Materiały czarno – białe
Przed czołówką filmu: szybki montaż migawek, ukazujących historię kariery i upadku
murarza Mateusza Birkuta. Skwarny dzień; Birkut z pomocnikiem stawia mur z cegieł.
Przedstawiciele dyrekcji biją brawo. Birkut ma zaimprowizowane podium – zmęczony , ale
szczęśliwy – przemawia do niewidocznej załogi. W chwilę później schodzi z budowy po
chwiejnej kładce. Ktoś wręcza mu kwiaty, ktoś inny przypina order. Birkut pozuje
rzeźbiarzowi, potem bije brawo na jakiejś trybunie. Wystawa plastyki – Birkut składa
wiązankę kwiatów u stóp własnego posągu. Znów na trybunie – teraz sam wychyla się po
wręczane mu kwiaty. Na tej samej trybunie prezydent Bierut; uśmiecha się do niewidocznych
tłumów. Fragment pochodu pierwszomajowego. Prezydent Bierut oklaskuje przechodzących.
Zwarta grupa sportowców, uczestniczących w pochodzie, niesie na ramionach olbrzymi
portret Stalina. Ściana wysokiego budynku, ozdobiona wielkimi portretami przodowników
pracy; robotnicy spuszczają na linach podobiznę Birkuta, aby zrobić miejsce dla portretu
innego przodownika.
Gmach telewizji – wnętrze dzień
Długi, przeszklony korytarz. Redaktor telewizji, mężczyzna w grubych okularach i
Agnieszka, dziewczyna w wieku około 25 lat, wysoka blondynka w dżinsach i niebieskiej
kurteczce, z przerzuconym przez ramię workiem, idą szybko na kamerę.
Prowadzą gwałtowną rozmowę, przeradzającą się chwilami w kłótnię.
REDAKTOR: To jest film, który pani chce zrobić. My jednak musimy zadać takie
pytanie: czy to jest potrzebne mnie, jako redaktorowi, następnie instytucji, czyli telewizji, a
wreszcie samym telewidzom? A poza tym, wie pani, tam się piętrzą cholerne pułapki,
przeszkody, sprawy ciemne, nigdy nie wyjaśnione do końca! No i sam fakt, że to akurat lata
pięćdziesiąte!... Tego jeszcze nie było na ekranie, to są sprawy nietknięte w naszych
programach!
AGNIESZKA: Czy pan mnie uważa za kretynkę? Mam nakręcić byle co, tylko
dlatego, że dyplom i trzeba szybko? I że pan chce mieć święty spokój? Ja to muszę zrobić i
zrobię, rozumie pan?
REDAKTOR: Proszę pani, może to i byłby temat, ale dla kogoś starszego, z
większym doświadczeniem… no i niekoniecznie w tej chwili. Ale młoda osoba, taka jak
pani?... Dam pani inny film.
AGNIESZKA: Niech pan robi ze swoimi staruszkami, co pan chce! Ale nie ze mną!
To jest mój temat! I nikt mi go nie odbierze! A poza tym ja już zaczęłam zdjęcia.
REDAKTOR: To ma być argument? Proszę pani! A mówiąc po prostu: wolałbym,
żeby pani zrobiła co innego. I ja nawet wiem co. Na przykład: niech się pani weźmie za stal!
Gdyby pani ładnie to naświetliła – to zagadnienie, ten temat?... To by nas interesowało, tu
moglibyśmy pani pomóc. Proszę zrozumieć: my pani dajemy prawdziwą szansę!
AGNIESZKA: Ale tu chodzi o młodość mojego ojca, pańskiego, w ogóle o młodość
naszych ojców!
REDAKTOR: Niech pani pomyśli.
AGNIESZKA: Proszę pana, ja mam w tej chwili takie kontakty, takie materiały,
przeprowadziłam tyle rozmów… To może dać niespodziewane efekty, rozumie pan? Ja
uważam, że to jest temat, no, temat… To będzie pasjonować wszystkich – młodzież starych,
pana, mnie…
REDAKTOR: Pani Agnieszko, pani lekceważy fakty. Dla mnie faktem jest jedna huta,
druga huta, ludzie w tych hutach…Cyfry! Sześć i pół miliona ton stali dziś, osiem jutro, a
pojutrze?
AGNIESZKA: A dlaczego pan mi nie zorganizował tych materiałów, o które
prosiłam?
REDAKTOR: A nie, nie, moja kochana… Bo pani się plącze w aferę, z której pani
potem niw wyjdzie. To pogrzebie panią, mnie, film; wylejemy dziecko z kąpielą! To są
materiały zastrzeżone; kiedyś nie poszły, dziś nie pójdą, nigdy nie pójdą! Ich nikt nie puści –
niech pani nie lekceważy tego momentu! I niech pani mnie zrozumie, po prostu.
Zatrzymują się przed drzwiami redakcji. Redaktor kładzie dłoń na klamce.
AGNIESZKA (po krótkim namyśle): Ile pan ma lat?
REDAKTOR: Dwadzieścia osiem. A pani ma dwadzieścia jeden dni do końca zdjęć.
AGNIESZKA: Służę panu.
Odbiega korytarzem, ciągnąc za sobą po ziemi swój worek.
Przed gmachem telewizji.
Agnieszka wybiega z gmachu TV, ciągnąc za sobą worek. Zatrzymuje się, macha ręką.
Podjeżdża mikrobus telewizyjny, tzw. „Robur”. Młody człowiek otwiera drzwi, wciąga
Agnieszkę do środka, potem wyskakuje po jej worek, wsiada. „Robur” rusza.
Ulice Warszawy.
Telewizyjny „Robur” mknie ulicami Warszawy. W środku zamyślona Agnieszka,
operator obrazu – starszy pan w okularach i czapce nisko nasuniętej na oczy, technik dźwięku
– młody człowiek o bystrych oczach i nieco agresywnej twarzy, oraz młody kierowca.
Przed Muzeum Narodowym.
Mikrobus „Robur” zajeżdża pod bramę Muzeum. Niewielka ekipa Agnieszki wysypuje
się z wozu, wyciąga sprzęt. Brama jest zamknięta, przez żelazne sztachety widać dziedzinie.
Agnieszka przez chwilę waha się, następnie zdecydowanym ruchem odsuwa skrzydło bramy.
Cała czwórka rusza ku drzwiom wejściowym szarego gmachu, widniejącego w głębi.
Muzeum
Hall muzeum. W głębi schody z marmuru. Pracownica muzeum prowadzi ku nim
Agnieszkę i jej towarzyszy.
PRACOWNICA MUZEUM: Proszę bardzo.
AGNIESZKA: My jesteśmy z telewizji, pani wie. Dzwoniono do pani.
PRACOWNICA MUZEUM: Tak, dyrektor uprzedził mnie; prosił żebym wam
pomogła. Tylko że dzisiaj jest poniedziałek – zamknięte dla publiczności, więc trochę mało
światła. O czym to ma być film właściwie, proszę pani? Dyrektor interesuje się tym bardzo.
Czy pani ma jakiś scenariusz?
AGNIESZKA: Tak.
PRACOWNICA MUZEUM (niepewnie): Aha…
AGNIESZKA: Mam.
PRACOWNICA MUZEUM: Proszę bardzo. Tędy.
Mijają kilka sal, wypełnione dziełami sztuki. Agnieszka przechodzi obok nich
obojętnie. Prowadzeni przez pracownicę schodzą do piwnicy. Jest tu jeszcze mniej światła niż
na górze.
AGNIESZKA (do technika): Niech pan się nią zajmie, dobrze?
TECHNIK: Dobra, pani Agnieszko.
AGNIESZKA (do pracownicy): A tam co jest?
PRACOWNICA MUZEUM: Tam nie ma nic ciekawego. Takie nasze stare zbiory.
AGNIESZKA: Sprzed wojny?
PRACOWNICA MUZEUM: Nie, sprzed dwudziestu kilku lat. My jesteśmy jedyną
instytucją, która zakupuje dzieła sztuki. No, bo kto? Świetlice, domy kultury?... Kropla w
morzu…
AGNIESZKA: Czy one były kiedyś eksponowane?
PRACOWNICA MUZEUM: Słucham? Oczywiście tak; nie widziała pani?
AGNIESZKA: Nie chodziłam wtedy na wystawy; urodziłam się w 52 roku.
Widzi drzwi, obite siatką i rusza ku nim. Zaniepokojona pracownica muzeum podbiega
za nią.
AGNIESZKA: Ja się tylko troszeczkę rozejrzę, dobrze?
PRACOWNICA MUZEUM: Ale o co pani właściwie chodzi… nie wiem.
Od tyłu szybko podchodzi technik dźwięku i bierze pracownicę pod rękę.
TECHNIK: Ja zaraz pani wytłumaczę, wie pani. (Zgrabnie odprowadza ją od drzwi,
przed którymi stoi Agnieszka)
PRACOWNICA MUZEUM: No, czego wy szukacie… chciałabym wiedzieć.
TECHNIK: Robimy film, rozumie pani.
PRACOWNICA MUZEUM: No tak, ale…
Oboje oddalają się na bezpieczną odległość, przy czym technik przez cały czas coś jej
cicho wyjaśnia, nie przestając gestykulować. Agnieszka próbuje otworzyć drzwi – okazuje się,
że nie są zamknięte. Niecierpliwym głosem przywołuje starego operatora i kierowcę, który
równocześnie pełni obowiązki oświetlacza. Wszyscy troje ruszają wąskim przejściem,
zamknięty z obu stron przegrodami z siatki. W półmroku – za siatką – widać tłumy rzeźb,
upchanych byle jak, często jedna na drugiej. Jest wśród nich dużo posągów i popiersi Stalina.
Agnieszka kieruje się planem, wyrysowanym na kartce. Wreszcie odnajduje boks, którego
szukała. Ogląda się przez ramię: w głębi korytarza technik tłumaczy coś zawzięcie
pracownicy muzeum. Agnieszka wyciąga z włosów szpilkę i bez trudu otwiera nią
nieskomplikowaną kłódkę. Kierowca przybliża przenośną lampę do siatki. Agnieszka wsuwa
się do boksu, przyklęka obok wielkiej figury z marmuru, przewróconej na ziemię i sprawdza
numer ewidencyjny, przyczepiony do ramienia posągu. Uśmiecha się z tryumfem.
AGNIESZKA (do operatora): Jak tu będzie ze światłem?
OPERATOR: Jakoś oświetlę. To trzeba postawić, a kamerę damy na statyw.
AGNIESZKA: Na jaki statyw! Kamera!
Skonsternowany operator podaje jej kamerę. Agnieszka zaczyna kręcić z ręki,
najpierw w rozkroku, potem coraz niżej, aż wreszcie przysiada na piersiach przewróconego
posągu. Widzimy teraz jego nienaturalne powiększoną, martwą twarz, spoglądającą gdzieś
daleko pustymi oczyma. Jest to twarz, którą jeszcze wiele razy zobaczymy w tym filmie – twarz
murarza Birkuta.
OPERATOR (z nutką podziwu): No, moja córeczko… Ho, ho, ho…
Agnieszka kończy filmować twarz posągu, podnosi się i oddaje kamerę operatorowi.
Jest trochę zmęczona, ale szczęśliwa. Szybko wycofuje się na korytarz i zamyka z powrotem
drzwi boksu. W tej chwili za jej plecami pojawia się zdenerwowana pracownica muzeum.
AGNIESZKA (w zamyśleniu): Ten mi się podoba…
PRACOWNICA MUZEUM: Szczególny gust… A można wiedzieć, dlaczego to panią
tak zainteresowało? Są tu przecież dzieła lepszego dłuta.
AGNIESZKA: Nie wiem. Zresztą to wszystko jedno. Mogę tu zrobić zdjęcia?
PRACOWNICA MUZEUM: Zdjęcia? Tutaj? Proszę pani, dyrektor niechętnie
wpuszcza tu nawet kogokolwiek.
Odprowadza z powrotem uśmiechniętą szelmowsko Agnieszkę.
Sala projekcyjna.
Półmrok, rozjaśniony światłem, padającym przez uchylone drzwi korytarza. Na
podłodze blaszane pudełko z taśmą i rozrzucone tygodniki. Obok pulpitu z mikrofonem
Agnieszka, zagłębiona w fotelu. Śpi. Z korytarza wychodzi montażystka z talerzykiem, na
którym ma herbatę i skromne kanapki. Zamyka drzwi, stawia talerzyk na stole i zapala
biurową lampę.
MONTAŻYSTKA (do mikrofonu): Dzień dobry. Proszę zakładać materiał. Dzień
dobry, czy panowie mnie słyszą?
KABINIARZ: Tak, słyszymy panią. Jesteśmy gotowi.
Agnieszka budzi się raptownie i mruży oczy od światła lampy.
AGNIESZKA: Co się stało?
MONTAŻYSTKA: Dzień dobry. Może… może ja poproszę produkcję, żeby załatwiła
pani pokój w hotelu „Forum”; to naprawdę będzie taniej, niż spanie w naszej sali
projekcyjnej.
AGNIESZKA: Dzień dobry pani.
MONTAŻYSTKA: Dzień dobry. Wybrałam mniej więcej to wszystko, co dotyczy
pani murarza; tak jak pani prosiła.
AGNIESZKA: Mniej więcej?
MONTAŻYSTKA: A mniej więcej, proszę pani, bo to jest materiał sprzed dwudziestu
pięciu lat i trudno sobie wszystko przypomnieć. Ale to wystarczy.
AGNIESZKA: Proszę bardzo.
MONTAŻYSTKA: Proszę pani, czy pani siedzi tam, czy będzie pani siedziała koło
mnie?
Agnieszka bez słowa przenosi się na krzesło obok montażystki, pochyla klosz lampy i
wyjmuje papierosa.
MONTAŻYSTKA: Nie wiem, czy pani w ogóle coś z tego wybierze. To… to nie są
właściwie ciekawe materiały. To ma być pani praca dyplomowa?
AGNIESZKA: Tak. Co, myśli pani, że to mało interesujące?
MONTAŻYSTKA: Proszę pani, ja nie jestem od myślenia, ja jestem od klejenia. Co
pani robiła w szkole?
AGNIESZKA: Etiudy. (Upiła łyk herbaty montażystki).
MONTAŻYSTKA: Etiudy; oczywiście Cortazara… A może według własnego
pomysłu?
AGNIESZKA (wyciąga ku niej rękę): Agnieszka.
MONTAŻYSTKA (udając, że nie dostrzega tego gestu): Bardzo mi miło. Więc co
pani robiła?
AGNIESZKA: Coś tam robiłam.
MONTAŻYSTKA: Ach, już wiem. Na pewno życie na gorąco, kamera ukryta w
stróżówce. Muszę pani powiedzieć, że telewizja bardzo to lubi, widzowie mniej, ale dla mnie
ma pani etat zapewniony. (Do mikrofonu) Jeżeli panowie są gotowi, proszę o projekcję.
(Zagląda do notatek) A to teraz, to co będzie? Ach, prawda, sylwetka; zapomniałam.
Sylwetka Birkuta. Pasjonujący temat.
Agnieszka zaczyna zjadać jej kanapkę. Montażystka nie reaguje na to, tak jak
przedtem nie reagowała przy herbacie. Światła gasną, zaczyna się projekcja, materiałów do
filmu „Początek miasta”. Materiały są czarno – białe, nie zmontowane i nie udźwiękowione.
MONTAŻYSTKA: A czy… właściwie… pani go znała?
AGNIESZKA: Nie. Nigdy go nie widziałam. Widziałam tylko rzeźbę.
MONTAŻYSTKA: To mogła pani wybrać przystojniejszego. A właściwie – dlaczego
go pani wybrała?
AGNIESZKA: Nie wiem. Może dlatego, że był przewrócony.
MONTAŻYSTKA: Jeżeli pani zaraz coś wybierze, to proszę mówić. Byłoby dobrze,
bo teraz bardzo trudno o salę.
AGNIESZKA: Postaram się.
Na ekranie widać tymczasem puste, rozkopane pole, a na nim sylwetkę mierniczego z
teodolitem. Wokół niego nic, tylko błoto – morze błota. Czyjeś buty ślizgają się w nim,
grzęzną. I jeszcze raz człowiek przy teodolicie. To pierwsza przymiarka do budowy
stutysięcznego miasta.
MONTAŻYSTKA: To są odrzuty. Nigdy nie weszły do żadnego filmu. (Ironicznie)
Oczywiście z przyczyn technicznych.
AGNIESZKA: Zaraz, zaraz… To się nazywa… „Początek miasta” tak?
MONTAŻYSTKA: To miało się nazywać „Początek miasta”. Robił to reżyser Burski.
To też miał być jego dyplom. Proszę pani ja niczego nie obcinałam, dlatego że zaraz – niech
pani uważa – będzie fragment z tym pani Kirkutem. Też z odrzutów.
Na ekranie widać teraz długi ogonek robotników, przytupujących przed jakimś
barakiem. Dokoła błoto, kałuże, gliniasta pustynia po horyzont.
MONTAŻYSTKA: O, proszę uważać. Następny to będzie on.
Czyjaś twarz, zziębnięta, zniechęcona. Potem znowu ogólny plan przytupujących przed
barakiem robotników.
MONTAŻYSTKA: Nie, albo się mylę… Nie, nie, nie mylę się, to on.
Zbliżenie Birkuta – wtedy jeszcze dwudziestoparoletniego chłopaka ze wsi, o grubych
kościach policzkowych i szerokim, wystającym nosie. Spod daszka zniszczonego kaszkietu
wyglądają ufne, jasne, śmiejące się oczy. I zaraz później Birkut w jakimś pomieszczeniu, już
bez czapki, bardzo onieśmielony.
GŁOS: Nazwisko?
BIRKUT: Birkut.
GŁOS: Imię?
BIRKUT: Mateusz.
GŁOS: Pochodzenie?
BIRKUT: Ze wsi… Z Łęcz, to jest pod Krakowem, taka wieś.
GŁOS: A rodzice?
BIRKUT: No… tam są.
GŁOS: A co robi ojciec?
BIRKUT: No, ziemię ma.
GŁOS: Dużo ziemi?
BIRKUT: Ee… nie dużo.
GŁOS: A co wyście robili do tej pory? Pracowaliście gdzieś?
BIRKUT: Na… na ziemi.
GŁOS: Tak, że nic nie umiecie?
BIRKUT: No, umiem. Na tej ziemi…
Potem idą strzępy innego, nieuporządkowanego materiału, znowu bez dźwięku:
jeszcze raz ogonek robotników, przytupujących przed barakiem, przepełniony tramwaj w
szczerym polu, czołgający się w glinie spychacz. A dalej niewielki sad, pełen kwitnących
jabłoni. Spychacz wjeżdża na nie, przewraca, wgniata w błoto. Gdzie indziej spychacz
wyciąga z błota ugrzęźniętą ciężarówkę. I jeszcze raz długi ogonek robotników, tym razem
czekających na posiłek wydawany przez kuchnię polową. Wszyscy są wzburzeni; niektórzy
trzymają jeszcze w dłoniach blaszane miski, inni rzucili je już na ziemię. Birkut skrzętnie
zbiera porozrzucane miski. Zbliżenie kilku kolejnych naczyń: w środku widać małe ohydne
rybki. Robotnicy otaczają jakiegoś urzędnika, zapewne przedstawiciela dyrekcji. Są wściekli;
krzyczą coś, czego nie słychać i podtykają mu pod nos swoje rybki nabite na widelec. Birkut
podnosi za ogon swoją rybkę i spuszcza ją komuś na kapelusz. W głębi zatrzymuje się jeep. Z
siedzenia podnosi się człowiek w nieprzemakalnym płaszczu. Podniecona gromada
robotników zostawia przedstawiciela dyrekcji i rusza ku jeepowi. Korzystając z tego
przedstawiciel dyrekcji ucieka w pośpiechu przez rozryte pole. Twarz Birkuta, zanoszącego
się śmiechem. W tej chwili przed kamera pojawia się czyjaś dłoń z szeroko rozczapierzonymi
palcami i zasłania obiektyw – na ekranie robi się ciemno.
AGNIESZKA: No, ja nie wiedziałam, że Burski robił takie rzeczy.
MONTAŻYSTKA: Ale bardzo szybko przestał. Zaraz pani zobaczy fragment jego
filmu…(Zagląda do notatek) Fragment jego filmu „Oni budują nasze szczęście”. Wybrałam
oczywiście wszystko to, co dotyczy Birkuta. Zresztą wszystko jest bardzo podobne. (Do
mikrofonu) Panowie, jesteście gotowi? To zaczynajcie.
KABINIARZ: Proszę bardzo, możemy jechać.
Film czarno – biały „Oni budują nasze szczęście”.
Z ekranu płynie dziarska muzyczka, a po chwili ukazują się napisy tytułowe, wśród
nich nazwisko autora: Jerzy Burski. Zaraz potem widok ogólny wielkiej sali, udekorowanej
wyjątkowo uroczyście. Na ścianie widać dwa olbrzymie portrety: prezydenta Biureta i
generalissimusa Stalina. Na transparencie ponad nimi cyfry: 1950. Sala jest pełna odświętnie
ubranych par, kręcących się w rytmie tanecznej muzyki.
KOMENTARZ: W odświętnie przybranej auli Politechniki Warszawskiej zgromadzili
się na dorocznym balu sylwestrowym wszyscy ci, którym nasz kraj zawdzięcza najwięcej:
dostojnicy Partii i Rządu, bohaterowie pracy socjalistycznej, przodujący rolnicy, nauczyciele i
uczeni. Przyjrzyjmy się jednemu z nich…
Kamera wyławia z tłumu Birkuta, tańczącego z ładną dziewczyna w stroju
organizacyjnym Związku Młodzieży Polskiej. Dziewczyna jest znacznie młodsza od niego – to
jego żona, Hanka. Oboje uśmiechają się – powściągliwie, lecz naprawdę radośnie.
Zegar wybija północ. Światła na moment gasną i znowu zapalają się. Birkut i Hanka
całują się.
I z ostrego cięcia: widzimy teraz biedną, podgórską wioskę, krzywe chaty, połamane
płoty. Na kamerę idzie Birkut, wymachując małym kuferkiem. Idzie, oczywiście, tak, jak
powinien iść kandydat na bohatera pracy socjalistycznej.
KOMENTARZ: Mateusz Birkut wyszedł z ubogiej podkrakowskiej wsi. Wraz z
tysiącami innych ruszył do walki o lepsze jutro.
Odpowiednio radosne pożegnanie młodych chłopów, ładujących się do pociągu:
orkiestra, kwiaty, transparenty. Wszyscy płoną zachwytem, że będą mieli więcej stali na
głowę. I zaraz olśniewająca makieta kombinatu z papier mache. Uczynna panienka stuka
patyczkiem w róg makiety. Napis głosi, że w tym miejscu dnia 4 kwietnia 1950 położono
pierwszą cegłę przy budowie Nowej Huty.
KOMENTARZ: Pod Krakowem powstaje olbrzymi kombinat Nowa Huta i
stutysięczne miasto robotnicze o tej samej nazwie. Codziennie napływają tu ze wszystkich
stron Polski zastępy budowniczych. W tej gigantycznej pracy biorą udział ochotnicze brygady
ZMP i SP.
Zastępy kroczą, wymachując zwycięsko łopatami. Praca musi im sprawiać ogromną
przyjemność, bo bez przerwy szczerzą żeby w uśmiechu – wszystko jedno, czy grzebią się w
glinie, czy ładują ją na wagoniki. A po pracy zaczytują się, tak jak Birkut, w „Poemacie
pedagogicznym” Makarenki.
KOMENTARZ: Rośnie budowa, wraz z nią rosną ludzie. Nie byli sami: dyrekcja
kombinatu wyciągnęła ku nim pomocną dłoń. Do ich dyspozycji oddano przestronne hotele
robotnicze, gdzie po pracy mogli godziwie wypocząć, podyskutować i przeczytać książkę.
Mateusz Birkut. Tutaj właśnie, na terenie nowo powstającego kombinatu – wraz z innymi
młodymi ochotnikami – zaczynał karierę nasz bohater. Pod okiem doświadczonych murarzy,
przodowników pracy – Ożańskiego i innych – Mateusz Birkut stawiał pierwsze kroki w
trudnej i pięknej sztuce murowania.
Sztuka może jest trudna, ale Birkut pojmuje ją w lot: już wie, że cegłę trzeba kłaść koło
cegły. I kładzie je pod okiem doświadczonego przodownika o twarzy rzymskiego centuriona. A
potem w fabrycznej szkole dla dorosłych biedzi się wraz z kolegami nad zagadką: ile jest
dwanaście razy pięć.
KOMENTARZ: Kto chce być godnym zaszczytnego miana budowniczego Nowej
Huty, musi pracować nie tylko rękami, ale i głową. Budowniczym Nowej Huty stworzono
szansę dalszej, rzetelnej nauki. Mateusz Birkut w pełni skorzystał z tej szansy. Pracował,
uczył się, zdobywał wiedzę.
Fragment sali gimnastycznej kilka dziewcząt sięga po laury na drążkach. Hanka sięga
najlepiej z e wszystkich.
KOMENTARZ: W robotniczym klubie sportowym poznał swą przyszłą żonę.
Widzowie znają ją z wielu kronik; ale przypomnijmy: Hanka Tomczyk, chluba i duma
nowohuckiego sportu. I ona zaczynała tak, jak wszyscy: tu uczyła się żyć i pracować…
Platforma odkrytej ciężarówki. Hanka z gracją wydaje robotnikom zupę.
KOMENTARZ: Zmienia się krajobraz podkrakowski. Tam, gdzie niedawno
rozciągały się łąki, wyrasta najpoważniejsza inwestycja Planu Sześcioletniego – Nowa Huta.
Grupa najwyższych dostojników zwiedza budowę. Na czele kroczy Bierut, bardzo
łaskawy dla wszystkich.
KOMENTARZ: Przybycie prezydenta Biureta było wielkim świętem dla załogi
kombinatu. Wzruszające powitanie, oklaski, pierwsze uściski dłoni. Niejeden z nich marzył o
takiej radosnej chwili. Przodownica Hanka Tomczyk czuje się wyróżniona. „Nikt tu nie
szczędził sił, towarzyszu prezydencie!”
Prezydent rozdaje uśmiechy na prawo i lewo. Jeden przypada w udziale Hance.
KOMENTARZ: W tym właśnie czasie Mateusz Birkut podjął szlachetne wyzwanie,
rzucone przez kolegów – murarzy z innych budów: 30 tysięcy cegieł w ciągu zamiany! Takie
było jego hasło.
Długi wykop, a w nim piątka murarzy, stawiających kawałek nowego muru. Jeśli
wierzyć kamerze, cegły dosłownie fruwają im w rękach, co przez licznych widzów kwitowane
jest wybuchami entuzjazmu.
KOMENTARZ: Tak, to było właśnie tutaj. Trzeba niezwykle sprawnej organizacji dla
osiągnięcia takich wyników. Zresztą wystarczy popatrzeć. Tu wszystko gra w tym zespole!
Taka praca ściągnęła oczywiście wielu ciekawych. Wszyscy przypatrują się z napięciem:
zwyciężą? Zwyciężyli! 30 tysięcy 509 cegieł! Bohaterska piątka na mecie! A potem już
kwiaty, uściski wiwaty…
Wszyscy szaleją z uciechy, że rekord został pobity. Birkut dostaje bukiet i order, a
potem opowiada jak to było na spotkaniach z przodownikami pracy. Słuchacze nie posiadają
się ze szczęścia, toteż nie żałują bohaterowi rzęsistych oklasków.
KOMENTARZ: Taki był początek marszu ku dalszym zwycięstwom i sukcesom.
Towarzysze obdarzyli zaufaniem Mateusza Birkuta – został delegatem za zjazd budowlanych,
a potem zjazd przodowników pracy z całej Polski. I nie dziwmy się też, że tacy ludzie jak
Birkut stali się natchnieniem twórców.
Birkut pozuje rzeźbiarzowi do posągu Birkuta, przynajmniej pięć razy większego niż
żywy oryginał.
KOMENTARZ: Powstaje, wykuty w marmurze, posąg – symbol, ucieleśnienie
bohaterstwa naszych murarzy.
Posąg stoi już na honorowym miejscu w warszawskiej Zachęcie. Tłum gości,
przecięcie wstęgi; Birkut z uszanowaniem składa kwiaty u stóp własnej podobizny.
KOMENTARZ: Gmach Zachęty w Warszawie. II Ogólnopolska Wystawa Plakatu.
Otwarcia dokonuje człowiek, którego podobizna, wykuta w marmurze, stanowi centralny
akcent wystawy. Mateusz Birkut może sobie z satysfakcją powiedzieć: „Przyczyniliśmy się
do wielkiej rewolucji w polskiej sztuce”. I rzeczywiście – nie tylko przyczynili się; stali się jej
motorem, tworzywem i treścią. Polski lud wkroczył na płótna polskich twórców!
Goście zwiedzają wystawę. Na początku głośny obraz „Podaj cegłę!”, a dalej traktory
i gołębie. Na przebitkach pokazano dzieła twórców zachodnich, m.in. rzeźby Moore’a.
KOMENTARZ: Popatrzcie, do jakiego stopnia zwyrodnienia doszły te „dzieła”
artystów kapitalistycznego Zachodu. Nie jest rzeczą przypadku, że postać człowieka zatraciła
w ich rękach ludzki kształt i ludzką treść…
Lud polski, najwyraźniej odporny na działanie zwyrodnialców, maszeruje w pochodzie
1-majowym. Prezydent Bierut jest zadowolony ze swego ludu i życzliwie pozdrawia go ręką z
trybuny. Birkut też jest zadowolony i też śle pozdrowienia z tej samej trybuny.
KOMENTARZ: Kraków idzie!... A wraz z prastarym piastowskim grodem jego
młodziutka siostra Nowa Huta, rówieśnica Planu Sześcioletniego!
Owacja wzmaga się, gdy przed trybuną zaczynają podrygiwać olbrzymie kukły,
wyobrażające znienawidzonych mężów stanu zza żelaznej kutyny.
KOMENTARZ: Uczestnikom pochodu wiele uciechy sprawił cyrk Trumanillo. Mister
Truman i jego przyjaciele – wszelkie szczury i reakcyjne robactwo! Eisenhower i Adenauer
jako młoda para. Wdzięczy się i zaleca Franco w stroju operowej Carmen. Za nimi,
wysiudany z Korei MacArthur…
Grzmot oklasków, bo młodzi niosą Ojca Narodów. Inni potrząsają sztucznymi
gołębiami na patykach. Gdzieś z boku Hanka rozdaje zebranym gazetki.
KOMENTARZ: Wyciągają się setki rąk po błyskawicznie wydrukowaną na
samochodzie jednodniówkę. To niemal symbol tych milionów rąk, które po raz pierwszy w
Polsce Ludowej dostały książkę, gazetę i czasopisma.
Przenosimy się z kamerą do wnętrza nowego, jeszcze pustego mieszkania. Birkut i
Hanka rozglądają się po nim osłupiali, jakby nie mogli uwierzyć, że coś tak wspaniałego
może być dziełem ludzkiej ręki.
KOMENTARZ: Aż nadszedł upragniony dzień: otworzyły się przed nimi podwoje
własnego mieszkania. Jednego z tych mieszkań, które wznieśli ofiarnym trudem swoich rąk i
serc! Mateusz i Hanka Birkutowie – od dziś na własnym! Nie dziwmy się ich wzruszeniu…
Młodzi małżonkowie stoją w oknie i patrzą dokoła zdumionym wzrokiem: wszędzie
wznoszą się domy!
KOMENTARZ: Ależ tak! To wszystko dokoła to ich wspólne dzieło! W każdym z
tych rosnących domów jest kropla ich własnego potu!
I wreszcie wielka płyta stadionu, a na niej pokaz robotniczej gimnastyki. Hanka, tak
jak każda z tysiąca dziewcząt ściska w dłoniach żywego gołębia. Za chwilę wypuszczą je na
przekór knowaniom imperializmu. Na niebie balony i wstęga z napisem „pokój” we
wszystkich co ważniejszych językach. Niżej portrety Stalina i Biureta, a wokół nich sztandary.
Sala projekcyjna.
Agnieszka, nieruchoma w półcieniu, dalej wpatruje się w ekran, mimo że film już się
skończył. Po chwili zapala się światło.
AGNIESZKA: To wszystko?
MONTAŻYSTKA: Wszystko.
Agnieszka wstaje, bierze z podłogi blaszane pudełko z taśmą i wychodzi.
AGNIESZKA: Proszę mi to założyć. (Wraca do sali i siada obok montażystki) Prawie
wszystko… z małym uzupełnieniem, które wygrzebałam w kronice. (Do mikrofonu) Jak
panowie będą gotowi, proszę o projekcję.
KABINIARZ: Chwileczkę zakładamy.
AGNIESZKA: To pójdzie bez dźwięku, ponieważ nigdy nie było użyte. Oczywiście z
przyczyn technicznych.
MONTAŻYSTKA: Zaczynamy.
KABINIARZ: Proszę, jedziemy.
Materiał czarno – biały.
Rusztowanie oplatające niewykończony budynek. Na nim, zawieszony wysoko nad
ziemią, trzy ogromne portrety bohaterów pracy socjalistycznej. Środkowym jest portret
Birkuta. Portret ten zaczyna się nagle chwiać i ruszać, jakby ożył. Po sekundzie orientujemy
się, że to kilku robotników opuszcza go w dół na linach. Opróżnione miejsce zajmuje
podobizna innego przodownika. Portret Birkuta, podeptany i pokryty śladami błota, ląduje na
ciężarówce.
Sala projekcyjna
AGNIESZKA: Nie wie pani, o co poszło?
MONTAŻYSTKA (podnosząc się): Wie pani, ja przycinam i kleję materiał – i
naprawdę nie zajmuję się żywotami świętych. (do mikrofonu) Dziękuję.
KABINIARZ: Proszę bardzo.
Agnieszka również wstaje. Montażystka zabiera talerzyk z pustą szklanką po herbacie i
kieruje się ku drzwiom.
AGNIESZKA: Może pani wie, co się z nim stało?
MONTAŻYSTKA: A, tego się dowiemy z pani filmu dyplomowego.
Wychodzi, zostawiając Agnieszkę, która nieruchomo stoi w otwartych drzwiach.
Podwórze przed salą projekcyjną.
Przed budynkiem studia stoi zaparkowany mikrobus z emblematem TV. Nieco dalej,
na murku, siedzą stary operator i technik dźwięku. Ten ostatni popija kefir z małej buteleczki.
Z budynku wyłania się Agnieszka i podchodzi do siedzących.
AGNIESZKA: Widziałam ten film o Birkucie: „Oni budują nasze szczęście”. Pan to
musi znać, panie Leonardzie.
OPERATOR: No, ja… tam są przecież moje zdjęcia.
AGNIESZKA: Ale to Burski reżyserował.
OPERATOR: On reżyserował i montował ten film, o ile wiem. Ale to było, proszę
pani… (Próbuje sobie przypomnieć kiedy). Nawet dostał nagrodę za ten film! Przepraszam: to
było dawno 24 lata temu, kochana!
AGNIESZKA: Chciałabym z nim porozmawiać.
TECHNIK (podnosząc się z murku): Bardzo słusznie, pani Agnieszko, reżyser Burski
lubi popierać młode talenty. O, Jezu! (Podskakuje na jednej nodze, trzymając się za drugą, w
którą został kopnięty.)
AGNIESZKA: Nie wiesz, czy on teraz jest w Warszawie?
TECHNIK: Co?...(Syczy z bólu i pociera stłuczoną nogę) A, ma wrócić z jakiegoś
zagranicznego festiwalu. Słyszałem, że koledzy pojechali go witać na lotnisko.
AGNIESZKA: Bardzo dobrze. Trzeba słuchać, co ludzie mówią. (Ogląda się na
operatora i widzi, że ten ma zatroskaną minę.) Co jest, panie Leonardzie? Czym się pan
martwi?
OPERATOR: No… Chce pani wiedzieć, pani Agnieszko? Ciężko jest bardzo.
Chciałbym jeszcze popracować, pani rozumie. A tu czuję – ostatni mój film. Napisałem
wprawdzie do pana ministra z prośbą o pracę, o dalszy ciąg, o kontynuację mojego zawodu…
Ale nie wiem, na razie nie mam żadnej odpowiedzi
TECHNIK: Jesteśmy gotowi.
AGNIESZKA (biorąc operatora pod rękę): No, dobra, panie Leonardzie, chodźmy.
Ale ze statywu nie będziemy robić zdjęć, dobrze? Tylko z ręki. I szeroki obiektyw, dobra?
Widział pan ostatnie filmy amerykańskie? No, właśnie.
Prowadzi go do „Robra”.
Port lotniczy.
Samolot właśnie podchodzi do lądowania, Agnieszka patrzy z galeryjki na pierwszym
piętrze portu lotniczego. Samolot kołuje po płycie lotniska, zatrzymuje się. Podjeżdża
automatyczny trap. W otwartych drzwiach samolotu jako pierwszy ukazuje się Burski,
mężczyzna w wieku trochę więcej niż średnim, tęgawy, niewysoki, bez marynarki. Macha
komuś ręką na powitanie. W chwilę później widzimy go w hali dworca lotniczego. Otaczają
go wielbiciele i dziennikarze z prasy, radia i telewizji.
BURSKI: Ahaha… Dzień dobry, dziękuję, dziękuję.
REPORTER: Panie reżyserze…
BURSKI: Ha, ha, ha! Proszę pana, moja rola była… moja rola była tutaj bardzo
skromna – ja byłem tylko członkiem jury. Bardzo się cieszę, że przyczyniłem się do tego
sukcesu, no, ale przede wszystkim to jest ich dzieło.
REPORTER: Tak, niewątpliwie, jednakże dotychczasowe sukcesy naszego kina na
arenie międzynarodowej zawdzięczamy głównie panu.
BURSKI: Tak, ha, proszę pana, ja bardzo dziękuję, że pan tak wysoko ocenia moją
twórczość, ale mówię panu, że to oni, o, proszę bardzo…
Wskazuje gestem trójkę młodych ludzi, stojących pokornie trochę głębiej.
REPORTER: Dziękuję serdecznie.
Podchodzi do członków delegacji, którzy nieśmiało pokazują mu statuetkę brązowego
lwa – trofeum z odbytego właśnie festiwalu. Burski rusza ku wyjściu, otoczony przez
łowczynie autografów i resztę dziennikarzy. Drogę do drzwi toruje mu asystent. Agnieszka
obserwuje ich ze schodów wewnętrznych, prowadzących na piętro.
ASYSTENT: Rozmawiałem z tą panienką.
BURSKI: Tak?
ASYSTENT: Tylko po prostu, problem polega na tym, że są urlopy.
BURSKI: Tak.
DZIEWCZYNA (zabiegając mu drogę): Przepraszam bardzo, czy mogę prosić o
autograf?
BURSKI: Proszę bardzo.
DZIEWCZYNA: I dla kolegi, jeżeli można…
BURSKI: Proszę bardzo, proszę. (Do asystenta) No, Wiciu, gadaj.
ASYSTENT: To tak wygląda, że ona w ogóle nie wie, czy będzie mogła wyjechać,
czy grać. Zdjęcia próbne, to jest jedyny problem.
BURSKI: Musi grać!
Wraz z innymi podróżnymi opuszczają budynek portu i podchodzą do samochodu
Burskiego. Asystent ładuje jego walizki do bagażnika. Agnieszka też wychodzi z budynku i
obserwuje ich z daleka. Burski obchodzi wóz i siada za kierownicą. Miejsce z jego prawej
strony zajmuje kobieta – kierownik produkcji.
KIEROWNIK PRODUKCJI: Słuchaj, koniecznie musisz mi to podpisać, bo bez tego
nie dostanę w ogóle skierowania.
BURSKI: Dobrze, dobrze, teraz co innego podpisuję.
Składa autografy w bloczkach i notesach, podsuwanych mu przez otwarte okno
samochodu. Potem odwraca się do pani kierownik.
KIEROWNIK PRODUKCJI: Ja nie mogę rozpocząć, podpisz mi
BURSKI: No daj, to ci podpiszę.
KIEROWNIK PRODUKCJI: Dziękuję (ogląda się na Agnieszkę). Tu jest pani z
telewizji, chciałaby z tobą rozmawiać.
BURSKI: Ale ja dzisiaj wyjeżdżam. Ja wyjeżdżam do Pragi!
KIEROWNIK PRODUKCJI: Dobrze, wiem. Bilety masz załatwione.
Wysiada. Agnieszka podchodzi z prawej strony i zagląda do wnętrza. Burski podnosi
oczy. Przez chwilę oboje przyglądają się sobie w milczeniu.
BURSKI: Co? To pani, tak? Pani chciała ze mną rozmawiać… Tylko niech mnie pani
nie pyta, jaka była podróż i jaki był poziom festiwalu, proszę pani. Tak od siebie niech pani
coś powie bardzo proszę.
Agnieszka bez słowa wrzuca swój worek i parasolkę na tylne siedzenie. Potem siada
obok Burskiego – wciąż bez słowa, tylko z oczami wlepionymi uparcie w jego zakłopotaną
twarz – i zatrzaskuje za sobą drzwiczki. Burski przekręca starter. Wóz płynie opuszcza
parking.
W samochodzie.
AGNIESZKA: Robię dyplom.
BURSKI: Dyplom?
AGNIESZKA: Film dyplomowy.
BURSKI: A… a co to ma być?
AGNIESZKA: Taka historyjka. Nazwałam to „Gwiazdy jednego sezonu”. Dobry
tytuł?
BURSKI: Gwiazdy sportu, czy gwiazdy ekranu?
AGNIESZKA: Nie, nie. To o dawnych przodownikach pracy. Trochę współczesności
i trochę historii.
BURSKI: Ale w dawnych, historycznych czasach nie było przodowników.
AGNIESZKA: O, wie pan… Dla mnie przodownik pracy to coś jak powstaniec
styczniowy. Dlatego właśnie chcę zrobić ten film.
BURSKI: O, to wzruszające. A ja mam być taki dziadziuś, który przy kominku
opowie pani wszystko o tych zamierzchłych czasach, kiedy budowaliśmy Warszawę, Nową
Hutę… Co? To jest wzruszające.
Wóz wpada w tunel i przez moment twarze obojga chowają się w półmroku. Potem
znowu wyjeżdżają w słońce.
BURSKI: … Ale niewykonalne, ponieważ ja dzisiaj odlatuję.
AGNIESZKA: Wiem, do Pragi.
BURSKI: Co – może po powrocie?
AGNIESZKA: Nie. Co pan robi po południu?
BURSKI: Ja? Ho, ho! Proszę pani: różne rzeczy. (Zatrzymuje wóz). Do widzenia.
Agnieszka powoli otwiera drzwi i zatrzymuje się z wahaniem.
BURSKI: No? Proszę. Do widzenia.
AGNIESZKA: Szkoda. Pan znał Birkuta?
BURSKI: Birkuta? Znał? Przecież to moje największe odkrycie! Niech pani siada.
(Ruszają) Ha! To był mój największy numer!
Przed willą Burskiego
Samochód zatrzymuje się przed okazałą posiadłością w dzielnicy willowej. Agnieszka
wysiada pierwsza. Burski nieco później.
BURSKI: Myśli pani, że ten Birkut? Teraz?...
AGNIESZKA: Nic nie myślę, tak mnie to zainteresowało. Historia jednej kariery i co
dalej?
BURSKI: Historia jednej kariery, tak? Najpierw garść materiałów archiwalnych…
AGNIESZAKA: Jeżeli pan pozwoli wykorzystać…
Z ogrodu wychodzi gosposia i otwiera przed nimi furtkę.
GOSPOSIA: Dzień dobry.
BURSKI: Dzień dobry. (Oddaje jej płaszcz i rusza z Agnieszką ku domowi; tymczasem
gosposia wyjmuje z bagażnika walizki).
BURSKI: Takie, proszę bardzo, rozmowy przed kamerami, takie ciemna verte… Ale
to już było. Proszę bardzo.
Willa Burskiego – wnętrze.
Przestronny living-room na parterze: kominek, obrazy, stara broń na ścianach,
weneckie okna i otwarte drzwi na taras. W ogrodzie za domem bawi się – pod nadzorem
opiekunki – mała córeczka Burskiego.
AGNIESZKA: Widziałam jeden pana wczesny film.
BURSKI: A który? Acha – „Oni budują nasze szczęście”.
AGNIESZKA: Nie. „Początek miasta”.
BURSKI (z wahaniem): Acha…
AGNIESZKA: Szkoda, że pan tego nie skończył.
BURSKI: Bardzo panią przepraszam, czy pani chce robić film o Birkucie, czy o mnie?
(Do dziecka w ogrodzie) Marysiu! (Do Agnieszki) Bo ja nie rozczulam się nad swoim „i co
dalej”. (Do dziecka) Anna – Maria! Marysiu!
Wychodzi na taras.
BURSKI: Maryśka, ha, ha, ha! Ty!... (Kiwa groźnie palcem, śmiejąc się równocześnie
przez cały czas) Córeczka, chodź, chodź, chodź!
MARYSIA: Tato!
Zostawia opiekunkę w ogrodzie i biegnie do ojca, który chwyta ją w ramiona, podnosi
i siada z nią przy ogrodowym stoliczku na tarasie.
BURSKI: Ha, ha, ha – pieska zapomniała! I jak się ten piesek nazywa? Co? Powiedz
mi, moje małe. (Odwraca się do opiekunki) A gdzie żona?
OPIEKUNKA: Żona wyjechała dzisiaj na zdjęcia.
BURSKI: Kiedy wróci?
OPIEKUNKA: Chyba późno, będzie miała postsynchrony.
BURSKI: Acha. (Obraca się do Agnieszki stojącej w drzwiach). Bo film, proszę
szanownej koleżanki, to nie jest literatura. Tutaj niczego się nie robi na jutro. Wszystko na
dziś, albo nigdy. Trzeba wiedzieć, co jest ważne, mieć tę świadomość, prawda? Gdybym
dzisiaj… (urywa). Widzi pani, ja też kiedyś byłem młody, miałem tyle lat, co pani i też
musiałem jakoś zacząć. Przez dwa lata nie udało mi się zrobić ani jednego filmu: wszystko
było za czarne. Aż w końcu zmądrzałem.
AGNIESZKA: I wyjechał pan na Birkucie.
BURSKI: Wie pani…
Stawia dziecko na tarasie, przechodzi w zamyśleniu obok Agnieszki i siada na
kanapce, tyłem do okna.
BURSKI: Wie pani, ja właściwie chciałem robić film o kimś innym. Ale ci wszyscy
lepsi przodownicy byli ostro obstawieni, pani rozumie. Bo widzi pani, ja miałem starszych
kolegów i każdy prawdziwy rekord w budownictwie oni trzymali w zębach jak kość. (Obraca
się do córki, zaglądającej przez okno) Marysiu, Marysiu, co tam? Więc…(Opiekunka
podchodzi do dziecka. Burski przygląda się jej bezmyślnie). Więc musiałem coś wymyślić…
Proszę pani, czy moja żona…Acha… (Do Agnieszki) A może pani się czegoś napije? Co?
(Dziecko puka do okna. Burski odwraca się znowu.) Marysiu! … (Przenosi wzrok na
opiekunkę). To ja dziękuję pani. (Opiekunka zabiera dziecko. Burski zwraca się do Agnieszki).
Więc musiałem coś wymyślić. I wymyśliłem wtedy tego Birkuta. Z początku miałem tylko
taki jakiś luźny zarys… Dotyczył raczej faktu, niż osoby. Dopiero w Nowej Hucie
zobaczyłem to wyraźniej…
Barak – wnętrze.
Korytarz długiego baraku, na końcu otwarte drzwi, za którymi widać rusztowania i
kręcących się tam robotników. W drzwiach pojawia się Burski, młodszy o z górą ćwierć
wieku, z kamerą na ramieniu. Oswoiwszy się z półmrokiem rusza w głąb korytarza, ku
drzwiom, za którymi urzęduje sekretarz Jodła.
GŁOS BURSKIEGO: Byłem tam częstym gościem; robiłem takie drobne rzeczy dla
kroniki filmowej…
Burski wchodzi bez pukania do biura, składającego się z dwóch dużych pokoi. Są tam
dwaj ludzie: Jodła – wysoki, chudy, trochę przygarbiony, ale młody mężczyzna o pociągłej
twarzy i wyostrzonych rysach, oraz jeden z jego współpracowników, Moniak. Obaj są
spoceni, bo dzień jest wyjątkowo upalny. Burski staje w progu i przygląda się im zaczepnie.
BURSKI: Cześć, towarzyszu Jodła.
JODŁA: Co jest? Co pan będzie dzisiaj nakręcał? Mamy nowe natryski.
BURSKI (stawiając kamerę na stole): Natryski?
Przeciera sobie chusteczką wilgotny od potu kark.
JODŁA: No? Ciepła woda, mydełko dajemy gratis.
BURSKI: Toaletowe, co? Z fiołkowym zapachem. Zaczekam, aż będziecie dawać
szampon.
JODŁA (zbliżając się i zniżając głos): O co chodzi?
MONIAK (do Jodły): Później mi podpiszecie.
JODŁA: Dobra, dobra.
Moniak wychodzi, nie zamykając za sobą drzwi.
BURSKI: Idzie kongres związków. A wy z czym przyjdziecie?
JODŁA: No wiecie? (Pokazuje rusztowania za oknem) A z tym: buduje się.
BURSKI: Buduje się, buduje się… Ale to nie jest numer.
JODŁA (ostrożnie): A co to jest numer?
BURSKI: Bulgoty – to jest numer. Stupał to jest numer. Dziesięć tysięcy cegieł w
ciągu jednej zmiany. A nie tam „buduje się”.
JODŁA: Doceniamy, towarzyszu, doceniamy. Tylko, że rekordy to są dobre od
święta. A my na co dzień mamy tu niezłą kadrę, niezłą technologię i organizację. Na dłuższy
dystans…
BURSKI: E tam, dystans! Zresztą jedno nie przeszkadza drugiemu. Zróbcie mi numer
na trzydzieści tysięcy.
JODŁA: Trzydzieści tysięcy… (Chwyta Burskiego za przeguby obu rąk i podnosi je
do góry). Towarzyszu, wy macie dwie ręce. I wyobraźcie sobie, że murarz ma też dwie ręce.
Musiałbym mu na tę okazję jeszcze dwie doprawić.
BURSKI (wyrywając mu ręce): Panie Jodła! Ja tam się na murarce nie znam. Wy mi
powiedzcie, co to jest ten system trójkowy.
JODŁA: Długo mówić, czy krótko?
BURSKI: Krótko.
JODŁA: To jest tak: dawniej murarz sam kładł cegły, a teraz ma do pomocy dwóch:
pomocnika i podręcznego.
BURSKI: I co, we trzech kładą dziesięć tysięcy?
JODŁA (zamyka drzwi na korytarz): Może kładą, a może i nie. Ja tam nie widziałem.
Ale w gazecie stało, że kładą.
BURSKI: No, to już! Dajcie mu czterech, sześciu, dziesięciu pomocników! Niech cała
dyrekcja nosi mu cegły. A ja to sfilmuję.
I potrząsa kamerą.
To samo wnętrze późnym wieczorem. W półmroku za oknami przesuwają się
pochylone sylwetki robotników, idących na nocną zmianę. W pokoju pali się silna lampa. W
jej świetle widać kilku ludzi, zgromadzonych przy stole konferencyjnym. Jest wśród nich
Moniak, którego poznaliśmy już wcześniej; jest także przedstawiciel dyrekcji. Jodła bawi się
kamerą, przytykając wizjer do oka i udając, że filmuje kolegów. Potem oddaje kamerę
Burskiemu.
GŁOS BURSKIEGO: Dopiero tam, w Nowej Hucie, zobaczyłem to wszystko
wyraźnie…
W pokoju jeszcze przez chwilę trwa napięte milczenie.
JODŁA: Trzeba wybrać chłopa, ale to chłopa!... żeby te osiem godzin wytrzymał i nie
pękł.
MONIAK: Kto ci to wytrzyma? Adamowski? Stępniak?...
JODŁA: Potem można mu będzie dać, na przykład, urlop w Krynicy.
PRZEDSTAWICIEL DYREKCJI: Zaraz, zaraz, nie rozpędzajcie się tak!
JODŁA: Pomoc też musi się składać z samych najlepszych. Zresztą przedtem trzeba
będzie, oczywiście w tajemnicy…
MONIAK: Czyś ty zwariował? W tajemnicy chcesz murować?
JODŁA: W tajemnicy, tak na godzinkę. Reszta będzie zależeć od organizacji.
Rozumiecie, jak się stworzy warunki specjalne, ekstra – może jakoś przeleci.
Wszyscy przyglądają mu się w milczeniu.
Kwatera Birkuta.
Malutki pokoik w baraku: dwie prycze, jedna nad drugą, nieduży stolik, dwa krzesła.
Birkut, rozebrany do pasa, siedzi pochylony nad rachunkami. Przed nim leżą dwie książki i
trochę zapałek, ułatwiających liczenie. Jego towarzysz pochrapuje na pryczy. Za plecami
Birkuta bezszelestnie otwierają się drzwi. W progu staje Jodła, obok niego Burski z małą
latarką, pochyloną ku podłodze. Jeszcze głębiej w ciemnym korytarzu majaczy sylwetka
Moniaka. Wszyscy trzej obserwują przez chwilę Birkuta – jego szerokie bary i umięśnione
ramiona; potem Jodła patrzy pytająco na Burskiego. Ten przytakuje ruchem głowy. Jodła
podchodzi na palcach do stołu.
JODŁA: Już północ… Północ, Birkut.
Człowiek na pryczy budzi się i odwraca ku niemu nieprzytomną twarzą. Jest to
przyjaciel Birkuta – Witek: krępy chłopak o zrośniętych brwiach, okrągłej głowie i
przedwcześnie przerzedzonych włosach.
WITEK: No, co jest?
JODŁA (do Birkuta): Jutro nie wstaniecie.
BIRKUT (uśmiecha się jakby z zawstydzeniem): Wstanę, panie sekretarzu. Ja dużo
mogę – jak trzeba.
Burski przygląda mu się z aprobatą.
To samo wnętrze nieco później. Witek i Birkut siedzą obok siebie na pryczy. Obaj są
zamyśleni.
BIRKUT: Musi nas być pięciu.
WITEK: A co ty myślisz, że na takiej budowie nie znajdzie się pięciu wariatów?
BIRKUT: Nie możemy się sypnąć.
WITEK: No, trzydzieści tysięcy, to kupa cegieł, nie?
BIRKUT: Ułożymy.
WITEK: Ułożymy to ułożymy. Tylko żeby się z tego cyrk nie zrobił.
BIRKUT: Jaki cyrk?
WITEK: No, cyrk dla tych, co z filmem na wiwat.
BIRKUT: Co ty, Vittorio? Myślisz, że ja dla filmu? Ty, ja… Dla siebie, no. Ja
myślałem zobaczyć, czy tak się da – no, dom postawić w dwa tygodnie.
WITEK: A co, może w tydzień? Co?
BIRKUT: Cholera wie, może i w tydzień. Wszyscy mieliby gdzie mieszkać, to by nie
było złe.
WITEK: Nie byłoby.
BIRKUT: No, to przybijmy.
Obaj z rozmachem ściskają sobie ręce.
WITEK: No, to idź spać.
BIRKUT: Nie usnę.
WITEK: No, to licz cegły, może ci to pomoże.
Bark wnętrze.
Ten sam pokój, w którym niedawno zapadła decyzja pobicia rekordu. Birkut siedzi
przy końcu długiego stołu i bez apetytu spożywa obfite śniadanie. Burski z Jodłą stoją przy
drzwiach i obserwują go w milczeniu.
JODŁA (z porozumiewawczym uśmiechem): Dziesięć tysięcy kalorii dziennie!
BURSKI: Od dawna tak?
JODŁA: No, od dwóch tygodni.
Birkut je coraz wolniej, aż wreszcie odsuwa talerz. Jodła podbiega do niego
zaniepokojony.
JODŁA: No, no?... Co jest, Birkut? Jedzcie!
BIRKUT: Najadłem się.
JODŁA: Jeszcze jeden plasterek za zdrowie pana reżysera!
BIRKUT: Nie mogę już.
JODŁA (podsuwa mu kubek): Kawki?
BIRKUT: Nie, nie, niedobre, kwaśne.
JODŁA: Kwaśne, nie kwaśne – wypić trzeba. To was wzmocni.
BIRKUT: To pół.
JODŁA: Wszystko. (Do Burskiego) Prawdziwa brazylijska! Widzicie, ja tu
przygotowałem warunki ekstra.
BIRKUT (odstawiając z niesmakiem pusty kubek): Mogę zaczynać.
JODŁA (do Burskiego): Może zaczynać.
BURSKI: Z taką gębą?
JODŁA: Obejrzyjcie się.
BURSKI: Nie o to chodzi. Trzeba go ogolić. I w ogóle wszystkich. Niech mi żaden
nie przychodzi nieogolony.
BIRKUT: Ja się golę w niedzielę. A dzisiaj czwartek.
JODŁA: Która godzina?
BURSKI: Już późno.
JODŁA: Zdążymy! (Chwyta za telefon) Halo!... Wyślijcie natychmiast samochód do
miasta. Niech przywiozą wszystkich fryzjerów, jakich znajdą! Kto mówi? Jodła! Fryzjerów –
wszystkich! Niech biorą brzytwy, będzie wielkie golenie! (Odkłada telefon i obraca się ku
Burskiemu) Krawaty?
BURSKI: Nie, nie.
Jodła uspokojony zbiera puste naczynia i sztućce, odstawia je, potem częstuje
Burskiego papierosami.
JODŁA: O, dobra. W porządku. Papieroska? Belwederek.
Birkut z łagodnym uśmiechem sięga do pudełka.
Przed barakiem.
Birkut siedzi na schodkach, prowadzących do baraku i spokojnie zaciąga się
papierosem. Burski kręci się obok z kamerą, potem podchodzi i przygląda się Birkutowi z
namysłem.
BURSKI: Birkut, posłuchajcie. Jest jeszcze trochę szczegółów technicznych do
omówienia. Wiecie, że kamera ma swoje prawa; w gruncie rzeczy jest to takie bezduszne
narzędzie, które rejestruje tylko to, co widzi, nic więcej.
BIRKUT: No, mogliście mi wczoraj powiedzieć, żebym się ogolił, nie?
BURSKI: Fryzjerzy zaraz będą. Chodzi o to, żeby was jak najlepiej pokazać. Bez
waszej pomocy, to…
BIRKUT: Ja rozumiem, ale… Nie można robić takich rzeczy. Wystarczy mi
powiedzieć, że trzeba, to ja zrobię… Ja jestem człowiek, a człowieka nie można tak jak gęś…
napychać.
BURSKI: No, dobrze, umówmy się tak: ja wam nie będę przeszkadzał, a jak powiem
„kamera!”, to wy będziecie pracować tak, jakbyście śpiewali piosenkę – lekko, swobodnie…
A jak powiem „stop”, to wy już będziecie pracować po swojemu. W porządku?
BIRKUT: No, ja wytrzymam.
BURSKI: To fajnie.
Birkut wstaje, łagodnie odrzuca papierosa i odchodzi. Burski zostaje sam – skupiony,
zdenerwowany, pełen ostatnich wątpliwości.
Teren budowy.
Długi, głęboki wykop, zabetonowane ławy fundamentów, szalunki, zbrojenia. Dokoła
jeszcze pusto, tylko na roboczym pomoście, skleconym z nieheblowanych desek, stoją Burski i
Jodła. Obaj rozglądają się po terenie z uwagą i wyraźnym napięciem, jak trenerzy
sprawdzający stan ringu. Podchodzi do nich Michalak – młody, czyściutki, schludny
mężczyzna w lekkiej wiatrówce. Porusza się pozornie niedbałym, a w gruncie rzeczy
ostrożnym, nawet czujnym krokiem, na ustach błąka mu się nieprzenikniony uśmieszek, ale
oczy są uważne, jak u myśliwego, czającego się na jakąś nieznaną zwierzynę.
MICHALAK (półgłosem): Teren przeszukany. Czysto.
Odchodzi miękkim, trochę nonszalanckim krokiem.
BURSKI: Co to za jeden?
JODŁA: Sami rozumiecie. Jak by się co, nie daj Boże, zdarzyło – uch! Lepiej uważać.
Barak.
Przywiezieni z Krakowa fryzjerzy golą i strzygą pięcioosobową brygadę Birkuta. W
najbliższym fotelu siedzi Witek, zawinięty ręcznikiem aż po szyję i namydlony prawie po same
oczy. Fryzjer tępą stroną brzytwy zdejmuje mu pianę z ust.
WITEK (niewyraźnie, spod piany): Może ja sam?
Brzegiem ręcznika ociera sobie wargi. Obok Birkut – już ogolony – w rękach
następnego fryzjera. Od drzwi pojawiają się Jodła i Burski. Fryzjer ogląda się na nich
pytająco.
FRYZJER: Zmoczyć?
BIRKUT (do Burskiego): Zmoczyć?
BURSKI: Można skropić.
JODŁA: Skropić!
MONIAK (wynurzając się za ich plecami): No jak, w porządku?
JODŁA: W porządku.
Fryzjer spryskuje twarz Birkuta wodą kolońską. Birkut krzywi się, otrząsa, przeciera
oczy i wstaje.
Przed barakiem.
Z baraku, w którym mieści się biuro Jodły i gdzie przed chwilą dokonano zbiorowego
golenia, wychodzi Birkut, a za nim czterej jego pomocnicy. Burski i Jodła, stojący na wprost
schodków, przyglądają się im z aprobatą.
BURSKI: No, teraz do baraku.
JODŁA: Gdzie?
BURSKI: Do baraku.
MONIAK: A dlaczego?
BURSKI: No, przecież nie będę ich kręcił, jak wychodzą z biura! Puszczajcie ludzi.
ALEKSANDER ŚCIBOR - RYLSKI CZŁOWIEK Z MARMURU
Materiały czarno – białe Przed czołówką filmu: szybki montaż migawek, ukazujących historię kariery i upadku murarza Mateusza Birkuta. Skwarny dzień; Birkut z pomocnikiem stawia mur z cegieł. Przedstawiciele dyrekcji biją brawo. Birkut ma zaimprowizowane podium – zmęczony , ale szczęśliwy – przemawia do niewidocznej załogi. W chwilę później schodzi z budowy po chwiejnej kładce. Ktoś wręcza mu kwiaty, ktoś inny przypina order. Birkut pozuje rzeźbiarzowi, potem bije brawo na jakiejś trybunie. Wystawa plastyki – Birkut składa wiązankę kwiatów u stóp własnego posągu. Znów na trybunie – teraz sam wychyla się po wręczane mu kwiaty. Na tej samej trybunie prezydent Bierut; uśmiecha się do niewidocznych tłumów. Fragment pochodu pierwszomajowego. Prezydent Bierut oklaskuje przechodzących. Zwarta grupa sportowców, uczestniczących w pochodzie, niesie na ramionach olbrzymi portret Stalina. Ściana wysokiego budynku, ozdobiona wielkimi portretami przodowników pracy; robotnicy spuszczają na linach podobiznę Birkuta, aby zrobić miejsce dla portretu innego przodownika. Gmach telewizji – wnętrze dzień Długi, przeszklony korytarz. Redaktor telewizji, mężczyzna w grubych okularach i Agnieszka, dziewczyna w wieku około 25 lat, wysoka blondynka w dżinsach i niebieskiej kurteczce, z przerzuconym przez ramię workiem, idą szybko na kamerę. Prowadzą gwałtowną rozmowę, przeradzającą się chwilami w kłótnię. REDAKTOR: To jest film, który pani chce zrobić. My jednak musimy zadać takie pytanie: czy to jest potrzebne mnie, jako redaktorowi, następnie instytucji, czyli telewizji, a wreszcie samym telewidzom? A poza tym, wie pani, tam się piętrzą cholerne pułapki, przeszkody, sprawy ciemne, nigdy nie wyjaśnione do końca! No i sam fakt, że to akurat lata pięćdziesiąte!... Tego jeszcze nie było na ekranie, to są sprawy nietknięte w naszych programach! AGNIESZKA: Czy pan mnie uważa za kretynkę? Mam nakręcić byle co, tylko dlatego, że dyplom i trzeba szybko? I że pan chce mieć święty spokój? Ja to muszę zrobić i zrobię, rozumie pan? REDAKTOR: Proszę pani, może to i byłby temat, ale dla kogoś starszego, z większym doświadczeniem… no i niekoniecznie w tej chwili. Ale młoda osoba, taka jak pani?... Dam pani inny film.
AGNIESZKA: Niech pan robi ze swoimi staruszkami, co pan chce! Ale nie ze mną! To jest mój temat! I nikt mi go nie odbierze! A poza tym ja już zaczęłam zdjęcia. REDAKTOR: To ma być argument? Proszę pani! A mówiąc po prostu: wolałbym, żeby pani zrobiła co innego. I ja nawet wiem co. Na przykład: niech się pani weźmie za stal! Gdyby pani ładnie to naświetliła – to zagadnienie, ten temat?... To by nas interesowało, tu moglibyśmy pani pomóc. Proszę zrozumieć: my pani dajemy prawdziwą szansę! AGNIESZKA: Ale tu chodzi o młodość mojego ojca, pańskiego, w ogóle o młodość naszych ojców! REDAKTOR: Niech pani pomyśli. AGNIESZKA: Proszę pana, ja mam w tej chwili takie kontakty, takie materiały, przeprowadziłam tyle rozmów… To może dać niespodziewane efekty, rozumie pan? Ja uważam, że to jest temat, no, temat… To będzie pasjonować wszystkich – młodzież starych, pana, mnie… REDAKTOR: Pani Agnieszko, pani lekceważy fakty. Dla mnie faktem jest jedna huta, druga huta, ludzie w tych hutach…Cyfry! Sześć i pół miliona ton stali dziś, osiem jutro, a pojutrze? AGNIESZKA: A dlaczego pan mi nie zorganizował tych materiałów, o które prosiłam? REDAKTOR: A nie, nie, moja kochana… Bo pani się plącze w aferę, z której pani potem niw wyjdzie. To pogrzebie panią, mnie, film; wylejemy dziecko z kąpielą! To są materiały zastrzeżone; kiedyś nie poszły, dziś nie pójdą, nigdy nie pójdą! Ich nikt nie puści – niech pani nie lekceważy tego momentu! I niech pani mnie zrozumie, po prostu. Zatrzymują się przed drzwiami redakcji. Redaktor kładzie dłoń na klamce. AGNIESZKA (po krótkim namyśle): Ile pan ma lat? REDAKTOR: Dwadzieścia osiem. A pani ma dwadzieścia jeden dni do końca zdjęć. AGNIESZKA: Służę panu. Odbiega korytarzem, ciągnąc za sobą po ziemi swój worek. Przed gmachem telewizji. Agnieszka wybiega z gmachu TV, ciągnąc za sobą worek. Zatrzymuje się, macha ręką. Podjeżdża mikrobus telewizyjny, tzw. „Robur”. Młody człowiek otwiera drzwi, wciąga Agnieszkę do środka, potem wyskakuje po jej worek, wsiada. „Robur” rusza. Ulice Warszawy.
Telewizyjny „Robur” mknie ulicami Warszawy. W środku zamyślona Agnieszka, operator obrazu – starszy pan w okularach i czapce nisko nasuniętej na oczy, technik dźwięku – młody człowiek o bystrych oczach i nieco agresywnej twarzy, oraz młody kierowca. Przed Muzeum Narodowym. Mikrobus „Robur” zajeżdża pod bramę Muzeum. Niewielka ekipa Agnieszki wysypuje się z wozu, wyciąga sprzęt. Brama jest zamknięta, przez żelazne sztachety widać dziedzinie. Agnieszka przez chwilę waha się, następnie zdecydowanym ruchem odsuwa skrzydło bramy. Cała czwórka rusza ku drzwiom wejściowym szarego gmachu, widniejącego w głębi. Muzeum Hall muzeum. W głębi schody z marmuru. Pracownica muzeum prowadzi ku nim Agnieszkę i jej towarzyszy. PRACOWNICA MUZEUM: Proszę bardzo. AGNIESZKA: My jesteśmy z telewizji, pani wie. Dzwoniono do pani. PRACOWNICA MUZEUM: Tak, dyrektor uprzedził mnie; prosił żebym wam pomogła. Tylko że dzisiaj jest poniedziałek – zamknięte dla publiczności, więc trochę mało światła. O czym to ma być film właściwie, proszę pani? Dyrektor interesuje się tym bardzo. Czy pani ma jakiś scenariusz? AGNIESZKA: Tak. PRACOWNICA MUZEUM (niepewnie): Aha… AGNIESZKA: Mam. PRACOWNICA MUZEUM: Proszę bardzo. Tędy. Mijają kilka sal, wypełnione dziełami sztuki. Agnieszka przechodzi obok nich obojętnie. Prowadzeni przez pracownicę schodzą do piwnicy. Jest tu jeszcze mniej światła niż na górze. AGNIESZKA (do technika): Niech pan się nią zajmie, dobrze? TECHNIK: Dobra, pani Agnieszko. AGNIESZKA (do pracownicy): A tam co jest? PRACOWNICA MUZEUM: Tam nie ma nic ciekawego. Takie nasze stare zbiory. AGNIESZKA: Sprzed wojny? PRACOWNICA MUZEUM: Nie, sprzed dwudziestu kilku lat. My jesteśmy jedyną instytucją, która zakupuje dzieła sztuki. No, bo kto? Świetlice, domy kultury?... Kropla w morzu…
AGNIESZKA: Czy one były kiedyś eksponowane? PRACOWNICA MUZEUM: Słucham? Oczywiście tak; nie widziała pani? AGNIESZKA: Nie chodziłam wtedy na wystawy; urodziłam się w 52 roku. Widzi drzwi, obite siatką i rusza ku nim. Zaniepokojona pracownica muzeum podbiega za nią. AGNIESZKA: Ja się tylko troszeczkę rozejrzę, dobrze? PRACOWNICA MUZEUM: Ale o co pani właściwie chodzi… nie wiem. Od tyłu szybko podchodzi technik dźwięku i bierze pracownicę pod rękę. TECHNIK: Ja zaraz pani wytłumaczę, wie pani. (Zgrabnie odprowadza ją od drzwi, przed którymi stoi Agnieszka) PRACOWNICA MUZEUM: No, czego wy szukacie… chciałabym wiedzieć. TECHNIK: Robimy film, rozumie pani. PRACOWNICA MUZEUM: No tak, ale… Oboje oddalają się na bezpieczną odległość, przy czym technik przez cały czas coś jej cicho wyjaśnia, nie przestając gestykulować. Agnieszka próbuje otworzyć drzwi – okazuje się, że nie są zamknięte. Niecierpliwym głosem przywołuje starego operatora i kierowcę, który równocześnie pełni obowiązki oświetlacza. Wszyscy troje ruszają wąskim przejściem, zamknięty z obu stron przegrodami z siatki. W półmroku – za siatką – widać tłumy rzeźb, upchanych byle jak, często jedna na drugiej. Jest wśród nich dużo posągów i popiersi Stalina. Agnieszka kieruje się planem, wyrysowanym na kartce. Wreszcie odnajduje boks, którego szukała. Ogląda się przez ramię: w głębi korytarza technik tłumaczy coś zawzięcie pracownicy muzeum. Agnieszka wyciąga z włosów szpilkę i bez trudu otwiera nią nieskomplikowaną kłódkę. Kierowca przybliża przenośną lampę do siatki. Agnieszka wsuwa się do boksu, przyklęka obok wielkiej figury z marmuru, przewróconej na ziemię i sprawdza numer ewidencyjny, przyczepiony do ramienia posągu. Uśmiecha się z tryumfem. AGNIESZKA (do operatora): Jak tu będzie ze światłem? OPERATOR: Jakoś oświetlę. To trzeba postawić, a kamerę damy na statyw. AGNIESZKA: Na jaki statyw! Kamera! Skonsternowany operator podaje jej kamerę. Agnieszka zaczyna kręcić z ręki, najpierw w rozkroku, potem coraz niżej, aż wreszcie przysiada na piersiach przewróconego posągu. Widzimy teraz jego nienaturalne powiększoną, martwą twarz, spoglądającą gdzieś daleko pustymi oczyma. Jest to twarz, którą jeszcze wiele razy zobaczymy w tym filmie – twarz murarza Birkuta. OPERATOR (z nutką podziwu): No, moja córeczko… Ho, ho, ho…
Agnieszka kończy filmować twarz posągu, podnosi się i oddaje kamerę operatorowi. Jest trochę zmęczona, ale szczęśliwa. Szybko wycofuje się na korytarz i zamyka z powrotem drzwi boksu. W tej chwili za jej plecami pojawia się zdenerwowana pracownica muzeum. AGNIESZKA (w zamyśleniu): Ten mi się podoba… PRACOWNICA MUZEUM: Szczególny gust… A można wiedzieć, dlaczego to panią tak zainteresowało? Są tu przecież dzieła lepszego dłuta. AGNIESZKA: Nie wiem. Zresztą to wszystko jedno. Mogę tu zrobić zdjęcia? PRACOWNICA MUZEUM: Zdjęcia? Tutaj? Proszę pani, dyrektor niechętnie wpuszcza tu nawet kogokolwiek. Odprowadza z powrotem uśmiechniętą szelmowsko Agnieszkę. Sala projekcyjna. Półmrok, rozjaśniony światłem, padającym przez uchylone drzwi korytarza. Na podłodze blaszane pudełko z taśmą i rozrzucone tygodniki. Obok pulpitu z mikrofonem Agnieszka, zagłębiona w fotelu. Śpi. Z korytarza wychodzi montażystka z talerzykiem, na którym ma herbatę i skromne kanapki. Zamyka drzwi, stawia talerzyk na stole i zapala biurową lampę. MONTAŻYSTKA (do mikrofonu): Dzień dobry. Proszę zakładać materiał. Dzień dobry, czy panowie mnie słyszą? KABINIARZ: Tak, słyszymy panią. Jesteśmy gotowi. Agnieszka budzi się raptownie i mruży oczy od światła lampy. AGNIESZKA: Co się stało? MONTAŻYSTKA: Dzień dobry. Może… może ja poproszę produkcję, żeby załatwiła pani pokój w hotelu „Forum”; to naprawdę będzie taniej, niż spanie w naszej sali projekcyjnej. AGNIESZKA: Dzień dobry pani. MONTAŻYSTKA: Dzień dobry. Wybrałam mniej więcej to wszystko, co dotyczy pani murarza; tak jak pani prosiła. AGNIESZKA: Mniej więcej? MONTAŻYSTKA: A mniej więcej, proszę pani, bo to jest materiał sprzed dwudziestu pięciu lat i trudno sobie wszystko przypomnieć. Ale to wystarczy. AGNIESZKA: Proszę bardzo. MONTAŻYSTKA: Proszę pani, czy pani siedzi tam, czy będzie pani siedziała koło mnie?
Agnieszka bez słowa przenosi się na krzesło obok montażystki, pochyla klosz lampy i wyjmuje papierosa. MONTAŻYSTKA: Nie wiem, czy pani w ogóle coś z tego wybierze. To… to nie są właściwie ciekawe materiały. To ma być pani praca dyplomowa? AGNIESZKA: Tak. Co, myśli pani, że to mało interesujące? MONTAŻYSTKA: Proszę pani, ja nie jestem od myślenia, ja jestem od klejenia. Co pani robiła w szkole? AGNIESZKA: Etiudy. (Upiła łyk herbaty montażystki). MONTAŻYSTKA: Etiudy; oczywiście Cortazara… A może według własnego pomysłu? AGNIESZKA (wyciąga ku niej rękę): Agnieszka. MONTAŻYSTKA (udając, że nie dostrzega tego gestu): Bardzo mi miło. Więc co pani robiła? AGNIESZKA: Coś tam robiłam. MONTAŻYSTKA: Ach, już wiem. Na pewno życie na gorąco, kamera ukryta w stróżówce. Muszę pani powiedzieć, że telewizja bardzo to lubi, widzowie mniej, ale dla mnie ma pani etat zapewniony. (Do mikrofonu) Jeżeli panowie są gotowi, proszę o projekcję. (Zagląda do notatek) A to teraz, to co będzie? Ach, prawda, sylwetka; zapomniałam. Sylwetka Birkuta. Pasjonujący temat. Agnieszka zaczyna zjadać jej kanapkę. Montażystka nie reaguje na to, tak jak przedtem nie reagowała przy herbacie. Światła gasną, zaczyna się projekcja, materiałów do filmu „Początek miasta”. Materiały są czarno – białe, nie zmontowane i nie udźwiękowione. MONTAŻYSTKA: A czy… właściwie… pani go znała? AGNIESZKA: Nie. Nigdy go nie widziałam. Widziałam tylko rzeźbę. MONTAŻYSTKA: To mogła pani wybrać przystojniejszego. A właściwie – dlaczego go pani wybrała? AGNIESZKA: Nie wiem. Może dlatego, że był przewrócony. MONTAŻYSTKA: Jeżeli pani zaraz coś wybierze, to proszę mówić. Byłoby dobrze, bo teraz bardzo trudno o salę. AGNIESZKA: Postaram się. Na ekranie widać tymczasem puste, rozkopane pole, a na nim sylwetkę mierniczego z teodolitem. Wokół niego nic, tylko błoto – morze błota. Czyjeś buty ślizgają się w nim, grzęzną. I jeszcze raz człowiek przy teodolicie. To pierwsza przymiarka do budowy stutysięcznego miasta.
MONTAŻYSTKA: To są odrzuty. Nigdy nie weszły do żadnego filmu. (Ironicznie) Oczywiście z przyczyn technicznych. AGNIESZKA: Zaraz, zaraz… To się nazywa… „Początek miasta” tak? MONTAŻYSTKA: To miało się nazywać „Początek miasta”. Robił to reżyser Burski. To też miał być jego dyplom. Proszę pani ja niczego nie obcinałam, dlatego że zaraz – niech pani uważa – będzie fragment z tym pani Kirkutem. Też z odrzutów. Na ekranie widać teraz długi ogonek robotników, przytupujących przed jakimś barakiem. Dokoła błoto, kałuże, gliniasta pustynia po horyzont. MONTAŻYSTKA: O, proszę uważać. Następny to będzie on. Czyjaś twarz, zziębnięta, zniechęcona. Potem znowu ogólny plan przytupujących przed barakiem robotników. MONTAŻYSTKA: Nie, albo się mylę… Nie, nie, nie mylę się, to on. Zbliżenie Birkuta – wtedy jeszcze dwudziestoparoletniego chłopaka ze wsi, o grubych kościach policzkowych i szerokim, wystającym nosie. Spod daszka zniszczonego kaszkietu wyglądają ufne, jasne, śmiejące się oczy. I zaraz później Birkut w jakimś pomieszczeniu, już bez czapki, bardzo onieśmielony. GŁOS: Nazwisko? BIRKUT: Birkut. GŁOS: Imię? BIRKUT: Mateusz. GŁOS: Pochodzenie? BIRKUT: Ze wsi… Z Łęcz, to jest pod Krakowem, taka wieś. GŁOS: A rodzice? BIRKUT: No… tam są. GŁOS: A co robi ojciec? BIRKUT: No, ziemię ma. GŁOS: Dużo ziemi? BIRKUT: Ee… nie dużo. GŁOS: A co wyście robili do tej pory? Pracowaliście gdzieś? BIRKUT: Na… na ziemi. GŁOS: Tak, że nic nie umiecie? BIRKUT: No, umiem. Na tej ziemi… Potem idą strzępy innego, nieuporządkowanego materiału, znowu bez dźwięku: jeszcze raz ogonek robotników, przytupujących przed barakiem, przepełniony tramwaj w
szczerym polu, czołgający się w glinie spychacz. A dalej niewielki sad, pełen kwitnących jabłoni. Spychacz wjeżdża na nie, przewraca, wgniata w błoto. Gdzie indziej spychacz wyciąga z błota ugrzęźniętą ciężarówkę. I jeszcze raz długi ogonek robotników, tym razem czekających na posiłek wydawany przez kuchnię polową. Wszyscy są wzburzeni; niektórzy trzymają jeszcze w dłoniach blaszane miski, inni rzucili je już na ziemię. Birkut skrzętnie zbiera porozrzucane miski. Zbliżenie kilku kolejnych naczyń: w środku widać małe ohydne rybki. Robotnicy otaczają jakiegoś urzędnika, zapewne przedstawiciela dyrekcji. Są wściekli; krzyczą coś, czego nie słychać i podtykają mu pod nos swoje rybki nabite na widelec. Birkut podnosi za ogon swoją rybkę i spuszcza ją komuś na kapelusz. W głębi zatrzymuje się jeep. Z siedzenia podnosi się człowiek w nieprzemakalnym płaszczu. Podniecona gromada robotników zostawia przedstawiciela dyrekcji i rusza ku jeepowi. Korzystając z tego przedstawiciel dyrekcji ucieka w pośpiechu przez rozryte pole. Twarz Birkuta, zanoszącego się śmiechem. W tej chwili przed kamera pojawia się czyjaś dłoń z szeroko rozczapierzonymi palcami i zasłania obiektyw – na ekranie robi się ciemno. AGNIESZKA: No, ja nie wiedziałam, że Burski robił takie rzeczy. MONTAŻYSTKA: Ale bardzo szybko przestał. Zaraz pani zobaczy fragment jego filmu…(Zagląda do notatek) Fragment jego filmu „Oni budują nasze szczęście”. Wybrałam oczywiście wszystko to, co dotyczy Birkuta. Zresztą wszystko jest bardzo podobne. (Do mikrofonu) Panowie, jesteście gotowi? To zaczynajcie. KABINIARZ: Proszę bardzo, możemy jechać. Film czarno – biały „Oni budują nasze szczęście”. Z ekranu płynie dziarska muzyczka, a po chwili ukazują się napisy tytułowe, wśród nich nazwisko autora: Jerzy Burski. Zaraz potem widok ogólny wielkiej sali, udekorowanej wyjątkowo uroczyście. Na ścianie widać dwa olbrzymie portrety: prezydenta Biureta i generalissimusa Stalina. Na transparencie ponad nimi cyfry: 1950. Sala jest pełna odświętnie ubranych par, kręcących się w rytmie tanecznej muzyki. KOMENTARZ: W odświętnie przybranej auli Politechniki Warszawskiej zgromadzili się na dorocznym balu sylwestrowym wszyscy ci, którym nasz kraj zawdzięcza najwięcej: dostojnicy Partii i Rządu, bohaterowie pracy socjalistycznej, przodujący rolnicy, nauczyciele i uczeni. Przyjrzyjmy się jednemu z nich… Kamera wyławia z tłumu Birkuta, tańczącego z ładną dziewczyna w stroju organizacyjnym Związku Młodzieży Polskiej. Dziewczyna jest znacznie młodsza od niego – to jego żona, Hanka. Oboje uśmiechają się – powściągliwie, lecz naprawdę radośnie.
Zegar wybija północ. Światła na moment gasną i znowu zapalają się. Birkut i Hanka całują się. I z ostrego cięcia: widzimy teraz biedną, podgórską wioskę, krzywe chaty, połamane płoty. Na kamerę idzie Birkut, wymachując małym kuferkiem. Idzie, oczywiście, tak, jak powinien iść kandydat na bohatera pracy socjalistycznej. KOMENTARZ: Mateusz Birkut wyszedł z ubogiej podkrakowskiej wsi. Wraz z tysiącami innych ruszył do walki o lepsze jutro. Odpowiednio radosne pożegnanie młodych chłopów, ładujących się do pociągu: orkiestra, kwiaty, transparenty. Wszyscy płoną zachwytem, że będą mieli więcej stali na głowę. I zaraz olśniewająca makieta kombinatu z papier mache. Uczynna panienka stuka patyczkiem w róg makiety. Napis głosi, że w tym miejscu dnia 4 kwietnia 1950 położono pierwszą cegłę przy budowie Nowej Huty. KOMENTARZ: Pod Krakowem powstaje olbrzymi kombinat Nowa Huta i stutysięczne miasto robotnicze o tej samej nazwie. Codziennie napływają tu ze wszystkich stron Polski zastępy budowniczych. W tej gigantycznej pracy biorą udział ochotnicze brygady ZMP i SP. Zastępy kroczą, wymachując zwycięsko łopatami. Praca musi im sprawiać ogromną przyjemność, bo bez przerwy szczerzą żeby w uśmiechu – wszystko jedno, czy grzebią się w glinie, czy ładują ją na wagoniki. A po pracy zaczytują się, tak jak Birkut, w „Poemacie pedagogicznym” Makarenki. KOMENTARZ: Rośnie budowa, wraz z nią rosną ludzie. Nie byli sami: dyrekcja kombinatu wyciągnęła ku nim pomocną dłoń. Do ich dyspozycji oddano przestronne hotele robotnicze, gdzie po pracy mogli godziwie wypocząć, podyskutować i przeczytać książkę. Mateusz Birkut. Tutaj właśnie, na terenie nowo powstającego kombinatu – wraz z innymi młodymi ochotnikami – zaczynał karierę nasz bohater. Pod okiem doświadczonych murarzy, przodowników pracy – Ożańskiego i innych – Mateusz Birkut stawiał pierwsze kroki w trudnej i pięknej sztuce murowania. Sztuka może jest trudna, ale Birkut pojmuje ją w lot: już wie, że cegłę trzeba kłaść koło cegły. I kładzie je pod okiem doświadczonego przodownika o twarzy rzymskiego centuriona. A potem w fabrycznej szkole dla dorosłych biedzi się wraz z kolegami nad zagadką: ile jest dwanaście razy pięć. KOMENTARZ: Kto chce być godnym zaszczytnego miana budowniczego Nowej Huty, musi pracować nie tylko rękami, ale i głową. Budowniczym Nowej Huty stworzono
szansę dalszej, rzetelnej nauki. Mateusz Birkut w pełni skorzystał z tej szansy. Pracował, uczył się, zdobywał wiedzę. Fragment sali gimnastycznej kilka dziewcząt sięga po laury na drążkach. Hanka sięga najlepiej z e wszystkich. KOMENTARZ: W robotniczym klubie sportowym poznał swą przyszłą żonę. Widzowie znają ją z wielu kronik; ale przypomnijmy: Hanka Tomczyk, chluba i duma nowohuckiego sportu. I ona zaczynała tak, jak wszyscy: tu uczyła się żyć i pracować… Platforma odkrytej ciężarówki. Hanka z gracją wydaje robotnikom zupę. KOMENTARZ: Zmienia się krajobraz podkrakowski. Tam, gdzie niedawno rozciągały się łąki, wyrasta najpoważniejsza inwestycja Planu Sześcioletniego – Nowa Huta. Grupa najwyższych dostojników zwiedza budowę. Na czele kroczy Bierut, bardzo łaskawy dla wszystkich. KOMENTARZ: Przybycie prezydenta Biureta było wielkim świętem dla załogi kombinatu. Wzruszające powitanie, oklaski, pierwsze uściski dłoni. Niejeden z nich marzył o takiej radosnej chwili. Przodownica Hanka Tomczyk czuje się wyróżniona. „Nikt tu nie szczędził sił, towarzyszu prezydencie!” Prezydent rozdaje uśmiechy na prawo i lewo. Jeden przypada w udziale Hance. KOMENTARZ: W tym właśnie czasie Mateusz Birkut podjął szlachetne wyzwanie, rzucone przez kolegów – murarzy z innych budów: 30 tysięcy cegieł w ciągu zamiany! Takie było jego hasło. Długi wykop, a w nim piątka murarzy, stawiających kawałek nowego muru. Jeśli wierzyć kamerze, cegły dosłownie fruwają im w rękach, co przez licznych widzów kwitowane jest wybuchami entuzjazmu. KOMENTARZ: Tak, to było właśnie tutaj. Trzeba niezwykle sprawnej organizacji dla osiągnięcia takich wyników. Zresztą wystarczy popatrzeć. Tu wszystko gra w tym zespole! Taka praca ściągnęła oczywiście wielu ciekawych. Wszyscy przypatrują się z napięciem: zwyciężą? Zwyciężyli! 30 tysięcy 509 cegieł! Bohaterska piątka na mecie! A potem już kwiaty, uściski wiwaty… Wszyscy szaleją z uciechy, że rekord został pobity. Birkut dostaje bukiet i order, a potem opowiada jak to było na spotkaniach z przodownikami pracy. Słuchacze nie posiadają się ze szczęścia, toteż nie żałują bohaterowi rzęsistych oklasków. KOMENTARZ: Taki był początek marszu ku dalszym zwycięstwom i sukcesom. Towarzysze obdarzyli zaufaniem Mateusza Birkuta – został delegatem za zjazd budowlanych,
a potem zjazd przodowników pracy z całej Polski. I nie dziwmy się też, że tacy ludzie jak Birkut stali się natchnieniem twórców. Birkut pozuje rzeźbiarzowi do posągu Birkuta, przynajmniej pięć razy większego niż żywy oryginał. KOMENTARZ: Powstaje, wykuty w marmurze, posąg – symbol, ucieleśnienie bohaterstwa naszych murarzy. Posąg stoi już na honorowym miejscu w warszawskiej Zachęcie. Tłum gości, przecięcie wstęgi; Birkut z uszanowaniem składa kwiaty u stóp własnej podobizny. KOMENTARZ: Gmach Zachęty w Warszawie. II Ogólnopolska Wystawa Plakatu. Otwarcia dokonuje człowiek, którego podobizna, wykuta w marmurze, stanowi centralny akcent wystawy. Mateusz Birkut może sobie z satysfakcją powiedzieć: „Przyczyniliśmy się do wielkiej rewolucji w polskiej sztuce”. I rzeczywiście – nie tylko przyczynili się; stali się jej motorem, tworzywem i treścią. Polski lud wkroczył na płótna polskich twórców! Goście zwiedzają wystawę. Na początku głośny obraz „Podaj cegłę!”, a dalej traktory i gołębie. Na przebitkach pokazano dzieła twórców zachodnich, m.in. rzeźby Moore’a. KOMENTARZ: Popatrzcie, do jakiego stopnia zwyrodnienia doszły te „dzieła” artystów kapitalistycznego Zachodu. Nie jest rzeczą przypadku, że postać człowieka zatraciła w ich rękach ludzki kształt i ludzką treść… Lud polski, najwyraźniej odporny na działanie zwyrodnialców, maszeruje w pochodzie 1-majowym. Prezydent Bierut jest zadowolony ze swego ludu i życzliwie pozdrawia go ręką z trybuny. Birkut też jest zadowolony i też śle pozdrowienia z tej samej trybuny. KOMENTARZ: Kraków idzie!... A wraz z prastarym piastowskim grodem jego młodziutka siostra Nowa Huta, rówieśnica Planu Sześcioletniego! Owacja wzmaga się, gdy przed trybuną zaczynają podrygiwać olbrzymie kukły, wyobrażające znienawidzonych mężów stanu zza żelaznej kutyny. KOMENTARZ: Uczestnikom pochodu wiele uciechy sprawił cyrk Trumanillo. Mister Truman i jego przyjaciele – wszelkie szczury i reakcyjne robactwo! Eisenhower i Adenauer jako młoda para. Wdzięczy się i zaleca Franco w stroju operowej Carmen. Za nimi, wysiudany z Korei MacArthur… Grzmot oklasków, bo młodzi niosą Ojca Narodów. Inni potrząsają sztucznymi gołębiami na patykach. Gdzieś z boku Hanka rozdaje zebranym gazetki. KOMENTARZ: Wyciągają się setki rąk po błyskawicznie wydrukowaną na samochodzie jednodniówkę. To niemal symbol tych milionów rąk, które po raz pierwszy w Polsce Ludowej dostały książkę, gazetę i czasopisma.
Przenosimy się z kamerą do wnętrza nowego, jeszcze pustego mieszkania. Birkut i Hanka rozglądają się po nim osłupiali, jakby nie mogli uwierzyć, że coś tak wspaniałego może być dziełem ludzkiej ręki. KOMENTARZ: Aż nadszedł upragniony dzień: otworzyły się przed nimi podwoje własnego mieszkania. Jednego z tych mieszkań, które wznieśli ofiarnym trudem swoich rąk i serc! Mateusz i Hanka Birkutowie – od dziś na własnym! Nie dziwmy się ich wzruszeniu… Młodzi małżonkowie stoją w oknie i patrzą dokoła zdumionym wzrokiem: wszędzie wznoszą się domy! KOMENTARZ: Ależ tak! To wszystko dokoła to ich wspólne dzieło! W każdym z tych rosnących domów jest kropla ich własnego potu! I wreszcie wielka płyta stadionu, a na niej pokaz robotniczej gimnastyki. Hanka, tak jak każda z tysiąca dziewcząt ściska w dłoniach żywego gołębia. Za chwilę wypuszczą je na przekór knowaniom imperializmu. Na niebie balony i wstęga z napisem „pokój” we wszystkich co ważniejszych językach. Niżej portrety Stalina i Biureta, a wokół nich sztandary. Sala projekcyjna. Agnieszka, nieruchoma w półcieniu, dalej wpatruje się w ekran, mimo że film już się skończył. Po chwili zapala się światło. AGNIESZKA: To wszystko? MONTAŻYSTKA: Wszystko. Agnieszka wstaje, bierze z podłogi blaszane pudełko z taśmą i wychodzi. AGNIESZKA: Proszę mi to założyć. (Wraca do sali i siada obok montażystki) Prawie wszystko… z małym uzupełnieniem, które wygrzebałam w kronice. (Do mikrofonu) Jak panowie będą gotowi, proszę o projekcję. KABINIARZ: Chwileczkę zakładamy. AGNIESZKA: To pójdzie bez dźwięku, ponieważ nigdy nie było użyte. Oczywiście z przyczyn technicznych. MONTAŻYSTKA: Zaczynamy. KABINIARZ: Proszę, jedziemy. Materiał czarno – biały. Rusztowanie oplatające niewykończony budynek. Na nim, zawieszony wysoko nad ziemią, trzy ogromne portrety bohaterów pracy socjalistycznej. Środkowym jest portret Birkuta. Portret ten zaczyna się nagle chwiać i ruszać, jakby ożył. Po sekundzie orientujemy
się, że to kilku robotników opuszcza go w dół na linach. Opróżnione miejsce zajmuje podobizna innego przodownika. Portret Birkuta, podeptany i pokryty śladami błota, ląduje na ciężarówce. Sala projekcyjna AGNIESZKA: Nie wie pani, o co poszło? MONTAŻYSTKA (podnosząc się): Wie pani, ja przycinam i kleję materiał – i naprawdę nie zajmuję się żywotami świętych. (do mikrofonu) Dziękuję. KABINIARZ: Proszę bardzo. Agnieszka również wstaje. Montażystka zabiera talerzyk z pustą szklanką po herbacie i kieruje się ku drzwiom. AGNIESZKA: Może pani wie, co się z nim stało? MONTAŻYSTKA: A, tego się dowiemy z pani filmu dyplomowego. Wychodzi, zostawiając Agnieszkę, która nieruchomo stoi w otwartych drzwiach. Podwórze przed salą projekcyjną. Przed budynkiem studia stoi zaparkowany mikrobus z emblematem TV. Nieco dalej, na murku, siedzą stary operator i technik dźwięku. Ten ostatni popija kefir z małej buteleczki. Z budynku wyłania się Agnieszka i podchodzi do siedzących. AGNIESZKA: Widziałam ten film o Birkucie: „Oni budują nasze szczęście”. Pan to musi znać, panie Leonardzie. OPERATOR: No, ja… tam są przecież moje zdjęcia. AGNIESZKA: Ale to Burski reżyserował. OPERATOR: On reżyserował i montował ten film, o ile wiem. Ale to było, proszę pani… (Próbuje sobie przypomnieć kiedy). Nawet dostał nagrodę za ten film! Przepraszam: to było dawno 24 lata temu, kochana! AGNIESZKA: Chciałabym z nim porozmawiać. TECHNIK (podnosząc się z murku): Bardzo słusznie, pani Agnieszko, reżyser Burski lubi popierać młode talenty. O, Jezu! (Podskakuje na jednej nodze, trzymając się za drugą, w którą został kopnięty.) AGNIESZKA: Nie wiesz, czy on teraz jest w Warszawie? TECHNIK: Co?...(Syczy z bólu i pociera stłuczoną nogę) A, ma wrócić z jakiegoś zagranicznego festiwalu. Słyszałem, że koledzy pojechali go witać na lotnisko.
AGNIESZKA: Bardzo dobrze. Trzeba słuchać, co ludzie mówią. (Ogląda się na operatora i widzi, że ten ma zatroskaną minę.) Co jest, panie Leonardzie? Czym się pan martwi? OPERATOR: No… Chce pani wiedzieć, pani Agnieszko? Ciężko jest bardzo. Chciałbym jeszcze popracować, pani rozumie. A tu czuję – ostatni mój film. Napisałem wprawdzie do pana ministra z prośbą o pracę, o dalszy ciąg, o kontynuację mojego zawodu… Ale nie wiem, na razie nie mam żadnej odpowiedzi TECHNIK: Jesteśmy gotowi. AGNIESZKA (biorąc operatora pod rękę): No, dobra, panie Leonardzie, chodźmy. Ale ze statywu nie będziemy robić zdjęć, dobrze? Tylko z ręki. I szeroki obiektyw, dobra? Widział pan ostatnie filmy amerykańskie? No, właśnie. Prowadzi go do „Robra”. Port lotniczy. Samolot właśnie podchodzi do lądowania, Agnieszka patrzy z galeryjki na pierwszym piętrze portu lotniczego. Samolot kołuje po płycie lotniska, zatrzymuje się. Podjeżdża automatyczny trap. W otwartych drzwiach samolotu jako pierwszy ukazuje się Burski, mężczyzna w wieku trochę więcej niż średnim, tęgawy, niewysoki, bez marynarki. Macha komuś ręką na powitanie. W chwilę później widzimy go w hali dworca lotniczego. Otaczają go wielbiciele i dziennikarze z prasy, radia i telewizji. BURSKI: Ahaha… Dzień dobry, dziękuję, dziękuję. REPORTER: Panie reżyserze… BURSKI: Ha, ha, ha! Proszę pana, moja rola była… moja rola była tutaj bardzo skromna – ja byłem tylko członkiem jury. Bardzo się cieszę, że przyczyniłem się do tego sukcesu, no, ale przede wszystkim to jest ich dzieło. REPORTER: Tak, niewątpliwie, jednakże dotychczasowe sukcesy naszego kina na arenie międzynarodowej zawdzięczamy głównie panu. BURSKI: Tak, ha, proszę pana, ja bardzo dziękuję, że pan tak wysoko ocenia moją twórczość, ale mówię panu, że to oni, o, proszę bardzo… Wskazuje gestem trójkę młodych ludzi, stojących pokornie trochę głębiej. REPORTER: Dziękuję serdecznie. Podchodzi do członków delegacji, którzy nieśmiało pokazują mu statuetkę brązowego lwa – trofeum z odbytego właśnie festiwalu. Burski rusza ku wyjściu, otoczony przez
łowczynie autografów i resztę dziennikarzy. Drogę do drzwi toruje mu asystent. Agnieszka obserwuje ich ze schodów wewnętrznych, prowadzących na piętro. ASYSTENT: Rozmawiałem z tą panienką. BURSKI: Tak? ASYSTENT: Tylko po prostu, problem polega na tym, że są urlopy. BURSKI: Tak. DZIEWCZYNA (zabiegając mu drogę): Przepraszam bardzo, czy mogę prosić o autograf? BURSKI: Proszę bardzo. DZIEWCZYNA: I dla kolegi, jeżeli można… BURSKI: Proszę bardzo, proszę. (Do asystenta) No, Wiciu, gadaj. ASYSTENT: To tak wygląda, że ona w ogóle nie wie, czy będzie mogła wyjechać, czy grać. Zdjęcia próbne, to jest jedyny problem. BURSKI: Musi grać! Wraz z innymi podróżnymi opuszczają budynek portu i podchodzą do samochodu Burskiego. Asystent ładuje jego walizki do bagażnika. Agnieszka też wychodzi z budynku i obserwuje ich z daleka. Burski obchodzi wóz i siada za kierownicą. Miejsce z jego prawej strony zajmuje kobieta – kierownik produkcji. KIEROWNIK PRODUKCJI: Słuchaj, koniecznie musisz mi to podpisać, bo bez tego nie dostanę w ogóle skierowania. BURSKI: Dobrze, dobrze, teraz co innego podpisuję. Składa autografy w bloczkach i notesach, podsuwanych mu przez otwarte okno samochodu. Potem odwraca się do pani kierownik. KIEROWNIK PRODUKCJI: Ja nie mogę rozpocząć, podpisz mi BURSKI: No daj, to ci podpiszę. KIEROWNIK PRODUKCJI: Dziękuję (ogląda się na Agnieszkę). Tu jest pani z telewizji, chciałaby z tobą rozmawiać. BURSKI: Ale ja dzisiaj wyjeżdżam. Ja wyjeżdżam do Pragi! KIEROWNIK PRODUKCJI: Dobrze, wiem. Bilety masz załatwione. Wysiada. Agnieszka podchodzi z prawej strony i zagląda do wnętrza. Burski podnosi oczy. Przez chwilę oboje przyglądają się sobie w milczeniu. BURSKI: Co? To pani, tak? Pani chciała ze mną rozmawiać… Tylko niech mnie pani nie pyta, jaka była podróż i jaki był poziom festiwalu, proszę pani. Tak od siebie niech pani coś powie bardzo proszę.
Agnieszka bez słowa wrzuca swój worek i parasolkę na tylne siedzenie. Potem siada obok Burskiego – wciąż bez słowa, tylko z oczami wlepionymi uparcie w jego zakłopotaną twarz – i zatrzaskuje za sobą drzwiczki. Burski przekręca starter. Wóz płynie opuszcza parking. W samochodzie. AGNIESZKA: Robię dyplom. BURSKI: Dyplom? AGNIESZKA: Film dyplomowy. BURSKI: A… a co to ma być? AGNIESZKA: Taka historyjka. Nazwałam to „Gwiazdy jednego sezonu”. Dobry tytuł? BURSKI: Gwiazdy sportu, czy gwiazdy ekranu? AGNIESZKA: Nie, nie. To o dawnych przodownikach pracy. Trochę współczesności i trochę historii. BURSKI: Ale w dawnych, historycznych czasach nie było przodowników. AGNIESZKA: O, wie pan… Dla mnie przodownik pracy to coś jak powstaniec styczniowy. Dlatego właśnie chcę zrobić ten film. BURSKI: O, to wzruszające. A ja mam być taki dziadziuś, który przy kominku opowie pani wszystko o tych zamierzchłych czasach, kiedy budowaliśmy Warszawę, Nową Hutę… Co? To jest wzruszające. Wóz wpada w tunel i przez moment twarze obojga chowają się w półmroku. Potem znowu wyjeżdżają w słońce. BURSKI: … Ale niewykonalne, ponieważ ja dzisiaj odlatuję. AGNIESZKA: Wiem, do Pragi. BURSKI: Co – może po powrocie? AGNIESZKA: Nie. Co pan robi po południu? BURSKI: Ja? Ho, ho! Proszę pani: różne rzeczy. (Zatrzymuje wóz). Do widzenia. Agnieszka powoli otwiera drzwi i zatrzymuje się z wahaniem. BURSKI: No? Proszę. Do widzenia. AGNIESZKA: Szkoda. Pan znał Birkuta? BURSKI: Birkuta? Znał? Przecież to moje największe odkrycie! Niech pani siada. (Ruszają) Ha! To był mój największy numer!
Przed willą Burskiego Samochód zatrzymuje się przed okazałą posiadłością w dzielnicy willowej. Agnieszka wysiada pierwsza. Burski nieco później. BURSKI: Myśli pani, że ten Birkut? Teraz?... AGNIESZKA: Nic nie myślę, tak mnie to zainteresowało. Historia jednej kariery i co dalej? BURSKI: Historia jednej kariery, tak? Najpierw garść materiałów archiwalnych… AGNIESZAKA: Jeżeli pan pozwoli wykorzystać… Z ogrodu wychodzi gosposia i otwiera przed nimi furtkę. GOSPOSIA: Dzień dobry. BURSKI: Dzień dobry. (Oddaje jej płaszcz i rusza z Agnieszką ku domowi; tymczasem gosposia wyjmuje z bagażnika walizki). BURSKI: Takie, proszę bardzo, rozmowy przed kamerami, takie ciemna verte… Ale to już było. Proszę bardzo. Willa Burskiego – wnętrze. Przestronny living-room na parterze: kominek, obrazy, stara broń na ścianach, weneckie okna i otwarte drzwi na taras. W ogrodzie za domem bawi się – pod nadzorem opiekunki – mała córeczka Burskiego. AGNIESZKA: Widziałam jeden pana wczesny film. BURSKI: A który? Acha – „Oni budują nasze szczęście”. AGNIESZKA: Nie. „Początek miasta”. BURSKI (z wahaniem): Acha… AGNIESZKA: Szkoda, że pan tego nie skończył. BURSKI: Bardzo panią przepraszam, czy pani chce robić film o Birkucie, czy o mnie? (Do dziecka w ogrodzie) Marysiu! (Do Agnieszki) Bo ja nie rozczulam się nad swoim „i co dalej”. (Do dziecka) Anna – Maria! Marysiu! Wychodzi na taras. BURSKI: Maryśka, ha, ha, ha! Ty!... (Kiwa groźnie palcem, śmiejąc się równocześnie przez cały czas) Córeczka, chodź, chodź, chodź! MARYSIA: Tato! Zostawia opiekunkę w ogrodzie i biegnie do ojca, który chwyta ją w ramiona, podnosi i siada z nią przy ogrodowym stoliczku na tarasie.
BURSKI: Ha, ha, ha – pieska zapomniała! I jak się ten piesek nazywa? Co? Powiedz mi, moje małe. (Odwraca się do opiekunki) A gdzie żona? OPIEKUNKA: Żona wyjechała dzisiaj na zdjęcia. BURSKI: Kiedy wróci? OPIEKUNKA: Chyba późno, będzie miała postsynchrony. BURSKI: Acha. (Obraca się do Agnieszki stojącej w drzwiach). Bo film, proszę szanownej koleżanki, to nie jest literatura. Tutaj niczego się nie robi na jutro. Wszystko na dziś, albo nigdy. Trzeba wiedzieć, co jest ważne, mieć tę świadomość, prawda? Gdybym dzisiaj… (urywa). Widzi pani, ja też kiedyś byłem młody, miałem tyle lat, co pani i też musiałem jakoś zacząć. Przez dwa lata nie udało mi się zrobić ani jednego filmu: wszystko było za czarne. Aż w końcu zmądrzałem. AGNIESZKA: I wyjechał pan na Birkucie. BURSKI: Wie pani… Stawia dziecko na tarasie, przechodzi w zamyśleniu obok Agnieszki i siada na kanapce, tyłem do okna. BURSKI: Wie pani, ja właściwie chciałem robić film o kimś innym. Ale ci wszyscy lepsi przodownicy byli ostro obstawieni, pani rozumie. Bo widzi pani, ja miałem starszych kolegów i każdy prawdziwy rekord w budownictwie oni trzymali w zębach jak kość. (Obraca się do córki, zaglądającej przez okno) Marysiu, Marysiu, co tam? Więc…(Opiekunka podchodzi do dziecka. Burski przygląda się jej bezmyślnie). Więc musiałem coś wymyślić… Proszę pani, czy moja żona…Acha… (Do Agnieszki) A może pani się czegoś napije? Co? (Dziecko puka do okna. Burski odwraca się znowu.) Marysiu! … (Przenosi wzrok na opiekunkę). To ja dziękuję pani. (Opiekunka zabiera dziecko. Burski zwraca się do Agnieszki). Więc musiałem coś wymyślić. I wymyśliłem wtedy tego Birkuta. Z początku miałem tylko taki jakiś luźny zarys… Dotyczył raczej faktu, niż osoby. Dopiero w Nowej Hucie zobaczyłem to wyraźniej… Barak – wnętrze. Korytarz długiego baraku, na końcu otwarte drzwi, za którymi widać rusztowania i kręcących się tam robotników. W drzwiach pojawia się Burski, młodszy o z górą ćwierć wieku, z kamerą na ramieniu. Oswoiwszy się z półmrokiem rusza w głąb korytarza, ku drzwiom, za którymi urzęduje sekretarz Jodła. GŁOS BURSKIEGO: Byłem tam częstym gościem; robiłem takie drobne rzeczy dla kroniki filmowej…
Burski wchodzi bez pukania do biura, składającego się z dwóch dużych pokoi. Są tam dwaj ludzie: Jodła – wysoki, chudy, trochę przygarbiony, ale młody mężczyzna o pociągłej twarzy i wyostrzonych rysach, oraz jeden z jego współpracowników, Moniak. Obaj są spoceni, bo dzień jest wyjątkowo upalny. Burski staje w progu i przygląda się im zaczepnie. BURSKI: Cześć, towarzyszu Jodła. JODŁA: Co jest? Co pan będzie dzisiaj nakręcał? Mamy nowe natryski. BURSKI (stawiając kamerę na stole): Natryski? Przeciera sobie chusteczką wilgotny od potu kark. JODŁA: No? Ciepła woda, mydełko dajemy gratis. BURSKI: Toaletowe, co? Z fiołkowym zapachem. Zaczekam, aż będziecie dawać szampon. JODŁA (zbliżając się i zniżając głos): O co chodzi? MONIAK (do Jodły): Później mi podpiszecie. JODŁA: Dobra, dobra. Moniak wychodzi, nie zamykając za sobą drzwi. BURSKI: Idzie kongres związków. A wy z czym przyjdziecie? JODŁA: No wiecie? (Pokazuje rusztowania za oknem) A z tym: buduje się. BURSKI: Buduje się, buduje się… Ale to nie jest numer. JODŁA (ostrożnie): A co to jest numer? BURSKI: Bulgoty – to jest numer. Stupał to jest numer. Dziesięć tysięcy cegieł w ciągu jednej zmiany. A nie tam „buduje się”. JODŁA: Doceniamy, towarzyszu, doceniamy. Tylko, że rekordy to są dobre od święta. A my na co dzień mamy tu niezłą kadrę, niezłą technologię i organizację. Na dłuższy dystans… BURSKI: E tam, dystans! Zresztą jedno nie przeszkadza drugiemu. Zróbcie mi numer na trzydzieści tysięcy. JODŁA: Trzydzieści tysięcy… (Chwyta Burskiego za przeguby obu rąk i podnosi je do góry). Towarzyszu, wy macie dwie ręce. I wyobraźcie sobie, że murarz ma też dwie ręce. Musiałbym mu na tę okazję jeszcze dwie doprawić. BURSKI (wyrywając mu ręce): Panie Jodła! Ja tam się na murarce nie znam. Wy mi powiedzcie, co to jest ten system trójkowy. JODŁA: Długo mówić, czy krótko? BURSKI: Krótko.
JODŁA: To jest tak: dawniej murarz sam kładł cegły, a teraz ma do pomocy dwóch: pomocnika i podręcznego. BURSKI: I co, we trzech kładą dziesięć tysięcy? JODŁA (zamyka drzwi na korytarz): Może kładą, a może i nie. Ja tam nie widziałem. Ale w gazecie stało, że kładą. BURSKI: No, to już! Dajcie mu czterech, sześciu, dziesięciu pomocników! Niech cała dyrekcja nosi mu cegły. A ja to sfilmuję. I potrząsa kamerą. To samo wnętrze późnym wieczorem. W półmroku za oknami przesuwają się pochylone sylwetki robotników, idących na nocną zmianę. W pokoju pali się silna lampa. W jej świetle widać kilku ludzi, zgromadzonych przy stole konferencyjnym. Jest wśród nich Moniak, którego poznaliśmy już wcześniej; jest także przedstawiciel dyrekcji. Jodła bawi się kamerą, przytykając wizjer do oka i udając, że filmuje kolegów. Potem oddaje kamerę Burskiemu. GŁOS BURSKIEGO: Dopiero tam, w Nowej Hucie, zobaczyłem to wszystko wyraźnie… W pokoju jeszcze przez chwilę trwa napięte milczenie. JODŁA: Trzeba wybrać chłopa, ale to chłopa!... żeby te osiem godzin wytrzymał i nie pękł. MONIAK: Kto ci to wytrzyma? Adamowski? Stępniak?... JODŁA: Potem można mu będzie dać, na przykład, urlop w Krynicy. PRZEDSTAWICIEL DYREKCJI: Zaraz, zaraz, nie rozpędzajcie się tak! JODŁA: Pomoc też musi się składać z samych najlepszych. Zresztą przedtem trzeba będzie, oczywiście w tajemnicy… MONIAK: Czyś ty zwariował? W tajemnicy chcesz murować? JODŁA: W tajemnicy, tak na godzinkę. Reszta będzie zależeć od organizacji. Rozumiecie, jak się stworzy warunki specjalne, ekstra – może jakoś przeleci. Wszyscy przyglądają mu się w milczeniu. Kwatera Birkuta. Malutki pokoik w baraku: dwie prycze, jedna nad drugą, nieduży stolik, dwa krzesła. Birkut, rozebrany do pasa, siedzi pochylony nad rachunkami. Przed nim leżą dwie książki i trochę zapałek, ułatwiających liczenie. Jego towarzysz pochrapuje na pryczy. Za plecami
Birkuta bezszelestnie otwierają się drzwi. W progu staje Jodła, obok niego Burski z małą latarką, pochyloną ku podłodze. Jeszcze głębiej w ciemnym korytarzu majaczy sylwetka Moniaka. Wszyscy trzej obserwują przez chwilę Birkuta – jego szerokie bary i umięśnione ramiona; potem Jodła patrzy pytająco na Burskiego. Ten przytakuje ruchem głowy. Jodła podchodzi na palcach do stołu. JODŁA: Już północ… Północ, Birkut. Człowiek na pryczy budzi się i odwraca ku niemu nieprzytomną twarzą. Jest to przyjaciel Birkuta – Witek: krępy chłopak o zrośniętych brwiach, okrągłej głowie i przedwcześnie przerzedzonych włosach. WITEK: No, co jest? JODŁA (do Birkuta): Jutro nie wstaniecie. BIRKUT (uśmiecha się jakby z zawstydzeniem): Wstanę, panie sekretarzu. Ja dużo mogę – jak trzeba. Burski przygląda mu się z aprobatą. To samo wnętrze nieco później. Witek i Birkut siedzą obok siebie na pryczy. Obaj są zamyśleni. BIRKUT: Musi nas być pięciu. WITEK: A co ty myślisz, że na takiej budowie nie znajdzie się pięciu wariatów? BIRKUT: Nie możemy się sypnąć. WITEK: No, trzydzieści tysięcy, to kupa cegieł, nie? BIRKUT: Ułożymy. WITEK: Ułożymy to ułożymy. Tylko żeby się z tego cyrk nie zrobił. BIRKUT: Jaki cyrk? WITEK: No, cyrk dla tych, co z filmem na wiwat. BIRKUT: Co ty, Vittorio? Myślisz, że ja dla filmu? Ty, ja… Dla siebie, no. Ja myślałem zobaczyć, czy tak się da – no, dom postawić w dwa tygodnie. WITEK: A co, może w tydzień? Co? BIRKUT: Cholera wie, może i w tydzień. Wszyscy mieliby gdzie mieszkać, to by nie było złe. WITEK: Nie byłoby. BIRKUT: No, to przybijmy. Obaj z rozmachem ściskają sobie ręce. WITEK: No, to idź spać.
BIRKUT: Nie usnę. WITEK: No, to licz cegły, może ci to pomoże. Bark wnętrze. Ten sam pokój, w którym niedawno zapadła decyzja pobicia rekordu. Birkut siedzi przy końcu długiego stołu i bez apetytu spożywa obfite śniadanie. Burski z Jodłą stoją przy drzwiach i obserwują go w milczeniu. JODŁA (z porozumiewawczym uśmiechem): Dziesięć tysięcy kalorii dziennie! BURSKI: Od dawna tak? JODŁA: No, od dwóch tygodni. Birkut je coraz wolniej, aż wreszcie odsuwa talerz. Jodła podbiega do niego zaniepokojony. JODŁA: No, no?... Co jest, Birkut? Jedzcie! BIRKUT: Najadłem się. JODŁA: Jeszcze jeden plasterek za zdrowie pana reżysera! BIRKUT: Nie mogę już. JODŁA (podsuwa mu kubek): Kawki? BIRKUT: Nie, nie, niedobre, kwaśne. JODŁA: Kwaśne, nie kwaśne – wypić trzeba. To was wzmocni. BIRKUT: To pół. JODŁA: Wszystko. (Do Burskiego) Prawdziwa brazylijska! Widzicie, ja tu przygotowałem warunki ekstra. BIRKUT (odstawiając z niesmakiem pusty kubek): Mogę zaczynać. JODŁA (do Burskiego): Może zaczynać. BURSKI: Z taką gębą? JODŁA: Obejrzyjcie się. BURSKI: Nie o to chodzi. Trzeba go ogolić. I w ogóle wszystkich. Niech mi żaden nie przychodzi nieogolony. BIRKUT: Ja się golę w niedzielę. A dzisiaj czwartek. JODŁA: Która godzina? BURSKI: Już późno. JODŁA: Zdążymy! (Chwyta za telefon) Halo!... Wyślijcie natychmiast samochód do miasta. Niech przywiozą wszystkich fryzjerów, jakich znajdą! Kto mówi? Jodła! Fryzjerów –
wszystkich! Niech biorą brzytwy, będzie wielkie golenie! (Odkłada telefon i obraca się ku Burskiemu) Krawaty? BURSKI: Nie, nie. Jodła uspokojony zbiera puste naczynia i sztućce, odstawia je, potem częstuje Burskiego papierosami. JODŁA: O, dobra. W porządku. Papieroska? Belwederek. Birkut z łagodnym uśmiechem sięga do pudełka. Przed barakiem. Birkut siedzi na schodkach, prowadzących do baraku i spokojnie zaciąga się papierosem. Burski kręci się obok z kamerą, potem podchodzi i przygląda się Birkutowi z namysłem. BURSKI: Birkut, posłuchajcie. Jest jeszcze trochę szczegółów technicznych do omówienia. Wiecie, że kamera ma swoje prawa; w gruncie rzeczy jest to takie bezduszne narzędzie, które rejestruje tylko to, co widzi, nic więcej. BIRKUT: No, mogliście mi wczoraj powiedzieć, żebym się ogolił, nie? BURSKI: Fryzjerzy zaraz będą. Chodzi o to, żeby was jak najlepiej pokazać. Bez waszej pomocy, to… BIRKUT: Ja rozumiem, ale… Nie można robić takich rzeczy. Wystarczy mi powiedzieć, że trzeba, to ja zrobię… Ja jestem człowiek, a człowieka nie można tak jak gęś… napychać. BURSKI: No, dobrze, umówmy się tak: ja wam nie będę przeszkadzał, a jak powiem „kamera!”, to wy będziecie pracować tak, jakbyście śpiewali piosenkę – lekko, swobodnie… A jak powiem „stop”, to wy już będziecie pracować po swojemu. W porządku? BIRKUT: No, ja wytrzymam. BURSKI: To fajnie. Birkut wstaje, łagodnie odrzuca papierosa i odchodzi. Burski zostaje sam – skupiony, zdenerwowany, pełen ostatnich wątpliwości. Teren budowy. Długi, głęboki wykop, zabetonowane ławy fundamentów, szalunki, zbrojenia. Dokoła jeszcze pusto, tylko na roboczym pomoście, skleconym z nieheblowanych desek, stoją Burski i Jodła. Obaj rozglądają się po terenie z uwagą i wyraźnym napięciem, jak trenerzy sprawdzający stan ringu. Podchodzi do nich Michalak – młody, czyściutki, schludny
mężczyzna w lekkiej wiatrówce. Porusza się pozornie niedbałym, a w gruncie rzeczy ostrożnym, nawet czujnym krokiem, na ustach błąka mu się nieprzenikniony uśmieszek, ale oczy są uważne, jak u myśliwego, czającego się na jakąś nieznaną zwierzynę. MICHALAK (półgłosem): Teren przeszukany. Czysto. Odchodzi miękkim, trochę nonszalanckim krokiem. BURSKI: Co to za jeden? JODŁA: Sami rozumiecie. Jak by się co, nie daj Boże, zdarzyło – uch! Lepiej uważać. Barak. Przywiezieni z Krakowa fryzjerzy golą i strzygą pięcioosobową brygadę Birkuta. W najbliższym fotelu siedzi Witek, zawinięty ręcznikiem aż po szyję i namydlony prawie po same oczy. Fryzjer tępą stroną brzytwy zdejmuje mu pianę z ust. WITEK (niewyraźnie, spod piany): Może ja sam? Brzegiem ręcznika ociera sobie wargi. Obok Birkut – już ogolony – w rękach następnego fryzjera. Od drzwi pojawiają się Jodła i Burski. Fryzjer ogląda się na nich pytająco. FRYZJER: Zmoczyć? BIRKUT (do Burskiego): Zmoczyć? BURSKI: Można skropić. JODŁA: Skropić! MONIAK (wynurzając się za ich plecami): No jak, w porządku? JODŁA: W porządku. Fryzjer spryskuje twarz Birkuta wodą kolońską. Birkut krzywi się, otrząsa, przeciera oczy i wstaje. Przed barakiem. Z baraku, w którym mieści się biuro Jodły i gdzie przed chwilą dokonano zbiorowego golenia, wychodzi Birkut, a za nim czterej jego pomocnicy. Burski i Jodła, stojący na wprost schodków, przyglądają się im z aprobatą. BURSKI: No, teraz do baraku. JODŁA: Gdzie? BURSKI: Do baraku. MONIAK: A dlaczego? BURSKI: No, przecież nie będę ich kręcił, jak wychodzą z biura! Puszczajcie ludzi.