uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Andre Norton - Cykl-Świat Czarownic (03) Troje przeciw Światu Czarownic

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :867.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andre Norton - Cykl-Świat Czarownic (03) Troje przeciw Światu Czarownic.pdf

uzavrano EBooki A Andre Norton
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 145 osób, 113 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 337 stron)

ANDRE NORTON TROJE PRZECIW ŚWIATU CZAROWNIC (Tłumacz: EWA WITECKA)

ROZDZIAŁ I Nie jestem kowaczem pieśni, żebym wykuł brzeszczot sagi, która pośle żołnierzy do boju, jak czynią to bardowie z sulkarskich statków, kiedy te węże morskie torują sobie drogę do nieprzyjacielskich portów. Nie mogę też dobierać troskliwie słów niczym mistrzowie ociosujący kamienie do budowy silnego, mającego przetrwać wieki, zamkowego muru, by następne pokolenia mogły podziwiać ich kunszt i pracowitość. Ale kiedy człowiek żyje w niezwykłych czasach, gdy na własne oczy ogląda czyny, o jakich marzy niewielu, budzi się w nim chęć zapisania, nawet nieumiejętnie, swego w nich udziału. Pragnie bowiem, żeby ci, którzy po nim zasiądą w jego wysokim krześle, wezmą do ręki jego miecz i rozpalą ogień w jego kominku, mogli lepiej zrozumieć dokonania jego i jego towarzyszy i w przyszłości pójść tymi śladami. Dlatego właśnie spisuję prawdę o Trojgu, którzy powstali przeciw Estcarpowi, i o tym, co się stało, gdy tych Troje odważyło się zniweczyć czar rzucony przed wiekami na Starą Rasę, czar zaciemniający umysły i wymazujący przeszłość. Na początku było nas troje, tylko troje, Kyllan, Kemoc i Kaththea. Nie należeliśmy w pełni do Starej Rasy i kryło się w tym nasze nieszczęście i nasze ocalenie. Już od dniu narodzin byliśmy oddzieleni od innych, gdyż tworzyliśmy ród Tregartha.

Naszą matką była pani Jaelithe, niegdyś Kobieta Władająca Mocą Czarodziejską, jedna z tych Czarownic, które mogły przywoływać, posyłać, a także w inny sposób posługiwać się siłami niezrozumiałymi dla przeciętnego człowieka. Okazało się jednak, wbrew wszelkiej ówczesnej wiedzy, że chociaż nasza matka weszła do łoża naszego ojca, Strażnika Granic, Simona, i urodziła nas jednocześnie, nie utraciła owego niezwykłego daru, którego nie sposób zmierzyć za pomocą wzroku czy dotyku. I choć Strażniczki nigdy nie zwróciły pani Jaelithe Klejnotu, którego ta wyrzekła się w dniu ślubu, to jednak musiały przyznać, iż pozostała ona Czarownicą, jakkolwiek już nie należała do ich grona. Tego, który był naszym ojcem, również nie można oceniać wedle odwiecznych praw i obyczajów. Pochodził. bowiem z innego stulecia i z innej epoki, a przybył do Estcarpu przez jedną z Bram. W swoim świecie wydawał jako wojownik rozkazy podwładnym. Wpadł wszakże w pułapkę zastawioną przez zły los, wrogowie zaś deptali mu po piętach w takiej liczbie, że nie mógł zatrzymać się i stanąć z nimi do walki na miecze. Dlatego ścigali go dopóty, dopóki nie znalazł Bramy i nie przybył do Estcarpu, gdzie wziął udział w wojnie z Kolderem. To właśnie dzięki niemu i dzięki naszej matce nadszedł kres Kolderu. I odtąd ród Tregartha cieszył się niemałym poważaniem, gdyż Simon i pani Jaelithe wyruszywszy przeciw Kolderczykom do ich tajemnej kryjówki zamknęli kolderską bramę, przez którą ta zaraza przybyła do naszego świata. Już wtedy śpiewano o tym wiele pieśni.

Chociaż Kolder zniknął, pozostało po nim złowrogie piętno, Estcarp zaś walczył o życie, albowiem otaczający go ze wszystkich stron wrogowie bez przerwy szarpali jego nadwątlone granice. Był to świat zmierzchu, po którym już nie miał nadejść poranek, a my urodziliśmy się wówczas, gdy cały dotychczasowy sposób życia ulegał zagładzie. Nasze potrójne narodziny stanowiły precedens wśród Starej Rasy. Kiedy nasza matka zległa w ostatnim dniu umierającego roku, śpiewała wojenne zaklęcia, pragnąc, by ten, który się narodzi, stał się takim wojownikiem, jacy byli bardzo potrzebni w owych ponurych czasach. I tak przyszedłem na świat płacząc, jakby już rzuciła na mnie cień niejasna przyszłość. Lecz bóle porodowe naszej matki trwały nadal. Tak bardzo obawiano się o jej życie, że zajęto się mną pośpiesznie a potem położono z boku. Poród trwał jeszcze wiele godzin i wydawało się. że zarówno rodząca, jak i tamto życie przebywające w jej łonie odejdą ze świata przez ostatnią z bram. Wtedy to przybyła do Południowej Stanicy jakaś kobieta. Na dziedzińcu oznajmiła głośno, że posłano po nią i że jej misja związana jest z panią Jaelithe. W tym czasie mój ojciec tak bardzo bał się o życie matki, że polecił przyprowadzić nieznajomą. Kobieta wyciągnęła spod płaszcza miecz, którego brzeszczot zalśnił w blasku dnia,

lodowaty przedmiot, zimny od brzemienia zabójczego metalu. Trzymając go przed oczyma mojej matki, nowo przybyła zaczęła śpiewać. I od tej chwili wszystkim zgromadzonym w komnacie, zaniepokojonym ludziom wydało się, iż są złączeni więzami, których nie mogą rozerwać. Pani Jaelithe podniosła się jednak z morza bólu i niespokojnych snów i dobyła głosu. Obecni uznali jej słowa za gorączkowe majaczenia, kiedy rzekła: - Wojownik, mędrzec, czarownica - troje - jedno - Ja tak chcę! Każdemu talent. Razem - złączeni w jedno i wielcy - oddzielnie znacznie słabsi! I w drugiej godzinie nowego roku przyszedł na świat mój brat, a zaraz potem moja siostra, tak sobie bliscy, jakby łączyła ich jakaś więź. Moja matka była tak wyczerpana, że obawiano się o jej życie. Kobieta, która dokonała magicznego obrzędu, szybko odłożyła miecz i podniosła dzieci jakby miała do tego prawo - a z powodu ciężkiego stanu naszej matki nikt się temu nie sprzeciwił. W ten właśnie sposób Anghart z wioski Sokolników została naszą niańką i przybraną matką i ona pierwsza kształtowała nasze życie. Była wygnanką, gdyż zbuntowała się przeciw surowym prawom swego ludu i odeszła nocą z kobiecej wioski. Sokolnicy bowiem, ci dziwni wojowie, mieli własne obyczaje, nienaturalne w oczach członków Starej Rasy, tej Starej Rasy, której kobiety miały wielką moc i władzę. Tak odrażające zdały się owe obyczaje Czarownicom z Estcarpu, iż odmówiły one Sokolnikom prawa do osiedlenia się, kiedy ci przed wiekami przybyli zza mórz. Dlatego Twierdza Sokolników znalazła się wysoko w górach, na ziemi niczyjej, ciągnącej się wzdłuż granicy Estcarpu z Karstenem.

Mężczyźni tego plemienia trzymali się na uboczu, żyli tylko wojną i utarczkami, a uważając się za bliżej spokrewnionych z ptakami, cieplejszymi uczuciami darzyli swych skrzydlatych zwiadowców, a nie kobiety. Te ostatnie mieszkały w specjalnych wioskach ukrytych w dolinach, do których kilka razy do roku przybywali wybrani mężczyźni, żeby zapewnić przetrwanie rasie. Każde dziecko po przyjściu na świat poddawano bezlitosnemu osądowi i synek Anghari został zabity, ponieważ urodził się kulawy. Z tego właśnie powodu przybyła ona do Południowej Stanicy, lecz nigdy nie wyjawiła, czemu wybrała ten właśnie dzień i godzinę i skąd zdawała się wiedzieć, czego potrzebowała nasza matka. Nikt też jej o to nie zapytał, gdyż trzymała się z dala od większości mieszkańców Stanicy. Nam zawsze okazywała czułość i miłość i stała się dla nas matką, którą nie mogła być pani Jaelithe. Albowiem po wydaniu na świat ostatniego dziecka nasza matka zapadła w rodzaj transu. Leżała tak dzień za dniem, nie zdając sobie sprawy z tego, co działo się wokół niej, jadła zaś wtedy, kiedy włożono jej do ust pokarm. Upłynęło kilka miesięcy. Nasz ojciec zwrócił się o pomoc do Czarownic, lecz w odpowiedzi otrzymał tylko krótkie posłanie - że Jaelithe zawsze wolała chodzić własnymi drogami i że Strażniczki ani nie zamierzają wtrącać się do wyroków losu, ani też nie mogą dotrzeć do kogoś, kto tak długo kroczył i tak daleko zaszedł obcą im ścieżką. Usłyszawszy to nasz ojciec stał się ponury i milczący. Prowadził swych Strażników Granicznych na zuchwałe wypady, okazując nowe dla siebie zamiłowanie do walki i przelewu krwi. Powiadano, że z własnej woli szukał innej drogi, takiej, która zaprowadziłaby go do Czarnej Bramy. Nie zwracał na nas uwagi, tylko od czasu do czasu pytał, jak się mamy. Pytał z roztargnieniem, niby o kogoś obcego, jakby samopoczucie niewiele go obchodziło.

Rok miał się już ku końcowi, kiedy pani Jaelithe odzyskała przytomność. Wciąż była bardzo słaba i łatwo zasypiała, gdy się tylko przemęczyła. Sprawiała też wrażenie zasępionej, jakby zawisło nad nią nieszczęście, którego nie potrafiła nazwać. Wreszcie i to przeminęło i nastały, jednakże na krótko, lepsze czasy, kiedy to pod koniec roku do Południowej Stanicy przybył seneszal * Koris z małżonką , Loyse, żeby się weselić. Zawarto bowiem wówczas niepewny rozejm w niemal nie kończącej się wojnie i po raz pierwszy od wielu lat na granicach Estcarpu nie oglądano pożarów i jeźdźców mknących na pomoc - na północ, by stawić czoło wilkom z Alizonu, na południe, gdzie w ogarniętym anarchią Karstenie zwaśnione strony odpowiadały kontratakiem na każdy atak. Była tylko krótkotrwała cisza przed burzą. Upłynęły zaledwie cztery miesiące nowego roku, kiedy na arenie dziejów pojawił się Pagar. Od czasu śmierci księcia Yviana w wojnie z Kolderem Karsten stał się jednym wielkim polem bitwy dla mnóstwa magnatów i niedoszłych władców. Pani Loyse miała pewne prawa do tego wyniszczonego przez wojnę księstwa. Wydano ją za mąż wbrew jej woli - dzięki pośrednictwu topora weselnego - za księcia Yviana, nigdy jednak nie objęła rządów. Wprawdzie po śmierci męża mogła była podnieść jego sztandar, lecz nic jej nie łączyło z miejscem, w którym wiele wycierpiała. Kochając Korisa z radością wyrzekła się praw do Karstenu. I bardzo jej odpowiadała polityka Estcarpu, polegająca na obronie granic tej starożytnej krainy i nieprzenoszeniu wojny na sąsiadów. Zarówno Koris, jak i Simon, na wszelkie sposoby wspierający słabnącą potęgę Starej Rasy, nie widzieli żadnych korzyści w angażowaniu się poza granicami Estcarpu, spodziewali się natomiast wiele zyskać, podsycając anarchię i w ten sposób zmusić jednego z wrogów do zajęcia się sobą. U w końcu siało się to, co niegdyś przewidzieli. Pagar z Geenu, początkowo nic nie znaczący szlachetka z dalekiego południa, zaczął zjednywać sobie stronników i najpierw uznano go za pana dwóch południowych prowincji, a potem zrujnowani kupcy z Karsu, gotowi poprzeć każdego, kto mógłby przywrócić pokój w państwie, okrzyknęli go władcą. Pod koniec roku, w którym przyszliśmy na świat, Pagar był tak silny, że zaryzykował bitwę z konfederacją rywali. A cztery miesiące później obwołano go księciem Karstenu nawet na terenach przygranicznych.

Nowy władca objął rządy w kraju wyniszczonym przez najgorszą z wojen, wojnę domową. Jego zwolennicy tworzyli bardzo zróżnicowaną i trudną do rządzenia grupę. Wielu spośród nich było najemnymi żołnierzami i teraz żołd musiał im zastąpić łupy, dla których byli się zaciągnęli pod sztandary Pagara, w przeciwnym bowiem razie poszliby grabić gdzie indziej. W takiej sytuacji książę postąpił zgodnie z oczekiwaniami mojego ojca i Korisa: poszukał za granicą pretekstu, który pomógłby mu zjednoczyć stronników i dostarczyć środków na odbudowę państwa. Skierował wzrok na północ. Estcarpu zawsze się obawiano w Karstenie. Yvian zaś, za podszeptem Kolderczyków, wyjął spod prawa i urządził masakrę tych spośród Starej Rasy, którzy założyli Karsten w czasach tak odległych, że nikt nie wie, kiedy to się stało. Część zginęła straszną śmiercią, część uciekła przez góry do swoich krewnych. Pozostawili za sobą brzemię winy i strachu. I nikt w Karstenie nie wierzył, że Estcarp nie pomści pewnego dnia owej masakry. Wystarczyło zatem, żeby Pagar pograł lekko na tych uczuciach, by mieć gotową krucjatę, która da zajęcie żołnierzom i zjednoczy księstwo. Chcąc pokonać tak groźnego przeciwnika jak Estcarp, książę Karstenu zamierzał w jakiś sposób wypróbować jego siły, zanim zaangażuje się w wojnę. Mężczyźni ze Starej Rasy byli bowiem dzielnymi, powszechnie szanowanymi wojownikami, a Strażniczki z Estcarpu posługiwały się Mocą czarodziejską w taki sposób, którego nikt obcy nie potrafił zrozumieć, i z tego właśnie powodu bardziej się ich obawiano. W dodatku istniał nierozerwalny sojusz łączący Estcarp z Sulkarczykami - groźnymi morskimi wędrowcami, których napady zmusiły już Alizon do zawarcia rozejmu i leczenia bolesnych ran. Sulkarczycy byli gotowi zwrócić swe wężowe statki na południe i szarpać wybrzeża Karstenu, co spowodowałoby bunt kupców z Karsu.

Dlatego Pagar musiał po cichu przygotowywać swą świętą wojnę. Pewnej wiosny zaczęły się napady na przygraniczne tereny Estcarpu, ale nigdy w takiej sile, żeby Sokolnicy i Strażnicy Graniczni, którymi dowodził mój ojciec nie mogli z łatwością jej kontrolować. A przecież przeprowadzane często niewielkie ataki, choć odpierane bez trudu mogą nadwerężyć stan liczebny oddziałów, które się im przeciwstawiają. Kilku ludzi straconych tutaj, jeden czy dwóch tam - suma rośnie i jest to ciągły proces. Mój ojciec wiedział o tym od początku. W odpowiedzi Estcarp wysłał sulkarskie flotylle. To dało Pagarowi do myślenia. Hostovrul zgromadził dwadzieścia statków, dzięki niezwykłemu kunsztowi żeglarskiemu wypłynął podczas sztormu, rozbił rzeczny patrol, napadł na Kars odniósł taki sukces, w którego wyniku tron nowego księcia chwiał się przez cały następny rok. A potem na południu, skąd wywodził się Pagar, wybuchło powstanie pod wodzą jego przyrodniego brata, dostarczając księciu zajęcia. W ten sposób, z powodu groźby chaosu w Karstenie, zyskano trzy lata, a może i więcej, i zmierzch Estcarpu nie nadszedł tak szybko, jak obawiała się tego Stara Rasa. W ciągu tych lat manewrów politycznych naszą trójkę zabrano z twierdzy, w której się urodziliśmy - z tym że nie do Es, gdyż zarówno nasz ojciec, jak i nasza matka trzymali się z daleka od miasta rządzonego przez Radę Czarownic. Pani Loyse, która osiadła w małym zamku w dobrach Estfordu, przyjęła nas w poczet domowników. Anghart pozostała jednak centralnym ośrodkiem naszego życia, zawarłszy z panią na Estfordzie przymierze oparte na wzajemnym szacunku. Pani Loyse dotarła bowiem w przebraniu najemnego żołnierza do serca wrogiego kraju, kiedy wraz z moją matką stanęły do walki z całą potęgą Karsu i księcia Yviana.

Po powrocie do zdrowia pani Jaelithe ponownie podjęła współpracę z naszym ojcem jako zastępczyni Strażnika Granic. Wspólnie kontrolowali Moc czarodziejską, tyle że nie na modłę Strażniczek. Teraz wiem, że Czarownice nie tylko im zazdrościły, ale również spoglądały podejrzliwie na ten niezwykły wspólny dar, który nasi rodzice wykorzystywali wyłącznie dla dobra Starej Rasy i Estcarpu. Mądre Kobiety uważały taki talent u mężczyzny za nienaturalny i potajemnie zawsze brały naszą matkę za coś gorszego z powodu więzi z Simonem. W owym czasie Rada Strażniczek zdawała się nie interesować nami, dziećmi Simona i Jaelithe. W rzeczywistości postawę ich należałoby raczej określić jako celowe ignorowanie naszego istnienia. Kaththei nie poddano testowi na dziedziczenie daru władania Mocą czarodziejską, choć test ten obowiązywał wszystkie dziewczynki przed ukończeniem szóstego roku życia. Niezbyt dobrze pamiętam naszą matkę z tamtych lat. Odwiedzała dwór ze świtą Strażników Granicznych - którzy mnie bardzo interesowali, i kiedy po raz pierwszy zdołałem się przeczołgać na drugą stronę komnaty, położyłem dziecinną rączkę na błyszczącej rękojeści miecza jednego z nich. Matka odwiedzała nas rzadko, a ojciec jeszcze rzadziej, ponieważ oboje czasami tylko mogli zaprzestać patrolowania południowej granicy Estcarpu. Ze wszystkimi dziecięcymi problemami zwracaliśmy się do Anghart, a panią Loyse darzyliśmy przywiązaniem. Naszą matkę szanowaliśmy, obawiając się jej jednocześnie, podobne też uczucia żywiliśmy w stosunku do naszego ojca. Myślę, że Simon nie czuł się dobrze w towarzystwie dzieci i, być może, podświadomie miał nam za złe cierpienia, których nasze narodziny przyczyniły jego żonie, jedynej prawdziwie drogiej mu osobie. Brak serdeczniejszych uczuć między nami a naszymi rodzicami zrekompensowaliśmy sobie ścisłą więzią, która połączyła naszą trójkę. A przecież z natury byliśmy bardzo różni. Jak pragnęła tego nasza matka, wyrosłem na wojownika, i takie też miałem podejście do życia. Kemoc był myślicielem - kiedy zetknął się z jakimś problemem, nie przechodził z miejsca do działania, ale starannie wszystko rozważywszy badał jego naturę. Bardzo wcześnie zaczął zadawać pytania i kiedy się przekonał, że nikt nie jest w stanie udzielić mu na nie takiej odpowiedzi, jakiej pragnął, postarał się zdobyć wiedzę, która by mu w tym dopomogła.

Kaththea była najwrażliwsza z naszej trójki. Tworzyła harmonijną całość nie tylko z nami, ale ze wszystkim, co nas otaczało - ludźmi, zwierzętami, a nawet z krajobrazem. Często jej instynkt górował nad moim działaniem czy rozsądkiem Kemoca. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że również rozporządzamy darem władania Mocą czarodziejską. Nie musieliśmy pozostawać razem czy nawet przebywać w odległości kilku mil, żeby się porozumiewać. W razie potrzeby zdawaliśmy się tworzyć jedną istotę - ja byłem ramionami gotowymi do działania, Kemoc mózgiem, Kaththea zaś - sercem i kontrolowanymi uczuciami. Lecz wrodzona ostrożność powstrzymywała nas przed ujawnieniem tego naszemu otoczeniu. Chociaż nie wątpię, że Anghart dobrze wiedziała o łączącej nas Mocy. Mieliśmy około sześciu lat, kiedy Kemoc i ja otrzymaliśmy małe, specjalnie dla nas wykute miecze, pistolety strzałkowe przystosowane do dziecinnych rączek, i zaczęliśmy uczyć się zawodu wojownika, który to zawód stał się obowiązkowy dla wszystkich członków Starej Rasy w czasach zmierzchu ich cywilizacji. Naszym wychowawcą został okaleczony w bitwie morskiej Sulkarczyk, przysłany przez Simona, który miał nas wyszkolić jak najlepiej w wojennym rzemiośle. Otkell po mistrzowsku władał niemal wszystkimi rodzajami broni, był bowiem jednym z oficerów Hostovrula podczas napadu na Kars. Chociaż żaden z nas, ku wielkiemu rozczarowaniu Otkella, nie zechciał walczyć na topory, to jednak Kemoc i ja nauczyliśmy się posługiwać innymi rodzajami broni tak szybko, że nasz nauczyciel był z nas bardzo zadowolony - a przecież nie pobłażał nam w niczym. Latem, kiedy szło nam na dwunasty rok, po raz pierwszy wzięliśmy udział w walce. W owym czasie Pagar zaprowadził już porządek w swoim niesfornym księstwie i jeszcze raz

zamierzał poszukać szczęścia na północy. Sulkarska flota pustoszyła wtedy Alizon, jego szpiedzy musieli mu o tym donieść. Dlatego książę Karstenu wysłał pięć lotnych kolumn przez góry na północ, atakując w pięciu miejscach jednocześnie. Sokolnicy zajęli się jedną z nich, a Strażnicy Graniczni jeszcze dwoma. Pozostałe dwie bandy przedostały się do dolin, do których nigdy jeszcze się nie zapuszczały wrogie wojska. Mając odcięty odwrót Karsteńczycy walczyli niczym dzikie bestie, starając się, nim zginą, wyrządzić jak największe szkody. Garstka tych szaleńców znalazła się nawet nad rzeką Es i zdobyła statek, wyciąwszy w pień załogę. Popłynęła w dół rzeki, może łudząc się nadzieją, że zdoła dotrzeć do morza. Ale łowy na nich już się rozpoczęły i okręt wojenny zajął pozycję u ujścia rzeki, żeby uniemożliwić im ucieczkę. Karsteńczycy przybili do brzegu jakieś pięć mil od Estfordu i wszyscy mężczyźni z okolicznych gospodarstw wyruszyli na polowanie. Otkell nie chciał wziąć nas ze sobą, my zaś źle przyjęliśmy ten jego rozkaz. Lecz nie minęła jeszcze godzina od wyjazdu niewielkiej grupy, którą dowodził, kiedy Kaththea przechwyciła nadaną telepatycznie wiadomość. Odebrała ją tak wyraźnie, że aż krzyknęła i złapała się za głowę - a stała wówczas między nami na blankach centralnej wieży. Było to posłanie Czarownicy, skierowane nie do oddalonej o kilka mil dziewczynki, lecz do jednej z jej wykształconych sióstr ze Starej Rasy. To żądanie natychmiastowej pomocy dotarło i do nas za pośrednictwem naszej siostry.

Nie zastanawialiśmy się, czy postępujemy właściwie, kiedy opuściliśmy dwór, wyprowadziwszy ukradkiem konie. Nie mogliśmy zostawić Kaththei - nie tylko dlatego, że stała się naszą przewodniczką, ale i dlatego, że w tamtej chwili na blankach wieży nasza trójka złączyła się w jedną istotę, potężniejszą od każdego z nas z osobna. Trójka dzieci opuściła Estford. Ale w tym momencie nie byliśmy już zwykłymi dziećmi. Przejechawszy na przełaj przez pola zbliżyliśmy się do miejsca, w którym ukryły się dzikie wilki, trzymające zakładniczkę na wypadek pertraktacji. Istnieje coś takiego jak szczęście na wojnie. Mówimy, że ten czy ów dowódca ma szczęście, ponieważ traci niewielu ludzi i zawsze jest na właściwym miejscu we właściwym czasie. Na pewno na takie szczęście składają się strategia i biegłość w rzemiośle żołnierskim, gdyż inteligencja i przeszkolenie służą jako dodatkowa broń. Nie wszystkim równie uzdolnionym i dobrze wyszkolonym żołnierzom nadarza się jednak taka okazja. Los nam sprzyjał tamtego dnia, albowiem nie tylko odnaleźliśmy norę karsteńskich wilków i zastrzeliliśmy po kolei pięciu wrogów - a wszyscy byli wyszkolonymi, nie mającymi nic do stracenia wojownikami - lecz także zakładniczka ze Starej Rasy, zakrwawiona, związana, a mimo to pełna dumy i nieugięta, uszła z życiem. Dobrze znaliśmy jej szarą szatę. Zaniepokoiło nas jednak jej władcze, badawcze spojrzenie, które w jakiś sposób rozerwało łączącą nas więź. Wtedy uświadomiłem sobie, że i Czarownica zignorowała mnie i Kemoca i skupiła uwagę im Kaththei, zagrażając w ten sposób nam wszystkim. I chociaż byłem bardzo młody, zrozumiałem, że nie obronimy się przed tym niebezpieczeństwem. Mimo sukcesu Otkell nie puścił nam płazem złamania dyscypliny. Kemoc i ja przez kilka dni mieliśmy obolałe ciała. Mimo to byliśmy zadowoleni, gdyż Czarownica szybko

zniknęła z naszego życia, spędziwszy w Estfordzie tylko jedną noc. Dopiero znacznie później, kiedy przegraliśmy pierwszą bitwę w naszej osobistej wojnie, dowiedzieliśmy się, co się stało po owej wizycie - mianowicie Czarownice nakazały poddać Kaththeę testom, lecz nasi rodzice odmówili, a Rada Strażniczek na jakiś czas musiała zaakceptować tę odmowę. Ale Czarownice wcale nie uznały się za pokonane, nigdy bowiem nie były zwolenniczkami pochopnego działania, toteż zamierzały uczynić czas swoim sprzymierzeńcem. I tak też się stało. Dwa lata później Simon Tregarth wyruszył na morze na sulkarskim statku z zamiarem zbadania pewnych wysp, które, wedle doniesień, w dziwny sposób ufortyfikowali Alizończycy. Napomykano o możliwym odrodzeniu się Kolderu w tym miejscu. I nigdy więcej nie słyszano ani o nim, ani o jego statku. Ponieważ słabo znaliśmy naszego ojca, jego strata niewiele zmieniła w naszym życiu - do chwili, gdy do Estfordu przybyła pani Jaelithe. Tym razem nie na krótkie odwiedziny: przyjechała z osobistą eskortą, żeby pozostać na stałe. Nasza matka niewiele mówiła, lecz gorączkowo szukała - nie w terenie, ale w tym, czego nie mogliśmy dojrzeć. Przez kilka miesięcy zamykała się w towarzystwie pani Loyse na parę godzin dziennie w jednej z komnat na wieży. I po każdej takiej nieobecności żona

seneszala wychodziła stamtąd chwiejnym krokiem, blada, jakby utraciła siły witalne. Moja matka zaś wychudła, jej rysy wyostrzyły się, a spojrzenie stało bardziej roztargnione. Aż pewnego dnia wezwała naszą trójkę do komnaty na wieży. Panował tam półmrok, chociaż przez otwarte okna wpadało słoneczne światło i był piękny letni dzień. Pani Jaelithe końcem palca uczyniła jakiś gest i portiery zasłoniły dwa okna, jakby martwa tkanina posłuchała jej woli, pozostawiając otwarte tylko to okno, które wychodziło na północ. Potem końcem tego samego palca nakreśliła na podłodze słabo widoczne linie i linie te rozbłysły tworząc jakiś rysunek. Następnie bez słowa, gestem rozkazała nam stanąć w różnych częściach tego wzoru, wrzucając suszone zioła do przenośnego piecyka. Dym począł wić się wokół nas, tak że straciliśmy się z oczu. W tej samej jednak chwili staliśmy się ponownie jedną istotą, jak zawsze, kiedy czuliśmy się zagrożeni. I wtedy - trudno jest ująć to w słowa zrozumiałe dla tych, którzy tego nie doświadczyli - nakierowano nas i posłano w taki sposób, w jaki można wystrzelić strzałkę z pistoletu czy zadać cios mieczem. Tkwiły w tym jakiś cel i wola, które pochłonęły mnie zupełnie, tak że nie mógłbym nawet zaprotestować. Później znów staliśmy w tamtej komnacie naprzeciw naszej matki, już nie roztargnionej, milczącej jak posąg kobiety, lecz żywej i wzruszonej. Wyciągnęła do nas ręce, i łzy jak groch spływały po jej wymizerowanej twarzy.

- Tak jak kiedyś dałam wam życie - powiedziała - tak dzisiaj odwzajemniłyście ten dar, moje dzieci! Wzięła ze stołu fiolkę i wysypała jej zawartość na gasnące węgle w przenośnym piecyku. Ogień strzelił do góry i coś się w nim poruszało. Nie mogłem jednak dostrzec, co to takiego było ani też, co robiło. Potem wszystko zniknęło, stałem mrugając oczami, już nie jako część całości, tylko jako ja sam. W tym momencie moja matka przestała się uśmiechać, a na jej twarzy odmalowało się napięcie. Całą uwagę skupiła nie tyle na własnych kłopotach, ile na naszej trójce. - Więc tak musi być: ja odejdę własną drogą, wy zaś pójdziecie własną. Zrobię, co będę

mogła - wierzcie mi, moje dzieci! Nie z naszej winy rozdziela nas przeznaczenie. Zamierzam szukać waszego ojca - on wciąż żyje - gdzie indziej. Was czeka inny los. Korzystajcie z wrodzonego daru., a stanie się on mieczem, który nigdy nie pęka ani nie zawodzi, tarczą, która zawsze was osłoni. Być może, w końcu wszyscy przekonamy się, że nasze odrębne ścieżki w istocie stanowią jedną drogę. Byłoby to szczęśliwszym zrządzeniem losu, niż moglibyśmy tego oczekiwać! ROZDZIAŁ II

W ten sposób pewnego upalnego letniego poranka, kiedy żółtawe kłęby kurzu unosiły się spod końskich kopyt, a niebo było bezchmurne, nasza matka zniknęła z naszego życia. Patrzyliśmy, jak odjeżdża, ze szczytu środkowej wieży. Dwukrotnie odwracała się i podnosiła wzrok, a ostatnim razem uniosła rękę w wojskowym pozdrowieniu - na które Kemoc i ja odpowiedzieliśmy w zwyczajowy sposób, i promienie słońca odbiły się od zwierciadlanych brzeszczotów naszych mieczy. Stojąca pomiędzy nami Kaththea zadrżała, jakby dotknęły jej zimne palce niespotykanego w lecie wiatru. Lewa ręka Kemoca przykryła dłoń Kaththei tam, gdzie dziewczynka zacisnęła ją na parapecie. - Widziałam go - powiedziała - kiedy nasza matka sięgnęła po nas w czasie poszukiwań, widziałam go, zupełnie samego. Były tam skały, wysokie skały i falująca woda... - Tym razem dreszcz wstrząsnął całą jej wątłą postacią. - Gdzie? - zapytał Kemoc. Nasza siostra pokręciła głową. - Trudno mi powiedzieć, gdzie, ale to było daleko - dalej, niż wynoszą odległości dzielące lądy i morza. - Lecz nie tak daleko, by powstrzymać ją od poszukiwań - odparłem chowając miecz do pochwy. Czułem, że coś straciłem, ale któż może określić wielkość straty tego, czego nigdy nie poznał. Nasi rodzice przebywali we własnym, stworzonym przez siebie wewnętrznym

świecie - odmiennie niż większość mężów i żon, których znałem. W oczach naszych rodziców świat ów tworzył całość, wszyscy inni byli tylko intruzami. Nie istniała Moc, dobra czy zła, która powstrzymałaby panią Jaelithe od jej wyprawy wtedy, kiedy jeszcze tliło się w niej życie. A gdybyśmy zaoferowali jej pomoc w poszukiwaniach, nie przyjęłaby jej. - Jesteśmy razem. - Kemoc wyłowił tę myśl z mojej głowy, jak to było we zwyczaju między nami. - Ale jak długo jeszcze? - Kaththea ponownie zadrżała i obaj szybko się ku niej zwróciliśmy. Oparłem znów dłoń na rękojeści miecza, a Kemoc położył swoją na ramieniu naszej siostry. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał, ale pomyślałem, że zna odpowiedź. - Prorokini jedzie z wojownikami. Nie musicie tu pozostawać, kiedy Otkell pozwala wam przyłączyć się do Strażników Granicznych!

- Prorokini! - powtórzyła z naciskiem. Kemoc zacisnął mocniej dłoń na ramieniu Kaththei, a wtedy i ja wszystko zrozumiałem. - Czarownice nie będą cię uczyć! Nasi rodzice zabronili tego! - Ale nie ma ich tu, żeby powtórnie to uczynili! Wówczas ogarnął nas strach. Albowiem kształcenie Czarownicy w niczym nie przypominało codziennych ćwiczeń wojowników w posługiwaniu się mieczem, pistoletem strzałkowym czy toporem. Nowicjuszka porzucała wszystkich swoich bliskich, odchodziła do dalekiego miejsca misteriów, aby spędzić w nim wiele lat. Po powrocie zaś nie uznawała już pokrewieństwa, jedynie więź z innymi Czarownicami. Jeżeli zabiorą od nas Kaththeę, by powiększyła szeregi Strażniczek, możemy utracić ją na zawsze. A to, co powiedział Kemoc, było bardzo prawdziwe - czyż po odjeździe Simona i pani Jaelithe pozostał ktoś, kto mógłby obronić naszą siostrę przed Radą Czarownic? I tak od tej pory na nasze życie padł cień. Strach tylko umocnił naszą więź. Doskonale znaliśmy nasze uczucia, chociaż ja nie celowałem w tym tak jak Kemoc i Kaththea. Ale mijały dni i życie toczyło się zwykłym trybem. A ponieważ strach nigdy nie pozostaje wciąż równie wielki, chyba że podtrzymują go nowe niepokoje, więc odetchnęliśmy.

Wtedy nie wiedzieliśmy, że nasza matka przed opuszczeniem Estcarpu zrobiła dla nas wszystko, co mogła. Udała się do Korisa i kazała mu przysiąc na topór Volta - ową nadprzyrodzoną broń, którą tylko on mógł władać, a którą otrzymał bezpośrednio z martwej ręki istoty może nie tak potężnej jak bóg, ale na pewno silniejszej niż człowiek - że będzie nas chronił przed zakusami Rady Czarownic. Koris zaprzysiągł i żyliśmy w Estfordzie jak przedtem. Mijały lata, napaści z Karstenu niemal już nie ustawały. Pagar powrócił bowiem do starej polityki stopniowego nas wykrwawiania. Poniósł klęskę na wiosnę tego roku, w którym ukończyliśmy siedemnaście lat, skazując wysłane przez siebie znaczniejsze siły na śmierć na przełęczy. W bitwie tej Kemoc i ja także mieliśmy swój udział, gdyż włączono nas w poczet zwiadowców, którzy przeczesywali góry w poszukiwaniu uciekinierów. Odkryliśmy, że wojna to ponure i niebezpieczne zajęcie, ale dzięki niej nasi pobratymcy zdołali przeżyć, a gdy nie ma się innego wyjścia, sięga się po miecz. Dawno minęło południe, właśnie galopowaliśmy górskim szlakiem, kiedy nadeszło wezwanie. Kaththea stanęła przede mną jak żywa, krzycząc z przerażenia. I choć nie widziały jej moje oczy, jej głos nie tylko brzmiał mi w uszach, lecz także wstrząsnął moim ciałem. Usłyszałem krzyk Kemoca, a później, gdy jego wierzchowiec potrącił mojego, i ja użyłem ostróg. Naszym dowódcą był Dermont, wygnaniec z Karstenu. Przyłączył się do Strażników Granicznych wtedy, kiedy mój ojciec dopiero co stworzył tę formację. Zatoczył koniem, by zwrócić się do nas. Jego ciemna twarz pozostała nieruchoma, a tak skutecznie zablokował nam drogę, że zawahaliśmy się na moment.

- Co robicie? - zapytał. - Wracamy - odpowiedziałem i pojąłem, że zabiję nawet jego, jeżeli nadal będzie zagradzał nam drogę. - To posłanie, nasza siostra jest w niebezpieczeństwie! Dermont spojrzał nam prosto w oczy i wyczytał w nich prawdę. Potem ściągnął wodze i skręcił w lewo, dając nam wolną drogę. - Jedźcie! - Było to przyzwolenie i zarazem rozkaz. Jak wiele wiedział o tym, co się wydarzyło? Jeśli orientował się w sytuacji, nie zgadzał się z nią. I może chciał żebyśmy podjęli próbę, bo choć byliśmy młodzi, nie należeliśmy do najgorszych pośród tych, którzy bez słowa skargi służyli pod jego dowództwem przez

wiele ciężkich dni i nocy. Pojechaliśmy, dwukrotnie zmieniając konie w obozach, gdzie dawaliśmy do zrozumienia, że wypełniamy rozkazy. Galop, stępa, galop. Po kolei drzemaliśmy w siodle, kiedy konie szły stępa. A czas płynął - zbyt szybko płynął. Wreszcie Estford wykwitł cieniem na tle szerokiej panoramy pól, z których niedawno zebrano zboże. Nie zobaczyliśmy tego, czego najbardziej się obawialiśmy - śladów wrogów. Ogień i miecz nie dokonały tu spustoszenia, co nie zmniejszyło ciążącego na nas brzemienia strachu. Niewyraźnie, poprzez szum w uszach, usłyszałem wartownika dmącego w róg na alarm z wieży, gdy mknęliśmy drogą, ponaglając zmęczone wierzchowce do ostatniego wysiłku. Staliśmy się biali od pyłu, ale nadal można było rozróżnić znak naszego rodu na opończach; przebyliśmy też bez szwanku zaczarowaną barierę, tak by wiedziano, że jesteśmy przyjaciółmi. Mój koń potknął się, kiedy dotarliśmy na dziedziniec, a ja starałem się wydobyć zesztywniałe stopy ze strzemion, zanim zwierze osunie się na kolana. Kemoc nieco mnie wyprzedził i chwiejnym krokiem zmierzał do drzwi dworu. Stała w nich, obejmując się rękami, aby w tej pozycji powitać nas ostatnim wysiłkiem woli. Nie Kaththea, ale Anghart. Kiedy Kemoc dostrzegł wyraz jej oczu, zatrzymał się

niepewnie, tak że wpadłem na niego i odtąd podtrzymywaliśmy się wzajemnie. Mój brat przemówił pierwszy: - Nie mu jej tu, zabrały ją! Anghart skinęła głową bardzo powoli, jak gdyby ruch ten wymagał zbyt wielkiego wysiłku. Jej długie, gęsto przetykane siwizną warkocze zsunęły się do przodu. A twarz! - nasza opiekunka zamieniła się w starą, zdruzgotaną kobietę, której wydarto chęć do życia. Tak właśnie z nią postąpiono! Cios zadano Mocą czarodziejską; Kemoc i ja od razu to rozpoznaliśmy. Anghart stanęła pomiędzy swą wychowanką a wolą Czarownicy, przeciwstawiając słabe ludzkie siły i energię Mocy znacznie większej od jakiejkolwiek broni materialnej. - Nie - ma - jej. - Anghart wymawiała słowa bez modulacji, duchy słów wydobywające się z ust śmierci. - Otoczyły ją murem. Jechać po nią - oznacza - śmierć! Nie chcieliśmy w to uwierzyć, lecz musieliśmy. Czarownice zabrały naszą siostrę i odgrodziły ją od nas siłą, która zabiłaby zarówno nasze dusze, jak i ciała, gdybyśmy chcieli ruszyć jej śladem. Nasza śmierć w niczym nie pomoże Kaththei. Kemoc uczepił się mego ramienia tak mocno, że wbił mi paznokcie w ciało. Pragnąłem go uderzyć, zmiażdżyć mu ciało i kości - rozszarpać - rozerwać na strzępy. Zapewne ocaliło nas

zmęczenie długą jazdą. Albowiem kiedy Kemoc ze strasznym okrzykiem zasłonił twarz ramieniem i osunął się na mnie, jego ciężar powalił nas obu na ziemię. Anghart umarła w godzinę po naszym przybyciu. Myślę, że trzymała się życia kurczowo, kiedy na nas czekała. Lecz zanim jej dusza odeszła, jeszcze raz do nas przemówiła, i wtedy, gdy minął już pierwszy szok, jej słowa miały sens i pocieszyły nas trochę. - Jesteście wojownikami. - Anghart przeniosła spojrzenie z Kemoca na mnie i potem znów na bladą, wykrzywioną grymasem bólu twarz mego brata. - Mądre Kobiety uważają wojowników za siłę zdolną tylko do działania. W głębi duszy pogardzają nimi. Teraz zaś spodziewają się, że zaczniecie szturmować ich bramy, aby uwolnić nasze kochanie. Ale -jeżeli udacie, że pogodziliście się z losem - one z czasem w to uwierzą. - A tymczasem - zauważył z goryczą Kemoc - będą nad nią pracowały, chcąc uczynić z Kaththei jedną z tych bezimiennych Kobiet Władających Mocą Czarodziejską. Anghart spochmurniała. - Więc tak nisko cenisz swoją siostrę? Kaththea nie jest małą dziewczynką, którą można by urobić tak, żeby pasowała do jakiegoś modelu. Myślę, iż Czarownice przekonują się, że jest ona czymś więcej, niż sądziły, i, być może stanie się to przyczyną ich zguby. Lecz jeszcze nie nadeszła ta chwila, by im to udowodnić, teraz oczekują jeszcze kłopotów.