkniête powiedzia³ wonica po raz trzeci.
Jestem pewien. Ale pos³uchaj pan, mogê pana zawieæ do pewnej
damy mieszkaj¹cej przy Long Alley, która czyta z d³oni.
Nie, dziêkujê odpar³ Doyle, otwieraj¹c ma³e drzwiczki do-
ro¿ki. Wyprostowa³ sw¹ wysok¹ postaæ i postawi³ ostro¿nie stopê na
ziemi, poniewa¿ pijany wonica nie zaci¹gn¹³ hamulca. W powie-
trzu panowa³ ch³ód, wiêc widok p³omieni migocz¹cych w oddali,
gdzie za pogr¹¿onymi w mroku namiotami Cyganów, os³adza³ tro-
chê myl o wizycie w obozowisku.
231
Najlepiej jak poczekam, sir powiedzia³ wonica. St¹d jest
kawa³ drogi na Fleet Street, a tu nie znajdzie pan doro¿ki.
Koñ grzeba³ niecierpliwie kopytem w ziemi.
Nie, nie, jed, wrócê na piechotê.
Jeli siê pan upiera. A zatem dobranoc.
Wonica smagn¹³ d³ugim batem i powóz zako³ysa³ siê, po czym
odjecha³. Kilka sekund póniej Doyle pos³ysza³ stukot kó³ na bruku
Hackney Road, gdy doro¿ka ruszy³a ku przyæmionym wiat³om, w kie-
runku po³udniowo-zachodnim, tam gdzie le¿a³o miasto.
W koñcu dotar³y do niego od strony obozu doktora Romany nie-
wyrane g³osy. Przypuszczam, ¿e Byron ju¿ tam jest, pomyla³. Kra-
wiec mówi³, ¿e wyszed³ dobre pó³ godziny wczeniej i ¿e po za³o¿e-
niu butów i ubrania spyta³ tylko, gdzie jest najbli¿szy sklep z broni¹;
nim Doyle tam dotar³, Byron zd¹¿y³ ju¿ ruszyæ dalej, nabywszy
wpierw za z³ote suwereny, które dosta³ od doktora, komplet pistole-
tów pojedynkowych. Potem Doyle musia³ jeszcze zaczepiæ policjan-
ta i spytaæ go, gdzie obecnie biwakuj¹ Cyganie doktora Romany, gdy
tymczasem Byron zna³ ju¿ drogê.
Przeklêty g³upiec, pomyla³ Doyle. Przecie¿ mu mówi³em, ¿e pi-
stolety nie robi¹ wra¿enia na takich jak Romany.
Zrobi³ dwa kroki w stronê rysuj¹cych siê na tle ognia namiotów,
po czym przystan¹³. Co, mówi¹c szczerze, masz nadziejê tu zdzia-
³aæ? spyta³ samego siebie. Ocaliæ Byrona, jeli jeszcze ¿yje?
Od tego jest policja. Pójæ na jaki uk³ad z doktorem Romany? No
dobrze; warto by poznaæ lokalizacjê szczeliny w 1814 roku, przez
któr¹ podw³adni Darrowa skocz¹ z powrotem do 1983, a wtedy
móg³bym znaleæ siê tam, podbiec i chwyciæ jednego z nich za rêkê,
nim szczelina siê zamknie. Jeli Romany jednak s¹dzi, ¿e wiem
cokolwiek o tym, na czym mu zale¿y, to mnie uwiêzi, zamiast per-
traktowaæ.
Doyle wyprostowa³ ramiona, z³¹czy³ d³onie i cisn¹³ mocno, czu-
j¹c, jak miênie naprê¿aj¹ mu siê pod koszul¹. Mo¿e tym razem,
pomyla³ z niemia³¹ satysfakcj¹, nie zdo³a tak ³atwo mnie pokonaæ.
Ciekawe, jak Joe Psia Twarz funkcjonuje w moim ciele. Chyba nie-
specjalnie przejmuje siê ³ysieniem.
Znów poczu³, ¿e za chwilê dozna zawrotu g³owy, potrz¹sn¹³ wiêc
ni¹ energicznie, odetchn¹³ kilka razy ch³odnym, wieczornym powie-
trzem i ruszy³ zamaszystym krokiem przez ³¹kê. Podkradnê siê i zro-
biê rozeznanie, postanowi³. Powêszê trochê. Nie muszê nawet zbli-
¿aæ siê do namiotów.
207 Rozdzia³ 8 Powiedzia³, ¿e w 1810 spotka³ mnie, jak s¹dzi³, na St.James Street, ale mi- nêlimy siê, nie zamieniaj¹c ze sob¹ s³owa. Wspomnia³ o tym, lecz zosta- ³o to uznane za niemo¿liwe, jako ¿e przebywa³em wtedy w Turcji. Dwa dni póniej pokaza³ bratu pewn¹ osobê po drugiej stronie ulicy Tam rzek³ idzie cz³owiek, którego wzi¹³em za Byrona. Jego brat odpar³ z miej- sca: Ale¿ to Byron, nikt inny. Lecz to nie wszystko. Kto mnie widzia³, jak umieszcza³em swe nazwisko na licie pytaj¹cych o zdrowie króla, na- wiedzonego wówczas atakiem szaleñstwa. Jednak¿e w tym czasie, o ile mogê siê zorientowaæ, le¿a³em powalony ciê¿k¹ gor¹czk¹ w Patras Lord Byron, w licie do Johna Murraya, 6 padziernika, 1820 roku Choæ trudno by³o znaleæ wszystkie silniczki i nakrêciæ je w³aci- wie, a tak¿e ustawiæ wentyle wokó³ licznych, ukrytych wiec, siêga- j¹ca piersi village Bavarois, wioska bawarska, niezwykle kosztowna zabawka, jak¹ opisa³ Monsieur Diderac, wydawa³a siê gotowa do dzia³ania. Trzeba by³o jedynie zapaliæ wiece, a g³ówny prze³¹cznik, pod postaci¹ miniaturowego pnia drzewa, przesun¹æ w prawo. Doktor Romany opar³ siê o krzes³o i wlepi³ posêpny wzrok w me- chanizm. Niecny Ryszard chcia³ zabawkê uruchomiæ, by jego ma³p- ka mog³a j¹ zobaczyæ, nim przybêd¹ jagowie, ale Romany ba³ siê, ¿e rzecz tak skomplikowana zadzia³a byæ mo¿e tylko raz, i nie zgodzi³ siê. Wyci¹gn¹³ d³oñ i dotkn¹³ delikatnie g³owy ma³ego, wyciêtego z drewna cz³owieczka, po czym westchn¹³ niezadowolony, gdy ma- leñka figurka przemaszerowa³a kilka centymetrów po swojej
208 wymalowanej cie¿ce, wymachuj¹c toporem, którego trzonek wyko- nano z wyka³aczki, i wydaj¹c odg³os tykania starego zegara. Niech mnie Apofis po¿re, pomyla³ niespokojnie, mam nadziejê, ¿e go nie zepsu³em. Dlaczego wszyscy musielimy ponieæ pora¿kê? Pa- miêtam czasy, gdy jagowie ¿¹dali do swych celów kompletu wymieni- tych szachów, sekstansów i teleskopów. A teraz? Przeklêtych zabawek. Przysz³o mu jeszcze do g³owy, ¿e nie wykazuj¹ szacunku, a s¹ wrêcz niegrzeczni. Wsta³ i potrz¹sn¹³ g³ow¹. W namiocie by³o ciemno od dymu ka- dzid³a, podszed³ wiêc, hutaj¹c siê na podeszwach, do wyjcia, uniós³ po³ê i umocowa³ z boku. Zamruga³ olepiony nag³¹ jasnoci¹ nad wrzosowiskami Islington. Niedaleko st¹d, pomyla³, przed omioma laty, biedny, stary Ame- nofisFikeeodda³siêwe w³adanie bogowiwróto g³owieszakala.Utraci³ wtedy sztukê magii i niemal ca³¹ w³adzê nad swoim umys³em, z wyj¹t- kiem przeklêtej umiejêtnoci wymiany cia³. Z kul¹ pistoletu w brzu- chu i sierci¹ Anubisa na ca³ym ciele umkn¹³ ku w¹tpliwej s³awie Joego Psiej Twarzy, owego wilko³aka, którym matki w Londynie straszy³yniegrzecznedzieci pozostawiaj¹cdoktoraRomany,ka,który powinien wycofaæ siê ju¿ dawno temu, na swoim posterunku, jakim by³a ca³a Wielka Brytania. No có¿, pomyla³ zadowolony z siebie; Mistrz z pewnoci¹ wykona³ dobr¹ robotê, tworz¹c tego ka; nie s¹dzê, by Fikee, czy nawet Romanelli, zdo³ali lepiej wywi¹zaæ siê z zadania, jakim by³a ochrona brytyjskich interesów Mistrza. S¹dzê, ¿e po prze- wrocie, który siê w tym tygodniu tu dokona, zdymisjonuje mnie i spro- wadzi do postaci pierwotnego pautu. Nie bêdzie mi ¿al odchodziæ. Osiem lat to d³ugo, jak dla ka. ¯a³ujê jednak, myla³, mru¿¹c swe oczy drapie¿nika, ¿e nie zdo³a³em rozwi¹zaæ tajemnicy owej niepokoj¹co m¹drej grupy magów, którzy wykorzystali do swej podró¿y przypad- kowe wrota Fikeego. Jeden, którego mia³em, ten Doyle, otworzy³by siê, niczym skorupa orzecha, gdybym móg³ powiêciæ mu odrobinê czasu. Zastanawiam siê, sk¹d, u licha, oni przybyli. Uniós³ brwi. Nie powinno to byæ trudne, uwiadomi³ sobie. Obliczyæ po prostu, jakie to inne wrota by³y otwarte wtedy, gdy uchyli³y siê te w Kensington. Mam najwidoczniej do czynienia z wrotami, które istniej¹ parami, wielkie, d³ugie wrota tutaj i ma³e, krótkie gdzie indziej, funkcjonuj¹ce w cza- sie istnienia tych wiêkszych. Nie s¹ zbyt czêste, i w takich wypadkach zawsze wola³em obserwowaæ te wielkie, ale czasem siê pojawiaj¹, i najwidoczniej tak by³o wówczas. Bez trudu mo¿na by obliczyæ, sk¹d wyruszyli, po czym przekazaæ tê u¿yteczn¹ wiedzê memu nastêpcy.
209 Odwróci³ siê od blasku s³oñca i usiad³ przy stole, po czym zacz¹³ przegl¹daæ stosy najwie¿szych obliczeñ, dotycz¹cych po³o¿enia wrót. Znalaz³ jedne przypada³y pierwszego wrzenia i zabra³ siê ze zmarszczonym czo³em do ich zbadania. Po kilku chwilach zagryz³ niecierpliwie wargê, umoczy³ pióro w ka- ³amarzu, przekreli³ szereg liczb i zacz¹³ je z mozo³em korygowaæ. Nie powinien ufaæ zwyk³emu ka, gdy chodzi o wy¿sz¹ mate- matykê mrukn¹³. Szczêcie, ¿e poprawnie obliczy³em wrota w Kensington Jednak¿e wyraz jego twarzy nie zmieni³ siê, gdy¿ nowe oblicze- nia by³y identyczne z przekrelonymi. Nie pope³ni³ b³êdu, tamtego wieczoru naprawdê istnia³y tylko jedne wrota. Szczelina z pierwsze- go wrzenia nie nale¿a³a do tych rzadkich, które wystêpuj¹ parami. A zatem, sk¹d oni przybyli? zastanawia³ siê. I odpowied poja- wi³a siê tak szybko, ¿e a¿ siê skrzywi³, niemal obra¿ony na samego siebie, i¿ nie pomyla³ o tym wczeniej. Oczywicie, ludzie w powozach przeskoczyli z jednych wrót w drugie, ale dlaczego zak³ada³ uparcie, ¿e musz¹ one istnieæ w tym samym czasie? Grupa czarnoksiê¿ników Doylea przyby³a pierwszego wrzenia 1810 roku, przez wrota umiejscowione w innym czasie. A jeli oni mog¹ dokonywaæ takiej sztuczki, pomyla³ podnieco- ny Romany, to i my mo¿emy. Fikee, jeszcze siê oka¿e, ¿e twoja ofia- ra wcale nie posz³a na marne! Ra i Ozyrysie, có¿ moglibymy cze- gó¿ to nie moglibymy uczyniæ? Skoczyæ do ty³u i nie dopuciæ, by Brytyjczycy zajêli Kair Albo skoczyæ do przodu i podkopaæ fun- damenty Anglii, by pod koniec tego wieku nie liczy³a siê w ogóle jako naród! I pomyleæ, ¿e grupa Doylea pos³u¿y³a siê t¹ potê¿n¹ moc¹ tylko po to, by wys³uchaæ wyk³adu poety. My wykorzystamy j¹ bardziej celowo, pomyla³, a jego twarz wykrzywi³ szeroki, wil- czy grymas umiechu, który rzadko na niej goci³. Siêgn¹³ po wiecê Dalekiej Mowy i przysun¹³ j¹ bli¿ej. By³o to zbyt wielkie odkrycie, by zachowaæ je wy³¹cznie dla siebie. Zapali³ wiecê od lampy oliw- nej stoj¹cej na stole. Zdawa³o siê, ¿e jej p³omieñ w kszta³cie ³zy za- drga³ i cofn¹³ siê, gdy nad knotem wykwit³ nagle ma³y, kulisty ogieñ. M³ody, umiechniêty cz³owiek by³ zadowolony, choæ odczuwa³ to w stopniu jedynie minimalnym, ¿e doktor Romany, dziêki swej do- minacji nad nim, pozbawi³ go nie tylko ciê¿aru wolnej woli, ale rów- 14 Wrota Anubisa
210 nie¿ przekszta³ci³ wszelkie fizyczne dokuczliwoci w co abstrak- cyjnego. Zdawa³ sobie mglicie sprawê z uczucia g³odu i bólu wy- wo³anego skurczem stóp, a jeszcze mgliciej z owego g³osu, który zdawa³ siê wo³aæ z przera¿enia gdzie w najg³êbszej komórce jego mózgu. Lecz czu³ siê tak, jakby ogieñ jego wiadomoci t³umi³a woda, by strumieñ pary, która w ten sposób powstawa³a, móg³ napêdzaæ jaki niewyobra¿alny silnik; niezwyk³a si³a, podtrzymuj¹ca jego dzia- ³anie, nie mog³a wywo³aæ ¿adnego uczucia, a jedynie bezbolesn¹ sa- tysfakcjê, ¿e wszystko wydaje siê pracowaæ jak nale¿y. Niczym wonica, poinstruowany, ¿e ma obje¿d¿aæ w kó³ko kwar- ta³ jakich ulic, a¿ jego klient, gotowy wreszcie do jazdy, pojawi siê w drzwiach domu i przywo³a go gestem d³oni, umiechniêty m³odzie- niec znów zacz¹³ czytaæ, poczynaj¹c od górnego wiersza zapamiêta- nej stronicy: Dzieñ dobry, mój dobry cz³owieku powiedzia³. Jestem lord Byron. Czy mogê postawiæ ci szklankê jakiego trunku? bezu- stannie umiechaj¹cy siê m³ody cz³owiek nie us³ysza³ w rzeczywi- stoci odpowiedzi mê¿czyzny wydawa³a siê przyt³umiona, jakby dochodzi³a zza przepierzenia lecz jaka czêæ jego umys³u us³y- sza³a j¹ i zinterpretowa³a jako nakaz odpowiedzi numer trzy: Je- stem bez w¹tpienia, mój przyjacielu szóstym baronetem Byro- nem Rochdale; odziedziczy³em tytu³ w 1798, gdy mia³em dziesiêæ lat. Jeli zastanawiasz siê, co par Anglii robi w takim miejscu, po- pijaj¹c ze zwyk³ymi robotnikami, to, no có¿, dzieje siê tak dlatego, ¿e, wed³ug mnie, zwykli robotnicy, nie lordowie czy arystokracja, s¹ sol¹ tego kraju. Powiadam W tym miejscu nast¹pi³a zwyk³a dygresja, która oznacza³a odpowied numer jeden: Szynkarzu! Szklankê ka¿dego trunku, jakiego za¿¹da ten d¿entelmen! D³oñ m³odego cz³owieka, jak precyzyjna machina, wydoby³a z kieszon- ki w kamizelce monetê i rzuci³a j¹ na najbli¿sz¹ p³ask¹ powierzch- niê, a jego usta podjê³y odpowied numer trzy dok³adnie w tym samym miejscu, w którym przerwa³y: do diab³a z tymi lud- mi, co to maj¹ nami rz¹dziæ jedynie z racji ³ona, które zrz¹dzeniem losu wyda³o ich na wiat! Powiadam, ¿e ani król, ani wy, ani ja, ¿e nikt z nas nie jest w niczym lepszy od innych, i nie jest to s³uszne, by niektórzy jedli ze srebrnej zastawy, nie przepracowawszy nawet dnia w swym ¿yciu, podczas gdy inni w dobrej wierze haruj¹ co- dziennie i ledwie kosztuj¹ miêsa raz w tygodniu! Amerykanie uwol- nili siê od tak sztucznego spo³eczeñstwa, Francuzi te¿ próbowali to uczyniæ, i powiadam, ¿e i my
211 Uwiadomi³ sobie, ¿e mê¿czyzna, któremu recytowa³, znikn¹³. Kiedy odszed³? Niewa¿ne, inny pojawi siê tu niebawem. Usiad³, a na twarz powróci³ mu têpy umiech. Po jakim czasie zda³ sobie sprawê, ¿e kto zaj¹³ obok niego miej- sce, zacz¹³ wiêc od nowa. Dzieñ dobry, mój dobry cz³owieku. Jestem lord Byron. Czy mogê postawiæ ci szklankê jakiego trunku? Odpowiedziano mu jednym ze zdañ, które, jak go uprzedzano, mo¿e us³yszeæ, i udzieli³, z nieudawanym niepokojem, odpowiedzi numer osiem: Tak, mój przyjacielu, podró¿owa³em do niedawna za granic¹. Musia³em powróciæ do kraju w zwi¹zku z chorob¹, gor¹czk¹ mó- zgow¹, która, co siê niekiedy zdarza, zaciemnia mój umys³. Proszê mi wybaczyæ brak orientacji, którym przeladuje mnie owa fizyczna dolegliwoæ czy my siê znamy? Po d³ugiej przerwie, podczas której wci¹¿ umiechniêty m³odzie- niec uwiadamia³ sobie istnienie jakie namiastki niepokoju w swym sercu, mê¿czyzna odpowiedzia³ przecz¹co, wiêc m³ody cz³owiek z ul- g¹ ci¹gn¹³ dalej. Jeli zastanawiasz siê, co par Anglii robi w takim miejscu, po- pijaj¹c ze zwyk³ymi Nowo przyby³y przerwa³ litaniê pytaniem, które, o zgrozo, nie wydawa³o siê przyt³umione: Jak siê posuwa praca nad Wêdrówkami Childe Harolda? Och, przepraszam, na tym etapie to jeszcze Wêdrówki Childe Burona, nie- prawda? Ach ¯y³ ongi pewien m³odzian w Albionie, któremu roz- kosz cnót nie bi³a szczera * Jak to brzmi dalej? Z jakich powodów zdania te by³y dla m³odego cz³owieka niczym chluniêcie zimnej wody, i gdy pod ich wp³ywem wyostrzy³ mu siê s³uch, to samo sta³o siê te¿ z jego wzrokiem; otoczenie wy³oni³o siê nagle z nat³oku bezpiecznie rozmazanych kszta³tów, przybieraj¹c przera¿aj¹c¹ wyrazistoæ, i po raz pierwszy od czterech dni ujrza³ jak¹ twarz dok³adnie. A twarz cz³owieka, który z nim rozmawia³, przyci¹ga³a uwagê; osadzona na imponuj¹co szerokich barach i szyi pokrytej wêz³ami miêni, okolona gêst¹, z³ot¹ grzyw¹ i brod¹, by³a poci¹g³a, pobru¿d¿o- na i mia³a szalone oczy, jakby kry³y siê w niej jakie fantastyczne i przera¿aj¹ce sekrety. * Przek³ad Jana Kasprowicza.
212 M³odzieniec, który ju¿ siê nie umiecha³, wiedzia³, ¿e spraw- dzano jego umiejêtnoæ zachowania siê w takiej sytuacji. Jeli wszystko zacznie dziaæ siê za szybko i za g³ono powtarza³ mu kilkakrotnie Romany a ty utracisz ochronny pancerz, jaki zapew- nia ci moje przewodnictwo, wracaj natychmiast tutaj, do obozu, zanim ludzie na ulicy rozerw¹ ciê na strzêpy, jak szczury kalekiego psa Lecz s³owa tego brodatego cz³owieka wywo³a³y w nim co innego, wa¿niejszego ni¿ rozkaz doktora Romany. Byron po- s³ysza³ samego siebie: Dzieñ po dniu w samych bezeceñstwach tonie I nocy uszy drzemi¹ce rozdziera. Zdawa³o siê, ¿e owe s³owa, w jaki sposób niezwykle znajome, wywo³a³y falê gorzkich wspomnieñ, które k³u³y niczym kr¹¿enie powracaj¹ce do zdrêtwia³ej koñczyny; przypomnia³ sobie, jak sta³ na pok³adzie brygu Spider w towarzystwie Fletchera i Hobhousea i przypomnia³ sobie Albañczyków w Tepaleen, w tych swoich bia- ³ych spódniczkach i pelerynach lamowanych z³otem, z pasami, za którymi gronie je¿y³y siê ozdobne pistolety i sztylety ¯ó³te, wy- suszone wzgórza i g³êboki b³êkit nieba nad More¹ i co, co wi¹za- ³o siê z gor¹czk¹ i lekarzem? Bramy jego umys³u zamknê³y siê przed owymi wspomnieniami, lecz jego g³os mówi³ dalej: Bezwstydna icie by³a zeñ kozera, Do biesiad tylko i ¿artów bezbo¿nych Niczemu w wiecie serca nie otwiera Zdawa³o siê, ¿e jaka d³oñ zamknê³a mu usta, i wiedzia³, ¿e by³a to d³oñ doktora Romany. W jego g³owie odezwa³ siê rozkaz ³ysego doktora: Wracaj natychmiast do obozu. Wsta³, rzucaj¹c zdziwione spojrzenia na pij¹cych w tym niskim szynku, po czym, mamrocz¹c przeprosiny, pokutyka³ do drzwi i wy- szed³ na ulicê. Doyle zerwa³ siê, ale jego nowy wzrost przyprawia³ go o zawroty g³owy, wiêc chwyci³ siê stolika. Mój Bo¿e, pomyla³, oddychaj¹c g³êboko i ruszaj¹c w pocig za m³odym cz³owiekiem, to naprawdê jest Byron; zna³ Childe Harolda, którego nikt w Anglii nie ujrzy na oczy przez najbli¿sze dwa lata. Ale co siê z nim dzieje? I co siê dzie- je z biegiem historii? Jakim cudem on siê tu znalaz³? Podszed³ do drzwi i przytrzymuj¹c siê drewnianej framugi, wy- szed³ na zewn¹trz. Widzia³ kêdzierzaw¹ g³owê Byrona, wychylaj¹c¹
213 siê raz po raz z t³umu przechodniów po prawej stronie, i ruszy³ za nim niepewnie, ¿a³uj¹c, ¿e nie potrafi zmusiæ swego niew¹tpliwie wspania³ego cia³a do równie p³ynnego ruchu co Benner. Ludzie na ulicy schodzili czym prêdzej z drogi pod¹¿aj¹cemu chwiejnym krokiem olbrzymowi o lwiej grzywie i szalonych oczach. Zrówna³ siê z Byronem przy nastêpnej gospodzie; uj¹³ go za ³okieæ i skierowa³ si³¹ do rodka. Piwo dla mnie i mojego przyjaciela powiedzia³, starannie wymawiaj¹c wyrazy, do dziewczyny przy barze. Ten rozszczepiony jêzyk jest przekleñstwem, pomyla³. Poprowadzi³ nieskutecznie opie- raj¹cego siê m³odzieñca do stolika i posadzi³ na krzele, po czym nachyli³ siê nad nim, zaciskaj¹c d³oñ na oparciu i zagradzaj¹c mu- skularnym ramieniem drogê odwrotu. A teraz grzmia³ Doyle surowo niech mi pan powie, co siê z panem dzieje? Nie ciekawi pana, sk¹d znam te wersy? Ja ja cierpia³em na chorobê, gor¹czkê mózgow¹ odpar³ ner- wowo Byron, a jego umiech, w po³¹czeniu z widocznym niepokojem, wygl¹da³ idiotycznie. Ja muszê iæ, proszê, ja cierpiê na choro- bê S³owa zdawa³y siê wyskakiwaæ mu gwa³townie z ust, jedno za drugim, jakby nanizane na sznurek, który Doyle wyci¹ga³ mu z gard³a. Nagle Doyle uwiadomi³ sobie, gdzie widzia³ ju¿ ten bezmylny umiech na twarzach cz³onków sekt, którzy ¿ebrali na lotniskach czy pod ca³odobowymi restauracjami. Niech mnie diabli, pomyla³, Byron zachowuje siê, jakby by³ zaprogramowany. Co pan s¹dzi o dzisiejszej pogodzie? spyta³ go Doyle. Proszê mi wybaczyæ, muszê iæ. Moja choroba Jaki mamy dzieñ? gor¹czka mózgowa, która, co siê niekiedy zdarza, zaciem- nia mój umys³ Jak siê pan nazywa? M³odzieniec zamruga³. Lord Byron, szósty baronet Rochdale. Czy mogê postawiæ panu szklankê jakiego trunku? Doyle usiad³ naprzeciwko. Tak, proszê odpar³. W³anie nadchodzi dziewczyna. Byron wyci¹gn¹³ z³ot¹ monetê z kieszeni i zap³aci³ za piwa, choæ nie tkn¹³ swojego. Jeli zastanawiasz siê, co par Anglii ród labiryntu grzechów on wêdrowa³, Nie zna³ pokuty, nabroiwszy si³a
214 Kto to napisa³? Umiech znów znikn¹³ z twarzy Byrona, który odsun¹³ krzes³o, lecz Doyle wsta³ i ponownie zablokowa³ przejcie. Kto to napisa³? spyta³ powtórnie. Hm Na blade czo³o Byrona wyst¹pi³ pot. W koñcu odpo- wiedzia³ szeptem: Ja ja to napisa³em. Kiedy? Zesz³ego roku. W Tepaleen. Od jak dawna jest pan w Anglii? Nie pamiê cztery dni? Chyba jestem chory Jak pan tu przyby³? Jak ja tu Doyle skin¹³ kud³at¹ g³ow¹. Tak, przyby³ tu. Na statku? Jakim statku? A mo¿e l¹dem? Ach! Oczywicie, wróci³em Byron zmarszczy³ czo³o. Nie mogê sobie przypomnieæ. Nie mo¿e pan? Czy to siê nie wydaje panu dziwne, ¿e pan nie wie? A jak pan myli, sk¹d ja znam te pañskie wersy? Czyta³ pan moj¹ poezjê! stwierdzi³ Byron, a na jego twarzy znów pojawi³ siê dziwaczny umiech. Pan mi pochlebia. Lecz te- raz moja twórczoæ wydaje mi siê czym dziecinnym; w chwili obec- nej zajmuje mnie poezja dzia³ania, raczej dobrze wymierzone pchniê- cie szpad¹ ni¿ starannie dobranym s³owem. Moim celem jest zadanie ciosu, który zerwie Niech pan przestanie powiedzia³ Doyle. kajdany krêpuj¹ce nasze Niechpanprzestanie.Proszêpos³uchaæ,niemamzbytdu¿oczasu, mój umys³ te¿ nie pracuje na pe³nych obrotach, lecz pañska obecnoæ tutaj Muszê wiedzieæ, co pan tu robi, muszê wiedzieæ Och, do dia- b³a, mnóstwo rzeczy Doyle podniós³ do ust swój kubek, gdy¿ po- czu³, ¿e jego g³os zaczyna przechodziæ w niewyrany szept. Na przy- k³ad czy jest to prawdziwy rok 1810, czy te¿ jaki sfa³szowany Byron wpatrywa³ siê w niego przez chwilê, po czym siêgn¹³ nie- pewnie po drugi kubek i podniós³ do ust, choæ nie wypi³. On powiedzia³ mi, ¿ebym nie pi³ stwierdzi³. Do diab³a z nim mrukn¹³ Doyle, ocieraj¹c z piany sumiaste w¹sy. Zamierza pan pytaæ go, kiedy mo¿e pan sobie wypiæ? Do do diab³a z nim zgodzi³ siê Byron, choæ wymówi³ to z pewn¹ trudnoci¹. £ykn¹³ piwa i gdy opuci³ kubek, jego wzrok nie by³ ju¿ taki mglisty. Do diab³a z nim.
215 Kim jest ten on? spyta³ Doyle. Kto? Do licha, cz³owiek, który pana zaprogramowa³ przepraszam, okie³zna³, za³o¿y³ klapki na oczy i osiod³a³? spyta³ Doyle, a ujrzaw- szy, ¿e Byron marszczy ze zdziwieniem czo³o, a jego oczy znów za- chodz¹ mg³¹, powiedzia³ szybko: Dzieñ dobry, mój dobry cz³o- wieku. Jestem lord Byron. Czy mogê ci postawiæ szklankê jakiego trunku? Jeli zastanawiasz siê, co par Anglii robi w takim miejscu kto to wszystko powiedzia³? Ja. Ale kto to powiedzia³ panu, kto kaza³ siê tego panu nauczyæ? To nie s¹ pañskie s³owa, prawda? Niech pan spróbuje sobie przypo- mnieæ, kto to wszystko panu powiedzia³. Nie mogê sobie Niech pan zamknie oczy. A teraz niech pan us³yszy te s³owa, lecz wymawiane innym g³osem. Jaki jest ten g³os? Byron zamkn¹³ pos³usznie oczy i po d³ugiej chwili powiedzia³: G³êbszy. G³os starego cz³owieka. Co jeszcze mówi? Mój lordzie g³os Byrona nawet pog³êbi³ siê o oktawê, cytuj¹c te s³owa dziêki znajomoci owych stwierdzeñ i pytañ powiniene przetrwaæ te dwa dni. Lecz jeli wszystko zacznie dziaæ siê za szybko i za g³ono, a ty utracisz ochronny pancerz, jaki zapewnia ci moje prze- wodnictwo, wracaj natychmiast tutaj, do obozu, zanim ludzie na ulicy rozerw¹ ciê na strzêpy, jak szczury kalekiego psa. Teraz Ryszard za- wiezie ciê swoim wozem do miasta, a potem, o szóstej wieczorem, zabierze z powrotem. Czekaj na rogu Fish Street i Bread Street. A oto i Ryszard. Wejd. Gotów do drogi? Avo, rya. Rya, ta zabawka, któr¹ kupi³ ten chal z zagranicy puæmy j¹ w ruch, moja ma³pka chcia³a- by zobaczyæ, jak chodzi. Porozmawiamy o tym póniej, jeli pozwo- lisz, Ryszardzie. Zawieziesz teraz milorda do miasta. Byron otwo- rzy³ oczy, zdumiony. Potem doda³ znalaz³em siê na wozie. Twarz Doylea pozosta³a niewzruszona, lecz jego umys³ ogarnê³a gor¹czka. Niechaj Bóg ma nas w swojej opiece, to znów Romany, uwiadomi³ sobie. Có¿ on, do diab³a, znowu knuje? Co ma nadziejê zyskaæ, poddaj¹c lorda Byrona praniu mózgu i wypuszczaj¹c go na wolnoæ, by wyg³asza³ mowy pachn¹ce zdrad¹ stanu? Bez w¹tpienia stara siê, by jego protegowany by³ na publicznym widoku; ¿eby go znaleæ, musia³em jedynie pod¹¿yæ ladem plotek g³osz¹cych, ¿e ja- ki zwariowany lord stawia wszystkim drinki. Czy to Romany jest
216 odpowiedzialny za bytnoæ Byrona w Anglii akurat teraz? W ka¿- dym razie muszê uczepiæ siê tego biednego g³upca. Niech pan pos³ucha powiedzia³ tkwi¹ w panu jakie wspo- mnienia, które trzeba by przywo³aæ, a nie mo¿emy zrobiæ tego tutaj. Mam pokój kilka ulic st¹d, odziedziczy³em go, by tak rzec, a ludzie, którzy tam mieszkaj¹, nie s¹ szczególnie wcibscy. Pójdmy tam. Wci¹¿ otumaniony, Byron podniós³ siê z miejsca. Dobrze, zgadzam siê, panie ? Doyle ju¿ mia³ odpowiedzieæ, ale tylko westchn¹³. Do licha. Mylê, ¿e mo¿e mnie pan nazywaæ Williamem Ash- blessem. Na razie. Ale niech mnie diabli, jeli bêdê musia³ pozostaæ nim przez ca³y czas. Zgoda? Byron wzruszy³ ramionami oszo³omiony. Jeli o mnie chodzi, nie mam nic przeciwko temu. Podczas krótkiego spaceru do pensjonatu Byron wci¹¿ wyci¹ga³ szyjê, przygl¹daj¹c siê budynkom i t³umom spiesz¹cych dok¹d ludzi. Naprawdê jestem w Anglii mrukn¹³. Opuci³ ciemne brwi, marszcz¹c czo³o, które nie wyg³adzi³o siê przez resztê drogi. Dotarli do nêdznego budynku i zaczêli wspinaæ siê po schodach. Kilka rodzin uzna³o je, jak siê zdawa³o, za swoj¹ prywatn¹ kwaterê; przeklinalidwóchm³odychludzii zazdroniechowaliprzednimiresztki wstrêtnego jedzenia. Potem Doyle z towarzyszami weszli do pokoju, nale¿¹cego niegdy do Joego Psiej Twarzy.Gdyw koñcunape³nilidwie fili¿anki kaw¹ z dzbanka, który wisia³ nad ogniem w kominku, Byron obdarzy³ Doylea pierwszym tego dnia, niespokojnym spojrzeniem. Którego dzi jest, panie Ashbless? Sprawdmy dwudziestego szóstego. A poniewa¿ wyraz twarzy Byrona nie zmieni³ siê, Doyle dorzuci³: Wrzenia. To niemo¿liwe stwierdzi³ Byron. By³em w Grecji Pamiê- tam, ¿e by³em w Grecji w sobotê, hmm, dwudziestego drugiego. Poruszy³ siê niespokojnie na krzele i schyli³, by zdj¹æ buty. Do dia- b³a, te buty uwieraj¹ zacz¹³, po czym podniós³ jeden i przyjrza³ mu siê. Sk¹d, u licha, je wytrzasn¹³em? Nie tylko s¹ za ma³e, ale i nie- modne, i to o dobry wiek! Czerwone obcasy, no i te klamry! I jak, na Boga, mog³em w³o¿yæ kiedykolwiek taki p³aszcz? upuci³ but i po- wiedzia³ g³osem tak opanowanym, ¿e Doyle od razu siê domyli³, jak bardzo siê boi: Proszê zdradziæ mi prawdziw¹ datê, panie Ashbless, i wszystko, co dzia³o siê ze mn¹ od powrotu z Grecji, wedle pañskiej najlepszej wiedzy. S¹dzê, ¿e by³em chory. Ale dlaczego w takim razie nie jestem z moimi przyjació³mi, albo z moj¹ matk¹?
217 Jest dwudziestego szóstego wrzenia potwierdzi³ ostro¿nie Doyle co za siê tyczy pañskiego zachowania w ostatnim czasie, to wiem tylko tyle, ¿e przez kilka minionych dni stawia³ pan drinki po- ³owie mieszkañców Londynu. Ale wiem, kto mo¿e powiedzieæ, o co naprawdê chodzi. Wiêc udajmy siê do niego czym prêdzej. Nie mogê znieæ tego On tu jest. To pan. A teraz proszê pos³uchaæ przypomina³ pan sobie kilka minut temu pewne rozmowy, s³owo w s³owo. Proszê to znów zrobiæ i pos³uchaæ samego siebie. Zobaczmy Niech pan spró- buje zacz¹æ od Avo, rya. Niech pan sobie przypomni, jak pan tego s³ucha³. Wtedy by³o to wypowiadane innym g³osem. Avo, rya powiedzia³ Byron, a na jego twarzy nie malowa³ siê ju¿ strach. Avo, rya. Jest z tym bardzo kuszto. Mia³ ju¿ przedtem broñ w rêku, to jasne. To dobrze, Wilbur. Choæ nie bêdzie musia³ wykazaæ siê szczególn¹ wpraw¹ powinien znajdowaæ siê od niego w odleg³oci oko³o metra, gdy jej u¿yje. Czy umie wyci¹gn¹æ j¹ do- statecznie szybko? Chcia³bym, ¿eby mia³ j¹ w kieszeni, ale obawiam siê, ¿e nawet lord mo¿e zostaæ poddany rewizji, nim znajdzie siê w obecnoci królewskiego majestatu. Och, avo, rya, ma³a kabura pod pach¹ nie bêdzie mu przeszkadzaæ. Powinien pan go widzieæ ma rêkê szybk¹ jak w¹¿. I strzela bez wahania? Musi zrobiæ to odru- chowo. Avo, rya, kuk³a jest ca³a podziurawiona, tak czêsto na niej æwiczy³ Byron zerwa³ siê z krzes³a. Dobry Bo¿e, cz³owieku zawo³a³ w³asnym g³osem mia³em zabiæ króla Jerzego! Có¿ za potwornoæ! By³em lalk¹, lunatykiem, który przyjmowa³ te instrukcje równie pos³usznie jak dziewczyna w gospodzie, która podaje posi³ki! Na Boga, za¿¹dam satysfakcji za ten ohydny afront! Matthews albo Davies przeka¿¹ me wyzwanie temu temu Uderzy³ praw¹ piêci¹ w otwart¹ d³oñ lewej rêki, po czym wskaza³ na Doylea. Mylê, ¿e wie pan komu. Doyle skin¹³ g³ow¹. Chyba tak. Ale niech pan nie przerywa tego w pó³ drogi. Rów- nie dobrze mo¿e pan uporz¹dkowaæ to, co pan ju¿ wie, nim zacznie pan dzia³aæ. Wie pan co niech pan spróbuje od Tak, Horrabinie tym samym g³osem, który w tej ostatniej rozmowie zadawa³ pytania. Kojarzy siê to panu z czym? Byron, choæ wci¹¿ mia³ zmarszczone czo³o, usiad³ ponownie. Tak, Horrabinie. Jego twarz znów przybra³a wyraz ca³kowi- tej obojêtnoci. Tak, Horrabinie, tego te¿ ka¿ê zabiæ. Wszystko
218 musi dzia³aæ jak w zegarku, a nie mo¿na wykluczyæ, ¿e on wie dosta- tecznie du¿o, by przeszkodziæ w którym momencie. Lepiej przesa- dziæ z dok³adnoci¹, nieprawda? A tak przy okazji, czy Bractwo Anteusza naprawdê jeszcze istnieje? Chodzi mi o to, czy siê spoty- kaj¹ i w ogóle. Jeli tak, to powiadam, ¿e ich te¿ zniszczymy. Z pew- noci¹ byli swego czasu uci¹¿liwym cierniem w naszym boku. Mo¿e sto lat temu, wasza Wielmo¿noæ, ale teraz to nic innego jak tylko klub starszych panów. S³ysza³em dawne opowieci na ich temat, i wy- gl¹da na to, ¿e kiedy byli potê¿ni; lecz teraz to jedynie prze¿ytek. Mo¿na ich zniszczyæ, lecz zwróci to niepotrzebnie uwagê na ich bo- gat¹ przesz³oæ, jak s¹dzê. Masz racjê bardzo dobrze, ale postaw swoich ludzi w miejscu, w którym mog¹ siê gromadziæ. Przy Bed- ford Street, wasza Wielmo¿noæ, pokoje nad sklepem cukiernika. I niech zamelduj¹, jeli widzieli jakiekolwiek och, mniejsza z tym. Goniê za cieniami. A mo¿e by tak zabra³ jego lordowsk¹ moæ i jesz- cze raz przeæwiczy³ z nim rolê. W oczach Byrona znów pojawi³a siê ostroæ i skupienie. Cmokn¹³ niecierpliwie. To bezcelowe, Ash- bless. Nie pamiêtam niczego z wyj¹tkiem niezrozumia³ych dialogów i wci¹¿ nie mogê sobie przypomnieæ szczegó³ów mego przyjazdu z Grecji. Jednak¿e pamiêtam, ¿e uczono mnie drogi powrotnej do obozu tego cz³owieka. Wrócê tam z pewnoci¹, ale zabiorê ze sob¹ dwa pistolety pojedynkowe. Podniós³ siê z gracj¹ i podszed³ do okna, które, jak Doyle wci¹¿ siê trochê lêka³, mog³o znów zacz¹æ swoje wygibasy, i stan¹³ ze skrzy- ¿owanymi ramionami, wpatruj¹c siê pa³aj¹cym chêci¹ zemsty wzro- kiem w dachy domów. Doyle potrz¹sn¹³ zrezygnowany g³ow¹. Ten cz³owiek nie jest d¿entelmenem, milordzie. Przyj¹³by pew- nie twe wyzwanie, po czym da³ znak jednemu ze swych ludzi, by strzeli³ ci od ty³u w g³owê. Byron odwróci³ siê i spojrza³ na Doylea spod przymkniêtych powiek. Kim on jest? Nie przypominam sobie, bym s³ysza³ jakie przy- pisywane mu imiê. Jak wygl¹da? Doyle uniós³ krzaczaste brwi. Dlaczego pan sobie po prostu nie przypomni? Niech pan siê ws³ucha w ten g³os: Tak, Horrabinie, tego te¿ ka¿ê zabiæ. Ale niech pan nie tylko s³yszy niech pan te¿ widzi. Byron przymkn¹³ oczy i niemal natychmiast powiedzia³ z niedo- wierzaniem:
219 Jestem w namiocie pe³nym egipskich staroci, a na klatce dla ptaków siedzi najbardziej w wiecie odra¿aj¹cy klown. Rozmawia z ³ysym, starym wielkie nieba, to mój grecki lekarz, Romanelli! Romany poprawi³ go Doyle. Jest Grekiem? To Romanelli. No nie, mylê, ¿e jest W³ochem; ale to on jest doktorem, który leczy³ mnie w Patras. Jakim cudem nie rozpozna- ³em go do tej pory? Zastanawiam siê, czy on i ja wrócilimy tu ra- zem Ale dlaczego Romanelli chce zabiæ króla? I dlaczego przy- wiód³ mnie a¿ z Patras, bym to uczyni³? Usiad³ znowu i wlepi³ twar- dy, a nawet wojowniczy wzrok, w Doylea. Doæ ¿artów, przyjacielu, muszê znaæ prawdziw¹ datê. To jedna z niewielu rzeczy, których jestem pewien stwier- dzi³ spokojnie Doyle. Dzisiaj jest roda, dwudziestego szóstego wrzenia, 1810 roku. I powiada pan, ¿e by³ w Grecji zaledwie czte- ry dni temu? Niech mnie diabli wyszepta³ Byron, znów siadaj¹c. Mylê, ¿e mówi pan powa¿nie! I wie pan, moje wspomnienia z choroby w Pa- tras zdaj¹ siê mieæ nie wiêcej ni¿ tydzieñ. Tak, by³em w Patras ze- sz³ej soboty i by³ tam te¿ ten ³ajdak Romanelli. Umiechn¹³ siê sze- roko. Ach, jest w tym jaka magia, Ashbless! Nawet armaty, usta- wione w rzêdzie przez ca³y kontynent, nie zdo³a³yby mnie przenieæ na swoich kulach stamt¹d tutaj, tak bym móg³ tu przybyæ w odpo- wiednim czasie i stawiaæ wczoraj ludziom drinki. Julius Obsequens pisa³ o takich rzeczach w ksi¹¿ce na temat cudów. Romanelli najwi- doczniej posiad³ w³adzê nad eterycznymi duchami! To zaczyna byæ irytuj¹ce, pomyla³ Doyle. Mo¿e powiedzia³ ostro¿nie. Ale jeli Romanelli pe³ni³ tam rolê pañskiego lekarza, to No có¿, prawdopodobnie wci¹¿ tam jest. Gdy¿ doktor Romany, który jest najwidoczniej jego bliniaczym bra- tem, przebywa³ tu przez ca³y czas. Bliniêta, powiada pan? W takim razie wydobêdê wszystko od tego londyñskiego bliniaka, pod muszk¹ pistoletu, jeli zajdzie taka koniecznoæ. Wsta³ z rozmys³em, po czym zerkn¹³ na swoje odzienie i stopy w poñczochach. Do diab³a! Nie mogê wyzywaæ cz³owieka na pojedynek bêd¹c w takim stroju. Najpierw udam siê do krawca. Zamierza pan groziæ czarnoksiê¿nikowi pistoletami? spyta³ sarkastycznie Doyle. Jego eteryczne duchy wylej¹ panu na g³o- wê wiadro wody, by nie zdo³a³ pan w niego wycelowaæ. Proponujê, bymy wpierw z³o¿yli wizytê temu Bractwu Anteusza. Jeli stanowi-
220 li niegdy grobê dla doktora Romany i jego ludzi, to byæ mo¿e zna- j¹ jak¹ skuteczn¹ broñ przeciwko nim, prawda? Byron pstrykn¹³ zniecierpliwiony palcami. Przypuszczam, ¿e ma pan racjê. Powiedzia³ pan: bymy? I pan ma z nim rachunki do wyrównania? Muszê siê od niego czego dowiedzieæ odpar³ Doyle, wstaj¹c z miejsca. Czego, czego mi nie powie dobrowolnie. Doskonale. A mo¿e, czekaj¹c na moje buty i ubranie, zbadamy owo Bractwo Anteusza? Anteusz, tak? miem twierdziæ, ¿e wszyscy chodz¹ boso po brudnych posadzkach. To przypomnia³o co Doyleowi, ale nim zdo³a³ na to wpaæ, By- ron ju¿ wcisn¹³ siê w swoje znienawidzone buty i otworzy³ drzwi. Idzie pan? Och, oczywicie odpar³ Doyle, podnosz¹c p³aszcz Bennera i mówi¹c sobie w duchu: Zapamiêtaj tê uwagê o stopach i brudnych posadzkach. To przypomina co, co wydaje siê wa¿ne. Krople potu pe³z³y po ³ysych skroniach doktora Romany niczym maleñkie kryszta³owe limaki, a jego koncentracjê zak³óca³o fizyczne wyczerpanie, postanowi³ jednak raz jeszcze podj¹æ próbê nawi¹zania kontaktu z Mistrzem w Kairze. K³opot, jak sobie uwiadomi³, polega³ na tym, ¿e powietrze w górnych warstwach by³o akurat zbyt ch³onne, i prawdopodobnie na przestrzeni jakich dwudziestu kilometrów pro- mieñ wiadomoci, któr¹ przesy³a³, przybiera³ kszta³t rozszerzaj¹cego siê sto¿ka i emanowa³ energi¹ na boki, zamiast zmierzaæ wprost ku wiecy, p³on¹cej zawsze w izbie Mistrza; po chwili wiadomoæ zatrzy- ma³a siê z nag³ym dr¿eniem, po czym wróci³a z powrotem do wiecy doktora Romany, wydaj¹c g³one, zniekszta³cone echa, które rozwcie- cza³y go i sia³y przera¿enie wród Cyganów. Znowu przysun¹³ lampê do czarnego zwoju knota, a poniewa¿ by³a to ju¿ dwunasta próba, poczu³ z chwil¹ ukazania siê kulistego p³o- mienia, jak opuszcza go energia. Mistrzu tchn¹³ chrapliwym szeptem. S³yszysz mnie? To ka Romanellego w Anglii. Muszê bezzw³ocznie z tob¹ mówiæ. Mam wiadomoci, które sprawi¹ byæ mo¿e, ¿e zechcesz zmieniæ swe pla- ny. Ja Zezeemee? jego w³asny g³os, zniekszta³cony i spowolniony, powróci³ do niego tak g³ono, ¿e Romany odsun¹³ siê gwa³townie od wiecy. Daga Ruberrbeli kadingle. Masseze
221 Nagle to idiotyczne echo zanik³o, pozostawiaj¹c po sobie jedynie dwiêk przypominaj¹cy swym brzmieniem odleg³y szum wiatru, który nasila siê i cichnie, jakby s³yszany zza miotanej nim zas³ony. Roma- nelli znów nachyli³ siê ku wiecy. Nie by³ to sygna³ wiadcz¹cy o na- wi¹zaniu kontaktu, lecz przynajmniej by³o to co innego. Mistrzu? spyta³ z nadziej¹. Odleg³y szum, nie przekszta³caj¹c siê w g³os, który stawa³ siê tyl- ko dwiêkiem rozleg³ej pustki, zacz¹³ formowaæ siê w s³owa. Kes ku sekher ser sat szepta³a otch³añ tuk kemhu a pet Osobliwy p³omieñ zgas³, gdy wieca, uderzona piêci¹ doktora Romany, wyl¹dowa³a na cianie namiotu. Wsta³, spocony i dr¿¹cy, po czym wyszed³ na dwór, hutaj¹c siê na swoich podeszwach. Ryszardzie! zawo³a³ gniewnie. Do diab³a, gdzie jeste? We swój Acai, rya odpowiedzia³ Cygan, podbiegaj¹c do niego. Doktor Romany rozejrza³ siê wokó³. Zachodz¹ce s³oñce, które rzu- ca³o d³ugie cienie na coraz mroczniejsze wrzosowiska, by³o zbyt za- jête swym rych³ym pogr¹¿eniem siê w Tuaucie i podró¿¹ na barce przez dwanacie godzin nocy, by spogl¹daæ za siebie i patrzeæ na wszystko, co przenika na tym polu swym wiat³em. Na trawie le¿a³a drewniana konstrukcja, przypominaj¹ca fragment mostu, o d³ugoci oko³o siedmiu metrów, a opary brandy niesione wiatrem by³y tak dusz¹ce, ¿e Romany od razu siê domyli³, i¿ jego groby podzia³a³y, i ¿e Cyganie nas¹czyli drewno zawartoci¹ ca³ej beczki, nie zacho- wuj¹c ani kropli dla siebie. Kiedy to zalalicie? spyta³. Ledwie minutê temu, rya odpar³ Ryszard. Ci¹gnêlimy losy, by sprawdziæ, kto ma ciê wezwaæ. Doskonale. Romany potar³ oczy i westchn¹³ g³êboko, stara- j¹c siê wyrzuciæ z myli ów szept, który przed chwil¹ us³ysza³. Przy- nie mi kube³ek z wêglami i lancet powiedzia³ w koñcu. Spróbu- jemy przywo³aæ ¿ywio³y ognia. Avo. Ryszard oddali³ siê czym prêdzej, mrucz¹c g³ono czosnek, a Ro- many znowu obróci³ siê ku s³oñcu, które spoczywa³o teraz na krawê- dzi mroku. Gdy jego stra¿nik znikn¹³, natychmiast powróci³y do nie- go tamte s³owa: Kes ku sekher ser sat, tuk kemhu a pet Twe koci spadn¹ na ziemiê i nie ujrzysz niebios Us³ysza³, jak Ryszard brnie z szelestem przez wysok¹ trawê, po czym wzruszy³ fatalistycznie ramionami i zacz¹³ badaæ lewe ramiê
222 zakrzywionymi jak szpony palcami prawej rêki, próbuj¹c znaleæ dobr¹ ¿y³ê. Mam nadziejê, ¿e zadowol¹ siê krwi¹ ka, pomyla³. Starszy mê¿czyzna w wywiechtanym szlafroku zmarszczy³ siwe brwi, po czym otworzy³ szeroko oczy w niemal ma³pim grymasie gniewnego zdumienia, gdy Doyle omieli³ siê ponownie nape³niæ swój niewielki kieliszek lich¹ sherry z karafki. Kiedy Byron jednak nala³ sobie po raz drugi, skin¹³ tylko g³ow¹, umiechn¹³ siê i powiedzia³: Proszê siê poczêstowaæ, milordzie. Ach, hmm, o czym to mówilimy ? spyta³ dr¿¹cym g³osem. Tak oprócz aa braterstwa, tak, propagowania spokojnych rozrywek wiat³ego towarzystwa, naszym g³ównym celem jest prze- ciwdzia³anie ska¿eniu starego, dobrego brytyjskiego pnia przez poledniejsze cechy. Wysypa³ dr¿¹c¹ d³oni¹ zbyt du¿¹ szczyptê tabaki na nadgarstek drugiej rêki, wci¹gn¹³ proszek nozdrzami, po czym, jak siê przynaj- mniej wydawa³o Doyleowi, niemal umar³ w ataku kichania. Byron mrukn¹³ co cicho poirytowany i wychyli³ swoj¹ sherry. Litoci! Ja psiiik! bardzo przepraszam, milordzie. Starszy cz³owiek ociera³ chusteczk¹ za³zawione oczy. Doyle pochyli³ siê i wypali³ zniecierpliwiony: I jak zamierza pan zapobiec temu, jak siê pan wyrazi³, ska¿e- niu, panie Moss? Zerkn¹³ na zakurzone zas³ony, tapety, obrazy i ksi¹¿ki, które od- gradza³y pokoje Bractwa Anteusza od wie¿ego, jesiennego wiatru za cianami. Zapach wosku wiec, szkockiej tabaki, pleniej¹cych ksi¹¿ek w skórzanych oprawach i starej tapicerki zaczyna³ przypra- wiaæ go o md³oci. Hê? Och, no có¿ pisujemy listy. Do gazet. Protestujemy prze- ciwko, hm, ³agodnoci przepisów imigracyjnych i proponujemy usta- wy, na mocy których Cyganom, Murzynom i, hm, Irlandczykom nie wolno by przebywaæ w wiêkszych miastach. Drukujemy ponadto i rozprowadzamy pamflety, które zwróci³ siê z przymilnym gryma- sem do Byrona jak siê pan domyla, uszczuplaj¹ klubow¹ kiesê, to znaczy skarbiec. Sponsorujemy te¿ wystawianie moralitetów Dlaczego Bractwo Anteusza? przerwa³ mu Doyle, z³y, ¿e ta nik³a nadzieja, jaka rozbudzi³a siê w jego sercu, kiedy us³ysza³ po raz pierwszy ow¹ nazwê, okaza³a siê tak z³udna.
223 które Co? Och! Tak, no có¿, uwa¿amy, ¿e si³a Anglii, po- dobnie jak si³a Anteusza opisana w klasycznej, by tak rzec, mitolo- gii, opiera siê na utrzymaniu kontaktu z ziemi¹, z gleb¹ Rozu- mie pan, solidna, rodzimie brytyjska hm Gleba dokoñczy³ Byron i przytakn¹³ gwa³townie, odsuwaj¹c krzes³o od sto³u i wstaj¹c. Doskonale. Dziêkujê, panie Moss, to by³o niezwykle inspiruj¹ce. Mo¿e pan zostaæ, Ashbless, i dalej gro- madziæ owe cenne informacje, na wypadek, gdybymy zostali zaata- kowani przez dzikich Murzynów czy Irlandczyków. Wolê w tym cza- sie poczekaæ u krawca. Tam bêdê jedynie znudzony. Obróci³ siê na piêcie, wyranie t³umi¹c grymas bólu z powodu zbyt ciasnych butów, i skierowa³ siê w stronê holu. Na krytych po- dziurawionym chodnikiem schodach za³omota³y jego nierówne kro- ki, po czym trzasnê³y drzwi prowadz¹ce na ulicê. Proszê wybaczyæ zwróci³ siê Doyle do os³upia³ego Mossa. Lord Byron to cz³owiek miotany burzliwymi uczuciami. Ja No có¿, m³odoæ wymamrota³ Moss. Ale niech pan pos³ucha zwróci³ siê do niego powa¿nie Doyle, wychylaj¹c siê na swoim krzele, ku niek³amanemu przera¿eniu Mossa. Czy pañscy ludzie nie byli kiedy bardziej wojowniczy? Powiedzmy jakie sto lat temu? Czy ich dzia³ania nie by³y w swej konsekwencji no nie wiem powa¿niejsze od tych, jakie móg³by wywo³aæ list do Timesa? No có¿, rzeczywicie, jak siê zdaje, dochodzi³o do pewnych ekscesów, owszem, incydentów gwa³townej natury potwierdzi³ ostro¿nie Moss. Dzia³o siê to wtedy, gdy g³ówna kwatera Bractwa mieci³a siê przy London Bridge, po stronie Southwark. Znajduj¹ siê w naszych archiwach wzmianki na temat doæ powa¿nych Archiwach? Czy móg³bym je przejrzeæ? Widzi pan, lord Byron zauwa¿y³, i¿ chcia³by poznaæ historiê Bractwa przed podjêciem de- cyzji o wst¹pieniu do niego doda³ pospiesznie, dostrzegaj¹c dziw- ny grymas, który zacz¹³ wykrzywiaæ twarz Mossa. W koñcu, nim zdecyduje siê zainwestowaæ fortunê w organizacjê tego typu, chcia³- by przyjrzeæ siê jej bli¿ej. Tak? No có¿, oczywicie. To nieregulaminowe, rozumie pan stwierdzi³ Moss, podnosz¹c siê ostro¿nie z krzes³a, wsparty na la- sce. Ale s¹dzê, ¿e w tym wypadku mo¿emy zrobiæ wyj¹tek od za- sady, wedle której dostêp do archiwów maj¹ wy³¹cznie cz³onkowie Bractwa Wyprostowawszy siê w koñcu, podrepta³ w stronê drzwi, które znajdowa³y siê za jego plecami. Gdyby zechcia³ pan wzi¹æ
224 lampê i zbli¿yæ siê tutaj powiedzia³, a wzmianka o fortunie spra- wi³a, ¿e obdarzy³ Doylea mrukliwym sir. Drzwi otworzy³y siê do rodka z takim jêkiem, ¿e Doyle domyli³ siê, i¿ by³y zamkniête od d³u¿szego czasu, i zrozumia³ przyczynê, gdy ruszy³ w lad za Mossem, a lampa owietli³a w¹skie pomieszczenie. Wype³nia³y je, od pod³ogi do sufitu, stosy oprawionych w zbu- twia³¹ skórê dzienników, które miejscami poprzewraca³y siê, roz- sypuj¹c po wilgotnej pod³odze skurczone i po¿ók³e ze staroci kartki. Doyle siêgn¹³ po tom le¿¹cy na szczycie stosu, który siêga³ mu je- dynie do piersi. Woda deszczowa, przeciekaj¹ca zapewne do wnê- trza, zmieni³a wiekow¹ oprawê w bezkszta³tn¹, tward¹ masê. Wy- si³ki Doylea pobudzi³y do szaleñstwa armiê paj¹ków, pozostawi³ wiêc w spokoju ksi¹¿ki i spojrza³ na pó³kê, na której sta³o kilka par zmumifikowanych, wysokich butów. Uchwyciwszy jaki b³ysk przy obcasie jednego z nich, przyjrza³ siê dok³adniej i zobaczy³ cienki, z³oty ³añcuch piêciocentymetrowej d³ugoci, przyczepiony do sta- rej jak wiat skóry. Okaza³o siê, ¿e wszystkie buty s¹ zaopatrzone w takie ³añcuchy, co prawda w wiêkszoci miedziane i pokryte zie- lonym nalotem. Sk¹d te ³añcuchy? Hm? Och, to taka tradycja podczas pe³nienia oficjalnych funkcji nosimy ³añcuchy przyczepione do prawego obcasa. Nie wiem, sk¹d siê ów obyczaj wzi¹³, to jedna z tych osobliwoci, jak na przy- k³ad guziki przy mankietach, których nigdy nie Co pan wie o pocz¹tkach tego obyczaju? warkn¹³ Doyle, gdy¿ zdawa³ siê on, podobnie jak uwaga Byrona o bosych stopach na brud- nej pod³odze, co mu przypominaæ. Proszê pomyleæ! Widzi pan, sir nie ma potrzeby przybieraæ tak gniewnego tonu ale zobaczmy. Mylê, ¿e cz³onkowie bractwa nosili te ³añcu- chy przy ka¿dej okazji podczas panowania Karola Drugiego Ach, oczywicie, nie przytwierdzali ich jedynie do obcasów, jak czyni¹ to teraz; ³añcuchy w rzeczywistoci przechodzi³y przez dziurê w bucie, nastêpnie przez skarpetê, a w koñcu owija³y siê wokó³ kostki. Bóg jeden wie dlaczego. W ci¹gu lat obyczaj siê uproci³ Chodzi³o o otarcie skóry Doyle zabra³ siê za jeden ze stosów ksi¹¿ek, tych bardziej wysu- szonych i starszych z wygl¹du. Stwierdzi³, ¿e s¹ pouk³adane z grub- sza chronologicznie, wed³ug wzoru przypominaj¹cego warstwy geo- logiczne, i ¿e zapiski w dziennikach z osiemnastego wieku nie rela- cjonowa³y niczego ponad coraz mniej istotne sprawy natury
225 towarzyskiej: kolacja, na której by³ oczekiwany Samuel Johnson, lecz siê nie pojawi³, skarga na sfa³szowane wina, protest przeciwko z³o- tym i srebrnym guzikom, ozdobom mêskich kapeluszy, lecz gdy do- kopa³ siê do górnych tomów siedemnastego wieku, zapiski sta³y siê coraz rzadsze i bardziej tajemnicze, przybieraj¹c na ogó³ postaæ skrawków papieru wklejonych lub powk³adanych do ksi¹¿ek. Nie by³ w stanie poj¹æ treci tych dawnych kronik, na które sk³ada³y siê rzêdy jakich pozycji, sporz¹dzone szyfrem, albo mapy pe³ne nie- zrozumia³ych skrótów, oznaczaj¹cych nazwy ulic; lecz w koñcu zna- laz³ tom, który, jak siê zdawa³o, by³ w ca³oci powiêcony wydarze- niom jednej nocy, przypadaj¹cej czwartego lutego 1648 roku. Skrawki papieru pokrywa³o pospieszne pismo, a jêzyk by³ zrozumia³y, jakby komu zabrak³o czasu na szyfrowanie. Ich autorzy jednak¿e zdawali siê z góry zak³adaæ, ¿e czytelnik bêdzie zorientowany w ogólnej sytuacji, w zwi¹zku z czym zaintere- suj¹ go g³ównie szczegó³y. Po czem ruszylimy za nim i za jego piekieln¹ wit¹ nazad, na skos po lodzie, od kwater przy Pork-Chopp Lane do Southwark czyta³ Doyle na jednym ze skrawków papieru nasza kompania chy- ¿o w £odzi z kó³mi, pilotowana przez B. i naszego bezimiengo In- formatora, i zwa¿alimy pilnie, by unikn¹æ jawnego konfliktu, bêd¹c na wodzie, jeno probowalimy wepchn¹æ ich na sta³y l¹d jako ¿e Konnexia, ma siê rozumieæ, niczym dobrym na zamarzniêtej wodzie nie by³a po czem wyniknê³y K³opoty. Nastêpny fragment za- czyna³ siê od s³ów: roztrzaskana ze szczêtem, a przywódca ich ubity kul¹ pistoletow¹ w twarz Bli¿ej rodka ksi¹¿ki znajdowa³ siê zapisek, tym razem sporz¹dzony na jednej ze stron: Jakemy ju¿ mieli zasi¹æ do spo¿ycia stokfisza i wybornej wo³owiny, wpad³ do izby, po czem z frasunkiem odci¹gn¹³ nas od wieczerzy, która wspa- nia³¹ byæ mia³a. Wiêc co siê wydarzy³o, ch³opaki?, zastanawia³ siê Doyle. Owa piekielna wita brzmia³a z³owieszczo I co pisz¹cy rozumia³ przez ow¹ konnexiê? Przekartkowa³ ksi¹¿kê do samego koñca, w odruchu bezradnoci, a wtedy wpad³a mu w oko bardzo krótka notatka, napi- sana bez w¹tpienia na wyklejce. Przeczyta³ j¹ i po raz pierwszy od chwili, gdy zaczê³y siê jego przygody i nieszczêcia, naprawdê zw¹tpi³ w sw¹ poczytalnoæ. Treæ notatki by³a nastêpuj¹ca: IEHAY, ENDANBRAY. PUIESZ- KAAY? i na dodatek by³a sporz¹dzona jego charakterem pisma, choæ atrament by³ wyblak³y ze staroci jak ka¿dy inny zapisek w tej ksiêdze. 15 Wrota Anubisa
226 Doznawszy nagle zawrotu g³owy, usiad³ na stercie ksi¹¿ek, które pod jego ciê¿arem rozpad³y siê w py³, przez co wyl¹dowa³ plecami na innej stercie, która przywali³a go, grzebi¹c w wilgotnych, rozpa- daj¹cych siê pergaminach i zasypuj¹c deszczem paj¹ków i robactwa. Przera¿ony Moss po prostu uciek³, gdy wrzeszcz¹cy co bez zwi¹z- ku olbrzym, pokryty teraz robactwem i skrawkami papieru, powsta³ z tego pobojowiska, niczym pi¹ty jedziec Apokalipsy ucieleniaj¹- cy plagê rozk³adu. Cz³owiek, który nie wiedzia³ w tym momencie, czy jest Doyleem, czy Ashblessem, czy te¿ jakim od dawna martwym cz³onkiem Brac- twa Anteusza podniós³ siê, po czym, wci¹¿ siê dr¹c i oczyszczaj¹c brodê z robactwa, wybieg³ z archiwum i mijaj¹c salon skierowa³ siê do przedpokoju. Na cianie wisia³ zegar z kuku³k¹, i cz³owiek ten, pod wp³ywem impulsu, bez zastanowienia, chwyci³ jeden z wisz¹- cych ³añcuchów wahad³a, szarpn¹³ za ciê¿arek w kszta³cie szyszki i przeci¹gaj¹c ³añcuch przez mechanizmy zegara, wyrwa³ go. Potkn¹³ siê na schodach, ciskaj¹c w d³oni zdobycz i pozostawiaj¹c za sob¹ zegar, który zatrzyma³ siê ju¿ na zawsze. Od pogr¹¿onej w ogniu platformy bi³ intensywny ¿ar, wiêc doktor Romany odwróci³ siê i cofn¹³ o kilka kroków. Poczu³ na spoconej twarzy ch³odny powiew nocnego wiatru. Zaciska³ i otwiera³ na prze- mian d³oñ, krzywi¹c siê z obrzydzeniem na widok lepkiej krwi, która sp³ywa³a mu po ramieniu, ilekroæ nacina³ je lancetem. Westchn¹³ g³ê- boko, ¿a³uj¹c, ¿e nie mo¿e usi¹æ na trawie. W tej chwili odpoczy- nek na ziemi wydawa³ siê najdro¿sz¹ z niezliczonych rzeczy, któ- rych musia³ siê wyrzec, by dokonaæ owego czarnoksiêskiego aktu. Znu¿ony, wci¹¿ stoj¹c plecami do krêgu czerwonego wiat³a rzu- canego przez ogieñ i wpatrzony w ciemnoæ, z któr¹ by³ z³¹czony swym d³ugim cieniem, wyj¹³ z kieszeni poplamiony lancet i oblepio- n¹ krwi¹ miseczkê, by podj¹æ jeszcze jedn¹ próbê. Nim zdo³a³ jednak nak³uæ umêczon¹ ¿y³ê w swym ramieniu, za jego plecami odezwa³ siê jaki g³os, przypominaj¹cy piewne poci¹- gniêcie smyczkiem po strunie skrzypiec. Widzê buty. Pobrzmiewa³a w tych s³owach radosna dzikoæ. Ja te¿ odpowiedzia³ inny g³os, podobny do pierwszego. Romany westchn¹³, dziêkuj¹c martwym bogom, po czym zdoby³ siê na odwagê, której wymaga³ zawsze niepokoj¹cy widok jagów, i odwróci³ siê.
227 Przebudzone s³upy ognia przybra³y z grubsza kszta³t ludzkich postaci, podobnych na pierwszy rzut oka do p³on¹cych gigantów, które machaj¹ nad g³ow¹ rêkami. Buty stoj¹ teraz do nas przodem ponad trzaskaj¹cym ogniem zadwiêcza³ jeszcze jeden g³os. Wierzê, i¿ nale¿¹ one do tego, któ- ry nas przywo³a³, a którego nie widzê. Romany obliza³ wargi, zaniepokojony jak zwykle, ilekroæ ¿ywio- ³y nie mog³y go dostrzec. Buty te naprawdê nale¿¹ do tego, który was przywo³a³ od- par³ surowo. S³yszê szczekaj¹cego psa zapiewa³ jeden z gigantów ognia. Ach tak, psa? spyta³ Romany, tym razem zagniewany. A wiêc doskonale. Wszak pies nie móg³by ods³oniæ tej wspania³ej zabawki, która kryje siê pod zas³on¹ za mymi plecami, nieprawda? Masz zabawkê? Jak ona dzia³a? O co prosicie psa? spyta³ ironicznie Romany. Przez kilka chwil jasne postacie macha³y nad g³ow¹ rêkami, nie odzywaj¹c siê, a¿ w koñcu jedna z nich przemówi³a: Prosimy o wybaczenie, panie czarnoksiê¿niku. Poka¿ nam zabawkê. Poka¿ê j¹ wam powiedzia³ Romany, zbli¿aj¹c siê rozhuta- nym krokiem do kszta³tu przykrytego ca³unem. Lecz nie urucho- miê jej, dopóki mi czego nie obiecacie. ci¹gn¹³ zas³onê z wioski bawarskiej, zadowolony, ¿e za okienkami miniaturowych domków wci¹¿ p³on¹ wiece. Jak widzicie powiedzia³ tonem cz³owieka przekonanego, ¿e zabawka bêdzie funkcjonowaæ, i ¿e jagowie do- trzymaj¹ ka¿dej obietnicy, jak¹ tylko uczyni¹ to bawarska wioska. Kiedy puci siê j¹ w ruch, wszystkie te ludziki, zaczn¹ chodziæ w kó³- ko, a sanki rusz¹ z miejsca. Konie, które s¹ do nich zaprzê¿one, na- prawdê zginaj¹ nogi! A dziewczêta tañcz¹ w takt, hm, radosnej me- lodii akordeonu. Wysokie p³omienie nachyli³y siê ku niemu, jakby pod uderzeniem silnego wiatru, trac¹c ludzkie kszta³ty znak, ¿e by³y podniecone. W-w-w³¹¹¹cz to nakaza³, zacinaj¹c siê, jeden z nich. Doktor Romany siêgn¹³ bardzo ostro¿nie do dwigni. Pozwolê wam patrzeæ, jak to dzia³a, tylko krótk¹ chwilê rzek³. A potem porozmawiamy o tym, czego od was chcê. Uruchomi³ zabawkê. Maszyneria wyda³a przyt³umiony odg³os, po czym rozleg³y siê dwiêki radosnej muzyki, podczas gdy maleñkie figurki tañczy³y,
228 maszerowa³y i chodzi³y wko³o. Wy³¹czy³ j¹ i zerkn¹³ niepewnie na jagów. Byli teraz kolumnami szalej¹cego p³omienia, strzelaj¹cymi na wszystkie strony ogniem. Yaaah! grzmia³o kilku z nich. Yaaah! Yaaah! Wy³¹czy³em to! krzykn¹³ Romany. S³uchajcie, wy³¹czy³em to, zatrzyma³o siê! Chcecie, bym znów to uruchomi³? P³omienie stopniowo uspokoi³y siê i znów przybra³y niewyrane, ludzkie kszta³ty. W³¹cz to jeszcze raz nakaza³ jeden z nich. Gdy uczynicie to, czego chcê odpar³ doktor Romany, ociera- j¹c rêkawem spocone czo³o. Wtedy j¹ uruchomiê. Czego chcesz? Chcê, bycie zjawili siê wszyscy jutrzejszej nocy w Londynie i wspomnieli tê zabawkê wyobra¿aj¹c sobie, jakby to by³o wspania- le, gdybycie mogli patrzeæ na ni¹ bez koñca, ile tylko zapragniecie. Krew i p³on¹ca brandy bêd¹ waszym drogowskazem Londyn? Prosi³e nas ju¿ o to kiedy. Tak, w 1666, zgadza siê przytakn¹³ Romany. Ale to nie by- ³em wówczas ja. To by³ Amenofis F To by³a para butów. Jak moglimy odró¿niæ? S¹dzê, ¿e to nieistotne mrukn¹³ doktor Romany, nieco zbity z tropu. Ale ma to siê odbyæ jutrzejszej nocy, rozumiecie? Jeli zrobicie to w niew³aciwym czasie lub w niew³aciwym miejscu, nie dostaniecie tej zabawki, ani nawet jej nie zobaczycie. P³omienie ko³ysa³y siê niespokojnie; jagowie bywali niepunktualni. N-nigdy nie zobaczymy? zapiewa³ jeden, g³osem jednocze- nie b³agalnym i gronym. Nigdy zapewni³ go Romany. Chcemy zobaczyæ, jak zabawka dzia³a. Doskonale. Wiêc gdy tylko ujrzycie ognie drogowskazu, nadejd- cie szybko i o¿ywcie je. Chcê, by ogarnê³o was wtedy szaleñstwo. Ogarnie nas szaleñstwo odpowiedzia³ jak echo jeden z jagów tonem pe³nym satysfakcji. Romany przygarbi³ siê z ulg¹, gdy¿ najtrudniejsze by³o ju¿ za nim. Teraz nale¿a³o tylko czekaæ cierpliwie, a¿ jagowie odejd¹, a ogieñ znów stanie siê tylko ogniem. S³ychaæ by³o jedynie furkot p³omieni, czasem gwa³towny trzask pêkaj¹cych desek, a tak¿e, gdy wiatr zmie- nia³ kierunek, skrzekliw¹ mowê ¿ab. Nagle, gdzie z mrocznych peryferii obozu, dobieg³ krzyk:
229 Gdzie siê chowasz, Romany, czy jak siê tam zwiesz? Wyst¹p naprzód, ty psi synu, jeli cena, jak¹ musia³e zap³aciæ za swoje czar- noksiêstwo nie uczyni³a z ciebie tchórzliwego eunucha! Yaaah! zawo³a³ jeden z jagów, rozpalaj¹c siê jednoczenie i trac¹c ludzkie kszta³ty. Buty to tchórzliwy eunuch! W górê wystrzeli³ faluj¹cy p³omieñ, wydaj¹c jakby grzmi¹cy od- g³os miechu. Ho, ho zawo³a³ drugi. M³odzieniec o krêconych w³osach chce zabiæ naszego gospodarza! Czy¿ nie wyczuwacie jego gniewu? Mo¿euruchominamzabawkê! wykrzykn¹³radonieinny,zatraca- j¹c w przyp³ywie nag³ego podniecenia wszelk¹ rozpoznawaln¹ formê. Doktor Romany rzuci³ pe³ne przera¿enia spojrzenie ku niewidocz- nemu intruzowi, wiadomy, ¿e ogniste ¿ywio³y lada moment wymkn¹ siê spod kontroli, co bêdzie mia³o straszliwe skutki. Ryszardzie wrzasn¹³. Wilburze! Do diab³a, z³apcie tego cz³o- wieka i uciszcie go! Avo, rya odezwa³ siê z ciemnoci p³aczliwy g³os niezadowo- lonego Cygana. Jeli uspokoicie siê zagrzmia³ Romany na jagów, którzy ju¿ za- czêli ciskaæ wko³o ognistymi piorunami w³¹czê zabawkê jeszcze raz. Prócz strachu, Romany odczuwa³ te¿ z³oæ, nie tyle wywo³an¹ pojawieniem siê intruza, ale faktem, ¿e jagowie go widzieli i ¿e mo- gli nawet, do pewnego stopnia, czytaæ w jego mylach. Czekajcie chwilê nakaza³ jeden ze s³upów ognia pozosta³ym. Buty chc¹ znów uruchomiæ zabawkê. P³omienie powoli i z niechêci¹ przybra³y ludzk¹ formê. Od strony obrze¿y obozowiska nie dobiega³y ju¿ ¿adne krzyki, wiêc Romany po krótkiej chwili odprê¿y³ siê nieco. Znowu obróci³ siê ku wiosce bawarskiej, odzyskuj¹c pewnoæ siebie. Gdy Romany siêga³ rêk¹ do g³ównej dwigni, nadbieg³ Ryszard. Stary Cygan, bêd¹c tak blisko jagów, obna¿y³ w strachu zêby, lecz podszed³ wprost do doktora i szepn¹³ mu do ucha: T-ten cz³owiek, co krzycza³, rya, to by³ twój gorgio lord, on wróci³ do domu wczeniej. Romany przygarbi³ siê, a jego chwiejna pewnoæ siebie nagle siê ulotni³a. Byron? wyszepta³, chc¹c siê do koñca upewniæ o pora¿ce. Avo, Byron mrukn¹³ szybko Ryszard. Jest teraz inaczej ubra- ny i ma kasetkê z dwoma pistoletami. Chce siê z tob¹ pojedynko- waæ, ale go zwi¹zalimy.
230 Cygan sk³oni³ siê i ruszy³ szaleñczym biegiem w ciemnoæ, w stro- nê namiotów. Wszystko stracone, pomyla³ oszo³omiony Romany, kieruj¹c od- ruchowo d³oñ ku dwigni uruchamiaj¹cej zabawkê. Musia³ spotkaæ kogo, kto zna prawdziwego Byrona; a ktokolwiek go obudzi³, uwolni³ go jednoczenie spod mojej w³adzy. Przesun¹³ dwigniê i przytrzyma³ przez kilka chwil, podczas gdy ludziki siê porusza³y, a jazgotliwa muzyka, nie pasuj¹ca do otocze- nia, nios³a siê ponad mrocznymi polami. Jagowie znów zaczêli falo- waæ i huczeæ. Romany wy³¹czy³ maszyneriê. Zmieni³em zdanie! krzykn¹³. Zdecydowa³em, ¿e zabawkê dostaniecie ju¿ dzi wieczór, zapomnijcie o Londynie. Przypomnia³ sobie ze smutkiem, jak Mistrz mówi³, ¿e samo spalenie Londynu, bez jednoczesnego zniszczenia brytyjskiej waluty i dokonania kró- lobójstwa, by³oby w najlepszym razie nieskutecznym ciosem, a tak- ¿e zmarnowaniem cennych przygotowañ. Poczekajcie, a¿ moi lu- dzie za³aduj¹ to na wóz i wywioz¹ przez wrzosowisko, tam gdzie zaczyna siê las, ¿ebycie mogli nacieszyæ siê wasz¹ zabawk¹. Bê- dziecie mieæ trochê wiêcej miejsca. Mówi³ matowym g³osem, w którym wyczuwa³o siê rozczarowa- nie, choæ jagowie wystrzelali p³omieniami w górê, niczym wybucha- j¹ce beczki prochu. Tu, w obozie, macie byæ spokojni nakaza³ im. Poczekajcie, a¿ dotrzecie do lasu, dopiero wtedy poszalejecie. S³uchajcie mnie, do diab³a, albo nie dostaniecie zabawki! Pozostaje przynajmniej mo¿liwoæ podró¿y w czasie, któr¹ warto zbadaæ, pomyla³ odwracaj¹c siê, by poszukaæ Ryszarda i Wilbura. Przynajmniej nie muszê meldowaæ o ca³kowitej klêsce. Bêd¹ na noc zamkniête powiedzia³ wonica po raz trzeci. Jestem pewien. Ale pos³uchaj pan, mogê pana zawieæ do pewnej damy mieszkaj¹cej przy Long Alley, która czyta z d³oni. Nie, dziêkujê odpar³ Doyle, otwieraj¹c ma³e drzwiczki do- ro¿ki. Wyprostowa³ sw¹ wysok¹ postaæ i postawi³ ostro¿nie stopê na ziemi, poniewa¿ pijany wonica nie zaci¹gn¹³ hamulca. W powie- trzu panowa³ ch³ód, wiêc widok p³omieni migocz¹cych w oddali, gdzie za pogr¹¿onymi w mroku namiotami Cyganów, os³adza³ tro- chê myl o wizycie w obozowisku.
231 Najlepiej jak poczekam, sir powiedzia³ wonica. St¹d jest kawa³ drogi na Fleet Street, a tu nie znajdzie pan doro¿ki. Koñ grzeba³ niecierpliwie kopytem w ziemi. Nie, nie, jed, wrócê na piechotê. Jeli siê pan upiera. A zatem dobranoc. Wonica smagn¹³ d³ugim batem i powóz zako³ysa³ siê, po czym odjecha³. Kilka sekund póniej Doyle pos³ysza³ stukot kó³ na bruku Hackney Road, gdy doro¿ka ruszy³a ku przyæmionym wiat³om, w kie- runku po³udniowo-zachodnim, tam gdzie le¿a³o miasto. W koñcu dotar³y do niego od strony obozu doktora Romany nie- wyrane g³osy. Przypuszczam, ¿e Byron ju¿ tam jest, pomyla³. Kra- wiec mówi³, ¿e wyszed³ dobre pó³ godziny wczeniej i ¿e po za³o¿e- niu butów i ubrania spyta³ tylko, gdzie jest najbli¿szy sklep z broni¹; nim Doyle tam dotar³, Byron zd¹¿y³ ju¿ ruszyæ dalej, nabywszy wpierw za z³ote suwereny, które dosta³ od doktora, komplet pistole- tów pojedynkowych. Potem Doyle musia³ jeszcze zaczepiæ policjan- ta i spytaæ go, gdzie obecnie biwakuj¹ Cyganie doktora Romany, gdy tymczasem Byron zna³ ju¿ drogê. Przeklêty g³upiec, pomyla³ Doyle. Przecie¿ mu mówi³em, ¿e pi- stolety nie robi¹ wra¿enia na takich jak Romany. Zrobi³ dwa kroki w stronê rysuj¹cych siê na tle ognia namiotów, po czym przystan¹³. Co, mówi¹c szczerze, masz nadziejê tu zdzia- ³aæ? spyta³ samego siebie. Ocaliæ Byrona, jeli jeszcze ¿yje? Od tego jest policja. Pójæ na jaki uk³ad z doktorem Romany? No dobrze; warto by poznaæ lokalizacjê szczeliny w 1814 roku, przez któr¹ podw³adni Darrowa skocz¹ z powrotem do 1983, a wtedy móg³bym znaleæ siê tam, podbiec i chwyciæ jednego z nich za rêkê, nim szczelina siê zamknie. Jeli Romany jednak s¹dzi, ¿e wiem cokolwiek o tym, na czym mu zale¿y, to mnie uwiêzi, zamiast per- traktowaæ. Doyle wyprostowa³ ramiona, z³¹czy³ d³onie i cisn¹³ mocno, czu- j¹c, jak miênie naprê¿aj¹ mu siê pod koszul¹. Mo¿e tym razem, pomyla³ z niemia³¹ satysfakcj¹, nie zdo³a tak ³atwo mnie pokonaæ. Ciekawe, jak Joe Psia Twarz funkcjonuje w moim ciele. Chyba nie- specjalnie przejmuje siê ³ysieniem. Znów poczu³, ¿e za chwilê dozna zawrotu g³owy, potrz¹sn¹³ wiêc ni¹ energicznie, odetchn¹³ kilka razy ch³odnym, wieczornym powie- trzem i ruszy³ zamaszystym krokiem przez ³¹kê. Podkradnê siê i zro- biê rozeznanie, postanowi³. Powêszê trochê. Nie muszê nawet zbli- ¿aæ siê do namiotów.