uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 763 767
  • Obserwuję768
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 030 566

Aleksander Ścibor-Rylski - Człowiek z żelaza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :490.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Aleksander Ścibor-Rylski - Człowiek z żelaza.pdf

uzavrano EBooki A Aleksander Ścibor-Rylski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 53 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 72 stron)

ALEKSANDER ŚCIBOR - RYLSKI CZŁOWIEK Z ŻELAZA

Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy, Że ziemia nie jest snem, lecz żywym ciałem I że wzrok, dotyk ani słuch nie kłamie. A wszystkie rzeczy, które tutaj znałem, Są niby ogród, kiedy stoisz w branie. Wejść tam nie można. Ale jest na pewno. Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli, Jeszcze kwit nowy i gwiazdkę niejedną W ogrodzie świata byśmy zobaczyli. Niektórzy mówią, że nas oko łudzi I że nic nie ma, tylko się wydaje. Ale ci właśnie nie mają nadziei. Myślą, że kiedy człowiek się odwróci, Cały świat za nim zaraz być przestaje Jakby porwały go ręce złodziei. Jesteśmy w studio nagrań Polskiego Radia na Myśliwieckiej. Na Sali przy mikrofonie aktorka. W kabinie za szkłem reżyser programu, technik I, technik II oraz nasz bohater, redaktor Winkel. REŻYSER: Chce pani przesłuchać? AKTORKA: Wolałabym. REŻYSER: Puść jej. TECHNIK I: I tak nie ma czasu na poprawki. REŻYSER: No, to musi się jej podobać. WINKEL: Najbardziej spodoba się cenzurze. REŻYSER: Może nie zauważą. WINKEL: Miłosza? REŻYSER: Stary, mają masło na głowie. Tu strajk, tam strajk… Słyszałeś? Wczoraj stanęło Wybrzeże. WINKEL: A jutro ty staniesz z programem.

TECHNIK I: Panie Winkel, zaraz pan wchodzi. WINKEL: Ja zawsze wchodzę na czas. TECHNIK I: Ale pan ma cztery baby na głowie. Trzeba je przygotować rozsadzić… REŻYSER: Myślisz, że mi to zdejmą? WINKEL: Zdejmą ci razem ze skórą. TECHNIK II: Musimy kończyć. REŻYSER: No, to dziękujemy pani. AKTORKA: Nie rozumiem. REŻYSER: Studio nam się kończy. Nie mamy czasu. AKTORKA: Co to znaczy „nie mamy czasu”? TECHNIK I: Było bardzo fajnie, dziękujemy pani. AKTORKA: Ale te ostatnie dwa wersy… TECHNIK I: Strasznie nam przykro, ale nasz czas minął. (Do Winkla) Pan jeszcze tutaj? Korytarz studia. Przy drzwiach do sali siedzą cztery panie w różnym wieku. Podbiega do nich Winkel i przysiada na brzeżku wolnego krzesła. WINKEL: Proszę pań, za chwilę będziemy mieli studio, więc przepowiedzmy sobie jeszcze raz, żeby nam wyszło gładko i naturalnie. No więc tak, jak ustaliliśmy, panie jako przedstawicielki organizacji kobiecych, wyrażają kolejno głęboki niesmak i zaniepokojenie z powodu tak zwanych nieuzasadnionych przerw w pracy. (Zwraca się do jednej z pań). Pani przedszkolanka z Elbląga pierwsza. Króciutka konsternacja: widać, że Winkel pomylił swoje rozmówczynie. Wreszcie jedna z nich wyjaśnia sytuację. PRZEDSZKOLANKA: To ja, proszę pana, ja jestem z Elbląga… WINKEL: A tak, pani, oczywiście. Chodzi o te strajkujące autobusy. PRZEDSZKOLANKA: Tak, pamiętam, co mam powiedzieć. Że jeszcze czuję te dwadzieścia kilometrów w nogach. I że nie rozumiem pracowników MPK. Moim obowiązkiem wobec rodzin dzieci, których ojcowie strajkują… WINKEL: Ale tu jest napisane inaczej. PRZEDSZKOLANKA: Przepraszam…Których ojcowie samowolnie przerwali pracę…No, więc moim obowiązkiem jest wezwać ich, no, wezwać… WINKEL: Niech pani przeczyta spokojnie. No, nie denerwujmy się.

PRZEDSZKOLANKA: Naszą przymusową sytuację wykorzystują kierowcy prywatnych samochodów, biorąc za podwiezienie 50 złotych. WINKEL: Świństwo, nie? (Zwraca się do następnej z pań). A teraz o tych bananach. Że stoją w porcie statki… PANI II: Tak, tak, wiem. WINKEL: No, to proszę. W portach stoją nierozładowane statki z bananami i banany tam oczywiście gniją. PANI II: Chodzi o to, że są to witaminy, a nasze dziecie… TECHNIK II (podchodząc): Panie redaktorze, telefon do pana. WINKEL: Chwileczkę. No, więc nasze dzieci… PANI II: Są niedożywione, cierpią na awitaminozę. WINKEL (wstając): No i doskonale. PANI III: Ja jeszcze chciałam… coś od siebie. (Podnosi głos). My, kobiety polskie, apelujemy do was jako żony i matki: zabierzcie się do pracy! WINKEL: O, dziękuję, bardzo ładnie pani to ujęła. PANI II: Ja bym jeszcze chciała dodać do tych bananów – o ich wartości odżywczej… TECHNIK II: Panie Winkel, to jest pilne. WINKEL: Przepraszam. Wracają obaj do kabiny. Technik I właśnie odkłada słuchawkę na widełki. WINKEL: Co jest? TECHNIK I: Chyba draka. WINKEL: To znaczy? TECHNIK I: Ma pan natychmiast stawić się u szefa. WINKEL: Którego? TECHNIK I: Najwyższego. WINKEL: Wciurności… TECHNIK I: Niech pan przed wyjściem zapłaci dług w bufecie. WINKEL: Myśli pan, że może być tak źle? TECHNIK I: A pan nie myśli? WINKEL (do reżysera): Mundek, Mundek, błagam cię, zrób to za mnie, bo mi głowę urwą! REŻYSER: A ile masz tego długu? WINKEL: Ach, nie, chodzi mi o te baby! REŻYSER: Też miałeś pomysł!

WINKEL: Ja? (Wzrusza ramionami). Kazali mi. Błagam cię! REŻYSER: Dobra, ale zrewanżuję ci się w tej samej walucie. WINKEL (do technika I): Kto dzwonił? TECHNIK I: Za pięć minut będzie na dole czekał samochód. WINKEL: Ale kto dzwonił? TECHNIK I: Pierwszy zastępca. WINKEL: Włos mi się jeży. TECHNIK I: Niech pan poprosi którąś panią o grzebień. WINKEL: Pierwszy zastępca… osobiście? TECHNIK I: Niebieski Fiat 132. powodzenia. W chwilę potem Winkel wybiega z gmachu. Przed bramą czeka już perłowoniebieski samochód. Obok stoi antypatyczny blondyn w nienagannym garniturze. BLONDYN: Pan Winkel? WINKEL: Dostałem telefon… BLONDYN: Proszę WINKEL: Musiałem przerwać nagranie. BLONDYN: Niech pan wsiada. Czekają na pana. WINKEL (wsiadając): Czy pan się może orientuje… BLONDYN: Nie. WINKEL: Przepraszam. Po chwili są już na szosie za miastem. Winkel przeciera spocone czoło. Widać, że ręce mu się trzęsą. Ukradkiem sięga do wewnętrznej kieszeni wiatrówki, wyjmuje płaską butelkę, odkręca metalową zakrętkę i przytyka szyjkę do ust. W tej chwili jego wzrok spotyka się w lusterku z uważnym spojrzeniem blondyna. WINKEL (speszony): Gardło mi nawala. Tamten nie odpowiada. W milczeniu zajeżdżają przed fronton okazałego pałacu, ukrytego wśród drzew. Wchodzą do hallu. Przez uchylone drzwi widać duży pokój, urządzony z należnym przepychem. W pokoju kilku panów po czterdziestce. Stolik z butelkami jak w angielskim filmie. Ściszona, wyraźnie zasadnicza rozmowa. Od grupy rozmawiających odrywa się szef. Wysoki, niedbały, o zmysłowych ustach. Podchodzi. BLONDYN: Pan Winkel. SZEF: Nalej sobie i zaczekaj w hallu. BLONDYN: Dziękuję, mam kłopoty z wątrobą.

SZEF: To sobie nie nalewaj, ale i tak zaczekaj. Blondyn cofa się do przedsionka. Szef przygląda się Winklowi. Ten milczy z uszanowaniem. SZEF: No, co się tak patrzycie? WINKEL: Czekam na polecenia. SZEF: Na jakie? WINKEL: No, nie wiem. SZEF: To skąd wiecie, że będą polecenia? Winkel milczy stropiony. Szef odwraca się w stronę rozmawiających w głębi pokoju. SZEF: Heniu, pozwól. Z kryształową szklaneczką w ręku podchodzi masywny mężczyzna o byczym karku. SZEF: Przyjrzyj mu się. Ten? I ZASTĘPCA: Ten. SZEF: I co? I ZASTĘPCA: Mówiłem ci. Budzi zaufanie. SZEF: Powiedz coś o nim. I ZASTĘPCA: No cóż, kiedyś był ambitny. Robił audycje o wypadkach grudniowych. Jedną mu nawet puścili… a może dwie? SZEF: A teraz? I ZASTĘPCA: Teraz jest zdyscyplinowany. SZEF: A co się lepiej opłaca? I ZASTĘPCA: Każ sobie przysłać jego listę płacy. SZEF( do Winkla): A co wy na to? WINKEL: Nie narzekam, szefie. SZEF: Kiepsko byłoby zostać na lodzie? WINKEL: Zdaje mi się, że moja praca… SZEF: Mnie nie obchodzi, co wam się zdaje. Daj mu coś do picia. Tamten daje Winklowi własną szklaneczkę. Winkel z wysiłkiem powstrzymuje się, by nie wypić jej duszkiem. I ZASTĘPCA: Wypijcie zdrowie szefa. Drugiego takiego ze świecą szukać. Prawda? WINKEL: Święta prawda. SZEF: No, to załatw z nim, co trzeba. Odwraca się i odchodzi. I zastępca wyjmuje z kieszeni grubą kopertę i rzuca ją na stolik, obok leżącego tam miniaturowego magnetofonu.

I ZASTĘPCA: Tu są takie materiały, to pan sobie przejrzy. Sprzęt też jest… i to wysokiej klasy. A tu są pieniądze. Wyciąga z wewnętrznej kieszeni gruby plik banknotów. I ZASTĘPCA: Pan to schowa, tu jest ładne parę złotych. A tu mi pan to wszystko podpisze. O tutaj. Kładzie przed Winklem jakiś kwit i długopis. WINKEL: Ale ja na razie… nie bardzo rozumiem… I ZASTĘPCA: Zrozumie pan na miejscu. WINKEL: To znaczy gdzie? I ZASTĘPCA: Jak to gdzie? W Gdańsku! I niech pan pamięta, panie Winkel: wszystko zostało między nami. Jasne? Dworzec w Gdańsku późnym wieczorem. Z warszawskiego pociągu wysiada Winkel, ciągnąc za sobą podróżną torbę. Staje na środku peronu i rozgląda się niepewnie. Po chwili podchodzi do niego wysoki, barczysty mężczyzna o mrocznej twarzy i pochmurnym spojrzeniu. OGRODNIK: Pan Winkel? Przyjechałem po pana. Proszę tędy. Bierze torbę Winkla i rusza w stronę wyjścia. WINKEL: Przepraszam bardzo, czy pan… OGRODNIK: Słucham? WINKEL: Nie, nic… W milczeniu odjeżdżają spod dworca. Gabinet dyrektora Badeckiego w dobrym, przedwojennym niemieckim budownictwie. Gdańskie meble, bibeloty, mierne obrazy w kosztownych ramach. Telewizor podłączony do przenośnego magnetowidu. Migawkowe scenki, powielające wielokrotnie tę samą postać: młodego człowieka o zaciętej, chwilami wręcz zdesperowanej twarzy. Jest to Maciek Tomczyk, jeden z młodych przywódców sierpniowego strajku w stoczni gdańskiej. Jego interlokutorem jest przedstawiciel telewizji francuskiej. Rozmowa toczy się przed kamerami TV, a jej tłem są fragmenty zamarłej stoczni. REPORTER: Bonjour. Nos sommes sur la terre de chantier navale de Gdańsk. C’est le vingt aout mille neuf cent quatrevingts. C’est ce jeune home Maciej Tomczyk, qui a declanche la greve. Panie Tomczyk, proszę nam powiedzieć, w jaki sposób strjk się zaczął.

MACIEK: Strajk był przygotowany już wcześniej przez grupę założycielską wolnych związków zawodowych. Jak pan się domyśla, grupa ta musiała działać, jakby to powiedzieć nieoficjalnie… REPORTER: Nielegalnie. MACIEK: Zostańmy przy słowie „nieoficjalnie”. Byliśmy narażeni na liczne represje, ale udało nam się przetrwać. Ustaliliśmy, że ruszymy czternastego sierpnia. Tego dnia przyszliśmy tutaj wcześniej we trzech, dwóch chłopaków i ja. Mieliśmy przygotowane plakaty, siedem plakatów i ulotki. Było półtora tysiąca ulotek, no to ja wziąłem osiemset na siebie. Przyszedłem na oddział, przylepiłem plakat na oknie, rozrzuciłem ulotki w szatni i pytam chłopaków, czy ruszamy. A musi pan wiedzieć, że całe wolne związki, to wtedy było kilka osób u nas i kilka na Śląsku – ale okazało się, że to wystarczy, bo cały kraj był już gotów i czekał. To chłopcy mówią, że tak, że idą, bo zwolniono z pracy panią Anię. To właśnie było w naszych ulotkach i na plakatach; te nasze żądania, czy jak się teraz mówi postulaty: przywrócenie do pracy pani Anny Walentynowicz, która razem z nami zakładała te tajne związki, podwyżka 1000 złotych i dodatek drożyźniany. Jak pan widzi, zaczęło się od bardzo skromnych żądań…Poszliśmy przez stocznię, a do nas dołączali się coraz nowi, aż wreszcie już dużym tłumem idziemy pod dyrekcję. Tu przylatuje do nas personalny i jeszcze inni z biura kadr i pytają: co tu się dzieje? Co wy robicie? A my mówimy: zaraz, chwileczkę, czekamy jeszcze na kogoś, kto ma przyjść, a potem będziemy gadać. A czekaliśmy na Lecha Wałęsę, który też był zwolniony i musiał się jakoś przekraść, bo przez żadną bramę by go nie puścili. Wreszcie patrzymy: jest Lechu, zasuwa przez płot. Za chwilę mieliśmy już komitet strajkowy i tak to się zaczęło naprawdę… Człowiek, który przywiózł Winkla, a którego wszyscy nazywają Ogrodnikiem – wyłącza magnetowid. Badecki, rozparty w fotelu za biurkiem, podnosi spoconą twarz. Jest to mężczyzna po czterdziestce, mocno wyłysiały, niechlujny i widać, że ciężko chory na serce – co chwilę brak mu tchu i wtedy cały sinieje, jakby miał zaraz skonać. Ale małe, podkrążone oczy przez cały czas płoną mu nienawiścią. BADECKI: To jest facet, który rozpoczął strajk w stoczni. Nazywa się Maciej Tomczyk, nawiasem mówiąc bękart, ale ze specyficznym rodowodem. Jego nieślubny ojciec strajkował w tej samej stoczni – dziesięć lat temu. Nawiasem mówiąc jakaś przypadkowa kula… Wiecie, jak to jest w czasie ulicznej strzelaniny. W każdym razie mamy do czynienia z piękną kontrrewolucyjną tradycją.

Winkel siedzi na brzeżku krzesła, po drugiej stronie biurka, trochę bokiem – tak, by mógł zerknąć na zmianę to w telewizor, to w twarz Badeckiego. Milczy; widać, że jest skonsternowany; wciąż jeszcze nie w pełni rozumie, po co został przysłany. OGRODNIK: Chce pan zobaczyć jeszcze raz? Dotyka palcem włącznika magnetowidu. WINKEL: Nie, nie, dziękuję bardzo. Bezmyślnie tasuje w rękach plik zdjęć i papierów, potem wsuwa je z powrotem do dużej koperty i nieśmiało kładzie na biurku. BADECKI: Co wy mi to oddajecie? No, przecież to jest materiał wyjściowy do waszej dalszej pracy. WINKEL: Słucham? BADECKI: Do dalszej pracy. WINKEL: Przepraszam, ale ja chyba niezupełnie rozumiem. BADECKI: Więc ruszcie mózgiem. Kiedy to wszystko się zacznie i weźmiemy ich wszystkich za dupę…Tomczyka, oczywiście, także… Powstanie obawa legendy. I my tę legendę będziemy musieli natychmiast rozwiać. Każdy z was dostał do obróbki któregoś z tych Robespierrów. Panu przypadł właśnie Tomczyk. WINKEL: Naprawdę nie rozumiem, dlaczego mnie… Dlaczego akurat ja? BADECKI: Z początku sam się zastanawiałem. A teraz myślę, że to był niezły pomysł; niezły pomysł, ja bym na to nigdy nie wpadł. Pan tu był dziesięć lat temu, zaraz po tych zamieszkach, prawda? WINKEL: No, byłem; ale krótko. BADECKI: I pisał pan słodkie reportaże dla tutejszej rozgłośni: o robotnikach i ich niezawinionej krzywdzie. Pisał pan? WINKEL: Puścili mi tylko jeden, czy dwa; resztę zdjęli… BADECKI: I miał pan potem, jakby to powiedzieć, pewne przykrości. WINKEL: Nie warto o tym mówić. BADECKI: A pan wie, kto pana wtedy wyciągnął? WINKEL: No nie, nie bardzo. BADECKI: A to ja, widzi pan. WINKEL: A nie, tego nie wiedziałem. BADECKI: Pan mnie nie znał, a ja pana znałem. Dobre co? Zanosi się rzężącym śmiechem, który przechodzi w atak duszności. Winkel zrywa się, ale nie wie jak mu pomóc. Po chwili Badecki przychodzi do siebie.

BADECKI: No, dobrze, już dobrze. Może pan pokwituje odbiór samochodu. Popycha ku niemu jakiś bloczek i rzuca na biurko długopis. Winkel podpisuje. Badecki przyciąga bloczek do siebie i wrzuca go do szuflady. BADECKI: No i jeszcze coś. Może pan słyszał: Komitet Strajkowy zakazuje sprzedaży alkoholu. Na całym Wybrzeżu nie dostanie pan nawet kropelki; kompletna prohibicja. Ale my sobie jakoś poradzimy. Wstaje i ciężko podchodzi do olbrzymiego kontrabasu, stojącego w kącie. Obraca go; teraz widzimy, że rzekomy kontrabas jest po prostu podręcznym barkiem. Na kilku półeczkach, umieszczonych wewnątrz instrumentu, połyskują niezliczone butelki przednich trunków. Badecki bierze dwie butelki whisky i wraca z nimi do biurka. Jedną otwiera, drugą wręcza Winklowi. BADECKI: Proszę, przyda się to panu. WINKEL: Dziękuję. BADECKI: Wydają te swoje zarządzenia, a nie pomyślą, że Polak z Polakiem na trzeźwo się nie dogada. Nalewa whisky do dwóch szklaneczek, stojących na biurku. BADECKI: Pan z wodą? WINKEL: Raczej nie. BADECKI: To dobrze, bo mogłaby być tylko woda z kranu; syfon pusty. A wracając do sprawy: widzi pan, Warszawa jest chora na uwiąd woli. Powkładali białe rękawiczki i próbują głaskać bestię po pysku. A w Gdańsku jest jeszcze gorzej: tutejsze czynniki zatraciły resztę instynktu państwowego. Idą strajkującym we wszystkim na rękę, a najchętniej padliby Komitetowi w ramiona. A przecież jest jeden aksjomat niepodważalny: że władzą nie można dzielić się z nikim; a już szczególnie z kontrrewolucją. Bo my musimy nazywać rzeczy po imieniu: to jest kontrrewolucja, panie Winkel i trzeba z nią walczyć tak, jak klasa robotnicza zawsze walczyła z kontrą. WINKEL (zerkając łakomie na szklaneczkę z alkoholem): A co ze mnie za klasa? Ja jestem po prostu mały człowiek z jeszcze mniejszym magnetofonem… BADECKI: Pij pan, pij pan, po to nalałem. Swój swojego wyczuje przez skórę. A co do tej stoczniowej kontry? Pan nie jest sam, panie Winkel. Pan ma do wykonania tylko swój kawałek roboty. A takich jak pan jest więcej i każdy też ma do wykonania swój kawałek. Jeżeli każdy z was się wywiąże z tego jak należy…Tu nie ma wóz albo przewóz. Jeżeli my sami, panie, nie zrobimy z tym porządku, zrobią to za nas sojusznicy… tylko co Polsce z tego przyjdzie? I co przyjdzie nam wszystkim, prawdziwym patriotom i komunistom? Panie

Winkel, Warszawie trzeba pomóc, trzeba jej udowodnić, że zawisło nad nami śmiertelne niebezpieczeństwo. WINKEL: Ale jak, panie Badecki, jak pomóc, jak udowodnić? BADECKI (unosząc się coraz bardziej): Trzeba ich wyprowadzić na ulicę! Tak jak dziesięć lat temu! Niech wylezą z tego swojego kurnika, niech palą urzędy i komitety, niech się biją z milicją, niech sami zdychają i zabijają naszych ludzi! WINKEL: A jak nie wyjdą? BADECKI (histerycznie): Wyjdą, wyjdą muszą wyjść! Tylko trzeba znaleźć jakiś pretekst! Trzeba ich sprowokować! I ten, kto to wymyśli, kto to zrobi, może liczyć na każdy awans i każdą nagrodę! Może liczyć na wszystko! Jeżeli na przykład pan… Jeżeli panu się uda… Jeżeli… To ja… to my… Sinieje i łapie się za serce WINKEL (do Ogrodnika): Niech pan dzwoni po pogotowie! OGRODNIK: To nic takiego. Dyrektor często tak zapada od czasu jak przestał być dyrektorem… Ciemną ulicą Gdańska jedzie Fiat 126p na światłach. Co pewien czas mija zaparkowane wozy milicyjne i wzmocnione patrole z bronią maszynową. We wnętrzu samochodu Ogrodnik i Winkel. Przez długi czas obaj milczą, tylko Winkel raz po raz ociera rękawem spocone czoło. WINKEL: Wie pan, już się bałem… OGRODNIK: Pan? WINKEL: To wyglądało okropnie. OGRODNIK: A ja sobie myślałem, że pan jest bardzo odważny człowiek. WINKEL: Dlaczego? OGRODNIK: Przyjechać tutaj, teraz? I z dobrej woli pchać palec między drzwi? A jak panu, nie daj Boże, przytrzasną? WINKEL: Mnie? Skądże znowu! OGRODNIK: Nie? To znaczy, że pan po prostu robi zawsze co każą. WINKEL: Szarzy ludzie nie mogą wybierać. OGRODNIK: Czasem mogą, mogą. Ale co tam, nie moja sprawa. Ja tylko myślę, że tu się niedługo zacznie. W razie czego proszę pamiętać, że pana ostrzegałem. W milczeniu zajeżdżają przed hotel, który – w przeciwieństwie do całego miasta, jest rzęsiście oświetlony i pełen gwaru. Ogrodnik wyłącza silnik i bierze torbę Winkla.

OGRODNIK: Proszę za mną. Obaj wchodzą do hallu, wypełnionego tłumem podnieconych dziennikarzy z Zachodu. Ogrodnik podchodzi do recepcji. OGRODNIK: Dobry wieczór. Mieliśmy tu zarezerwowany pokój na nazwisko Winkel. RECEPCJONISTA: Jak pan mówi? OGRODNIK: Winkel. RECEPCJONISTA (sprawdzając listę zamówień): Tak jest, zgadza się. Dowód pana proszę. OGRODNIK: Dowód, proszę pana. Winkel zaczyna przetrząsać kieszenie, potem wypatrosza niechlujnie załadowaną torbę. Widać, że pakował się w ostatniej chwili, wrzucając wszystko na łapu capu. Wreszcie w paczce pieniędzy, owiniętych gazetą, znajduje wytłuszczony i postrzępiony dowód osobisty. Podaje go Ogrodnikowi, a ten kładzie dokument na kontuarze. RECEPCJONISTA: Tak, 1303. Kładzie przed nimi klucz. Ogrodnik bierze go, jeszcze raz chwyta torbę Winkla i podchodzi z nią do windy. Tu stawia ją na posadzce, a z kieszeni wyciąga kluczyki i dowód rejestracyjny samochodu. OGRODNIK: Gdyby co, to ma pan pełen bak. A przepustka jest w skrytce Fiata. WINKEL: Nie rozumiem, gdyby co? OGRODNIK: W nocy nic, ale jutro?... Dobranoc panu. WINKEL (machinalnie): Dobranoc. Ogrodnik odchodzi równym, obojętnym krokiem. Korytarz na trzynastym piętrze hotelu. Nadchodzi Winkel, ciągnąc torbę za jedno ucho po puszystym dywanie. Staje przed drzwiami z numerem 1303, otwiera je i zatrzymuje się niepewnie. W pokoju, na fotelu pod oknem siedzi jakiś młody, smukły mężczyzna o pociągłej, nieruchomej twarzy. Winkel cofa się i jeszcze raz sprawdza numer na drzwiach. WINKEL: Przepraszam bardzo, ale… WIRSKI: Wszystko się zgadza. To jest pokój 1303, a pan nazywa się Winkel. Proszę wejść i zamknąć drzwi. Winkel bardzo niepewnie wykonuje polecenie nieznanego mężczyzny i zatrzymuje się zaraz za progiem. WIRSKI: Co się tak patrzycie?

WINKEL: Przepraszam, ale ja… WIRSKI: Nie będę się wam przedstawiał, że jestem z policji i jestem tutaj specjalistą od połykania gówna. Siadajcie. Winkel zostawia torbę na podłodze i ostrożnie przysiada, naprzeciw Wirskiego. Jest wyraźnie zmęczony niespodziankami, które spotykają go jedna po drugiej, a których istoty nie może w pełni zrozumieć. Tamten obserwuje go z lekkim, troczę chłodnym uśmieszkiem. WIRSKI: Władza to nie jest dobry wujek, jak się to paru towarzyszom na górze wydaje. Chcieli się kochać z narodem bez kłopotów, no i musiało się to kiedyś wreszcie zesrać. Winkel milczy. Tamten dalej obserwuje go z tym samym uśmieszkiem i prawą ręką głaszcze pieszczotliwie błyszczącą teczkę, którą trzyma na kolanach. Potem bez pośpiechu wyjmuje mały kluczyk z kieszonki na piersiach i podciąga brzeg rękawa na lewej ręce. Dopiero teraz widzimy, że uchwyt teczki przypięty jest kajdankami do przegubu lewej ręki Wirskiego. Ten wprawnie, jednym ruchem rozpina kajdanki i wrzuca je do kieszeni. Potem otwiera teczkę, chwilę grzebie w wypełniających ją papierach i wreszcie wyciąga jeden plik, spięty grubym spinaczem. WIRSKI: Tu macie tego Tomczyka i ludzi z jego kręgu. Jest w czym wybierać. Z niejaką lubością przegląda papiery, spięte spinaczem. WIRSKI: Maciej Tomczyk… Alkoholik, szpital psychiatryczny; tu macie rozpoznanie. Wyjmuje mały blankiecik i odczytuje go z pewnym trudem. WIRSKI: Hipertensio arterialis labilis… Podaje blankiecik Winklowi. Ten przebiega go wzrokiem i podnosi na Wirskiego zakłopotane spojrzenie. WINKEL: Chodzi o to, że ma kłopoty z sercem i wątrobą… WIRSKI (marszcząc się): Naprawdę? WINKEL: Uczyłem się kiedyś łaciny… WIRSKI: Co oni mi tu, kurwa, wetknęli? Wyrywa Winklowi blankiecik, przygląda mu się jeszcze raz, ale teraz ze złością i chowa go do kieszeni. WIRSKI: Nieważne. Czyny chuligańskie; o, niby robotnik, a matka ma willę w Zakopanem i utrzymuje go przez cały czas. O, widzicie? A tu, dalej: pobicie funkcjonariusza, handel walutą, naruszanie zasad współżycia społecznego, zdemolowanie świetlicy w akademiku… A to jego żona.

Podaje Winklowi niezbyt wyraźną fotografię, powiększoną z jakiegoś mniejszego zdjęcia. WINKEL: A, ja ją znam. WIRSKI: Tak? Jest teraz zatrzymana. WINKEL: Tak? A nie, to znaczy – podobna jakaś… WIRSKI: To ona, ona. Robiła film o tym Birkucie, przodowniku pracy. Nawiasem mówiąc to ojciec naszego Tomczyka. Dziesięć lat temu targnął się na władzę ludową i poniósł zasłużoną karę. WINKEL: Podobno jakaś przypadkowa kula… w czasie tamtych zamieszek… WIRSKI: A czy nie wszystko jedno? WINKEL (szybko): Nie widziałem tego filmu. WIRSKI: Bo go nie skończyła. W telewizji było wtedy paru przytomnych ludzi… Zresztą dziś także są. Tu jest mój telefon. Pisze na karteczce kilka cyfr i rzuca Winklowi na kolana. WIRSKI: No, do środy przygotujcie mi taki scenariuszy… I żeby tam było wszystko, co chcielibyście wykorzystać – oczywiście po zapoznaniu się z tym, jak to ładnie mówią dossier. Wybrane materiały skopiujemy sami na ksero. Zajmie nam to parę godzin. Jak pan będzie gotów, niech pan do mnie zadzwoni. Na początek proponuję, żeby pan uciął z nią sobie małą rozmówkę. WINKEL: Z kim? WIRSKI: No, z żoną tego Tomczyka; to pana trochę zorientuje. Oczywiście dostanie pan przepustkę do naszego kibelka. Materiały przejrzyjcie, zaznaczcie, co was zainteresuje, no i uważajcie na nie, bo jakby zginęły, broń Boże, to marny wasz los. Nikt się do was nie przyzna, a dzisiaj nie można być niczyim człowiekiem. Tu podpiszcie. WINKEL: Co? WIRSKI: Podpiszcie, podpiszcie. I tutaj jeszcze. Przepustkę do nas kładę na stole. A na teren stoczni lepiej nie wchodźcie. Tam niestety kończy się już nasza opieka. Wstaje. Winkel wstaje również, zupełnie zdezorientowany. WIRSKI (zerknąwszy na zegarek): A teraz posłuchajcie sobie syreniego głosu naszego pierwszego sekretarza. Od razu lepiej zrozumiecie, co mówiłem. Włącza mu telewizor i wychodzi. Winkel dalej stoi jak sparaliżowany i tylko z niedowierzaniem patrzy w drzwi, jakby podejrzewał, że ta cała rozmowa była jakimś dziwacznym snem. Tymczasem telewizor nagrzewa się i na jego ekranie ukazuje się twarz

łysawego mężczyzny w okularach. Jest to Tadeusz Fiszbach, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego w Gdańsku. FISZBACH: Błędem byłoby sądzić, że strajk w Stoczni Gdańskiej, a następnie w kilkuset innych przedsiębiorstwach Trójmiasta był wynikiem działalności nielicznej grupy przedstawicieli sił antysocjalistycznych, że jego geneza, przebieg i cele wyrosły z podłoża oderwanego od klasy robotniczej lub wrogiego Polsce Ludowej. W toku strajku, mimo jego szerokiego zasięgu, nie ujawniły się w zorganizowanej postaci dążenia czy działania, które byłyby wymierzone we władzę ludową, w ustrojowe podstawy państwa lub system naszych sojuszy. Oceny tej nie może zmienić jedno czy drugie przemówienie, wygłoszone przez osoby przybyłe z zewnątrz i reprezentujące kręgi dysydenckie, które w tym, co się dzieje, upatrywały szansę dla siebie, lecz spotykały się ze sprzeciwem klasy robotniczej. Winkel powoli siada naprzeciw telewizora i kładzie na podłodze papiery, wręczone mu przez Wirskiego. Przemówienie Fiszbacha trwa nadal. FISZBACH: Liczba załóg, przystępujących do strajku stale rosła, rozszerzała się solidarność strajkujących załóg. W odczuciu społeczeństwa Trójmiasta, w tym i organizacji partyjnych, tylko odpowiedzialny dialog może doprowadzić do przezwyciężenia impasu i podjęcia pracy przez strajkujących. Spośród politycznych środków naszego działania ten staje się obecnie najważniejszym i może się okazać najbardziej skutecznym. Taki pogląd egzekutywa Komitetu Wojewódzkiego wyrażała od początku wydarzeń i nadal konsekwentnie zmierza do jego realizacji. Winkel kręci półprzytomnie głową, jak ktoś, kto bez reszty zagubił się w gąszczu sprzecznych racji, potem gasi telewizor, wyciąga z torby butelkę, ofiarowaną mu przez Badeckiego, odkręca ją i kieruje się do łazienki w poszukiwaniu jakiejś szklaneczki. Znajduje ją na porcelanowej półeczce nad umywalką, ogląda pod światło i postanawia ją jeszcze trochę przepłukać. Aby to zrobić, odstawia butelkę na brzeg umywalki, potem odkręca wodę i w tym samym momencie – zawadziwszy o butelkę rękawem, strąca ją na posadzkę z terrakoty. Rozlega się trzask i złocisty płyn rozlewa się po całej posadzce. Winkel przez sekundę stoi jak sparaliżowany, potem chwyta ręcznik i zaczyna nim zgarniać alkohol z posadzki. Musi to robić ostrożnie, aby nie pokaleczyć się o stłuczone szkło, większe jego kawałki wybiera palcami i odkłada, po czym stawia szklaneczkę na podłodze i próbuje wycisnąć do niej whisky z namoczonego ręcznika. Rezultat jest raczej żałosny, do szklaneczki trafia zaledwie kilka łyków. Winkel podnosi ją do ust i powoli pije alkohol, wypluwając raz po raz pływające w nim szklane okruchy .Niestety, dawka jest skromna i zaraz się kończy. Winkel przygląda się pustej

szklance z rozpaczą, a potem szybko odstawia ją na półeczkę; widać, że zaświtała mu nowa nadzieja czy raczej szansa ratunku. Po paru minutach widzimy go w hotelowym barku, umieszczonym w gustownych podziemiach. Barek jest prawie pusty, tylko dwóch zagranicznych dziennikarzy siedzi na wysokich stołkach i bez przekonania pociąg coca-coę. Winkel usadawia się jak najdalej od nich i obdarza barmankę jak najsłodszym uśmiechem. WINKEL: Dobry wieczór, kochaniutka. Flaszeczkę muszę skombinować, taka sytuacja, wie pani… BARMANKA: Alkoholu nie podajemy. WINKEL: Nie, ja rozumiem, alkoholu nie podajemy, ale taka cicha akcja – flaszeczkę do pokoju, raz, dwa i po wszystkim. BARMANKA: Nic raz, dwa, proszę pana. Jest zakaz, to pan chyba wie. WINKEL: Ja rozumiem, zakazy zakazami, ale tak dyskretnie… Cena nie gra roli. BARMANKA: Mówię wyraźnie, jest zakaz. WINKEL: Jaki zakaz, czyj zakaz? BARMANKA: Jest zakaz Komitetu Strajkowego. WINKEL: Ale proszę pani, co mnie obchodzi zakaz Komitetu Strajkowego, tu nie stocznia, tu jest hotel! Pani nie obowiązują zarządzenia jakiegoś Komitetu! BARMANKA: Co mnie obowiązuje to ja sama wiem i niech pan tu głupiego nie udaje, bo ja te numery znam na pamięć! Pokój Winkla na trzynastym piętrze. Sam Winkel, zupełnie załamany, siedzi na fotelu ze zwieszoną głową. Potem podejmuje jakąś nagłą, niemal desperacką decyzję i chwyta za telefon. GŁOS TELEFONISTKI: Dobry wieczór, centrala telefoniczna, słucham. WINKEL: Dobry wieczór pani, chciałbym zamówić błyskawiczną z Warszawą. GŁOS TELEFONISTKI: Przepraszam, pan chyba u nas od niedawna. WINKEL: Nie rozumiem. GŁOS TELEFONISTKI: Nie mamy połączenia z żadnym miastem w Polsce. WINKEL: Znowu blokada? GŁOS TELEFONISTKI: Blokada, proszę pana. Ale może się pan zdecyduje na telegram, ewentualnie teleks; powinien dojść. WINKEL: Nie, to chyba nie… To nie na teleks… Może pani tylko łaskawie zadzwoni do recepcji i powie, że odwołuję rezerwację i jutro wyjeżdżam.

GŁOS TELEFONISTKI: Oczywiście, dobranoc panu. WINKEL (głucho): Dobranoc. Odkłada słuchawkę i apatycznie podchodzi do okna. Otwiera je; na dworze noc, nie słychać normalnego ruchu ulicznego, tylko gdzieś z daleka, od strony stoczni, dobiega chóralna pieśń „Serdeczna matko, opiekunko ludzi…” Wczesny ranek. Ulicą biegnącą w stronę stoczni nadchodzi Winkel. Zanurza się w coraz gęstszy tłum, wreszcie musi się zatrzymać. Dokoła niego twarze pełne troski i niepokoju, inne znów ścięte wzburzeniem i bólem. Winkel musi wspiąć się wysoko na palce, aby zobaczyć bramę stoczni, całą w kwiatach, przyozdobioną wizerunkiem Matki Boskiej i portretem Ojca Świętego. Za bramą młodzi robotnicy ze Straży Porządkowej, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, a głębiej grupy stoczniowców w drelichach i ochronnych kaskach na głowach. Nagle przez tłum przechodzi jakiś szum, coś w rodzaju zbiorowego szlochu i zbite szeregi zaczynają osuwać się na kolana. Winkel przyklęka z opóźnieniem i dlatego przez sekundę widzi wyraźnie, jak kilku milczących ludzi w stoczniowych kaskach wysuwa się z uchylonej bramy. Nad nimi unosi się wilki drewniany krzyż. Ci, którzy go niosą, osadzają krzyż we wcześniej wykopanym dole, zasypują, umacniają i stają przed nim na baczność. Na wózku elektrycznym za kratą bramy pojawia się niemłoda, zniszczona kobieta i podnosi rękę na znak, że chce przemówić. Towarzyszy jej kilku ludzi, członków Komitetu Strajkowego, a wśród nich znany już Winklowi ze zdjęć Maciek Tomczyk. Ten ostatni podaje kobiecie mikrofon. ANNA HULEWICZ: Wiecie, czyją pamięć chcemy uczcić tym krzyżem. Wiecie, co się tutaj stało, pod tą bramą w grudniu 1970 roku. Za tych, którzy pierwsi polegli w grudniowej masakrze odmówmy „Wieczny odpoczynek”. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego amen. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a Światłość Wiekuist niechaj im świeci na wieki wieków amen… Tysiące ust powtarzają z nią słowa modlitwy za umarłych, a chociaż czynią to półgłosem, ich modlitwa zaczyna huczeć jak nadchodząca burza. Powtarza się to – zgodnie z obowiązującym obrządkiem – trzy razy. Gdy modlitwa się kończy, straż stoczniowa spod krzyża robi w prawo zwrot i ciężkim krokiem wraca za bramę. W tej chwili nad tłumem pojawia się helikopter, zatacza kilka małych kręgów, aż wreszcie zatrzymuje się wprost nad bramą. Z helikoptera spływa w dół deszcz ulotek. Widząc to Maciek wchodzi na wózek elektryczny, bierze z rąk Anny mikrofon i zwraca się do tłumu przed bramą.

MACIEK: Kochani, nie podnoście tego, nie czytajcie. Nam nie potrzebne ich kłamstwa z powietrza. Oni muszą sami tu przyjść i wysłuchać naszych postulatów. A te śmiecie pozbiera nasza Straż Porządkowa. Winkel przygląda mu się z rosnącą uwagą, jeszcze nie całkiem pewien, kogo widzi. W tej chwili stojący obok człowiek nachyla mu się do ucha. DZIDEK: Nie wytrzyma. Winkel ogląda się na niego przez ramię. Widzi trzydziestoletniego mężczyznę o sympatycznej i skądś już znajomej mu twarzy. WINKEL: Słucham? DZIDEK: Mówię, że nie wytrzyma. Inni może wytrzymają – on nie. To nerwus, proszę pana. WINKEL: O kim pan mówi? DZIDEK: O nim. O Maćku. WINKEL: To jest Maciek? Maciek Tomczyk? DZIDEK: Pan go nie zna? WINKEL: Nie. DZIDEK: Tutaj wszyscy go znają. Tymczasem Maciek, jakby wyczuwając nastrój tłumu, ponownie podnosi mikrofon do ust. MACIEK: Kochani, wiem, że się niepokoicie, co będzie. Rozumiem was. Ale chcę wam powiedzieć jedno: jesteśmy silni. Nasz Międzyzakładowy Komitet Strajkowy z Lechem Wałęsą na czele reprezentuje już większość zakładów Trójmiasta, strajkujących razem z nami. Razem z nami strajkuje też Szczecin i Elbląg. Kochani, nie jesteśmy sami, cała Polska patrzy na nas. W tej chwili władze nie chcą z nami rozmawiać, to prawda. Ale będą musiały. I prędzej czy później zaczną. A my wytrzymamy. Wytrzymamy, kochani, wytrzymamy. OKRZYK Z TŁUMU: A jak was zaatakują? MACIEK: Myślę, że tego nie zrobią. Nie robimy nic złego, utrzymujemy porządek, dbamy o sprzęt i materiał, i po prostu czekamy. Ale w razie czego… Wiecie, co powiedział nasz przewodniczący: jeżeli będą strzelać, wyjdę pierwszy. A jeżeli będą nas wyciągać, wyjdę ostatni. My wszyscy z Komitetu zrobimy to, co on. Tyle wam mogę obiecać. Zeskakuje z wózka i znika Winklowi z oczu. Ten znowu obraca twarz w stronę stojącego obok i uśmiechającego się z odrobiną goryczy człowieka. WINKEL: Pan mnie zna? DZIDEK: A pan nie pamięta?

WINKEL: Nie bardzo. DZIDEK: Kiedyś mi pan pomógł… dziesięć lat temu. Załatwił mi pan kontakt z rozgłośnią. WINKEL: Dzidek. DZIDEK: Zgadza się, panie redaktorze. WINKEL: No i co? Został pan w rozgłośni? DZIDEK: O tyle o ile. WINKEL: Nie słychać pana na antenie. DZIDEK: A nie, nie. Ja jestem technikiem. Konserwuję sprzęt w miejscowej telewizji. WINKEL: I jak? DZIDEK: Mało sprzętu, mało roboty. A pan? WINKEL: Pieprzę głodne kawałki w Warszawie. DZIDEK: Jeżeli takie, jak wtedy… tutaj… WINKEL: Nie te czasy, panie Dzidku. DZIDEK: Nie wiem, nigdy potem pana nie słyszałem. Zresztą nie słucham naszego radia. Mam za słabe nerwy. WINKEL: A skąd pan zna Tomczyka? DZIDEK: Studiowaliśmy razem… do czasu. WINKEL: Do jakiego? DZIDEK: Opowiem panu, jak pan przyjdzie na kawę. WINKEL: Właściwie… to nie mam teraz nic do roboty. DZIDEK: To chodźmy. Za chwilę widzimy ich w pustej uliczce, na tle ceglastego muru, ozdobionego olbrzymim napisem PRASA KŁAMIE. Mała kabina projekcyjna w gdańskim ośrodku telewizyjnym. Dzidek przewija kolejne rolki taśmy. Winkel popija kawę z fusami, parzoną w szklance. DZIDEK: Żal mi ich, wie pan… tych ze stoczni. Kupa fantastów. Znowu chcą się narawać. Tylko że teraz będzie gorzej. WINKEL: Ma pan dobrą kawę. DZIDEK: „Maxwell” od marynarzy. Jak teraz puszczą czołgi na robotników, to nie skończy się na sześciuset trupach. WINKEL: Może nie puszczą. Wie pan, kłopoty z ropą. Dwadzieścia sześć dolarów baryłak.

DZIDEK: Pan wtedy fajnie pisał o stoczni, pamiętam. Ale w czasie samych wypadków to pana tu nie było, prawda? WINKEL: Nie. Przyjechałem już po wszystkim. Po zmianie kierownictwa i w ogóle… Wydawało mi się, że już nigdy… A, co tam. DZIDEK: Puszczę coś panu, chce pan? Dla przypomnienia tamtych czasów. Właśnie to wygrzebałem dla mojego pryncypała. Mówiąc to, zakłada na projektor niewielką rolkę, po czym uruchamia projekcję. Ukazują się na ekranie materiały archiwalne z roku 1970. Płonący gmach komitetu Partii. Tyraliera milicjantów w bojowym rynsztunku atakuje tłum. Tłum cofa się w głąb szerokiej alei. Milicjanci rzucają przed siebie granaty z gazem. Biała chmura rozpościera się nad jezdnią. Z tłumu wybiegają pojedynczy mężczyźni, podnoszą dymiące granaty i odrzucają z powrotem w stronę milicji. Inna ulica, tym razem wyludniona. Z głębi kadru nadciągają czołgi i transportery opancerzone. Pojedyncze wozy ustawiają się na chodnikach, inne mijają kamerę, ukrytą w oknie piwnicy. Zamknięta brama stoczni. Za nią szeregi milczących, zdecydowanych na wszystko robotników. Czołgi, czołgi. Miasto pełne żelaza. Napis na murze: NIE CHCEMY MORDU, A OBNIŻKI CEN. Żołnierze z bronią gotową do strzału patrolują miasto. Zdjęcie gdzieś z góry, z okna albo balkonu: grupa milicjantów i żołnierzy, otaczająca zatrzymanego chłopaka w cywilu. Milicjant w hełmie podnosi pałkę i kilka razy z rozmachem bije chłopaka w głowę. Chłopak chwieje się, ale nie upada; może boi się, że zostanie skopany. Milicjant znowu bije go w głowę. Tamten nawet się nie zasłania: chyba jest półprzytomny od bicia. Moment przerwy; milicjant wyciąga wolną rękę, chłopak z trudem wyjmuje dokumenty. Milicjant bierze je, przegląda i bez żadnego powodu znowu uderza chłopca w głowę. Jeden z wojskowych próbuje go powstrzymać. Milicjant na moment spuszcza pałkę, ale potem znowu bierze zamach i wali chłopaka w głowę. DZIDEK (kończąc projekcję): To się powinno puszczać w kółko i w kółko… wszystkim robotnikom w Polsce. Żeby nie mieli złudzeń. Bo teraz jest tak: albo ich trzeba

rozwalić, albo uznać. To co, myśli pan, że władza pójdzie na to drugie? Wolne związki zawodowe, prawo do strajku? A co z partyjnym monopolem od żłobka do nagrobka? WINKEL: Zawsze jeszcze zostanie monopol spirytusowy. DZIDEK (wyłączając projektor): Przypomniał mi pan. Gdzieś tu coś mam, jakąś resztkę. Dziabniemy? WINKEL (kryjąc radość): Po maluchu. DZIDEK: Niech pan korzysta. To ostatnia wódka w tym mieście – nie wiadomo, na jak długo. Trochę ciepła, nie? WINKEL: Byliście z Tomczykiem na jednym roku? DZIDEK: Ciepła, aż otrząsa. Na roku nie; ale mieszkaliśmy razem w akademiku, w jednym pokoju. Ciężki był. WINKEL: Niekoleżeński? DZIDEK: Dlaczego? Koleżeński. Tylko cholernie zamknięty w sobie. Zwłaszcza od czasu strajków studenckich w sześćdziesiątym ósmym. WINKEL: Przeżył to. DZIDEK: Na własnej dupie, jak każdy. Ja byłem siny od pałowania przez miesiąc. Ale tu chodziło o coś innego. No, jeszcze zostało trochę. To jeszcze raz po maluchu. Winkel wzrusza ramionami jakby mu to było obojętne; ale napełniony kieliszek wypija jednym haustem. Na jego twarzy pojawia się skrywany wyraz ulgi. WINKEL: Rzeczywiście ciepła. A o co chodziło? DZIDEK: O ojca, panie redaktorze. Bo on tu miał ojca, w tej samej stoczni. Nieślubnego, jakby to powiedzieć. Syn Tomczyk, a ojciec Birkut. No, właśnie. Ten ojciec był kiedyś głośny, a potem cichy. Odwrotnie niż Maciek. I coś się między nimi nie układało. WINKEL: Na tle tej nieślubności? DZIDEK: E, panie redaktorze! Przecież mamy dwudziesty wiek! Nie, to była inna historia. Wszyscy mieliśmy żal do robotników, że wtedy, w marcu 68 nie poszli z nami. A już Maciek, rozumie pan… Byliśmy nawet u niego, próbowaliśmy go skruszyć… Pochmurny, marcowy dzień. Na podwórze czynszowej kamienicy wybiegają Dzidek i Maciek. Są zdyszani, spoceni, a równocześnie jakby natchnieni. Z ulicy dobiega zbliżające się wycie syren. Obaj przyciskają się do muru, czekają. Wycie syren mija bramę i oddala się. Tamci dwaj wbiegają do oficyny.

Mała, byle jak urządzona izdebka. Na środku stoi Birkut, mocno postarzały od czasu, gdy ostatni raz widzieliśmy go w „Człowieku z marmuru”. Patrzy w milczeniu na wbiegających, jakby ich oczekiwał i z góry wiedział, po co przyjdą. MACIEK: Ojciec, zaczęło się! BIRKUT: Wytrzyj nogi. MACIEK: Zaczęło się, nie słyszysz? BIRKUT: Nie, Maciek. Kiedy naprawdę się zacznie, ja ci powiem pierwszy. MACIEK: Tata, cała Polska… DZIDEK: Czekaj, ja powiem. Panie Birkut, wszystkie uczelnie… MACIEK: Tata, musisz ruszyć stocznię! Musicie nas poprzeć! DZIDEK: Wszystkie uczelnie… BIRKUT: Wiem. DZIDEK: Straszny kocioł był, ale nas nie capnęli. Wpadliśmy tylko do pana i zaraz lecimy na polibudę! BIRKUT: Ty możesz iść, gdzie chcesz. Maciek zastanie. MACIEK: Tata! BIRKUT: Uspokój się. MACIEK: Rozpędzają nas pałkami! BIRKUT: I rozpędzą. MACIEK: Dzidek, pokaż mu plecy! Pokaż mu! BIRKUT: Daj spokój, ja też kiedyś miałem takie plecy. MACIEK: Może za mało dostałeś! DZIDEK: I nie wyciągnął pan wniosków? BIRKUT: Wyciągnąłem. DZIDEK: Jakie? Żeby siedzieć na dupie? MACIEK: Nie pójdziesz? BIRKUT: Powiedziałem ci, uspokój się! DZIDEK: Panie Birkut, my próbujemy coś zmienić, próbujemy… BIRKUT: To za was próbują. Chcą się przetasować tam, na górze, w kierownictwie. Jednych wciągnąć, drugich wypieprzyć. Robią to waszymi rękami, a wy idziecie jak barany. DZIDEK: Tak? To bardzo wygodne: wszędzie widzieć spisek, prowokację! To pozwala umyć od wszystkiego ręce! MACIEK: Dzidek, to nie ma sensu, widzisz!

DZIDEK: Dobrze. Może tak jest, jak pan mówi. Ale gdyby robotnicy, gdyby całe Wybrzeże, gdyby teraz wyszli ze stoczni… Rozumie pan? MACIEK: Daj spokój, Dzidek! Do kogo to mówisz! BIRKUT: Bezpieka pozwoliła wam zacząć i bezpieka to skończy. Robotników do tego nie mieszajcie. DZIDEK: Nie pójdą? BIRKUT: Pójdą – jak będzie czas. MACIEK: Przestań! DZIDEK: A pan wie, kiedy to będzie? BIRKUT: Żadne kłamstwo wiecznie się nie utrzyma. A wy nie dajcie się wciągać w jakieś przepychani. DZIDEK: To nie są przepychani, to jest nasze życie! MACIEK: A skąd wiesz, że to nie teraz? Skąd masz pewność? Boisz się, po prostu się boisz! Przyznaj się do tego! Gówno was to wszystko obchodzi! Macie gdzieś prawdziwą Polskę! To przez was jest tak, jak jest! Przez takich jak ty! BIRKUT: Maciek, dosyć! Słyszysz? Opanuj się! Wymierza mu policzek, jak histeryczce, którą trzeba wyrwać z transu. BIRKUT: Jak się naprawdę zacznie, to pójdziemy razem. Nie teraz. MACIEK: Nigdy, słyszysz? Nigdy! Nigdy nie pójdziemy razem! Koniec z nami, ojciec! Koniec! Znów kabina projekcyjna. Dziadek zdenerwowany, przejęty. Winkel w zamyśleniu pochylony nad szklanką. DZIDEK: I od tego dnia Maciek go skreślił. No, skreślił go, rozumie pan. A w dwa lata później, jak stocznia wyszła na ulicę, to myśmy powiedzieli: „teraz idźcie sami!” Nawet przechodzili koło naszego akademika i nawoływali. Ale teraz my byliśmy twardzi… Pokój akademicki, kilku młodych ludzi przy oknie, między nimi Dzidek. Na łóżku nieruchomy, pełen desperacji Maciek. Atmosfera napięta do granic wytrzymałości, powietrze gęste od dymu. Za oknem zgiełk: to przed gmachem przeciągają stoczniowcy. Niektórzy niosą hasła, wypisane na dykcie, inni powiewają biało-czerwonymi sztandarami. Kilku zatrzymuje się na przeciwległym chodniku. Wśród nich jest Birkut.

BIRKUT: Studenci, przyszedł czas! Całe Wybrzeże mówi dzisiaj dość! To jest sprawa wszystkich Polaków, was i nas! Wasi koledzy siedzą jeszcze w więzieniach po łapankach marca 68 roku! Macie szansę uwolnić ich razem z nami! Wtedy zrobiliśmy błąd i zostaliście sami! Teraz wy nie powtórzcie tego błędu! Wszystko zmienimy, jeżeli pójdziemy wszyscy razem. Powodzenie naszej manifestacji zależy od nas samych. Dość ucisku, przemocy i kłamstw! Dość krzywdy! Dziś zbieramy się, by wspólnie walczyć o ludzkie prawa! Studenci, do was mówię: czy pójdziecie z nami ramię w ramię?... Ale z okien akademika, zamkniętych na głucho, nie pada żadna odpowiedź. Kabina projekcyjna. Dzidek, coraz bardziej wzburzony i Winkel, pogrążony w coraz głębszej zadumie. DZIDEK: Wszyscy byliśmy jak obłąkani, a Maciek to już w ogóle… Ale nie wyszliśmy, wie pan. Nie wyszliśmy. WINKEL: Wiem, że nie wyszliście. DZIDEK: No, nie wyszliśmy. WINKEL: Może to i dobrze. DZIDEK: W pewnym sensie… Ale ja tego długo nie mogłem zapomnieć. WINKEL: Pan to pamięta do dziś. DZIDEK: Wszystko jedno. No więc siedzieliśmy tak i siedzieliśmy… a miasto huczało od strzałów… i wiadomości przychodziły coraz gorsze… Ten sam pokój w domu akademickim, co poprzednio, teraz niemal ciemny od dymu papierosów. Z daleka dobiega warkot czołgów, odgłosy strzelaniny, wycie syren. Nagle, bardzo gwałtownie otwierają się drzwi. Staje w nich Anna Hulewicz. Twarz ma zakrwawioną i czarną od sadzy, a włosy rozburzone. Wszyscy obracają się ku niej, tylko Maciek dalej leży nieruchomo na łóżku, z twarzą wtuloną między poduszkę i ścianę. ANNA (zdławionym głosem): Maciek, wstawaj… Milczenie. ANNA: Maciek, ojca zabili. Maciek jeszcze chwilę leży bez ruchu, potem powoli, jakby z niedowierzaniem odwraca ku niej głowę. Anna powoli podchodzi do okna, opiera się o futrynę, po jej policzkach zaczynają spływać łzy. Maciek wreszcie siada na łóżku, potem wstaje. Twarz ma ściętą bólem i grozą. MACIEK: Gdzie on teraz jest?

ANNA: Został tam. MACIEK: Nie mogliście… ANNA: Nie mogliśmy. Tam już są czołgi. MACIEK: Trzeba go zabrać. ANNA: Nie przejdziemy. DZIDEK: Niech pani pokaże gdzie. Anna przez moment stoi niezdecydowanie. Potem z nagłą determinacją podchodzi do Maćka. ANNA: Szalik, zimno jest. Zakłada mu na szyję szalik i poprawia kołnierz kurtki. Nagle Maciek pada jej w ramiona, kryjąc twarz przed nią i przed kolegami, a całym jego ciałem wstrząsa spazmatyczny dygot. W chwilę potem widzimy ich troje – Dzidka, Annę i Maćka na ulicy, przedzierających się przez coraz gęstszy, nerwowy, a zarazem groźnie milczący tłum. Wreszcie utykają: nie można już zrobić ani kroku. Nagle tłum zaczyna falować, część ludzi klęka, mężczyźni w milczeniu zdejmują z głów czapki i kapelusze. Środkiem jezdni, obstawionej przez wozy milicyjne, ciągnie żałobny pochód. Otwiera go sześciu chłopców z miejscowego liceum. Na ramionach niosą skrzydło drzwi, wyjęte z jakiejś futryny. Na drzwiach, przykryte biało-czerwonym sztandarem ze śladami świeżej krwi, leżą zwłoki ich zastrzelonego kolegi. Z radiotelefonu w którymś z wozów milicyjnych płyną strzępki meldunków i rozkazów, nadawanych przez rozsiane po mieście patrole. GŁOSY MILICJANTÓW: … tłum niesie zabitego, niesie zabitego. Na czele jest sztandar. Tak, biało-czerwony… Ta grupa, z tymi flagami, co niosą zabitego, jest już na Świętojańskiej. Na czele idzie młodzież, akademicka, albo szkolna. Idą dalej w kierunku prezydium. Tego, co niosą, to niosą od Gdyni-Stoczni… Słuchaj, jest druga grupa, cała młodzieżowa, która ma umazany sztandar, prawdopodobnie w szmince czy w czymś i napis „KREW DZIECI”. Chodzi mi o tę grupę z tym trupem. Jest pod prezydium już. Chodzi o to, żeby go odebrać, bo straszne wrażenie, wrażenie robi. Przekaż tam, że mają tego trupa sprzątnąć… Tam, przy szpitalu miejskim, gdzie wjeżdżają karetki, zbiera się tłum i należałoby to rozproszyć… Dobra, zrozumiałem. Wiadukt przy Dworcu Gdynia-Stocznia, gdzie rozegrała się największa tragedia grudniowych dni, gdzie z czołgów i helikopterów padły strzały do ludzi, śpieszących o świcie