MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
śABA
Dla Marysi Konopy z najlepszymi Ŝyczeniami.
ALFABETYCZNY SPIS OSÓB (I MIEJSCA ICH DEBIUTU W ”JEśYCJADZIE”)
Bitner Aurelia (vel Genowefa Bombkę), z domu Jedwabińska („Opium w rosole”); Ŝona Konrada
Bitnera, polonistka.
Bitner Konrad („Brulion Bebe B.”), scenograf.
Borejko Ignacy („Kwiat kalafiora”), mąŜ Melanii Borejko, ojciec Gabrieli, Idy, Natalii i Patrycji;
filolog klasyczny i bibliotekoznawca.
Borejko Melania (Mila), zwana Babi, z domu Makowska, po adopcji Kalemba („Kwiat
kalafiora”); ekonomistka, dramatopisarka (pseudonim Kal Hamburka).
Górska Patrycja, zwana Pulpecją, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii,
Ŝona Floriana Górskiego („Szósta klepka”), matka Anny i Nory Górskich („Język Trolli”);
inŜynier leśnik.
Kalemba Gizela, po męŜu Trak („Kwiat kalafiora”); przybrana matka Melanii, krawcowa.
Lelujka Lucjusz („Imieniny”); weterynarz.
Oracabessa Walenty, syn Teresy i Helmuta „Scratch” Oracabessa („Język Trolli”).
Pałys Ida, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii, Ŝona Marka Pałysa
(„Noelka”), matka Józefa i Łucji Pałys; doktor medycyny, specjalista laryngolog.
Pałys Józef („Córka Robrojka”), syn Idy i Marka Pałysów; uczeń.
Pałys Łucja („Tygrys i RóŜa”), córka Idy i Marka Pałysów; dziecko przedszkolne.
Pyziak Janusz („Kłamczucha”), pierwszy mąŜ Gabrieli Borejko, ojciec RóŜy Pyziak i Laury
Pyziak.
Pyziak Laura, zwana Tygryskiem („Noelka”); córka Gabrieli i Janusza Pyziaka; maturzystka.
Pyziak RóŜa, zwana Pyzą („Opium w rosole”); córka Gabrieli i Janusza Pyziaka; studentka
astronomii.
Rójek Natalia, zwana Nutrią, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii,
Ŝona Roberta Rójka („Kłamczucha”), matka Szymona i Jędrzeja Rojków.
Schoppe Alina („Imieniny”), Ŝona Jana, matka Fryderyka, Wolfganga Amadeusza i Hildegardy
Schoppe; muzyk, bezrobotna.
Schoppe Fryderyk („Imieniny”), syn Jana i Aliny Schoppe; astrofizyk.
Schoppe Hildegarda, zwana śabą („Imieniny”), córka Jana i Aliny Schoppe; uczennica
gimnazjum.
Schoppe Jan („Imieniny”), ojciec Fryderyka, Wolfganga Amadeusza i Hildegardy Schoppe;
nauczyciel fizyki.
Schoppe Wolfgang Amadeusz, zwany Wolfim („Imieniny”), syn Jana i Aliny Schoppe;
maturzysta.
Stryba Gabriela, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii, primo voto
Pyziak, Ŝona Grzegorza Stryby, matka RóŜy i Laury Pyziak oraz Ignacego Grzegorza Stryby;
filolog klasyczny.
Stryba Grzegorz („Noelka”), mąŜ Gabrieli, ojciec ElŜbiety Kowalik, z domu Stryba („Noelka”) i
Ignacego Grzegorza Stryby; informatyk.
Stryba Ignacy Grzegorz („Nutria i Nerwus”), syn Gabrieli i Grzegorza; uczeń.
Sznytek Bogna („Brulion Bebe B.”), nauczycielka.
Trolla Stanisława („Język Trolli”), uczennica gimnazjum.
śeromska Aniela, zwana Kłamczuchą, z domu Kowalik („Kłamczucha”), Ŝona Bernarda, matka
Piotra i Pawła; z wykształcenia grafik, później aktorka.
śeromski Bernard („Brulion Bebe B.”), ojciec Piotra i Pawła; artysta plastyk.
śeromski Paweł, syn Anieli i Bernarda, bliźniaczy brat Piotra; uczeń gimnazjum.
śeromski Piotr, syn Anieli i Bernarda, bliźniaczy brat Pawła; uczeń gimnazjum.
SOBOTA, 1 MAJA 2004
1.
O brzasku tego doniosłego poranka, właśnie gdy Polska wkraczała do Unii Europejskiej,
śaba Schoppe wchodziła do łazienki.
Miała na sobie niebieską piŜamę w Ŝółte gwiazdki.
Tak się złoŜyło.
Pierwszy maja był od lat piętnastu dniem jej urodzin, lecz chwilowo o tym nie myślała,
poniewaŜ ziewała jak hipopotam. Powód: niedobór snu. Ta nieduŜa istota o ogromnej dyscyplinie
wewnętrznej wstawała o godzinę wcześniej niŜ najranniejszy z domowych ptaszków, po to, by
Ŝaden z nich nie łomotał pięścią w drzwi łazienki, domagając się wstępu.
Młoda dziewczyna potrzebuje mnóstwa czasu dla pielęgnacji swej urody i dla higieny
ciała, lecz nie kaŜdy, niestety, to rozumie. Prysznic z uŜyciem peelingu ziołowego to oczywiście
podstawa, podobnie jak czyszczenie zębów fluorową pastą, oklejanie ich paskiem wybielającym,
mycie głowy szamponem przeciwłupieŜowym, nalepianie na nos plasterka przeciwko wągrom,
zdejmowanie i odrywanie plasterków i pasków, smarowanie twarzy tonikiem i Ŝelem
przeciwtrądzikowym i tak dalej. Pewne rzeczy muszą być zrobione! Przy niejakiej wprawie
moŜna się z tym uporać w godzinę, lecz tylko dzięki zastosowaniu ścisłej metody.
Całe szczęście, Ŝe stosowanie ścisłych metod było dla śaby wręcz sposobem na Ŝycie.
Ujęte w ramy, tamy i umocnienia Ŝycie jej biegło płynnie, spokojnie i bez zakłóceń. Wszystko
pod kontrolą. śadnych eksplozji i wstrząsów czy teŜ zapaści.
Dzień, który się właśnie zaczynał, miał jej przynieść niemal wyłącznie wstrząsy,
eksplozje i zapaści, lecz śaba - nieco dziecinnie wyglądająca blondynka o oczach pełnych
naiwnego zdziwienia - nie mogła, oczywiście, przewidzieć tego, co miało nastąpić. Z całkowitym
spokojem zakończyła swe ablucje w ciągu przewidzianej planem godziny, po czym przemknęła
do swego zacisza. Trafiła akurat na moment, gdy słońce, które wygramoliło się zza masywu
przeciwległego wieŜowca, zalało entuzjastycznym blaskiem jej czyściutki, biały pokoik. Cztery i
pół metra kwadratowego! śaba wiedziała to na pewno, gdyŜ - kierując się uzasadnioną
nieufnością wobec danych oficjalnych - sprawdziła to kiedyś za pomocą miarki krawieckiej.
Pasjami lubiła wiedzieć, ile co waŜy, mierzy i kosztuje. To jej dawało poczucie bezpieczeństwa.
Zapytany o resztę pomieszczeń, Papcio wyjaśnił jej, Ŝe całe mieszkanie, które odziedziczyli po
dziadkach, nie przekraczało pięćdziesięciu metrów powierzchni.
Trzy małe pokoje. Pięć osób, w tym dwaj bracia. KsiąŜki. Ciasnota. śaba miała na to swój
sposób: idealny ład. Najdrobniejszy przedmiot w jej schludnym pokoiku musiał mieć stałe
miejsce. Półki, szafeczki, regały i segregatory systematyzowały wszystko, co się dało. Dla
uroczych drobiazgów zaś i dla przedmiotów nacechowanych znaczeniem emocjonalnym
zorganizowano tu system szufladkowy.
Do systemu tego szkoła polska wdraŜa przyszłych obywateli juŜ w pierwszej klasie
podstawówki, zachęcając ich do wykonywania komódek z pudełek po zapałkach. Pięć
segmentów po siedem pudełek. Potrzeby estetyczne uczeń moŜe sobie zaspokoić, oklejając swe
szufladki papierem kolorowym lub złotym, a nawet - przytwierdzając do lica kaŜdej z nich guzik
czy zgoła perełkę. Szkoła polska ma naprawdę duŜo takich fajnych pomysłów.
W pokoiku śaby, na jednym z regałów, stał spory zestaw owych szufladkowych
konstrukcji, stanowiąc wymowne świadectwo stanu Ŝycia emocjonalnego swej twórczyni i
właścicielki.
Oto na przykład obiekt, oklejony papierem w Ŝółte róŜyczki, mieścił złoŜone w idealną
kostkę wycinki prasowe na temat Brada Pitta. Postać ta - nieco juŜ starszawa i zmięta - wiodła
nader interesujące Ŝycie najbardziej seksownego spośród aktorów filmowych świata i śaba od
czasu do czasu przeglądała te wycinki - z dezaprobatą lecz nie bez wypieków na twarzy.
Jeśli chodzi o najnowszą komódkę, oblepiona była tapetą w paski. W trzech górnych
szufladkach mieściła kolejno następujące skarby: - wycinek z ”Gazety Poznańskiej”: „MŁODE
GWIAZDY POLSKIEJ ASTROFIZYKI - poznaniak zdobywa stypendium w Houston”, - dwa
niewykorzystane bilety na „Władcę pierścieni” do Kinepolis, z datą 3 stycznia 2004, - puszyste
kłaczki wełny, wyskubane z rękawa Fryderyka w hali odlotów lotniska Okęcie, opatrzone
miniaturową nalepką z pamiętną datą 4 stycznia 2004.
Do czwartej szufladki włoŜyła teraz śaba piękny znaczek pocztowy, oderwany od listu z
Houston - przedstawiał jasnozieloną ropuchę z Ŝółtymi oczami. „Podobieństwo jest uderzające” -
napisał Fryderyk. Ot, zwykłe braterskie docinki. Kiedy brat Ŝartował, w jego oczach, tak
surowych pod chłodnymi szkłami okularów, zapalały się ciepłe i miłe iskierki (szybko zresztą
gasły). Nawiasem mówiąc, to przecieŜ Fryderyk nadał jej przezwisko śaba, zaraz po tym, jak
ujrzał ją po raz pierwszy. Opowiadał, Ŝe kiedy rozwinięto kocyk, w którym została przywieziona
z kliniki, ujrzano rozpłaszczony brzuszek, cienkie łapki oraz podkurczone nóŜki, w łysej zaś
głowie rozwarł się bezzębny otwór od ucha do ucha. Skojarzenie, twierdził Fryderyk, było
natychmiastowe, ale nikt nie miał mu za złe jego okrzyku, bo tato koncentrował uwagę na
mamie, a ta znów - na Wolfim, który właśnie przeŜywał pierwszy atak zazdrości.
Odtąd w domu nazywano ją śabą i, prawdę mówiąc, tak wolała. Ochrzczono ją bowiem
jako Hildegardę - na cześć średniowiecznej zakonnicy, kompozytorki i pisarki w jednej osobie.
Mama (z wykształcenia muzyk - wirtuoz) była fanką Hildegardy von Bingen i kiedyś, w
rozkwicie swych twórczych lat, wiązała zapewne z osobą córki sprecyzowane nadzieje. Szkoda,
Ŝe w stosownym czasie nie zachwyciła się na przykład GraŜyną Bacewiczowną. Wolfi teŜ by
pewnie wolał dostać imię po - powiedzmy - Krzysztofie Pendereckim; jako Wolfgang Amadeusz
Schoppe wzbudzał drwiny w kaŜdej szkole, do jakiej trafił (a było ich trochę) i musiał pięścią
torować sobie drogę do powszechnego szacunku (zaraz po tym, jak juŜ ją sobie utorował,
wyrzucano go ze szkoły, lub wzburzona matka przenosiła go sama).
Najgorzej miał Fryderyk. Jemu z reguły wpisywano do dziennika szkolnego nazwisko
Szopen, czasem przez dwa „p”, a czasem przez „Ch”, a niekiedy nawet przez jedno i drugie.
MoŜe to dlatego zaraz po studiach tak spiesznie, skwapliwie i bez cienia Ŝalu opuścił ojczyznę.
W USA zapewne, a juŜ zwłaszcza w Ośrodku Kosmicznym NASA, tradycja romantyczna słabiej
jest zakorzeniona niŜ na pewnej melancholijnej równinie o fatalnym - aŜ do dziś - połoŜeniu
geopolitycznym, z mnóstwem wierzb płaczących i listopadowej mgły.
Fryderyk zawsze powtarzał, Ŝe polubił siostrę od drugiego wejrzenia, bo po pierwszym
był w szoku (do dziś zresztą nie przepadał za noworodkami). Jako człowiek powściągliwy nie
okazywał emocji zbyt wylewnie, jednak uczucie jego znajdowało wyraz w miłych kpinkach, w
drobnych dowodach pamięci oraz w stałej trosce. ŚwieŜutki przykład: list z Houston przyszedł
wczoraj, dokładnie w przeddzień jej urodzin!
Kochany Fryderyk.
Tyle subtelności!
OtóŜ Wolfiego nie byłoby stać na podobny gest. Wolfi był jak z innego tworzywa. Bracia
róŜnili się nawet na pierwszy rzut oka; Fryderyk, nieco oschły, wytworny i opanowany, zawsze
najlepszy we wszystkim, co robił, emanował rozumnym spokojem. Wolfi ¦« - krzepki, bujny i
nieprzewidywalny fan punk rocka, niósł ze sobą zamęt, kłopoty i mnóstwo wybuchowego
humoru. Zwykle przebywał poza domem; twierdził, Ŝe w ten właśnie sposób najlepiej się
przygotowuje do matury. Od stycznia miał juŜ tylko dla siebie pokój, w którym dominował
komputer Fryderyka z drukarką i skanerem, oraz biblioteczka z cenną kolekcją tomików
poetyckich (Fryderyk zbierał wyłącznie pierwsze wydania). Wolfi mógł tam sobie teraz siedzieć
godzinami, brzdąkając na swej zakurzonej gitarze elektrycznej (porzucił był dla niej grę na flecie.
Zresztą, nauki gry na gitarze teŜ poniechał, gdyŜ porwało go miksowanie).
Ale teraz, kiedy wolno mu było brzdąkać do woli, Wolfi nie brzdąkał. Przesiadywać zaś
w domu nie miał zamiaru; twierdził, Ŝe jako pełnoletni moŜe wychodzić, na jak długo zechce,
zwłaszcza Ŝe nie ma ochoty oddychać zatęchłą atmosferą tej mrocznej dziupli w betonie.
Trudno było nie zgodzić się z nim co do atmosfery: zatęchła na dobre. Pokój, którym
teraz zawładnął Wolfi, zaścielały prane i nieprane skarpetki od pary; odzieŜ zalegała parkiet.
Pośród skłębionej pościeli leŜały pudełka od pizzy, zeschnięte ogryzki jabłek, brunatne skórki
bananów i talerze ze śladami musztardy. Natomiast na tapczanie zwolnionym przez Fryderyka
pysznił się obecnie rower wyścigowy Wolfiego. Pod koła miał podścieloną folię z bąbelkami, z
boku zaś podpierała go zjechana deskorolka, której nikt nie miał prawa dotykać.
Wolfi był skłócony z tatą.
A mama od wyjazdu Fryderyka miała rozstrój nerwowy i albo płakała albo apatycznie
wpatrywała się w okno. Nawet nie była w stanie prowadzić mediacji.
2.
Jak twierdzą czasopisma dla kobiet, jogurt naturalny, wymieszany z miodem i płatkami,
wywiera zbawienny wpływ na cerę, i to zarówno stosowany zewnętrznie, jak i do wewnątrz.
śaba co dzień jadała taką owsiankę na pierwsze śniadanie (zaś przed wieczorną kąpielą
okładała nią sobie twarz i dekolt, Ŝeby zapobiec stanom zapalnym skóry). Zdarzało się jednak, i
nawet całkiem często, Ŝe Wolfi wyŜerał jej jogurt albo muesli, czy wreszcie miód, tak Ŝe była to
jednak raczej loteria niŜ pielęgnacja stała. Dziś na przykład zabrakło miodu. Jogurt teŜ został
zjedzony. Na szczęście była herbatka z dziurawca, której Wolfi nie lubił; doskonała rzecz na
przemianę materii. śaba włączyła cichutko radio (śpiewał zespół Sistars) i popijała, siedząc
spokojnie aŜ do chwili, gdy pojawił się Wolfi - krzepki, rumiany, zaspany, z ziewającą paszczą
skierowaną w stronę lodówki. Natychmiast apodyktycznie przełączył radio na RMF i trafił na
Papa Roach. Zadowolony, nastawił muzykę głośniej, wyjął butlę napoju mlecznego i wypił go
duszkiem, robiąc przy tym tyle hałasu, co górski wodospad.
Wolfi ubrany był w czerwone bokserki, klapek zaś nie miał, bo z reguły nie wiedział,
gdzie są. Plaskając bosymi stopami numer czterdzieści pięć i raźno podrygując, zajrzał do
lodówki nieco głębiej i wydobył z niej samotną kiełbaskę śląską, a następnie pogładził nią siostrę
po policzku.
- Piętnacha, co? - powiedział tonem starca. - Jeszcze trochę i zaczniesz siwieć. To tak
szybko idzie.
NaleŜało uznać, Ŝe były to jego bezpretensjonalne i niekonwencjonalne Ŝyczenia z okazji
urodzin, więc śaba odpowiedziała:
- No, dzięki.
On zaś wziął jej sprzed nosa pudełko muesli, wsypał sobie do ust sporą porcję tej suchej
strawy, połknął wszystko bez popijania, a za to zagryzł kiełbaską.
- TeŜ kiedyś byłem w twoim wieku - odezwał się, stawiając patelnię na gazie i
wydychając chmurę czosnkowej woni.
Zwykle był lakoniczny i się spieszył, toteŜ śaba uznała, Ŝe naleŜy podtrzymać tę wątłą nić
urodzinowej konwersacji. Nie moŜe być - odrzekła z oŜywieniem.
Tak, a jakŜe. To nie było przyjemne. A co Frycek? Powinszował? AleŜ oczywiście -
odparła śaba sztywno. - On zawsze pamięta... O sobie - odgadł Wolfi bez namysłu.
- ...o innych - dokończyła śaba gniewnie. - Przysłał śliczny list. A ty się go wiecznie
czepiasz.
- Jaki jestem ohydny - rzekł Wolfi z potępieniem, po czym usmaŜył cztery jajka z cebulą,
silnie przypalając masło. Zalał danie keczupem, doprawił musztardą i sosem tabasco, pobrał z
szuflady widelec, a z pudła - bułkę i juŜ miał wychodzić, gdy coś mu się przypomniało.
- A! - rzekł z jedną nogą w powietrzu. - Mam dla ciebie prezent. Ale go zapomniałem w
samochodzie.
Zawsze czegoś zapominał w samochodzie; miał starego garbusa, kupionego chyba na
złomowisku. Sam go wyremontował, lecz mimo to garbus wiecznie był w naprawie; kiedy akurat
nie był - poruszał się z chorobliwym stękaniem, wyrzucał spod garbu kłębki spalin, a co pewien
czas fundował pasaŜerom chwile zapierającej dech w piersiach ciszy. Wolfi go uwielbiał. Kupił
go za własne pieniądze; ciągle miał własne pieniądze, gdyŜ był człowiekiem pełnym inwencji.
Zarabiać zresztą musieli wszyscy troje, wobec mizernego stanu rodzinnych finansów. śaba, na
przykład, uczyła angielskiego parkę miłych zerówkowiczów. Fryderyk, nim wyjechał do Stanów,
latami udzielał korepetycji ze wszystkich przedmiotów ścisłych. Jeden Wolfi, programowo
przeciwny systemowi szkolnemu oraz, generalnie, nauczaniu, zarabiał na inne sposoby. A tych
było bez liku. Poznawszy jakiegoś starego psychola wszedł z nim w spółkę kapitałową i odtąd
jeździli garbusem po mieście, by malować kominy lub teŜ wywabiać z tynków napisy sprayowe i
graffiti. Wieczorami, zwłaszcza w weekendy, Wolfi grywał w klubach na keyboardzie, przez co z
reguły spóźniał się na lekcje w poniedziałki. Kiedy omal za to nie wyleciał ze szkoły, zmienił
system zarobkowania na bardziej stabilny: projektował tatuaŜe zmywalne. Generalnie radził
sobie nieźle i jako pierwszy w rodzinie zdołał złoŜyć swe oszczędności w funduszu
inwestycyjnym. Codziennie sprawdzał wiadomości giełdowe i z zadowoleniem utrzymywał, Ŝe
cechuje go finansowy geniusz.
Dopiero kiedy młody kapitalista opuścił kuchnię, śaba odwaŜyła się wywietrzyć siny
dym pozostały po smaŜeniu i ściszyć muzykę - tylko Ŝe było juŜ za późno. Wolfi zdołał obudzić
kogoś, kto akurat dzisiaj mógłby sobie pospać dłuŜej.
- Ale nie! - indyczył się tato, wchodząc do kuchni w swej spranej piŜamie w paski.
Wyglądał jak pobladła, wysuszona i spatynowana kopia Fryderyka, do której doklejono siwą
bródkę. PiŜama nie ujmowała mu ani odrobiny namaszczenia i srogości, wręcz przeciwnie nawet.
- Musi być łomot od rana! I oczywiście - dorzucił gniewnie - ksiąŜę nie umył po sobie patelni.
śaba milczała dyplomatycznie. Podsycanie konfliktów w tak ciasnym mieszkaniu
kłóciłoby się z jej poczuciem realizmu i ładu.
- Ten chłopak źle skończy - wyrzekł tato standardową frazę, po tylekroć juŜ wygłaszaną
przez wszystkich ojców wszech czasów, z identyczną na ogół skutecznością.
śaba oblizała łyŜeczkę.
- Herbatki z dziurawca? - zaproponowała.
Ojciec spojrzał na nią z zaskoczeniem, jakby dopiero teraz zauwaŜył jej obecność.
- A! - rzekł. - śabcia. Kochane dziecko. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Masz
tu dwadzieścia złotych, kup sobie jakiś dezodorant. - Sięgnął do kieszeni piŜamy, lecz wbrew
oczekiwaniom nie znalazł tam portfela. - Mam portfel w marynarce - przypomniał sobie. - Dam
ci potem.
- Dziękuję bardzo - odrzekła grzecznie śaba. - A moŜe kawy? Lecz on przebywał
mentalnie w sferze zagadnień genetycznych.
- Dlaczego Wolfi nie jest taki jak Fryderyk? - spytał. śaba nie wiedziała.
Tato usiadł przy stole, jakby to było biurko, spojrzał na zegarek, ułoŜył ręce na
plastykowym obrusie i przyjrzał się im z uwagą.
- Niechby chociaŜ brał przykład ze starszego brata - kontynuował surowo. - Popatrz,
powiedz sama, czy Fryderyk byłby zdolny nastawić radio na cały regulator, kiedy ojciec śpi ze
swoim nadciśnieniem?
- Nigdy.
- I otóŜ to.
- Ale...
- śadne ale! śadne ale!
- Wolfi po prostu nie zwrócił uwagi...
- A o czym ja mówię, ha? O czym? - przerwał tato, stukając knykciem w stół. - Nie
zwrócił. I o to mi chodzi. On nie zwraca. On nie umie być uwaŜający wobec innych. Pamiętaj,
nie bierz z niego przykładu. Nigdy.
- Hm.
- Z Fryderyka bierz. Z Fryderyka.
- Uhm.
- Fryderyk jest bez zarzutu, pamiętaj.
- Dostałam od niego list, wiesz? - wtrąciła śaba.
- Mama mówiła, pokazała zdjęcie. SpowaŜniał.
- O, tak.
- Nic dziwnego. Houston! - Ŝebym to ja miał taki start. W jego wieku mogłem tylko śnić o
podobnej szansie. - Tato zdjął okulary, spojrzał przez ich soczewki i przetarł je rogiem piŜamy
tak starannie, jakby usuwał z ich powierzchni wszystko, co mu w Ŝyciu przeszkodziło. - Jestem z
niego dumny - wyznał.
- Ja teŜ.
- A Wolfgang nie zda matury.
śaba Ŝywiła podobne obawy, lecz teraz odparła lojalnie:
- E, bo ja wiem. Pamiętaj, Ŝe za nimi idzie pusty rocznik. Wszyscy zdadzą w tym roku.
- To niestety moŜliwe - przyznał ojciec z potępieniem. - To jest sytuacja w najwyŜszym
stopniu niewłaściwa. Zawdzięczamy to błędnym decyzjom ministerstwa.
- Hm.
Tato był posępny.
- Wczoraj dzwoniła do niego jakaś dziewczyna. Nie podobał mi się jej głos. Nie podobał.
Dziewczyny o takich głosach z reguły miewają problemy z fizyką.
O jakich głosach? - zastanowiła się śaba, lecz nie odwaŜyła się prosić o wyjaśnienia. Tato
od lat uczył fizyki w renomowanym liceum i miał wiele niewzruszonych teorii, jak teŜ
skostnienia charakterystyczne dla zbyt długo wykonywanego zawodu. Był apodyktyczny,
nietolerancyjny, wymagający, wybuchowy i pompatyczny. Z wiekiem nabrał teŜ zwyczaju
powtarzania waŜniejszych wypowiedzi, jakby je chciał utrwalić w pamięci słuchacza, lub skłonić
go do skrzętnego notowania. śabie było go okropnie Ŝal.
- Typowa uwodzicielka. Typowa - uwypuklił teraz swoją wcześniejszą ocenę. - śeby
tylko Fryderyk nie zapomniał w Stanach, po co tam poleciał.
- Co masz na myśli właściwie?
- Uwodzicielki.
- PrzecieŜ on ma RóŜę.
- RóŜę? Co znowu! To tylko jego koleŜanka z liceum.
- I ze studiów!
- No, to co. Daj spokój, śabciu. Ona nie dla niego!
- Coś nie tak z jej głosem?
- BądźŜe powaŜna. Nie, RóŜa to dziewczyna spokojna, niebrzydka. Ale intelektualnie na
pewno odstaje od jego poziomu.
- W którą stronę? - zaŜartowała śaba, lecz ojciec spojrzał na nią z dezaprobatą. Nie mając
poczucia humoru, na Ŝarty reagował zwykle urazą albo gniewem.
śaba umilkła, popijając dziurawiec. Lubiła RóŜę, niezaleŜnie od tego, co ją łączyło z
Fryderykiem. Zawsze teŜ miała nadzieję, Ŝe starszy brat ujrzy w tej miłej osobie kogoś więcej niŜ
tylko wieloletnią koleŜankę, douczaną przez niego w przedmiotach ścisłych i nakłonioną
następnie do studiowania astronomii. Kiedyś - było to jeszcze przed ich maturą - przywiózł RóŜę
do Koszut, na rodzinną uroczystość. Od tego czasu często moŜna było ich widzieć razem - szli na
zajęcia, albo z nich właśnie wracali, zawsze nierozłączni. Indagowany w tej sprawie przez
niespokojną mamę, Fryderyk oświadczył, Ŝe o RóŜy myśli wyłącznie jako o koleŜance i Ŝe nie
Ŝyczy sobie Ŝadnych komentarzy w tej kwestii. Trzeba przyznać, Ŝe istotnie, wyglądali zawsze
bardzo serio: maszerowali równym krokiem, nie dotykając się nawet, objuczeni ksiąŜkami albo
mapami, lub teŜ czekali na tramwaj do obserwatorium, patrząc w swe skrypty i kserokopie.
CzyŜby do Fryderyka, tak zawsze oddanego nauce, nie dotarło nigdy, Ŝe RóŜa jest piękną
dziewczyną?
- Ale o czym my tu mówimy?! - zakrzyknął tato, którego myśl biegła najwyraźniej tym
samym torem. - RóŜa nie jest dla niego nikim bliskim, Ŝe tak się wyraŜę. Najlepszy dowód, Ŝe
nawet nie przyszła się z nim poŜegnać przed wyjazdem.
śaba była innego zdania.
- Czemu by miała nagle przychodzić? Nigdy dotąd to się nie zdarzyło.
A faktycznie, pomyślała. Godne uwagi. Starszy brat nigdy nie przyprowadził RóŜy do
domu. Zresztą, nikogo nigdy nie przyprowadzał. MoŜe się krępował ciasnego mieszkania i
wspólnego pokoju z bałaganiarzem. A moŜe w ogóle wstydził się własnej rodziny? To byłoby
bardzo przykre. JednakŜe - pocieszyła się natychmiast - przynajmniej jej, śaby, się nie wstydził.
Ilekroć ich spotykała na szlaku i dyskretnie spoglądała w inną stronę, to właśnie Fryderyk
pierwszy ją wołał lub pozdrawiał, a RóŜa machała do niej ręką z tym swoim promiennym
uśmiechem. Kiedyś nawet, spotkana w butiku przy Świętym Marcinie, dyskretnie doradziła
śabie w sprawie stanika i nawet dodała kilka słów pokrzepienia (bo nie było takich małych
rozmiarów).
RóŜa była taktowna i Ŝyczliwa. I śaba bardzo ją lubiła.
- Oni chyba zerwali znajomość! - odkrył tymczasem tato. - Tak, to musi być to.
- MoŜe nie - wyraziła nadzieję śaba.
- NiewaŜne. Teraz, kiedy otwiera się przed nim kariera zawodowa, niech on raczej nie
myśli o dziewczynach, bo jeszcze go jaka zwabi w pułapkę biologiczną. Niech on raczej
wypływa na szerokie wody, a kiedy wróci tu w czerwcu, niech sobie wytyczy plan działania...
- W czerwcu to on chyba nie wróci - wtrąciła śaba. Tato znieruchomiał.
- Jak to? - spytał wreszcie.
- Napisał, Ŝe szuka pracy w Stanach.
Ojciec siedział bez ruchu, wciągając dolną wargę i wpatrując się z napięciem w regularny
wzorek plastykowego obrusa. Wreszcie się odezwał, a jego uraŜony głos pełen był
niedowierzania.
- Sam podjął taką waŜną decyzję? Dlaczego się mnie nie poradził? śaba tego nie
wiedziała.
- Zawsze się radził - nie dowierzał tato. - W kaŜdej sprawie przychodził do mnie.
- Albo ty do niego. Spytaj go, tatku. Napisz mu maiła.
- Rzadko odpowiada.
- Bo nie ma kiedy zajrzeć do poczty w tym młynie.
- Tak, pewnie tak. Ale dzwoni teŜ rzadko. Właściwie - wcale.
- MoŜe to za drogo.
- PrzecieŜ dostaje stypendium! - tato zmarkotniał, milczał przez dłuŜszą chwilę i
bezmyślnie to podwaŜał, to zamykał wieczko pudełka z kawą. Nagle dorzucił: - Pamiętajmy, Ŝe
on ma juŜ dwadzieścia trzy lata. On juŜ nie jest małym chłopcem. Dobrze, Ŝe chce sam o sobie
decydować. - Zabrzmiało to jednak jakoś bez przekonania.
W uchylonych drzwiach pojawiło się koło od roweru, a nad nim głowa z wiechciem
jasnych włosów.
- Ja teŜ juŜ nie jestem małym chłopcem - zauwaŜył Wolfi i pojednawczo pokazał białe
zębiska. Był ubrany - rzecz dziwna i rzadka! - w starannie wyprasowaną koszulę z krótkim
rękawem oraz wyprasowane płócienne spodnie. Jeszcze się nie zdarzyło, Ŝeby cokolwiek
prasował. - Wychodzę i nie wiem, kiedy wrócę.
Ale tato nic nie odrzekł, bo był na niego obraŜony od czasu studniówki.
3.
Wolfi wyszedł, drzwi za nim łupnęły i spowodowały głuchy rezonans w betonowych
stropach oraz drŜenie wielkiej płyty. Kiedy dźwięcznie zbiegał ze swym rowerem, uderzając na
kaŜdym zakręcie w metalową poręcz schodów, ktoś z sąsiadów krzyknął za nim z dezaprobatą i
tato, słysząc to, skrzywił się boleśnie. Po chwili znów się skrzywił, bo pisnęły drzwi i do kuchni
weszła mama, ubrana w pikowany szlafrok.
- Znów nie umył patelni - zauwaŜyła słabo.
śaba wstała i chlupnęła do zlewu Ludwikiem. Odszorowała resztki jajeczne i zwęgloną
cebulę, a mama siedziała w tym czasie przy stole w zrezygnowanej pozie.
- Poszedł i nawet nie powiedział „cześć” - poskarŜyła się. - A kiedy mi dał całusa, to juŜ
nawet nie pamiętam. Mój BoŜe, wszystko tak przemija.
Ojciec cmoknął ze zniecierpliwieniem.
Mama rzuciła mu rozŜalone spojrzenie zza swych grubych soczewek. Byli rodziną
okularników. Nawet Wolfi miał astygmatyzm, tyle Ŝe odmawiał noszenia szkieł, twierdząc, Ŝe on
osobiście moŜe widzieć wszystko nieostro i podwójnie, gdyŜ jest audiofilem.
Mama się nie sprzeciwiała. Jej zdaniem, fakt, Ŝe musiała nosić okulary, uniemoŜliwił jej
karierę wirtuoza.
- Zapominasz, Ŝe to juŜ duŜy facet, mamusiu - rzekł kostycznie ojciec.
- Ja nie zapominam, to ty zapominasz i traktujesz go jak dziecko.
- Ja?! Czy to ja oczekuję od niego całusów?!
- No, na pewno nie od niego. Biedny Wolfi. To Fryderyk jest twoim oczkiem w głowie!
- Moim oczkiem? Moim? śabciu, słyszysz?
I tak dalej. Potrafili się pokłócić o wszystko i wszędzie, nawet w kawiarni czy na dworcu.
I zawsze musieli kogoś brać na świadka lub arbitra.
Na ogół tym kimś była ona, śaba.
Skóra jej cierpła od tego.
Często chciała mieć czapkę - niewidkę, albo być taka malutka, Ŝeby się schować do
mysiej nory. A skoro to było niemoŜliwe, nauczyła się utrzymywać bezpieczny dystans.
- Ale, ale - powiedziała, wstając i patrząc na zegarek. - Muszę lecieć.
- Dokąd znowu? - jęknęła mama. - śebyś to chociaŜ w dzień urodzin posiedziała w domu.
To nie. Latasz i latasz. - To mówiąc wstała i ruszyła do sąsiedniego pokoju, skąd przyniosła małą
paczuszkę. - To dla ciebie - powiedziała z westchnieniem, całując córkę w czoło. - Teraz ty się
naciesz.
W paczuszce był pierścionek - złoty, z malutkim diamentem. NaleŜał kiedyś do prababci.
Przekazywany z pokolenia na pokolenie, był właściwie bezuŜytecznym cackiem, poniewaŜ
kolejne dziedziczki miały palce zbyt grube, by go włoŜyć. (Prababcia musiała mieć rączki jak
kret).
śaba ucałowała mamę i pięknie podziękowała, a stwierdziwszy, Ŝe złote kółko nie mieści
się i na jej palcu, nawet tym najmniejszym, schowała prezent do kieszeni wraz z pudełeczkiem.
- Dam go kiedyś mojej córce - zapewniła. - Na piąte urodziny. A teraz juŜ muszę iść.
- Dokąd?!
- Na próbę przedstawienia. Mamy je wystawić na koniec roku. PrzecieŜ wiesz.
Jednoaktówka Kala Amburki. ReŜyseruje pani Bitner. Polonistka.
- Aha.
- Oczywiście, mogłabym nie iść, bo gram tylko karmelitę bosego i nic nie mówię. Ale
musicie mi napisać usprawiedliwienie - rzuciła śaba, wiedząc doskonale, co usłyszy.
- Mowy nie ma - usłyszała. - Szkoła wie, po co organizuje takie zajęcia. Gdyby wszyscy
się zwolnili - snuł rozwaŜania ojciec - trud nauczycieli poszedłby na marne. Idź natychmiast.
Więc poszła natychmiast, choć do rozpoczęcia próby miała jeszcze wiele czasu.
Człowiek musi jakoś się bronić.
4.
Przed dziesiątą słońce wzniosło się nieco, a osiągnąwszy wyŜsze stanowisko zaczęło się
zaraz (rzecz jasna) pysznić i rozsiewać przejawy świetności. Przychodziło mu to tym łatwiej, Ŝe
na błękicie było bezkonkurencyjne: nic absolutnie nie mogło go zaćmić. Szczodre blaski
spływały na Poznań, który i tak był pogrąŜony w przyjemnym świątecznym błogostanie, całkiem
jakby nikogo dziś nie obchodziło, Ŝe kraj jest wstrząsany licznymi skandalami, napięciami,
aferami i niegodziwościami, Ŝe wymiar sprawiedliwości szwankuje, słuŜba zdrowia strajkuje,
edukacja leŜy, transport stoi, kultura upada, bezrobocie nie spada, kapitalizm rozwija się, lecz nie
całkiem w tym kierunku, co trzeba, a szary człowiek jak zwykle dostaje w kość, podczas gdy
jego ciemięzcy pławią się w luksusie.
Słońce, które nie takie rzeczy juŜ widziało, sprawiało wraŜenie, Ŝe jest wyŜsze ponad to
wszystko; ze stoicką łaskawością zaglądało zarówno do śmietników, jak i do wnętrz tulipanów.
Te ostatnie pod wpływem jego gorących promieni rozchylały swe pachnące kielichy. Procesem,
który pod tym samym wpływem równocześnie zachodził w kubłach na śmieci, nie ma potrzeby
się zajmować. Zawsze coś gdzieś gnije, lecz to nie oznacza, Ŝe naleŜy na owym fakcie
koncentrować uwagę, zapominając o piękniejszych stronach rzeczywistości.
śaba umiała zachować ten rodzaj higieny psychicznej. Ominęła wzrokiem przepełniony
śmietnik, uśmiechnęła się do tulipanów i ruszyła przez swoje osiedle.
OŜywiona działalność słońca robiła swoje: wszędzie było coraz bardziej zielono. Liście
kasztanowców, rosnących przy ulicy Urbanowskiej, rozwijały się tak szybko, Ŝe ich ruch moŜna
było nieomal zarejestrować gołym okiem, zaś bzy, otaczające ruderki z pruskiego muru, były juŜ
bardzo bliskie rozkwitu. Po przeciwnej stronie jezdni piętrzyły się gierkowskie bloki z wielkiej
płyty, takie same jak ten, w którym rodzina Schoppe mieszkała od tylu juŜ lat. A dalej na lewo
uliczka Nad Wierzbakiem zbiegała raźno w dół, prosto do punktu zbiórki koła teatralnego
gimnazjum imienia Gombrowicza. Punkt ten mieścił się na mostku, w Parku Sołackim.
śaba, odbywszy długi spacer w miłym milczeniu, budującej ciszy i krzepiącej
samotności, punktualnie o dziesiątej znalazła się na asfaltowej alejce, która prosto jak strzelił
wiodła ku mostkowi. Stare drzewa parku, okryte młodą zielenią, otaczały oko stawu, lśniące
obłędnym blaskiem. Na mostku, przerzuconym ponad sztuczną kaskadą, słaniało się juŜ znuŜone
koło teatralne w ilości dziesięciu osób plus nauczycielki. ZbliŜając się, śaba rozpoznawała
kolejne osoby: cynika Brendana z czerwonymi dredami, egzaltowaną poetkę - turpistkę,
Mariannę, laureata konkursu recytatorskiego na szczeblu ogólnokrajowym, Sebastiana, i jeszcze
parę innych indywidualności - lecz wszyscy oni, prawdę mówiąc, blekli, bledli i tracili znaczenie
przy barwnej postaci Piotrka śeromskiego.
Ten człowiek zawsze musiał być na pierwszym planie, a na tym pierwszym planie grać
pierwsze skrzypce. Nawet, kiedy stał w tłumie, za plecami innych, od razu tam robił się plan
pierwszy oraz centrum wydarzeń. śeromski był wysoki, ale nie przesadnie, dość przystojny, ale
bez rewelacji, a na głowie rosła mu wielka szopa naturalnych loków, skręconych jak czarne
spręŜyny. Oczy miał koloru smoły, lecz - ze względu na ich nieduŜy rozmiar - teŜ niezbyt
uderzające. Pod dziarsko zadartym jego nosem widniały, owszem, kiełkujące wąsiki, co u ucznia
gimnazjum było pewną osobliwością przyrodniczą - lecz niczym więcej, u licha. Nie bardzo
moŜna było określić, na czym polegał ten jego magnetyzm, tak wysławiany przez koleŜanki; lecz
zarazem niepodobna było go zanegować. Nauczyciele o magnetyzmie nie wspominali; twierdzili,
Ŝe Piotruś jest nadaktywny i nadpobudliwy. śaba natomiast uwaŜała, Ŝe jest on przede wszystkim
denerwujący przez swą zbędną i chaotyczną ruchliwość. Wszędzie było go pełno, wytwarzał
wokół siebie nieustanny hałas i zamęt, a nieumiarkowane, narcystyczne, nieustanne gadulstwo
było najbardziej uderzającą jego wadą. Poza tym, ani chwili nie umiał ustać spokojnie i wiecznie
go ciągnęło do działań ryzykownych lub przynoszących poklask otoczenia.
Ot, i teraz - zamiast stać jak wszyscy zwyczajnie, z miną smętną i znudzoną, zgarbiony
lub wsparty o najbliŜszą podporę - śeromski Ŝywiołowo spacerował w tę i z powrotem po
wąskiej drewnianej balustradzie mostku, nie patrząc pod nogi, jakby nigdy w Ŝyciu nie słyszał o
Izaaku Newtonie. Śmigał adidasami po łukowatej poręczy, a jego bojówki furkotały beztrosko,
podczas gdy on sam piał jak kogut. Piętnaście lat wychowywania tego człowieka dało Ŝałosne
doprawdy rezultaty.
Jego mama była sławną aktorką, a ojciec - dość dziwacznym artystą plastykiem. I to moŜe
tłumaczyło pewne nieprawidłowości rozwojowe. JednakŜe przy wszystkich swoich brakach
śeromski miał teŜ coś w rodzaju zalet: uczył się nieźle, wygrywał turnieje szachowe, a ostatnio
nakręcił kamerą taty zabawną komedię w stylu Monty Pythona, którą zachwycona pani Bitner
wyświetliła na specjalnym pokazie dla całej szkoły (zwalczając opór dyrekcji i wychowawczyni,
pani Sznytek). Sam śeromski zagrał, rzecz jasna, rolę pierwszoplanową, poboczne pozostawiając
wybranym członkom koła teatralnego. Osoby obsadzane w rolach karmelitów bosych nie dostały
propozycji udziału w tym ambitnym przedsięwzięciu.
śaba czuła się z tego powodu lekko zawiedziona, ale i upokorzona. W ogóle, cały ten
śeromski! - coś w jego spojrzeniu i intonacji! coś w jego sposobie bycia! - sprawiało, Ŝe zaniŜała
się jej samoocena. śaba mierzyła metr pięćdziesiąt dwa, czyli nie była krasnoludkiem. A jednak
przy Piotrze śeromskim tak właśnie się czuła: jak krasnoludek. ŚwieŜo ogolony krasnoludek bez
bródki. Infantylny i pedantyczny krasnoludek - prymusik o małych rączkach, krótkich nóŜkach i
wąziutkim horyzonciku. Daremnie się starała poprawić swój wizerunek. ZuŜywała mnóstwo
kosmetyków i środków higieny, załoŜyła sobie kółko w nozdrzu (fala krytyki w domu i szkole
była czymś, co śaba uznała za koszty własne przedsięwzięcia), a ostatnio zmieniła nawet
oprawki okularów na prostokątne. Prostokątne - jak podano w czasopiśmie kobiecym -
postarzają. Wszystkich, tylko nie ją. Kiedy śeromski na nią spoglądał, oczy jego wyraŜały
doskonałą obojętność o zabarwieniu z lekka negatywnym. Zupełnie, jakby patrzył na
przedszkolaka z łopatką lub wręcz - na pusty słoik po ogórkach.
Ale dzisiaj - rzecz dziwna! - stało się inaczej.
ZbliŜała się właśnie dróŜką, usianą plasterkami światła i cieniami ruchliwymi jak myszy,
gdy śeromski, balansując na balustradzie, zwrócił wzrok w jej stronę.
- Kukuryku! - zapiał i omal nie zleciał. - Udka! Udka! Udka!
Członkowie koła teatralnego, nauczycielki, jak teŜ i wszyscy spacerowicze, mamy z
wózkami, zakochane pary oraz emeryci i renciści, w tym jeden wiarus w białej furaŜerce -
odwrócili się i spojrzeli na śabę, jak maszeruje w swoich króciutkich szortach, po raz pierwszy w
tym sezonie wydobytych z szafy, i jak przemieszcza swoje gołe nogi, specjalnie na tę okazję
posmarowane samoopalaczem w kremie.
Od razu splątały się jej kolana; zmyliła krok, a nawet się niezgrabnie potknęła. Z
zakłopotania oblała się rumieńcem i na chwilę przystanęła, walcząc z chęcią ucieczki.
śeromski dostrzegł to nieomylnie i miał z tego, rzecz jasna, nieziemską uciechę. Zaśmiał
się triumfalnie, wykonał nagły ruch - i w tym momencie dosięgła go ewidentna kara boska: noga
mu się omsknęła, po czym runął z poręczy mostku.
Członkowie koła teatralnego oraz obie nauczycielki wydali wspólny okrzyk zaskoczenia,
podobnie zresztą jak sama ofiara, która padła z dwóch metrów na chudy zadek, po czym walnęła
głową w kamień i znieruchomiała widowiskowo.
- Och! Nie Ŝyje! - zakrzyknęła wraŜliwie turpistka Marianna, przewieszając przez poręcz
swoje długie, proste włosy i blade ramiona.
Rzeczywiście, śeromski leŜał martwo u stóp śaby, oczy miał przymknięte, a wartkie
wody omywały jego znieruchomiałe adidasy.
Przeraźliwa cisza zapanowała teraz wokół - młodzieŜ z zapartym tchem wpatrywała się w
ciało kolegi, zaś nauczycielki skamieniały ze zgrozy, brzemiennej w świadomość nieuchronnych
konsekwencji. Słychać było tylko bulgotanie strumyka, toczącego się po kamieniach - hej, i cóŜ
to jeszcze?
śaba pochyliła się, by zidentyfikować ów dźwięk, lecz w tym samym momencie, gdy
pojęła, Ŝe ofiara emituje nie tylko normalny oddech, lecz i wewnętrzny chichot - typek ten
poderwał się gwałtownie, rycząc jak jakieś monstrum, szczerząc zęby i wyciągając przed siebie
długie łapy z palcami jak szpony drapieŜcy.
- Uuu! Yyyy! - wył, niczym bohater horroru, podczas gdy ona, w pierwszym,
niekontrolowanym odruchu przeraŜenia, rzuciła się do ucieczki.
śeromski pognał takŜe, rycząc ohydnie. Sadził tak za nią przez alejkę i przez krzaki, w
które na koniec śaba wpadła, by jak najszybciej wydostać się z parku - a ich śladem drobiły na
wysokich obcasach obie nauczycielki. Koło teatralne, znuŜone i apatyczne, nieskore do nagłych
biegów i zrywów, pozostało, niezaangaŜowane, na mostku.
Tym sposobem straciło szansę na obejrzenie dalszego biegu wydarzeń. A były one jeszcze
bardziej dramatyczne. śaba, wyskoczywszy przez krzaki na chodnik koło kiosku, nie ograniczyła
się do tego, lecz w dziwnej panice pobiegła dalej, na jezdnię, gdzie, niestety, z całym impetem i
hukiem wpadła na samochód.
Na szczęście był to tylko mały fiat, który ledwo jechał. W dodatku zbliŜał się akurat do
skrzyŜowania, więc musiał zwolnić. Mimo to śaba odczuła potęŜne uderzenie w bok, a następnie
- piekący ból; odrzucona przez maskę samochodu padła na jezdnię, gołymi kolanami szorując po
asfalcie i zdzierając sobie z nich skórę do Ŝywego mięsa. Miała teŜ wraŜenie, Ŝe wszystkie zęby
wbiły się jej w język i tam pozostały. Ujrzała wielką czerń i na chwilę zapadła w miękki worek
ciszy.
Nagle tuŜ przed nią, w obłoku jasności, pojawiły się rzadkie czarne wąsiki.
- No i po co to się uciekało? - spytał śeromski, przyglądając się jej z pobłaŜliwym
zainteresowaniem.
Nie wiadomo, co było bardziej oburzające: jego słowa, czy ta pobłaŜliwość.
- Ty tlinio! - wybuchnęła śaba, w ustach mając pełno jakiegoś płynu.
- To krew! - zauwaŜył śeromski troskliwie, wpatrując się w jej usta. - Ujujuj, ale leci.
Chyba sobie odgryzłaś język. Ale poza tym nic ci nie jest? PokaŜ no te kolanka. Ciu, ciu.
śaba odepchnęła jego natrętne, zimne łapy i zebrawszy się w sobie usiadła na asfalcie.
Rozejrzała się wokół. Słońce. Zieleń. Cisza. Ani ludzi, ani pojazdów. Tylko kierowca małego
fiata przyglądał się jej spłoszonymi, wrednymi oczkami.
- To ja juŜ pojadę - powiedział zza uchylonej szyby i szybko rozejrzał się wokół. - A na
drugi raz uwaŜajcie, dzieciaki. Baj.
Ruszył z brzękiem blachy i zaraz znikł w Alei Wielkopolskiej. Obie nauczycielki wypadły
teraz zza krzaków i obie stanęły jak wryte.
- Och! - przestraszyła się pani Aurelia Bitner, polonistka. - Dlaczego siedzicie na jezdni?
- śeromski, puść ją, ale juŜ! - zareagowała odruchowo wychowawczyni, pani Sznytek.
- Ach, ona się skaleczyła, ona ma otarte kolana! - przejmowała się pani Bitner, delikatna
brunetka z wielkimi oczami koloru jeŜyn. Podbiegła, załamując wątłe dłonie. - Ile krwi!
- śeromski, przestań się z nią tarzać! - zakomenderowała natomiast wychowawczyni,
wyciągając przed siebie potęŜne ramię zakończone palcem wskazującym o lakierowanym
paznokciu.
- JuŜ przestaję - odparł Piotrek i poderwał się jak pajac na spręŜynie. - Miło jest trochę się
potarzać, ale ostatecznie muszą istnieć pewne granice. Granica przyzwoitości jest jedną z nich.
- Blbl - wybełkotała śaba, gotując się z oburzenia, bezsilności i poczucia krzywdy.
Chciała wstać, lecz nogi jej sflaczały.
Pani Sznytek stanęła tuŜ nad nią, wielka jak góra. Widziana z dołu, miała ogromne
dziurki w nosie, z których sterczały czarne włoski.
- Zaloty, zaloty! - zagrzmiała z niesmakiem. - Tak, pani Aurelko. Powiem pani, Ŝe ja teŜ
kiedyś kochałam młodzieŜ, tak jak pani teraz bynajmniej. Ale mi to przeszło. MłodzieŜ łobuzuje,
pani Aurelko, a w tych swoich głowach nie ma nic, tylko seks. Takie czasy, kochana. Schoppe,
zawiodłaś mnie. Nie spodziewałam się tego po tobie. Kolczyk w nosie, i jeszcze za chłopakami
latasz. śeromski, a ty co? śe jesteś chłopiec ładny atrakcyjny, to się zaraz dajesz dziewczynom
prowokować? Bo powiem rodzicom!
Prowokować?! Niesprawiedliwość była tak krzycząca i bezmierna, Ŝe śaba omal nie
wybuchnęła płaczem. Uzewnętrznianie uczuć jednak zawsze jej się wydawało nieeleganckie, a z
pewnością było niebezpieczne. Splunęła tylko Ŝywym szkarłatem i juŜ - juŜ miała sformułować
zdanie, które pani Sznytek zapamiętałaby na zawsze, gdy usta znów jej się wypełniły ciepłym
płynem o metalicznym posmaku.
- Na drugi raz nie wkładaj szortów - zauwaŜyła z potępieniem pani Sznytek i chciała
pociągnąć ten temat, lecz na szczęście pani Bitner, jak anioł pokoju, weszła do akcji.
- Biedulka. Ona krwawi - powiedziała ze współczuciem. Cała w bieli, krucha, smukła i
elegancka, nie zawahała się przed podniesieniem uczennicy z asfaltu. - Piotruś, pomóŜ - poleciła,
widząc, Ŝe rzecz będzie trudna.
śaba coś wybełkotała, pryskając czerwoną śliną, lecz pani Bitner nawet się nie usunęła. -
Podaj jej rękę - poprosiła.
śeromski wyciągnął czarno owłosioną łapę, lecz śaba ją odepchnęła.
- Oprzyj się na nim, oprzyj, Hil - degaardo - poprosiła pani Bitner.
- Oj, pani Aurelko, bo się pani pobrudzi. Pani to zawsze taka chętna do tej młodzieŜy. Ja
teŜ kiedyś kochałam młodzieŜ, pani Aurelko, ale mi przeszło. MłodzieŜ nie ma za nic
wdzięczności, wyśmieje panią i obmówi, tacy oni są, kochana.
- No, Hil - degaardo! - zachęciła ją szeptem pani Bitner i rzuciła spłoszone spojrzenie w
górę, na panią Sznytek.
Była jedyną osobą w szkole, która zwracała się do śaby po imieniu. I - rzecz dziwna - w
ustach pani Aurelii brzmiało ono nawet ładnie. MoŜe dlatego, Ŝe wymawiała je tak melodyjnie i
przeciągle. Była wytworna, łagodna i tyle wiedziała o sztuce! Hildegarda von Bingen to nie był
dla niej, jak dla innych, pusty dźwięk. Znała się teŜ na teatrze (Jej mąŜ, Konrad, był znanym
scenografem). Nigdy nie podnosiła głosu, cechowała ją ujmująca uprzejmość. Szczerze mówiąc,
była najmilszą nauczycielką, jaką śaba kiedykolwiek spotkała. Człowiek nie miałby serca, gdyby
chciał robić afronty tej kulturalnej i bezbronnej osobie.
Przyjęła więc rękę śeromskiego, wsparła się teŜ na ramieniu pani Bitner - i wreszcie
zdołała wstać. Dopiero teraz stwierdziła, Ŝe cała się trzęsie.
Pani Bitner teŜ to zauwaŜyła.
- Och, jesteś w szoku - szepnęła współczująco. - Potłukłaś okulary - podała śabie
ligninowe chusteczki do zatamowania krwi i otuliła jej ramiona swoim białym sweterkiem.
Tymczasem pani Sznytek oświadczyła apodyktycznie, Ŝe musi - jako wychowawczyni -
doprowadzić poszkodowaną uczennicę do placówki słuŜby zdrowia.
- Dobrze, Ŝe właściwie nic się nie stało - dodała - bo dopiero by się zaczęły
nieprzyjemności, odpukać.
śaba musiała ulec tej presji. Wychowawczyni miała samochód, zaparkowany tuŜ za
rogiem. Odesłała panią Bitner z powrotem na mostek i zleciła jej rozpoczęcie próby w miejscu
przewidzianym, to jest na placyku przed restauracją, tam gdzie stoją ławeczki. Sama tymczasem
wydobyła kluczyki z torebki i otworzyła swoje daewoo.
- Hiltetatlo - odezwał się zaraz z głębi samochodu Piotr śeromski, z miną złośliwej
małpy. - Chodź tu, połóŜ główkę na półgłówku, sorry, na podgłówku, tylko go nie powalaj.
BoŜe wielki, aleŜ to była cięŜka próba charakteru! śaba poprawiła zbryzgane krwią
okulary i zasiadła na miejscu obok kierowcy, chociaŜ śeromski uznał za stosowne ją uprzedzić,
Ŝe jest ono, w kręgach wtajemniczonych, nazywane miejscem śmierci.
5.
Pani Sznytek, zasiadłszy z pewnym trudem za kierownicą, przekręciła kluczyk w stacyjce
i zupełnie nagle straciła pewność siebie, a za to zmieniła się w kłębek nerwów. Najpierw długo
nie mogła zapalić silnika, potem zbyt szybko puściła sprzęgło; w rezultacie samochód skoczył
naprzód trzema zajęczymi susami. Pani Sznytek wyrwało się bardzo brzydkie słowo, od czego
zrobiła się cała czerwona. Wreszcie, gdy juŜ jej się udało ruszyć, omal nie uśmierciła ich
wszystkich, ładując się prościutko pod tramwaj, który właśnie, nabierając rozpędu, opuszczał
przystanek koło parku. Motorniczy zahamował, dzwoniąc przeraźliwie i sypiąc iskry spod kół,
zaś pani Sznytek, kręcąc kierownicą jak szalona i wydając głuche piersiowe stękanie,
wymanewrowała wreszcie samochód z opałów, dzięki czemu mogli się poturlać prosto przed
siebie, długą Aleją Wielkopolską, mijając przedwojenne wille ukryte w romantycznych ogrodach
oraz dwuszereg potęŜnych kasztanowców, owiniętych paskami Ŝółtej folii (sposób na szrotówka).
- Krew, ho - ho, to ci jest dopiero dziwna i cudowna tkanka - bredził tymczasem
podekscytowany śeromski, przemieszczając się po tylnym siedzeniu ze skrzypieniem tapicerki.
Najwidoczniej uznał, Ŝe musi nieustannie zabawiać rozmową ofiarę swych ekscesów.
- Nie przypadkiem ma kolor czerwony, kolor kuszący jak owoc, kolor alarmu. I wyobraź
sobie, dziewczyno z przedziurkowanym języczkiem - płyn ten posiada tajemnicze właściwości i
nic dziwnego, Ŝe tak go lubiły te przeróŜne wampiry i strzygi, w czasach, gdy jeszcze istniały.
Nie przejmuj się, stracisz jej parę litrów, a ona myk - myk - i odrośnie. Ona odrasta, jak włosy,
paznokcie czy naskórek. Ale prawdę mówiąc, nie rozumiem wobec tego, czemu ofiary
wampirów umierały. Aha, juŜ wiem, bo krew odrasta wolno. Wolniej, niŜ ssą wampiry. Nie
wiem nigdy, czy mówi się ssą, czy ssąją, czy ssią, ale... proszpani, czerwone światło!!!
- O BoŜe! - powiedziała pani Sznytek.
- Słucham? - powiedział śeromski.
- Nie mówiłam do ciebie! - warknęła pani Sznytek. - Bądź wreszcie cicho, choćby przez
chwilę.
- Jakbym był cicho, to byśmy juŜ leŜeli pod tym tirem jako nieduŜy blaszany placuszek -
zwrócił jej uwagę śeromski. - Jak pani widzi czerwone światło, to proszę zatrzymać samochód i
czekać, aŜ się zapali zielone.
- Wiem!!! - odpaliła pani Sznytek z niezwykłą nawet u niej gwałtownością.
- Ach, tak. Myślałem, Ŝe pani nie wie. Tylko dlatego to powiedziałem.
- Cicho!!! - wrzasnęła wychowawczyni, dodając gazu i ostro wzięła zakręt w prawo.
- Mogę być cicho - zgodził się jej uczeń. - Tylko po co. Pani trudności nie mają źródła na
zewnątrz, tylko wewnątrz. Nie, tu pani nie moŜe wjechać, to jest ulica jednokierunkowa. MoŜna
za to ruszyć w górę Roosevelta.
- Ale ja ją muszę zawieźć do szpitala Raszei!
- Mamy dziś święto państwowe - rozsądnie zauwaŜył Piotr śeromski. - Wchodzimy do
Unii Europejskiej. Na pewno wszystko z tej okazji będzie zamknięte, bo to jest bardzo dobra
okazja, Ŝeby wszystko zamknąć. Zanim trafimy na jakiś ostry dyŜur, minie sporo czasu, a ten
krwotok się wzmaga. Na Roosevelta 5 mam znajomą lekarkę. Spółdzielnia Mediluks, na parterze.
Proponuję skorzystać. Cena pięćdziesiąt złotych, ale podejmuję się wpłynąć na obniŜenie taksy.
Znam tam wszystkich. Zwłaszcza ciocię. Ona nie jest naprawdę moją ciocią, tylko koleŜanką
mojej mamy, ale brak ścisłego pokrewieństwa nie będzie tu przeszkodą. O, to ten dom, ten.
Proszę wjechać na chodnik, bo jest wolne miejsce. Popatrz, Hiltetatlo, jaka ładna kamienica. Ze
stalowym drzewem przez dwa piętra, widzisz?
6.
Ciocia, której nie łączyło ścisłe pokrewieństwo z śeromskim, była ogniście rudą, bardzo
szczupłą pieguską około czterdziestki. Dostępu do niej broniła zaŜywna pielęgniarka, ale
śeromski pokonał tę przeszkodę w jednej chwili i juŜ byli w gabinecie, gdzie pani doktor
siedziała za biurkiem odziana w kusy kitelek, z przeciwnej strony blatu wystawiając bardzo
zgrabne nogi. Jej przenikliwe zielone oczy spojrzały ku wejściu tak, jakby w nich miała zoom
oraz migawkę.
- O. Który to z was? - zadała zaskakujące pytanie.
- To ja - rzekł śeromski. - Piotr.
- Ach, Piotr. Pogorszyło ci się?
Pogorszyło mu się bez wątpienia, drwiąco pomyślała śaba, podczas gdy jej obecny
opiekun i protektor odparł pogodnie:
- Skąd, ciociu. Krople pomogły. Wszystko w nosie mi wyschło na wiór. Jak zwykle
przyprowadziłem cioci pacjentkę, reklamuję Mediluks, gdzie się da. Ale proszę potraktować ją
ulgowo, bo to ja ją wepchnąłem pod malucha.
- Ach, tak?
- Tak. Sama by tego przenigdy nie zrobiła, jest doskonale wychowana.
- To pewne, Ŝe samej siebie nie wepchnęłaby pod malucha - zakpiła pani doktor,
strzelając w niego skośnym spojrzeniem. - Ale gdybym chciała leczyć za darmo wszystkie twoje
ofiary, nie miałabym na chleb. Halo, siadaj!!! - tu złapała za łokieć śabę, która, obraŜona i zła,
juŜ leciała do wyjścia, kapiąc krwią po płytkach posadzki.
- śartuję. Otwieraj usta - to rzekłszy, zalała oczy pacjentki białym światłem lampy
bezcieniowej. - Kolanami zajmiemy się za chwilę. Rękę teŜ masz otartą. A pani kim jest?
Zagadnięta w ten sposób pani Sznytek wyjawiła, kim jest.
- Ach, nauczycielką - złowróŜbnie powtórzyła pani doktor. - Mam syna w szkole
podstawowej. A więc, jak rozumiem, w pani obecności uczennica wpadła pod samochód?
- Jaki samochód? - zdziwiła się szczerze pani Sznytek. śeromski wyprodukował
ostrzegawcze spojrzenie i zrobił znaczący grymas.
- Nie, nie, ciociu, absolutnie nie, pani dopiero nadbiegła, kiedy uczennica - cóŜ, nie
wpadła, nie wpadła, tylko upadła, upadła, tak, dobrze mówię, upadła w pobliŜu małego fiata.
Trudno upaść na jezdni nie będąc zarazem w pobliŜu jakiegoś pojazdu. To samochód sobie
jedzie, to znów jakiś rowerek... pojazdy inwalidzkie...
- śeromski! Ty mi jeszcze opowiesz, jak było naprawdę! - przejrzała go pani Sznytek.
- AleŜ po co - uprzejmie odparł jej uczeń. - Są sytuacje, do których lepiej nie wracać
pamięcią. Zresztą, nic powaŜnego się nie stało. Prawda, ciociu?
- PowaŜnego to nie - odparła pani doktor, zaglądając śabie pod język i wpychając tam
gaziki jałowe. - Ale będziemy szyć.
- Z bardzo bliska spiorunowała wzrokiem panią Sznytek, która, w poczuciu obowiązku,
wsparła ręce o kolana i obwiesiła biust, po czym z tej pozycji równieŜ zajrzała w jamę ustną
śaby. - A pani co?! Proszę się odsunąć, nie przeszkadzać, wyjść na korytarz i tam poczekać.
Piotrek, ty teŜ.
Wychowawczyni, tak autorytatywnie pozbawiona moŜliwości uczestnictwa, pozbyła się
takŜe i poczucia odpowiedzialności. Zasiadła z ulgą w poczekalni, zsunęła pantofle ze
strudzonych stóp i sięgnęła po kolorowe czasopismo. śeromski natomiast zabawił w poczekalni
tylko małą chwilę, po czym wrócił do gabinetu, tłumacząc, Ŝe wiedza praktyczna przyda mu się
w przyszłości, kiedy, zamiast być reŜyserem filmowym, zacznie studiować medycynę.
Zaznaczył, Ŝe o tym ostatnim marzył od dziecka.
Pielęgniarka podała jej szklankę i śaba musiała wypłukać usta czymś niesmacznym i
zimnym, po czym znieczulono ją i załoŜono trzy mocne szwy na spodniej stronie języka. W
początkowej fazie zabiegu, a konkretnie - na widok strzykawki - śeromski złoŜył deklarację, Ŝe
gotów jest trzymać kogoś za rękę, względnie głaskać kogoś po głowie. PoniewaŜ nikt nie wyraził
na to ochoty, Piotrek umilkł i tylko przyglądał się z niekłamaną ciekawością dalszym fazom
opatrunku, zwłaszcza przemywaniu kolan śaby i pokrywaniu rozległych urazów lekiem w
aerozolu.
Zadzwonił telefon na biurku.
- Ja odbiorę, siostro - powiedziała pani doktor i zdjęła rękawiczki. - Tu juŜ gotowe,
jeszcze przedramię i proszę dać zastrzyk przeciwtęŜcowy. Słucham, Ida Pałys. Witam pana. Tak,
czekam. Za kwadrans. Zrobił pan wreszcie te zdjęcia zatok? No. To proszę je zabrać ze sobą. A
migdałki pójdą pod nóŜ. Bez protestów! Dojrzałe jak ser francuski.
Ledwie odłoŜyła słuchawkę, Piotrek juŜ się wstawiał serdecznie za śabą.
- Ciociu, jaki znów zastrzyk przeciwtęŜcowy? To się na jednym nie skończy. Tam nie
było Ŝadnego tęŜca, ona upadła na asfalt, a asfalt myją raz na tydzień. Tam, ciociu, nie było ani
kruszyny końskiego nawozu, proszę mi wierzyć, bo ja bym na pewno zobaczył. Zawsze widzę.
- Jesteś wstrząsająco podobny do ojca - odrzekła mu na to pani doktor, a śeromski zrobił
minę człowieka mile połechtanego.
Pani doktor zaś przesunęła sceptyczne spojrzenie z jego twarzy na opatrywane właśnie
kolana śaby. - Powinno się ładnie zagoić - orzekła. - Ale z szortami na razie koniec. Będziesz
miała masywne strupy przez miesiąc. Nie pij dziś nic gorącego. MoŜesz iść na lody.
- Miałem to właśnie w planie, miałem to w planie! - pospieszył śeromski. - Zaraz ją
zabieram do cukierni.
Okropne było to, Ŝe nie mogła nawet go ofuknąć: język jej chyba spuchł, bo wypełniał
wnętrze ust jak pulsująca kula.
- Odwieź ją raczej do domu, ty sowizdrzale - poleciła doktor Pałys. - Dość ma juŜ stresów
na dzisiaj. Lepiej niech się połoŜy, a nie biega z tobą po cukierniach. Trudno, mała, jakoś to
przeŜyjesz.
śaba stęknęła z bezsilnej złości.
Pielęgniarka sięgnęła po ampułki i strzykawkę.
W tejŜe chwili drzwi otworzyły się bez pukania i wszedł mały, czarnoskóry chłopiec w
czerwonych majtkach i zielono - Ŝółtej bluzie. Za nim wkroczył energicznie rudzielec z piłką,
który poufale zwrócił się do pani doktor Pałys, oznajmiając:
- Cześć, wyrwałem Walentemu ząb.
- A śniadanie jadłeś? - spytała nieuwaŜnie pani doktor. - Idźcie sobie, jestem zajęta, a
zaraz mam pacjenta z migdałkami.
- Ale ja go nie do końca wyrwałem.
Pani doktor powiedziała, Ŝe nie do końca rozumie, i zaczęła wypisywać receptę.
- Dynda mu, mamo! Na takim kawałku mięsa.
- I się nie urywa - dorzucił niewyraźnie czarnoskóry Walenty, po czym zbliŜył się do pani
doktor i ochoczo zademonstrował ten unikalny stomatologiczny przypadek.
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ śABA Dla Marysi Konopy z najlepszymi Ŝyczeniami.
ALFABETYCZNY SPIS OSÓB (I MIEJSCA ICH DEBIUTU W ”JEśYCJADZIE”) Bitner Aurelia (vel Genowefa Bombkę), z domu Jedwabińska („Opium w rosole”); Ŝona Konrada Bitnera, polonistka. Bitner Konrad („Brulion Bebe B.”), scenograf. Borejko Ignacy („Kwiat kalafiora”), mąŜ Melanii Borejko, ojciec Gabrieli, Idy, Natalii i Patrycji; filolog klasyczny i bibliotekoznawca. Borejko Melania (Mila), zwana Babi, z domu Makowska, po adopcji Kalemba („Kwiat kalafiora”); ekonomistka, dramatopisarka (pseudonim Kal Hamburka). Górska Patrycja, zwana Pulpecją, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii, Ŝona Floriana Górskiego („Szósta klepka”), matka Anny i Nory Górskich („Język Trolli”); inŜynier leśnik. Kalemba Gizela, po męŜu Trak („Kwiat kalafiora”); przybrana matka Melanii, krawcowa. Lelujka Lucjusz („Imieniny”); weterynarz. Oracabessa Walenty, syn Teresy i Helmuta „Scratch” Oracabessa („Język Trolli”). Pałys Ida, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii, Ŝona Marka Pałysa („Noelka”), matka Józefa i Łucji Pałys; doktor medycyny, specjalista laryngolog. Pałys Józef („Córka Robrojka”), syn Idy i Marka Pałysów; uczeń. Pałys Łucja („Tygrys i RóŜa”), córka Idy i Marka Pałysów; dziecko przedszkolne. Pyziak Janusz („Kłamczucha”), pierwszy mąŜ Gabrieli Borejko, ojciec RóŜy Pyziak i Laury Pyziak. Pyziak Laura, zwana Tygryskiem („Noelka”); córka Gabrieli i Janusza Pyziaka; maturzystka. Pyziak RóŜa, zwana Pyzą („Opium w rosole”); córka Gabrieli i Janusza Pyziaka; studentka astronomii. Rójek Natalia, zwana Nutrią, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii, Ŝona Roberta Rójka („Kłamczucha”), matka Szymona i Jędrzeja Rojków. Schoppe Alina („Imieniny”), Ŝona Jana, matka Fryderyka, Wolfganga Amadeusza i Hildegardy Schoppe; muzyk, bezrobotna. Schoppe Fryderyk („Imieniny”), syn Jana i Aliny Schoppe; astrofizyk. Schoppe Hildegarda, zwana śabą („Imieniny”), córka Jana i Aliny Schoppe; uczennica gimnazjum.
Schoppe Jan („Imieniny”), ojciec Fryderyka, Wolfganga Amadeusza i Hildegardy Schoppe; nauczyciel fizyki. Schoppe Wolfgang Amadeusz, zwany Wolfim („Imieniny”), syn Jana i Aliny Schoppe; maturzysta. Stryba Gabriela, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii, primo voto Pyziak, Ŝona Grzegorza Stryby, matka RóŜy i Laury Pyziak oraz Ignacego Grzegorza Stryby; filolog klasyczny. Stryba Grzegorz („Noelka”), mąŜ Gabrieli, ojciec ElŜbiety Kowalik, z domu Stryba („Noelka”) i Ignacego Grzegorza Stryby; informatyk. Stryba Ignacy Grzegorz („Nutria i Nerwus”), syn Gabrieli i Grzegorza; uczeń. Sznytek Bogna („Brulion Bebe B.”), nauczycielka. Trolla Stanisława („Język Trolli”), uczennica gimnazjum. śeromska Aniela, zwana Kłamczuchą, z domu Kowalik („Kłamczucha”), Ŝona Bernarda, matka Piotra i Pawła; z wykształcenia grafik, później aktorka. śeromski Bernard („Brulion Bebe B.”), ojciec Piotra i Pawła; artysta plastyk. śeromski Paweł, syn Anieli i Bernarda, bliźniaczy brat Piotra; uczeń gimnazjum. śeromski Piotr, syn Anieli i Bernarda, bliźniaczy brat Pawła; uczeń gimnazjum.
SOBOTA, 1 MAJA 2004 1. O brzasku tego doniosłego poranka, właśnie gdy Polska wkraczała do Unii Europejskiej, śaba Schoppe wchodziła do łazienki. Miała na sobie niebieską piŜamę w Ŝółte gwiazdki. Tak się złoŜyło. Pierwszy maja był od lat piętnastu dniem jej urodzin, lecz chwilowo o tym nie myślała, poniewaŜ ziewała jak hipopotam. Powód: niedobór snu. Ta nieduŜa istota o ogromnej dyscyplinie wewnętrznej wstawała o godzinę wcześniej niŜ najranniejszy z domowych ptaszków, po to, by Ŝaden z nich nie łomotał pięścią w drzwi łazienki, domagając się wstępu. Młoda dziewczyna potrzebuje mnóstwa czasu dla pielęgnacji swej urody i dla higieny ciała, lecz nie kaŜdy, niestety, to rozumie. Prysznic z uŜyciem peelingu ziołowego to oczywiście podstawa, podobnie jak czyszczenie zębów fluorową pastą, oklejanie ich paskiem wybielającym, mycie głowy szamponem przeciwłupieŜowym, nalepianie na nos plasterka przeciwko wągrom, zdejmowanie i odrywanie plasterków i pasków, smarowanie twarzy tonikiem i Ŝelem przeciwtrądzikowym i tak dalej. Pewne rzeczy muszą być zrobione! Przy niejakiej wprawie moŜna się z tym uporać w godzinę, lecz tylko dzięki zastosowaniu ścisłej metody. Całe szczęście, Ŝe stosowanie ścisłych metod było dla śaby wręcz sposobem na Ŝycie. Ujęte w ramy, tamy i umocnienia Ŝycie jej biegło płynnie, spokojnie i bez zakłóceń. Wszystko pod kontrolą. śadnych eksplozji i wstrząsów czy teŜ zapaści. Dzień, który się właśnie zaczynał, miał jej przynieść niemal wyłącznie wstrząsy, eksplozje i zapaści, lecz śaba - nieco dziecinnie wyglądająca blondynka o oczach pełnych naiwnego zdziwienia - nie mogła, oczywiście, przewidzieć tego, co miało nastąpić. Z całkowitym spokojem zakończyła swe ablucje w ciągu przewidzianej planem godziny, po czym przemknęła do swego zacisza. Trafiła akurat na moment, gdy słońce, które wygramoliło się zza masywu przeciwległego wieŜowca, zalało entuzjastycznym blaskiem jej czyściutki, biały pokoik. Cztery i pół metra kwadratowego! śaba wiedziała to na pewno, gdyŜ - kierując się uzasadnioną nieufnością wobec danych oficjalnych - sprawdziła to kiedyś za pomocą miarki krawieckiej. Pasjami lubiła wiedzieć, ile co waŜy, mierzy i kosztuje. To jej dawało poczucie bezpieczeństwa.
Zapytany o resztę pomieszczeń, Papcio wyjaśnił jej, Ŝe całe mieszkanie, które odziedziczyli po dziadkach, nie przekraczało pięćdziesięciu metrów powierzchni. Trzy małe pokoje. Pięć osób, w tym dwaj bracia. KsiąŜki. Ciasnota. śaba miała na to swój sposób: idealny ład. Najdrobniejszy przedmiot w jej schludnym pokoiku musiał mieć stałe miejsce. Półki, szafeczki, regały i segregatory systematyzowały wszystko, co się dało. Dla uroczych drobiazgów zaś i dla przedmiotów nacechowanych znaczeniem emocjonalnym zorganizowano tu system szufladkowy. Do systemu tego szkoła polska wdraŜa przyszłych obywateli juŜ w pierwszej klasie podstawówki, zachęcając ich do wykonywania komódek z pudełek po zapałkach. Pięć segmentów po siedem pudełek. Potrzeby estetyczne uczeń moŜe sobie zaspokoić, oklejając swe szufladki papierem kolorowym lub złotym, a nawet - przytwierdzając do lica kaŜdej z nich guzik czy zgoła perełkę. Szkoła polska ma naprawdę duŜo takich fajnych pomysłów. W pokoiku śaby, na jednym z regałów, stał spory zestaw owych szufladkowych konstrukcji, stanowiąc wymowne świadectwo stanu Ŝycia emocjonalnego swej twórczyni i właścicielki. Oto na przykład obiekt, oklejony papierem w Ŝółte róŜyczki, mieścił złoŜone w idealną kostkę wycinki prasowe na temat Brada Pitta. Postać ta - nieco juŜ starszawa i zmięta - wiodła nader interesujące Ŝycie najbardziej seksownego spośród aktorów filmowych świata i śaba od czasu do czasu przeglądała te wycinki - z dezaprobatą lecz nie bez wypieków na twarzy. Jeśli chodzi o najnowszą komódkę, oblepiona była tapetą w paski. W trzech górnych szufladkach mieściła kolejno następujące skarby: - wycinek z ”Gazety Poznańskiej”: „MŁODE GWIAZDY POLSKIEJ ASTROFIZYKI - poznaniak zdobywa stypendium w Houston”, - dwa niewykorzystane bilety na „Władcę pierścieni” do Kinepolis, z datą 3 stycznia 2004, - puszyste kłaczki wełny, wyskubane z rękawa Fryderyka w hali odlotów lotniska Okęcie, opatrzone miniaturową nalepką z pamiętną datą 4 stycznia 2004. Do czwartej szufladki włoŜyła teraz śaba piękny znaczek pocztowy, oderwany od listu z Houston - przedstawiał jasnozieloną ropuchę z Ŝółtymi oczami. „Podobieństwo jest uderzające” - napisał Fryderyk. Ot, zwykłe braterskie docinki. Kiedy brat Ŝartował, w jego oczach, tak surowych pod chłodnymi szkłami okularów, zapalały się ciepłe i miłe iskierki (szybko zresztą gasły). Nawiasem mówiąc, to przecieŜ Fryderyk nadał jej przezwisko śaba, zaraz po tym, jak ujrzał ją po raz pierwszy. Opowiadał, Ŝe kiedy rozwinięto kocyk, w którym została przywieziona
z kliniki, ujrzano rozpłaszczony brzuszek, cienkie łapki oraz podkurczone nóŜki, w łysej zaś głowie rozwarł się bezzębny otwór od ucha do ucha. Skojarzenie, twierdził Fryderyk, było natychmiastowe, ale nikt nie miał mu za złe jego okrzyku, bo tato koncentrował uwagę na mamie, a ta znów - na Wolfim, który właśnie przeŜywał pierwszy atak zazdrości. Odtąd w domu nazywano ją śabą i, prawdę mówiąc, tak wolała. Ochrzczono ją bowiem jako Hildegardę - na cześć średniowiecznej zakonnicy, kompozytorki i pisarki w jednej osobie. Mama (z wykształcenia muzyk - wirtuoz) była fanką Hildegardy von Bingen i kiedyś, w rozkwicie swych twórczych lat, wiązała zapewne z osobą córki sprecyzowane nadzieje. Szkoda, Ŝe w stosownym czasie nie zachwyciła się na przykład GraŜyną Bacewiczowną. Wolfi teŜ by pewnie wolał dostać imię po - powiedzmy - Krzysztofie Pendereckim; jako Wolfgang Amadeusz Schoppe wzbudzał drwiny w kaŜdej szkole, do jakiej trafił (a było ich trochę) i musiał pięścią torować sobie drogę do powszechnego szacunku (zaraz po tym, jak juŜ ją sobie utorował, wyrzucano go ze szkoły, lub wzburzona matka przenosiła go sama). Najgorzej miał Fryderyk. Jemu z reguły wpisywano do dziennika szkolnego nazwisko Szopen, czasem przez dwa „p”, a czasem przez „Ch”, a niekiedy nawet przez jedno i drugie. MoŜe to dlatego zaraz po studiach tak spiesznie, skwapliwie i bez cienia Ŝalu opuścił ojczyznę. W USA zapewne, a juŜ zwłaszcza w Ośrodku Kosmicznym NASA, tradycja romantyczna słabiej jest zakorzeniona niŜ na pewnej melancholijnej równinie o fatalnym - aŜ do dziś - połoŜeniu geopolitycznym, z mnóstwem wierzb płaczących i listopadowej mgły. Fryderyk zawsze powtarzał, Ŝe polubił siostrę od drugiego wejrzenia, bo po pierwszym był w szoku (do dziś zresztą nie przepadał za noworodkami). Jako człowiek powściągliwy nie okazywał emocji zbyt wylewnie, jednak uczucie jego znajdowało wyraz w miłych kpinkach, w drobnych dowodach pamięci oraz w stałej trosce. ŚwieŜutki przykład: list z Houston przyszedł wczoraj, dokładnie w przeddzień jej urodzin! Kochany Fryderyk. Tyle subtelności! OtóŜ Wolfiego nie byłoby stać na podobny gest. Wolfi był jak z innego tworzywa. Bracia róŜnili się nawet na pierwszy rzut oka; Fryderyk, nieco oschły, wytworny i opanowany, zawsze najlepszy we wszystkim, co robił, emanował rozumnym spokojem. Wolfi ¦« - krzepki, bujny i nieprzewidywalny fan punk rocka, niósł ze sobą zamęt, kłopoty i mnóstwo wybuchowego humoru. Zwykle przebywał poza domem; twierdził, Ŝe w ten właśnie sposób najlepiej się
przygotowuje do matury. Od stycznia miał juŜ tylko dla siebie pokój, w którym dominował komputer Fryderyka z drukarką i skanerem, oraz biblioteczka z cenną kolekcją tomików poetyckich (Fryderyk zbierał wyłącznie pierwsze wydania). Wolfi mógł tam sobie teraz siedzieć godzinami, brzdąkając na swej zakurzonej gitarze elektrycznej (porzucił był dla niej grę na flecie. Zresztą, nauki gry na gitarze teŜ poniechał, gdyŜ porwało go miksowanie). Ale teraz, kiedy wolno mu było brzdąkać do woli, Wolfi nie brzdąkał. Przesiadywać zaś w domu nie miał zamiaru; twierdził, Ŝe jako pełnoletni moŜe wychodzić, na jak długo zechce, zwłaszcza Ŝe nie ma ochoty oddychać zatęchłą atmosferą tej mrocznej dziupli w betonie. Trudno było nie zgodzić się z nim co do atmosfery: zatęchła na dobre. Pokój, którym teraz zawładnął Wolfi, zaścielały prane i nieprane skarpetki od pary; odzieŜ zalegała parkiet. Pośród skłębionej pościeli leŜały pudełka od pizzy, zeschnięte ogryzki jabłek, brunatne skórki bananów i talerze ze śladami musztardy. Natomiast na tapczanie zwolnionym przez Fryderyka pysznił się obecnie rower wyścigowy Wolfiego. Pod koła miał podścieloną folię z bąbelkami, z boku zaś podpierała go zjechana deskorolka, której nikt nie miał prawa dotykać. Wolfi był skłócony z tatą. A mama od wyjazdu Fryderyka miała rozstrój nerwowy i albo płakała albo apatycznie wpatrywała się w okno. Nawet nie była w stanie prowadzić mediacji. 2. Jak twierdzą czasopisma dla kobiet, jogurt naturalny, wymieszany z miodem i płatkami, wywiera zbawienny wpływ na cerę, i to zarówno stosowany zewnętrznie, jak i do wewnątrz. śaba co dzień jadała taką owsiankę na pierwsze śniadanie (zaś przed wieczorną kąpielą okładała nią sobie twarz i dekolt, Ŝeby zapobiec stanom zapalnym skóry). Zdarzało się jednak, i nawet całkiem często, Ŝe Wolfi wyŜerał jej jogurt albo muesli, czy wreszcie miód, tak Ŝe była to jednak raczej loteria niŜ pielęgnacja stała. Dziś na przykład zabrakło miodu. Jogurt teŜ został zjedzony. Na szczęście była herbatka z dziurawca, której Wolfi nie lubił; doskonała rzecz na przemianę materii. śaba włączyła cichutko radio (śpiewał zespół Sistars) i popijała, siedząc spokojnie aŜ do chwili, gdy pojawił się Wolfi - krzepki, rumiany, zaspany, z ziewającą paszczą skierowaną w stronę lodówki. Natychmiast apodyktycznie przełączył radio na RMF i trafił na Papa Roach. Zadowolony, nastawił muzykę głośniej, wyjął butlę napoju mlecznego i wypił go duszkiem, robiąc przy tym tyle hałasu, co górski wodospad.
Wolfi ubrany był w czerwone bokserki, klapek zaś nie miał, bo z reguły nie wiedział, gdzie są. Plaskając bosymi stopami numer czterdzieści pięć i raźno podrygując, zajrzał do lodówki nieco głębiej i wydobył z niej samotną kiełbaskę śląską, a następnie pogładził nią siostrę po policzku. - Piętnacha, co? - powiedział tonem starca. - Jeszcze trochę i zaczniesz siwieć. To tak szybko idzie. NaleŜało uznać, Ŝe były to jego bezpretensjonalne i niekonwencjonalne Ŝyczenia z okazji urodzin, więc śaba odpowiedziała: - No, dzięki. On zaś wziął jej sprzed nosa pudełko muesli, wsypał sobie do ust sporą porcję tej suchej strawy, połknął wszystko bez popijania, a za to zagryzł kiełbaską. - TeŜ kiedyś byłem w twoim wieku - odezwał się, stawiając patelnię na gazie i wydychając chmurę czosnkowej woni. Zwykle był lakoniczny i się spieszył, toteŜ śaba uznała, Ŝe naleŜy podtrzymać tę wątłą nić urodzinowej konwersacji. Nie moŜe być - odrzekła z oŜywieniem. Tak, a jakŜe. To nie było przyjemne. A co Frycek? Powinszował? AleŜ oczywiście - odparła śaba sztywno. - On zawsze pamięta... O sobie - odgadł Wolfi bez namysłu. - ...o innych - dokończyła śaba gniewnie. - Przysłał śliczny list. A ty się go wiecznie czepiasz. - Jaki jestem ohydny - rzekł Wolfi z potępieniem, po czym usmaŜył cztery jajka z cebulą, silnie przypalając masło. Zalał danie keczupem, doprawił musztardą i sosem tabasco, pobrał z szuflady widelec, a z pudła - bułkę i juŜ miał wychodzić, gdy coś mu się przypomniało. - A! - rzekł z jedną nogą w powietrzu. - Mam dla ciebie prezent. Ale go zapomniałem w samochodzie. Zawsze czegoś zapominał w samochodzie; miał starego garbusa, kupionego chyba na złomowisku. Sam go wyremontował, lecz mimo to garbus wiecznie był w naprawie; kiedy akurat nie był - poruszał się z chorobliwym stękaniem, wyrzucał spod garbu kłębki spalin, a co pewien czas fundował pasaŜerom chwile zapierającej dech w piersiach ciszy. Wolfi go uwielbiał. Kupił go za własne pieniądze; ciągle miał własne pieniądze, gdyŜ był człowiekiem pełnym inwencji. Zarabiać zresztą musieli wszyscy troje, wobec mizernego stanu rodzinnych finansów. śaba, na przykład, uczyła angielskiego parkę miłych zerówkowiczów. Fryderyk, nim wyjechał do Stanów,
latami udzielał korepetycji ze wszystkich przedmiotów ścisłych. Jeden Wolfi, programowo przeciwny systemowi szkolnemu oraz, generalnie, nauczaniu, zarabiał na inne sposoby. A tych było bez liku. Poznawszy jakiegoś starego psychola wszedł z nim w spółkę kapitałową i odtąd jeździli garbusem po mieście, by malować kominy lub teŜ wywabiać z tynków napisy sprayowe i graffiti. Wieczorami, zwłaszcza w weekendy, Wolfi grywał w klubach na keyboardzie, przez co z reguły spóźniał się na lekcje w poniedziałki. Kiedy omal za to nie wyleciał ze szkoły, zmienił system zarobkowania na bardziej stabilny: projektował tatuaŜe zmywalne. Generalnie radził sobie nieźle i jako pierwszy w rodzinie zdołał złoŜyć swe oszczędności w funduszu inwestycyjnym. Codziennie sprawdzał wiadomości giełdowe i z zadowoleniem utrzymywał, Ŝe cechuje go finansowy geniusz. Dopiero kiedy młody kapitalista opuścił kuchnię, śaba odwaŜyła się wywietrzyć siny dym pozostały po smaŜeniu i ściszyć muzykę - tylko Ŝe było juŜ za późno. Wolfi zdołał obudzić kogoś, kto akurat dzisiaj mógłby sobie pospać dłuŜej. - Ale nie! - indyczył się tato, wchodząc do kuchni w swej spranej piŜamie w paski. Wyglądał jak pobladła, wysuszona i spatynowana kopia Fryderyka, do której doklejono siwą bródkę. PiŜama nie ujmowała mu ani odrobiny namaszczenia i srogości, wręcz przeciwnie nawet. - Musi być łomot od rana! I oczywiście - dorzucił gniewnie - ksiąŜę nie umył po sobie patelni. śaba milczała dyplomatycznie. Podsycanie konfliktów w tak ciasnym mieszkaniu kłóciłoby się z jej poczuciem realizmu i ładu. - Ten chłopak źle skończy - wyrzekł tato standardową frazę, po tylekroć juŜ wygłaszaną przez wszystkich ojców wszech czasów, z identyczną na ogół skutecznością. śaba oblizała łyŜeczkę. - Herbatki z dziurawca? - zaproponowała. Ojciec spojrzał na nią z zaskoczeniem, jakby dopiero teraz zauwaŜył jej obecność. - A! - rzekł. - śabcia. Kochane dziecko. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Masz tu dwadzieścia złotych, kup sobie jakiś dezodorant. - Sięgnął do kieszeni piŜamy, lecz wbrew oczekiwaniom nie znalazł tam portfela. - Mam portfel w marynarce - przypomniał sobie. - Dam ci potem. - Dziękuję bardzo - odrzekła grzecznie śaba. - A moŜe kawy? Lecz on przebywał mentalnie w sferze zagadnień genetycznych. - Dlaczego Wolfi nie jest taki jak Fryderyk? - spytał. śaba nie wiedziała.
Tato usiadł przy stole, jakby to było biurko, spojrzał na zegarek, ułoŜył ręce na plastykowym obrusie i przyjrzał się im z uwagą. - Niechby chociaŜ brał przykład ze starszego brata - kontynuował surowo. - Popatrz, powiedz sama, czy Fryderyk byłby zdolny nastawić radio na cały regulator, kiedy ojciec śpi ze swoim nadciśnieniem? - Nigdy. - I otóŜ to. - Ale... - śadne ale! śadne ale! - Wolfi po prostu nie zwrócił uwagi... - A o czym ja mówię, ha? O czym? - przerwał tato, stukając knykciem w stół. - Nie zwrócił. I o to mi chodzi. On nie zwraca. On nie umie być uwaŜający wobec innych. Pamiętaj, nie bierz z niego przykładu. Nigdy. - Hm. - Z Fryderyka bierz. Z Fryderyka. - Uhm. - Fryderyk jest bez zarzutu, pamiętaj. - Dostałam od niego list, wiesz? - wtrąciła śaba. - Mama mówiła, pokazała zdjęcie. SpowaŜniał. - O, tak. - Nic dziwnego. Houston! - Ŝebym to ja miał taki start. W jego wieku mogłem tylko śnić o podobnej szansie. - Tato zdjął okulary, spojrzał przez ich soczewki i przetarł je rogiem piŜamy tak starannie, jakby usuwał z ich powierzchni wszystko, co mu w Ŝyciu przeszkodziło. - Jestem z niego dumny - wyznał. - Ja teŜ. - A Wolfgang nie zda matury. śaba Ŝywiła podobne obawy, lecz teraz odparła lojalnie: - E, bo ja wiem. Pamiętaj, Ŝe za nimi idzie pusty rocznik. Wszyscy zdadzą w tym roku. - To niestety moŜliwe - przyznał ojciec z potępieniem. - To jest sytuacja w najwyŜszym stopniu niewłaściwa. Zawdzięczamy to błędnym decyzjom ministerstwa. - Hm.
Tato był posępny. - Wczoraj dzwoniła do niego jakaś dziewczyna. Nie podobał mi się jej głos. Nie podobał. Dziewczyny o takich głosach z reguły miewają problemy z fizyką. O jakich głosach? - zastanowiła się śaba, lecz nie odwaŜyła się prosić o wyjaśnienia. Tato od lat uczył fizyki w renomowanym liceum i miał wiele niewzruszonych teorii, jak teŜ skostnienia charakterystyczne dla zbyt długo wykonywanego zawodu. Był apodyktyczny, nietolerancyjny, wymagający, wybuchowy i pompatyczny. Z wiekiem nabrał teŜ zwyczaju powtarzania waŜniejszych wypowiedzi, jakby je chciał utrwalić w pamięci słuchacza, lub skłonić go do skrzętnego notowania. śabie było go okropnie Ŝal. - Typowa uwodzicielka. Typowa - uwypuklił teraz swoją wcześniejszą ocenę. - śeby tylko Fryderyk nie zapomniał w Stanach, po co tam poleciał. - Co masz na myśli właściwie? - Uwodzicielki. - PrzecieŜ on ma RóŜę. - RóŜę? Co znowu! To tylko jego koleŜanka z liceum. - I ze studiów! - No, to co. Daj spokój, śabciu. Ona nie dla niego! - Coś nie tak z jej głosem? - BądźŜe powaŜna. Nie, RóŜa to dziewczyna spokojna, niebrzydka. Ale intelektualnie na pewno odstaje od jego poziomu. - W którą stronę? - zaŜartowała śaba, lecz ojciec spojrzał na nią z dezaprobatą. Nie mając poczucia humoru, na Ŝarty reagował zwykle urazą albo gniewem. śaba umilkła, popijając dziurawiec. Lubiła RóŜę, niezaleŜnie od tego, co ją łączyło z Fryderykiem. Zawsze teŜ miała nadzieję, Ŝe starszy brat ujrzy w tej miłej osobie kogoś więcej niŜ tylko wieloletnią koleŜankę, douczaną przez niego w przedmiotach ścisłych i nakłonioną następnie do studiowania astronomii. Kiedyś - było to jeszcze przed ich maturą - przywiózł RóŜę do Koszut, na rodzinną uroczystość. Od tego czasu często moŜna było ich widzieć razem - szli na zajęcia, albo z nich właśnie wracali, zawsze nierozłączni. Indagowany w tej sprawie przez niespokojną mamę, Fryderyk oświadczył, Ŝe o RóŜy myśli wyłącznie jako o koleŜance i Ŝe nie Ŝyczy sobie Ŝadnych komentarzy w tej kwestii. Trzeba przyznać, Ŝe istotnie, wyglądali zawsze bardzo serio: maszerowali równym krokiem, nie dotykając się nawet, objuczeni ksiąŜkami albo
mapami, lub teŜ czekali na tramwaj do obserwatorium, patrząc w swe skrypty i kserokopie. CzyŜby do Fryderyka, tak zawsze oddanego nauce, nie dotarło nigdy, Ŝe RóŜa jest piękną dziewczyną? - Ale o czym my tu mówimy?! - zakrzyknął tato, którego myśl biegła najwyraźniej tym samym torem. - RóŜa nie jest dla niego nikim bliskim, Ŝe tak się wyraŜę. Najlepszy dowód, Ŝe nawet nie przyszła się z nim poŜegnać przed wyjazdem. śaba była innego zdania. - Czemu by miała nagle przychodzić? Nigdy dotąd to się nie zdarzyło. A faktycznie, pomyślała. Godne uwagi. Starszy brat nigdy nie przyprowadził RóŜy do domu. Zresztą, nikogo nigdy nie przyprowadzał. MoŜe się krępował ciasnego mieszkania i wspólnego pokoju z bałaganiarzem. A moŜe w ogóle wstydził się własnej rodziny? To byłoby bardzo przykre. JednakŜe - pocieszyła się natychmiast - przynajmniej jej, śaby, się nie wstydził. Ilekroć ich spotykała na szlaku i dyskretnie spoglądała w inną stronę, to właśnie Fryderyk pierwszy ją wołał lub pozdrawiał, a RóŜa machała do niej ręką z tym swoim promiennym uśmiechem. Kiedyś nawet, spotkana w butiku przy Świętym Marcinie, dyskretnie doradziła śabie w sprawie stanika i nawet dodała kilka słów pokrzepienia (bo nie było takich małych rozmiarów). RóŜa była taktowna i Ŝyczliwa. I śaba bardzo ją lubiła. - Oni chyba zerwali znajomość! - odkrył tymczasem tato. - Tak, to musi być to. - MoŜe nie - wyraziła nadzieję śaba. - NiewaŜne. Teraz, kiedy otwiera się przed nim kariera zawodowa, niech on raczej nie myśli o dziewczynach, bo jeszcze go jaka zwabi w pułapkę biologiczną. Niech on raczej wypływa na szerokie wody, a kiedy wróci tu w czerwcu, niech sobie wytyczy plan działania... - W czerwcu to on chyba nie wróci - wtrąciła śaba. Tato znieruchomiał. - Jak to? - spytał wreszcie. - Napisał, Ŝe szuka pracy w Stanach. Ojciec siedział bez ruchu, wciągając dolną wargę i wpatrując się z napięciem w regularny wzorek plastykowego obrusa. Wreszcie się odezwał, a jego uraŜony głos pełen był niedowierzania. - Sam podjął taką waŜną decyzję? Dlaczego się mnie nie poradził? śaba tego nie wiedziała.
- Zawsze się radził - nie dowierzał tato. - W kaŜdej sprawie przychodził do mnie. - Albo ty do niego. Spytaj go, tatku. Napisz mu maiła. - Rzadko odpowiada. - Bo nie ma kiedy zajrzeć do poczty w tym młynie. - Tak, pewnie tak. Ale dzwoni teŜ rzadko. Właściwie - wcale. - MoŜe to za drogo. - PrzecieŜ dostaje stypendium! - tato zmarkotniał, milczał przez dłuŜszą chwilę i bezmyślnie to podwaŜał, to zamykał wieczko pudełka z kawą. Nagle dorzucił: - Pamiętajmy, Ŝe on ma juŜ dwadzieścia trzy lata. On juŜ nie jest małym chłopcem. Dobrze, Ŝe chce sam o sobie decydować. - Zabrzmiało to jednak jakoś bez przekonania. W uchylonych drzwiach pojawiło się koło od roweru, a nad nim głowa z wiechciem jasnych włosów. - Ja teŜ juŜ nie jestem małym chłopcem - zauwaŜył Wolfi i pojednawczo pokazał białe zębiska. Był ubrany - rzecz dziwna i rzadka! - w starannie wyprasowaną koszulę z krótkim rękawem oraz wyprasowane płócienne spodnie. Jeszcze się nie zdarzyło, Ŝeby cokolwiek prasował. - Wychodzę i nie wiem, kiedy wrócę. Ale tato nic nie odrzekł, bo był na niego obraŜony od czasu studniówki. 3. Wolfi wyszedł, drzwi za nim łupnęły i spowodowały głuchy rezonans w betonowych stropach oraz drŜenie wielkiej płyty. Kiedy dźwięcznie zbiegał ze swym rowerem, uderzając na kaŜdym zakręcie w metalową poręcz schodów, ktoś z sąsiadów krzyknął za nim z dezaprobatą i tato, słysząc to, skrzywił się boleśnie. Po chwili znów się skrzywił, bo pisnęły drzwi i do kuchni weszła mama, ubrana w pikowany szlafrok. - Znów nie umył patelni - zauwaŜyła słabo. śaba wstała i chlupnęła do zlewu Ludwikiem. Odszorowała resztki jajeczne i zwęgloną cebulę, a mama siedziała w tym czasie przy stole w zrezygnowanej pozie. - Poszedł i nawet nie powiedział „cześć” - poskarŜyła się. - A kiedy mi dał całusa, to juŜ nawet nie pamiętam. Mój BoŜe, wszystko tak przemija. Ojciec cmoknął ze zniecierpliwieniem.
Mama rzuciła mu rozŜalone spojrzenie zza swych grubych soczewek. Byli rodziną okularników. Nawet Wolfi miał astygmatyzm, tyle Ŝe odmawiał noszenia szkieł, twierdząc, Ŝe on osobiście moŜe widzieć wszystko nieostro i podwójnie, gdyŜ jest audiofilem. Mama się nie sprzeciwiała. Jej zdaniem, fakt, Ŝe musiała nosić okulary, uniemoŜliwił jej karierę wirtuoza. - Zapominasz, Ŝe to juŜ duŜy facet, mamusiu - rzekł kostycznie ojciec. - Ja nie zapominam, to ty zapominasz i traktujesz go jak dziecko. - Ja?! Czy to ja oczekuję od niego całusów?! - No, na pewno nie od niego. Biedny Wolfi. To Fryderyk jest twoim oczkiem w głowie! - Moim oczkiem? Moim? śabciu, słyszysz? I tak dalej. Potrafili się pokłócić o wszystko i wszędzie, nawet w kawiarni czy na dworcu. I zawsze musieli kogoś brać na świadka lub arbitra. Na ogół tym kimś była ona, śaba. Skóra jej cierpła od tego. Często chciała mieć czapkę - niewidkę, albo być taka malutka, Ŝeby się schować do mysiej nory. A skoro to było niemoŜliwe, nauczyła się utrzymywać bezpieczny dystans. - Ale, ale - powiedziała, wstając i patrząc na zegarek. - Muszę lecieć. - Dokąd znowu? - jęknęła mama. - śebyś to chociaŜ w dzień urodzin posiedziała w domu. To nie. Latasz i latasz. - To mówiąc wstała i ruszyła do sąsiedniego pokoju, skąd przyniosła małą paczuszkę. - To dla ciebie - powiedziała z westchnieniem, całując córkę w czoło. - Teraz ty się naciesz. W paczuszce był pierścionek - złoty, z malutkim diamentem. NaleŜał kiedyś do prababci. Przekazywany z pokolenia na pokolenie, był właściwie bezuŜytecznym cackiem, poniewaŜ kolejne dziedziczki miały palce zbyt grube, by go włoŜyć. (Prababcia musiała mieć rączki jak kret). śaba ucałowała mamę i pięknie podziękowała, a stwierdziwszy, Ŝe złote kółko nie mieści się i na jej palcu, nawet tym najmniejszym, schowała prezent do kieszeni wraz z pudełeczkiem. - Dam go kiedyś mojej córce - zapewniła. - Na piąte urodziny. A teraz juŜ muszę iść. - Dokąd?! - Na próbę przedstawienia. Mamy je wystawić na koniec roku. PrzecieŜ wiesz. Jednoaktówka Kala Amburki. ReŜyseruje pani Bitner. Polonistka.
- Aha. - Oczywiście, mogłabym nie iść, bo gram tylko karmelitę bosego i nic nie mówię. Ale musicie mi napisać usprawiedliwienie - rzuciła śaba, wiedząc doskonale, co usłyszy. - Mowy nie ma - usłyszała. - Szkoła wie, po co organizuje takie zajęcia. Gdyby wszyscy się zwolnili - snuł rozwaŜania ojciec - trud nauczycieli poszedłby na marne. Idź natychmiast. Więc poszła natychmiast, choć do rozpoczęcia próby miała jeszcze wiele czasu. Człowiek musi jakoś się bronić. 4. Przed dziesiątą słońce wzniosło się nieco, a osiągnąwszy wyŜsze stanowisko zaczęło się zaraz (rzecz jasna) pysznić i rozsiewać przejawy świetności. Przychodziło mu to tym łatwiej, Ŝe na błękicie było bezkonkurencyjne: nic absolutnie nie mogło go zaćmić. Szczodre blaski spływały na Poznań, który i tak był pogrąŜony w przyjemnym świątecznym błogostanie, całkiem jakby nikogo dziś nie obchodziło, Ŝe kraj jest wstrząsany licznymi skandalami, napięciami, aferami i niegodziwościami, Ŝe wymiar sprawiedliwości szwankuje, słuŜba zdrowia strajkuje, edukacja leŜy, transport stoi, kultura upada, bezrobocie nie spada, kapitalizm rozwija się, lecz nie całkiem w tym kierunku, co trzeba, a szary człowiek jak zwykle dostaje w kość, podczas gdy jego ciemięzcy pławią się w luksusie. Słońce, które nie takie rzeczy juŜ widziało, sprawiało wraŜenie, Ŝe jest wyŜsze ponad to wszystko; ze stoicką łaskawością zaglądało zarówno do śmietników, jak i do wnętrz tulipanów. Te ostatnie pod wpływem jego gorących promieni rozchylały swe pachnące kielichy. Procesem, który pod tym samym wpływem równocześnie zachodził w kubłach na śmieci, nie ma potrzeby się zajmować. Zawsze coś gdzieś gnije, lecz to nie oznacza, Ŝe naleŜy na owym fakcie koncentrować uwagę, zapominając o piękniejszych stronach rzeczywistości. śaba umiała zachować ten rodzaj higieny psychicznej. Ominęła wzrokiem przepełniony śmietnik, uśmiechnęła się do tulipanów i ruszyła przez swoje osiedle. OŜywiona działalność słońca robiła swoje: wszędzie było coraz bardziej zielono. Liście kasztanowców, rosnących przy ulicy Urbanowskiej, rozwijały się tak szybko, Ŝe ich ruch moŜna było nieomal zarejestrować gołym okiem, zaś bzy, otaczające ruderki z pruskiego muru, były juŜ bardzo bliskie rozkwitu. Po przeciwnej stronie jezdni piętrzyły się gierkowskie bloki z wielkiej płyty, takie same jak ten, w którym rodzina Schoppe mieszkała od tylu juŜ lat. A dalej na lewo
uliczka Nad Wierzbakiem zbiegała raźno w dół, prosto do punktu zbiórki koła teatralnego gimnazjum imienia Gombrowicza. Punkt ten mieścił się na mostku, w Parku Sołackim. śaba, odbywszy długi spacer w miłym milczeniu, budującej ciszy i krzepiącej samotności, punktualnie o dziesiątej znalazła się na asfaltowej alejce, która prosto jak strzelił wiodła ku mostkowi. Stare drzewa parku, okryte młodą zielenią, otaczały oko stawu, lśniące obłędnym blaskiem. Na mostku, przerzuconym ponad sztuczną kaskadą, słaniało się juŜ znuŜone koło teatralne w ilości dziesięciu osób plus nauczycielki. ZbliŜając się, śaba rozpoznawała kolejne osoby: cynika Brendana z czerwonymi dredami, egzaltowaną poetkę - turpistkę, Mariannę, laureata konkursu recytatorskiego na szczeblu ogólnokrajowym, Sebastiana, i jeszcze parę innych indywidualności - lecz wszyscy oni, prawdę mówiąc, blekli, bledli i tracili znaczenie przy barwnej postaci Piotrka śeromskiego. Ten człowiek zawsze musiał być na pierwszym planie, a na tym pierwszym planie grać pierwsze skrzypce. Nawet, kiedy stał w tłumie, za plecami innych, od razu tam robił się plan pierwszy oraz centrum wydarzeń. śeromski był wysoki, ale nie przesadnie, dość przystojny, ale bez rewelacji, a na głowie rosła mu wielka szopa naturalnych loków, skręconych jak czarne spręŜyny. Oczy miał koloru smoły, lecz - ze względu na ich nieduŜy rozmiar - teŜ niezbyt uderzające. Pod dziarsko zadartym jego nosem widniały, owszem, kiełkujące wąsiki, co u ucznia gimnazjum było pewną osobliwością przyrodniczą - lecz niczym więcej, u licha. Nie bardzo moŜna było określić, na czym polegał ten jego magnetyzm, tak wysławiany przez koleŜanki; lecz zarazem niepodobna było go zanegować. Nauczyciele o magnetyzmie nie wspominali; twierdzili, Ŝe Piotruś jest nadaktywny i nadpobudliwy. śaba natomiast uwaŜała, Ŝe jest on przede wszystkim denerwujący przez swą zbędną i chaotyczną ruchliwość. Wszędzie było go pełno, wytwarzał wokół siebie nieustanny hałas i zamęt, a nieumiarkowane, narcystyczne, nieustanne gadulstwo było najbardziej uderzającą jego wadą. Poza tym, ani chwili nie umiał ustać spokojnie i wiecznie go ciągnęło do działań ryzykownych lub przynoszących poklask otoczenia. Ot, i teraz - zamiast stać jak wszyscy zwyczajnie, z miną smętną i znudzoną, zgarbiony lub wsparty o najbliŜszą podporę - śeromski Ŝywiołowo spacerował w tę i z powrotem po wąskiej drewnianej balustradzie mostku, nie patrząc pod nogi, jakby nigdy w Ŝyciu nie słyszał o Izaaku Newtonie. Śmigał adidasami po łukowatej poręczy, a jego bojówki furkotały beztrosko, podczas gdy on sam piał jak kogut. Piętnaście lat wychowywania tego człowieka dało Ŝałosne doprawdy rezultaty.
Jego mama była sławną aktorką, a ojciec - dość dziwacznym artystą plastykiem. I to moŜe tłumaczyło pewne nieprawidłowości rozwojowe. JednakŜe przy wszystkich swoich brakach śeromski miał teŜ coś w rodzaju zalet: uczył się nieźle, wygrywał turnieje szachowe, a ostatnio nakręcił kamerą taty zabawną komedię w stylu Monty Pythona, którą zachwycona pani Bitner wyświetliła na specjalnym pokazie dla całej szkoły (zwalczając opór dyrekcji i wychowawczyni, pani Sznytek). Sam śeromski zagrał, rzecz jasna, rolę pierwszoplanową, poboczne pozostawiając wybranym członkom koła teatralnego. Osoby obsadzane w rolach karmelitów bosych nie dostały propozycji udziału w tym ambitnym przedsięwzięciu. śaba czuła się z tego powodu lekko zawiedziona, ale i upokorzona. W ogóle, cały ten śeromski! - coś w jego spojrzeniu i intonacji! coś w jego sposobie bycia! - sprawiało, Ŝe zaniŜała się jej samoocena. śaba mierzyła metr pięćdziesiąt dwa, czyli nie była krasnoludkiem. A jednak przy Piotrze śeromskim tak właśnie się czuła: jak krasnoludek. ŚwieŜo ogolony krasnoludek bez bródki. Infantylny i pedantyczny krasnoludek - prymusik o małych rączkach, krótkich nóŜkach i wąziutkim horyzonciku. Daremnie się starała poprawić swój wizerunek. ZuŜywała mnóstwo kosmetyków i środków higieny, załoŜyła sobie kółko w nozdrzu (fala krytyki w domu i szkole była czymś, co śaba uznała za koszty własne przedsięwzięcia), a ostatnio zmieniła nawet oprawki okularów na prostokątne. Prostokątne - jak podano w czasopiśmie kobiecym - postarzają. Wszystkich, tylko nie ją. Kiedy śeromski na nią spoglądał, oczy jego wyraŜały doskonałą obojętność o zabarwieniu z lekka negatywnym. Zupełnie, jakby patrzył na przedszkolaka z łopatką lub wręcz - na pusty słoik po ogórkach. Ale dzisiaj - rzecz dziwna! - stało się inaczej. ZbliŜała się właśnie dróŜką, usianą plasterkami światła i cieniami ruchliwymi jak myszy, gdy śeromski, balansując na balustradzie, zwrócił wzrok w jej stronę. - Kukuryku! - zapiał i omal nie zleciał. - Udka! Udka! Udka! Członkowie koła teatralnego, nauczycielki, jak teŜ i wszyscy spacerowicze, mamy z wózkami, zakochane pary oraz emeryci i renciści, w tym jeden wiarus w białej furaŜerce - odwrócili się i spojrzeli na śabę, jak maszeruje w swoich króciutkich szortach, po raz pierwszy w tym sezonie wydobytych z szafy, i jak przemieszcza swoje gołe nogi, specjalnie na tę okazję posmarowane samoopalaczem w kremie. Od razu splątały się jej kolana; zmyliła krok, a nawet się niezgrabnie potknęła. Z zakłopotania oblała się rumieńcem i na chwilę przystanęła, walcząc z chęcią ucieczki.
śeromski dostrzegł to nieomylnie i miał z tego, rzecz jasna, nieziemską uciechę. Zaśmiał się triumfalnie, wykonał nagły ruch - i w tym momencie dosięgła go ewidentna kara boska: noga mu się omsknęła, po czym runął z poręczy mostku. Członkowie koła teatralnego oraz obie nauczycielki wydali wspólny okrzyk zaskoczenia, podobnie zresztą jak sama ofiara, która padła z dwóch metrów na chudy zadek, po czym walnęła głową w kamień i znieruchomiała widowiskowo. - Och! Nie Ŝyje! - zakrzyknęła wraŜliwie turpistka Marianna, przewieszając przez poręcz swoje długie, proste włosy i blade ramiona. Rzeczywiście, śeromski leŜał martwo u stóp śaby, oczy miał przymknięte, a wartkie wody omywały jego znieruchomiałe adidasy. Przeraźliwa cisza zapanowała teraz wokół - młodzieŜ z zapartym tchem wpatrywała się w ciało kolegi, zaś nauczycielki skamieniały ze zgrozy, brzemiennej w świadomość nieuchronnych konsekwencji. Słychać było tylko bulgotanie strumyka, toczącego się po kamieniach - hej, i cóŜ to jeszcze? śaba pochyliła się, by zidentyfikować ów dźwięk, lecz w tym samym momencie, gdy pojęła, Ŝe ofiara emituje nie tylko normalny oddech, lecz i wewnętrzny chichot - typek ten poderwał się gwałtownie, rycząc jak jakieś monstrum, szczerząc zęby i wyciągając przed siebie długie łapy z palcami jak szpony drapieŜcy. - Uuu! Yyyy! - wył, niczym bohater horroru, podczas gdy ona, w pierwszym, niekontrolowanym odruchu przeraŜenia, rzuciła się do ucieczki. śeromski pognał takŜe, rycząc ohydnie. Sadził tak za nią przez alejkę i przez krzaki, w które na koniec śaba wpadła, by jak najszybciej wydostać się z parku - a ich śladem drobiły na wysokich obcasach obie nauczycielki. Koło teatralne, znuŜone i apatyczne, nieskore do nagłych biegów i zrywów, pozostało, niezaangaŜowane, na mostku. Tym sposobem straciło szansę na obejrzenie dalszego biegu wydarzeń. A były one jeszcze bardziej dramatyczne. śaba, wyskoczywszy przez krzaki na chodnik koło kiosku, nie ograniczyła się do tego, lecz w dziwnej panice pobiegła dalej, na jezdnię, gdzie, niestety, z całym impetem i hukiem wpadła na samochód. Na szczęście był to tylko mały fiat, który ledwo jechał. W dodatku zbliŜał się akurat do skrzyŜowania, więc musiał zwolnić. Mimo to śaba odczuła potęŜne uderzenie w bok, a następnie - piekący ból; odrzucona przez maskę samochodu padła na jezdnię, gołymi kolanami szorując po
asfalcie i zdzierając sobie z nich skórę do Ŝywego mięsa. Miała teŜ wraŜenie, Ŝe wszystkie zęby wbiły się jej w język i tam pozostały. Ujrzała wielką czerń i na chwilę zapadła w miękki worek ciszy. Nagle tuŜ przed nią, w obłoku jasności, pojawiły się rzadkie czarne wąsiki. - No i po co to się uciekało? - spytał śeromski, przyglądając się jej z pobłaŜliwym zainteresowaniem. Nie wiadomo, co było bardziej oburzające: jego słowa, czy ta pobłaŜliwość. - Ty tlinio! - wybuchnęła śaba, w ustach mając pełno jakiegoś płynu. - To krew! - zauwaŜył śeromski troskliwie, wpatrując się w jej usta. - Ujujuj, ale leci. Chyba sobie odgryzłaś język. Ale poza tym nic ci nie jest? PokaŜ no te kolanka. Ciu, ciu. śaba odepchnęła jego natrętne, zimne łapy i zebrawszy się w sobie usiadła na asfalcie. Rozejrzała się wokół. Słońce. Zieleń. Cisza. Ani ludzi, ani pojazdów. Tylko kierowca małego fiata przyglądał się jej spłoszonymi, wrednymi oczkami. - To ja juŜ pojadę - powiedział zza uchylonej szyby i szybko rozejrzał się wokół. - A na drugi raz uwaŜajcie, dzieciaki. Baj. Ruszył z brzękiem blachy i zaraz znikł w Alei Wielkopolskiej. Obie nauczycielki wypadły teraz zza krzaków i obie stanęły jak wryte. - Och! - przestraszyła się pani Aurelia Bitner, polonistka. - Dlaczego siedzicie na jezdni? - śeromski, puść ją, ale juŜ! - zareagowała odruchowo wychowawczyni, pani Sznytek. - Ach, ona się skaleczyła, ona ma otarte kolana! - przejmowała się pani Bitner, delikatna brunetka z wielkimi oczami koloru jeŜyn. Podbiegła, załamując wątłe dłonie. - Ile krwi! - śeromski, przestań się z nią tarzać! - zakomenderowała natomiast wychowawczyni, wyciągając przed siebie potęŜne ramię zakończone palcem wskazującym o lakierowanym paznokciu. - JuŜ przestaję - odparł Piotrek i poderwał się jak pajac na spręŜynie. - Miło jest trochę się potarzać, ale ostatecznie muszą istnieć pewne granice. Granica przyzwoitości jest jedną z nich. - Blbl - wybełkotała śaba, gotując się z oburzenia, bezsilności i poczucia krzywdy. Chciała wstać, lecz nogi jej sflaczały. Pani Sznytek stanęła tuŜ nad nią, wielka jak góra. Widziana z dołu, miała ogromne dziurki w nosie, z których sterczały czarne włoski.
- Zaloty, zaloty! - zagrzmiała z niesmakiem. - Tak, pani Aurelko. Powiem pani, Ŝe ja teŜ kiedyś kochałam młodzieŜ, tak jak pani teraz bynajmniej. Ale mi to przeszło. MłodzieŜ łobuzuje, pani Aurelko, a w tych swoich głowach nie ma nic, tylko seks. Takie czasy, kochana. Schoppe, zawiodłaś mnie. Nie spodziewałam się tego po tobie. Kolczyk w nosie, i jeszcze za chłopakami latasz. śeromski, a ty co? śe jesteś chłopiec ładny atrakcyjny, to się zaraz dajesz dziewczynom prowokować? Bo powiem rodzicom! Prowokować?! Niesprawiedliwość była tak krzycząca i bezmierna, Ŝe śaba omal nie wybuchnęła płaczem. Uzewnętrznianie uczuć jednak zawsze jej się wydawało nieeleganckie, a z pewnością było niebezpieczne. Splunęła tylko Ŝywym szkarłatem i juŜ - juŜ miała sformułować zdanie, które pani Sznytek zapamiętałaby na zawsze, gdy usta znów jej się wypełniły ciepłym płynem o metalicznym posmaku. - Na drugi raz nie wkładaj szortów - zauwaŜyła z potępieniem pani Sznytek i chciała pociągnąć ten temat, lecz na szczęście pani Bitner, jak anioł pokoju, weszła do akcji. - Biedulka. Ona krwawi - powiedziała ze współczuciem. Cała w bieli, krucha, smukła i elegancka, nie zawahała się przed podniesieniem uczennicy z asfaltu. - Piotruś, pomóŜ - poleciła, widząc, Ŝe rzecz będzie trudna. śaba coś wybełkotała, pryskając czerwoną śliną, lecz pani Bitner nawet się nie usunęła. - Podaj jej rękę - poprosiła. śeromski wyciągnął czarno owłosioną łapę, lecz śaba ją odepchnęła. - Oprzyj się na nim, oprzyj, Hil - degaardo - poprosiła pani Bitner. - Oj, pani Aurelko, bo się pani pobrudzi. Pani to zawsze taka chętna do tej młodzieŜy. Ja teŜ kiedyś kochałam młodzieŜ, pani Aurelko, ale mi przeszło. MłodzieŜ nie ma za nic wdzięczności, wyśmieje panią i obmówi, tacy oni są, kochana. - No, Hil - degaardo! - zachęciła ją szeptem pani Bitner i rzuciła spłoszone spojrzenie w górę, na panią Sznytek. Była jedyną osobą w szkole, która zwracała się do śaby po imieniu. I - rzecz dziwna - w ustach pani Aurelii brzmiało ono nawet ładnie. MoŜe dlatego, Ŝe wymawiała je tak melodyjnie i przeciągle. Była wytworna, łagodna i tyle wiedziała o sztuce! Hildegarda von Bingen to nie był dla niej, jak dla innych, pusty dźwięk. Znała się teŜ na teatrze (Jej mąŜ, Konrad, był znanym scenografem). Nigdy nie podnosiła głosu, cechowała ją ujmująca uprzejmość. Szczerze mówiąc,
była najmilszą nauczycielką, jaką śaba kiedykolwiek spotkała. Człowiek nie miałby serca, gdyby chciał robić afronty tej kulturalnej i bezbronnej osobie. Przyjęła więc rękę śeromskiego, wsparła się teŜ na ramieniu pani Bitner - i wreszcie zdołała wstać. Dopiero teraz stwierdziła, Ŝe cała się trzęsie. Pani Bitner teŜ to zauwaŜyła. - Och, jesteś w szoku - szepnęła współczująco. - Potłukłaś okulary - podała śabie ligninowe chusteczki do zatamowania krwi i otuliła jej ramiona swoim białym sweterkiem. Tymczasem pani Sznytek oświadczyła apodyktycznie, Ŝe musi - jako wychowawczyni - doprowadzić poszkodowaną uczennicę do placówki słuŜby zdrowia. - Dobrze, Ŝe właściwie nic się nie stało - dodała - bo dopiero by się zaczęły nieprzyjemności, odpukać. śaba musiała ulec tej presji. Wychowawczyni miała samochód, zaparkowany tuŜ za rogiem. Odesłała panią Bitner z powrotem na mostek i zleciła jej rozpoczęcie próby w miejscu przewidzianym, to jest na placyku przed restauracją, tam gdzie stoją ławeczki. Sama tymczasem wydobyła kluczyki z torebki i otworzyła swoje daewoo. - Hiltetatlo - odezwał się zaraz z głębi samochodu Piotr śeromski, z miną złośliwej małpy. - Chodź tu, połóŜ główkę na półgłówku, sorry, na podgłówku, tylko go nie powalaj. BoŜe wielki, aleŜ to była cięŜka próba charakteru! śaba poprawiła zbryzgane krwią okulary i zasiadła na miejscu obok kierowcy, chociaŜ śeromski uznał za stosowne ją uprzedzić, Ŝe jest ono, w kręgach wtajemniczonych, nazywane miejscem śmierci. 5. Pani Sznytek, zasiadłszy z pewnym trudem za kierownicą, przekręciła kluczyk w stacyjce i zupełnie nagle straciła pewność siebie, a za to zmieniła się w kłębek nerwów. Najpierw długo nie mogła zapalić silnika, potem zbyt szybko puściła sprzęgło; w rezultacie samochód skoczył naprzód trzema zajęczymi susami. Pani Sznytek wyrwało się bardzo brzydkie słowo, od czego zrobiła się cała czerwona. Wreszcie, gdy juŜ jej się udało ruszyć, omal nie uśmierciła ich wszystkich, ładując się prościutko pod tramwaj, który właśnie, nabierając rozpędu, opuszczał przystanek koło parku. Motorniczy zahamował, dzwoniąc przeraźliwie i sypiąc iskry spod kół, zaś pani Sznytek, kręcąc kierownicą jak szalona i wydając głuche piersiowe stękanie, wymanewrowała wreszcie samochód z opałów, dzięki czemu mogli się poturlać prosto przed
siebie, długą Aleją Wielkopolską, mijając przedwojenne wille ukryte w romantycznych ogrodach oraz dwuszereg potęŜnych kasztanowców, owiniętych paskami Ŝółtej folii (sposób na szrotówka). - Krew, ho - ho, to ci jest dopiero dziwna i cudowna tkanka - bredził tymczasem podekscytowany śeromski, przemieszczając się po tylnym siedzeniu ze skrzypieniem tapicerki. Najwidoczniej uznał, Ŝe musi nieustannie zabawiać rozmową ofiarę swych ekscesów. - Nie przypadkiem ma kolor czerwony, kolor kuszący jak owoc, kolor alarmu. I wyobraź sobie, dziewczyno z przedziurkowanym języczkiem - płyn ten posiada tajemnicze właściwości i nic dziwnego, Ŝe tak go lubiły te przeróŜne wampiry i strzygi, w czasach, gdy jeszcze istniały. Nie przejmuj się, stracisz jej parę litrów, a ona myk - myk - i odrośnie. Ona odrasta, jak włosy, paznokcie czy naskórek. Ale prawdę mówiąc, nie rozumiem wobec tego, czemu ofiary wampirów umierały. Aha, juŜ wiem, bo krew odrasta wolno. Wolniej, niŜ ssą wampiry. Nie wiem nigdy, czy mówi się ssą, czy ssąją, czy ssią, ale... proszpani, czerwone światło!!! - O BoŜe! - powiedziała pani Sznytek. - Słucham? - powiedział śeromski. - Nie mówiłam do ciebie! - warknęła pani Sznytek. - Bądź wreszcie cicho, choćby przez chwilę. - Jakbym był cicho, to byśmy juŜ leŜeli pod tym tirem jako nieduŜy blaszany placuszek - zwrócił jej uwagę śeromski. - Jak pani widzi czerwone światło, to proszę zatrzymać samochód i czekać, aŜ się zapali zielone. - Wiem!!! - odpaliła pani Sznytek z niezwykłą nawet u niej gwałtownością. - Ach, tak. Myślałem, Ŝe pani nie wie. Tylko dlatego to powiedziałem. - Cicho!!! - wrzasnęła wychowawczyni, dodając gazu i ostro wzięła zakręt w prawo. - Mogę być cicho - zgodził się jej uczeń. - Tylko po co. Pani trudności nie mają źródła na zewnątrz, tylko wewnątrz. Nie, tu pani nie moŜe wjechać, to jest ulica jednokierunkowa. MoŜna za to ruszyć w górę Roosevelta. - Ale ja ją muszę zawieźć do szpitala Raszei! - Mamy dziś święto państwowe - rozsądnie zauwaŜył Piotr śeromski. - Wchodzimy do Unii Europejskiej. Na pewno wszystko z tej okazji będzie zamknięte, bo to jest bardzo dobra okazja, Ŝeby wszystko zamknąć. Zanim trafimy na jakiś ostry dyŜur, minie sporo czasu, a ten krwotok się wzmaga. Na Roosevelta 5 mam znajomą lekarkę. Spółdzielnia Mediluks, na parterze. Proponuję skorzystać. Cena pięćdziesiąt złotych, ale podejmuję się wpłynąć na obniŜenie taksy.
Znam tam wszystkich. Zwłaszcza ciocię. Ona nie jest naprawdę moją ciocią, tylko koleŜanką mojej mamy, ale brak ścisłego pokrewieństwa nie będzie tu przeszkodą. O, to ten dom, ten. Proszę wjechać na chodnik, bo jest wolne miejsce. Popatrz, Hiltetatlo, jaka ładna kamienica. Ze stalowym drzewem przez dwa piętra, widzisz? 6. Ciocia, której nie łączyło ścisłe pokrewieństwo z śeromskim, była ogniście rudą, bardzo szczupłą pieguską około czterdziestki. Dostępu do niej broniła zaŜywna pielęgniarka, ale śeromski pokonał tę przeszkodę w jednej chwili i juŜ byli w gabinecie, gdzie pani doktor siedziała za biurkiem odziana w kusy kitelek, z przeciwnej strony blatu wystawiając bardzo zgrabne nogi. Jej przenikliwe zielone oczy spojrzały ku wejściu tak, jakby w nich miała zoom oraz migawkę. - O. Który to z was? - zadała zaskakujące pytanie. - To ja - rzekł śeromski. - Piotr. - Ach, Piotr. Pogorszyło ci się? Pogorszyło mu się bez wątpienia, drwiąco pomyślała śaba, podczas gdy jej obecny opiekun i protektor odparł pogodnie: - Skąd, ciociu. Krople pomogły. Wszystko w nosie mi wyschło na wiór. Jak zwykle przyprowadziłem cioci pacjentkę, reklamuję Mediluks, gdzie się da. Ale proszę potraktować ją ulgowo, bo to ja ją wepchnąłem pod malucha. - Ach, tak? - Tak. Sama by tego przenigdy nie zrobiła, jest doskonale wychowana. - To pewne, Ŝe samej siebie nie wepchnęłaby pod malucha - zakpiła pani doktor, strzelając w niego skośnym spojrzeniem. - Ale gdybym chciała leczyć za darmo wszystkie twoje ofiary, nie miałabym na chleb. Halo, siadaj!!! - tu złapała za łokieć śabę, która, obraŜona i zła, juŜ leciała do wyjścia, kapiąc krwią po płytkach posadzki. - śartuję. Otwieraj usta - to rzekłszy, zalała oczy pacjentki białym światłem lampy bezcieniowej. - Kolanami zajmiemy się za chwilę. Rękę teŜ masz otartą. A pani kim jest? Zagadnięta w ten sposób pani Sznytek wyjawiła, kim jest. - Ach, nauczycielką - złowróŜbnie powtórzyła pani doktor. - Mam syna w szkole podstawowej. A więc, jak rozumiem, w pani obecności uczennica wpadła pod samochód?
- Jaki samochód? - zdziwiła się szczerze pani Sznytek. śeromski wyprodukował ostrzegawcze spojrzenie i zrobił znaczący grymas. - Nie, nie, ciociu, absolutnie nie, pani dopiero nadbiegła, kiedy uczennica - cóŜ, nie wpadła, nie wpadła, tylko upadła, upadła, tak, dobrze mówię, upadła w pobliŜu małego fiata. Trudno upaść na jezdni nie będąc zarazem w pobliŜu jakiegoś pojazdu. To samochód sobie jedzie, to znów jakiś rowerek... pojazdy inwalidzkie... - śeromski! Ty mi jeszcze opowiesz, jak było naprawdę! - przejrzała go pani Sznytek. - AleŜ po co - uprzejmie odparł jej uczeń. - Są sytuacje, do których lepiej nie wracać pamięcią. Zresztą, nic powaŜnego się nie stało. Prawda, ciociu? - PowaŜnego to nie - odparła pani doktor, zaglądając śabie pod język i wpychając tam gaziki jałowe. - Ale będziemy szyć. - Z bardzo bliska spiorunowała wzrokiem panią Sznytek, która, w poczuciu obowiązku, wsparła ręce o kolana i obwiesiła biust, po czym z tej pozycji równieŜ zajrzała w jamę ustną śaby. - A pani co?! Proszę się odsunąć, nie przeszkadzać, wyjść na korytarz i tam poczekać. Piotrek, ty teŜ. Wychowawczyni, tak autorytatywnie pozbawiona moŜliwości uczestnictwa, pozbyła się takŜe i poczucia odpowiedzialności. Zasiadła z ulgą w poczekalni, zsunęła pantofle ze strudzonych stóp i sięgnęła po kolorowe czasopismo. śeromski natomiast zabawił w poczekalni tylko małą chwilę, po czym wrócił do gabinetu, tłumacząc, Ŝe wiedza praktyczna przyda mu się w przyszłości, kiedy, zamiast być reŜyserem filmowym, zacznie studiować medycynę. Zaznaczył, Ŝe o tym ostatnim marzył od dziecka. Pielęgniarka podała jej szklankę i śaba musiała wypłukać usta czymś niesmacznym i zimnym, po czym znieczulono ją i załoŜono trzy mocne szwy na spodniej stronie języka. W początkowej fazie zabiegu, a konkretnie - na widok strzykawki - śeromski złoŜył deklarację, Ŝe gotów jest trzymać kogoś za rękę, względnie głaskać kogoś po głowie. PoniewaŜ nikt nie wyraził na to ochoty, Piotrek umilkł i tylko przyglądał się z niekłamaną ciekawością dalszym fazom opatrunku, zwłaszcza przemywaniu kolan śaby i pokrywaniu rozległych urazów lekiem w aerozolu. Zadzwonił telefon na biurku. - Ja odbiorę, siostro - powiedziała pani doktor i zdjęła rękawiczki. - Tu juŜ gotowe, jeszcze przedramię i proszę dać zastrzyk przeciwtęŜcowy. Słucham, Ida Pałys. Witam pana. Tak,
czekam. Za kwadrans. Zrobił pan wreszcie te zdjęcia zatok? No. To proszę je zabrać ze sobą. A migdałki pójdą pod nóŜ. Bez protestów! Dojrzałe jak ser francuski. Ledwie odłoŜyła słuchawkę, Piotrek juŜ się wstawiał serdecznie za śabą. - Ciociu, jaki znów zastrzyk przeciwtęŜcowy? To się na jednym nie skończy. Tam nie było Ŝadnego tęŜca, ona upadła na asfalt, a asfalt myją raz na tydzień. Tam, ciociu, nie było ani kruszyny końskiego nawozu, proszę mi wierzyć, bo ja bym na pewno zobaczył. Zawsze widzę. - Jesteś wstrząsająco podobny do ojca - odrzekła mu na to pani doktor, a śeromski zrobił minę człowieka mile połechtanego. Pani doktor zaś przesunęła sceptyczne spojrzenie z jego twarzy na opatrywane właśnie kolana śaby. - Powinno się ładnie zagoić - orzekła. - Ale z szortami na razie koniec. Będziesz miała masywne strupy przez miesiąc. Nie pij dziś nic gorącego. MoŜesz iść na lody. - Miałem to właśnie w planie, miałem to w planie! - pospieszył śeromski. - Zaraz ją zabieram do cukierni. Okropne było to, Ŝe nie mogła nawet go ofuknąć: język jej chyba spuchł, bo wypełniał wnętrze ust jak pulsująca kula. - Odwieź ją raczej do domu, ty sowizdrzale - poleciła doktor Pałys. - Dość ma juŜ stresów na dzisiaj. Lepiej niech się połoŜy, a nie biega z tobą po cukierniach. Trudno, mała, jakoś to przeŜyjesz. śaba stęknęła z bezsilnej złości. Pielęgniarka sięgnęła po ampułki i strzykawkę. W tejŜe chwili drzwi otworzyły się bez pukania i wszedł mały, czarnoskóry chłopiec w czerwonych majtkach i zielono - Ŝółtej bluzie. Za nim wkroczył energicznie rudzielec z piłką, który poufale zwrócił się do pani doktor Pałys, oznajmiając: - Cześć, wyrwałem Walentemu ząb. - A śniadanie jadłeś? - spytała nieuwaŜnie pani doktor. - Idźcie sobie, jestem zajęta, a zaraz mam pacjenta z migdałkami. - Ale ja go nie do końca wyrwałem. Pani doktor powiedziała, Ŝe nie do końca rozumie, i zaczęła wypisywać receptę. - Dynda mu, mamo! Na takim kawałku mięsa. - I się nie urywa - dorzucił niewyraźnie czarnoskóry Walenty, po czym zbliŜył się do pani doktor i ochoczo zademonstrował ten unikalny stomatologiczny przypadek.