uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Andre Norton - Cykl-Świat Czarownic (04) Czarodziej ze Świata Czarownic

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andre Norton - Cykl-Świat Czarownic (04) Czarodziej ze Świata Czarownic.pdf

uzavrano EBooki A Andre Norton
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 292 osób, 167 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 452 stron)

ANDRE NORTON CZARODZIEJ ZE ŚWIATA CZAROWNIC (Tłumacz: EWA WITECKA)

ROZDZIAŁ I O naszych narodzinach krążyło wiele opowieści. Naszą matką była pani Jaelithe, która wyrzekła się Klejnotu Czarownicy, by poślubić cudzoziemskiego wojownika, Simona Tregartha. Wydała nas na świat po długim i ciężkim połogu i powiadano, że wyprosiła dla nas niezwykłe dary u Mocy, której służyła. Mówiono też, że nazwała mego brata wojownikiem, moją siostrę czarownicą (albo tą, która ma władzę nad mocami), a dla mnie poprosiła o mądrość. Cała moja mądrość - okazało się to później - zawarła się w tym, że wiem, iż nic nie wiem. Zdołałem jednak skosztować smacznego ciastka wiedzy i dotknąć wargami czary prawdziwej mądrości. Być może jednak, już poznanie granic własnych możliwości jest mądrością samą w sobie. Na początku, w dzieciństwie, nie brakowało mi towarzystwa, gdyż nasza trójka, urodzona o jednym czasie (rzecz dotąd nie znana w Estcarpie), była złączona duchem. Przeznaczeniem Kyllana były czyny, Kaththei - uczucia, moim zaś - myśl. Działaliśmy zgodnie, zjednoczeni silną więzią, ukształtowaną zarówno z ciała, jak i ducha. Potem nadszedł ów ponury dzień, kiedy rządzące Estcarpem Mądre Kobiety zabrały nam Kaththeę. Wtedy utraciliśmy ją na jakiś czas.

Lecz podczas wojny człowiek może zapomnieć o dręczących go troskach lub zastąpić jedne lęki drugimi, żyjąc z dnia na dzień. Życie zmusiło nas do tego. Kyllan i ja służyliśmy w oddziałach Straży Granicznej, która broniła Estcarpu przed wciąż groźnym Karstenem. Później zaś opuściło mnie szczęście. Jeden jedyny cios krótkiego miecza sprawił, że z żołnierza stałem się nieużyteczną kaleką istotą. Ale powitałem z radością tę chwilę wytchnienia, chociaż ból targał moim ciałem, dzięki temu bowiem mogliśmy ruszyć na ratunek naszej siostrze. Miałem okaleczoną prawą dłoń i zdawałem sobie sprawę, że życie wojownika jest dla mnie skończone. Poczekałem, aż rana się zagoi, i wyruszyłem do Lormtu. Postąpiłem tak, gdyż podczas walk w górach dowiedziałem się ciekawych rzeczy. Mieszkańcy Estcarpu wiedzieli, że na południu leży Karsten, na północy Alizon, na zachodzie zaś morze, gdzie sprzymierzeni z nimi od wieków Sulkarczycy orali fale i odwiedzali wybrzeża połowy naszego świata. Nigdy jednak nie mówili o wschodzie. Wydawało się, że dla Estcarpu świat kończy się na łańcuchu gór, które mogliśmy oglądać w pogodne dni. Z czasem upewniłem się, że w umysłach naszych towarzyszy broni tkwi jakaś blokada dotycząca tej strony świata i że dla nich wschód nie istnieje. Lormt jest bardzo stary, nawet w porównaniu z Estcarpem, którego historia ginie w otchłani czasu i żadne współczesne badania nie są w stanie odkryć jego początków. Może kiedyś Lormt był miastem, chociaż nie potrafiłem odgadnąć, z jakiego powodu miano by

je budować w tak ponurej okolicy. Teraz jest to kilka niszczejących budowli otoczonych ruinami. Kryją się w nich dawno zapomniane kroniki Starej Rasy. Są tacy, którzy kopiują i przepisują to, co uważają za godne zachowania, a wybór należy tylko do nich. W ten sposób pomijają leżące obok i rozpadające się strzępy czegoś znacznie cenniejszego. Szukałem tam wyjaśnienia owej zagadkowej nieznajomości wschodu. Kyllan i ja nie zrezygnowaliśmy z nadziei uwolnienia Kaththei i ponownego połączenia naszej trójki, choć nasze otoczenie mogłoby tak sądzić. Lecz by uciec przed gniewem Rady Strażniczek, potrzebowaliśmy schronienia - i mogliśmy je znaleźć na tajemniczym wschodzie. W Lormcie postawiłem sobie dwa zadania, których wykonanie zajęło mi wiele miesięcy. Szukałem starych manuskryptów i usiłowałem stać się znów wojownikiem, chociaż teraz władać mieczem miała moja lewa ręka. W naszym bowiem świecie żaden człowiek nie mógł podróżować bez broni, kiedy słońce Estcarpu zachodziło krwawo, na poły zanurzone już w gęstniejącym mroku. Wyjaśniłem tajemnicę na tyle, by uwierzyć, iż właśnie na wschodzie znajdziemy ocalenie - a przynajmniej szansę ucieczki przed gniewem Czarownic. Drugi cel też osiągnąłem: ponownie stałem się wojownikiem.

Ostateczny cios, jaki Rada postanowiła zadać Karstenowi, stał się dla nas najlepszą okazją do uwolnienia Kaththei. Podczas gdy Czarownice gromadziły Moc, żeby ruszyć z posad południowe góry, Kyllan i ja spotkaliśmy się w Estfordzie, który niegdyś był naszym domem. I w tę straszną noc, kiedy trzęsła się ziemia, wyruszyliśmy w drogę, aby uwolnić naszą siostrę z więzienia. Już we troje pojechaliśmy na wschód i znaleźliśmy się w Escore, zniszczonej przez odwieczną wojnę krainie, z której przed wiekami Stara Rasa przybyła do Estcarpu, krainie, gdzie moce dobra i zła zaczęły działać samopas i mogły przybierać dziwne postacie. Walczyliśmy z nimi, razem i osobno. Wtedy to Kyllan użył swych zdolności dla naszego dobra i w ten sposób otworzył drogę jednej z owych sił. Choć omal nie stracił życia i wiele wycierpiał, zaprowadził nas jednak do Ludu Zielonych Przestworzy i ich schronienia. Mieszkańcy Zielonej Doliny nie należeli w pełni do Starej Rasy. W naszych żyłach też płynęła obca krew, krew Simona Tregartha, który przybył do Estcarpu z innego świata i innego czasu. Zielony Lud miał w sobie coś ze Starej Rasy. Jako potomkowie dawniejszych mieszkańców Escore byli mocniej niż Stara Rasa związani z ojczystą ziemią. W Escore spotkaliśmy wiele istot znanych nam jedynie z zasłyszanych w dzieciństwie legend.

Później nieznana Moc rzuciła geas na Kyllana. Pod wpływem tego nakazu mój brat powrócił do Estcarpu, zaszczepiając napotkanym po drodze ludziom pragnienie wędrówki na wschód. Znalazło ono podatny grunt w umysłach niektórych przedstawicieli Starej Rasy, wygnanych z Karstenu podczas Kolderskiej Wojny. Kiedy Kyllan wrócił do nas, bezdomni, niespokojni tułacze ruszyli jego śladem. Do Escore przybyli wojownicy ze swymi kobietami i dziećmi oraz całym dobytkiem potrzebnym do rozpoczęcia życia w nowej ojczyźnie. Mężczyźni z Ludu Zielonych Przestworzy pod wodzą swej Pani - Dahaun - tej, która przyszła z pomocą Kyllanowi, kiedy groziło mu wielkie niebezpieczeństwo - i Ethutura, swego wodza, pomogli wygnańcom przebyć góry i zaprowadzili do Zielonej Doliny. Tyle napisałem w tej kronice i być może powtarzam dobrze znaną opowieść, ale polecono mi uzupełnić zapiski Kyllana. Jest to moja część historii naszej trójki, pozostająca nieco na uboczu dziejów Wielkiej Wojny. Słusznie znalazła się w kronikach, gdyż bez nas niemożliwe byłoby zwycięstwo. Prawdę mówiąc, moja przygoda zaczyna się właśnie w Zielonej Dolinie, a było to miejsce radujące ludzkie serca. Przez wieki jej mieszkańcy otoczyli ją takimi Symbolami, zamknięciami i zabezpieczeniami, że pozostała wolna od Zła i ludzie czuli się tam bardzo dobrze. Znałem owe Symbole z badań w Lormcie i uważałem je za wyśmienite zabezpieczenia.

W Zielonej Dolinie panował spokój, nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na odpoczynek, gdyż w całym Escore wrzało. Dawno temu tą starożytną krainą raz po raz wstrząsały wojny równie wielkie jak te, które teraz pustoszyły naszą ojczyznę na zachodzie - Estcarp. Mężczyźni i kobiety w Escore poszukiwali wiedzy i w pewnym momencie poniechali wszelkich zabezpieczeń, jakie ostrożność nakładała na podobne badania. Pojawili się pośród nich tacy, którzy szukali Mocy dla samej jej potęgi, a z tego zawsze rodzą się Ciemności większe niźli jakikolwiek nocny mrok. Wśród Starej Rasy nastąpił rozłam i niektórzy jej przedstawiciele wycofali się poza góry zachodnie do Estcarpu, niszcząc za sobą drogi i wymazując z umysłów pamięć o przeszłości. Ci, którzy pozostali w Escore, walczyli ze sobą; tytaniczne, straszliwe moce przeciw mocom, niszczące i siejące spustoszenie. Inni, jak Lud Zielonych Przestworzy, przestrzegający dawnych praw, schronili się na pustkowia. Dołączyła do nich garść ludzi dobrej woli oraz istoty powstałe w wyniku eksperymentów, które przeprowadzali pierwsi badacze, istoty nie skażone złem ani nigdy nie oddane na służbę Złu. Lecz stronnicy Dobra byli zbyt nieliczni i słabi, żeby rzucić wyzwanie Wielkim Adeptom upojonym władzą nad przekraczającą nasze wyobrażenie energią. Siedzieli więc w ukryciu i czekali, aż ucichną i przeminą zrodzone z czarów nawałnice. Niektórzy Adepci Ciemności wyniszczyli się wzajemnie w tych przerażających zmaganiach. Inni zaś odeszli przez odkryte przez siebie Bramy, wiodące do odmiennych epok i światów - podobne do Bramy, przez którą nasz ojciec przybył do Estcarpu. Pozostały po nich enklawy starożytnego zła i słudzy, których uwolnili lub porzucili. Nikt też nie wiedział, czy pewnego dnia. nie zechcą powrócić, jeśli coś lub ktoś ich przywoła.

Kiedy przybyliśmy do Escore, Kaththea posłużyła się wyuczoną w Przybytku Mądrości wiedzą, żeby nas ocalić i dopomóc nam w walce. Naruszyła przez to panujący tu od wieków pozorny spokój. W całym Escore zawrzało, Moce Ciemności przebudziły się i jęły gromadzić. Lud Zielonych Przestworzy uznał, iż zanosi się na nową wojnę. Ale tym razem musieliśmy podjąć wyzwanie, gdyż w przeciwnym razie starłyby nas na proch młyńskie kamienie Ciemności. Zwołano zatem zgromadzenie wszystkich sił Światła, na którym mieliśmy ułożyć plan walki ze Złem. To Ethutur zwołał tę Radę i zasiedliśmy razem, dziwna mieszanina ludów, a raczej powinienem powiedzieć - żywych istot. Niektórzy bowiem spośród nas wcale nie byli ludźmi, choć nie zaliczali się też do zwierząt. Ethutur przemawiał w imieniu Ludu Zielonych Przestworzy. Po prawej miał jednego z Renthanów, którzy od czasu do czasu wozili ludzi na swych grzbietach i posługiwali się głosem, kiedy zaistniała taka potrzeba. Był to Shapurn, dowódca przebiegłych wojów. Opodal na sporym głazie siedziała jaszczurka o błyszczącej niby klejnoty łusce. Jedną łapą dotykała trzymanego w szponach drugiej sznura z nieregularnie nanizanymi srebrnymi paciorkami, jak gdyby za ich pomocą miała nie zapominać o sprawach, które należało poruszyć w dyskusji. Dalej siedział mężczyzna w hełmie - i wiele razy widywałem jemu podobnych. Był to pan Hervon, który przybył z włości odkrytej przez Kyllana, po prawicy miał swą małżonkę, panią Chriswithę, z lewej Godgara, dowódcę swej drużyny. Za nimi zajęli

miejsca Kyllan, Kaththea i władczyni Zielonego Ludu, Dahaun. Na wysokim głazie opodal przycupnął - stając się w ten sposób bardziej widoczny w otoczeniu, które górowało nad nim wzrostem - Flannan imieniem Farfar, o upierzonym człekokształtnym ciele, ptasich skrzydłach i pazurzastych stopach. Zaproszono go jedynie z grzeczności, gdyż jego pobratymcy nie potrafili skoncentrować myśli w stopniu niezbędnym do walki. Flannany słynęły jako znakomici posłańcy. Po drugiej stronie kręgu znajdowali się nowo przybyli. Była wśród nich jeszcze jedna latająca istota, o głowie jaszczurki, wąskiej, uzębionej, pokrytej połyskującymi w słońcu czerwonymi łuskami, które kontrastowały z niebieskozielonym upierzeniem reszty ciała. Co jakiś czas rozpościerała niespokojnie skrzydła i kręcąc głową mierzyła zgromadzonych ostrym spojrzeniem. Był to Vrang ze Wzgórz i Dahaun przywitała go uroczyście nazywając Vorlongiem Długoskrzydłym. Nieco dalej ulokowała się bardziej już podobna do ludzi grupa, składająca się z czterech osób. Byli to, jak nam powiedziano, potomkowie Starej Rasy, którzy dawno temu uciekli w góry i zdołali utrzymać się tam, a nawet wywalczyć sobie niewielkie, lecz bezpieczne siedziby. Przewodził im wysoki, ciemnowłosy mężczyzna z rysami wskazującymi na brak jakiejkolwiek domieszki obcej krwi. Wyglądał na młodzieńca, choć wrażenie to mogło być mylące, gdyż u przedstawicieli Starej Rasy oznaki starości występowały dopiero na kilka tygodni przed śmiercią - o ile któryś dożył sędziwego wieku, co w ostatnich czasach udało się niewielu. Mężczyzna ów był urodziwy i miał dworne maniery.

A ja nienawidziłem go z całej duszy. W przeszłości naszą trójkę łączyły mocne więzy, dlatego nigdy nie szukaliśmy towarzystwa innych ludzi. Po porwaniu Kaththei, Kyllan i ja nie utraciliśmy duchowej jedności. Mieliśmy wielu towarzyszy broni, których lubiliśmy, i nielicznych, na których patrzyliśmy z niechęcią. Ale nigdy dotąd nie owładnęło mną tak gwałtowne uczucie - chyba tylko wtedy, gdy spotkałem się w walce z karsteńskim najeźdźcą. Jednak nawet wówczas bardziej nienawidziłem tego, co reprezentował sobą przeciwnik, niż samego człowieka. Natomiast Dinzila ze Wzgórz nienawidziłem zapamiętale, zimno i z nie znanego mi powodu. Tak bardzo zaskoczyło mnie to uczucie, które owładnęło mną w chwili, kiedy Dahaun przedstawiła nas sobie, że zawahałem się, nim wymówiłem słowa powitania. Wydało mi się wtedy, że nowo poznany mężczyzna znał moje uczucia i był nimi rozbawiony - tak jak mógłby go rozbawić dziecinny wybryk. Ale ja nie byłem dzieckiem, o czym Dinzil miał się przekonać w swoim czasie. W swoim czasie... Zdałem sobie sprawę, że nie tylko nienawiść mną wstrząsała, gdy spoglądałem na tę spokojną, urodziwą twarz, lecz także obawa... Jak gdyby w każdej chwili nieznany przybysz ze Wzgórz mógł się przeistoczyć w coś bardzo groźnego dla nas wszystkich. Wszelako rozsądek mi podpowiadał, że Lud Zielonych Przestworzy powitał Dinzila przyjaźnie i uznał jego przybycie za pomyślne wydarzenie. Skoro znali wszystkie niebezpieczeństwa grożące w Escore, na pewno z własnej woli nie otworzyliby bram

swego domu komuś, kto nosiłby w sobie zarodki Zła. Kiedy po raz pierwszy przemierzaliśmy pola i lasy Escore, Kaththea twierdziła, że potrafi za pomocą węchu odnaleźć miejsca, w których ukrywała się pradawna, ponura magia, gdyż buchał od nich okropny smród. Mój nos nie zakwalifikował tak Dinzila. A przecież miałem się na baczności za każdym razem, kiedy na niego spoglądałem. Na naszej naradzie przemawiał dobrze, okazując zdrowy rozsądek i znajomość wojennego rzemiosła. Przybyli z nim wielmoże od czasu do czasu dorzucali jakiś komentarz świadczący jasno, że Dinzil był opoką ich krainy. Ethutur wydobył mapy przemyślnie uformowane z suchych liści. Mapy przechodziły z rąk do rąk. Mieszkańcy lasu i przybysze ze Wzgórz podobnie jak inni uczestnicy narady, nie będący ludźmi, opatrywali je stosownymi komentarzami. Vorlong z naciskiem ostrzegał przed pewnym pasmem wzgórz, na których, jak wykrakał w ledwo zrozumiałym języku, znajdowały się trzy kręgi ułożone ze stojących głazów. Miały one zawierać coś tak śmiercionośnego, iż nawet przelot nad nimi zabijał. Zaznaczyliśmy te niebezpieczne miejsca tak, by mogli je rozpoznać wszyscy obecni.

Właśnie wygładzałem jedną z map, kiedy poczułem dziwne przyciąganie. Moja okaleczona ręka - obecnie rzadko zwracałem na nią uwagę, odkąd przestała mnie boleć i odzyskałem w niej władzę na tyle, na ile to było możliwe z pomocą ćwiczeń - odciągnęła mój wzrok od szarobrązowej powierzchni mapy. Przyjrzałem się jej zaintrygowany, a potem podniosłem głowę. Dinzil wpatrywał się w moją rękę. Uśmiechał się lekko, lecz uśmiech ten sprawił, że zaczerwieniłem się po uszy. Chciałem rzucić mapę i ukryć rękę za plecami. Dlaczego? Została okaleczona w sprawiedliwej wojnie, a nie w rezultacie haniebnego postępku. A przecież zacząłem się wstydzić wielkiej blizny tylko dlatego, że Dinzil spoglądał na nią w taki sposób, jak gdyby wszystko, co psuło symetrię czyjegoś ciała było szpetotą, którą powinno się ukrywać przed światem. Później podniósł wzrok, by spojrzeć mi w oczy, i ponownie wydało mi się, że wyczytałem w jego spojrzeniu rozbawienie, takie samo, jakie niektórzy ludzie odczuwają na widok kalek. Wiedział, że znam jego uczucia - lecz to tylko powiększało jego rozbawienie. Muszę ich ostrzec, pomyślałem gorączkowo. Kyllana i Kaththeę. Na pewno podzielą moje obawy i niejasne podejrzenia w stosunku do tego człowieka. Spotkajmy się tylko, a otworzę przed nimi umysł, tak by mieli się na baczności. Na baczności przed czym? I dlaczego? Lecz na te pytania nie znałem odpowiedzi.

Spojrzałem na mapę. I teraz celowo użyłem przeciętej blizną ręki o dwóch sztywnych palcach do jej wygładzenia. Wzbierał we mnie zimny gniew. - A więc postanowiliśmy, że wysyłamy wezwanie do Kroganów i Thasów - podsumował po chwili milczenia Ethutur. - Nie licz na nich zbytnio, panie. - To przemówił Dinzil. - Oni nadal są neutralni, to prawda. Ale równie dobrze mogą pragnąć, żeby tak pozostało. - Jeżeli sądzą, że mogą nimi pozostać, kiedy rozgorzeje bój, to są skończonymi głupcami! - wykrzyknęła ze zniecierpliwieniem Dahaun. - Być może są nimi, w naszych oczach - odpowiedział Dinzil. - Widzimy tylko jedną stronę tarczy. Oni mogą jeszcze nie dostrzegać drugiej. Lecz nie chcą dokonać takiego wyboru na czyjś rozkaz. Znając nieco Kroganów, gdyż my, mieszkańcy Wzgórz, w przeszłości mieliśmy z nimi do czynienia, zdajemy sobie sprawę, że kiedy się na nich

naciska, odgryzają się naciskającym. Skoro więc musimy się z nimi skontaktować, nie wywierajmy na nich presji. Dajmy im dość czasu, żeby mogli się naradzić otrzymawszy miecz wojny. A przede wszystkim nie ukazujmy im zagniewanej twarzy, jeżeli odpowiedzą odmownie. Wojna, którą rozpoczynamy, nie będzie krótka. Tych zaś, którzy są neutralni na jej początku, można przeciągnąć na naszą stronę przed jej zakończeniem. Skoro chcemy, żeby dołączyli pod nasze sztandary, dajmy im możliwość dokonania wyboru wtedy, kiedy tego sami zechcą. Ethutur skinął głową na znak zgody podobnie jak pozostali. Nasza trójka nie mogła zgłosić sprzeciwu, gdyż to była ich ziemia i znali ją dobrze. Pomyślałem sobie jednak, że nierozsądnie jest prowadzić wojnę w kraju, w którym są siły nie związane z żadną ze stron, ponieważ neutralny dotąd sąsiad może nagle stać się wrogiem, znaleźć nie bronioną flankę i ją zaatakować. - Więc posyłamy miecz wojny do Kroganów, Thasów i do Mchowych Niewiast? - zakończył pytającym tonem Ethutur. - Do Mchowych Niewiast? - Dahaun roześmiała się. - Być może, jeśli ktoś je znajdzie. Ale one zawsze. chodzą własnymi drogami. Możemy liczyć jedynie na tych, którzy się zgromadzili tu i teraz - czy to nam chciałeś powiedzieć, panie Dinzilu?

- A kimże ja jestem, żebym wyliczał tych, którzy żyją z dala od moich ludzi, pani? - Wzruszył ramionami. - Zwykła ostrożność nakazuje obudzić lub wezwać tylko tych, z którymi mieliśmy do czynienia w przeszłości. W Escore zaszły głębokie przemiany i rzeczy dotychczas znane stały się swoim przeciwieństwem. Być może, dzisiaj nie można ufać nawet starym przyjaciołom. Powiedziałbym, że armia, do której możemy mieć zaufanie, obozuje teraz w waszej bezpiecznej Dolinie - ale stanie się godna zaufania dopiero wtedy, kiedy ustawimy w szyku wszystkie nasze oddziały. W górach rogi wezwą do boju. A na nizinie sami musicie zwołać waszych sprzymierzeńców. Jak na razie niewiele wiedzieliśmy o mocach, jakimi władali otaczający nas ludzie i rozumne istoty. Nie śmiałem więc porozumiewać się z bratem i siostrą za pomocą telepatii w tym zgromadzeniu i niecierpliwie czekałem na jego zakończenie. Dlatego dopiero później spróbowałem porozmawiać z nimi na osobności. Najpierw poszczęściło mi się z Kyllanem, który pojechał z Hervonem szukać miejsca na obozowisko dla przybyszy zza gór. Niestety, początkowo znalazłem się w towarzystwie Godgara i zostałem wciągnięty w rozmowę o wojnie z Karstenem. Okazało się, że niegdyś służyliśmy na tym samym odcinku ostrych jak noże granicznych turni, lecz nie jednocześnie. Dobrze znałem ten typ ludzi. Rodzą się dla wojny, niekiedy mają talenty wodzowskie. Znacznie częściej jednak zadowalają się służbą pod rozkazami człowieka, którego szanują. Są twardym jak żelazo rdzeniem każdej dobrej armii i cierpią w czasach pokoju,

czując podświadomie, że sens ich życia rozpływa się jak we mgle, gdy miecz zbyt długo spoczywa w pochwie. Godgar jechał obok mnie, wietrząc w powietrzu niebezpieczeństwo. Niczym zwiadowca na wojnie, rozglądał się po okolicy i notował w pamięci charakterystyczne cechy terenu. Hervon znalazł wreszcie odpowiednie miejsce i zajął ile rozbijaniem namiotów, chociaż w Zielonej Dolinie było tak ciepło, że spokojnie można było spać pod gołym niebem. Nareszcie zostałem sam i mogłem pojechać z Kyllanem. Unikając myślowego przekazu opowiedziałem mu o Dinzilu. Mówiłem przez kilka chwil, zanim zdałem sobie sprawę, Że mój brat spochmurniał. Urwałem, gniewnie spojrzałem na niego i użyłem łączności myślowej. Zaskoczony i zbity z tropu odkryłem w jego umyśle coś, czego na pierwszy rzut oka nie mogłem zidentyfikować, potem zaś zaakceptować: niedowierzanie! Byłem wstrząśnięty, gdyż Kyllan sądził, że to ja w blasku słońca szukałem cieni i siałem niepokój...

- Nie, nie to! - zaprotestował szybko odczytawszy moją myśl. - Ale co masz przeciw temu człowiekowi? Tylko uczucie? Gdyby życzył nam źle, jakże mógłby przejść obok Symboli chroniących Zieloną Dolinę? Nie sądzę, by mógł dotrzeć tu ktoś, kogo okrywa Wielki Mrok. Jakże się mylił, lecz wówczas nikt z nas nie zdawał sobie z tego sprawy. Cóż mogłem przytoczyć na dowód, że się nie mylę? Spojrzenie Dinzila? Płonącą we mnie nienawiść? Ależ takie uczucia były bronią i zarazem sygnałem alarmowym dla mieszkańców Doliny. Kyllan przestał się dziwić i skinął głową. Lecz ja zamknąłem przed nim mój umysł. Zachowałem się jak dziecko, które ufnie wzięło do ręki rozżarzony węgielek, podziwiając jego blask i nie znając grożącego mu niebezpieczeństwa. A potem, sparzywszy się, spojrzało podejrzliwie na świat.

- Będę pamiętał o twoim ostrzeżeniu - zapewnił mnie Kyllan. Wyczułem jednak, że nie przywiązuje większej wagi do moich słów. Owej nocy w Zielonej Dolinie wydano wspaniałą ucztę. Nie była wesoła, gdyż biesiadników sprowadziła tutaj groźba wojny. Mimo to ściśle przestrzegano dworskiego ceremoniału, może dlatego, że było w nim coś bezpiecznego. Nie porozmawiałem z Kaththeą tak, jak zamierzałem; wstrząśnięty wymianą myśli z Kyllanem czekałem za długo. Ciążyło mi to na sercu jak kamień, kiedy tak spoglądałem na moją siostrę siedzącą obok Dinzila, który zbyt często uśmiechał się do niej. A Kaththeą też się uśmiechała lub wręcz śmiała, gdy się odzywał. - Czy zawsze jesteś taki milczący, wojowniku o surowej twarzy? Odwróciłem się usłyszawszy głos Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy potrafi, jeśli zechce, przeistoczyć się w każdą piękność, do której mógłby wzdychać mężczyzna. Teraz miała krucze włosy i lekki rumieniec barwił jej smagłe policzki. Lecz parę godzin temu, o zachodzie słońca, jej sploty lśniły złotem i miedzią, a skóra była złocista.

Zastanowiłem się, jak czuje się ktoś, kto jest wielością w jedności. - Czy śnisz, mądry Kemocu? - rzuciła lekko i ocknąłem się z zamyślenia. - Jeśli tak, to nie są to dobre sny, pani. Figlarne błyski zgasły w jej oczach i Dahaun opuściła wzrok na trzymaną oburącz czarę. Poruszyła nią lekko i purpurowy płyn zafalował w jej wnętrzu.

- Kemocu, tej nocy nie zaglądaj w żadne czarodziejskie zwierciadło. Moim zdaniem, ciąży ci nie tylko wspomnienie złego snu. - To prawda. Dlaczego to powiedziałem? Zawsze radziłem się tylko siebie samego lub mego rodzeństwa, gdyż my troje-którzy-byliśmy-jednością dzieliliśmy się myślami. Ale czy było tak nadal? Spojrzałem znów na moją siostrę, która śmiała się razem z Dinzilem, i na Kyllana żywo rozprawiającego z Ethuturem i Hervonem, jak gdyby był spajającym ich ogniwem. - Gałąź nie powinna zatrzymywać liści - powiedziała cicho Dahaun. - Nadchodzi czas, kiedy muszą ulecieć na wietrze. Ale na ich miejsce wyrastają nowe. Zrozumiałem aluzję i zaczerwieniłem się. Od tygodni wiedziałem, że ją i Kyllana łączą silne uczucia. Nie bolało mnie to. Pogodziłem, się też z myślą, że nadejdzie dzień, kiedy

Kaththeą wejdzie na drogę, którą podąży z kimś innym. Nie gniewało mnie, iż moja siostra śmiała się wesoło tej nocy i była bardziej dziewczyną niż siostrą i czarownicą. Ale nie mogłem znieść mężczyzny, z którym się śmiała! - Kemocu... Spojrzałem znów na Dahaun i stwierdziłem, że bacznie wpatruje się we mnie. - Kemocu, o co chodzi? - Pani - spojrzałem jej prosto w oczy, ale nie spróbowałem dosięgnąć jej umysłu. - Strzeż pilnie murów. Boję się.

- Dinzila? Boisz się, że zabierze ci tę, którą kochasz? - Dinzila... Nie, boję się tego, czym może być. Upiła mały łyk, nadal przyglądając mi się uważnie znad krawędzi czary. - A więc będę ich strzegła, wojowniku. Żle o tobie myślałam, źle się wyraziłam i źle się z tobą obeszłam. Nie przemawia przez ciebie zazdrość o bliską osobę. Nie lubisz Dinzila dla niego samego. Czemu? - Nie wiem... czuję tylko.

- Uczucia mogą przemawiać bardziej prawdziwie niż usta. Wierz mi, będę go obserwowała - i to na wiele sposobów. - Dahaun odstawiła czarę. - Dzięki ci za to, pani - powiedziałem cicho. - Jedź więc z lżejszym sercem, Kemocu - odrzekła. - I niech szczęście ci towarzyszy z prawej i z lewej strony oraz z tyłu. - A nie z przodu? - Uniosłem w pozdrowieniu swoją czarę. - Przecież z przodu nosisz miecz, Kemocu.

W taki to sposób Pani Zielonych Przestworzy dowiedziała się, co leży mi na sercu, i dała wiarę moim słowom. A mimo to chłód mnie ogarnął na myśl o nadchodzącym poranku. Mnie to bowiem wybrano, bym wezwał Kroganów na wojnę, a Dinzil nie okazywał najmniejszej chęci opuszczenia Zielonej Doliny. Rozdział II

Na naradzie postanowiono, że Lud Zielonych Przestworzy i my, przybysze z Estcarpu, przekażemy miecz wojny takim sprzymierzeńcom, których można będzie pozyskać na nizinie. Dahaun miała pojechać z Kyllanem do Thasów, plemienia mieszkającego pod ziemią, którego żadne z nas jeszcze nie widziało na oczy. Ich żywiołem był zmierzch i nocne mroki, choć dotychczas - wedle posiadanych przez nas wiadomości - Thasowie nie przyłączyli się do sił Ciemności. Ethuturowi i mnie polecono wybrać się do Kroganów, ludu, do którego należały jeziora, rzeki i wszystkie drogi wodne w Escore. Uznano, że widok przybyszów z Estcarpu może wzmocnić znaczenie wezwania do wojny. Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, podczas gdy Kyllan i Dahaun musieli czekać aż do nocy, by umieścić na pustkowiu płonące pochodnie wojny. Patrzyli, jak odjeżdżamy. Nie mieliśmy już koni; ja siedziałem na jednym ze współplemieńców Shapurna, Ethutur zaś jechał na samym wodzu Renthanów. Nasze wierzchowce były duże, o dłoń szersze od rumaków zza gór, dereszowate, o kremowej skórze i połyskliwym czerwonym włosie. Pierzaste ogony kremowej barwy mocno tuliły do zadów. Podobnie pierzasty pęczek włosów wyrastał na łbie, tuż za długim, czerwonym rogiem, wyginającym się wdzięcznym łukiem. Jechaliśmy bez siodeł i wodzy. Nasze wierzchowce nie były naszymi sługami, lecz współambasadorami, na tyle łaskawymi, iż użyczyły nam swej siły, aby przyśpieszyć podróż. A ponieważ miały niezwykle wrażliwe zmysły, stały się zarazem naszymi