Piątek, 12 lipca 1996
1.
O zachodzie, gorejąc w słońcu jak pomarańcza, nadjechał tramwaj numer 9 -
egzemplarz niemłody, lecz mocno wymalowany - i znieruchomiał ze zgrzytem na
przystanku przy Alei Wielkopolskiej. Wysiadła jedna tylko osoba: niewysoka, krągła
dziewuszka w szortach i podkoszulku. Jej ramiona obciążał spory plecak, lecz mimo
to poruszała się sprężyście i żwawo. Ledwie zeskoczyła ze stopni, już dopadło ją słoń-
ce: zalśniło w jej jasnej grzywce jak w kawałku srebra i dwoma długimi błyskami odbi-
ło się w czarnych kółeczkach okularów.
Wieczór był pogodny, lecz nie upalny. Wiał mocny wiatr. Poznańska dzielnica
Sołacz wyglądała o tej porze dnia jak dekoracja do filmowej baśni - a to dzięki szpale-
rowi olbrzymich kasztanów, które wytyczały kilometrową przynajmniej promenadę.
Potężne korony splatały się ze sobą, tworząc szczelne sklepienie tego szumiącego tu-
nelu, u wylotu którego płonął zachód. Po obu stronach fantastycznego dwuszeregu
biegły wąskie jezdnie, a za chodnikami zieleń skrywała stare wille, cofnięte w głąb
ogrodów. Zza płotów, siatek i parkanów kipiały fontanny róż w pełni kwitnienia, na
grządkach tańczyły floksy, aksamitki i liliowce. Wysokie kępy ostróżek, podobne do
eksplozji błękitu o wszelkich możliwych odcieniach, skłaniały się zgodnie z podmu-
chami wiatru, a zwisające z okien i balkonów surfinie - ostatni krzyk mody - powiewa-
ły różowymi i fioletowymi festonami kwiatów.
Tramwaj stęknął jak stary hipochondryk i ruszył z charakterystycznym, nara-
stającym wyciem, unosząc w dal kuszący wizerunek szamponu przeciwłupieżowego,
skąpanego w oceanie pienistych banieczek. Tymczasem dziewczyna z plecakiem prze-
biegła bez namysłu podwójne torowisko pomiędzy promenadą a jezdnią. Ponieważ
żwawe istoty z plecakami z zasady nie oglądają się trwożliwie na boki - momentalnie
nastąpiła kolizja, dobrze, że nie z tramwajem. Dziewczę wpadło zaledwie na zdezelo-
wany wózek spacerowy w kolorze musztardy. W pojeździe tym rozpierał się półtora-
roczny jegomość o marsowej minie, policzkach jak jabłuszka i przyjemnej nadwadze;
podróżował on przez światłocienie Alei, popychany ofiarnie przez rudowłosą, rozga-
daną matkę.
Wózek zachwiał się gwałtownie, lecz nie przewrócił. Dziewczyna z plecakiem -
stwierdziwszy ten stan rzeczy jednym spojrzeniem - uniosła dłoń w pojednawczym
geście i pognała dalej, na ukos przez jezdnię. Przystanęła dopiero przed furtką z błysz-
czącym numerkiem, osadzoną w kamiennym murze, i tu zapatrzyła się w gęstwinę
pnącej róży, która oplatała arkadę furtki. Róże miały niespotykany kolor mocnej her-
baty, kwitły obficie i słodko pachniały. Dziewczyna była tak zainteresowana, że aż
zdjęła okulary słoneczne i na czas dłuższy oddała się kontemplacji tego cudu natury.
Wreszcie chwyciła za górną krawędź wysokich drzwiczek, wspięła się na palce i cieka-
wie zajrzała w głąb ogrodu.
Ruchy jej były pełne energii i wdzięku zarazem, ale też wydawały się przepeł-
nione świadomością celu - dzięki temu zapewne wywierała od razu tak mocne wraże-
nie. To nie była osoba niemrawa, banalna ani też nudna. Potwierdzałaby to i fryzura:
dwa bardzo jasne warkocze splotła panienka tradycyjnie za uszami, natomiast trzeci,
nieco tylko dłuższy od grzywki, okręcony czerwonym sznurowadłem, dyndał tuż przed
jej lewym okiem. Co do oczu - były jasnobłękitne, szeroko rozstawione pod jasnymi
brwiami, a patrzały spomiędzy rzęs - też jasnych - mocno i trzeźwo.
W głębi ogrodu kryła się spora willa o stromym dachu i wysokim kominie.
Spod tego dachu, jak spod ronda nowego kapelusza, dom podejrzliwie przyglądał się
gościowi, wlepiając w niego katarakty okien. Nienowa (bo zbudowana na początku
wieku) - willa była świeżo wyremontowana: pokrywał ją jasny tynk, a otaczały dwa
symetryczne tarasy z marmuru i szerokie, gładkie stopnie ułożone w półkola. Wymie-
niono też wszystkie jej okna: były lśniąco białe przysłonięte aluminiowymi żaluzjami,
idealne jak z katalogu budowlanego. Stary ogród za to wypełniały rośliny pamiętające
czasy znacznie dawniejsze: rozłożyste drzewa owocowe za domem, wsparte o ciemne
piony topoli i ogromne, przez lata bujnie rozrośnięte krzewy róż, pnących się po mu-
rach, płotach i podporach, po drabinkach, altankach i kratkach.
I w dodatku wszystko to było wzorowo wypielęgnowane! - No, proszę - mruk-
nęła z uznaniem dziewczyna o trzech warkoczach.
2.
- No, proszę - rudowłosa matka obejrzała się za żywiołową istotą z plecakiem. -
Ciekawam, do czego tak się spieszyła, że omal nie rozdeptała dzieciaka. Stoi teraz jak
wmurowana i się gapi. Popatrz no, Józinku, zwróć no uwagę na tę dzisiejszą młodzież.
Ale Józinek - ryży zabijaka o zamglonych oczach i zawziętych usteczkach jak
maliny - nawet nie spojrzał za wskazanym mu egzemplarzem dzisiejszej młodzieży.
Był bardzo zajęty: wychylając się w bok usiłował złapać czerwony płatek róży, przykle-
jony do kółka i ukazujący się rytmicznie w polu widzenia.
- Nie chybocz się - zwróciła mu uwagę matka. - Przez calutką drogę nic tylko
byś się chybotał i chybotał. A wózek nasz służył jeszcze ciotce Patrycji, jak była w two-
im wieku, że już nie wspomnę o kolejnym użytkowniku, Ignacym Grzegorzu. Oj, stra-
cisz ty kiedyś równowagę i rymniesz na dziób! O, popatrz, jak zabrudziłeś rączkę. Wy-
baczam ci tylko dlatego, że każdy może zgłupieć od tego nagłego wybuchu lata. A już
myślałam, że zima stulecia przeciągnie się z czerwca na lipiec. Ciekawe, czemu tak się
nagle odmieniło. To jest niepokojące. Ciesz się latem, Józinku, ciesz, gdyż bynajmniej
nie wiadomo, jak długo jeszcze przyroda będzie funkcjonować normalnie. Nie chcę
roztaczać przed twymi młodymi oczami katastroficznych wizji, lecz powinieneś może
wiedzieć przynajmniej tyle, że istnieje teoria, w myśl której pokolenie twych wnuków
znać będzie drzewa jedynie z obrazków. Nazwiesz mnie pesymistką? – lecz w świecie
dość znacznie zapaskudzonym, a atmosfera z się pogarsza, co - nie uwierzysz - ma
wiele wspólnego lodówkami oraz banalnym dezodorantem. Ha Nie wiem, dlaczego ja
do ciebie tyle mówię, skoro ty i tak nic nie rozumiesz. Ale z drugiej strony - kto cię
tam wie. Gabriela bez przerwy gadała z Ignacym Grzegorzem, dosłownie od chwili
tego narodzin, i zawsze twierdziła, że on rozumie każde słowo. Trzeba przyznać, że jej
metoda przyniosła efekty, i to spektakularne. A my nie pozwolimy kuzynowi się prze-
ścignąć, prawda, dziecino? - ejże dlaczego się uśmiechasz z bolesnym powątpiewa-
niem? W tej chwili dzieląca was różnica jedenastu miesięcy gra bez wątpienia na two-
ją niekorzyść i może ci się nawet wydawać przepaścią nie do przeskoczenia. Jednakże
- uwierz mi - za kilkanaście lat to będzie fraszka. A! - widzę ostry błysk w twym oku.
To głód wiedzy. Interesuje cię zapewne, co to jest fraszka? Już mówię. Jest to krótki,
Józinku, wierszyk, najczęściej żartobliwy, oparty na anegdocie lub dowcipnym kon-
cepcie. Kiedy dorośniesz, mój synu, dowiesz się zapewne w szkole (o ile szkoła, jako
instytucja, oprze się powszechnej entropii), że termin „fraszka” wprowadził do polsz-
czyzny Jan Kochanowski, zaczerpnąwszy go z języka włoskiego. Z pewnością poko-
chasz Jana Kochanowskiego, gdyż jest on ulubionym poetą twego dziadka Ignacego,
ten zaś ma niebywałą moc perswazji, jeśli idzie o ulubionych poetów, tudzież myśli-
cieli. To samo zresztą dotyczy wielkich postaci historycznych, zwłaszcza ze świata an-
tyku. No, ale cóż ja tak gadam i gadam i nie daję ci dojść do słowa. To chyba dlatego,
że przeraża mnie ogrom wiedzy, którą będę musiała wtłoczyć do twej niewinnej gło-
winy. Nie mam pojęcia, jak ja to zrobię. A jak to zrobiła moja matka? Muszę się nad
tym zastanowić. Lecz dość monologu. Baczność, Józinku. Teraz powiedz ładnie: ko-
chana mamusia.
- Ko-ko- mam-ma - wykrztusił Józinek, wytrzeszczając oczka.
- Brawo. A: „doktor medycyny” - powiesz czy nie?
- Ne - zdecydował Józinek.
- No, to nie. Trudno. Nie wymagajmy za wiele. Choć może dobrze by było, że-
byś opanował przynajmniej słowo „doktor”, zanim będziesz musiał się nauczyć słowa
„habilitowany”. Teraz powiedz: kochany tatuś.
- Ko-ko- tiu-taś - rozpromienił się Józinek.
- Bravissimo. Staraj się poszerzyć swój wokabularzyk, biedaku. Ignacy Grze-
gorz w twoim wieku mawiał już regularnie „Seneka” i „Sulla”, oraz „moja wielka ba-
ba”. W tym ostatnim zwrocie jego babcia dopatrywała się naturalnie peanów na swoją
cześć, choć, zapewniam cię, wyrażał on coś zupełnie innego. Trzymaj się teraz, bo bę-
dzie krawężnik. Zjeżdżamy na jezdnię twej macierzystej ulicy Roosevelta. Już prawie
jesteśmy w domciu. Co nie znaczy, oczywiście, że wolno ci wkładać łapsko w szprychy.
Baczność, znów krawężnik. Moim zdaniem przebudowa skrzyżowania wpłynęła ko-
rzystnie na wysokość krawężników. Most Teatralny też przebudowali bardzo ładnie.
Zabawnie jest pomyśleć, że - o ile nie będzie wojny lub trzęsienia ziemi - te oto pięk-
ne, stylizowane latarnie żeliwne oglądać będzie jeszcze twoje potomstwo. Myśl ta
sprawia, że czuję się seniorką starego rodu oraz osobą dostojną. Miłe uczucie. No, do-
jechaliśmy. Oho! Ignacy Grzegorz tradycyjnie tkwi w oknie, ślina po brodzie mu cie-
cze. Nie, nie, mój mały, teraz nie pora na odwiedziny, nie wyrywaj się. Pomachaj ku-
zynowi rączką, niech nie myśli, żeś gbur. Taaa. Ładnie. Pa-pa, pa-pa. No. A teraz - do
domciu, do naszej sutereny. Czy ja ci kiedykolwiek wyjaśniałam, co to suterena? Nie?
To aż nie do wiary. Jeśli nie powiem ci od razu, zapomnę i nadal nie będziesz wie-
dział, gdzie mieszkasz. Oj, poczekaj no chwilę - jasny gwint, przecież ja nie wzięłam
torebki i znów nie mam klucza od bramy i będę musiała użyć domofonu, czego twój
ojciec bardzo nie lubi, gdy pracuje lub drzemie, a zwłaszcza, gdy jedno i drugie. Twój
rodzic twierdzi, że utwór „Fur Elise” Ludwika van Beethovena, wygrywany na elek-
tronicznym piszczku, jest bluźnierczą ohydą. Co do mnie - uważam, że te diabelskie
domofony zakłada się teraz tak powszechnie ku utrapieniu kobiet myślących (a więc
roztargnionych). Że już nawet nie wspomnę o tym, jak dramatycznie wpływa to na
podstawowe więzi międzyludzkie... o, jest klucz! - w kieszeni. Uffff. Górą nasi, Józin-
ku. Idziemy na kolację.
3.
Trzeba było trzy razy nacisnąć guzik domofonu (błyszczał na tabliczce z boku
kamiennego słupka, w którym osadzona była furtka) zanim w panoramicznym oknie
parteru pojawiła się jakaś postać. Ktoś wysoki zamajaczył przez chwilę za szybą - nie-
proporcjonalnie chudy i dziwaczny, odziany w jakieś luźne, orientalne szaty z których
na cienkiej szyi wyrastała wielka, rozczochrana głowa. Dziewczyna z plecakiem stała
spokojnie w słońcu, mrużąc oczy i spoglądając na dom.
- Co tam? - huknęło nagle w głębi słupka.
- Moje nazwisko: Rójek - dziewczyna zbliżyła twarz do mikrofonu. Głos miała
niski i mocny, ton nawet nieco rozkazujący. – Czy mój tata...
Terkot bzyczka przerwał jej w pół słowa. Pchnęła furtkę i przez tunel słodkiego
zapachu poszła ścieżką z płaskich kamieni, na które z obu boków sypały się ogniste
płatki róż. Furtka sama się za nią zatrzasnęła, zamek wydał cichy metaliczny szczęk.
Słońce paliło.
W oknie na parterze nie było już tej dziwacznej postaci. Żaluzja właśnie zjecha-
ła w dół. Za to u szczytu schodów stał, jak Sobieski na cokole, brzuchaty czterdziesto-
latek z czarnym wąsem. Ubrany w fioletowo-zielone bermudy, wsparty pod boki, mi-
nę miał władczą i zniecierpliwioną.
- Pan Majchrzak? - spytała dziewczyna, stając na najwyższym stopniu marmu-
rowych schodów.
- Ta... - odparł cierpko. - A ty - Arabella, co? Matko, co za imię. - Jego lśniące
czarne oczka miały wyraz krytyczny, gdy tak obrzucał gościa spojrzeniem od czubka
głowy, poprzez opalone na różowo ramiona i pulchne nogi - nieco bledsze, lecz też
nieźle przypieczone. - Twój tata mówił, że będziesz jutro. Ma tam jeszcze szereg spraw
do dopracowania. - Podrapał się po brzuchu. Duży biały kot z czarną mordką i czarną
łatką wokół oka przewinął się cicho wokół jego łydki i spojrzał przeciągle, z niechęcią,
turkusowymi ślepiami. W głębi domu, w mroku hallu wyłożonego lśniącymi płytkami,
widniała wielka klatka, w której furkotały jakieś ptaki. Nagle włączyła się z daleka po-
zytywka i wygrywała, jakby uderzeniami szklanych kropel, powolną melodyjkę - tak
powolną, że trudno ją było rozpoznać, choć wydawała się od wieków znajoma.
- Mówić do ciebie: Arabella? - upewnił się z niesmakiem pan Majchrzak.
- A, lepiej nie - odparła żywo dziewczyna.
- To jak? Jak się w ogóle do ciebie zwracać?
- Wszyscy mówią Bella. A tata - jeszcze inaczej.
- No, Bella to bym nie powiedział, że pasuje - uznał dowcipny pan Majchrzak. -
A tata jak mówi?
Dziewczyna zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.
- Zdrobniale - wyjaśniła krótko.
- Zdrobniale! - przedrzeźniał ją pan Majchrzak. Nie usunął się z przejścia, choć
dziewczyna postąpiła o krok dalej, gdy zapytał o jej imię, tak jakby się spodziewała, że
teraz ma prawo już wejść na pokoje. - Tam, o, tam mieszkacie! - tknął palcem w lewo.
- Tam, z boku, za tymi świerkami. Tata jest w domu. Idź do niego. - Odepchnął nogą
kota i spokojnie zamknął dziewczynie drzwi przed nosem.
Niespodziewanie coś otarło się o łydkę Belli. Jeszcze jeden kot - tym razem sza-
ry, pręgowany dachowiec - przemknął bokiem, opuszczonym łebkiem. Wskoczył lekko
na zewnętrzny parapet panoramicznego okna parteru. Tam ułożył się we wdzięcznej
pozie i zamknął oczy.
Bella zeszła po marmurowych stopniach i już miała ruszyć ku świerkom, gdy
poczuła na plecach, wyraźne jak ciepłe dotknięcie, czyjeś intensywne spojrzenie. Od-
wróciła się - i napotkała wzrok kota.
Dziwne. Ale zaraz, chwileczkę! - listewki żaluzji poruszyły się, jakby ktoś, kto
zerkał spomiędzy nich, przestraszył się nagle i cofnął rękę. Bella obejrzała się raz jesz-
cze, zawahała, po czym energicznie ruszyła przed siebie.
4.
W tym pięknym starym ogrodzie róże panoszyły się dosłownie wszędzie - do-
skonale utrzymane, przycięte i okopane. Ścianę potężnych świerków poprzedzała pół-
kolista bramka, po której pięła się obfita odmiana o romantycznym pokroju - całe ki-
ście płaskich, różowych kwiatów o wiotkich łodyżkach. Po prawej, na starym murze z
kamienia, dzielącym posesję od Alei, pięła się pachnąca mocno, ciemnoczerwona Fan-
tazja, a na wprost, za świerkami, wielki krzew bladoróżowej New Dawn rozpościerał
się na bocznej ścianie szarego budyneczku.
Ten budyneczek stał w kącie ogrodu, tuż przy murze, dłuższym bokiem zwró-
cony do Alei Wielkopolskiej. Była to chyba szopka na narzędzia, czy może większa
altana, ukryta w nieuczęszczanym punkcie ogrodu? - Nie! Z okna budyneczku dobie-
gało znajome pogwizdywanie i dziarski stukot młotka.
Czyli - tata w akcji. Ojej. A więc to tu? To w tej koślawej budce mają odtąd
mieszkać? Co za rozczarowanie.
Wewnątrz, rozdzielone maleńkim korytarzykiem, były dwie klitki - każda o
powierzchni nieco większej niż przedział kolejowy. Nawet wymalowanie ścian śnież-
nobiałą emulsją nie dodało wnętrzu przestrzeni. Człowiek ledwo mógł się obrócić w
tej ciasnocie.
Pracuś stał na taborecie w pokoiku po prawej i przybijał listwę pod niskim sufi-
tem. Ubrany był w swoje odwieczne portki robocze i koszulkę bez rękawów.
- Cześć, tata! - zawołała Bella, a on odwrócił się ku niej całym ciałem, tak że
stołek pojechał mu spod stóp. Zeskoczył i zaraz już był przy córce, by ją klepać po ra-
mieniu swoją wielką, twardą łapą i głośno cmokać w oba policzki. Łaskotał szorstkimi
wąsami, pachniał terpentyną i lakierem do podłóg.
- Bisiu! - wykrzykiwał. - Jesteś! Chyba mi schudłaś, co? Przyznaj się!
Bella nie lubiła tego akurat sposobu podtrzymywania na duchu. Wiedziała do-
brze, że ma skłonności do tycia i że musi z tym walczyć. To dlatego właśnie zapisała
się na karate (niewiele to zresztą pomogło na tuszę, za to sporo - na pewność siebie).
- A skąd, tato, utyłam dalsze półtora kilo. Babcia mnie tuczyła jak gęś - powie-
działa.
Tata odsunął ją, obejrzał z uwagą.
- Ale co ty opowiadasz, dziecinko! - zaprotestował, urażony. - Wyglądasz super.
I chyba nawet urosłaś!
- Przez dwa tygodnie?
- No, tak! Ho-ho, jeszcze trochę, a będziesz wyższa ode mnie!
Tak jakby to miała być wielka sztuka, doprawdy. Mierzył metr sześćdziesiąt.
Stał pośrodku pokoiku, niemal go wypełniając swoją barczystą, kwadratową postacią.
Ręce założył na piersiach, dużą głowę pochylił naprzód i uśmiechał się poczciwie.
Słońce obrysowało go morelową kreską i prześwietliło mu uszy na różowo. Wyglądał
miło, ciepło i przytulnie. I odrobinę niepewnie.
- Witaj w nowym domu - rzekł wreszcie pytająco.
- Hm, hm - mruknęła Bella, tocząc wzrokiem wokół. Trzeba przyznać, że wy-
remontował wszystko na cacy - wnętrze budki wprost lśniło, a w powietrzu unosił się
ostry zapach emalii, którą pociągnięto wszystkie listwy i drzwi. Korytarz pełen był
jeszcze kartonów z książkami i rondlami, ale w drugim pokoiku czekało już na Bellę
jej sosnowe łóżko, z ulubioną pościelą w różyczki. Tak. Co tu dużo gadać. Jednak dom
był po prostu zawsze tam, gdzie był tata.
Zadowolony nawet z tak oszczędnie wyrażonej pochwały, podszedł znów do
niej, by zdjąć jej wreszcie plecak. Pochylał się troskliwie, jakby tylko czekał, by móc
pospieszyć z pomocą. Cały on. Jego wieczna postawa. Ach, troskliwy, troskliwy. Już
zapomniała przez te dwa tygodnie, jaki on potrafi być troskliwy. I wcale jej tego nie
brakowało.
- Ale się napracowałeś! - pochwaliła tatę, zdejmując szybko plecak („Sama, sa-
ma!”) i okręcając się wokół osi, by uniknąć kolejnego klepnięcia w ramię. - To musiała
być ohydna rudera, sądząc po tym, jak wygląda z wierzchu.
- Fakt. No, ale to był warunek Majchrzaka: remont kapitalny od podstaw.
- Wiesz, tato... prawdę mówiąc, przez chwilę myślałam, że mieszkamy w tej
pięknej willi...
- Nie, Bisiu. Mieszkamy w domku ogrodnika.
- Biedny to musiał być człowiek.
- Tak jak my - mruknął ojciec, nasępiając brwi. - No, jazda, obmyj się troszkę
po podróży i chodź do kuchni...
- Ooo! A więc mamy i kuchnię?
- ... zjesz coś, odpoczniesz. A od rana zaczniemy się urządzać. Zrobiłbym wię-
cej, ale myślałem, że przyjedziesz jutro.
- Urwałam się babci trochę wcześniej. A co, nie jesteś zadowolony?
Tata spoważniał.
- Nawet nie wiesz... - zaczął i urwał. Zamrugał szybko, po czym chrząknął, co
zabrzmiało jak wystrzał z armaty. - Dobrze, że przyjechałaś - powiedział po chwili. -
Nawet nie wiesz, to jest... no! Życie bez ciebie byłoby...
Otóż właśnie! - czego Bella nie lubiła, to wkraczania na grząskie obszary sen-
tymentów. Odsłanianie uczuć, wszelkie wzruszenia i czułości - to było zawsze kłopo-
tliwe, bo przypominało słabość. I w dodatku - wymagało koniecznie odpowiedzi, naj-
lepiej - głębokiej. A Bella zdecydowanie wolała szybki marsz naprzód niż posępne
drążenie w głąb. Żartobliwie szturchnęła tatę w żołądek i wywinęła się spod jego ręki.
- Idę się myć - oznajmiła.
Łazienka nie była większa od szafy z zasuwanymi drzwiami. Umywalka, jeszcze
nie zamontowana, stała pod ścianą, woda bieżąca była tylko w kabinie z natryskiem,
więc Bella wlazła do brodzika.
Odświeżona, z wilgotną grzywką i warkoczami upiętymi na czubku głowy,
przywdziała ojcowski szlafrok z froty i przeszła do kuchni (wystarczyło zrobić trzy
kroki). W malutkim pomieszczeniu, białym jak jajko, mieściły się akurat dwa tabore-
ty, stolik i wisząca szafka.
- Więc ja myślę, że to była jednak szopa na narzędzia - zawyrokowała, siadając
przy stole. - Żaden ogrodnik nie chciałby tu mieszkać. Ale ciasno. Już też nie miałeś co
wybrać.
- Ano, nie miałem. Wziąłem co łaska - mruknął tata, krając szczypiorek. Sie-
dział tyłem do okna, przez które widać było mur z różami. Biegnące nisko promienie
słońca ozłacały od tyłu jego masywną głowę na mocnej szyi i pierwsze pasma siwizny
na skroniach.
- Za to ogród jest super - pocieszyła go Bella, której nagle zrobiło się żal ojca. W
tym jego pochyleniu głowy, w tym ściągnięciu brwi, było coś, co chwytało za serce. -
Jeszcze nigdy nie widziałam tylu róż w jednym miejscu. Pamiętasz, oczywiście, że róże
to moje ulubione kwiaty?
- Jeszcze by nie.
- I ładna jest ta dzielnica.
- To przecież Sołacz! - ożywił się ojciec. - Najładniejsza dzielnica w Poznaniu.
Chociaż i moja Wilda jest piękna. Urodziłem się na Wildzie, wiesz? I tyle lat tam
mieszkałem, i do Liceum Poligraficznego też na Wildzie chodziłem. Ale... Sołacz to
była dzielnica na eleganckie spacery z pannami. Co ja tu się nasiedziałem, na tych Ale-
jach, pod księżycem... - rozmarzył się nagle.
- Z pannami? - chciała wiedzieć Bella.
- No, właściwie... z jedną panną - tu ojciec, ku zdziwieniu Belli, zawstydził się
nagle, zaczerwienił po uszy. Przyjrzała mu się podejrzliwie, a on przechwycił jej spoj-
rzenie. - Ale z twoją mamą też tu przychodziłem - dodał uspokajająco. - Tylko że po-
tem.
- Po czym? - spytała szybko Bella.
- Co: po czym?
- No dobra, mniejsza z tym - mruknęła. - Mówiliśmy o Sołaczu.
- Tak o Sołaczu. No - Sołacz to jest Sołacz. I już. Więc co z tego że mieszkamy w
szopce na narzędzia. Cieszmy się, że mamy dach nad głową i to właściwie za darmo.
Majchrzak ustalił, że w zamian za remont możemy tu mieszkać przez cały rok, nie pła-
cąc grosza. To nas ratuje. Jesteśmy bez forsy.
- Przecież wiem - westchnęła Bella.
- Wszystkiego jeszcze nie wiesz. Nie mamy forsy wcale.
- Wcale?!
- Gotówki na trzy miesiące życia. I nic więcej. Wspólnik naciął mnie jeszcze go-
rzej, niż myślałem, Bisiu. To dlatego musiałem sprzedać nie tylko dom, ale i samo-
chód. Żeby spłacić długi.
- No, ładnie! Dałeś się, jak zwykle, zrobić, tato!
- Przecież to był przyjaciel... - tu ojciec urwał i znów się oblał rumieńcem, aż po
same czoło, do nasady gęstej, sztywnej czupryny. Nie doszedł jeszcze trzydziestu pię-
ciu lat, a już zaczął siwieć. Tylko gęste brwi miał po dawnemu rudawe, i te swoje wąsi-
ska.
- Ja też się rumienię, kiedy mi wstyd za kogoś - stwierdziła Bella. - Ale raczej ze
złości.
- Nie słuchasz, co mówię.
- Ciekawe, czy pod innymi względami też jestem do ciebie podobna.
- Masz być sobą, Bisiu. Nie chcę, żebyś była podobna do mnie.
- Będę sobą, możesz być pewny. Nie pozwolę nikomu tak się oszukać. Tato,
przepraszam, że ci to powiem: to ty zawiniłeś. Dlaczego zawsze ufasz każdemu bez
zastanowienia? Dlaczego nie walczysz o swoje? Dlaczego pozwoliłeś tak bezwstydnie
się nabrać? Trzeba było od początku patrzeć mu na ręce.
Ojciec, który dotąd słuchał jej ze spuszczoną głową, teraz surowo spojrzał ja-
snymi, dobrymi oczami.
- Gdybym miał podejrzewać przyjaciół na zapas, wolałbym nie żyć - powiedział.
- A teraz dość już tego. Zjedz kolację - spojrzał łagodniej. - No, jedz, jedz. Patrz, jakie
ładne kanapki tata ci zrobił. Z kiełbaską, z pomidorem. Aha, wiesz co? Twoja nowa
szkoła jest całkiem niedaleko. Dwa przystanki tramwajem albo miły spacerek. Świet-
ne liceum. Imienia Żeromskiego.
- I co, bez niczego mnie przyjęli?
- A dlaczego mieliby nie przyjmować? Świadectwo ukończenia pierwszej klasy
przedstawiłem. Wierzyć nie chcieli, że masz same piątki...
- I szóstkę z matmy!
- Tak, i szóstkę. Wyjaśniłem im wszystkie okoliczności...
- A co takiego im powiedziałeś?
- No, co mogłem powiedzieć. Prawdę. Że miałem w Łodzi firmę, ale już nie
mam, bo splajtowałem. I że pracuję w Poznaniu, więc tu będziemy mieszkać.
- Tato, ale ja nie wiem jeszcze, co to za praca.
- No, u Majchrzaka przecież. W drukarni. Wiesz, że to jest mój starszy kolega
jeszcze z liceum. Założył własny zakład - supernowoczesny, maszyny prosto z Nie-
miec. Bajka. Przyjął mnie od razu. Ale z dziwną miną.
- Dlaczego?
- No, wiesz... słyszał, że mi świetnie idzie z tą firmą.
- Aha. I co? Trudno było się przyznać, że nie tak znów świetnie?
Chwila ciszy.
- Honor bolał - rzekł ojciec niby to żartem, ale markotnie i spojrzał na córkę z
przepraszającą miną. Chrząknął. Mocno splótł szerokie, duże dłonie. Bellę opanowało
współczucie, przemieszane dziwnie z gniewem.
- Wspólnika powinien boleć, a nie ciebie! - rzekła ostro. - Ześwinił się nieludz-
ko. A ty go tak lubiłeś!
Ojciec milczał, wciąż patrząc w swoje splecione palce. Wreszcie przeniósł wzrok
za okno. Wiatr huśtał tam czerwone główki róż.
Bella przyglądała się twarzy swego ojca - tej zdrowej, czerstwej twarzy, zbudo-
wanej z mocnych płaszczyzn i energicznych linii. Bystre, siwe oczy taty kryły się pod
lekko nawisłymi brwiami, podbródek był kwadratowy i uparty, a linijka ust, przesło-
niętych wąsem, miała zwykle wyraz stanowczości i dobrego humoru. Dzisiaj Bella od-
nalazła na tej twarzy bezradność i smutek.
Miała męczące uczucie, że ojciec sprawia jej zawód. Byli sobie tak bliscy, że od-
bierała jego porażkę jako swoją, jego zakłopotanie powodowało jej wstyd, a jego brak
radości powodował zupełny zamęt. Przecież Zawsze był taki pogodny, silny i spokoj-
ny.
Zawstydziła się nagle i szybko położyła na ręce taty swoją dłoń - mniejszą, lecz
też mocną i szeroką, z krótkimi, silnymi palcami o takich samych, śmiesznych jak u
taty, paznokciach: kwadratowych, z białymi półksiężycami u nasady. Ten widok jakoś
ją pokrzepił.
- Ale przecież sobie poradzimy - powiedziała. Popatrzał na nią wreszcie, jego
dalekie spojrzenie nabrało ostrości. Przykrył jej dłoń swoją ręką, uścisnął, aż zabolały
ją palce.
- A czy ktoś tutaj miał wątpliwości? - spytał. Znajome zmarszczki ułożyły się
bezpiecznie na swoich miejscach, w tym samym, co zawsze, budzącym zaufanie
uśmiechu. - Poradzimy sobie jak zwykle. Ty i ja, Bisiu. Ty i ja. Pamiętaj: tata czuwa.
5.
Poszli spać grubo po północy. Najpierw długo jeszcze siedzieli w kuchni nad
kolacją, a potem zebrało się im na gadanie. Tata opowiadał o swoich młodych latach
w Poznaniu (skąpo, jak to on, ale Bella i tak wywnioskowała, że ta panna z ławeczki
była zarazem jego szkolną koleżanką, że miała na imię Aniela, że jej oczy były czarne i
że pociągał ją teatr). Kiedy skończył wspominać, chciał wiedzieć, jak było na wsi, u
babci, więc Bella rozpoczęła swoją opowieść: babcia nie pozwalała jej pływać w rzece,
bo obawiała się, że wnuczka z miejsca utonie, wcześnie kładła się spać, wyłączała te-
lewizor przed każdym filmem, nie będącym kreskówką Disneya, na obiad wciąż były
pyzy, kluski lub pierogi, i co dzień pyszne ciasto na podwieczorek, a gimnastyki upra-
wiać też nie było wolno, bo można sobie od tego oberwać wątrobę. Babcia nawet sły-
szeć nie chciała o tym, że Bella musi schudnąć. Ponadto można z nią było rozmawiać
tylko o tym, co porabia jej ukochany zięć Robercik, a że Bella otrzymała od taty wy-
raźny zakaz ujawniania spraw przykrych, związanych tak czy inaczej z plajtą firmy
poligraficznej, więc też nie bardzo wiedziała, co opowiadać. Rozmowa się nie kleiła i w
końcu babcia uznała, że wnuczka się z nią nudzi. Z tego powodu zapraszała swoje
przyjaciółki ze wsi i to było dopiero nudne. Towarzystwa zaś młodego raczej we wsi
nie było, młodzieńcy pili piwo w sklepiku, a dziewczyny wiecznie się krzątały wokół
gospodarstwa. W przerwach wszyscy oglądali telewizję. Słowem, wakacje pod gruszą
wypadły raczej średnio, podsumowała Bella.
Tak im minęły, zapijane kolejnymi herbatkami, dwie godziny. Wreszcie prze-
szli do pokoiku z sosnowym łóżkiem, gdyż Bella miała pomysł, by ustawić je pod
oknem, co miało jej ułatwić wpatrywanie się w nocny firmament przed zaśnięciem, a
następnie - oglądanie wschodu słońca. Przesunęli więc to łóżko, przewrócili stołek,
narobili mnóstwo hałasu, zaczęli się wzajemnie uciszać, wreszcie Bella rozpakowała
plecak i wydobyła piżamę oraz najróżniejsze kosmetyczne utensylia, a także swoje
lektury podróżne - i wtedy okazało się, że koniecznie trzeba przydźwigać z korytarza
bieliźniarkę. Kiedy ją wreszcie przytaszczyli, wpychając bokiem przez drzwi, przeko-
nali się, że w izdebce zmieści się już tylko jedno krzesełko i nic więcej. Wielkie prze-
meblowanie malutkiej chatki zajęło im dalsze dwie godziny. Bella, wykąpana po raz
drugi, dopiero koło północy znalazła się w łóżku, ale nowe mieszkanie było już w cało-
ści urządzone, wygodnie i ze smakiem, wszystkie meble stały na najlepszych dla siebie
miejscach, ulubione drobiazgi roztaczały domowy urok, a fotografia młodej na zawsze
mamy - dziewczyny ze srebrzystym fletem przy ustach - zdobiła ścianę obok łóżka.
Może tata i był wzorowym pracusiem, ale ona, Bella, miała za to genialne po-
mysły na rozwiązanie prozaicznych problemów.
Wyciągnęła się rozkosznie w chłodnej pościeli, zgasiła lampkę i zamknęła oczy
w przekonaniu, że zaraz uśnie. Nic z tego! - było zimno jak diabli. Cienkie ściany nie
chroniły przed chłodem nocy. Od uchylonego okna wiało, od podłogi ciągnęło (trzeba
by tu chyba położyć izolację i grubą wykładzinę?). Pod drzwiami błyszczała smużka
światła, cała podłoga poskrzypywała w nieustającym dialogu z cichymi stąpnięciami
taty, brzękały sztućce i talerzyki, myte (och, co za pedant!) i ustawiane na suszarce.
Potem znów za cienkim przepierzeniem odezwał się prysznic: łoskot kropel w brodzi-
ku przypominał nagłą ulewę, szumiała woda w rurach. Wreszcie światło zgasło ale za
to do pokoiku Belli wtargnęła biała poświata ulicznych latarni i zrobiło się jakoś bar-
dziej hałaśliwie. Zapach farby, jakby dopiero teraz się obudził, zaczął gryźć w nos, sa-
mochody przejeżdżały chyba wprost pod oknami, tramwaje zgrzytały nieco dalej, ale
też głośno a z dala dobiegał - ciężki i chrapliwy, jak oddech chorego stłumiony hałas
Śródmieścia.
Bella kuliła się pod kołdrą, która wciąż nie chciała się rozgrzać, i odpędzała go-
rączkowe myśli. Tu, w tym domku, tej nocy, zrozumiała, że nie będzie jej odtąd łatwo.
Chyba skończyła się w jej życiu epoka słodkiego bezpieczeństwa. Szkoda, że nikt jej
nie zapytał, czy się na to zgadza.
Musiała porzucić miasto, gdzie mieszkała od zawsze, przerwać treningi karate,
zostawić klasę, z którą już zdążyła się zżyć przez pierwszy rok nauki w liceum - i za-
czynać wszystko od nowa, w obcym środowisku. Żal jej było koleżanek, żal nawet nie-
których nauczycieli, a już najbardziej żałowała sprzedanego domu. Sami go z tatą re-
montowali i zrobili z niego cacko. A ogródek! Rosły w nim bzy i jaśminy, i tyle pięk-
nych kwiatów, które Bella posadziła i wyhodowała własnoręcznie! Był też w Łodzi
cmentarz z grobem mamy, na który chodzili ze świeczkami, kwiatami i wieńcami z
jedliny.
A teraz - koniec epoki. Ich życie zmieniło się, jak po wybuchu. Przez te dwa ty-
godnie na wsi szok, jakiego Bella doznała jeszcze tak niedawno, nieco osłabł i zatarł
się w pamięci. Dopiero teraz zaczęła w pełni rozumieć sytuację. Najbardziej w niej
niepokojący był stan taty. Ciekawe, dlaczego wybrał Poznań. Czy nie mógł znaleźć
pracy w Łodzi? Może nie, w Łodzi jest naprawdę duże bezrobocie. No, ale czy musiał
się godzić na warunki tego paskudnego Majchrzaka? Dlaczego wybrał Poznań?
Myśl Belli jakoś sama zawróciła w stronę dawnej sympatii ojca, tej panny o
czarnych oczach, co to lubiła teatr. Ciekawe, co się z nią teraz dzieje. Skoro była taty
rówieśnicą, to pewnie wyszła za mąż, może ma dzieci? Ciekawe - pomyślała Bella i
myśl ta ukłuła ją tak, że aż podskoczyła w łóżku - czy tata będzie chciał się z tą Anielą
zobaczyć?
Dlaczego w Łodzi było jej wszystko jedno, dokąd tata idzie, z kim się spotyka i o
której wraca, i jakie to panie do niego dzwonią? Dlaczego tu, w Poznaniu, nagle zaczę-
ło to ją tak żywo obchodzić? Może dlatego, że są tu tylko we dwoje, zupełnie sami. Ca-
ła rodzina - siostra taty, jej mąż i dzieci - została w Łodzi. Ale przecież najprościej bę-
dzie o tym z tatą pogadać - pomyślała. To był najlepszy sposób na wszystko. I jeszcze
nigdy nie zawiódł.
Tak się uspokoiwszy, Bella nagle zasnęła. Kiedy w ciszy nocnej wybuchł głośny,
ochrypły i brzydki wrzask - poderwała się z sercem w gardle i z szumem w głowie.
Przez chwilę jej się zdawało, że śpi w przedziale kolejowym, zaraz potem przypomnia-
ła sobie, gdzie jest i od razu się zlękła o tatę. Wypadła z pokoiku, po ciemku obijając
się w nieznanym wnętrzu. Szarpnęła wreszcie drzwi sąsiedniego pokoju - i ujrzała oj-
ca, który, odziany już w piżamę, słabo oświetlony małą nocną lampką, wychylał się za
okno.
- Co się dzieje, tato?
- Nie wiem - odparł, wychylając się jeszcze bardziej. - Ktoś wrzeszczał.
- Myślałam, że to ty.
- No, dzięki. Nie, to nie ja. Moim zdaniem to stamtąd wrzeszczało.
Bella też wyjrzała. U Majchrzaka oświetlone były okna całego parteru. Widok
częściowo przesłaniały świerki, ale i tak było oczywiste, że w willi trwa zamieszanie.
Ktoś trzasnął głośno drzwiami, zajazgotał kobiecy głos, a potem znów rozległ się ten
wrzask, brzydki i ochrypły. Coś upadło. Dał się słyszeć brzęk tłuczonego szkła i wymy-
sły pana Majchrzaka. Jego tubalny baryton niósł się wyraziście poprzez ciszę nocy.
Najlepiej słychać było słowo „gówniarz”.
- Ach, to tylko rodzinna awantura - mruknął ojciec. - Takie czasy, nerwy
wszystkim puszczają. Chodźmy spać.
- Raczej nie pośpimy. Oni wciąż się kłócą.
- Przejdzie im. Zaraz się zmęczą.
- Która to godzina?
- Wpół do pierwszej, Bisiu. Idź spać.
- To może trwać do rana - zrzędziła Bella. Owinęła się kocem taty i wychyliła
poza parapet. Za kosmatą łapą świerkowej gałęzi widniało słabo oświetlone okno w
bocznej ścianie willi. Brzuchata sylwetka Majchrzaka ciemniała na pierwszym planie.
W głębi, w niebieskawym półmroku, na tle migającego ekranu, stała owa tajemnicza,
wysoka postać.
- Tato, a kto właściwie mieszka z Majchrzakiem?
- No, jego rodzina. Żona i syn.
- To pewnie ten syn tak wrzeszczał?
- Na to wygląda. Coś mi Majchrzak mówił, że ma z nim problemy.
- A jaki on jest? Ten syn.
- No, jak to młody. Taki jakiś... wyciągnięty. Ponury. Zresztą - właściwie to ja
nie wiem, bo on ciągle siedzi w domu, a ja... no, ja tam... nie bywam.
- Ach! Nie bywasz!...
- Dość mam Majchrzaka w pracy. Potem człowiek chciałby odpocząć - powie-
dział tata tonem obronnym.
W willi niespodziewanie zapanowała śmiertelna cisza.
- No - rzekł ojciec. - Mówiłem. Już po wszystkim. Zamykaj okno bo wszystko
wyziębisz. Idź spać - klepnął ją w łopatkę, po swojemu, i kazał biec do łóżka.
- Dobranoc, ale już!
Bella poszła do siebie i położyła się pod zimną kołdrą. Była przekonana, że te-
raz to już na pewno nie zmruży oczu. Ale one same się jej zmrużyły, nawet nie wie-
działa, kiedy i jak. Zapadła w zdrowy sen, jak w czarną otchłań.
Sobota, 13 lipca
1.
- No i znów nam się udał poranek, Józinku. Chociaż słyszałam prognozę,
wiesz? Mówiono, że weekend upłynie pod znakiem opadów i ochłodzenia. Od razu
człowiek się zastanawia, jaki to mianowicie jest ten znak opadów i ochłodzenia. Swoją
drogą, nie mogę pojąć, dlaczego ci ludzie w telewizorze przemawiają zawsze tak pom-
patycznie, ozdobnie i zawile, czy nie można by na przykład powiedzieć po prostu: bę-
dzie deszcz i zimno? - Siedź teraz grzecznie, to ci zrobię fryzurę pod górę. O, tak. Te-
raz jesteś przystojniacha. Zupełny punk. Szkoda tylko, że się nie urodziłeś brunetem,
jak twój ojciec, śpiący nota bene zbyt twardo, jak na tę późną godzinę. Albo szatynem,
jak twoi kuzyn Ignacy Grzegorz. Ale co robić. Jaki kolor włosow nam dano, taki mu-
simy nosić. No, w drogę. Hop! Trzymaj cię mnie za szyję, a ja wniosę wózek po schod-
kach. Tak, tak... nfff A nasz tata sobie śpi w najlepsze. No, nic, nic, niech sobie pośpi
nasz tata drogi. W końcu naprawdę ciężko pracował przez cały tydzień, a tej nocy to
miał nawet dyżur, nawiasem mówiąc, opłacony bez przysługującego lekarzom dwu-
dziestoprocentowego dodatku, Józinku. Jednakże, zabawna rzecz, ja też ciężko pra-
cowałam przez cały tydzień, w podobnym, co tata, wymiarze godzin i także z nocnymi
dyżurami bez dodatku, a jednak, proszę, wstaję świeżutka jak stokrotka i jak ona
ofiarna i wybieram się z tobą na miły letni spacerek poranny, pamiętając, jak lubisz tę
rozrywkę. Ufff. No, dobra, wyszliśmy z podziemi. Czekaj, odsapnę momencik. Cieka-
we, czy od noszenia wózka zrobią mi się żylaki. Albo przepuklina. Posłuchajmy przez
chwilę pod drzwiami, co słychać u rodziny. Nic. Nic nie słychać, Józinku, pewnie
wszyscy jeszcze śpią. A jest dziewiąta! No, no. Wygląda na to, że jesteśmy najbardziej
rannymi z ptaszków, mój kochany. Hę, hę. Uwaga, trzymaj się, teraz znów musimy
znieść wózek ze schodków, by dojść do bramy. No. Brama. Jedziemy. Siadaj, oprzyj
się wygodnie i w drogę. Co to ja mówiłam? Aha. O kolorze włosów. Widzisz - w twoim
przypadku przeważyły geny mojej rodziny. To jest bardzo ładny kolorek, ten rudy, i
nie ma powodu się go wstydzić, choć muszę przyznać, że mnie osobiście nieco się już
sprzykrzył przez te trzydzieści dwa lata obnaszania go po świecie. Wyznam ci - tylko
nikomu się nie wygadaj! - że nawet rozważałam możliwość przefarbowania mych lo-
ków na kolor kruczoczarny. Ale szybko mi przeszło, gdy tylko wyobraziłam sobie, jak
będę wyglądała z tak zwanymi odroślami. Patrz, jaka ładna pogoda. Po prostu brylan-
cik. Może tylko na zachodzie widać pierwsze symptomy potwierdzania się prognozy,
niebo jest jakby - widzisz? - leciutko zamglone. Ale co ja tak gadam i gadam, kolej na
ciebie. Powiedz na przykład: prognoza.
- Pupa - rzekł mętnie Józinek, nadymając się z wysiłku,
- Nno... trójka z plusem. A teraz powiedz: słoneczko.
- Ciulanko - powtórzył Józinek apatycznie.
- Więcej ambicji, mój mały. Więcej ambicji. Ignacy Grzegorz w twoim wieku
był wcieleniem ambicji i jest nim, nota bene, do dzisiaj. Myślę, że on wyrośnie na ge-
niusza. A właściwie, sama już nie wiem, czy to ja tak myślę, czy też raczej tylko przeję-
łam narzucające się tak silnie zdanie całej rodziny. Przyznaję, że niekiedy irytujące, a
dla ciebie wręcz kłopotliwe. Cóż począć, mój drogi, stajesz przed bardzo poważnym
wyzwaniem i będziesz musiał, chcąc nie chcąc, stawić mu czoło. Po męsku. (Trzymaj
się, bo przejeżdżamy na drugą stronę). Prawdziwa szopka zacznie się zresztą dopiero
wtedy, kiedy moja siostra, a twoja ciotka Nutria (nutria, Józinku, to takie włochate
stworzonko z dużymi pomarańczowymi zębami) zdecyduje się wreszcie wyjść za tego
swojego Filipa. Ich burzliwy romans, który zaczął się jeszcze przed twoim urodzeniem
od, nie uwierzysz, skucia Nutrii kajdankami przez tegoż Filipa w ekspresie Pomorza-
nin, trwa stanowczo zbyt długo, on się chce żenić, ona odmawia lub też odsuwa decy-
zję na potem. Odkryła bowiem, że on jest od niej młodszy o trzy lata. A co to ma do
rzeczy? Czy, skoro się kochają, nie mogliby założyć przykładnej komórki rodzinnej,
mimo różnicy wieku? Ale do czego zmierzam: ich potomek byłby w naszej rodzinie,
jak łatwo się domyślić, kolejnym kandydatem na geniusza. Jedyna nadzieja w kodzie
genetycznym Filipa Bratka, uzdolnionego, jak wiadomo, muzycznie... ach! Widzę lek-
kie oszołomienie w twym wzroku. Idę o zakład, że nie wiesz, co to kod genetyczny.
Mogę ci to natychmiast objaśnić, gdyż tak się składa, że znam się na tym zawodowo, i
to całkiem nieźle. Daj mi tylko znak, a już ci robię wykład, poczynając od relacji z pro-
stych doświadczeń na kolorowej fasolce, które tak dobrze ilustrują prawo Mendla.
Hm? Życzysz sobie? Nie? Co mówisz?
- Babba - wygłosił ostrzegawczo Józinek i zrobił wielkie oczy. - To! Tu! Bam!
Bam!
- Spróbujmy zrozumieć. Baba? Tutaj? Przewrót? Upadek? Aha, tu omal nie
upadłeś, jak ta dziewczyna wpadła wczoraj na ciebie. No, brawo, przejawiamy pamięć
sytuacyjną. Tak, biedaczku, tak, wpadła na twój wózek! Owszem, przeprosiła, ale wy-
łącznie gestem, a tyś omal nie wpadł pod koła tramwaju (brr, nie strasz mnie). Uch,
brzydka dziewucha.
- Be-be? - upewnił się Józinek, wymachując rączkami.
- Tak, paskudnica. Dzisiejsza młodzież, Józinku. Za nic mają zarówno pokole-
nie wstępujące, jak i zstępujące. Rozbuchany egoizm - nie chciałabym generalizować,
ale niestety zjawisko jest powszechne - kładzie się im na oczy jak ciemna przepaska
(ładnie powiedziane). No, nic, nie przejmuj się, miejmy nadzieję, że już nie spotkamy
tej dziewczyny.
- Baba be-be! - przypomniał Józinek.
- Tak, tej brzydkiej dziewczyny. Gdyby nas kiedyś spotkała, powiemy jej w
oczy, co o niej myślimy. Niech na drugi raz się zastanowi, na co wpada. Oho! Popatrz
tylko, co jedzie. Karetka reanimacyjna, Józinku. Piękne odgłosy, co? Idę o zakład, że
pędzi do szpitala Raszei.
2.
Przez opary snu przebiło się jakieś zawodzenie. Bella, która przebywała właśnie
duchem w cudownym ogrodzie, w towarzystwie pięknego księcia, zdumiała się nagle,
słysząc to wycie, i zaraz podświadomie włączyła je w obręb snu. Wyśniła, mianowicie,
potwora, który czaił się za krzakiem róży. Wydał on z siebie głośne, modulowane elek-
tronicznie wycie, a Bellę tak to zdziwiło, że otworzyła oczy.
Ujrzała nad sobą niepokalaną biel sufitu z czarnym sznurem i wiszącą na nim
pochlapaną żarówką. Wokół żarówki leniwie krążyła spasiona mucha. Przez dłuższą
chwilę Bella wpatrywała się w ten anonimowy widoczek i nie umiała sobie wyjaśnić,
gdzie się właściwie znajduje. Lecz wystarczyło przenieść wzrok za okno i zobaczyć ró-
że, a już wszystko było jasne.
Usiadła natychmiast na łóżku i doznała zachwytu. Jak pięknie. Chłodny, rześki
poranek. Słońce, trawnik jak aksamit (muszą tu mieć dobrą kosiarkę, a nawożą chyba
Pokonem). Wiatr. Róże wyciągają się ku słońcu, od wczoraj już zmienione - przybyło
nowych kwiatów, rozwinęły się pączki, a ich barwy są jakby żywsze w porannym,
ostrym świetle. Ten krzew obsypany cytrynowymi różami trzeba by chyba podeprzeć.
Mały rzut oka w stronę willi - aha, okno zamknięte na głucho, słońce odbija się
w opalizujących szybach (chyba dość dawno nie mytych). Która to godzina? Dziewią-
ta? Coś podobnego. Bella udała się pod gorący prysznic. Umyta, ubrana w dres, z mo-
krymi włosami, postawiła w kuchni czajnik na płytce elektrycznej i ostrożnie zajrzała
do taty.
Nie spał. Leżał na wznak w łóżku, z rękami pod głową. Patrzał nieruchomo w
sufit i słuchał radia. Szemrało cichutko, lecz można było rozpoznać, że to jakaś aktor-
ka bardzo lirycznie czyta wiersze:
- Między nami jest przepaść, przepaść niezgłębiona, I choćbyśmy wykochać po
brzeg dusze chcieli, To wszystko, co nas łączy, jest miłość szalona, A wszystko, co jest
prawdą, na wieki nas dzieli...
Bella przyglądała mu się już dłuższą chwilę, a on nawet nie zauważył jej wej-
ścia! Leżał sobie, w tej spranej do białości piżamie, schodzone drewniaki stały przed
łóżkiem, a radio - na małym stoliku, obok stosu gatek złożonych w kostkę. Kontrast
pomiędzy poetycznym głosem, a prozaicznym otoczeniem był dosyć groteskowy, de-
nerwujące zaś było to, że tata słuchał z aż takim napięciem, całkowicie wyłączony z
rzeczywistości.
- Tato! - odezwała się nagląco Bella, ale on nie zareagował, skoncentrowany na
słuchaniu wiersza.
- Bo nigdy cię nie wezmę na wieczność dla siebie. Ty nigdy mną nie będziesz, a
ja nigdy tobą - powiedziała aktorka dramatycznie, a Bellę wszystko to razem rozdraż-
niło do tego stopnia, że, niewiele myśląc, przeszła przez pokój i wyłączyła radio.
Reakcja taty była przerażająca. Zerwał się i gwałtownie złapał za rękę - tak
mocno, że aż zabolało.
- No, co?! - krzyknęła.
Obce oczy! - spojrzały na nią z gniewem. Nagle, jakby się im zmieniła ostrość
widzenia - tata ją rozpoznał. Twarz mu złagodniała, spoczciwiała, rozjaśniła się.
- To ty - powiedział.
- No, ja, a co, zapomniałeś, że jestem?
Przez chwilę patrzał na nią bez słowa, wciąż ściskając jej rękę. Z kuchni dał się
słyszeć wzbierający gwizd, więc Bella spytała:
- Kawy czy herbaty?
Tata jakby nie słyszał - ani czajnika, ani pytania.
- Zaraz mi urwiesz rękę - burknęła Bella. Czajnik w kuchni wariował, więc
uwolniła się szarpnięciem i powtórzyła pytanie. Tym razem otrzymała odpowiedź:
- Kawy.
- Przepraszam, że zgasiłam ci radio - rzuciła niedbale, choć wiedziała dobrze, że
sprawa była dużego kalibru.
- Nie rób tego więcej - powiedział lekko.
- Dobrze.
- Już wstaję.
- To ja robię śniadanie. Jogurt z płatkami?
- Może być.
3.
Po śniadaniu wyszła przed dom (tata samorzutnie zaczął zmywać i sprzątać) - i
aż przystanęła w podziwie, mrużąc oczy od blasku i urody świata. Piękny, stary ro-
mantyczny ogród wypełniony był złotawym blaskiem i błękitnymi cieniami. Cała po-
sesja otoczona została porządnym żywopłotem z gęstego ligustru, chronionego dodat-
kowo siatką, tylko od ulicy wznosił się kamienny mur, pokryty pnącymi różami. Za
willą, przy tylnej granicy ogrodu, ciemniała grupa starych lip i grabów, upozowanych
tak wdzięcznie, jakby każdy rok ich wzrastania przebiegał pod nadzorem wybitnego
artysty.
Ten sam artysta musiał dbać o wzrost róż. Przed domem tkwiły wśród trawnika
dziesiątki drzewek szlamowych, a krzewy, które okrywały żardiniery, kratki i łukowate
bramki, były rozrośnięte, mocne i zdrowe, i układały się z naturalnym wdziękiem.
Niebem sunęły białe i żółtawe obłoki, a pomiędzy drzewami i kwiatami wirował
orzeźwiający wiatr. Wszędzie pustka i cisza - a mimo to Bella raz jeszcze miała wraże-
nie, że ktoś się jej przygląda z ukrycia. Nawet odrobinę się stropiła, gdy stwierdziła, że
znów jest przedmiotem czujnej obserwacji ze strony tego pręgowanego dachowca.
Oddała mu niechętne spojrzenie. A ponieważ kocur wygrzewał się na swoim
ulubionym parapecie, spojrzała też machinalnie w szybę powyżej - lecz tym razem nie
było tam nikogo. Wykonawca nocnego koncertu odsypiał zapewne swój wysiłek.
Cisza, wiatr. Daleki, nieustanny szum Śródmieścia. Za kamiennym murem pu-
sta Aleja Wielkopolska kołysała w słońcu potężne korony kasztanów. Z rzadka prze-
mknął jakiś samochód, przechodniów nie było. Trawnik obiegał cały dom pluszową
płaszczyzną, także z lewego boku willi kończył się równym wałem ligustrowego żywo-
płotu. Za nim rozpościerała się posesja sąsiednia: zachwaszczony teren z okrągłą ra-
batą szkarłatnej szałwii pośrodku. W głębi bielał parterowy budyneczek, w całości po-
rośnięty dzikim winem.
Bella podskoczyła w miejscu, po czym dla rozgrzewki zaczęła trenować ciosy,
kopnięcia i skoki. Zadowolona, jak zawsze po wysiłku, zdyszana i rześka, ruszyła dalej
na obchód nowego miejsca, gdy nagle, nie wiadomo skąd, wypadła kolorowa piłka i,
odbiwszy się parę razy, potoczyła się równiutko pod stopy Belli, gdzie też się zatrzy-
mała.
- Halo - powiedział głos zza ligustru. - Widzę cię.
Bella podniosła piłkę i podeszła do żywopłotu. Po drugiej stronie, w piaskowni-
cy z drewnianą obudową, siedziała pośród brudnego piasku persona lat około dwuna-
stu: poważny bladolicy chłopiec z ciemną grzywką i długim, smętnym nosem, ubrany
w białą koszulkę i białe spodnie.
- Witam - odezwała się Bella i odrzuciła mu piłkę. - Nie za duży jesteś na zaba-
wy w piaskownicy?
- Sekundę - zirytował się chłopiec. - Ja tu prowadzę obserwację.
- Tak? A co obserwujesz? Jaszczurki?
- Jaszczurkę widzę tylko jedną - rzekł znacząco. - A obserwuję Przeszczepa,
moja szanowna pani.
- Kogo?
- Nieważne. Trenujesz karate?
- Tak.
- Jakieś sukcesy?
- Zielony pas.
- Każdy tak może powiedzieć.
- Ja mogę to natomiast udowodnić - powiedziała Bella rzucając ostre spojrze-
nie. - No więc, kogo obserwujesz?
- Przeszczepa, waszego Przeszczepa, powiedziałem chyba wyraźnie - chłopiec
objawił swe zamiary, ukazując lornetkę myśliwską oraz łuk wykonany z pręta bambu-
sowego i szpagatu. - Jak tylko zauważę, że drań znów zaczyna, przestrzelę mu tętnicę.
- Ale co ma zaczynać? Co to za Przeszczep?
- No, jak? Mieszkasz z nim, a nie wiesz?
- Ja nie mieszkam z żadnym Przeszczepem - wyjaśniła mu Bella z oburzeniem.
- Przyjechałam dopiero wczoraj, nie znam nikogo takiego. Będę tu mieszkać, owszem,
ale w tym małym domku.
- Ach, teraz pojmuję, z panem Robertem - chłopczyna spojrzał nieco łaskawiej.
- Przyjemny człowiek. Pozwolił mi pomalować okna emalią ftalową. Więc ty jesteś ta
Arabella, jego córka? Możesz się do mnie zwracać: Mateuszu.
- A ty nie zwracaj się do mnie, tylko mów mi Bella.
- Tak. Też myślę, że to lepiej brzmi. A więc: Bella - jeśli nie mieszkasz z Maj-
chrzakami, to nie spaceruj po ich ogrodzie. Majchrzakowa jest na ten temat bardzo
wrażliwa. Oni tu w ogóle są jak z Hitchcocka. Słyszałaś, jak Przeszczep się w nocy
darł?
- Jasne. Obudził mnie. O co tu chodzi? Dlaczego on krzyczał? A ty, dlaczego się
na niego czaisz?
Mateusz spojrzał wyniośle.
- Nie wydaje ci się, że jesteś ciekawska?
- Nie, nie wydaje mi się. I tak już mi ujawniłeś mnóstwo intrygujących szczegó-
łów.
Mateusz westchnął i z potępieniem pokręcił głową.
- On rzuca w krasnala - wyjawił posępnie. - Wątrobą.
- Hę?!...
- A jak nie wątrobą, to jajami. Albo pomidorem.
- W krasnala?
Mateusz machnął niecierpliwie ręką w głąb swego ogrodu, wskazując przed-
miot konwersacji, tkwiący w gęstwinie szałwii. Krasnal miał z półtora metra wzrostu i
głupawy, obleśny uśmiech. Wykonano go z gipsu i pomalowano jaskrawymi barwami;
w założeniu służyć miał jako element dekoracyjny. Cały oblepiony jakimiś zeschłymi
bryzgami, krasnal wyglądał jednak bardzo nieświeżo.
- W wakacje Przeszczep wstaje późno - ujawniał Mateusz z miną pełną obrzy-
dzenia. - Idzie do kuchni, wyjmuje z lodówki, co tam ma, i rzuca w naszego krasnala.
Rzuca, aż trafi. A przez cały czas go filmuje. Ustawia kamerę za każdym razem w tym
samym miejscu.
- Ale dlaczego on tak szaleje z tym krasnalem?
- Nienawidzi go.
- A ty go lubisz - domyślnie rzekła Bella, starając się łagodnie wniknąć w tajniki
duszy dziecięcej.
- A skąd. Ja go też nie cierpię. Tylko, że mama, która jest do krasnala absur-
dalnie przywiązana, każe mi go myć albo oskrobywać. I to jest ohydne. Dlatego uwa-
żam, że Przeszczep musi ponieść karę.
- Boże - powiedziała Bella. - Jakież to okropne. Już wszystko rozumiem, chłop-
cze drogi. A dlaczego nazywasz go Przeszczepem?
Mateusz spojrzał na nią z politowaniem.
- A czy to tak trudno pojąć?
- Obawiam się, że tak.
- Czy ty go widziałaś?
- No, właśnie nie.
- Aha. Jak zobaczysz, to zrozumiesz. Oczywiście, jeśli znasz film „Frankenste-
in”, reżysera Jamesa Whale’a, rok produkcji 1931.
- „Frankensteina” pokazywali chyba na Polsacie?
- Aha. O potworze zszytym z kawałków zwłok. Niezłe. W roli głównej Boris Kar-
loff. Potwora ożywiono energią elektryczną zaczerpniętą z pioruna taką dość prymi-
tywną antenką. Pomysł naiwny. Nie wiem, kto był scenarzystą, ale chyba jakaś baba.
- Ale co to ma wspólnego z...
- Przeszczep dokładnie tak wygląda, jak ten potwór. Odkąd obejrzeliśmy z
chłopakami „Frankensteina”, wszyscy go tak nazywają. I on, jak to słyszy, to tak fajnie
się wścieka i ryczy. Całkiem jak Karloff.
- Ale czy z nim jest coś... nie tak?
- To jest pewne, moja pani. Uważaj: przez drugie półrocze w ogóle mu nie było
wolno wychodzić z domu. Wozili go mercedesem tam i z powrotem, nawet do szkoły.
Teraz ma odsiadkę i go pilnują. Za karę. Bo on, widzisz, najpierw uciekał ze szkoły,
potem zawalił naukę, a na koniec podłożył bombę pod liceum. To znaczy - nie podło-
żył naprawdę, tylko zadzwonił do dyrekcji, że podłożył. Lekcji nie było dwa dni, poli-
cja przeczesywała budynek, a szkoła jest wielka. Szkoda, że ja tego nie widziałem, to
musiało wyglądać jak w „MacGyverze”, znasz oczywiście MacGyvera?
- Znam.
- Znasz! Boże, jaki to świetny serial!
- Nno... też go lubię.
- Naprawdę? - Mateusz był pod wrażeniem i spojrzał na Bellę po raz pierwszy z
odcieniem szacunku. - Ja go sobie nagrywani na wideo.
- A książki czytasz? - zapytała Bella współczująco.
- Oczywiście. Proszę ze mnie nie robić idioty. Ja i czytam, i oglądam filmy, ja
będę w przyszłości filmoznawcą.
- Aha. No, ale czekaj. Znaleźli tę bombę?
- No, nie! - we wzroku Mateusza znów się pojawiło poprzednie politowanie. -
Kobiety są naprawdę beznadziejne. Przecież mówię, że bomby nie było. To tylko Prze-
szczep się bał klasówki z fizyki. Zresztą, nic mu to nie pomogło, bo i tak został na dru-
gi rok. Ale słuchaj, co było dalej. Dyrekcja zrobiła przesłuchanie i kolega, co razem z
Przeszczepem dzwonił z tej budki, zląkł się i poszedł na niego donieść. Sam się nie
przyznał, a Przeszczep też na niego nie naskarżył. Więc dyrekcja kazała zapłacić za
akcję policyjną - i kto płacił? Stary Majchrzak. Pięćdziesiąt starych milionów. Stąd
napięcie w rodzinie.
- Ładna historyjka - przyznała Bella.
- Mateusz! - dało się słyszeć wołanie za żywopłotem.
- Oho, mama woła - obejrzał się młody człowiek. - Już go dziś nie ustrzelę -
wstał niechętnie, zbierając swoje myśliwskie przyrządy. - No, co robić. Ale ty możesz
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ CÓRKA ROBROJKA
Piątek, 12 lipca 1996 1. O zachodzie, gorejąc w słońcu jak pomarańcza, nadjechał tramwaj numer 9 - egzemplarz niemłody, lecz mocno wymalowany - i znieruchomiał ze zgrzytem na przystanku przy Alei Wielkopolskiej. Wysiadła jedna tylko osoba: niewysoka, krągła dziewuszka w szortach i podkoszulku. Jej ramiona obciążał spory plecak, lecz mimo to poruszała się sprężyście i żwawo. Ledwie zeskoczyła ze stopni, już dopadło ją słoń- ce: zalśniło w jej jasnej grzywce jak w kawałku srebra i dwoma długimi błyskami odbi- ło się w czarnych kółeczkach okularów. Wieczór był pogodny, lecz nie upalny. Wiał mocny wiatr. Poznańska dzielnica Sołacz wyglądała o tej porze dnia jak dekoracja do filmowej baśni - a to dzięki szpale- rowi olbrzymich kasztanów, które wytyczały kilometrową przynajmniej promenadę. Potężne korony splatały się ze sobą, tworząc szczelne sklepienie tego szumiącego tu- nelu, u wylotu którego płonął zachód. Po obu stronach fantastycznego dwuszeregu biegły wąskie jezdnie, a za chodnikami zieleń skrywała stare wille, cofnięte w głąb ogrodów. Zza płotów, siatek i parkanów kipiały fontanny róż w pełni kwitnienia, na grządkach tańczyły floksy, aksamitki i liliowce. Wysokie kępy ostróżek, podobne do eksplozji błękitu o wszelkich możliwych odcieniach, skłaniały się zgodnie z podmu- chami wiatru, a zwisające z okien i balkonów surfinie - ostatni krzyk mody - powiewa- ły różowymi i fioletowymi festonami kwiatów. Tramwaj stęknął jak stary hipochondryk i ruszył z charakterystycznym, nara- stającym wyciem, unosząc w dal kuszący wizerunek szamponu przeciwłupieżowego, skąpanego w oceanie pienistych banieczek. Tymczasem dziewczyna z plecakiem prze- biegła bez namysłu podwójne torowisko pomiędzy promenadą a jezdnią. Ponieważ żwawe istoty z plecakami z zasady nie oglądają się trwożliwie na boki - momentalnie nastąpiła kolizja, dobrze, że nie z tramwajem. Dziewczę wpadło zaledwie na zdezelo- wany wózek spacerowy w kolorze musztardy. W pojeździe tym rozpierał się półtora- roczny jegomość o marsowej minie, policzkach jak jabłuszka i przyjemnej nadwadze; podróżował on przez światłocienie Alei, popychany ofiarnie przez rudowłosą, rozga- daną matkę. Wózek zachwiał się gwałtownie, lecz nie przewrócił. Dziewczyna z plecakiem - stwierdziwszy ten stan rzeczy jednym spojrzeniem - uniosła dłoń w pojednawczym geście i pognała dalej, na ukos przez jezdnię. Przystanęła dopiero przed furtką z błysz- czącym numerkiem, osadzoną w kamiennym murze, i tu zapatrzyła się w gęstwinę
pnącej róży, która oplatała arkadę furtki. Róże miały niespotykany kolor mocnej her- baty, kwitły obficie i słodko pachniały. Dziewczyna była tak zainteresowana, że aż zdjęła okulary słoneczne i na czas dłuższy oddała się kontemplacji tego cudu natury. Wreszcie chwyciła za górną krawędź wysokich drzwiczek, wspięła się na palce i cieka- wie zajrzała w głąb ogrodu. Ruchy jej były pełne energii i wdzięku zarazem, ale też wydawały się przepeł- nione świadomością celu - dzięki temu zapewne wywierała od razu tak mocne wraże- nie. To nie była osoba niemrawa, banalna ani też nudna. Potwierdzałaby to i fryzura: dwa bardzo jasne warkocze splotła panienka tradycyjnie za uszami, natomiast trzeci, nieco tylko dłuższy od grzywki, okręcony czerwonym sznurowadłem, dyndał tuż przed jej lewym okiem. Co do oczu - były jasnobłękitne, szeroko rozstawione pod jasnymi brwiami, a patrzały spomiędzy rzęs - też jasnych - mocno i trzeźwo. W głębi ogrodu kryła się spora willa o stromym dachu i wysokim kominie. Spod tego dachu, jak spod ronda nowego kapelusza, dom podejrzliwie przyglądał się gościowi, wlepiając w niego katarakty okien. Nienowa (bo zbudowana na początku wieku) - willa była świeżo wyremontowana: pokrywał ją jasny tynk, a otaczały dwa symetryczne tarasy z marmuru i szerokie, gładkie stopnie ułożone w półkola. Wymie- niono też wszystkie jej okna: były lśniąco białe przysłonięte aluminiowymi żaluzjami, idealne jak z katalogu budowlanego. Stary ogród za to wypełniały rośliny pamiętające czasy znacznie dawniejsze: rozłożyste drzewa owocowe za domem, wsparte o ciemne piony topoli i ogromne, przez lata bujnie rozrośnięte krzewy róż, pnących się po mu- rach, płotach i podporach, po drabinkach, altankach i kratkach. I w dodatku wszystko to było wzorowo wypielęgnowane! - No, proszę - mruk- nęła z uznaniem dziewczyna o trzech warkoczach. 2. - No, proszę - rudowłosa matka obejrzała się za żywiołową istotą z plecakiem. - Ciekawam, do czego tak się spieszyła, że omal nie rozdeptała dzieciaka. Stoi teraz jak wmurowana i się gapi. Popatrz no, Józinku, zwróć no uwagę na tę dzisiejszą młodzież. Ale Józinek - ryży zabijaka o zamglonych oczach i zawziętych usteczkach jak maliny - nawet nie spojrzał za wskazanym mu egzemplarzem dzisiejszej młodzieży. Był bardzo zajęty: wychylając się w bok usiłował złapać czerwony płatek róży, przykle- jony do kółka i ukazujący się rytmicznie w polu widzenia.
- Nie chybocz się - zwróciła mu uwagę matka. - Przez calutką drogę nic tylko byś się chybotał i chybotał. A wózek nasz służył jeszcze ciotce Patrycji, jak była w two- im wieku, że już nie wspomnę o kolejnym użytkowniku, Ignacym Grzegorzu. Oj, stra- cisz ty kiedyś równowagę i rymniesz na dziób! O, popatrz, jak zabrudziłeś rączkę. Wy- baczam ci tylko dlatego, że każdy może zgłupieć od tego nagłego wybuchu lata. A już myślałam, że zima stulecia przeciągnie się z czerwca na lipiec. Ciekawe, czemu tak się nagle odmieniło. To jest niepokojące. Ciesz się latem, Józinku, ciesz, gdyż bynajmniej nie wiadomo, jak długo jeszcze przyroda będzie funkcjonować normalnie. Nie chcę roztaczać przed twymi młodymi oczami katastroficznych wizji, lecz powinieneś może wiedzieć przynajmniej tyle, że istnieje teoria, w myśl której pokolenie twych wnuków znać będzie drzewa jedynie z obrazków. Nazwiesz mnie pesymistką? – lecz w świecie dość znacznie zapaskudzonym, a atmosfera z się pogarsza, co - nie uwierzysz - ma wiele wspólnego lodówkami oraz banalnym dezodorantem. Ha Nie wiem, dlaczego ja do ciebie tyle mówię, skoro ty i tak nic nie rozumiesz. Ale z drugiej strony - kto cię tam wie. Gabriela bez przerwy gadała z Ignacym Grzegorzem, dosłownie od chwili tego narodzin, i zawsze twierdziła, że on rozumie każde słowo. Trzeba przyznać, że jej metoda przyniosła efekty, i to spektakularne. A my nie pozwolimy kuzynowi się prze- ścignąć, prawda, dziecino? - ejże dlaczego się uśmiechasz z bolesnym powątpiewa- niem? W tej chwili dzieląca was różnica jedenastu miesięcy gra bez wątpienia na two- ją niekorzyść i może ci się nawet wydawać przepaścią nie do przeskoczenia. Jednakże - uwierz mi - za kilkanaście lat to będzie fraszka. A! - widzę ostry błysk w twym oku. To głód wiedzy. Interesuje cię zapewne, co to jest fraszka? Już mówię. Jest to krótki, Józinku, wierszyk, najczęściej żartobliwy, oparty na anegdocie lub dowcipnym kon- cepcie. Kiedy dorośniesz, mój synu, dowiesz się zapewne w szkole (o ile szkoła, jako instytucja, oprze się powszechnej entropii), że termin „fraszka” wprowadził do polsz- czyzny Jan Kochanowski, zaczerpnąwszy go z języka włoskiego. Z pewnością poko- chasz Jana Kochanowskiego, gdyż jest on ulubionym poetą twego dziadka Ignacego, ten zaś ma niebywałą moc perswazji, jeśli idzie o ulubionych poetów, tudzież myśli- cieli. To samo zresztą dotyczy wielkich postaci historycznych, zwłaszcza ze świata an- tyku. No, ale cóż ja tak gadam i gadam i nie daję ci dojść do słowa. To chyba dlatego, że przeraża mnie ogrom wiedzy, którą będę musiała wtłoczyć do twej niewinnej gło- winy. Nie mam pojęcia, jak ja to zrobię. A jak to zrobiła moja matka? Muszę się nad tym zastanowić. Lecz dość monologu. Baczność, Józinku. Teraz powiedz ładnie: ko- chana mamusia. - Ko-ko- mam-ma - wykrztusił Józinek, wytrzeszczając oczka.
- Brawo. A: „doktor medycyny” - powiesz czy nie? - Ne - zdecydował Józinek. - No, to nie. Trudno. Nie wymagajmy za wiele. Choć może dobrze by było, że- byś opanował przynajmniej słowo „doktor”, zanim będziesz musiał się nauczyć słowa „habilitowany”. Teraz powiedz: kochany tatuś. - Ko-ko- tiu-taś - rozpromienił się Józinek. - Bravissimo. Staraj się poszerzyć swój wokabularzyk, biedaku. Ignacy Grze- gorz w twoim wieku mawiał już regularnie „Seneka” i „Sulla”, oraz „moja wielka ba- ba”. W tym ostatnim zwrocie jego babcia dopatrywała się naturalnie peanów na swoją cześć, choć, zapewniam cię, wyrażał on coś zupełnie innego. Trzymaj się teraz, bo bę- dzie krawężnik. Zjeżdżamy na jezdnię twej macierzystej ulicy Roosevelta. Już prawie jesteśmy w domciu. Co nie znaczy, oczywiście, że wolno ci wkładać łapsko w szprychy. Baczność, znów krawężnik. Moim zdaniem przebudowa skrzyżowania wpłynęła ko- rzystnie na wysokość krawężników. Most Teatralny też przebudowali bardzo ładnie. Zabawnie jest pomyśleć, że - o ile nie będzie wojny lub trzęsienia ziemi - te oto pięk- ne, stylizowane latarnie żeliwne oglądać będzie jeszcze twoje potomstwo. Myśl ta sprawia, że czuję się seniorką starego rodu oraz osobą dostojną. Miłe uczucie. No, do- jechaliśmy. Oho! Ignacy Grzegorz tradycyjnie tkwi w oknie, ślina po brodzie mu cie- cze. Nie, nie, mój mały, teraz nie pora na odwiedziny, nie wyrywaj się. Pomachaj ku- zynowi rączką, niech nie myśli, żeś gbur. Taaa. Ładnie. Pa-pa, pa-pa. No. A teraz - do domciu, do naszej sutereny. Czy ja ci kiedykolwiek wyjaśniałam, co to suterena? Nie? To aż nie do wiary. Jeśli nie powiem ci od razu, zapomnę i nadal nie będziesz wie- dział, gdzie mieszkasz. Oj, poczekaj no chwilę - jasny gwint, przecież ja nie wzięłam torebki i znów nie mam klucza od bramy i będę musiała użyć domofonu, czego twój ojciec bardzo nie lubi, gdy pracuje lub drzemie, a zwłaszcza, gdy jedno i drugie. Twój rodzic twierdzi, że utwór „Fur Elise” Ludwika van Beethovena, wygrywany na elek- tronicznym piszczku, jest bluźnierczą ohydą. Co do mnie - uważam, że te diabelskie domofony zakłada się teraz tak powszechnie ku utrapieniu kobiet myślących (a więc roztargnionych). Że już nawet nie wspomnę o tym, jak dramatycznie wpływa to na podstawowe więzi międzyludzkie... o, jest klucz! - w kieszeni. Uffff. Górą nasi, Józin- ku. Idziemy na kolację. 3.
Trzeba było trzy razy nacisnąć guzik domofonu (błyszczał na tabliczce z boku kamiennego słupka, w którym osadzona była furtka) zanim w panoramicznym oknie parteru pojawiła się jakaś postać. Ktoś wysoki zamajaczył przez chwilę za szybą - nie- proporcjonalnie chudy i dziwaczny, odziany w jakieś luźne, orientalne szaty z których na cienkiej szyi wyrastała wielka, rozczochrana głowa. Dziewczyna z plecakiem stała spokojnie w słońcu, mrużąc oczy i spoglądając na dom. - Co tam? - huknęło nagle w głębi słupka. - Moje nazwisko: Rójek - dziewczyna zbliżyła twarz do mikrofonu. Głos miała niski i mocny, ton nawet nieco rozkazujący. – Czy mój tata... Terkot bzyczka przerwał jej w pół słowa. Pchnęła furtkę i przez tunel słodkiego zapachu poszła ścieżką z płaskich kamieni, na które z obu boków sypały się ogniste płatki róż. Furtka sama się za nią zatrzasnęła, zamek wydał cichy metaliczny szczęk. Słońce paliło. W oknie na parterze nie było już tej dziwacznej postaci. Żaluzja właśnie zjecha- ła w dół. Za to u szczytu schodów stał, jak Sobieski na cokole, brzuchaty czterdziesto- latek z czarnym wąsem. Ubrany w fioletowo-zielone bermudy, wsparty pod boki, mi- nę miał władczą i zniecierpliwioną. - Pan Majchrzak? - spytała dziewczyna, stając na najwyższym stopniu marmu- rowych schodów. - Ta... - odparł cierpko. - A ty - Arabella, co? Matko, co za imię. - Jego lśniące czarne oczka miały wyraz krytyczny, gdy tak obrzucał gościa spojrzeniem od czubka głowy, poprzez opalone na różowo ramiona i pulchne nogi - nieco bledsze, lecz też nieźle przypieczone. - Twój tata mówił, że będziesz jutro. Ma tam jeszcze szereg spraw do dopracowania. - Podrapał się po brzuchu. Duży biały kot z czarną mordką i czarną łatką wokół oka przewinął się cicho wokół jego łydki i spojrzał przeciągle, z niechęcią, turkusowymi ślepiami. W głębi domu, w mroku hallu wyłożonego lśniącymi płytkami, widniała wielka klatka, w której furkotały jakieś ptaki. Nagle włączyła się z daleka po- zytywka i wygrywała, jakby uderzeniami szklanych kropel, powolną melodyjkę - tak powolną, że trudno ją było rozpoznać, choć wydawała się od wieków znajoma. - Mówić do ciebie: Arabella? - upewnił się z niesmakiem pan Majchrzak. - A, lepiej nie - odparła żywo dziewczyna. - To jak? Jak się w ogóle do ciebie zwracać? - Wszyscy mówią Bella. A tata - jeszcze inaczej.
- No, Bella to bym nie powiedział, że pasuje - uznał dowcipny pan Majchrzak. - A tata jak mówi? Dziewczyna zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. - Zdrobniale - wyjaśniła krótko. - Zdrobniale! - przedrzeźniał ją pan Majchrzak. Nie usunął się z przejścia, choć dziewczyna postąpiła o krok dalej, gdy zapytał o jej imię, tak jakby się spodziewała, że teraz ma prawo już wejść na pokoje. - Tam, o, tam mieszkacie! - tknął palcem w lewo. - Tam, z boku, za tymi świerkami. Tata jest w domu. Idź do niego. - Odepchnął nogą kota i spokojnie zamknął dziewczynie drzwi przed nosem. Niespodziewanie coś otarło się o łydkę Belli. Jeszcze jeden kot - tym razem sza- ry, pręgowany dachowiec - przemknął bokiem, opuszczonym łebkiem. Wskoczył lekko na zewnętrzny parapet panoramicznego okna parteru. Tam ułożył się we wdzięcznej pozie i zamknął oczy. Bella zeszła po marmurowych stopniach i już miała ruszyć ku świerkom, gdy poczuła na plecach, wyraźne jak ciepłe dotknięcie, czyjeś intensywne spojrzenie. Od- wróciła się - i napotkała wzrok kota. Dziwne. Ale zaraz, chwileczkę! - listewki żaluzji poruszyły się, jakby ktoś, kto zerkał spomiędzy nich, przestraszył się nagle i cofnął rękę. Bella obejrzała się raz jesz- cze, zawahała, po czym energicznie ruszyła przed siebie. 4. W tym pięknym starym ogrodzie róże panoszyły się dosłownie wszędzie - do- skonale utrzymane, przycięte i okopane. Ścianę potężnych świerków poprzedzała pół- kolista bramka, po której pięła się obfita odmiana o romantycznym pokroju - całe ki- ście płaskich, różowych kwiatów o wiotkich łodyżkach. Po prawej, na starym murze z kamienia, dzielącym posesję od Alei, pięła się pachnąca mocno, ciemnoczerwona Fan- tazja, a na wprost, za świerkami, wielki krzew bladoróżowej New Dawn rozpościerał się na bocznej ścianie szarego budyneczku. Ten budyneczek stał w kącie ogrodu, tuż przy murze, dłuższym bokiem zwró- cony do Alei Wielkopolskiej. Była to chyba szopka na narzędzia, czy może większa altana, ukryta w nieuczęszczanym punkcie ogrodu? - Nie! Z okna budyneczku dobie- gało znajome pogwizdywanie i dziarski stukot młotka.
Czyli - tata w akcji. Ojej. A więc to tu? To w tej koślawej budce mają odtąd mieszkać? Co za rozczarowanie. Wewnątrz, rozdzielone maleńkim korytarzykiem, były dwie klitki - każda o powierzchni nieco większej niż przedział kolejowy. Nawet wymalowanie ścian śnież- nobiałą emulsją nie dodało wnętrzu przestrzeni. Człowiek ledwo mógł się obrócić w tej ciasnocie. Pracuś stał na taborecie w pokoiku po prawej i przybijał listwę pod niskim sufi- tem. Ubrany był w swoje odwieczne portki robocze i koszulkę bez rękawów. - Cześć, tata! - zawołała Bella, a on odwrócił się ku niej całym ciałem, tak że stołek pojechał mu spod stóp. Zeskoczył i zaraz już był przy córce, by ją klepać po ra- mieniu swoją wielką, twardą łapą i głośno cmokać w oba policzki. Łaskotał szorstkimi wąsami, pachniał terpentyną i lakierem do podłóg. - Bisiu! - wykrzykiwał. - Jesteś! Chyba mi schudłaś, co? Przyznaj się! Bella nie lubiła tego akurat sposobu podtrzymywania na duchu. Wiedziała do- brze, że ma skłonności do tycia i że musi z tym walczyć. To dlatego właśnie zapisała się na karate (niewiele to zresztą pomogło na tuszę, za to sporo - na pewność siebie). - A skąd, tato, utyłam dalsze półtora kilo. Babcia mnie tuczyła jak gęś - powie- działa. Tata odsunął ją, obejrzał z uwagą. - Ale co ty opowiadasz, dziecinko! - zaprotestował, urażony. - Wyglądasz super. I chyba nawet urosłaś! - Przez dwa tygodnie? - No, tak! Ho-ho, jeszcze trochę, a będziesz wyższa ode mnie! Tak jakby to miała być wielka sztuka, doprawdy. Mierzył metr sześćdziesiąt. Stał pośrodku pokoiku, niemal go wypełniając swoją barczystą, kwadratową postacią. Ręce założył na piersiach, dużą głowę pochylił naprzód i uśmiechał się poczciwie. Słońce obrysowało go morelową kreską i prześwietliło mu uszy na różowo. Wyglądał miło, ciepło i przytulnie. I odrobinę niepewnie. - Witaj w nowym domu - rzekł wreszcie pytająco. - Hm, hm - mruknęła Bella, tocząc wzrokiem wokół. Trzeba przyznać, że wy- remontował wszystko na cacy - wnętrze budki wprost lśniło, a w powietrzu unosił się ostry zapach emalii, którą pociągnięto wszystkie listwy i drzwi. Korytarz pełen był
jeszcze kartonów z książkami i rondlami, ale w drugim pokoiku czekało już na Bellę jej sosnowe łóżko, z ulubioną pościelą w różyczki. Tak. Co tu dużo gadać. Jednak dom był po prostu zawsze tam, gdzie był tata. Zadowolony nawet z tak oszczędnie wyrażonej pochwały, podszedł znów do niej, by zdjąć jej wreszcie plecak. Pochylał się troskliwie, jakby tylko czekał, by móc pospieszyć z pomocą. Cały on. Jego wieczna postawa. Ach, troskliwy, troskliwy. Już zapomniała przez te dwa tygodnie, jaki on potrafi być troskliwy. I wcale jej tego nie brakowało. - Ale się napracowałeś! - pochwaliła tatę, zdejmując szybko plecak („Sama, sa- ma!”) i okręcając się wokół osi, by uniknąć kolejnego klepnięcia w ramię. - To musiała być ohydna rudera, sądząc po tym, jak wygląda z wierzchu. - Fakt. No, ale to był warunek Majchrzaka: remont kapitalny od podstaw. - Wiesz, tato... prawdę mówiąc, przez chwilę myślałam, że mieszkamy w tej pięknej willi... - Nie, Bisiu. Mieszkamy w domku ogrodnika. - Biedny to musiał być człowiek. - Tak jak my - mruknął ojciec, nasępiając brwi. - No, jazda, obmyj się troszkę po podróży i chodź do kuchni... - Ooo! A więc mamy i kuchnię? - ... zjesz coś, odpoczniesz. A od rana zaczniemy się urządzać. Zrobiłbym wię- cej, ale myślałem, że przyjedziesz jutro. - Urwałam się babci trochę wcześniej. A co, nie jesteś zadowolony? Tata spoważniał. - Nawet nie wiesz... - zaczął i urwał. Zamrugał szybko, po czym chrząknął, co zabrzmiało jak wystrzał z armaty. - Dobrze, że przyjechałaś - powiedział po chwili. - Nawet nie wiesz, to jest... no! Życie bez ciebie byłoby... Otóż właśnie! - czego Bella nie lubiła, to wkraczania na grząskie obszary sen- tymentów. Odsłanianie uczuć, wszelkie wzruszenia i czułości - to było zawsze kłopo- tliwe, bo przypominało słabość. I w dodatku - wymagało koniecznie odpowiedzi, naj- lepiej - głębokiej. A Bella zdecydowanie wolała szybki marsz naprzód niż posępne drążenie w głąb. Żartobliwie szturchnęła tatę w żołądek i wywinęła się spod jego ręki.
- Idę się myć - oznajmiła. Łazienka nie była większa od szafy z zasuwanymi drzwiami. Umywalka, jeszcze nie zamontowana, stała pod ścianą, woda bieżąca była tylko w kabinie z natryskiem, więc Bella wlazła do brodzika. Odświeżona, z wilgotną grzywką i warkoczami upiętymi na czubku głowy, przywdziała ojcowski szlafrok z froty i przeszła do kuchni (wystarczyło zrobić trzy kroki). W malutkim pomieszczeniu, białym jak jajko, mieściły się akurat dwa tabore- ty, stolik i wisząca szafka. - Więc ja myślę, że to była jednak szopa na narzędzia - zawyrokowała, siadając przy stole. - Żaden ogrodnik nie chciałby tu mieszkać. Ale ciasno. Już też nie miałeś co wybrać. - Ano, nie miałem. Wziąłem co łaska - mruknął tata, krając szczypiorek. Sie- dział tyłem do okna, przez które widać było mur z różami. Biegnące nisko promienie słońca ozłacały od tyłu jego masywną głowę na mocnej szyi i pierwsze pasma siwizny na skroniach. - Za to ogród jest super - pocieszyła go Bella, której nagle zrobiło się żal ojca. W tym jego pochyleniu głowy, w tym ściągnięciu brwi, było coś, co chwytało za serce. - Jeszcze nigdy nie widziałam tylu róż w jednym miejscu. Pamiętasz, oczywiście, że róże to moje ulubione kwiaty? - Jeszcze by nie. - I ładna jest ta dzielnica. - To przecież Sołacz! - ożywił się ojciec. - Najładniejsza dzielnica w Poznaniu. Chociaż i moja Wilda jest piękna. Urodziłem się na Wildzie, wiesz? I tyle lat tam mieszkałem, i do Liceum Poligraficznego też na Wildzie chodziłem. Ale... Sołacz to była dzielnica na eleganckie spacery z pannami. Co ja tu się nasiedziałem, na tych Ale- jach, pod księżycem... - rozmarzył się nagle. - Z pannami? - chciała wiedzieć Bella. - No, właściwie... z jedną panną - tu ojciec, ku zdziwieniu Belli, zawstydził się nagle, zaczerwienił po uszy. Przyjrzała mu się podejrzliwie, a on przechwycił jej spoj- rzenie. - Ale z twoją mamą też tu przychodziłem - dodał uspokajająco. - Tylko że po- tem. - Po czym? - spytała szybko Bella.
- Co: po czym? - No dobra, mniejsza z tym - mruknęła. - Mówiliśmy o Sołaczu. - Tak o Sołaczu. No - Sołacz to jest Sołacz. I już. Więc co z tego że mieszkamy w szopce na narzędzia. Cieszmy się, że mamy dach nad głową i to właściwie za darmo. Majchrzak ustalił, że w zamian za remont możemy tu mieszkać przez cały rok, nie pła- cąc grosza. To nas ratuje. Jesteśmy bez forsy. - Przecież wiem - westchnęła Bella. - Wszystkiego jeszcze nie wiesz. Nie mamy forsy wcale. - Wcale?! - Gotówki na trzy miesiące życia. I nic więcej. Wspólnik naciął mnie jeszcze go- rzej, niż myślałem, Bisiu. To dlatego musiałem sprzedać nie tylko dom, ale i samo- chód. Żeby spłacić długi. - No, ładnie! Dałeś się, jak zwykle, zrobić, tato! - Przecież to był przyjaciel... - tu ojciec urwał i znów się oblał rumieńcem, aż po same czoło, do nasady gęstej, sztywnej czupryny. Nie doszedł jeszcze trzydziestu pię- ciu lat, a już zaczął siwieć. Tylko gęste brwi miał po dawnemu rudawe, i te swoje wąsi- ska. - Ja też się rumienię, kiedy mi wstyd za kogoś - stwierdziła Bella. - Ale raczej ze złości. - Nie słuchasz, co mówię. - Ciekawe, czy pod innymi względami też jestem do ciebie podobna. - Masz być sobą, Bisiu. Nie chcę, żebyś była podobna do mnie. - Będę sobą, możesz być pewny. Nie pozwolę nikomu tak się oszukać. Tato, przepraszam, że ci to powiem: to ty zawiniłeś. Dlaczego zawsze ufasz każdemu bez zastanowienia? Dlaczego nie walczysz o swoje? Dlaczego pozwoliłeś tak bezwstydnie się nabrać? Trzeba było od początku patrzeć mu na ręce. Ojciec, który dotąd słuchał jej ze spuszczoną głową, teraz surowo spojrzał ja- snymi, dobrymi oczami. - Gdybym miał podejrzewać przyjaciół na zapas, wolałbym nie żyć - powiedział. - A teraz dość już tego. Zjedz kolację - spojrzał łagodniej. - No, jedz, jedz. Patrz, jakie ładne kanapki tata ci zrobił. Z kiełbaską, z pomidorem. Aha, wiesz co? Twoja nowa
szkoła jest całkiem niedaleko. Dwa przystanki tramwajem albo miły spacerek. Świet- ne liceum. Imienia Żeromskiego. - I co, bez niczego mnie przyjęli? - A dlaczego mieliby nie przyjmować? Świadectwo ukończenia pierwszej klasy przedstawiłem. Wierzyć nie chcieli, że masz same piątki... - I szóstkę z matmy! - Tak, i szóstkę. Wyjaśniłem im wszystkie okoliczności... - A co takiego im powiedziałeś? - No, co mogłem powiedzieć. Prawdę. Że miałem w Łodzi firmę, ale już nie mam, bo splajtowałem. I że pracuję w Poznaniu, więc tu będziemy mieszkać. - Tato, ale ja nie wiem jeszcze, co to za praca. - No, u Majchrzaka przecież. W drukarni. Wiesz, że to jest mój starszy kolega jeszcze z liceum. Założył własny zakład - supernowoczesny, maszyny prosto z Nie- miec. Bajka. Przyjął mnie od razu. Ale z dziwną miną. - Dlaczego? - No, wiesz... słyszał, że mi świetnie idzie z tą firmą. - Aha. I co? Trudno było się przyznać, że nie tak znów świetnie? Chwila ciszy. - Honor bolał - rzekł ojciec niby to żartem, ale markotnie i spojrzał na córkę z przepraszającą miną. Chrząknął. Mocno splótł szerokie, duże dłonie. Bellę opanowało współczucie, przemieszane dziwnie z gniewem. - Wspólnika powinien boleć, a nie ciebie! - rzekła ostro. - Ześwinił się nieludz- ko. A ty go tak lubiłeś! Ojciec milczał, wciąż patrząc w swoje splecione palce. Wreszcie przeniósł wzrok za okno. Wiatr huśtał tam czerwone główki róż. Bella przyglądała się twarzy swego ojca - tej zdrowej, czerstwej twarzy, zbudo- wanej z mocnych płaszczyzn i energicznych linii. Bystre, siwe oczy taty kryły się pod lekko nawisłymi brwiami, podbródek był kwadratowy i uparty, a linijka ust, przesło- niętych wąsem, miała zwykle wyraz stanowczości i dobrego humoru. Dzisiaj Bella od- nalazła na tej twarzy bezradność i smutek.
Miała męczące uczucie, że ojciec sprawia jej zawód. Byli sobie tak bliscy, że od- bierała jego porażkę jako swoją, jego zakłopotanie powodowało jej wstyd, a jego brak radości powodował zupełny zamęt. Przecież Zawsze był taki pogodny, silny i spokoj- ny. Zawstydziła się nagle i szybko położyła na ręce taty swoją dłoń - mniejszą, lecz też mocną i szeroką, z krótkimi, silnymi palcami o takich samych, śmiesznych jak u taty, paznokciach: kwadratowych, z białymi półksiężycami u nasady. Ten widok jakoś ją pokrzepił. - Ale przecież sobie poradzimy - powiedziała. Popatrzał na nią wreszcie, jego dalekie spojrzenie nabrało ostrości. Przykrył jej dłoń swoją ręką, uścisnął, aż zabolały ją palce. - A czy ktoś tutaj miał wątpliwości? - spytał. Znajome zmarszczki ułożyły się bezpiecznie na swoich miejscach, w tym samym, co zawsze, budzącym zaufanie uśmiechu. - Poradzimy sobie jak zwykle. Ty i ja, Bisiu. Ty i ja. Pamiętaj: tata czuwa. 5. Poszli spać grubo po północy. Najpierw długo jeszcze siedzieli w kuchni nad kolacją, a potem zebrało się im na gadanie. Tata opowiadał o swoich młodych latach w Poznaniu (skąpo, jak to on, ale Bella i tak wywnioskowała, że ta panna z ławeczki była zarazem jego szkolną koleżanką, że miała na imię Aniela, że jej oczy były czarne i że pociągał ją teatr). Kiedy skończył wspominać, chciał wiedzieć, jak było na wsi, u babci, więc Bella rozpoczęła swoją opowieść: babcia nie pozwalała jej pływać w rzece, bo obawiała się, że wnuczka z miejsca utonie, wcześnie kładła się spać, wyłączała te- lewizor przed każdym filmem, nie będącym kreskówką Disneya, na obiad wciąż były pyzy, kluski lub pierogi, i co dzień pyszne ciasto na podwieczorek, a gimnastyki upra- wiać też nie było wolno, bo można sobie od tego oberwać wątrobę. Babcia nawet sły- szeć nie chciała o tym, że Bella musi schudnąć. Ponadto można z nią było rozmawiać tylko o tym, co porabia jej ukochany zięć Robercik, a że Bella otrzymała od taty wy- raźny zakaz ujawniania spraw przykrych, związanych tak czy inaczej z plajtą firmy poligraficznej, więc też nie bardzo wiedziała, co opowiadać. Rozmowa się nie kleiła i w końcu babcia uznała, że wnuczka się z nią nudzi. Z tego powodu zapraszała swoje przyjaciółki ze wsi i to było dopiero nudne. Towarzystwa zaś młodego raczej we wsi nie było, młodzieńcy pili piwo w sklepiku, a dziewczyny wiecznie się krzątały wokół
gospodarstwa. W przerwach wszyscy oglądali telewizję. Słowem, wakacje pod gruszą wypadły raczej średnio, podsumowała Bella. Tak im minęły, zapijane kolejnymi herbatkami, dwie godziny. Wreszcie prze- szli do pokoiku z sosnowym łóżkiem, gdyż Bella miała pomysł, by ustawić je pod oknem, co miało jej ułatwić wpatrywanie się w nocny firmament przed zaśnięciem, a następnie - oglądanie wschodu słońca. Przesunęli więc to łóżko, przewrócili stołek, narobili mnóstwo hałasu, zaczęli się wzajemnie uciszać, wreszcie Bella rozpakowała plecak i wydobyła piżamę oraz najróżniejsze kosmetyczne utensylia, a także swoje lektury podróżne - i wtedy okazało się, że koniecznie trzeba przydźwigać z korytarza bieliźniarkę. Kiedy ją wreszcie przytaszczyli, wpychając bokiem przez drzwi, przeko- nali się, że w izdebce zmieści się już tylko jedno krzesełko i nic więcej. Wielkie prze- meblowanie malutkiej chatki zajęło im dalsze dwie godziny. Bella, wykąpana po raz drugi, dopiero koło północy znalazła się w łóżku, ale nowe mieszkanie było już w cało- ści urządzone, wygodnie i ze smakiem, wszystkie meble stały na najlepszych dla siebie miejscach, ulubione drobiazgi roztaczały domowy urok, a fotografia młodej na zawsze mamy - dziewczyny ze srebrzystym fletem przy ustach - zdobiła ścianę obok łóżka. Może tata i był wzorowym pracusiem, ale ona, Bella, miała za to genialne po- mysły na rozwiązanie prozaicznych problemów. Wyciągnęła się rozkosznie w chłodnej pościeli, zgasiła lampkę i zamknęła oczy w przekonaniu, że zaraz uśnie. Nic z tego! - było zimno jak diabli. Cienkie ściany nie chroniły przed chłodem nocy. Od uchylonego okna wiało, od podłogi ciągnęło (trzeba by tu chyba położyć izolację i grubą wykładzinę?). Pod drzwiami błyszczała smużka światła, cała podłoga poskrzypywała w nieustającym dialogu z cichymi stąpnięciami taty, brzękały sztućce i talerzyki, myte (och, co za pedant!) i ustawiane na suszarce. Potem znów za cienkim przepierzeniem odezwał się prysznic: łoskot kropel w brodzi- ku przypominał nagłą ulewę, szumiała woda w rurach. Wreszcie światło zgasło ale za to do pokoiku Belli wtargnęła biała poświata ulicznych latarni i zrobiło się jakoś bar- dziej hałaśliwie. Zapach farby, jakby dopiero teraz się obudził, zaczął gryźć w nos, sa- mochody przejeżdżały chyba wprost pod oknami, tramwaje zgrzytały nieco dalej, ale też głośno a z dala dobiegał - ciężki i chrapliwy, jak oddech chorego stłumiony hałas Śródmieścia. Bella kuliła się pod kołdrą, która wciąż nie chciała się rozgrzać, i odpędzała go- rączkowe myśli. Tu, w tym domku, tej nocy, zrozumiała, że nie będzie jej odtąd łatwo.
Chyba skończyła się w jej życiu epoka słodkiego bezpieczeństwa. Szkoda, że nikt jej nie zapytał, czy się na to zgadza. Musiała porzucić miasto, gdzie mieszkała od zawsze, przerwać treningi karate, zostawić klasę, z którą już zdążyła się zżyć przez pierwszy rok nauki w liceum - i za- czynać wszystko od nowa, w obcym środowisku. Żal jej było koleżanek, żal nawet nie- których nauczycieli, a już najbardziej żałowała sprzedanego domu. Sami go z tatą re- montowali i zrobili z niego cacko. A ogródek! Rosły w nim bzy i jaśminy, i tyle pięk- nych kwiatów, które Bella posadziła i wyhodowała własnoręcznie! Był też w Łodzi cmentarz z grobem mamy, na który chodzili ze świeczkami, kwiatami i wieńcami z jedliny. A teraz - koniec epoki. Ich życie zmieniło się, jak po wybuchu. Przez te dwa ty- godnie na wsi szok, jakiego Bella doznała jeszcze tak niedawno, nieco osłabł i zatarł się w pamięci. Dopiero teraz zaczęła w pełni rozumieć sytuację. Najbardziej w niej niepokojący był stan taty. Ciekawe, dlaczego wybrał Poznań. Czy nie mógł znaleźć pracy w Łodzi? Może nie, w Łodzi jest naprawdę duże bezrobocie. No, ale czy musiał się godzić na warunki tego paskudnego Majchrzaka? Dlaczego wybrał Poznań? Myśl Belli jakoś sama zawróciła w stronę dawnej sympatii ojca, tej panny o czarnych oczach, co to lubiła teatr. Ciekawe, co się z nią teraz dzieje. Skoro była taty rówieśnicą, to pewnie wyszła za mąż, może ma dzieci? Ciekawe - pomyślała Bella i myśl ta ukłuła ją tak, że aż podskoczyła w łóżku - czy tata będzie chciał się z tą Anielą zobaczyć? Dlaczego w Łodzi było jej wszystko jedno, dokąd tata idzie, z kim się spotyka i o której wraca, i jakie to panie do niego dzwonią? Dlaczego tu, w Poznaniu, nagle zaczę- ło to ją tak żywo obchodzić? Może dlatego, że są tu tylko we dwoje, zupełnie sami. Ca- ła rodzina - siostra taty, jej mąż i dzieci - została w Łodzi. Ale przecież najprościej bę- dzie o tym z tatą pogadać - pomyślała. To był najlepszy sposób na wszystko. I jeszcze nigdy nie zawiódł. Tak się uspokoiwszy, Bella nagle zasnęła. Kiedy w ciszy nocnej wybuchł głośny, ochrypły i brzydki wrzask - poderwała się z sercem w gardle i z szumem w głowie. Przez chwilę jej się zdawało, że śpi w przedziale kolejowym, zaraz potem przypomnia- ła sobie, gdzie jest i od razu się zlękła o tatę. Wypadła z pokoiku, po ciemku obijając się w nieznanym wnętrzu. Szarpnęła wreszcie drzwi sąsiedniego pokoju - i ujrzała oj- ca, który, odziany już w piżamę, słabo oświetlony małą nocną lampką, wychylał się za okno.
- Co się dzieje, tato? - Nie wiem - odparł, wychylając się jeszcze bardziej. - Ktoś wrzeszczał. - Myślałam, że to ty. - No, dzięki. Nie, to nie ja. Moim zdaniem to stamtąd wrzeszczało. Bella też wyjrzała. U Majchrzaka oświetlone były okna całego parteru. Widok częściowo przesłaniały świerki, ale i tak było oczywiste, że w willi trwa zamieszanie. Ktoś trzasnął głośno drzwiami, zajazgotał kobiecy głos, a potem znów rozległ się ten wrzask, brzydki i ochrypły. Coś upadło. Dał się słyszeć brzęk tłuczonego szkła i wymy- sły pana Majchrzaka. Jego tubalny baryton niósł się wyraziście poprzez ciszę nocy. Najlepiej słychać było słowo „gówniarz”. - Ach, to tylko rodzinna awantura - mruknął ojciec. - Takie czasy, nerwy wszystkim puszczają. Chodźmy spać. - Raczej nie pośpimy. Oni wciąż się kłócą. - Przejdzie im. Zaraz się zmęczą. - Która to godzina? - Wpół do pierwszej, Bisiu. Idź spać. - To może trwać do rana - zrzędziła Bella. Owinęła się kocem taty i wychyliła poza parapet. Za kosmatą łapą świerkowej gałęzi widniało słabo oświetlone okno w bocznej ścianie willi. Brzuchata sylwetka Majchrzaka ciemniała na pierwszym planie. W głębi, w niebieskawym półmroku, na tle migającego ekranu, stała owa tajemnicza, wysoka postać. - Tato, a kto właściwie mieszka z Majchrzakiem? - No, jego rodzina. Żona i syn. - To pewnie ten syn tak wrzeszczał? - Na to wygląda. Coś mi Majchrzak mówił, że ma z nim problemy. - A jaki on jest? Ten syn. - No, jak to młody. Taki jakiś... wyciągnięty. Ponury. Zresztą - właściwie to ja nie wiem, bo on ciągle siedzi w domu, a ja... no, ja tam... nie bywam. - Ach! Nie bywasz!...
- Dość mam Majchrzaka w pracy. Potem człowiek chciałby odpocząć - powie- dział tata tonem obronnym. W willi niespodziewanie zapanowała śmiertelna cisza. - No - rzekł ojciec. - Mówiłem. Już po wszystkim. Zamykaj okno bo wszystko wyziębisz. Idź spać - klepnął ją w łopatkę, po swojemu, i kazał biec do łóżka. - Dobranoc, ale już! Bella poszła do siebie i położyła się pod zimną kołdrą. Była przekonana, że te- raz to już na pewno nie zmruży oczu. Ale one same się jej zmrużyły, nawet nie wie- działa, kiedy i jak. Zapadła w zdrowy sen, jak w czarną otchłań. Sobota, 13 lipca 1. - No i znów nam się udał poranek, Józinku. Chociaż słyszałam prognozę, wiesz? Mówiono, że weekend upłynie pod znakiem opadów i ochłodzenia. Od razu człowiek się zastanawia, jaki to mianowicie jest ten znak opadów i ochłodzenia. Swoją drogą, nie mogę pojąć, dlaczego ci ludzie w telewizorze przemawiają zawsze tak pom- patycznie, ozdobnie i zawile, czy nie można by na przykład powiedzieć po prostu: bę- dzie deszcz i zimno? - Siedź teraz grzecznie, to ci zrobię fryzurę pod górę. O, tak. Te- raz jesteś przystojniacha. Zupełny punk. Szkoda tylko, że się nie urodziłeś brunetem, jak twój ojciec, śpiący nota bene zbyt twardo, jak na tę późną godzinę. Albo szatynem, jak twoi kuzyn Ignacy Grzegorz. Ale co robić. Jaki kolor włosow nam dano, taki mu- simy nosić. No, w drogę. Hop! Trzymaj cię mnie za szyję, a ja wniosę wózek po schod- kach. Tak, tak... nfff A nasz tata sobie śpi w najlepsze. No, nic, nic, niech sobie pośpi nasz tata drogi. W końcu naprawdę ciężko pracował przez cały tydzień, a tej nocy to miał nawet dyżur, nawiasem mówiąc, opłacony bez przysługującego lekarzom dwu- dziestoprocentowego dodatku, Józinku. Jednakże, zabawna rzecz, ja też ciężko pra- cowałam przez cały tydzień, w podobnym, co tata, wymiarze godzin i także z nocnymi dyżurami bez dodatku, a jednak, proszę, wstaję świeżutka jak stokrotka i jak ona ofiarna i wybieram się z tobą na miły letni spacerek poranny, pamiętając, jak lubisz tę rozrywkę. Ufff. No, dobra, wyszliśmy z podziemi. Czekaj, odsapnę momencik. Cieka- we, czy od noszenia wózka zrobią mi się żylaki. Albo przepuklina. Posłuchajmy przez chwilę pod drzwiami, co słychać u rodziny. Nic. Nic nie słychać, Józinku, pewnie wszyscy jeszcze śpią. A jest dziewiąta! No, no. Wygląda na to, że jesteśmy najbardziej
rannymi z ptaszków, mój kochany. Hę, hę. Uwaga, trzymaj się, teraz znów musimy znieść wózek ze schodków, by dojść do bramy. No. Brama. Jedziemy. Siadaj, oprzyj się wygodnie i w drogę. Co to ja mówiłam? Aha. O kolorze włosów. Widzisz - w twoim przypadku przeważyły geny mojej rodziny. To jest bardzo ładny kolorek, ten rudy, i nie ma powodu się go wstydzić, choć muszę przyznać, że mnie osobiście nieco się już sprzykrzył przez te trzydzieści dwa lata obnaszania go po świecie. Wyznam ci - tylko nikomu się nie wygadaj! - że nawet rozważałam możliwość przefarbowania mych lo- ków na kolor kruczoczarny. Ale szybko mi przeszło, gdy tylko wyobraziłam sobie, jak będę wyglądała z tak zwanymi odroślami. Patrz, jaka ładna pogoda. Po prostu brylan- cik. Może tylko na zachodzie widać pierwsze symptomy potwierdzania się prognozy, niebo jest jakby - widzisz? - leciutko zamglone. Ale co ja tak gadam i gadam, kolej na ciebie. Powiedz na przykład: prognoza. - Pupa - rzekł mętnie Józinek, nadymając się z wysiłku, - Nno... trójka z plusem. A teraz powiedz: słoneczko. - Ciulanko - powtórzył Józinek apatycznie. - Więcej ambicji, mój mały. Więcej ambicji. Ignacy Grzegorz w twoim wieku był wcieleniem ambicji i jest nim, nota bene, do dzisiaj. Myślę, że on wyrośnie na ge- niusza. A właściwie, sama już nie wiem, czy to ja tak myślę, czy też raczej tylko przeję- łam narzucające się tak silnie zdanie całej rodziny. Przyznaję, że niekiedy irytujące, a dla ciebie wręcz kłopotliwe. Cóż począć, mój drogi, stajesz przed bardzo poważnym wyzwaniem i będziesz musiał, chcąc nie chcąc, stawić mu czoło. Po męsku. (Trzymaj się, bo przejeżdżamy na drugą stronę). Prawdziwa szopka zacznie się zresztą dopiero wtedy, kiedy moja siostra, a twoja ciotka Nutria (nutria, Józinku, to takie włochate stworzonko z dużymi pomarańczowymi zębami) zdecyduje się wreszcie wyjść za tego swojego Filipa. Ich burzliwy romans, który zaczął się jeszcze przed twoim urodzeniem od, nie uwierzysz, skucia Nutrii kajdankami przez tegoż Filipa w ekspresie Pomorza- nin, trwa stanowczo zbyt długo, on się chce żenić, ona odmawia lub też odsuwa decy- zję na potem. Odkryła bowiem, że on jest od niej młodszy o trzy lata. A co to ma do rzeczy? Czy, skoro się kochają, nie mogliby założyć przykładnej komórki rodzinnej, mimo różnicy wieku? Ale do czego zmierzam: ich potomek byłby w naszej rodzinie, jak łatwo się domyślić, kolejnym kandydatem na geniusza. Jedyna nadzieja w kodzie genetycznym Filipa Bratka, uzdolnionego, jak wiadomo, muzycznie... ach! Widzę lek- kie oszołomienie w twym wzroku. Idę o zakład, że nie wiesz, co to kod genetyczny. Mogę ci to natychmiast objaśnić, gdyż tak się składa, że znam się na tym zawodowo, i
to całkiem nieźle. Daj mi tylko znak, a już ci robię wykład, poczynając od relacji z pro- stych doświadczeń na kolorowej fasolce, które tak dobrze ilustrują prawo Mendla. Hm? Życzysz sobie? Nie? Co mówisz? - Babba - wygłosił ostrzegawczo Józinek i zrobił wielkie oczy. - To! Tu! Bam! Bam! - Spróbujmy zrozumieć. Baba? Tutaj? Przewrót? Upadek? Aha, tu omal nie upadłeś, jak ta dziewczyna wpadła wczoraj na ciebie. No, brawo, przejawiamy pamięć sytuacyjną. Tak, biedaczku, tak, wpadła na twój wózek! Owszem, przeprosiła, ale wy- łącznie gestem, a tyś omal nie wpadł pod koła tramwaju (brr, nie strasz mnie). Uch, brzydka dziewucha. - Be-be? - upewnił się Józinek, wymachując rączkami. - Tak, paskudnica. Dzisiejsza młodzież, Józinku. Za nic mają zarówno pokole- nie wstępujące, jak i zstępujące. Rozbuchany egoizm - nie chciałabym generalizować, ale niestety zjawisko jest powszechne - kładzie się im na oczy jak ciemna przepaska (ładnie powiedziane). No, nic, nie przejmuj się, miejmy nadzieję, że już nie spotkamy tej dziewczyny. - Baba be-be! - przypomniał Józinek. - Tak, tej brzydkiej dziewczyny. Gdyby nas kiedyś spotkała, powiemy jej w oczy, co o niej myślimy. Niech na drugi raz się zastanowi, na co wpada. Oho! Popatrz tylko, co jedzie. Karetka reanimacyjna, Józinku. Piękne odgłosy, co? Idę o zakład, że pędzi do szpitala Raszei. 2. Przez opary snu przebiło się jakieś zawodzenie. Bella, która przebywała właśnie duchem w cudownym ogrodzie, w towarzystwie pięknego księcia, zdumiała się nagle, słysząc to wycie, i zaraz podświadomie włączyła je w obręb snu. Wyśniła, mianowicie, potwora, który czaił się za krzakiem róży. Wydał on z siebie głośne, modulowane elek- tronicznie wycie, a Bellę tak to zdziwiło, że otworzyła oczy. Ujrzała nad sobą niepokalaną biel sufitu z czarnym sznurem i wiszącą na nim pochlapaną żarówką. Wokół żarówki leniwie krążyła spasiona mucha. Przez dłuższą chwilę Bella wpatrywała się w ten anonimowy widoczek i nie umiała sobie wyjaśnić, gdzie się właściwie znajduje. Lecz wystarczyło przenieść wzrok za okno i zobaczyć ró- że, a już wszystko było jasne.
Usiadła natychmiast na łóżku i doznała zachwytu. Jak pięknie. Chłodny, rześki poranek. Słońce, trawnik jak aksamit (muszą tu mieć dobrą kosiarkę, a nawożą chyba Pokonem). Wiatr. Róże wyciągają się ku słońcu, od wczoraj już zmienione - przybyło nowych kwiatów, rozwinęły się pączki, a ich barwy są jakby żywsze w porannym, ostrym świetle. Ten krzew obsypany cytrynowymi różami trzeba by chyba podeprzeć. Mały rzut oka w stronę willi - aha, okno zamknięte na głucho, słońce odbija się w opalizujących szybach (chyba dość dawno nie mytych). Która to godzina? Dziewią- ta? Coś podobnego. Bella udała się pod gorący prysznic. Umyta, ubrana w dres, z mo- krymi włosami, postawiła w kuchni czajnik na płytce elektrycznej i ostrożnie zajrzała do taty. Nie spał. Leżał na wznak w łóżku, z rękami pod głową. Patrzał nieruchomo w sufit i słuchał radia. Szemrało cichutko, lecz można było rozpoznać, że to jakaś aktor- ka bardzo lirycznie czyta wiersze: - Między nami jest przepaść, przepaść niezgłębiona, I choćbyśmy wykochać po brzeg dusze chcieli, To wszystko, co nas łączy, jest miłość szalona, A wszystko, co jest prawdą, na wieki nas dzieli... Bella przyglądała mu się już dłuższą chwilę, a on nawet nie zauważył jej wej- ścia! Leżał sobie, w tej spranej do białości piżamie, schodzone drewniaki stały przed łóżkiem, a radio - na małym stoliku, obok stosu gatek złożonych w kostkę. Kontrast pomiędzy poetycznym głosem, a prozaicznym otoczeniem był dosyć groteskowy, de- nerwujące zaś było to, że tata słuchał z aż takim napięciem, całkowicie wyłączony z rzeczywistości. - Tato! - odezwała się nagląco Bella, ale on nie zareagował, skoncentrowany na słuchaniu wiersza. - Bo nigdy cię nie wezmę na wieczność dla siebie. Ty nigdy mną nie będziesz, a ja nigdy tobą - powiedziała aktorka dramatycznie, a Bellę wszystko to razem rozdraż- niło do tego stopnia, że, niewiele myśląc, przeszła przez pokój i wyłączyła radio. Reakcja taty była przerażająca. Zerwał się i gwałtownie złapał za rękę - tak mocno, że aż zabolało. - No, co?! - krzyknęła. Obce oczy! - spojrzały na nią z gniewem. Nagle, jakby się im zmieniła ostrość widzenia - tata ją rozpoznał. Twarz mu złagodniała, spoczciwiała, rozjaśniła się. - To ty - powiedział.
- No, ja, a co, zapomniałeś, że jestem? Przez chwilę patrzał na nią bez słowa, wciąż ściskając jej rękę. Z kuchni dał się słyszeć wzbierający gwizd, więc Bella spytała: - Kawy czy herbaty? Tata jakby nie słyszał - ani czajnika, ani pytania. - Zaraz mi urwiesz rękę - burknęła Bella. Czajnik w kuchni wariował, więc uwolniła się szarpnięciem i powtórzyła pytanie. Tym razem otrzymała odpowiedź: - Kawy. - Przepraszam, że zgasiłam ci radio - rzuciła niedbale, choć wiedziała dobrze, że sprawa była dużego kalibru. - Nie rób tego więcej - powiedział lekko. - Dobrze. - Już wstaję. - To ja robię śniadanie. Jogurt z płatkami? - Może być. 3. Po śniadaniu wyszła przed dom (tata samorzutnie zaczął zmywać i sprzątać) - i aż przystanęła w podziwie, mrużąc oczy od blasku i urody świata. Piękny, stary ro- mantyczny ogród wypełniony był złotawym blaskiem i błękitnymi cieniami. Cała po- sesja otoczona została porządnym żywopłotem z gęstego ligustru, chronionego dodat- kowo siatką, tylko od ulicy wznosił się kamienny mur, pokryty pnącymi różami. Za willą, przy tylnej granicy ogrodu, ciemniała grupa starych lip i grabów, upozowanych tak wdzięcznie, jakby każdy rok ich wzrastania przebiegał pod nadzorem wybitnego artysty. Ten sam artysta musiał dbać o wzrost róż. Przed domem tkwiły wśród trawnika dziesiątki drzewek szlamowych, a krzewy, które okrywały żardiniery, kratki i łukowate bramki, były rozrośnięte, mocne i zdrowe, i układały się z naturalnym wdziękiem. Niebem sunęły białe i żółtawe obłoki, a pomiędzy drzewami i kwiatami wirował orzeźwiający wiatr. Wszędzie pustka i cisza - a mimo to Bella raz jeszcze miała wraże-
nie, że ktoś się jej przygląda z ukrycia. Nawet odrobinę się stropiła, gdy stwierdziła, że znów jest przedmiotem czujnej obserwacji ze strony tego pręgowanego dachowca. Oddała mu niechętne spojrzenie. A ponieważ kocur wygrzewał się na swoim ulubionym parapecie, spojrzała też machinalnie w szybę powyżej - lecz tym razem nie było tam nikogo. Wykonawca nocnego koncertu odsypiał zapewne swój wysiłek. Cisza, wiatr. Daleki, nieustanny szum Śródmieścia. Za kamiennym murem pu- sta Aleja Wielkopolska kołysała w słońcu potężne korony kasztanów. Z rzadka prze- mknął jakiś samochód, przechodniów nie było. Trawnik obiegał cały dom pluszową płaszczyzną, także z lewego boku willi kończył się równym wałem ligustrowego żywo- płotu. Za nim rozpościerała się posesja sąsiednia: zachwaszczony teren z okrągłą ra- batą szkarłatnej szałwii pośrodku. W głębi bielał parterowy budyneczek, w całości po- rośnięty dzikim winem. Bella podskoczyła w miejscu, po czym dla rozgrzewki zaczęła trenować ciosy, kopnięcia i skoki. Zadowolona, jak zawsze po wysiłku, zdyszana i rześka, ruszyła dalej na obchód nowego miejsca, gdy nagle, nie wiadomo skąd, wypadła kolorowa piłka i, odbiwszy się parę razy, potoczyła się równiutko pod stopy Belli, gdzie też się zatrzy- mała. - Halo - powiedział głos zza ligustru. - Widzę cię. Bella podniosła piłkę i podeszła do żywopłotu. Po drugiej stronie, w piaskowni- cy z drewnianą obudową, siedziała pośród brudnego piasku persona lat około dwuna- stu: poważny bladolicy chłopiec z ciemną grzywką i długim, smętnym nosem, ubrany w białą koszulkę i białe spodnie. - Witam - odezwała się Bella i odrzuciła mu piłkę. - Nie za duży jesteś na zaba- wy w piaskownicy? - Sekundę - zirytował się chłopiec. - Ja tu prowadzę obserwację. - Tak? A co obserwujesz? Jaszczurki? - Jaszczurkę widzę tylko jedną - rzekł znacząco. - A obserwuję Przeszczepa, moja szanowna pani. - Kogo? - Nieważne. Trenujesz karate? - Tak. - Jakieś sukcesy?
- Zielony pas. - Każdy tak może powiedzieć. - Ja mogę to natomiast udowodnić - powiedziała Bella rzucając ostre spojrze- nie. - No więc, kogo obserwujesz? - Przeszczepa, waszego Przeszczepa, powiedziałem chyba wyraźnie - chłopiec objawił swe zamiary, ukazując lornetkę myśliwską oraz łuk wykonany z pręta bambu- sowego i szpagatu. - Jak tylko zauważę, że drań znów zaczyna, przestrzelę mu tętnicę. - Ale co ma zaczynać? Co to za Przeszczep? - No, jak? Mieszkasz z nim, a nie wiesz? - Ja nie mieszkam z żadnym Przeszczepem - wyjaśniła mu Bella z oburzeniem. - Przyjechałam dopiero wczoraj, nie znam nikogo takiego. Będę tu mieszkać, owszem, ale w tym małym domku. - Ach, teraz pojmuję, z panem Robertem - chłopczyna spojrzał nieco łaskawiej. - Przyjemny człowiek. Pozwolił mi pomalować okna emalią ftalową. Więc ty jesteś ta Arabella, jego córka? Możesz się do mnie zwracać: Mateuszu. - A ty nie zwracaj się do mnie, tylko mów mi Bella. - Tak. Też myślę, że to lepiej brzmi. A więc: Bella - jeśli nie mieszkasz z Maj- chrzakami, to nie spaceruj po ich ogrodzie. Majchrzakowa jest na ten temat bardzo wrażliwa. Oni tu w ogóle są jak z Hitchcocka. Słyszałaś, jak Przeszczep się w nocy darł? - Jasne. Obudził mnie. O co tu chodzi? Dlaczego on krzyczał? A ty, dlaczego się na niego czaisz? Mateusz spojrzał wyniośle. - Nie wydaje ci się, że jesteś ciekawska? - Nie, nie wydaje mi się. I tak już mi ujawniłeś mnóstwo intrygujących szczegó- łów. Mateusz westchnął i z potępieniem pokręcił głową. - On rzuca w krasnala - wyjawił posępnie. - Wątrobą. - Hę?!... - A jak nie wątrobą, to jajami. Albo pomidorem.
- W krasnala? Mateusz machnął niecierpliwie ręką w głąb swego ogrodu, wskazując przed- miot konwersacji, tkwiący w gęstwinie szałwii. Krasnal miał z półtora metra wzrostu i głupawy, obleśny uśmiech. Wykonano go z gipsu i pomalowano jaskrawymi barwami; w założeniu służyć miał jako element dekoracyjny. Cały oblepiony jakimiś zeschłymi bryzgami, krasnal wyglądał jednak bardzo nieświeżo. - W wakacje Przeszczep wstaje późno - ujawniał Mateusz z miną pełną obrzy- dzenia. - Idzie do kuchni, wyjmuje z lodówki, co tam ma, i rzuca w naszego krasnala. Rzuca, aż trafi. A przez cały czas go filmuje. Ustawia kamerę za każdym razem w tym samym miejscu. - Ale dlaczego on tak szaleje z tym krasnalem? - Nienawidzi go. - A ty go lubisz - domyślnie rzekła Bella, starając się łagodnie wniknąć w tajniki duszy dziecięcej. - A skąd. Ja go też nie cierpię. Tylko, że mama, która jest do krasnala absur- dalnie przywiązana, każe mi go myć albo oskrobywać. I to jest ohydne. Dlatego uwa- żam, że Przeszczep musi ponieść karę. - Boże - powiedziała Bella. - Jakież to okropne. Już wszystko rozumiem, chłop- cze drogi. A dlaczego nazywasz go Przeszczepem? Mateusz spojrzał na nią z politowaniem. - A czy to tak trudno pojąć? - Obawiam się, że tak. - Czy ty go widziałaś? - No, właśnie nie. - Aha. Jak zobaczysz, to zrozumiesz. Oczywiście, jeśli znasz film „Frankenste- in”, reżysera Jamesa Whale’a, rok produkcji 1931. - „Frankensteina” pokazywali chyba na Polsacie? - Aha. O potworze zszytym z kawałków zwłok. Niezłe. W roli głównej Boris Kar- loff. Potwora ożywiono energią elektryczną zaczerpniętą z pioruna taką dość prymi- tywną antenką. Pomysł naiwny. Nie wiem, kto był scenarzystą, ale chyba jakaś baba. - Ale co to ma wspólnego z...
- Przeszczep dokładnie tak wygląda, jak ten potwór. Odkąd obejrzeliśmy z chłopakami „Frankensteina”, wszyscy go tak nazywają. I on, jak to słyszy, to tak fajnie się wścieka i ryczy. Całkiem jak Karloff. - Ale czy z nim jest coś... nie tak? - To jest pewne, moja pani. Uważaj: przez drugie półrocze w ogóle mu nie było wolno wychodzić z domu. Wozili go mercedesem tam i z powrotem, nawet do szkoły. Teraz ma odsiadkę i go pilnują. Za karę. Bo on, widzisz, najpierw uciekał ze szkoły, potem zawalił naukę, a na koniec podłożył bombę pod liceum. To znaczy - nie podło- żył naprawdę, tylko zadzwonił do dyrekcji, że podłożył. Lekcji nie było dwa dni, poli- cja przeczesywała budynek, a szkoła jest wielka. Szkoda, że ja tego nie widziałem, to musiało wyglądać jak w „MacGyverze”, znasz oczywiście MacGyvera? - Znam. - Znasz! Boże, jaki to świetny serial! - Nno... też go lubię. - Naprawdę? - Mateusz był pod wrażeniem i spojrzał na Bellę po raz pierwszy z odcieniem szacunku. - Ja go sobie nagrywani na wideo. - A książki czytasz? - zapytała Bella współczująco. - Oczywiście. Proszę ze mnie nie robić idioty. Ja i czytam, i oglądam filmy, ja będę w przyszłości filmoznawcą. - Aha. No, ale czekaj. Znaleźli tę bombę? - No, nie! - we wzroku Mateusza znów się pojawiło poprzednie politowanie. - Kobiety są naprawdę beznadziejne. Przecież mówię, że bomby nie było. To tylko Prze- szczep się bał klasówki z fizyki. Zresztą, nic mu to nie pomogło, bo i tak został na dru- gi rok. Ale słuchaj, co było dalej. Dyrekcja zrobiła przesłuchanie i kolega, co razem z Przeszczepem dzwonił z tej budki, zląkł się i poszedł na niego donieść. Sam się nie przyznał, a Przeszczep też na niego nie naskarżył. Więc dyrekcja kazała zapłacić za akcję policyjną - i kto płacił? Stary Majchrzak. Pięćdziesiąt starych milionów. Stąd napięcie w rodzinie. - Ładna historyjka - przyznała Bella. - Mateusz! - dało się słyszeć wołanie za żywopłotem. - Oho, mama woła - obejrzał się młody człowiek. - Już go dziś nie ustrzelę - wstał niechętnie, zbierając swoje myśliwskie przyrządy. - No, co robić. Ale ty możesz