2
1.
Dziwne uczucie! W miejscu, gdzie zwykle spokojnie pracowało jego młode ser-
ce, teraz czuł ból. Albo przynajmniej — coś w rodzaju ucisku.
Był sylwester, siódma wieczór. Siedział z tym uciskiem w piersi i toczył we-
wnętrzny monolog, patrząc jednocześnie na idiotyczny film z gołymi tancerkami —
jednakże nikt w domu nie zwracał uwagi ani na jego odczucia, ani na jego życie we-
wnętrzne, ani nawet - o, dziwo! - na gołe tancerki. Józinku to, Józinku tamto - zapóź-
nieni rodzice stroili się przed wyjściem na bal medyka, podczas gdy ich młodsze
dziecko, Łusia, marudziło, że też chce iść, a film był z chwili na chwilę głupszy.
Józef Pałys, syn Idy z Borejków i Marka, mimo ukończonych lat dziewięciu
zwany wciąż jeszcze Józinkiem (doprawdy, zabójcza jest ta rodzinna siła bezwładu!),
zachowywał się jak zwykle dwutorowo: siedząc przed telewizorem, odpowiadał mono-
sylabami lub wręcz wcale, lecz jego żywa myśl wędrowała w przeszłość, ku przyczy-
nom obecnych przypadłości sercowych.
Do takiej praktyki przywykł od dawna; monologi wewnętrzne były mu istnym
wybawieniem oraz sposobem na przetrwanie. Matka miała zwyczaj przemawiać do
niego w sposób ciągły, i to -jak sama twierdziła - od pierwszych chwil po jego naro-
dzinach, a nawet grubo wcześniej. W istocie, pierwszym wspomnieniem, jakie potrafił
przywołać, był dźwięk jej ostrego, nieco piskliwego głosu: matka nadawała non stop,
wierząc (jak najsłuszniej), że Józinek wszystko słyszy i rozumie. Celem jej było pod-
niesienie ilorazu inteligencji swojego pierworodnego na taką przynajmniej wysokość,
jaką osiągnął jego genialny kuzyn, starszy o jedenaście miesięcy Ignacy Grzegorz
Stryba. Efekt: IQ Józefa Pałysa znacznie powyżej zakładanego poziomu, przy jedno-
cześnie występującej skłonności do rozbudowanego introwertyzmu. Porozumiewanie
się ze światem zewnętrznym ograniczał Józinek do absolutnie koniecznego minimum,
i to z całkowitą premedytacją. Rodzina uważała go za zajadłego milczka i chyba żywiła
przekonanie, że jest trochę ograniczony - panował bowiem zwyczaj zwracania się do
syna Idy nieco głośniej niż do innych dzieci, całkiem jakby niedosłyszał. Tłumaczono
mu też rzeczy najzupełniej dla niego oczywiste, a także nieświadomie ignorowano go
przy toczeniu ważnych rozmów (wiele się dzięki temu nasłuchał!). Ograniczony, hm? -
dobre sobie! Tak to pewnie i wyglądało z boku. On się tym raczej nie przejmował. W
gruncie rzeczy, to bynajmniej nie dziadek był w rodzinie najprawdziwszym stoikiem,
takim, co mocny jest w myśli i czynie, nie zaś tylko w gębie!
3
Kiedy potoki matczynej wymowy ustawały, Józinek bywał atakowany bezwa-
runkowymi żądaniami, trudnymi w danym momencie do spełnienia: mama domagała
się od niego odpowiedzi lub wypowiedzi, gdy tymczasem on, przytłoczony potęgą jej
ekspresji, mógł jedynie milczeć jak debil. Owszem, nader szybko opanował sztukę
mowy lecz, po pierwsze - z wrodzonej ostrożności wolał zbyt wcześnie tego nie ujaw-
niać, a po drugie - w takich chwilach zaskoczenia jakoś nie mógł zaprezentować swych
umiejętności i zaspokoić oczekiwań rodzicielki. W trzecim roku życia wpadł wreszcie
na szczęśliwy pomysł, żeby rzucać jej na odczepnego parę słów w typowo niemowlę-
cym narzeczu i ten właśnie bełkocik (wskazane było upuścić przy tym nieco śliny) ja-
koś mamę - przynajmniej chwilowo - satysfakcjonował. Zawsze mu się zdawało, że w
gruncie rzeczy nie interesuje jej, co on ewentualnie miałby do powiedzenia. Biedacz-
ka, w swej beztrosce - skądinąd przemiłej - uciekała od istoty rzeczy, poprzestając za-
ledwie na pozorach kontaktu. I tak już pozostało do dziś.
W praktyce bieżącej Józef Pałys zachował swoje dawne metody, nieznacznie je
modyfikując w miarę potrzeby. Mówił krótko, treściwie, zwięźle - natomiast wypra-
cowany od lat system samoobrony kazał mu rozbudowywać się w głąb. Bogactwo lek-
sykalne i konstrukcja jego skrywanych wypowiedzi wprawiłyby zapewne w zdumienie
tę część publiczności, która żyje w przekonaniu, że dziecko to zaledwie kawałek prze-
wodu pokarmowego, zakończony wlotem i wylotem, a pozbawiony inteligencji, rozu-
mu, logiki oraz poczucia humoru.
Ludzie często popełniają ten błąd! Kucając przed wózeczkiem lub cmokając
nad czyjąś nieletnią główką, upraszczają swe wypowiedzi do minimum, w przekona-
niu, że istota mniejsza od nich posiada także i mózg drobniejszych rozmiarów, o nie-
doskonałej przy tym sprawności. Nic bardziej mylnego! - zakrzyknął w duchu Józinek,
przełączając się jednocześnie pilotem z Polsatu na RTL, gdzie fikały cztery naguski z
piórami, jakimś sprytnym sposobem przytwierdzonymi do tyłków. - Mózgi nasze są
tak samo duże, jak mózgi dorosłych! - a świeżością tkanki bijemy ich, że tak powiem,
na głowę.
Ledwie to sobie powiedział, stanęła przed nim mama — ruda, chuda i wytwor-
na, odziana w błyszczącą jasnozieloną suknię, starannie dobraną do koloru oczu.
- Józinku! - odezwała się i zaświeciła tymi oczami. - A czego ty tak nic nie mó-
wisz?
- Mówię - odparł beznamiętnie.
4
- Nic podobnego, nie mówisz! Mów! Powiedz mi, gdzie są moje rękawiczki, te
zielone do łokcia!
Józef Pałys, jako znakomity i inteligentny obserwator, zawsze wiedział, gdzie
co leży. Dziwne, że tej jego cechy nikt jakoś nie zamierzał uznawać za wybitną, pod-
czas gdy u rozpasanego gawędziarza Ignacego G. Stryby (tak! tak właśnie ten miągwa
podpisywał zeszyty szkolne!) przejawy geniuszu widzieli we wszystkim, nawet w tym,
jak bekał po obiedzie (naśladując w tym, rzecz jasna, Józinka).
- Kredens - powiedział.
- Dzięki! - krzyknęła mama i, zapinając błyszczący naszyjnik, rzuciła się do
kuchni.
- A mój krawat wieczorowy? - zapytał tata, wysuwając zza drzwi łazienki wąsatą
głowę oraz obrośniętą na czarno klatkę piersiową.
- W lodówce...
- O!
Istny dom wariatów - orzekł w duchu Józinek. I po to właśnie są monologi we-
wnętrzne. Można powiedzieć „dom wariatów" i nikt się nie obrazi. Można powtarzać z
udręką: Trolla, tęsknię za tobą - i nikt nie ma o tym pojęcia, toteż nie wypytuje, nie
doradza, nie odradza, a już zwłaszcza - niczego nie zabrania.
I nikomu też nawet do głowy nie przyjdzie, że Józef Pałys drugiego września
Anno Domini 2003 spotkał - powiedzieć to należy z całą szczerością - istotę absolut-
nie wyjątkową.
2.
Tamtego pamiętnego, ciepłego wtorku, we wrześniu, Józinek szedł do szkoły z
najwyższą niechęcią. Wyższą o wiele niż zazwyczaj. Jedyną pociechę stanowił fakt, że
tego dnia już nie obowiązywał strój apelowy, złożony - tfu, tfu! - z granatowych spodni
z kancikami oraz białej koszuli z krawacikiem. Ubrany po ludzku (sprany podkoszulek
i znoszone szorty) Józinek stanął w drzwiach swojej szkoły i za nic nie mógł zmusić się
do wejścia. Hali tego olbrzymiego gmachu, mieszczącego podstawówkę i gimnazjum,
pomalowany był na kolor zwietrzałej musztardy z Dijon, a pachniał - rzecz ciekawa -
także zwietrzałą musztardą z Dijon. Mętnie polśniewające ściany, obwieszone gablot-
5
kami i plakatami, a także papieroplastyką, tworzyły ponurą perspektywę, zamkniętą
szybem klatki schodowej.
Józinek grzecznie skinął głową panu woźnemu, który tkwił w oszklonym bok-
sie, na wypadek gdyby do szkoły chciał wkroczyć dealer narkotyków (obecność ciche-
go staruszka była wielce skuteczna; dealerzy nie wchodzili nawet w progi szkoły, tylko
spokojnie handlowali sobie na chodniku). W odpowiedzi uzyskał podejrzliwe, nie-
chętne spojrzenie, więc zrobił niewinną minę i zmusił się do postawienia pierwszego
kroku.
W hallu było już głośno i tłoczno. Zebrały się tu wszystkie klasy pierwsze wraz z
rodzicami. Lada chwila miały przybyć i nauczycielki pierwszaków, by ich zabrać do sal
lekcyjnych na parterze. Ha. Biedne dzieci, jeszcze nie wiedzą, co je czeka! - z tą myślą
Józinek wszedł na piętro, gdzie od kolegów, zgromadzonych pod zamkniętymi
drzwiami klasy trzeciej ,,f', usłyszał, że pani jeszcze się nie pojawiła. Było to raczej
normalne. W tej szkole sporo czasu traciło się na wyczekiwanie pod drzwiami; na-
uczyciele nie przykładali się do swojej roboty, w przekonaniu, że za takie marne gro-
sze nie warto kiwnąć nawet palcem. Józinek szczerze popierał ich stanowisko. Niech
się nie przykładają. Nie lubił tylko tego wystawania - zawsze z nudów bolały go szczę-
ki.
Tego dnia jednak nie czekali długo. Już po dwunastu minutach od dzwonka na
pustym korytarzu pojawiła się pani wicedyrektor Zajęczyk ze swoją kunsztowną fry-
zurą w kolorze smoły i rozdzieliwszy tłukących się bliźniaków jednojajowych o nazwi-
sku Trojak, wydała rozkaz, by klasa natychmiast ustawiła się parami. Następnie prze-
prowadziła trzecią „f' na drugie piętro, do sali biologicznej, należącej do gimnazjum.
- Wasza pani nie przyszła - wyjaśniła im po drodze, sądząc widocznie, że sami
tego, w swej głupocie, nie dostrzegli. - Lekcję spędzicie u mnie.
Zero zdziwienia. Nie takie rzeczy tu się widywało.
Sala biologiczna była obszerna i mieściła dwa podwójne rzędy stolików, toteż,
ścieśniwszy się, gimnazjaliści mogli przyjąć trzecioklasistów bez większego trudu, a
też i bez zaskoczenia.
Wicedyrektorka otarła pot spływający jej spod sztywnej, czarnej grzywki (od
rana było upalnie, lecz okna sali musiały być zamknięte, gdyż znajdowały się tuż nad
skrzyżowaniem dwóch bardzo ruchliwych arterii).
6
- Trzecia „f', uprzedzam was! - powiedziała ostro, siadając za swoim stolikiem.
- Jak mi który gębę otworzy, to w nią dostanie!
Przykro było usłyszeć tę wulgarną inwokację, lecz poza Józefem Pałysem nikt
raczej nie przejawił niesmaku. Trzecioklasiści ucichli posłusznie, wydobyli zeszyty od
polskiego i zaczęli w nich gryzmolić to, co pani Zajęczyk napisała na tablicy: „Lekcja
organizacyjna. Spis lektur" - i dalej leciały tytuły.
- Przepiszcie wszystko, i żeby mi było cicho! - usłyszeli. - A jak skończycie, to
przepiszcie jeszcze raz! - zapewniwszy im w ten sposób zajęcie, nauczycielka otworzy-
ła dziennik i jęła odczytywać listę obecności gimnazjalistów.
Józinek też położył przed sobą zeszyt, jak wszyscy, lecz nie trudził się przesad-
nie w ten upał, wiedząc, że zawsze będzie mógł odpisać, co tylko zechce, od którejś ze
swoich licznych wielbicielek. Nie to, żeby miał jakieś trudności w czytaniu i pisaniu -
skąd! (czytał i pisał najlepiej w klasie, nie wspominając o liczeniu). Nie lubił działać
na rozkaz. Szkoła, niestety, była stworzona nie dla niego.
Zamiast pisać, zajął się obserwacją, a ta była satysfakcjonująca, bo właśnie
starsi koledzy reagowali na wyczytywanie z listy obecności i można było sycić oczy
pełną gamą barwnych typów. Na przykład Adamczak Manuel okazał się pryszczatym
brunetem z głową oblepioną oleistymi włosami, z których pionowo sterczało siedem-
naście starannie ulepionych kosmyków.
— Obecny - rzekł Manuel łamiącym się basem i opadł na krzesło obok blon-
dynki o nieprzytomnych oczach, obwiedzionych naokoło czarną kreską. Nazywała się
Bielska Barbara. Cała szkoła mówiła na nią Barbi. Józinek zdziwił się, gdy zobaczył, że
siada ona nie na krześle, lecz na kolanach Manuela, zaś pani Zajęczyk udaje, że tego
nie widzi.
Zajęty obserwacją, przegapił moment, kiedy ktoś zapukał i wszedł do sali. Usły-
szał tylko, jak pani Zajęczyk mówi:
— A! Trolla.
Wtedy odwrócił głowę, i ją zobaczył. Była pulchna i nieduża, a na głowie miała
dziwaczny, jasnozielony kapelusz o wysokiej główce. Tyle zauważył na pierwszy rzut
oka, ale i tak już był pod wrażeniem.
— Ładnie zaczynasz pierwszy dzień w nowej szkole — wygłosiła pani Zajęczyk
przykrym tonem. - Spóźnienie - dwadzieścia minut!
7
— Były problemy przy wejściu — wyjaśniła nowa uczennica i Józef Pałys poczuł
ze zdziwieniem, że mu po plecach przebiega dreszcz. Jej głos był elektryzujący: niski,
miły, mocny i jakby żartobliwy - czuło się, że wirują w nim drobiny śmiechu, jak
błyszczące kryształki cukru zamieszane w herbacie. To ciepłe i aksamitne brzmienie
(Józinek był na to wyczulony: ostatnio odkrył bluesa) stanowiło miłe zaskoczenie dla
kogoś, kto na co dzień nękany był wrzaskiem, ochrypłymi krzykami i wulgarnym beł-
kotem kolegów i koleżanek. Głos Trolli brzmiał jak muzyka. Józinek poczuł, że wzbie-
ra w nim zachwyt.
- Co takiego? — zazgrzytał mu w uchu sopran wicedyrektorki.
- Pan woźny mnie nie zna z widzenia — wyjaśniła Trolla swoim roześmianym
głosem. - A że nie mam jeszcze legitymacji najpierw przeprowadził mi rewizję osobi-
stą, a potem wezwał dyrektora.
- Aha - nie zdziwiła się pani Zajęczyk. - To siadaj.
I Trolla posłusznie usiadła na pierwszym lepszym wolnym krześle. Tak właśnie
wkroczyła bezpośrednio w życie Józefa Pałysa, gdyż to pierwsze lepsze krzesło znaj-
dowało się po prostu obok niego.
- Wstań! - zakrzyknęła wicedyrektor, ledwie Trolla usiadła.
- Powiedz klasie, jak się nazywasz!
- Trolla - powiedziała klasie Trolla.
- Imię!
- Stanisława.
- Trolla Stanisława rozpoczyna naukę w naszej klasie. Witamy. Siadać i zdjąć
kapelusz - rozkazała pani Zajęczyk i zajęła się znów listą obecności.
Trolla usiadła, lecz kapelusza nie zdjęła. Zamiast tego rozejrzała się ze zdziwie-
niem po sali, a zatoczywszy wzrokiem pełny okrąg natrafiła na sterczącą tuż obok ru-
dą czuprynę Józefa Pałysa i na jego oczy, zamglone obecnie przez zachwyt.
- Co jest? - spytała, zaskoczona.
- Zastępstwo - wyjaśnił.
- Aha.
- Trolla, nie gadać! - padło od stolika. - I zdejmij ten kapelusz, kurczę! Ale już!
Czubińska Alina.
8
- Obecna - odezwał się głos z tyłu, lecz Józinek już tam nie patrzył. Jego wzrok
utkwiony był obecnie w twarzy Stanisławy Trolli - w jej policzkach jak pączki, w jej
nosie, który przypominał trąbkę motyla oraz w jej ustach o kolorze przekrojonego ar-
buza. Spod zielonego ronda wystawały ciemne kosmyki koloru czekolady. Nie tylko
Józinkowi rzuciło się w oczy, że ona wciąż jeszcze była w kapeluszu.
- Trolla! - powiedziała wicedyrektor. - Co ja ci kazałam zdjąć!?
A Trolla nie zareagowała. Absolutnie! Józinek siedział bez ruchu, onieśmielo-
ny, a gęba sama mu się rozdziawiała. Ta Trolla była nadzwyczajna! — bijąca od niej
mieszanina niezależności i uroku sprawiła, że mu się zakręciło w głowie.
- Dziubała Piotra! - e, sorry, Dziubała Piotr! - przejęzyczyła się ze zdenerwowa-
nia pani Zajęczyk, a usłyszawszy ciężki szurgot, podniosła wzrok.
Trafił on prosto w kapelusz i wicedyrektor znieruchomiała.
- Zdjąć to! - krzyknęła i już miała dalej wyczytywać, gdy dotarło do niej, że zie-
lone nakrycie głowy wciąż się znajduje w tym samym punkcie przestrzeni. - Ile razy
mam mówić! - wybuchnęła. - Zdejmij kapelusz!
- Ale ja nie mogę — łagodnie odrzekła Trolla.
- Co znaczy nie mogę, co znaczy nie mogę! Sorry, ale ja nie będę tolerować! -
pani Zajęczyk była już bardzo rozgniewana i słysząc znajomy ton jej głosu gimnazjali-
ści wysłali nowej koleżance ostrzegawcze spojrzenia. Powinna była bez trudu zrozu-
mieć ten zbiorowy przekaz, skoro go pojął nawet trzecioklasista. Ale ona tylko
uśmiechnęła się łagodnie.
- Nie dosłyszałaś! - dała jej szansę pani Zajęczyk i Józinek nie mógł oprzeć się
wrażeniu, że ktoś tu troszeczkę stracił pewność siebie. - W naszej szkole polecenia
wykonujemy bez dyskusji!
- Ja nie dyskutowałam - zdziwiła się Trolla.
- My tu nie siedzimy w kapeluszach! - ciągnęła sprawę pani Zajęczyk.
- A ja tak - odparła Trolla pogodnie.
Pani wicedyrektor okropnie się zestresowała. Jej twarz pokryły malinowe plac-
ki.
- Zdejmij to! — rozkazała.
- Nie mogę.
9
- Bo co?!
- Przyjmijmy, że mam tłuste włosy - grzecznie zaproponowała Trolla.
Po klasie przeleciał chichot, ale nagle zanikł. Wicedyrektor powstała i zrobiło
się zupełnie cicho. Zwłaszcza trzecioklasiści siedzieli jak zające pod miedzą.
- W tej chwili zdejmiesz kapelusz albo ci wpiszę uwagę! - powiedziała strasz-
nym głosem pani Zajęczyk.
Trolla potarła swój okazały nos i oddała się namysłowi. Józinek dostał wypie-
ków z przejęcia. Po chwili jego sąsiadka wydobyła z plecaka dzienniczek ucznia i ru-
szyła ku nauczycielce. Położyła przed nią zeszycik.
- Muszę się chyba zdecydować na uwagę - powiedziała uprzejmie. - Ja codzien-
nie będę w kapeluszu. No co ja zrobię. Trudno - powiedziała to takim tonem, jakby jej
było kompletnie wszystko jedno.
Aż wiało od niej duchem wolności. Teraz, kiedy tak stała, widać było, jak bar-
dzo jest niewysoka. Miała drobną sylwetkę, pulchne ręce i nogi oraz odstający kupe-
rek. Głowa w zielonym kapeluszu wydawała się nieco zbyt duża w stosunku do reszty
ciała. Trolla wyglądała jak przerośnięty krasnal. Nazwisko nadzwyczajnie do niej pa-
sowało.
Dość długo tak stała, a dyrektorka mierzyła ją wzrokiem. Nagle mrugnęła i
opuściła oczy. Wpisała uwagę do dzienniczka, a jej pióro robiło dziury w papierze.
- Twoi rodzice muszą jutro przyjść do szkoły — powiedziała.
- Nie przyjdą, niestety. Są w Monachium. I to na dłużej.
- To kto jest twoim formalnym opiekunem?
- Chwilowo chyba siostra.
- Dorosła, tak? Jest proszona na rozmowę. Jutro na dużej przerwie.
- Siostra przecież pracuje - zdziwiła się Trolla. - Będę musiała poprosić szwa-
gra.
3.
Józef Pałys kompletnie nie pojmował tych babskich uprzedzeń. Dlaczego nie-
winny kapelusz powodował takie emocje? Przebiegając wzrokiem po gimnazjalistach
mógł bez trudu wyróżnić osoby znacznie bardziej prowokujące niż Trolla. Oprócz
10
Barbi i Manuela były tu przecież postacie o włosach turkusowych i malinowych, było
trzech dorodnych dresiarzy-repetentów, a także paru hip-hopowców, była Guślarz
Grażyna, cała jakby w żałobie, w czasie lekcji spokojnie zmieniająca tipsy z niebie-
skich na czarne, była też niejaka Kaczkowska z tatuażem na nerkach i brylancikiem w
nosie. Ani te istoty, ani nawet Kopiec Kristal i jej znakomicie widoczne czarne stringi
nie wzbudzały w wice-dyrektorce takiej agresji, jak Trolla i jej kapelusz.
Niosąc spokojnie swój dzienniczek, Trolla wróciła na miejsce obok Józinka, a
widząc jego zachwyconą minę, musiała się do niego uśmiechnąć, na co on, niestety,
odpowiedział wyłącznie silnym rumieńcem. Te rumieńce były jego udręką. Panował
nad wszystkim ale nie nad tym przekleństwem rudzielców.
Przez dłuższą chwilę siedział, bojąc się choćby zerknąć w bok. Wreszcie się od-
ważył. Patrzyła na niego! Szybko odwrócił głowę, ale nagle się rozzłościł sam na sie-
bie, spojrzał jej w twarz i głosem pogrubiałym z emocji walnął prosto z mostu:
- Jesteś super.
Uśmiechnęła się tak ładnie i miło.
- Ty też - odrzekła. - Jak masz na imię?
- Józef - wyznał niechętnie.
- O. A jak na ciebie mówią w domu?
- Tak samo! - skłamał bez namysłu.
- Po włosku to Giuseppe.
- Też źle - zauważył.
- Zdrobniale: Pepe. Mogę na ciebie mówić Pepe?
- Możesz.
Prawdę mówiąc, mogła wszystko. Nawet gdyby chciała zwracać się do niego
per: głupolu - też byłby rad, że w ogóle się zwraca.
Po lekcji zadbał o to, żeby z nią wyjść, i dość szybko ją przekonał, że muszą się
udać do szkolnego sklepiku. Dzięki temu manewrowi udało mu się ją usunąć sprzed
oczu gimnazjalistów, zanim rzucili się ku niej ze swoimi komentarzami, zaznajamia-
niem się i tak dalej. Podczas gdy pani Zajęczyk pilnowała, by klasa trzecia sformowała
karny dwuszereg, Józinek już zdążył dotrzeć do sklepiku i zafundować Trolli herbatę
11
oraz kupić jej, za resztę swego kieszonkowego, świeżutką drożdżówkę (co jak co, ale
drożdżówki z makiem były chlubą tej szkoły!).
Po przerwie, niestety, musieli się rozstać. Jego klasa wróciła na pierwsze pię-
tro, by powitać spóźnioną panią, zaś Trolla poszła razem ze swoją klasą do sali gimna-
stycznej. Józinek był ciekaw, czy i tam będzie się upierała przy tym kapeluszu. Przy-
puszczał, że tak.
Zobaczył ją jeszcze tylko raz tego dnia. Po piątej lekcji pojawiła się przed gma-
chem szkoły. Najspokojniej wsiadła na zaparkowany przy krawężniku stary skuter z
oberwanym błotnikiem i odjechała, zgrabnie i swobodnie włączając się w ruch ulicz-
ny.
To właśnie wtedy, gdy ona na tym skuterze znikała wśród pojazdów, błyskając
czerwonym kaskiem to tu, to ówdzie, Józef Pałys zdał sobie sprawę, że spotkał istotę
wyjątkową i że odtąd - cokolwiek by zaszło - będzie ona wywierała olbrzymi wpływ na
jego życie. Mimo że, niestety, był od niej młodszy o dobrych parę lat!
4.
Kolejny dzień wrześniowy przyniósł nowe rewelacje. Najwidoczniej było tak, że
samo pojawienie się Trolli w dowolnym miejscu przynosiło ciąg zdarzeń niezwykłych,
które odmieniały szarą rzeczywistość i nadawały jej nowej dynamiki.
Józinek, który dobrze pamiętał, że na dużej przerwie przybyć ma szwagier
Trolli, zaraz po dzwonku udał się na parter, w nadziei, że przy tej okazji ją ujrzy. W
okolicy pokoju nauczycielskiego, który przylegał do gabinetu dyrekcji, pełno było
zdezorientowanych i zacukanych pierwszaków, którzy stali jak słupki, zamiast sobie
trochę powrzeszczeć i poszturchać się dla zdrowia. W ciemnawym hallu, za filarami,
kryli się rodzice, którzy zmylili czujność pana woźnego i nie opuścili gmachu szkoły
na jego wezwanie (mama Józinka zachowywała się identycznie w swoim czasie). Za
załomem korytarza, przy wejściu na schody, gimnazjaliści otaczali wianuszkiem Trol-
le, która spokojnie pochłaniała drożdżówkę (Józinek odnotował ten fakt z zadowole-
niem, uznając, że dobrze by było, gdyby jej to przeszło w codzienny nawyk - wiedział-
by wtedy zawsze, gdzie jej szukać). Wszyscy z ciekawością wypatrywali szwagra, o
którym Trolla zdradziła niewiele poza ogólną charakterystyką:
- Helmut jest słodki.
12
- Helmut? Czy to Szkop? - chciał koniecznie wiedzieć Manuel, podczas gdy Tro-
lla, ujrzawszy Józinka, uśmiechnęła się do niego jak do starego przyjaciela i potargała
mu czuprynę. - Pewnie przyjdzie w oficerkach i tyrolskich gaciach. Niech mi tu tylko
nie jodłuje, bo mu zaraz odpłacę za historyczne krzywdy narodu.
- Jesteś głupi — powiedział odważnie Józef Pałys.
- To będzie miły blondynek - spodziewała się Barbi. - O takiej niewinnej ger-
mańskiej urodzie.
- Wy jak sobie chcecie, ale ja się stąd nie ruszam - rzekł groźnie Manuel.
- Ja też nie - włączył się ze zdenerwowaniem chudzielec w okularach. - Nie mo-
gę dopuścić do nacjonalistycznego skandalu.
- Może chcesz się ze mną spróbować na rękę? - zapytał drwiąco Manuel.
- Raczej na głowę.
- Słabizno ty.
Wszystko to działo się w czasie, gdy Trolla zajęta była wymianą zdań z Józin-
kiem. Przyznała mu całkowitą rację co do drożdżówek i przecząco odpowiedziała na
pytanie, czy czerwony skuter jest jej własnością. Oświadczyła, że należy on do jej dru-
giego szwagra, Franza.
A tymczasem, schodami i korytarzami, w górę i w dół, wędrowali uczniowie i
uczennice, nauczyciele i nauczycielki, panie sprzątaczki, pani pedagog i pani pielę-
gniarka szkolna. Wreszcie zauważono wylęknioną postać rodzicielską, lecz okazało
się, że to fałszywy alarm: na rozmowę przybywał właśnie tata zbuntowanej gimnazja-
listki, tej, co to podczas uroczystej inauguracji roku szkolnego, w czasie transmitowa-
nego przemówienia pani minister Edukacji Narodowej, dostała ataku śmiechu i nie
mogła się uspokoić, a także nie chciała wyjaśnić, co ją tak śmieszy.
Nagle jednak w polu widzenia pojawił się sam pan dyrektor, który szedł bo-
kiem, z głową dziwnie wykręconą w tył. Zaraz za nim w podobny sposób kroczyła para
uczniów. Wreszcie w mrokach hallu zamajaczyła jakby kupa pakuł; rychło rozpoznano
w nich wspaniałe dredy. Cała bujna ich masa pokrywała głowę i barki chudego, wyso-
kiego Murzyna, który - przyodziany w powiewne, żółte, czerwone i zielone szaty - kro-
czył właśnie korytarzem, a na ręce niósł śliczne brązowe dziecko w zielonej bluzeczce.
- To niemożliwe - wyszeptał Manuel.
13
A jednak musiał to być właśnie wyczekiwany przez wszystkich Helmut, bo
Trolla uśmiechnęła się na jego widok i zasalutowała mu z daleka, on zaś pomachał jej
szerokim gestem. Podszedł zaraz do drzwi pokoju nauczycielskiego i mocno w nie za-
pukał. Niedostępny z zewnątrz gabinet otwarto i wychyliła się z niego siostra kate-
chetka, zaś do uszu podsłuchujących dotarło grzeczne zapytanie, wypowiedziane z
doskonałą dykcją, potężnym, aksamitnym i soczystym basem:
- Proszę siostrę, czy szczeka pani Zajączek?
Głos ten wypełnił, zdawało się, całą przestrzeń budynku. Takim głosem zdoby-
wa się wielkie sale koncertowe, nawet bez użycia mikrofonów. Takim głosem bez tru-
du podbija się serca kobiet, a także - budzi zawiść w duszach młodych mężczyzn, któ-
rzy mimo najszczerszych chęci wciąż jeszcze dysponują tylko altem.
Wicedyrektor Zajęczyk wyskoczyła ze swego gabinetu jak kukułka z tyrolskiego
zegara.
- Kto to? Kto to? - zakukała w popłochu.
- To ja, proszę panią Zajączek. Pan Helmut „Scratch" Oracabessa. Dzieńdobry
dzieńdobry.
Wicedyrektorka milczała, jakby doznała wstrząsu. Pan Helmut „Scratch" Ora-
cabessa skinął trzykrotnie głową, po czym troskliwie rozpiął dziecku bluzeczkę.
- Nie pocić się trzeba - pouczył je, po czym na powrót zwrócił się do wicedyrek-
torki:
- Czy pani wywobabczyni naszej Stachny? Stachny Trolla? - dopytywał się,
zdejmując zarazem z czarnych loczków dziecka jasnozieloną czapkę z daszkiem. - Czy
pani Zajączek chciała widzieć szwagiera?
Wicedyrektorka przycisnęła obie dłonie do szyi.
- Tak, proszę pana - odrzekła słabo. - Jest taka sprawa, że Stanisława...
- Yes taka sprawa, żes tanisława - powtórzył radośnie pan Oracabessa. - Yes ta-
ka sprawa, żes tanisława - kiwając się łagodnie na boki, zaczął lekko wystukiwać rytm,
uderzając dłonią o ścianę. Dziecko natychmiast podchwyciło ten rytm, wybijając go
panu Oracabessie na głowie. - Yeah, yeah, yes! Taka sprawa, żes tanisława! Oh, man,
przepraszam - przeląkł się nagle, widząc minę pani Zajęczyk. - Nic się nie stało?
- Nic - warknęła wicedyrektor.
14
- Pani Zajączek utopi w łyżce dziegciu - zażartował pan Oracabessa, a zerknąw-
szy na twarz wicedyrektorki dodał wyjaśniająco: - Idiom.
- Proszę?... - nie zrozumiała pani Zajęczyk. - Cóż, jest taka sprawa, że...
- ...Stanisława - podpowiedział jej usłużnie pan Oracabessa, rozdziawiając
wielkie usta w szerokim uśmiechu życzliwości.
- ...Stanisława... - pani Zajęczyk zrobiła się czerwona, po czym nabrała powie-
trza, które uszło z niej po chwili w długim, powolnym jęku. - Ona... ach, ona nie chce
zdjąć kapelusza! Na lekcjach!
Pan Oracabessa wyraźnie oczekiwał dalszego ciągu, lecz ten nie nastąpił. Wo-
bec tego uśmiechnął się dobrotliwie.
- Tak, ona nie zdejmą. Nie zdejmą kapelusza, yeah.
Zapadła cisza. Po chwili ogólnego milczenia i bezruchu pan Oracabessa poczuł
się zakłopotany.
- A to jest zupełnie mała córeczka Jagienka Oracabessa. Powieś ładnie dzień-
dobry dzieńdobry.
- Dzieńdobry dzieńdobry - odezwała się cicho Jagienka i - zawstydzona - ukryła
uśmiechniętą buzię na ramieniu ojca.
- Ma uczulenie na truskawek - wyjaśnił on. - Dostała wysypek na całe ciałko.
Jak ja zobaczyłem, ciarki mi przeszły koło nosa. Idiom.
Pani Zajęczyk milczała, tłamsząc sobie oburącz szyję i wlepiając oczy w swego
rozmówcę.
- Teraz ja pojadę do poradni de - dorzucił zachęcająco pan Oracabessa, a kiedy
wicedyrektorka nadal nie miała mu nic do powiedzenia, przyjął to z pogodą i wykonał
niski ukłon, nie wypuszczając z objęć Jagienki. - Dziękuję - powiedział. - Zrób ładnie
,,pa pa" do pani wybowabczyni - polecił Jagience.
Jagienka, wciąż kryjąc buzię, zrobiła „pa pa". Wicedyrektor Zajęczyk odpowie-
działa jej tym samym.
- Ja nie wierzę, że to widzę! - wyjęczał zachwycony Manuel.
- Cicho! - syknęła Barbi.
15
Pan Oracabessa uśmiechnął się szeroko, krzepiąco, po czym skłonił głowę i z
godnością oddalił się ku wyjściu. Nagle coś sobie przypomniał i wykonał kilka kroków
z powrotem.
- Nigdy! - zagrzmiał z daleka do pani Zajęczyk, która znów się chwyciła za szy-
ję. - Żadnej truskawki we wrześniu! Sypane! Woła o pomstę na puszczy!
I już bez zwłoki, energicznie, ruszył w kierunku hallu.
Rzucili się do okien, przez które ujrzeli niebawem, jak pan Oracabessa majesta-
tycznie opuszcza budynek szkoły. Za nim, jeszcze przez parę metrów, pomykał czujny
pan woźny, śledząc dziwnego przybysza zza krzaczków.
Przed budynkiem, pomiędzy samochodami nauczycieli, stała duża żółta furgo-
netka - zdezelowany ford transit o zardzewiałej karoserii, na oko - lata osiemdziesiąte.
Na boku miała zielony napis STUDIO NAGRAŃ GREEN SCRATCH, objęty czerwoną
ramką. Pan Oracabessa wsadził Jagienkę na tylne siedzenie, troskliwie zapiął jej pasy,
wsiadł sam - i pojechali.
5.
Wszystkie te wydarzenia przemknęły teraz przez głowę Józefa Pałysa z szybko-
ścią wprost zawrotną, pomiędzy numerem czterech golasek z piórami na tyłkach, a
występem gołej pieśniarki z piórami na głowie. Retrospekcja nie zrobiła mu dobrze -
posmutniał. Zdał sobie sprawę, że przez trzy miesiące od poznania Trolli tylko cztero-
krotnie miał okazję z nią porozmawiać. Owszem, widywał ją codziennie w tym jej zie-
lonym kapeluszu - uśmiechała się do niego zawsze, była dla niego wyjątkowo miła i
wichrzyła mu czuprynę nad czołem - jednak nie tego wyłącznie oczekiwał po ich zna-
jomości. Raz jeden pozwoliła mu się odprowadzić - i to nie do domu, a do jakiejś po-
radni w Śródmieściu. Kiedy indziej spotkał ją w szkolnym sklepiku. Zagadnięta, wyja-
śniła, dlaczego nie jada regularnie tych pysznych drożdżóweczek: stałaby się na pew-
no potwornie gruba, już teraz ma skłonności do tycia, powiedziała z westchnieniem.
Kiedy gorąco zaprzeczył, puściła do niego oko i oświadczyła, że jest słodki.
I tyle.
W listopadzie, kiedy tęsknota go prawie całkiem zeżarła, Józinek odszukał
Trolle podczas dużej przerwy i pragnąc doprowadzić do chwili zwierzeń, wmanewro-
wał ją w kąt podwórka. Niestety, była już wtedy zbyt popularna: natychmiast odnalazł
16
ich ten gimnazjalista w okularach i zażądał, by Trolla jeszcze na tej przerwie pokazała
się w redakcji szkolnej gazetki, bo trzeba zrobić korektę. Tuż przed Gwiazdką wresz-
cie, podczas szkolnego opłatka, Trolla odnalazła Józinka sama, wskutek czego omal
nie uleciał ze szczęścia pod sufit. Przeszła całą wielką salę, pełną ludzi, by złożyć mu
życzenia!
- Wszystkiego najlepszego na Święta, przyjacielu - powiedziała wesoło i prze-
łamali się opłatkiem. - Taki zawsze jesteś dla mnie miły... Masz! Prezencik dla ciebie -
potargała mu włosy nad czołem i odeszła. A on, wzruszony, patrzył za nią jeszcze
przez chwilę, obserwując, jak zielony kapelusz znika w tłumie, po czym opuścił wzrok
na upominek.
No, cóż. To był wielki lizak owinięty kolorowym papierem. Omal nie wyrzucił
prezentu do kosza. Zreflektował się jednak, zabrał go do domu - a tam, otworzywszy
paczuszkę, znalazł w niej czerwone paskudztwo z napisem LOVE wykonanym z białe-
go cukru.
Postawił lizaka w wazoniku, na swoim biurku, gdzie stał do dziś. Bo co można
zrobić z czymś takim? A w ogóle, trzeba trzeźwo oceniać każdą sytuację. Gdyby treść
napisu choć trochę odpowiadała prawdzie, Trolla z pewnością postarałaby się z nim
zobaczyć w czasie ferii świątecznych. Ale nie. Nie miała takiej potrzeby.
W tym punkcie swoich rozmyślań Józinek wyprostował się nagle, gdyż przeszy-
ła go świadomość, że do tej pory trwał w błędzie: czuł się przez Trolle opuszczony! - a
przecież ona nawet nie znała jego nazwiska, nie mówiąc już o adresie! Nigdy go jej -
idiota skrajny - nie podał! Nie dał jej także swego numeru telefonu. A to przecież w
takich sprawach rzecz elementarna!
Może Trolla oczekiwała jakiejś reakcji na ten prezent z napisem LOVE. Może
powinien był natychmiast pójść za nią, spytać o jej telefon, umówić się jakoś... a on
nic. Kretyn. Stał bez słowa i się gapił. Nic dziwnego, że sobie poszła. Biedna!
6.
Pełen przepychu obraz sylwestrowych szaleństw, z piórami, golaskami i scho-
dami, zgasł nagle, wyłączony bez uprzedzenia (potwornie irytujący zwyczaj mamy!), a
w zamian dał się słyszeć jej apodyktyczny głos. Żądała, by Józinek zbierał manatki, i
to w tej sekundzie, bo oni z tatą już wychodzą.
17
- Zabierz sobie zabawki, czy co tam chcesz, na górę - dorzuciła w pośpiechu,
poprawiając rude loki upięte w ciasno skręcony koczek na czubku głowy. - Łusia
weźmie wasze szczoteczki i piżamy.
Oczywiście. Piżama jest, jak wiadomo, najbardziej stosownym strojem na noc
sylwestrową. Boże, Boże. Cały świat się bawi, kąpie się w szampanie, przypina sobie
pióra do tyłków i odpala petardy. Bawią się dzisiaj wszystkie ciotki i wujowie, bawi się
mama z tatą, choć mają na głowie wielki kłopot w postaci zadłużenia szpitala, i nawet
najgłupszy trzecioklasista ma dziś z pewnością plany imprezowe - tylko Józef Pałys,
jak ostatnie niemowlę, musi iść do łóżka najpóźniej o dziesiątej! Gdybyż im chociaż -
jemu i Łusi - pozwolono zostać w łóżkach własnych, dałoby się wytrzymać. Można by
się pogapić w telewizor albo puścić sobie „Matrixa" na wideo, albo wejść do sieci i pi-
sać życzenia do różnych kolegów, albo, udając dorosłego, wziąć udział w dyskusji na
jakimś forum. Ale skąd. Sylwestra mieli spędzić u dziadków, piętro wyżej. Superfraj-
da, rzeczywiście. Dziadek będzie bez końca gadał po łacinie, a babcia zasiądzie przed
swoim laptopem i nie będzie można z nią słowa zamienić. Od Gwiazdki nie upieczono
tam pewnie żadnych nowych ciast, a więc do jedzenia będzie tylko ten podeschnięty
makowiec oraz twardawe kawałki świątecznego piernika. Trzeba będzie znosić mię-
czakowatą obecność Ignacego G. Stryby. Z pięć razy padnie pytanie, czy dzieci umyły
zęby (obsesja babci). I zamknie się je na koniec w pokoju bez telewizora.
- Jakieś zastrzeżenia? - spytała mama, mierząc go bystrym, zielonym oczkiem.
Chuda, umalowana chyba zbyt kolorowo, wystrojona, stała z rękami wspartymi o bio-
dra i zdawało jej się, że wszystko wie.
- Skąd - lakonicznie odparł Józinek. Nic by nie dało wykładanie swoich obiek-
cji. Zawsze, ale to zawsze, ta kobieta stawiała na swoim.
Zaprowadziła jego i Łusię do mieszkania dziadków na wysokim parterze,
uprzednio zamknąwszy na siedem spustów drzwi sutereny. Tata, tłumiąc ziewanie i
starając się nie okazywać, jak bardzo nie chce mu się iść na bal, ruszył uspokajać cze-
kającego już taksówkarza.
Mama zawsze przesadzała, we wszystkim. Zostali przekazani babci w taki spo-
sób, jakby istniały tysiączne obawy co do ich bezpieczeństwa, zdrowia i równowagi
umysłowej - choć przecież oboje, od zarania życia, bywali u dziadków kilka razy
dziennie, a często i w nocy (jak się ma rodziców lekarzy, człowiek nie zna dnia ani go-
dziny). Te ostrożności sprawiły, że Józinek zjeżył się wewnętrznie, choć na pozór za-
chowywał niezmącony spokój. Mama coś wyczuła. Cała w migoczących, zielonych ce-
18
kinach, pachnąca z daleka magnolią, zamarła, zjedna wytworną nogą na stopniu, wpi-
jając w syna spojrzenie ostre i przenikliwe.
- Kochanie, czy ty coś knujesz? - spytała.
- Nie - odparł zgodnie z prawdą. Niczego nie knuł. Był tylko rozgoryczony i pe-
łen sprzeciwu. Szczerze mówiąc, dopiero to pytanie nasunęło mu myśl, że można by
coś ciekawego zaaranżować.
- No, bawcie się dobrze — wkroczyła energicznie Babi. Objęła Józinka, maru-
dzącego na progu, i wciągnęła go do ciepłego przedpokoju.
A tu - proszę. Przyjemna niespodzianka. Postarali się jednak o nieco akceso-
riów balowych! - wokół widniały, porozwieszane dość nieumiejętnie, kolorowe ser-
pentyny, lampioniki i różowe girlandy z bibuły. Wszystko to jednakże nie tylko nie
przesłaniało regałów wypełnionych setkami zakurzonych książek, lecz przeciwnie,
wzmagało wrażenie kompletnego bałaganu. Baloniki dyndały z sufitu lub kiwały się
smętnie, pozatykane za albumy o sztuce, zaś w kuchni, pod oknem, stała jeszcze cho-
inka, ozdobiona pamiątkowymi cackami, wykonanymi przez kolejnych członków ro-
dziny na różnych etapach ich życia. Na czubku, jak zawsze, wisiał anioł o wielkich sto-
pach i błędnym uśmiechu, a sznury pradawnych lampek rozwieszono tylko tam, do-
kąd dosięgnąć mógł dziadzio. Za to od lampy nad stołem zwisały, niby baldachim,
nowe światełka z IKEA, kupione przez wuja Grzesia.
To był stary i naprawdę wielki stół z jasnego drewna, zawsze wyszorowany do
czysta, i bardzo przez wszystkich lubiany. Wygodnie się przy nim jadło, wygodnie ry-
sowało, czytało albo gadało. Podarowała go babci jej dawna opiekunka Gizela, która
była bardzo dobra i kochana. Czasem, jak Babi o niej mówiła, mimo woli głaskała ten
stół, jak człowieka.
Teraz cały blat był zastawiony. Pachniało dobrym żarciem. Były tu smażone
kiełbaski i sałatka z majonezem, pepsi, truskawkowy koktail oraz fura bułeczek z ce-
bulką. Były też francuskie gniazdka z wiśniami i bitą śmietaną. Niestety, początkowy
entuzjazm nieco w Józinku przygasł, gdy okazało się, że on i Łusia nie są bynajmniej
jedynymi biesiadnikami. Przy stole roiło się już od kuzynów płci żeńskiej i męskiej, a
głowy ich lśniły i mieniły się wszystkimi odcieniami jednej barwy - od marchewkowe-
go, poprzez miedziany, rdzawy, aż po przynajmniej dwie odmiany koloru kasztano-
wego. Były tu wszystkie młodsze dzieci wszystkich trzech sióstr mamy, a więc: Ania,
córka cioci Patrycji — powolna, czerwonolica grubaska, oraz jej pulchna siostrzyczka
Nora. Był też i Szymon, syn cioci Natalii, ze swoim małym bratem Jędrkiem (dziadek
19
mówił o nich: „ja się nie boję Braci Rójek") — siedzieli milcząco, obaj rumiani, szero-
ko otwierając zdziwione szare oczy. Do kompletu brakowało dorosłych kuzynek, Róży
i Laury, lecz ciocia Gabrysia i tak była reprezentowana przez ich przyrodniego brata
Ignacego Grzegorza. Jako jedyny spośród usadzonej za stołem gromadki był on bla-
dym, ulizanym brunetem. W tym barwnym, ognistym, rumianym towarzystwie Igna-
cy G. Stryba wyglądał jak kukułcze jajo i taki też miał, zdaniem Józinka, charakter.
Z małego radia babci płynęły spokojne tony skrzypiec i altówki - jak zwykle słu-
chano tu muzyki poważnej, przeciwko czemu Józinek bynajmniej nie oponował, choć
osobiście wolałby posłuchać dzisiaj Rammsteina. Muzyka babci miała jednak klasę,
stare kawałki Mozarta czy Vivaldiego same wpadały człowiekowi w ucho, choć trudno
było pogodzić się z faktem, że ci twórcy wkładali sobie na łeb peruki i nosili atłasowe
spodenki z koronkami.
Babi, urodzona w jakiegoś zamierzchłego sylwestra, miała też jutro imieniny
(Melania), więc kolacja rozpoczęła się od urodzinowo-imieninowego toastu, wznie-
sionego przez dziadka, a spełnionego rzekomym szampanem (babcia zrobiła go z wo-
dy gazowanej i syropu borówkowego). Józinek wypił ten dziwaczny płyn z czystej
uprzejmości; był przywiązany do babci. Ta dowcipna kobieta była wprawdzie dość
popędliwa (doskonale pamiętał, jak piecze klaps wymierzony jej sękatą dłonią w mło-
de pośladki), lecz jednocześnie nikt w rodzinie nie był równie bystry i pojętny jak ona.
Józinek miał niezbitą pewność, że to właśnie Babi rozumie go najlepiej, i to w dodatku
bez słów! Nie wykluczał też możliwości, że jest jej ulubionym wnuczkiem, do czego
ona nie przyznaje się, powodowana poczuciem sprawiedliwości (miała przecież,
oprócz niego, jeszcze ich ośmioro). Skąd więc czerpał tę pewność? - cóż, z różnych
drobnych wydarzeń. Tuż przed Gwiazdką, na przykład, zdarzyło mu się przypadkiem
podsłuchać rozmowę babci z ciocią Gabrysia. Siedział był właśnie na sedesie, jak zwy-
kle przy tej okazji pogrążony w długiej, refleksyjnej lekturze komiksu, gdy w kuchni,
przyległej do łazienki, one dwie jęły ustalać sprawę ewentualnej operacji migdałków
drogiego Ignacego Grzegorza.
- Nie obraź się, Gabrysiu - usłyszał stanowczy głos babci - ale najpierw chyba
musisz sprawić, żeby Ignaś nie histeryzował na widok białego fartucha. Podczas ba-
dania - cóż, myślałam, że się spalę ze wstydu. Zesztywniał, zrobił się siny i krzyczał
wniebogłosy. To nie Józinek, który zachowuje się jak mężczyzna w każdej sytuacji.
Oczywiście.
20
Prawdę mówiąc, niezbyt często zaglądał do lustra, bo i po cóż miałby robić coś
tak głupiego, ale nazajutrz po tej rozmowie, będąc z mamą w aptece, z zaskoczeniem
zauważył w zwierciadlanej tafli odbicie barczystego, rosłego chłopca o mocnej szyi i
kwadratowym podbródku. Kiedy ostatnio - doprawdy wcale nie tak dawno temu! -
tkwił przed tym samym lustrem, był zaledwie pyzatym bobasem w spacerowym wóz-
ku, wielki łeb kiwał mu się na cienkiej szyjce, a z ust dobywały się bąbelki. Pamiętał,
jak bardzo go wtedy zezłościło, że mu tak obwisa ta tłusta fałda pod brodą! Obecnie -
nic z tych rzeczy; śmiało mógł oczekiwać niedalekiego już dnia, gdy wreszcie zacznie
się golić, a ostrze brzytwy (tak, w grę wchodziła wyłącznie brzytwa!) z chrobotem bę-
dzie się przesuwać po twardych szczękach i grubej szczecinie. Tata mówił o nim „mały
atleta", kiedy wieczorem, po zwykłej serii wspólnych skłonów, pompek, przysiadów
oraz boksowania, udawali się pod prysznic. Tata miał rację. Jak zawsze, zresztą.
- Proszę! - teraz Babi wzniosła toast, uśmiechając się do dziadka i mówiąc: - Za
Gizelę. Cieszyłaby się, widząc dziś ten tłumek! - Ale ponieważ żadne z wnucząt, poza
oczywiście Józinkiem, nie słuchało jej toastu, zabrała się za najmłodszych, karmiąc
ich, ocierając oplute bródki i zapaćkane usteczka, wreszcie podając im takie rzeczy jak
banany, kleiki i biszkopty.
Józinek spokojnie przysunął bliżej misę pełną sałatki jarzynowej i przeniósł
sobie na talerz kopiastą porcję. Zapachniało rozkosznie kiszonym ogóreczkiem.
Uwielbiał te babcine sałatki! Ta była z kukurydzą i chrzanem - brawo, Babi!
- Smakuje ci, Józinku? - spytała babcia, patrząc z drugiej strony stołu, jak on
zajada.
- Tak - odrzekł krótko. Sałatka była rewelacyjna, podobnie zresztą jak kiełbaski
- tłuściutkie i chrupiące, ale po co miałby bezustannie strzępić gębę. Przecież i bez
tego babcia odgadła, że on jest zachwycony.
Pakując do ust połowę bułki, sowicie posmarowanej musztardą, spojrzał po-
przez stół, ponad dzbankami, półmiskami i paterami. Uśmiechnięta Babi nalewała
właśnie rzekomego szampana do małych kieliszeczków od likieru, żeby napiły się i
najmłodsze dzieci. Jej niebieskie oczy lśniły wesoło w szczupłej, pomarszczonej twa-
rzy. Była jak zwykle potargana, siwe włosy fruwały wokół jej głowy, a na szyi migotało
malutkie złote serduszko. Józinek sam nie wiedział, kiedy i dlaczego puścił do babci
oko - zdumiał się i nawet speszył, gdy odpowiedziała mu łobuzerskim mrugnięciem.
Teraz powstał dziadek, odbijając łysiną wszystkie światła i światełka. Zadzwo-
nił widelcem w szklankę, lecz cisza nie zapadła. Mimo uroczystej okazji dziadzio
21
ubrany był jak co dzień w swój rozwleczony sweter z wygodnymi, dużymi kieszeniami,
w których miał różne książki, listy i gazety, a nawet wycinki. Największa i najgrubsza z
książek, napisana po grecku, założona spłaszczonym opakowaniem po kroplach do
uszu Otinum, leżała przy jego nakryciu, całkiem jakby dziadek zamierzał dziś także
czytać przy jedzeniu.
- Silentium, silentium! - zawołał, sięgając znów po kielich. - Wzniosę teraz ko-
lejny toast.
Wszystkie dzieci, nawet te, które były jeszcze we wczesnej fazie rozwoju i mu-
siały siedzieć na stosach słowników oraz encyklopedii, wzniosły także swe puchary,
kieliszki i kieliszeczki.
- Pijmy zdrowie naszej ukochanej! - zakrzyknął dziadek, jak zwykle zadziwiają-
co podobny do cocker-spaniela.
- Każdy swojej? - upewnił się Józinek.
Przy stole zapanowała nagła cisza, tylko mała Nora głośno marniała ciasteczko.
Dziadkowie przyglądali się Józinkowi z czymś w rodzaju miłego zaskoczenia. Ignacy
Grzegorz zrobił buzię w ciup i skromnie spuścił oczęta. Pozostałe dzieci gapiły się w
Józinka maślanymi oczami bez wyrazu.
- Miałem na myśli naszą ukochaną Milę Borejko, moją małżonkę, a waszą bab-
cię - wyjaśnił dziadek. Odchrząknął i z zainteresowaniem zerknął na Józinka, dorzu-
cając: - A ty?
W umyśle Józefa Pałysa coś zaiskrzyło.
- Też - odparł, po czym wzniósł swój kielich w kierunku babci, jednocześnie
skłaniając z powagą czoło. Była zachwycona.
Co mu szkodziło. I tak myślał o Trolli. Tylko o niej. Przez cały czas. Ciekaw był,
czy ona choć raz pomyślała dziś o nim.
- Yh! - yy! Y! - H - h - h! - zastękała nagle gruba Ania, lecz nikt nie zwrócił na to
uwagi. Dzieci kończyły kolację. Ignacy Grzegorz, poprawnie złożywszy sztućce, pogrą-
żył się w dyspucie z dziadkiem (tematem były dziś pieśni Horacego).
Józinek spojrzał na kuzyna z niesmakiem. Jak to można, psiakrew, będąc face-
tem już dziesięcioletnim, mieć taką miękką buzię i słodkie usteczka, i oczka jak mig-
dałki, i czółko wypukłe z loczkiem... ohyda. Nigdy, nigdy, odkąd sięgnął pamięcią, nie
mógł się z tym miągwą normalnie pobawić. Koledzy mu zazdrościli, że ma w tym sa-
22
mym domu, piętro wyżej, własnego kuzyna w zbliżonym wieku. Nikt nie chciał wie-
rzyć, kiedy Józinek opowiadał, jak wygląda zabawa z tym kuzynem. Rozpacz i dno.
Ani piłka, ani rower, ani huśtawka, ani hulajnoga nie wchodziły w grę. Ani lego, ani
autka, ani mały inżynier, ani rolki, ani jojo, ani nawet mały lekarz. Nawet nie młynek
lub warcaby! — bo to, jego zdaniem, gry nie dorównujące szachom. Miągwa dobry był
tylko w słówka lub w kalambury. Nie wiadomo, dlaczego cała rodzina padała plackiem
z zachwytu, ilekroć ten młody geniusz coś powiedział, choć przecież dziadzio mówił
mniej więcej to samo, tyle że mądrzej i więcej. Ostatnio przeklęty lizusek zaczął ma-
sowo wkuwać łacińskie sentencje, dzięki czemu na dobre zmonopolizował uwagę
dziadka.
Nie było to bardzo sprawiedliwe, ponieważ i Józinek przyswoił sobie - najzu-
pełniej mimo woli, wyłącznie drogą nasłuchu - to i owo z łaciny. Ale gdy przed paru
laty rzucił od niechcenia zasłyszany zwrot „Feliks Kupa" - wszyscy wybuchnęli wa-
riackim śmiechem. Ciekawe, dlaczegóż to w jego ustach zwrot ten zabrzmiał tak za-
bawnie, kiedy zaś powiedziała to ciocia Natalia - wszyscy z powagą i aprobatą kiwali
głowami. Niech się wypchają, żadnych więcej łacińskich powiedzonek. O nie. Nie on.
Nigdy.
Milcząc, pomógł babci sprzątnąć ze stołu niebieskie kubki, talerzyki i półmiski,
podczas gdy dziadek i Ignacy Grzegorz, pogrążeni w rozmowie, udawali, że nie do-
strzegają tej przyziemnej krzątaniny. Z jednego spojrzenia babci Józinek zrozumiał,
że ona docenia jego postawę. I to mu właśnie najzupełniej wystarczało.
- Y! yyy! H! H! - stękanie kuzynki Ani zagłuszyło Mozarta i wszyscy nareszcie
na nią spojrzeli.
Czerwona jak wiśnia, z wytrzeszczonymi oczkami, biedna grubaska siedziała
bez ruchu, wywalając język, na którego końcu sterczał, jak czapeczka na krasnoludku,
wąski i długi kieliszek do likieru.
- Aniusiu - rzekł dziadek stanowczo. - Co ty wyprawiasz? To nieelegancko wyli-
zywać resztki. Zwłaszcza z kieliszków. Chcesz być dziewczynką o prawdziwie ostrym
języczku? Cha, cha. Doprowadź się do porządku, bo jeszcze ten kieliszek się stłucze.
- Y Y Y Y Y! - dała do zrozumienia kuzynka Ania, pokazując niepewnym ge-
stem, że polecenie dziadka jest niewykonalne.
- Przyssało jej się - powiedział z zainteresowaniem Szymon.
23
- Na samym dnie kieliszka - wtrącił swobodnie Ignacy G. Stryba - wytworzyła
się, jak sądzę, próżnia. Natura horret uacuum, jak wiemy, toteż wciśnięty w głąb czu-
bek języka uległ zassaniu.
- Doskonale, Ignasiu - pochwalił go dziadek. - Rozumujesz logicznie.
Cóż, pomyślał Józinek, dokładnie taką samą ilość logicznego rozumowania za-
warł w swej wypowiedzi Szymon. Pierwszy też wyciągnął wnioski ze swej obserwacji.
Ale to nie jego chwalono. O, doprawdy, trudno było o wyraźniejszy dowód, że opako-
wanie bywa ważniejsze od zawartości. Domowi intelektualiści najwidoczniej cenili
obfite gadanie, nie zaś logiczne spostrzeżenia, a tym bardziej — czyn.
- Aniu! Dość tej zabawy, to niebezpieczne! - przestrzegła Babi.
- Kieliszek jest zbyt kruchy - przekonywał Anię dziadek. - Twój język może
spłynąć krwią.
Z oczu grubaski trysnęły łzy, a z krtani dobył się rozpaczliwy skrzek. Jednakże
jej skłębione uczucia rozumiał tylko Józinek: biedaczka bała się nawet dotknąć kie-
liszka, gdyż nieźle ją nastraszono. Na wszelki wypadek rozczapierzyła paluszki obu
rąk i usztywniła nogi.
Cóż było robić. Józinek bez słowa pospieszył jej z pomocą. Ujął kieliszek za
nóżkę, ostrożnie pociągnął — i nic. Bez skutku. Kieliszek, jak przyklejony, tkwił na
wystawionym języku kuzynki, ona zaś wrzasnęła - głucho i okropnie.
Teraz i Józinek lekko się wystraszył. Odskoczył w tył, a Ignacy Grzegorz oczy-
wiście wydał z siebie szydercze prychnięcie.
- Ach! Nie można zdjąć?! - babcia zrozumiała nagle grozę sytuacji. W jednej
chwili znalazła się przy wnuczce i przystąpiła do działania. - Na Boga, coś ty narobiła -
narzekała, kręcąc ostrożnie kieliszkiem, co sprawiało, że oczywiście skręcał się i język
Ani. - Och, faktycznie. Ani drgnie.
- Nożem! - podsunął jej Józinek.
Grubaska zawyła strasznie, a z jej oczu siknęły strugi łez.
- E! E! E! - zaczęła protestować, tupać nogami i odpychać babcine dłonie.
- Jak to: nożem?! - zdenerwował się dziadek. - Chłopcze, o czym ty mówisz?
Czy dobrze rozumiem, że chcesz jej obciąć koniec języka?
Dom wariatów, pomyślał Józinek. Spojrzał na wzburzone, pociągłe oblicze
dziadka, na jego brązowe oczy lśniące zgrozą, z trudem pohamował wybuch śmiechu.
24
- Nie - odparł.
- To po co ci nóż?! — pienił się dziadek, stukając kościstym palcem w blat stołu,
tuż przed jęczącą Anią.
- Pokażę - rzekł krótko Józinek. Nie ma co się wdawać w rozwlekłe dyskusje, w
dzielenie włosa na czworo czy ustalanie strategii. To dobre dla teoretyzujących mó-
zgowców. Ktoś natomiast musi tu być praktykiem i zacząć po męsku podejmować de-
cyzje.
Ujął tępy nóż stołowy o zaokrąglonym czubku, drugą ręką chwycił podstawę
kieliszka i skierował ostrze do jego wnętrza.
Ania zawyła, babcia krzyknęła ostrzegawczo, a dziadek złapał się za głowę. Lecz
Józinek dobrze wiedział, co robi. Delikatnie wsunął ostrze pomiędzy mięsisty język a
szklaną ściankę, aż czubek noża stuknął o dno kieliszka. I po prostu wpuścił tam po-
wietrze! Reszta okazała się zupełną fraszką: psyk! — i już. Ania wybuchnęła na od-
mianę głośnym śmiechem, przeplatając go łzami ulgi, zaś dziadkowie jednocześnie
usiedli na stołkach.
- Co tu się dzieje? - do kuchni wpadła teraz kuzynka Laura, która dotychczas
ukrywała się przed dziećmi w zielonym pokoju. Dziadkowie zaczęli na wyścigi opo-
wiadać jej, co zaszło, Jędruś podkręcił radio tak, że ryknęło niczym megafon, a Nora z
radości wczołgała się na stół. Tymczasem Józinek przyglądał się kuzynce z niedowie-
rzaniem. Co ona z siebie zrobiła?!
Laura, zwana Tygryskiem, liczyła sobie już osiemnaście lat i mogła uchodzić za
dorosłą. Jednakże nie uchodziła, przynajmniej we własnym domu. Była to osoba ka-
pryśna, narowista i cięta, nigdy też się nie wiedziało, z czym wyskoczy. Józef Pałys
cenił ostrą, barwną indywidualność Tygryska, choć na ogół, jako człowiek roztropny,
wolał nie być obiektem jej zainteresowania. Tym, co najbardziej w niej lubił, była jej
oryginalna powierzchowność. Laura miała w sobie rzeczywiście coś z dzikiego kota:
może to były te skośne, świecące oczy lub giętka talia. A może po prostu ogólny wyraz
istoty groźnej, tajemniczej i pełnej swobodnego wdzięku. Dziwne mu się wydało, że
atrakcyjna kuzynka siedzi dziś sama w pokoju, zamiast szaleć na jakiejś prywatce.
Najwyraźniej poczyniła na wszelki wypadek pewne przygotowania: ostrzygła swoje
bujne ciemne loki i ufarbowała resztki włosów na kolor zielony. Uczerniła grubo rzę-
sy. W uszy wczepiła srebrne koła. Usta pomalowała na fioletowo, podobnie jak pa-
znokcie. I ubrała się na czarno. Z twarzą całą w białym pudrze wyglądała teraz tak
samo mizernie i łyso, jak wszystkie dziewczyny.
25
- Cześć — powiedział do niej, lecz Laura go zignorowała, z pretensją zwracając
się do babci:
- Podobno chcecie położyć u mnie cały ten obłąkany żłobek?
- Kogoś chyba położymy, jest tu dzisiaj cała gromada... - łagodziła Babi, lecz
Tygryskowi zaiskrzyły oczy.
- Sekundę! Sama wyremontowałam zielony pokój. Sama go urządziłam. Obie-
cywaliście, że będzie wyłącznie mój!
Babi odpowiedziała tonem kojącym, że chce tam ulokować tylko Anię i Łusię,
bo to są ciche stworzonka, na co Laura rzekła drwiąco:
- No rzeczywiście! Zwłaszcza Ania! — a gdy grubaska znów zaczęła buczeć, głos
zabrał dziadek.
- Tygrysku, rób, co ci babcia każe - rzekł stanowczo. - A wy, chłopcy, połóżcie
się u Ignasia. - Miał na myśli duży pokój obok wejścia, będący odrębnym mieszka-
niem cioci Gabrysi, wujka Grzesia oraz ich młodego geniusza.
Józinek zaciął usta. Wysłuchiwanie łacińskich maksym przed zaśnięciem, a
może nawet i po?! - czy to go miało czekać w tę wyjątkową sylwestrową noc?! - To być
nie może!
- Wolałbym u ciebie - zwrócił się stanowczym tonem do Laury, prędzej nawet
niż pomyślał. - Nie chrapię - dodał zachęcająco.
Wszyscy spojrzeli na niego, zaskoczeni tym, że wypowiedział się tak obszernie.
Laura wzruszyła ramionami.
- Mnie tam wszystko jedno - odrzekła obojętnie, lecz on docenił różnicę po-
między tym, a poprzednim jej wystąpieniem. Babcia też zrozumiała, że opór Tygrysa
zelżał, i czym prędzej zmieniła swe plany, co tylko potwierdziło opinię, jaką miał Józi-
nek na jej temat: była znakomitym strategiem.
- A więc Józinek u Laury - zadysponowała. - Nora u nas. Dziewczynki w pokoju
Róży. A u Ignasia - Szymon i Jędrek. Może tak być?
Nikt nie wyraził sprzeciwu.
- Szkoda jednak - wtrącił Ignacy Grzegorz, poprawiając krawacik - że nie bę-
dziesz spał u mnie, Józinku. Chciałem z tobą nareszcie pogawędzić. Wiesz - takie dłu-
gie, nocne rodaków rozmowy.
1 MAŁGORZATA MUSIEROWICZ JĘZYK TROLI
2 1. Dziwne uczucie! W miejscu, gdzie zwykle spokojnie pracowało jego młode ser- ce, teraz czuł ból. Albo przynajmniej — coś w rodzaju ucisku. Był sylwester, siódma wieczór. Siedział z tym uciskiem w piersi i toczył we- wnętrzny monolog, patrząc jednocześnie na idiotyczny film z gołymi tancerkami — jednakże nikt w domu nie zwracał uwagi ani na jego odczucia, ani na jego życie we- wnętrzne, ani nawet - o, dziwo! - na gołe tancerki. Józinku to, Józinku tamto - zapóź- nieni rodzice stroili się przed wyjściem na bal medyka, podczas gdy ich młodsze dziecko, Łusia, marudziło, że też chce iść, a film był z chwili na chwilę głupszy. Józef Pałys, syn Idy z Borejków i Marka, mimo ukończonych lat dziewięciu zwany wciąż jeszcze Józinkiem (doprawdy, zabójcza jest ta rodzinna siła bezwładu!), zachowywał się jak zwykle dwutorowo: siedząc przed telewizorem, odpowiadał mono- sylabami lub wręcz wcale, lecz jego żywa myśl wędrowała w przeszłość, ku przyczy- nom obecnych przypadłości sercowych. Do takiej praktyki przywykł od dawna; monologi wewnętrzne były mu istnym wybawieniem oraz sposobem na przetrwanie. Matka miała zwyczaj przemawiać do niego w sposób ciągły, i to -jak sama twierdziła - od pierwszych chwil po jego naro- dzinach, a nawet grubo wcześniej. W istocie, pierwszym wspomnieniem, jakie potrafił przywołać, był dźwięk jej ostrego, nieco piskliwego głosu: matka nadawała non stop, wierząc (jak najsłuszniej), że Józinek wszystko słyszy i rozumie. Celem jej było pod- niesienie ilorazu inteligencji swojego pierworodnego na taką przynajmniej wysokość, jaką osiągnął jego genialny kuzyn, starszy o jedenaście miesięcy Ignacy Grzegorz Stryba. Efekt: IQ Józefa Pałysa znacznie powyżej zakładanego poziomu, przy jedno- cześnie występującej skłonności do rozbudowanego introwertyzmu. Porozumiewanie się ze światem zewnętrznym ograniczał Józinek do absolutnie koniecznego minimum, i to z całkowitą premedytacją. Rodzina uważała go za zajadłego milczka i chyba żywiła przekonanie, że jest trochę ograniczony - panował bowiem zwyczaj zwracania się do syna Idy nieco głośniej niż do innych dzieci, całkiem jakby niedosłyszał. Tłumaczono mu też rzeczy najzupełniej dla niego oczywiste, a także nieświadomie ignorowano go przy toczeniu ważnych rozmów (wiele się dzięki temu nasłuchał!). Ograniczony, hm? - dobre sobie! Tak to pewnie i wyglądało z boku. On się tym raczej nie przejmował. W gruncie rzeczy, to bynajmniej nie dziadek był w rodzinie najprawdziwszym stoikiem, takim, co mocny jest w myśli i czynie, nie zaś tylko w gębie!
3 Kiedy potoki matczynej wymowy ustawały, Józinek bywał atakowany bezwa- runkowymi żądaniami, trudnymi w danym momencie do spełnienia: mama domagała się od niego odpowiedzi lub wypowiedzi, gdy tymczasem on, przytłoczony potęgą jej ekspresji, mógł jedynie milczeć jak debil. Owszem, nader szybko opanował sztukę mowy lecz, po pierwsze - z wrodzonej ostrożności wolał zbyt wcześnie tego nie ujaw- niać, a po drugie - w takich chwilach zaskoczenia jakoś nie mógł zaprezentować swych umiejętności i zaspokoić oczekiwań rodzicielki. W trzecim roku życia wpadł wreszcie na szczęśliwy pomysł, żeby rzucać jej na odczepnego parę słów w typowo niemowlę- cym narzeczu i ten właśnie bełkocik (wskazane było upuścić przy tym nieco śliny) ja- koś mamę - przynajmniej chwilowo - satysfakcjonował. Zawsze mu się zdawało, że w gruncie rzeczy nie interesuje jej, co on ewentualnie miałby do powiedzenia. Biedacz- ka, w swej beztrosce - skądinąd przemiłej - uciekała od istoty rzeczy, poprzestając za- ledwie na pozorach kontaktu. I tak już pozostało do dziś. W praktyce bieżącej Józef Pałys zachował swoje dawne metody, nieznacznie je modyfikując w miarę potrzeby. Mówił krótko, treściwie, zwięźle - natomiast wypra- cowany od lat system samoobrony kazał mu rozbudowywać się w głąb. Bogactwo lek- sykalne i konstrukcja jego skrywanych wypowiedzi wprawiłyby zapewne w zdumienie tę część publiczności, która żyje w przekonaniu, że dziecko to zaledwie kawałek prze- wodu pokarmowego, zakończony wlotem i wylotem, a pozbawiony inteligencji, rozu- mu, logiki oraz poczucia humoru. Ludzie często popełniają ten błąd! Kucając przed wózeczkiem lub cmokając nad czyjąś nieletnią główką, upraszczają swe wypowiedzi do minimum, w przekona- niu, że istota mniejsza od nich posiada także i mózg drobniejszych rozmiarów, o nie- doskonałej przy tym sprawności. Nic bardziej mylnego! - zakrzyknął w duchu Józinek, przełączając się jednocześnie pilotem z Polsatu na RTL, gdzie fikały cztery naguski z piórami, jakimś sprytnym sposobem przytwierdzonymi do tyłków. - Mózgi nasze są tak samo duże, jak mózgi dorosłych! - a świeżością tkanki bijemy ich, że tak powiem, na głowę. Ledwie to sobie powiedział, stanęła przed nim mama — ruda, chuda i wytwor- na, odziana w błyszczącą jasnozieloną suknię, starannie dobraną do koloru oczu. - Józinku! - odezwała się i zaświeciła tymi oczami. - A czego ty tak nic nie mó- wisz? - Mówię - odparł beznamiętnie.
4 - Nic podobnego, nie mówisz! Mów! Powiedz mi, gdzie są moje rękawiczki, te zielone do łokcia! Józef Pałys, jako znakomity i inteligentny obserwator, zawsze wiedział, gdzie co leży. Dziwne, że tej jego cechy nikt jakoś nie zamierzał uznawać za wybitną, pod- czas gdy u rozpasanego gawędziarza Ignacego G. Stryby (tak! tak właśnie ten miągwa podpisywał zeszyty szkolne!) przejawy geniuszu widzieli we wszystkim, nawet w tym, jak bekał po obiedzie (naśladując w tym, rzecz jasna, Józinka). - Kredens - powiedział. - Dzięki! - krzyknęła mama i, zapinając błyszczący naszyjnik, rzuciła się do kuchni. - A mój krawat wieczorowy? - zapytał tata, wysuwając zza drzwi łazienki wąsatą głowę oraz obrośniętą na czarno klatkę piersiową. - W lodówce... - O! Istny dom wariatów - orzekł w duchu Józinek. I po to właśnie są monologi we- wnętrzne. Można powiedzieć „dom wariatów" i nikt się nie obrazi. Można powtarzać z udręką: Trolla, tęsknię za tobą - i nikt nie ma o tym pojęcia, toteż nie wypytuje, nie doradza, nie odradza, a już zwłaszcza - niczego nie zabrania. I nikomu też nawet do głowy nie przyjdzie, że Józef Pałys drugiego września Anno Domini 2003 spotkał - powiedzieć to należy z całą szczerością - istotę absolut- nie wyjątkową. 2. Tamtego pamiętnego, ciepłego wtorku, we wrześniu, Józinek szedł do szkoły z najwyższą niechęcią. Wyższą o wiele niż zazwyczaj. Jedyną pociechę stanowił fakt, że tego dnia już nie obowiązywał strój apelowy, złożony - tfu, tfu! - z granatowych spodni z kancikami oraz białej koszuli z krawacikiem. Ubrany po ludzku (sprany podkoszulek i znoszone szorty) Józinek stanął w drzwiach swojej szkoły i za nic nie mógł zmusić się do wejścia. Hali tego olbrzymiego gmachu, mieszczącego podstawówkę i gimnazjum, pomalowany był na kolor zwietrzałej musztardy z Dijon, a pachniał - rzecz ciekawa - także zwietrzałą musztardą z Dijon. Mętnie polśniewające ściany, obwieszone gablot-
5 kami i plakatami, a także papieroplastyką, tworzyły ponurą perspektywę, zamkniętą szybem klatki schodowej. Józinek grzecznie skinął głową panu woźnemu, który tkwił w oszklonym bok- sie, na wypadek gdyby do szkoły chciał wkroczyć dealer narkotyków (obecność ciche- go staruszka była wielce skuteczna; dealerzy nie wchodzili nawet w progi szkoły, tylko spokojnie handlowali sobie na chodniku). W odpowiedzi uzyskał podejrzliwe, nie- chętne spojrzenie, więc zrobił niewinną minę i zmusił się do postawienia pierwszego kroku. W hallu było już głośno i tłoczno. Zebrały się tu wszystkie klasy pierwsze wraz z rodzicami. Lada chwila miały przybyć i nauczycielki pierwszaków, by ich zabrać do sal lekcyjnych na parterze. Ha. Biedne dzieci, jeszcze nie wiedzą, co je czeka! - z tą myślą Józinek wszedł na piętro, gdzie od kolegów, zgromadzonych pod zamkniętymi drzwiami klasy trzeciej ,,f', usłyszał, że pani jeszcze się nie pojawiła. Było to raczej normalne. W tej szkole sporo czasu traciło się na wyczekiwanie pod drzwiami; na- uczyciele nie przykładali się do swojej roboty, w przekonaniu, że za takie marne gro- sze nie warto kiwnąć nawet palcem. Józinek szczerze popierał ich stanowisko. Niech się nie przykładają. Nie lubił tylko tego wystawania - zawsze z nudów bolały go szczę- ki. Tego dnia jednak nie czekali długo. Już po dwunastu minutach od dzwonka na pustym korytarzu pojawiła się pani wicedyrektor Zajęczyk ze swoją kunsztowną fry- zurą w kolorze smoły i rozdzieliwszy tłukących się bliźniaków jednojajowych o nazwi- sku Trojak, wydała rozkaz, by klasa natychmiast ustawiła się parami. Następnie prze- prowadziła trzecią „f' na drugie piętro, do sali biologicznej, należącej do gimnazjum. - Wasza pani nie przyszła - wyjaśniła im po drodze, sądząc widocznie, że sami tego, w swej głupocie, nie dostrzegli. - Lekcję spędzicie u mnie. Zero zdziwienia. Nie takie rzeczy tu się widywało. Sala biologiczna była obszerna i mieściła dwa podwójne rzędy stolików, toteż, ścieśniwszy się, gimnazjaliści mogli przyjąć trzecioklasistów bez większego trudu, a też i bez zaskoczenia. Wicedyrektorka otarła pot spływający jej spod sztywnej, czarnej grzywki (od rana było upalnie, lecz okna sali musiały być zamknięte, gdyż znajdowały się tuż nad skrzyżowaniem dwóch bardzo ruchliwych arterii).
6 - Trzecia „f', uprzedzam was! - powiedziała ostro, siadając za swoim stolikiem. - Jak mi który gębę otworzy, to w nią dostanie! Przykro było usłyszeć tę wulgarną inwokację, lecz poza Józefem Pałysem nikt raczej nie przejawił niesmaku. Trzecioklasiści ucichli posłusznie, wydobyli zeszyty od polskiego i zaczęli w nich gryzmolić to, co pani Zajęczyk napisała na tablicy: „Lekcja organizacyjna. Spis lektur" - i dalej leciały tytuły. - Przepiszcie wszystko, i żeby mi było cicho! - usłyszeli. - A jak skończycie, to przepiszcie jeszcze raz! - zapewniwszy im w ten sposób zajęcie, nauczycielka otworzy- ła dziennik i jęła odczytywać listę obecności gimnazjalistów. Józinek też położył przed sobą zeszyt, jak wszyscy, lecz nie trudził się przesad- nie w ten upał, wiedząc, że zawsze będzie mógł odpisać, co tylko zechce, od którejś ze swoich licznych wielbicielek. Nie to, żeby miał jakieś trudności w czytaniu i pisaniu - skąd! (czytał i pisał najlepiej w klasie, nie wspominając o liczeniu). Nie lubił działać na rozkaz. Szkoła, niestety, była stworzona nie dla niego. Zamiast pisać, zajął się obserwacją, a ta była satysfakcjonująca, bo właśnie starsi koledzy reagowali na wyczytywanie z listy obecności i można było sycić oczy pełną gamą barwnych typów. Na przykład Adamczak Manuel okazał się pryszczatym brunetem z głową oblepioną oleistymi włosami, z których pionowo sterczało siedem- naście starannie ulepionych kosmyków. — Obecny - rzekł Manuel łamiącym się basem i opadł na krzesło obok blon- dynki o nieprzytomnych oczach, obwiedzionych naokoło czarną kreską. Nazywała się Bielska Barbara. Cała szkoła mówiła na nią Barbi. Józinek zdziwił się, gdy zobaczył, że siada ona nie na krześle, lecz na kolanach Manuela, zaś pani Zajęczyk udaje, że tego nie widzi. Zajęty obserwacją, przegapił moment, kiedy ktoś zapukał i wszedł do sali. Usły- szał tylko, jak pani Zajęczyk mówi: — A! Trolla. Wtedy odwrócił głowę, i ją zobaczył. Była pulchna i nieduża, a na głowie miała dziwaczny, jasnozielony kapelusz o wysokiej główce. Tyle zauważył na pierwszy rzut oka, ale i tak już był pod wrażeniem. — Ładnie zaczynasz pierwszy dzień w nowej szkole — wygłosiła pani Zajęczyk przykrym tonem. - Spóźnienie - dwadzieścia minut!
7 — Były problemy przy wejściu — wyjaśniła nowa uczennica i Józef Pałys poczuł ze zdziwieniem, że mu po plecach przebiega dreszcz. Jej głos był elektryzujący: niski, miły, mocny i jakby żartobliwy - czuło się, że wirują w nim drobiny śmiechu, jak błyszczące kryształki cukru zamieszane w herbacie. To ciepłe i aksamitne brzmienie (Józinek był na to wyczulony: ostatnio odkrył bluesa) stanowiło miłe zaskoczenie dla kogoś, kto na co dzień nękany był wrzaskiem, ochrypłymi krzykami i wulgarnym beł- kotem kolegów i koleżanek. Głos Trolli brzmiał jak muzyka. Józinek poczuł, że wzbie- ra w nim zachwyt. - Co takiego? — zazgrzytał mu w uchu sopran wicedyrektorki. - Pan woźny mnie nie zna z widzenia — wyjaśniła Trolla swoim roześmianym głosem. - A że nie mam jeszcze legitymacji najpierw przeprowadził mi rewizję osobi- stą, a potem wezwał dyrektora. - Aha - nie zdziwiła się pani Zajęczyk. - To siadaj. I Trolla posłusznie usiadła na pierwszym lepszym wolnym krześle. Tak właśnie wkroczyła bezpośrednio w życie Józefa Pałysa, gdyż to pierwsze lepsze krzesło znaj- dowało się po prostu obok niego. - Wstań! - zakrzyknęła wicedyrektor, ledwie Trolla usiadła. - Powiedz klasie, jak się nazywasz! - Trolla - powiedziała klasie Trolla. - Imię! - Stanisława. - Trolla Stanisława rozpoczyna naukę w naszej klasie. Witamy. Siadać i zdjąć kapelusz - rozkazała pani Zajęczyk i zajęła się znów listą obecności. Trolla usiadła, lecz kapelusza nie zdjęła. Zamiast tego rozejrzała się ze zdziwie- niem po sali, a zatoczywszy wzrokiem pełny okrąg natrafiła na sterczącą tuż obok ru- dą czuprynę Józefa Pałysa i na jego oczy, zamglone obecnie przez zachwyt. - Co jest? - spytała, zaskoczona. - Zastępstwo - wyjaśnił. - Aha. - Trolla, nie gadać! - padło od stolika. - I zdejmij ten kapelusz, kurczę! Ale już! Czubińska Alina.
8 - Obecna - odezwał się głos z tyłu, lecz Józinek już tam nie patrzył. Jego wzrok utkwiony był obecnie w twarzy Stanisławy Trolli - w jej policzkach jak pączki, w jej nosie, który przypominał trąbkę motyla oraz w jej ustach o kolorze przekrojonego ar- buza. Spod zielonego ronda wystawały ciemne kosmyki koloru czekolady. Nie tylko Józinkowi rzuciło się w oczy, że ona wciąż jeszcze była w kapeluszu. - Trolla! - powiedziała wicedyrektor. - Co ja ci kazałam zdjąć!? A Trolla nie zareagowała. Absolutnie! Józinek siedział bez ruchu, onieśmielo- ny, a gęba sama mu się rozdziawiała. Ta Trolla była nadzwyczajna! — bijąca od niej mieszanina niezależności i uroku sprawiła, że mu się zakręciło w głowie. - Dziubała Piotra! - e, sorry, Dziubała Piotr! - przejęzyczyła się ze zdenerwowa- nia pani Zajęczyk, a usłyszawszy ciężki szurgot, podniosła wzrok. Trafił on prosto w kapelusz i wicedyrektor znieruchomiała. - Zdjąć to! - krzyknęła i już miała dalej wyczytywać, gdy dotarło do niej, że zie- lone nakrycie głowy wciąż się znajduje w tym samym punkcie przestrzeni. - Ile razy mam mówić! - wybuchnęła. - Zdejmij kapelusz! - Ale ja nie mogę — łagodnie odrzekła Trolla. - Co znaczy nie mogę, co znaczy nie mogę! Sorry, ale ja nie będę tolerować! - pani Zajęczyk była już bardzo rozgniewana i słysząc znajomy ton jej głosu gimnazjali- ści wysłali nowej koleżance ostrzegawcze spojrzenia. Powinna była bez trudu zrozu- mieć ten zbiorowy przekaz, skoro go pojął nawet trzecioklasista. Ale ona tylko uśmiechnęła się łagodnie. - Nie dosłyszałaś! - dała jej szansę pani Zajęczyk i Józinek nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu troszeczkę stracił pewność siebie. - W naszej szkole polecenia wykonujemy bez dyskusji! - Ja nie dyskutowałam - zdziwiła się Trolla. - My tu nie siedzimy w kapeluszach! - ciągnęła sprawę pani Zajęczyk. - A ja tak - odparła Trolla pogodnie. Pani wicedyrektor okropnie się zestresowała. Jej twarz pokryły malinowe plac- ki. - Zdejmij to! — rozkazała. - Nie mogę.
9 - Bo co?! - Przyjmijmy, że mam tłuste włosy - grzecznie zaproponowała Trolla. Po klasie przeleciał chichot, ale nagle zanikł. Wicedyrektor powstała i zrobiło się zupełnie cicho. Zwłaszcza trzecioklasiści siedzieli jak zające pod miedzą. - W tej chwili zdejmiesz kapelusz albo ci wpiszę uwagę! - powiedziała strasz- nym głosem pani Zajęczyk. Trolla potarła swój okazały nos i oddała się namysłowi. Józinek dostał wypie- ków z przejęcia. Po chwili jego sąsiadka wydobyła z plecaka dzienniczek ucznia i ru- szyła ku nauczycielce. Położyła przed nią zeszycik. - Muszę się chyba zdecydować na uwagę - powiedziała uprzejmie. - Ja codzien- nie będę w kapeluszu. No co ja zrobię. Trudno - powiedziała to takim tonem, jakby jej było kompletnie wszystko jedno. Aż wiało od niej duchem wolności. Teraz, kiedy tak stała, widać było, jak bar- dzo jest niewysoka. Miała drobną sylwetkę, pulchne ręce i nogi oraz odstający kupe- rek. Głowa w zielonym kapeluszu wydawała się nieco zbyt duża w stosunku do reszty ciała. Trolla wyglądała jak przerośnięty krasnal. Nazwisko nadzwyczajnie do niej pa- sowało. Dość długo tak stała, a dyrektorka mierzyła ją wzrokiem. Nagle mrugnęła i opuściła oczy. Wpisała uwagę do dzienniczka, a jej pióro robiło dziury w papierze. - Twoi rodzice muszą jutro przyjść do szkoły — powiedziała. - Nie przyjdą, niestety. Są w Monachium. I to na dłużej. - To kto jest twoim formalnym opiekunem? - Chwilowo chyba siostra. - Dorosła, tak? Jest proszona na rozmowę. Jutro na dużej przerwie. - Siostra przecież pracuje - zdziwiła się Trolla. - Będę musiała poprosić szwa- gra. 3. Józef Pałys kompletnie nie pojmował tych babskich uprzedzeń. Dlaczego nie- winny kapelusz powodował takie emocje? Przebiegając wzrokiem po gimnazjalistach mógł bez trudu wyróżnić osoby znacznie bardziej prowokujące niż Trolla. Oprócz
10 Barbi i Manuela były tu przecież postacie o włosach turkusowych i malinowych, było trzech dorodnych dresiarzy-repetentów, a także paru hip-hopowców, była Guślarz Grażyna, cała jakby w żałobie, w czasie lekcji spokojnie zmieniająca tipsy z niebie- skich na czarne, była też niejaka Kaczkowska z tatuażem na nerkach i brylancikiem w nosie. Ani te istoty, ani nawet Kopiec Kristal i jej znakomicie widoczne czarne stringi nie wzbudzały w wice-dyrektorce takiej agresji, jak Trolla i jej kapelusz. Niosąc spokojnie swój dzienniczek, Trolla wróciła na miejsce obok Józinka, a widząc jego zachwyconą minę, musiała się do niego uśmiechnąć, na co on, niestety, odpowiedział wyłącznie silnym rumieńcem. Te rumieńce były jego udręką. Panował nad wszystkim ale nie nad tym przekleństwem rudzielców. Przez dłuższą chwilę siedział, bojąc się choćby zerknąć w bok. Wreszcie się od- ważył. Patrzyła na niego! Szybko odwrócił głowę, ale nagle się rozzłościł sam na sie- bie, spojrzał jej w twarz i głosem pogrubiałym z emocji walnął prosto z mostu: - Jesteś super. Uśmiechnęła się tak ładnie i miło. - Ty też - odrzekła. - Jak masz na imię? - Józef - wyznał niechętnie. - O. A jak na ciebie mówią w domu? - Tak samo! - skłamał bez namysłu. - Po włosku to Giuseppe. - Też źle - zauważył. - Zdrobniale: Pepe. Mogę na ciebie mówić Pepe? - Możesz. Prawdę mówiąc, mogła wszystko. Nawet gdyby chciała zwracać się do niego per: głupolu - też byłby rad, że w ogóle się zwraca. Po lekcji zadbał o to, żeby z nią wyjść, i dość szybko ją przekonał, że muszą się udać do szkolnego sklepiku. Dzięki temu manewrowi udało mu się ją usunąć sprzed oczu gimnazjalistów, zanim rzucili się ku niej ze swoimi komentarzami, zaznajamia- niem się i tak dalej. Podczas gdy pani Zajęczyk pilnowała, by klasa trzecia sformowała karny dwuszereg, Józinek już zdążył dotrzeć do sklepiku i zafundować Trolli herbatę
11 oraz kupić jej, za resztę swego kieszonkowego, świeżutką drożdżówkę (co jak co, ale drożdżówki z makiem były chlubą tej szkoły!). Po przerwie, niestety, musieli się rozstać. Jego klasa wróciła na pierwsze pię- tro, by powitać spóźnioną panią, zaś Trolla poszła razem ze swoją klasą do sali gimna- stycznej. Józinek był ciekaw, czy i tam będzie się upierała przy tym kapeluszu. Przy- puszczał, że tak. Zobaczył ją jeszcze tylko raz tego dnia. Po piątej lekcji pojawiła się przed gma- chem szkoły. Najspokojniej wsiadła na zaparkowany przy krawężniku stary skuter z oberwanym błotnikiem i odjechała, zgrabnie i swobodnie włączając się w ruch ulicz- ny. To właśnie wtedy, gdy ona na tym skuterze znikała wśród pojazdów, błyskając czerwonym kaskiem to tu, to ówdzie, Józef Pałys zdał sobie sprawę, że spotkał istotę wyjątkową i że odtąd - cokolwiek by zaszło - będzie ona wywierała olbrzymi wpływ na jego życie. Mimo że, niestety, był od niej młodszy o dobrych parę lat! 4. Kolejny dzień wrześniowy przyniósł nowe rewelacje. Najwidoczniej było tak, że samo pojawienie się Trolli w dowolnym miejscu przynosiło ciąg zdarzeń niezwykłych, które odmieniały szarą rzeczywistość i nadawały jej nowej dynamiki. Józinek, który dobrze pamiętał, że na dużej przerwie przybyć ma szwagier Trolli, zaraz po dzwonku udał się na parter, w nadziei, że przy tej okazji ją ujrzy. W okolicy pokoju nauczycielskiego, który przylegał do gabinetu dyrekcji, pełno było zdezorientowanych i zacukanych pierwszaków, którzy stali jak słupki, zamiast sobie trochę powrzeszczeć i poszturchać się dla zdrowia. W ciemnawym hallu, za filarami, kryli się rodzice, którzy zmylili czujność pana woźnego i nie opuścili gmachu szkoły na jego wezwanie (mama Józinka zachowywała się identycznie w swoim czasie). Za załomem korytarza, przy wejściu na schody, gimnazjaliści otaczali wianuszkiem Trol- le, która spokojnie pochłaniała drożdżówkę (Józinek odnotował ten fakt z zadowole- niem, uznając, że dobrze by było, gdyby jej to przeszło w codzienny nawyk - wiedział- by wtedy zawsze, gdzie jej szukać). Wszyscy z ciekawością wypatrywali szwagra, o którym Trolla zdradziła niewiele poza ogólną charakterystyką: - Helmut jest słodki.
12 - Helmut? Czy to Szkop? - chciał koniecznie wiedzieć Manuel, podczas gdy Tro- lla, ujrzawszy Józinka, uśmiechnęła się do niego jak do starego przyjaciela i potargała mu czuprynę. - Pewnie przyjdzie w oficerkach i tyrolskich gaciach. Niech mi tu tylko nie jodłuje, bo mu zaraz odpłacę za historyczne krzywdy narodu. - Jesteś głupi — powiedział odważnie Józef Pałys. - To będzie miły blondynek - spodziewała się Barbi. - O takiej niewinnej ger- mańskiej urodzie. - Wy jak sobie chcecie, ale ja się stąd nie ruszam - rzekł groźnie Manuel. - Ja też nie - włączył się ze zdenerwowaniem chudzielec w okularach. - Nie mo- gę dopuścić do nacjonalistycznego skandalu. - Może chcesz się ze mną spróbować na rękę? - zapytał drwiąco Manuel. - Raczej na głowę. - Słabizno ty. Wszystko to działo się w czasie, gdy Trolla zajęta była wymianą zdań z Józin- kiem. Przyznała mu całkowitą rację co do drożdżówek i przecząco odpowiedziała na pytanie, czy czerwony skuter jest jej własnością. Oświadczyła, że należy on do jej dru- giego szwagra, Franza. A tymczasem, schodami i korytarzami, w górę i w dół, wędrowali uczniowie i uczennice, nauczyciele i nauczycielki, panie sprzątaczki, pani pedagog i pani pielę- gniarka szkolna. Wreszcie zauważono wylęknioną postać rodzicielską, lecz okazało się, że to fałszywy alarm: na rozmowę przybywał właśnie tata zbuntowanej gimnazja- listki, tej, co to podczas uroczystej inauguracji roku szkolnego, w czasie transmitowa- nego przemówienia pani minister Edukacji Narodowej, dostała ataku śmiechu i nie mogła się uspokoić, a także nie chciała wyjaśnić, co ją tak śmieszy. Nagle jednak w polu widzenia pojawił się sam pan dyrektor, który szedł bo- kiem, z głową dziwnie wykręconą w tył. Zaraz za nim w podobny sposób kroczyła para uczniów. Wreszcie w mrokach hallu zamajaczyła jakby kupa pakuł; rychło rozpoznano w nich wspaniałe dredy. Cała bujna ich masa pokrywała głowę i barki chudego, wyso- kiego Murzyna, który - przyodziany w powiewne, żółte, czerwone i zielone szaty - kro- czył właśnie korytarzem, a na ręce niósł śliczne brązowe dziecko w zielonej bluzeczce. - To niemożliwe - wyszeptał Manuel.
13 A jednak musiał to być właśnie wyczekiwany przez wszystkich Helmut, bo Trolla uśmiechnęła się na jego widok i zasalutowała mu z daleka, on zaś pomachał jej szerokim gestem. Podszedł zaraz do drzwi pokoju nauczycielskiego i mocno w nie za- pukał. Niedostępny z zewnątrz gabinet otwarto i wychyliła się z niego siostra kate- chetka, zaś do uszu podsłuchujących dotarło grzeczne zapytanie, wypowiedziane z doskonałą dykcją, potężnym, aksamitnym i soczystym basem: - Proszę siostrę, czy szczeka pani Zajączek? Głos ten wypełnił, zdawało się, całą przestrzeń budynku. Takim głosem zdoby- wa się wielkie sale koncertowe, nawet bez użycia mikrofonów. Takim głosem bez tru- du podbija się serca kobiet, a także - budzi zawiść w duszach młodych mężczyzn, któ- rzy mimo najszczerszych chęci wciąż jeszcze dysponują tylko altem. Wicedyrektor Zajęczyk wyskoczyła ze swego gabinetu jak kukułka z tyrolskiego zegara. - Kto to? Kto to? - zakukała w popłochu. - To ja, proszę panią Zajączek. Pan Helmut „Scratch" Oracabessa. Dzieńdobry dzieńdobry. Wicedyrektorka milczała, jakby doznała wstrząsu. Pan Helmut „Scratch" Ora- cabessa skinął trzykrotnie głową, po czym troskliwie rozpiął dziecku bluzeczkę. - Nie pocić się trzeba - pouczył je, po czym na powrót zwrócił się do wicedyrek- torki: - Czy pani wywobabczyni naszej Stachny? Stachny Trolla? - dopytywał się, zdejmując zarazem z czarnych loczków dziecka jasnozieloną czapkę z daszkiem. - Czy pani Zajączek chciała widzieć szwagiera? Wicedyrektorka przycisnęła obie dłonie do szyi. - Tak, proszę pana - odrzekła słabo. - Jest taka sprawa, że Stanisława... - Yes taka sprawa, żes tanisława - powtórzył radośnie pan Oracabessa. - Yes ta- ka sprawa, żes tanisława - kiwając się łagodnie na boki, zaczął lekko wystukiwać rytm, uderzając dłonią o ścianę. Dziecko natychmiast podchwyciło ten rytm, wybijając go panu Oracabessie na głowie. - Yeah, yeah, yes! Taka sprawa, żes tanisława! Oh, man, przepraszam - przeląkł się nagle, widząc minę pani Zajęczyk. - Nic się nie stało? - Nic - warknęła wicedyrektor.
14 - Pani Zajączek utopi w łyżce dziegciu - zażartował pan Oracabessa, a zerknąw- szy na twarz wicedyrektorki dodał wyjaśniająco: - Idiom. - Proszę?... - nie zrozumiała pani Zajęczyk. - Cóż, jest taka sprawa, że... - ...Stanisława - podpowiedział jej usłużnie pan Oracabessa, rozdziawiając wielkie usta w szerokim uśmiechu życzliwości. - ...Stanisława... - pani Zajęczyk zrobiła się czerwona, po czym nabrała powie- trza, które uszło z niej po chwili w długim, powolnym jęku. - Ona... ach, ona nie chce zdjąć kapelusza! Na lekcjach! Pan Oracabessa wyraźnie oczekiwał dalszego ciągu, lecz ten nie nastąpił. Wo- bec tego uśmiechnął się dobrotliwie. - Tak, ona nie zdejmą. Nie zdejmą kapelusza, yeah. Zapadła cisza. Po chwili ogólnego milczenia i bezruchu pan Oracabessa poczuł się zakłopotany. - A to jest zupełnie mała córeczka Jagienka Oracabessa. Powieś ładnie dzień- dobry dzieńdobry. - Dzieńdobry dzieńdobry - odezwała się cicho Jagienka i - zawstydzona - ukryła uśmiechniętą buzię na ramieniu ojca. - Ma uczulenie na truskawek - wyjaśnił on. - Dostała wysypek na całe ciałko. Jak ja zobaczyłem, ciarki mi przeszły koło nosa. Idiom. Pani Zajęczyk milczała, tłamsząc sobie oburącz szyję i wlepiając oczy w swego rozmówcę. - Teraz ja pojadę do poradni de - dorzucił zachęcająco pan Oracabessa, a kiedy wicedyrektorka nadal nie miała mu nic do powiedzenia, przyjął to z pogodą i wykonał niski ukłon, nie wypuszczając z objęć Jagienki. - Dziękuję - powiedział. - Zrób ładnie ,,pa pa" do pani wybowabczyni - polecił Jagience. Jagienka, wciąż kryjąc buzię, zrobiła „pa pa". Wicedyrektor Zajęczyk odpowie- działa jej tym samym. - Ja nie wierzę, że to widzę! - wyjęczał zachwycony Manuel. - Cicho! - syknęła Barbi.
15 Pan Oracabessa uśmiechnął się szeroko, krzepiąco, po czym skłonił głowę i z godnością oddalił się ku wyjściu. Nagle coś sobie przypomniał i wykonał kilka kroków z powrotem. - Nigdy! - zagrzmiał z daleka do pani Zajęczyk, która znów się chwyciła za szy- ję. - Żadnej truskawki we wrześniu! Sypane! Woła o pomstę na puszczy! I już bez zwłoki, energicznie, ruszył w kierunku hallu. Rzucili się do okien, przez które ujrzeli niebawem, jak pan Oracabessa majesta- tycznie opuszcza budynek szkoły. Za nim, jeszcze przez parę metrów, pomykał czujny pan woźny, śledząc dziwnego przybysza zza krzaczków. Przed budynkiem, pomiędzy samochodami nauczycieli, stała duża żółta furgo- netka - zdezelowany ford transit o zardzewiałej karoserii, na oko - lata osiemdziesiąte. Na boku miała zielony napis STUDIO NAGRAŃ GREEN SCRATCH, objęty czerwoną ramką. Pan Oracabessa wsadził Jagienkę na tylne siedzenie, troskliwie zapiął jej pasy, wsiadł sam - i pojechali. 5. Wszystkie te wydarzenia przemknęły teraz przez głowę Józefa Pałysa z szybko- ścią wprost zawrotną, pomiędzy numerem czterech golasek z piórami na tyłkach, a występem gołej pieśniarki z piórami na głowie. Retrospekcja nie zrobiła mu dobrze - posmutniał. Zdał sobie sprawę, że przez trzy miesiące od poznania Trolli tylko cztero- krotnie miał okazję z nią porozmawiać. Owszem, widywał ją codziennie w tym jej zie- lonym kapeluszu - uśmiechała się do niego zawsze, była dla niego wyjątkowo miła i wichrzyła mu czuprynę nad czołem - jednak nie tego wyłącznie oczekiwał po ich zna- jomości. Raz jeden pozwoliła mu się odprowadzić - i to nie do domu, a do jakiejś po- radni w Śródmieściu. Kiedy indziej spotkał ją w szkolnym sklepiku. Zagadnięta, wyja- śniła, dlaczego nie jada regularnie tych pysznych drożdżóweczek: stałaby się na pew- no potwornie gruba, już teraz ma skłonności do tycia, powiedziała z westchnieniem. Kiedy gorąco zaprzeczył, puściła do niego oko i oświadczyła, że jest słodki. I tyle. W listopadzie, kiedy tęsknota go prawie całkiem zeżarła, Józinek odszukał Trolle podczas dużej przerwy i pragnąc doprowadzić do chwili zwierzeń, wmanewro- wał ją w kąt podwórka. Niestety, była już wtedy zbyt popularna: natychmiast odnalazł
16 ich ten gimnazjalista w okularach i zażądał, by Trolla jeszcze na tej przerwie pokazała się w redakcji szkolnej gazetki, bo trzeba zrobić korektę. Tuż przed Gwiazdką wresz- cie, podczas szkolnego opłatka, Trolla odnalazła Józinka sama, wskutek czego omal nie uleciał ze szczęścia pod sufit. Przeszła całą wielką salę, pełną ludzi, by złożyć mu życzenia! - Wszystkiego najlepszego na Święta, przyjacielu - powiedziała wesoło i prze- łamali się opłatkiem. - Taki zawsze jesteś dla mnie miły... Masz! Prezencik dla ciebie - potargała mu włosy nad czołem i odeszła. A on, wzruszony, patrzył za nią jeszcze przez chwilę, obserwując, jak zielony kapelusz znika w tłumie, po czym opuścił wzrok na upominek. No, cóż. To był wielki lizak owinięty kolorowym papierem. Omal nie wyrzucił prezentu do kosza. Zreflektował się jednak, zabrał go do domu - a tam, otworzywszy paczuszkę, znalazł w niej czerwone paskudztwo z napisem LOVE wykonanym z białe- go cukru. Postawił lizaka w wazoniku, na swoim biurku, gdzie stał do dziś. Bo co można zrobić z czymś takim? A w ogóle, trzeba trzeźwo oceniać każdą sytuację. Gdyby treść napisu choć trochę odpowiadała prawdzie, Trolla z pewnością postarałaby się z nim zobaczyć w czasie ferii świątecznych. Ale nie. Nie miała takiej potrzeby. W tym punkcie swoich rozmyślań Józinek wyprostował się nagle, gdyż przeszy- ła go świadomość, że do tej pory trwał w błędzie: czuł się przez Trolle opuszczony! - a przecież ona nawet nie znała jego nazwiska, nie mówiąc już o adresie! Nigdy go jej - idiota skrajny - nie podał! Nie dał jej także swego numeru telefonu. A to przecież w takich sprawach rzecz elementarna! Może Trolla oczekiwała jakiejś reakcji na ten prezent z napisem LOVE. Może powinien był natychmiast pójść za nią, spytać o jej telefon, umówić się jakoś... a on nic. Kretyn. Stał bez słowa i się gapił. Nic dziwnego, że sobie poszła. Biedna! 6. Pełen przepychu obraz sylwestrowych szaleństw, z piórami, golaskami i scho- dami, zgasł nagle, wyłączony bez uprzedzenia (potwornie irytujący zwyczaj mamy!), a w zamian dał się słyszeć jej apodyktyczny głos. Żądała, by Józinek zbierał manatki, i to w tej sekundzie, bo oni z tatą już wychodzą.
17 - Zabierz sobie zabawki, czy co tam chcesz, na górę - dorzuciła w pośpiechu, poprawiając rude loki upięte w ciasno skręcony koczek na czubku głowy. - Łusia weźmie wasze szczoteczki i piżamy. Oczywiście. Piżama jest, jak wiadomo, najbardziej stosownym strojem na noc sylwestrową. Boże, Boże. Cały świat się bawi, kąpie się w szampanie, przypina sobie pióra do tyłków i odpala petardy. Bawią się dzisiaj wszystkie ciotki i wujowie, bawi się mama z tatą, choć mają na głowie wielki kłopot w postaci zadłużenia szpitala, i nawet najgłupszy trzecioklasista ma dziś z pewnością plany imprezowe - tylko Józef Pałys, jak ostatnie niemowlę, musi iść do łóżka najpóźniej o dziesiątej! Gdybyż im chociaż - jemu i Łusi - pozwolono zostać w łóżkach własnych, dałoby się wytrzymać. Można by się pogapić w telewizor albo puścić sobie „Matrixa" na wideo, albo wejść do sieci i pi- sać życzenia do różnych kolegów, albo, udając dorosłego, wziąć udział w dyskusji na jakimś forum. Ale skąd. Sylwestra mieli spędzić u dziadków, piętro wyżej. Superfraj- da, rzeczywiście. Dziadek będzie bez końca gadał po łacinie, a babcia zasiądzie przed swoim laptopem i nie będzie można z nią słowa zamienić. Od Gwiazdki nie upieczono tam pewnie żadnych nowych ciast, a więc do jedzenia będzie tylko ten podeschnięty makowiec oraz twardawe kawałki świątecznego piernika. Trzeba będzie znosić mię- czakowatą obecność Ignacego G. Stryby. Z pięć razy padnie pytanie, czy dzieci umyły zęby (obsesja babci). I zamknie się je na koniec w pokoju bez telewizora. - Jakieś zastrzeżenia? - spytała mama, mierząc go bystrym, zielonym oczkiem. Chuda, umalowana chyba zbyt kolorowo, wystrojona, stała z rękami wspartymi o bio- dra i zdawało jej się, że wszystko wie. - Skąd - lakonicznie odparł Józinek. Nic by nie dało wykładanie swoich obiek- cji. Zawsze, ale to zawsze, ta kobieta stawiała na swoim. Zaprowadziła jego i Łusię do mieszkania dziadków na wysokim parterze, uprzednio zamknąwszy na siedem spustów drzwi sutereny. Tata, tłumiąc ziewanie i starając się nie okazywać, jak bardzo nie chce mu się iść na bal, ruszył uspokajać cze- kającego już taksówkarza. Mama zawsze przesadzała, we wszystkim. Zostali przekazani babci w taki spo- sób, jakby istniały tysiączne obawy co do ich bezpieczeństwa, zdrowia i równowagi umysłowej - choć przecież oboje, od zarania życia, bywali u dziadków kilka razy dziennie, a często i w nocy (jak się ma rodziców lekarzy, człowiek nie zna dnia ani go- dziny). Te ostrożności sprawiły, że Józinek zjeżył się wewnętrznie, choć na pozór za- chowywał niezmącony spokój. Mama coś wyczuła. Cała w migoczących, zielonych ce-
18 kinach, pachnąca z daleka magnolią, zamarła, zjedna wytworną nogą na stopniu, wpi- jając w syna spojrzenie ostre i przenikliwe. - Kochanie, czy ty coś knujesz? - spytała. - Nie - odparł zgodnie z prawdą. Niczego nie knuł. Był tylko rozgoryczony i pe- łen sprzeciwu. Szczerze mówiąc, dopiero to pytanie nasunęło mu myśl, że można by coś ciekawego zaaranżować. - No, bawcie się dobrze — wkroczyła energicznie Babi. Objęła Józinka, maru- dzącego na progu, i wciągnęła go do ciepłego przedpokoju. A tu - proszę. Przyjemna niespodzianka. Postarali się jednak o nieco akceso- riów balowych! - wokół widniały, porozwieszane dość nieumiejętnie, kolorowe ser- pentyny, lampioniki i różowe girlandy z bibuły. Wszystko to jednakże nie tylko nie przesłaniało regałów wypełnionych setkami zakurzonych książek, lecz przeciwnie, wzmagało wrażenie kompletnego bałaganu. Baloniki dyndały z sufitu lub kiwały się smętnie, pozatykane za albumy o sztuce, zaś w kuchni, pod oknem, stała jeszcze cho- inka, ozdobiona pamiątkowymi cackami, wykonanymi przez kolejnych członków ro- dziny na różnych etapach ich życia. Na czubku, jak zawsze, wisiał anioł o wielkich sto- pach i błędnym uśmiechu, a sznury pradawnych lampek rozwieszono tylko tam, do- kąd dosięgnąć mógł dziadzio. Za to od lampy nad stołem zwisały, niby baldachim, nowe światełka z IKEA, kupione przez wuja Grzesia. To był stary i naprawdę wielki stół z jasnego drewna, zawsze wyszorowany do czysta, i bardzo przez wszystkich lubiany. Wygodnie się przy nim jadło, wygodnie ry- sowało, czytało albo gadało. Podarowała go babci jej dawna opiekunka Gizela, która była bardzo dobra i kochana. Czasem, jak Babi o niej mówiła, mimo woli głaskała ten stół, jak człowieka. Teraz cały blat był zastawiony. Pachniało dobrym żarciem. Były tu smażone kiełbaski i sałatka z majonezem, pepsi, truskawkowy koktail oraz fura bułeczek z ce- bulką. Były też francuskie gniazdka z wiśniami i bitą śmietaną. Niestety, początkowy entuzjazm nieco w Józinku przygasł, gdy okazało się, że on i Łusia nie są bynajmniej jedynymi biesiadnikami. Przy stole roiło się już od kuzynów płci żeńskiej i męskiej, a głowy ich lśniły i mieniły się wszystkimi odcieniami jednej barwy - od marchewkowe- go, poprzez miedziany, rdzawy, aż po przynajmniej dwie odmiany koloru kasztano- wego. Były tu wszystkie młodsze dzieci wszystkich trzech sióstr mamy, a więc: Ania, córka cioci Patrycji — powolna, czerwonolica grubaska, oraz jej pulchna siostrzyczka Nora. Był też i Szymon, syn cioci Natalii, ze swoim małym bratem Jędrkiem (dziadek
19 mówił o nich: „ja się nie boję Braci Rójek") — siedzieli milcząco, obaj rumiani, szero- ko otwierając zdziwione szare oczy. Do kompletu brakowało dorosłych kuzynek, Róży i Laury, lecz ciocia Gabrysia i tak była reprezentowana przez ich przyrodniego brata Ignacego Grzegorza. Jako jedyny spośród usadzonej za stołem gromadki był on bla- dym, ulizanym brunetem. W tym barwnym, ognistym, rumianym towarzystwie Igna- cy G. Stryba wyglądał jak kukułcze jajo i taki też miał, zdaniem Józinka, charakter. Z małego radia babci płynęły spokojne tony skrzypiec i altówki - jak zwykle słu- chano tu muzyki poważnej, przeciwko czemu Józinek bynajmniej nie oponował, choć osobiście wolałby posłuchać dzisiaj Rammsteina. Muzyka babci miała jednak klasę, stare kawałki Mozarta czy Vivaldiego same wpadały człowiekowi w ucho, choć trudno było pogodzić się z faktem, że ci twórcy wkładali sobie na łeb peruki i nosili atłasowe spodenki z koronkami. Babi, urodzona w jakiegoś zamierzchłego sylwestra, miała też jutro imieniny (Melania), więc kolacja rozpoczęła się od urodzinowo-imieninowego toastu, wznie- sionego przez dziadka, a spełnionego rzekomym szampanem (babcia zrobiła go z wo- dy gazowanej i syropu borówkowego). Józinek wypił ten dziwaczny płyn z czystej uprzejmości; był przywiązany do babci. Ta dowcipna kobieta była wprawdzie dość popędliwa (doskonale pamiętał, jak piecze klaps wymierzony jej sękatą dłonią w mło- de pośladki), lecz jednocześnie nikt w rodzinie nie był równie bystry i pojętny jak ona. Józinek miał niezbitą pewność, że to właśnie Babi rozumie go najlepiej, i to w dodatku bez słów! Nie wykluczał też możliwości, że jest jej ulubionym wnuczkiem, do czego ona nie przyznaje się, powodowana poczuciem sprawiedliwości (miała przecież, oprócz niego, jeszcze ich ośmioro). Skąd więc czerpał tę pewność? - cóż, z różnych drobnych wydarzeń. Tuż przed Gwiazdką, na przykład, zdarzyło mu się przypadkiem podsłuchać rozmowę babci z ciocią Gabrysia. Siedział był właśnie na sedesie, jak zwy- kle przy tej okazji pogrążony w długiej, refleksyjnej lekturze komiksu, gdy w kuchni, przyległej do łazienki, one dwie jęły ustalać sprawę ewentualnej operacji migdałków drogiego Ignacego Grzegorza. - Nie obraź się, Gabrysiu - usłyszał stanowczy głos babci - ale najpierw chyba musisz sprawić, żeby Ignaś nie histeryzował na widok białego fartucha. Podczas ba- dania - cóż, myślałam, że się spalę ze wstydu. Zesztywniał, zrobił się siny i krzyczał wniebogłosy. To nie Józinek, który zachowuje się jak mężczyzna w każdej sytuacji. Oczywiście.
20 Prawdę mówiąc, niezbyt często zaglądał do lustra, bo i po cóż miałby robić coś tak głupiego, ale nazajutrz po tej rozmowie, będąc z mamą w aptece, z zaskoczeniem zauważył w zwierciadlanej tafli odbicie barczystego, rosłego chłopca o mocnej szyi i kwadratowym podbródku. Kiedy ostatnio - doprawdy wcale nie tak dawno temu! - tkwił przed tym samym lustrem, był zaledwie pyzatym bobasem w spacerowym wóz- ku, wielki łeb kiwał mu się na cienkiej szyjce, a z ust dobywały się bąbelki. Pamiętał, jak bardzo go wtedy zezłościło, że mu tak obwisa ta tłusta fałda pod brodą! Obecnie - nic z tych rzeczy; śmiało mógł oczekiwać niedalekiego już dnia, gdy wreszcie zacznie się golić, a ostrze brzytwy (tak, w grę wchodziła wyłącznie brzytwa!) z chrobotem bę- dzie się przesuwać po twardych szczękach i grubej szczecinie. Tata mówił o nim „mały atleta", kiedy wieczorem, po zwykłej serii wspólnych skłonów, pompek, przysiadów oraz boksowania, udawali się pod prysznic. Tata miał rację. Jak zawsze, zresztą. - Proszę! - teraz Babi wzniosła toast, uśmiechając się do dziadka i mówiąc: - Za Gizelę. Cieszyłaby się, widząc dziś ten tłumek! - Ale ponieważ żadne z wnucząt, poza oczywiście Józinkiem, nie słuchało jej toastu, zabrała się za najmłodszych, karmiąc ich, ocierając oplute bródki i zapaćkane usteczka, wreszcie podając im takie rzeczy jak banany, kleiki i biszkopty. Józinek spokojnie przysunął bliżej misę pełną sałatki jarzynowej i przeniósł sobie na talerz kopiastą porcję. Zapachniało rozkosznie kiszonym ogóreczkiem. Uwielbiał te babcine sałatki! Ta była z kukurydzą i chrzanem - brawo, Babi! - Smakuje ci, Józinku? - spytała babcia, patrząc z drugiej strony stołu, jak on zajada. - Tak - odrzekł krótko. Sałatka była rewelacyjna, podobnie zresztą jak kiełbaski - tłuściutkie i chrupiące, ale po co miałby bezustannie strzępić gębę. Przecież i bez tego babcia odgadła, że on jest zachwycony. Pakując do ust połowę bułki, sowicie posmarowanej musztardą, spojrzał po- przez stół, ponad dzbankami, półmiskami i paterami. Uśmiechnięta Babi nalewała właśnie rzekomego szampana do małych kieliszeczków od likieru, żeby napiły się i najmłodsze dzieci. Jej niebieskie oczy lśniły wesoło w szczupłej, pomarszczonej twa- rzy. Była jak zwykle potargana, siwe włosy fruwały wokół jej głowy, a na szyi migotało malutkie złote serduszko. Józinek sam nie wiedział, kiedy i dlaczego puścił do babci oko - zdumiał się i nawet speszył, gdy odpowiedziała mu łobuzerskim mrugnięciem. Teraz powstał dziadek, odbijając łysiną wszystkie światła i światełka. Zadzwo- nił widelcem w szklankę, lecz cisza nie zapadła. Mimo uroczystej okazji dziadzio
21 ubrany był jak co dzień w swój rozwleczony sweter z wygodnymi, dużymi kieszeniami, w których miał różne książki, listy i gazety, a nawet wycinki. Największa i najgrubsza z książek, napisana po grecku, założona spłaszczonym opakowaniem po kroplach do uszu Otinum, leżała przy jego nakryciu, całkiem jakby dziadek zamierzał dziś także czytać przy jedzeniu. - Silentium, silentium! - zawołał, sięgając znów po kielich. - Wzniosę teraz ko- lejny toast. Wszystkie dzieci, nawet te, które były jeszcze we wczesnej fazie rozwoju i mu- siały siedzieć na stosach słowników oraz encyklopedii, wzniosły także swe puchary, kieliszki i kieliszeczki. - Pijmy zdrowie naszej ukochanej! - zakrzyknął dziadek, jak zwykle zadziwiają- co podobny do cocker-spaniela. - Każdy swojej? - upewnił się Józinek. Przy stole zapanowała nagła cisza, tylko mała Nora głośno marniała ciasteczko. Dziadkowie przyglądali się Józinkowi z czymś w rodzaju miłego zaskoczenia. Ignacy Grzegorz zrobił buzię w ciup i skromnie spuścił oczęta. Pozostałe dzieci gapiły się w Józinka maślanymi oczami bez wyrazu. - Miałem na myśli naszą ukochaną Milę Borejko, moją małżonkę, a waszą bab- cię - wyjaśnił dziadek. Odchrząknął i z zainteresowaniem zerknął na Józinka, dorzu- cając: - A ty? W umyśle Józefa Pałysa coś zaiskrzyło. - Też - odparł, po czym wzniósł swój kielich w kierunku babci, jednocześnie skłaniając z powagą czoło. Była zachwycona. Co mu szkodziło. I tak myślał o Trolli. Tylko o niej. Przez cały czas. Ciekaw był, czy ona choć raz pomyślała dziś o nim. - Yh! - yy! Y! - H - h - h! - zastękała nagle gruba Ania, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Dzieci kończyły kolację. Ignacy Grzegorz, poprawnie złożywszy sztućce, pogrą- żył się w dyspucie z dziadkiem (tematem były dziś pieśni Horacego). Józinek spojrzał na kuzyna z niesmakiem. Jak to można, psiakrew, będąc face- tem już dziesięcioletnim, mieć taką miękką buzię i słodkie usteczka, i oczka jak mig- dałki, i czółko wypukłe z loczkiem... ohyda. Nigdy, nigdy, odkąd sięgnął pamięcią, nie mógł się z tym miągwą normalnie pobawić. Koledzy mu zazdrościli, że ma w tym sa-
22 mym domu, piętro wyżej, własnego kuzyna w zbliżonym wieku. Nikt nie chciał wie- rzyć, kiedy Józinek opowiadał, jak wygląda zabawa z tym kuzynem. Rozpacz i dno. Ani piłka, ani rower, ani huśtawka, ani hulajnoga nie wchodziły w grę. Ani lego, ani autka, ani mały inżynier, ani rolki, ani jojo, ani nawet mały lekarz. Nawet nie młynek lub warcaby! — bo to, jego zdaniem, gry nie dorównujące szachom. Miągwa dobry był tylko w słówka lub w kalambury. Nie wiadomo, dlaczego cała rodzina padała plackiem z zachwytu, ilekroć ten młody geniusz coś powiedział, choć przecież dziadzio mówił mniej więcej to samo, tyle że mądrzej i więcej. Ostatnio przeklęty lizusek zaczął ma- sowo wkuwać łacińskie sentencje, dzięki czemu na dobre zmonopolizował uwagę dziadka. Nie było to bardzo sprawiedliwe, ponieważ i Józinek przyswoił sobie - najzu- pełniej mimo woli, wyłącznie drogą nasłuchu - to i owo z łaciny. Ale gdy przed paru laty rzucił od niechcenia zasłyszany zwrot „Feliks Kupa" - wszyscy wybuchnęli wa- riackim śmiechem. Ciekawe, dlaczegóż to w jego ustach zwrot ten zabrzmiał tak za- bawnie, kiedy zaś powiedziała to ciocia Natalia - wszyscy z powagą i aprobatą kiwali głowami. Niech się wypchają, żadnych więcej łacińskich powiedzonek. O nie. Nie on. Nigdy. Milcząc, pomógł babci sprzątnąć ze stołu niebieskie kubki, talerzyki i półmiski, podczas gdy dziadek i Ignacy Grzegorz, pogrążeni w rozmowie, udawali, że nie do- strzegają tej przyziemnej krzątaniny. Z jednego spojrzenia babci Józinek zrozumiał, że ona docenia jego postawę. I to mu właśnie najzupełniej wystarczało. - Y! yyy! H! H! - stękanie kuzynki Ani zagłuszyło Mozarta i wszyscy nareszcie na nią spojrzeli. Czerwona jak wiśnia, z wytrzeszczonymi oczkami, biedna grubaska siedziała bez ruchu, wywalając język, na którego końcu sterczał, jak czapeczka na krasnoludku, wąski i długi kieliszek do likieru. - Aniusiu - rzekł dziadek stanowczo. - Co ty wyprawiasz? To nieelegancko wyli- zywać resztki. Zwłaszcza z kieliszków. Chcesz być dziewczynką o prawdziwie ostrym języczku? Cha, cha. Doprowadź się do porządku, bo jeszcze ten kieliszek się stłucze. - Y Y Y Y Y! - dała do zrozumienia kuzynka Ania, pokazując niepewnym ge- stem, że polecenie dziadka jest niewykonalne. - Przyssało jej się - powiedział z zainteresowaniem Szymon.
23 - Na samym dnie kieliszka - wtrącił swobodnie Ignacy G. Stryba - wytworzyła się, jak sądzę, próżnia. Natura horret uacuum, jak wiemy, toteż wciśnięty w głąb czu- bek języka uległ zassaniu. - Doskonale, Ignasiu - pochwalił go dziadek. - Rozumujesz logicznie. Cóż, pomyślał Józinek, dokładnie taką samą ilość logicznego rozumowania za- warł w swej wypowiedzi Szymon. Pierwszy też wyciągnął wnioski ze swej obserwacji. Ale to nie jego chwalono. O, doprawdy, trudno było o wyraźniejszy dowód, że opako- wanie bywa ważniejsze od zawartości. Domowi intelektualiści najwidoczniej cenili obfite gadanie, nie zaś logiczne spostrzeżenia, a tym bardziej — czyn. - Aniu! Dość tej zabawy, to niebezpieczne! - przestrzegła Babi. - Kieliszek jest zbyt kruchy - przekonywał Anię dziadek. - Twój język może spłynąć krwią. Z oczu grubaski trysnęły łzy, a z krtani dobył się rozpaczliwy skrzek. Jednakże jej skłębione uczucia rozumiał tylko Józinek: biedaczka bała się nawet dotknąć kie- liszka, gdyż nieźle ją nastraszono. Na wszelki wypadek rozczapierzyła paluszki obu rąk i usztywniła nogi. Cóż było robić. Józinek bez słowa pospieszył jej z pomocą. Ujął kieliszek za nóżkę, ostrożnie pociągnął — i nic. Bez skutku. Kieliszek, jak przyklejony, tkwił na wystawionym języku kuzynki, ona zaś wrzasnęła - głucho i okropnie. Teraz i Józinek lekko się wystraszył. Odskoczył w tył, a Ignacy Grzegorz oczy- wiście wydał z siebie szydercze prychnięcie. - Ach! Nie można zdjąć?! - babcia zrozumiała nagle grozę sytuacji. W jednej chwili znalazła się przy wnuczce i przystąpiła do działania. - Na Boga, coś ty narobiła - narzekała, kręcąc ostrożnie kieliszkiem, co sprawiało, że oczywiście skręcał się i język Ani. - Och, faktycznie. Ani drgnie. - Nożem! - podsunął jej Józinek. Grubaska zawyła strasznie, a z jej oczu siknęły strugi łez. - E! E! E! - zaczęła protestować, tupać nogami i odpychać babcine dłonie. - Jak to: nożem?! - zdenerwował się dziadek. - Chłopcze, o czym ty mówisz? Czy dobrze rozumiem, że chcesz jej obciąć koniec języka? Dom wariatów, pomyślał Józinek. Spojrzał na wzburzone, pociągłe oblicze dziadka, na jego brązowe oczy lśniące zgrozą, z trudem pohamował wybuch śmiechu.
24 - Nie - odparł. - To po co ci nóż?! — pienił się dziadek, stukając kościstym palcem w blat stołu, tuż przed jęczącą Anią. - Pokażę - rzekł krótko Józinek. Nie ma co się wdawać w rozwlekłe dyskusje, w dzielenie włosa na czworo czy ustalanie strategii. To dobre dla teoretyzujących mó- zgowców. Ktoś natomiast musi tu być praktykiem i zacząć po męsku podejmować de- cyzje. Ujął tępy nóż stołowy o zaokrąglonym czubku, drugą ręką chwycił podstawę kieliszka i skierował ostrze do jego wnętrza. Ania zawyła, babcia krzyknęła ostrzegawczo, a dziadek złapał się za głowę. Lecz Józinek dobrze wiedział, co robi. Delikatnie wsunął ostrze pomiędzy mięsisty język a szklaną ściankę, aż czubek noża stuknął o dno kieliszka. I po prostu wpuścił tam po- wietrze! Reszta okazała się zupełną fraszką: psyk! — i już. Ania wybuchnęła na od- mianę głośnym śmiechem, przeplatając go łzami ulgi, zaś dziadkowie jednocześnie usiedli na stołkach. - Co tu się dzieje? - do kuchni wpadła teraz kuzynka Laura, która dotychczas ukrywała się przed dziećmi w zielonym pokoju. Dziadkowie zaczęli na wyścigi opo- wiadać jej, co zaszło, Jędruś podkręcił radio tak, że ryknęło niczym megafon, a Nora z radości wczołgała się na stół. Tymczasem Józinek przyglądał się kuzynce z niedowie- rzaniem. Co ona z siebie zrobiła?! Laura, zwana Tygryskiem, liczyła sobie już osiemnaście lat i mogła uchodzić za dorosłą. Jednakże nie uchodziła, przynajmniej we własnym domu. Była to osoba ka- pryśna, narowista i cięta, nigdy też się nie wiedziało, z czym wyskoczy. Józef Pałys cenił ostrą, barwną indywidualność Tygryska, choć na ogół, jako człowiek roztropny, wolał nie być obiektem jej zainteresowania. Tym, co najbardziej w niej lubił, była jej oryginalna powierzchowność. Laura miała w sobie rzeczywiście coś z dzikiego kota: może to były te skośne, świecące oczy lub giętka talia. A może po prostu ogólny wyraz istoty groźnej, tajemniczej i pełnej swobodnego wdzięku. Dziwne mu się wydało, że atrakcyjna kuzynka siedzi dziś sama w pokoju, zamiast szaleć na jakiejś prywatce. Najwyraźniej poczyniła na wszelki wypadek pewne przygotowania: ostrzygła swoje bujne ciemne loki i ufarbowała resztki włosów na kolor zielony. Uczerniła grubo rzę- sy. W uszy wczepiła srebrne koła. Usta pomalowała na fioletowo, podobnie jak pa- znokcie. I ubrała się na czarno. Z twarzą całą w białym pudrze wyglądała teraz tak samo mizernie i łyso, jak wszystkie dziewczyny.
25 - Cześć — powiedział do niej, lecz Laura go zignorowała, z pretensją zwracając się do babci: - Podobno chcecie położyć u mnie cały ten obłąkany żłobek? - Kogoś chyba położymy, jest tu dzisiaj cała gromada... - łagodziła Babi, lecz Tygryskowi zaiskrzyły oczy. - Sekundę! Sama wyremontowałam zielony pokój. Sama go urządziłam. Obie- cywaliście, że będzie wyłącznie mój! Babi odpowiedziała tonem kojącym, że chce tam ulokować tylko Anię i Łusię, bo to są ciche stworzonka, na co Laura rzekła drwiąco: - No rzeczywiście! Zwłaszcza Ania! — a gdy grubaska znów zaczęła buczeć, głos zabrał dziadek. - Tygrysku, rób, co ci babcia każe - rzekł stanowczo. - A wy, chłopcy, połóżcie się u Ignasia. - Miał na myśli duży pokój obok wejścia, będący odrębnym mieszka- niem cioci Gabrysi, wujka Grzesia oraz ich młodego geniusza. Józinek zaciął usta. Wysłuchiwanie łacińskich maksym przed zaśnięciem, a może nawet i po?! - czy to go miało czekać w tę wyjątkową sylwestrową noc?! - To być nie może! - Wolałbym u ciebie - zwrócił się stanowczym tonem do Laury, prędzej nawet niż pomyślał. - Nie chrapię - dodał zachęcająco. Wszyscy spojrzeli na niego, zaskoczeni tym, że wypowiedział się tak obszernie. Laura wzruszyła ramionami. - Mnie tam wszystko jedno - odrzekła obojętnie, lecz on docenił różnicę po- między tym, a poprzednim jej wystąpieniem. Babcia też zrozumiała, że opór Tygrysa zelżał, i czym prędzej zmieniła swe plany, co tylko potwierdziło opinię, jaką miał Józi- nek na jej temat: była znakomitym strategiem. - A więc Józinek u Laury - zadysponowała. - Nora u nas. Dziewczynki w pokoju Róży. A u Ignasia - Szymon i Jędrek. Może tak być? Nikt nie wyraził sprzeciwu. - Szkoda jednak - wtrącił Ignacy Grzegorz, poprawiając krawacik - że nie bę- dziesz spał u mnie, Józinku. Chciałem z tobą nareszcie pogawędzić. Wiesz - takie dłu- gie, nocne rodaków rozmowy.