uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Andreas Franz - Diabelskie obietnice

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andreas Franz - Diabelskie obietnice.pdf

uzavrano EBooki A Andreas Franz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 103 osób, 86 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 272 stron)

Dla Nataschy, Swietlany, Tatjany, Ivany… I wszystkich wykorzystywanych, maltretowanych i zniewolonych kobiet na świecie.

Piątek, 21 grudnia 2001 Zlatko i Goran skończyli zmianę i swoim wysłużonym, czternastoletnim oplem kadetem wracali do Seckbach, gdzie wspólnie wynajmowali maleńkie mieszkanie składające się z dwóch spartańsko urządzonych pokoi. Pracowali w firmie przewozowej w Höchst. Rano dowozili do szkół i ośrodków niepełnosprawne dzieci i młodzież. Od czasu do czasu wozili też seniorów, wycieczki szkolne i uczestników wyjazdów integracyjnych z różnych firm. Praca, którą ta dwójka mieszkających we Frankfurcie Chorwatów wykonywała od 1992 roku, stanowiła spełnienie ich marzeń. Dzisiejsza jazda była dla nich ostatnim zadaniem w tym roku, bo następnego dnia, z samego rana, mieli wracać do Chorwacji, do domu. Czekali na to niecierpliwie już od tygodni. Zatrzymali się na światłach. Za oknami wył lodowaty, wieczorny wiatr. Goran odwrócił głowę w prawo i spojrzał na zewnątrz. – Tak przy okazji… Kończę z tym. Nie chcę tego ciągnąć – oznajmił. – O czym ty gadasz? – Zlatko popatrzył na przyjaciela z zaskoczeniem. – Doskonale wiesz, o co chodzi. Chcę się ożenić, mieć rodzinę, normalnie żyć… A nie mogę, dopóki siedzę w tym interesie. Rozmawiałem już z szefem. – Serio? I co ci powiedział? – Zlatko się zaniepokoił. – A co mógł powiedzieć? – Goran wzruszył ramionami. – Stwierdził, że to moja decyzja, wypłacił mi pensję, życzył szczęścia. I tyle. – Że co?! – Zlatko z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Nie, nie wierzę! Nie da ci, ot tak, zerwać z tym wszystkim. Nie ma mowy. Nikogo nie puszcza po dobroci. Goran sięgnął do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki i wyjął kopertę. Podał ją przyjacielowi. – Weź i sam przelicz. Dwa i pół tysiąca marek, wszystko zgodnie z umową. – Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś?! – Bo byś próbował mnie przekonywać, żebym tego nie robił. Sorry, stary, ale ja już dłużej po prostu tak nie pociągnę. – Nie rozumiem cię. Przecież siedzimy w tym interesie, od kiedy trafiliśmy do Frankfurtu. Co się z tobą stanie? Co będziesz robił? Jakąkolwiek znajdziesz robotę, dostaniesz najwyżej połowę tego, co ci wpada teraz! – I mam to gdzieś. Tak czy inaczej, nie zamierzam tego ciągnąć. Może zostanę w Chorwacji. Rozmawiałem już z kuzynem. Znajdzie mi jakąś pracę. – Odbiło ci. Nie możesz tak z marszu wszystkiego rzucić. A o mnie pomyślałeś? Wydawało mi się, że jesteśmy kumplami. – Bo jesteśmy, i tego nic nie zmieni. Ale nie potrafiłbym spojrzeć Sanyi w oczy, gdybym dalej to robił. Już teraz mam z tym problem. Chcę się ożenić, mieć dzieci… Czwórkę, może nawet piątkę. Sanya zresztą też. – Jakoś nie mogę uwierzyć, że szef tak po prostu dał ci odejść. Wszystkie zlecenia robiliśmy razem. – Powiedział, że nie muszę się niczym przejmować, bo ma już kogoś na moje miejsce. Zdziwiłbym się, gdyby musiał długo szukać. – Jak tam chcesz, to twoja decyzja. Skoro nie potrzebujesz już kasy, to droga wolna. Ja w każdym razie potrzebuję. Dociera do ciebie, że jeśli zostaniesz w Chorwacji, to praktycznie

stracimy ze sobą kontakt? – O rany, nie przesadzaj. Powiedziałem tylko, że mogę tam zostać. To nie znaczy, że zakotwiczę na stałe już teraz. Może za kilka miesięcy albo za rok, a może w ogóle… Mam dość oszczędności, żeby przez jakiś czas sobie radzić. – Masz nierówno pod sufitem. Ale niech będzie. Jesteś dorosły, wiesz, co robisz. – Wiem. Długo nad tym myślałem. – I mówisz mi to wszystko dzień przed powrotem do domu… – Zlatko skrzywił się z urazą. – Jesteś skończonym idiotą, że rezygnujesz z takiej kasy. – Niech ci będzie, jestem idiotą. Ale spróbuj zrozumieć, kocham Sanyę. – To twoje życie. Weszli do bloku, w którym setki ludzi mieszkały obok siebie, zachowując przy tym anonimowość. Wjechali windą na szóste piętro i otworzyli drzwi mieszkanka. Spakowane walizki czekały już na nich od poprzedniego wieczoru. Z szafki obok zlewozmywaka wyjęli po butelce piwa, włączyli telewizor. Popijając, rozmawiali o nadchodzącej przerwie świątecznej i o tym, co będą robili przez najbliższe trzy tygodnie w zniszczonym przez wojnę domową Osijeku. Urodzili się w tym mieście, wychowali i razem chodzili do szkoły. Zaraz po wybuchu zamieszek uciekli do Niemiec, lecz nigdy się tu nie zadomowili. To była obca kultura i zupełnie inne życie. Mieli niewielu znajomych, a cały ich czas wypełniała praca. Otworzyli trzy puszki ravioli, podgrzali zawartość w starym garnku na małej kuchence gazowej i zjedli pierożki, przegryzając je kabanosami i pajdami białego chleba. Potem zapalili papierosy. Popijając piwo i śliwowicę, oglądali wiadomości z Chorwacji. Goran podrapał się po brzuchu. – Może wyskoczymy do Milanu? – zaproponował. – Lepiej nie. – Zlatko pokręcił głową. – Musimy ruszać z samego rana. – Tylko jedno piwko, najwyżej dwa. I nie dłużej, jak do dziesiątej. – Niech ci będzie. Ale jak już, to od razu. – Zlatko wstał, włożył buty i kurtkę. Goran wyszedł do mikroskopijnej łazienki. Pojawił się po chwili. Kiedy chciał narzucić kurtkę, ktoś zadzwonił. Zaskoczony spojrzał na przyjaciela. Bardzo rzadko miewali gości. Ten podniósł słuchawkę domofonu, lecz nikt się nie odezwał. Za to rozległ się dzwonek do drzwi. Zlatko spojrzał przez wizjer i widząc znajomą twarz, wpuścił gościa do środka. – Cześć – powiedział. – Właź. Chcesz śliwowicy? – Chętnie. – Siadaj. Coś się stało? Czy też przyjechałeś nam życzyć przyjemnego urlopu? – To też – odparł niewysoki, ciemnowłosy mężczyzna o przenikliwych, brązowych oczach. Miał na sobie czarny skórzany płaszcz i skórzane rękawiczki. Nie zdejmując ich, usiadł na jednym z krzeseł. Zlatko i Goran ścisnęli się na ławie po drugiej stronie stołu i napełnili alkoholem trzy literatki. – Ale nie tylko. Szef faktycznie przesyła serdeczne życzenia. – Wypił śliwowicę i mówił dalej: – I prosił, żebym przekazał wam coś na drogę, w podziękowaniu za świetną robotę w tym roku. Troszkę gotówki nikomu jeszcze nie zaszkodziło, tym bardziej że Goran nie będzie już z nami pracował. Ale szef nie jest zły. Nikt nie rozumie tej decyzji lepiej od niego. Mówiąc to, sięgnął pod marynarkę. Zlatko i Goran spojrzeli na niego wyczekująco. Nie zdążyli powiedzieć choćby słowa, bo kule przebiły im czoła, następne dosięgły serc. Wystrzały były niemal bezgłośne – cichsze nawet niż odgłos korka wyciąganego z butelki

szampana. Chorwaci znieruchomieli na ławie, z głowami odrzuconymi do tyłu i wytrzeszczonymi oczyma. Mężczyzna z kamienną twarzą schylił się nad Goranem i Zlatkiem, przeszukał ich, znalazł kopertę z pieniędzmi i notatnik z listą nazwisk, który nie powinien trafić w ręce policji. Kiedy się upewnił, że niczego nie przeoczył, spojrzał na zwłoki dwójki przyjaciół i z kpiącym uśmiechem powiedział: – Szerokiej drogi. Zarezerwowałem wam miejsca leżące. Następnie wyszedł z mieszkania i zjechał windą na dół, gdzie jego partner czekał w samochodzie. Mógł wracać. Wykonał zadanie. 23 grudnia 2001 do 21 grudnia 2002 Śledztwo w sprawie dwóch zamordowanych Chorwatów prowadził wydział zabójstw K11 z Frankfurtu. Julia Durant i jej współpracownicy, Frank Hellmer, Peter Kullmer i Doris Seidel nie brali w nim udziału, bo akurat zajmowali się poszukiwaniami siedemnastoletniej dziewczyny, która zniknęła dwa miesiące wcześniej. Niestety, mimo intensywnej pracy przeszło dwudziestoosobowej grupy operacyjnej nie udało się natrafić na żaden ślad nastolatki. Jednak coraz więcej poszlak świadczyło o tym, że dziewczyna padła ofiarą przestępstwa, bo z zeznań nielicznych świadków wynikało, że po raz ostatni była widziana pod dyskoteką, kiedy wsiadała do samochodu na zagranicznych numerach rejestracyjnych. W toku śledztwa udało się jeszcze ustalić, że rok przed zniknięciem Sabine zaczęła się prostytuować. Finansowała w ten sposób swój wystawny styl życia, o którym rodzice – jak twierdzili – nie mieli pojęcia. Pojawili się świadkowie, którzy mieli ją widzieć w dzielnicy czerwonych latarni w Amsterdamie, lecz nie udało się potwierdzić tych rewelacji. Ale mogło być i tak, że dziewczyna w międzyczasie zmieniła teren działalności. Na razie nie wiadomo było nawet, czy żyje. Śledztwo musiało toczyć się dalej, choć znacznie straciło na tempie. Przyśpieszenie mogłoby nastąpić w chwili odnalezienia zwłok… Na tym etapie sprawa została odebrana Julii Durant i jej zespołowi i trafiła do krajowego urzędu policji kryminalnej, który miał ją dalej badać. Również w sprawie morderstwa Zlatka i Gorana, mimo rocznych intensywnych działań, nie natrafiono na żaden ślad sprawcy bądź sprawców. Na podstawie przebiegu zbrodni i opracowanego profilu psychologicznego zabójcy udało się ustalić jedynie, że Chorwatów prawdopodobnie zastrzelił zawodowiec. Wskazywał na to między innymi fakt, że ofiary otrzymały po dwa strzały, po jednym w głowę i w pierś, przy czym morderca musiał siedzieć niecały metr od nich. Odciski palców odnalezione na miejscu zbrodni nie należały do żadnej z osób skatalogowanych w policyjnych bazach danych. Poza tymi należącymi do zabitych mężczyzn w domu zabezpieczono ślady linii papilarnych tylko jednej jeszcze osoby, pozostawione, zgodnie z opinią Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego, przez kobietę. Specjalista od daktyloskopii wyjaśnił, że usytuowanie odcisków wskazuje na okazjonalne trójkąciki, jakie urządzali sobie w mieszkaniu Chorwaci. Poza tym zamordowani prowadzili spokojny, niezwracający uwagi tryb życia i nie utrzymywali z nikim kontaktów towarzyskich. Codziennie pojawiali się w pracy, gdzie byli zatrudnieni jako kierowcy autobusów i busów. Wśród współpracowników uchodzili za osoby bezkonfliktowe, pomocne i słowne. Byli bardzo lubiani przez szefa i pozostałą część załogi. Jednak nikt nie potrafił niczego powiedzieć o ich życiu prywatnym. Tylko w jednej knajpie, której klientela składała się w głównej mierze z Chorwatów, bywalcy

coś niecoś wiedzieli na temat zabitych, lecz niewiele to dało. Zlatko i Goran często wpadali tam na piwo, zawsze we dwójkę. Nigdy nie towarzyszyli im znajomi. Z nikim też nie rozmawiali o swoim życiu, więc tajemnica, którą skrywali, wciąż pozostawała nierozwiązana. Każdy ślad sprawdzany przez śledczych okazywał się ślepą uliczką, a jednak nie dawało się wyjaśnić ich śmierci inaczej jak jakimś mrocznym sekretem, dla kogoś wystarczająco niebezpiecznym, by zlecić ich zamordowanie. Niezależnie od hipotezy, jaką przyjmowała policja, szybko się okazywało, że nie znajduje ona potwierdzenia w faktach. Po sześciu miesiącach bezowocnego śledztwa sprawę przejął kolejny zespół, który również do niczego nie doszedł. Po roku od odnalezienia zwłok dwójki Chorwatów dochodzenie zostało zawieszone w oczekiwaniu na nowe informacje. Pracownicy wydziału zabójstw K11 zajęli się aktualnymi sprawami, których nie brakowało. Cztery osoby zaginione w ciągu jednego miesiąca, w tym jedno dziecko, do tego zwłoki zmasakrowane tak, że nie sposób ich było zidentyfikować, znalezione przy stopniu wodnym w Greisheim… Specjaliści z Instytutu Medycyny Sądowej oceniali, że leżały tam przynajmniej od roku. Dwaj mężczyźni o nieposzlakowanej opinii padli ofiarą zaplanowanego morderstwa przeprowadzonego przez zawodowca, przy czym nie znaleziono nawet cienia motywu. Pewnego dnia akta śledztwa znów trafią na czyjeś biurko, bo przecież musiał istnieć powód owej śmierci. Jaką zatem tajemnicę Goran i Zlatko zabrali ze sobą do grobu? Może jeszcze uda się ją wyjaśnić. Kiedyś. Poniedziałek, 3 listopada 2003 Maria Volescu, dwudziestoletnia Mołdawianka o rumuńskich korzeniach rozmawiała z trzema równie młodymi koleżankami. Nie była wysoka, za to – choć bardzo szczupła – miała wybitnie kobiecą figurę o wyraźnie zarysowanych, choć nie przesadnych krągłościach. Do tego długie blond włosy, zielone oczy i pełne usta. Kiedy się śmiała, co zdarzało się nad wyraz rzadko – właściwie tylko po alkoholu – pokazywała piękne, lśnące bielą zęby, przywodzące na myśl reklamę pasty do zębów. Ze wszystkich dziewcząt i kobiet, z którymi mieszkała i pracowała, była najpiękniejsza i często ścigały ją pożądliwe spojrzenia mężczyzn. Jednak należała niemal na wyłączność do jednego z nich i tylko w wyjątkowych wypadkach mógł ją posiąść ktoś inny. Maria trzymała w dłoni papierosa, kiedy podszedł do niej Carlos, wysportowany i bardzo umięśniony trzydziestolatek. – Zgaś peta – powiedział rozkazującym tonem. – Jedziemy na zakupy. Dziewczyna bez słowa zdusiła niedopałek, zarzuciła na ramiona skórzaną kurtkę podbitą futerkiem i poprawiła biały sweterek, który wraz z bardzo obcisłymi jasnoniebieskimi dżinsami podkreślał jej figurę. Na koniec wsunęła stopy w jasnobrązowe sportowe buty i spojrzała na Carlosa. W jej oczach ani na chwilę nie pojawił się wyraz jakichkolwiek emocji. Bez słowa ruszyła za nim w stronę wyjścia, gdzie czekał drugi mężczyzna. Mischa był kierowcą. Razem z Carlosem i jeszcze dwoma innymi ochroniarzami pilnował jej i pozostałych dziewczyn. Razem zeszli do garażu. Maria zajęła miejsce na tylnym siedzeniu czarnego mercedesa 300 SE z przyciemnionymi szybami. Z zewnątrz nie dawało się zobaczyć, kto siedzi w środku. Od środka okna zasłonięte zostały roletami, żeby pasażerowie pozostawali odizolowani. Między nią i dwójką mężczyzn znajdowała się dodatkowa ciemna przegroda, kierowca mógł ją w razie potrzeby opuścić za pomocą jednego przycisku. Przez niemal nieprzejrzyste grube szkło Maria dostrzegała jedynie niewyraźne zarysy budynków wzdłuż trasy, którą się poruszali. Mimo dwóch lat spędzonych we Frankfurcie nie wiedziała nawet, gdzie mieszka. Miasta nie widziała właściwie

nigdy, poza fragmentem widniejącym za oknem jej pokoju zamkniętym szarą, kutą kratą, praktycznie stapiającą się z fasadą starego domu. Kiedy wyglądała na zewnątrz, w oddali dostrzegała rzekę. Często zadawała sobie pytanie, dokąd ta woda płynie. Do śródmieścia, gdzie raz w miesiącu wiózł ją mercedes, z mieszkania jechało się dziesięć minut. Zakupy oznaczały nowe ubrania, bieliznę i buty. Mogła wybierać najlepsze i najdroższe rzeczy, bo jej klienci płacili przecież horrendalne sumy, by spędzić z nią kilka godzin sam na sam. Maria nie dostawała nawet ułamka tych pieniędzy. Karmili ją, ubierali, kupowali papierosy i kosmetyki. Jednak pod żadnym pozorem nie wolno jej było wychodzić z domu, a jeśli już, to tylko do zadbanego ogródka, gdzie czasem spacerowała – zawsze pod czujnym okiem któregoś ze strażników. Jak gdyby mogła uciec z miejsca naszpikowanego elektronicznymi systemami alarmowymi i odgrodzonego od świata z jednej strony dwumetrowym płotem zakończonym szpikulcami, a z drugiej – od ulicy – dwumetrowym murem… Kamery monitoringu były tak małe i tak sprytnie je ukryto, że tylko wprawne oko mogło je dojrzeć. Za każdym razem robiła zakupy w trzech tych samych butikach. Wszystkie sprzedawczynie zachowywały się serdecznie i z szacunkiem. Trudno się dziwić, skoro należała do jednych z najlepszych stałych klientek. Ale i tak je lubiła. Nie znosiła natomiast swoich nadzorców, którzy przez cały czas trzymali się tuż obok i nie spuszczali jej z oka, niczym dwa drapieżniki wodzące wzrokiem za słabnącą ofiarą. Zawodowcy, którzy pilnowali, by nie zrobiła czegoś głupiego, na przykład nie rozmawiała z obcymi i, przede wszystkim, nie próbowała uciekać. Maria była kimś wyjątkowym w klubie, a Marco, który wszystko kontrolował, najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie nienawidził tracić tego, co do niego należało. Carlos i Mischa doskonale o tym wiedzieli, nadzorowali więc jej każdy ruch. Zatrzymali się na Goethestrasse. Mischa zapłacił w parkomacie za postój i na desce rozdzielczej pod przednią szybą umieścił bilet. Robiło się ciemno, niebo zasnuwały chmury. Mijały ich tłumy ludzi. Niektórzy zwalniali przy wystawach eleganckich butików, marząc skrycie, że kiedyś będą mieć dość pieniędzy, by robić tu zakupy, ale zaraz przyśpieszali kroku. Maria z Carlosem weszli do pierwszego sklepu, Mischa został na zewnątrz i zajął stanowisko naprzeciwko drzwi. Ze znudzoną miną wodził wzrokiem za przechodniami, lecz ani na chwilę nie tracił czujności psa myśliwskiego. W butiku jak zwykle nie było nikogo poza właścicielką. Kobieta z uśmiechem podeszła do gości. Zawsze traktowała Marię z szacunkiem i uprzejmością, choć musiała się domyślać, kim jest i czym się zajmuje jej klientka. Dziewczyna nigdy wcześniej nie spotkała nikogo równie serdecznego. W czasie ostatniej wizyty, w trakcie przymierzania jednej z sukienek, poczekała na właściwy moment i szepnęła: – Pomocy! – Dobry wieczór! – przywitała teraz klientów właścicielka sklepu. – Oczekiwałam państwa wizyty. Czym mogę służyć? – Moja dziewczyna chciałaby obejrzeć jakieś ciuchy i kupić kilka nowych rzeczy, żeby odciążyć mi konto – odparł Carlos ze śmiechem. – Zapraszam więc tutaj. Akurat dotarła do nas nowa kolekcja, którą z przyjemnością pokażę pańskiej przyjaciółce. – W takim razie oddaję ją w pani ręce – odparł mężczyzna. Elegancka kobieta – Maria oceniała ją na jakieś trzydzieści pięć, maksymalnie czterdzieści lat – zaprowadziła klientkę do stojaka, na którym wisiało dokładnie dziesięć kreacji, w takich

odstępach, żeby się nawet nie muskały. Spojrzała na Marię jak przy każdej wcześniejszej wizycie, a potem powiedziała: – Idealna byłaby dla pani ta przepiękna burgundowa suknia. Cudnie podkreśliłaby pani figurę, a na dodatek doskonale zgrałaby się z pani karnacją. Może ją pani przymierzy? – Chętnie – odparła Maria, wzięła suknię i ruszyła do przymierzalni. Właścicielka dała jej głową dyskretny znak. Następnie ruszyła w stronę Carlosa, który podziwiał ciemnogranatową, połyskliwą kreację na ramiączkach. – Przepiękna, nie sądzi pan? – zagadnęła. – Ale chciałam pokazać panu coś absolutnie wyjątkowego. Suknia została zaprezentowana dziennikarzom i publiczności zaledwie przed kilkoma dniami w Mediolanie i gwarantuję, że tylko kilka kobiet na świecie może się pochwalić, że ma taką w swojej garderobie. Tutaj, we Frankfurcie, pańska przyjaciółka byłaby… – Narzeczona – poprawił ją Carlos. – Pańska narzeczona byłaby bez wątpienia jedyną posiadaczką takiego modelu – dokończyła właścicielka i, nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę stojaka w narożniku butiku, skąd nie dało się dojrzeć wejścia do kabin. Zdjęła z wieszaka granatową suknię w niebieskie wzory. – Proszę, niech pan dotknie. Czuje pan fakturę materiału? To czysty jedwab. Najwspanialsze jest jednak to zrównoważenie: sukienka nie za wiele pokazuje, ale też nie wszystko zakrywa. – Widząc, że Carlos nie pali się, by podejść, uśmiechnęła się zachęcająco. – Ależ proszę się nie wstydzić! Przecież ważne jest, żeby podobała się i panu. Gwarantuję, że to unikat. Mężczyzna z wahaniem ruszył w jej stronę, lecz po drodze rzucił okiem w stronę przebieralni. Potem dotknął materiału i z uznaniem pokiwał głową. – Ile kosztuje taka przyjemność? – No cóż, rzeczy wyjątkowe nigdy nie należą do tanich. Ale dla wyjątkowej kobiety tylko najlepsze rzeczy są wystarczająco dobre, zgodzi się pan ze mną? – Nie inaczej. Ma pani świętą rację. Jeśli suknia spodoba się narzeczonej, weźmiemy. Proszę jej to zanieść. – Doskonała decyzja. Ma pan świetny gust. – Właścicielka butiku uśmiechnęła się do Carlosa i ruszyła w stronę kabiny, lecz kiedy zapukała i uchyliła drzwi, zamarła w bezruchu. – O, a gdzie ona się podziała? – zapytała, udając zaskoczenie. – Jak to gdzie? Pani powinna wiedzieć. Może poszła do łazienki? – Możliwe. Zaraz sprawdzę, w każdym razie tu stoją jej buty. Podeszła do drzwi toalety, zapukała. Carlos stanął za nią. Zawołała Marię po imieniu. Żadnej odpowiedzi. – Dziwne – powiedziała kobieta. – Czyżby wyszła na dwór? – Jest tu tylne wyjście?! – wrzasnął mężczyzna, nie panując już nad nerwami. – Oczywiście, ale zabezpieczone systemem alarmowym. Nie da się ich otworzyć, nie uruchamiając syreny. – Maria! – ryknął Carlos. Znów cisza. – Maria! Cholera, co ty wyprawiasz? Wybiegł przed sklep i zapytał nerwowo Mischę, czy widział dziewczynę. – Nie, nie wychodziła, przecież bym ją zatrzymał – odparł kierowca nerwowo. – Niech to jasna cholera! Gdzie ta zdzira się schowała? – Carlos wpadł do butiku. – Gdzie jest tylne wyjście? – wrzasnął. – Już, spokojnie, zaraz panu pokażę. – Kobieta szybkim krokiem zaprowadziła go na zaplecze.

Carlos brutalnie odepchnął ją na bok i znieruchomiał, spoglądając na uchylone drzwi. – Jakim cudem się stąd wydostała?! Gadaj! No już! Ponoć tu miał być alarm, co? Przecież tak pani powiedziała! – Nie wiem, nic nie rozumiem! Naprawdę! – odparła kobieta, udając wzburzenie. – Jak to się mogło stać? I dlaczego? Czy państwo się pokłócili? – Nie, do cholery jasnej! Nie! Gdzie się tędy wychodzi? – Na deptak Fressgass albo na dworzec Hauptwache. Można jeszcze… – Szlag by to trafił! Zabrała coś ze sobą?! – Nie, suknia nadal wisi w kabinie. – Dobrze, dobrze. Znajdę ją. – Carlos z trudem się opanował. – Właściwie to faktycznie mieliśmy małą scysję… To chyba nerwy przed ślubem. Przykro mi i przepraszam za zamieszanie. – Mnie też jest strasznie przykro. Obawiam się, że nie potrafię panu pomóc. Naprawdę nie rozumiem, jak udało się jej otworzyć drzwi bez włączenia alarmu. – Niech pani jak najszybciej to naprawi, bo ktoś się tu jeszcze włamie. – Oczywiście, zaraz wezwę… Mężczyzna już jej nie słuchał. Wybiegł do Mischy, który wciąż czekał przed sklepem. – Zwiała – powiedział z wściekłością. – Ta cholerna kurewka wzięła i spieprzyła! No dalej, musimy ją znaleźć. Uciekła tylnym wyjściem na deptak. Tam ją dopadniemy. Do Fressgass było blisko, jednak o tej porze po deptaku przewalały się tłumy pieszych. Mężczyźni zaglądali do każdego sklepu, każdej bramy kamienicy, weszli do poczekalni trzech gabinetów lekarskich i do kancelarii adwokackiej. W końcu, po godzinie bezowocnych poszukiwań, dali za wygraną. – Załatwią nas za to – stwierdził histerycznie Carlos i trzęsącymi się rękoma zapalił papierosa. – Marco nas pozabija, kiedy się o tym dowie. – Wsadź nerwy w kieszeń. Nic nam nie będzie. Zrobimy coś z tamtą laską? – zapytał Mischa, wskazując na butik. – Po co? Baba myśli, że pożarłem się z narzeczoną. Nie będziemy zwracać na siebie uwagi. Wracamy, tu już nic nie zdziałamy. Gdzie, do diabła, ta suka mogła się schować? Przecież nie zna miasta! Poniedziałek, 17.25 Maria zdjęła buty. Nie miała rajstop ani skarpetek. Przez chwilę słuchała, o czym Carlos rozmawia z właścicielką butiku. Potem wyjrzała przez szparę, by sprawdzić, czy ktoś może ją zauważyć. Kobieta sprytnie zwabiła ochroniarza do narożnika sklepu, żeby pokazać mu jakiś ciuch. Doskonale. Dziewczyna kilka razy głęboko odetchnęła i wymknęła się z przymierzalni. Jak błyskawica popędziła do tylnego wyjścia. Drzwi nawet nie zaskrzypiały. A potem biegła. Biegła, biegła i biegła. Szybko, coraz szybciej, jakby sam diabeł ją gonił. Deptak ziębił jej stopy, jednak ona nie zwracała na to uwagi. Jedyne, czego chciała, to znaleźć się jak najdalej od swoich oprawców. Ludzie, których mijała, zdawali się w ogóle nie zauważać, że jest bosa; sama tego nie zauważała! Nikt nie zwrócił uwagi na młodą kobietę, która gnała, ile sił w nogach. Już po kilku minutach czuła palenie w płucach, lecz wiedziała, że musi wytrzymać – ten ból nie był gorszy od innych cierpień, które musiała znosić. Nie miała pojęcia, gdzie jest. Nie znała miasta. Nigdy wcześniej nie widziała tych domów, ulic. Wiedziała jedynie, że biegnie środkiem szerokiej alei, wzdłuż której ciągną się rzędy sklepów. W pewnym momencie minęła

wielki budynek wyglądający jak opera i znalazła się na wąskiej, zapełnionej autami uliczce. Przemknęła między nimi na drugą stronę i pędziła dalej. W końcu wyczerpana stanęła i ciężko dysząc, rozejrzała się. Nad wejściem do domu, przy którym stała, dostrzegła srebrną tabliczkę z napisem: „Verena Michel. Psychoterapeutka. Refundacja wizyt!”. Weszła na klatkę schodową i wdrapała się na pierwsze piętro. Nie czuła nóg i bała się, że lada chwila przewróci się z wycieńczenia. Przycisnęła dzwonek i przez kilka sekund go nie puszczała. Kiedy zrezygnowana chciała ruszyć dalej, na kolejne piętro, usłyszała kroki i drzwi się otwarły. W progu stanęła kobieta. Na oko dwa razy starsza od niej. Maria nie czekała na pytania. Przecisnęła się obok niej, złapała ją za ramię, odciągnęła od wejścia i po cichu zamknęła drzwi. Potem oparła się o nie plecami i przymknęła powieki. Serce waliło jej jak młot, krew szumiała w uszach, w ustach czuła suchość. Zaniosła się kaszlem. – O co chodzi? – spytała zdumiona kobieta. – Na dzisiaj skończyłam, nikogo już nie przyjmę. – Potrzebuję pomocy – wychrypiała Maria, ciężko dysząc. – Błagam, niech mi pani pomoże! – Wie pani co, może wejdźmy dalej, bo tu, w korytarzu trudno rozmawiać – zaproponowała psychoterapeutka. Instynktownie zrozumiała, że dzieje się coś niedobrego. – Ma pani szczęście, że w ogóle mnie pani jeszcze złapała. Ostatni pacjent wyszedł dwadzieścia minut temu i właśnie chciałam iść do domu. – Przyjrzała się Marii. – Mój Boże, dziewczyno, przecież ty jesteś bosa! I ledwie trzymasz się na nogach… Usiądźże i złap oddech. Coś do picia? – Nie. Gdzie ja jestem? – W moim gabinecie, jestem psychoterapeutką. – Kobieta wróciła do bardziej oficjalnego tonu. – Niczego nie musi się pani obawiać, nikt tu pani niczego nie zrobi. Na wszelki wypadek zamknę drzwi, żeby nikt nam nie przeszkadzał. – Zniknęła za drzwiami. Maria trzęsła się ze strachu. Kiedy jej wybawicielka wróciła z przedpokoju, poczuła ulgę. – Jestem Verena Michel, myślę, że kiedy się sobie przedstawimy, będzie nam łatwiej rozmawiać. – Terapeutka podała Marii dłoń. Dziewczyna uścisnęła ją po chwili wahania. – Cokolwiek się dzieje, tutaj jest pani bezpieczna. Jeszcze tylko skoczę po coś do picia. – Verena znowu wyszła i wróciła po chwili z butelką wody i dwiema szklankami. Jedną podała Marii i nalała do pełna. Dziewczyna siedziała skulona. Piła powoli wodę, ściskając oburącz naczynie. Miała zaczerwienioną z wysiłku twarz. Kiedy Verena Michel podsunęła sobie krzesło i usiadła obok, uniosła wzrok. – Opowie mi pani, co się stało? Jestem psychologiem i obowiązuje mnie tajemnica lekarska. Może mi pani zaufać. Nikt się nie dowie, o czym rozmawiałyśmy. Zdradzi mi pani swoje imię? Maria nabrała głęboko powietrza, a potem, patrząc na nią żałośnie, wymamrotała z lekkim słowiańskim akcentem: – Tylko proszę nie na policję! Nie chcę policji! Proszę! – Niech się pani uspokoi. Po akcencie orientuję się, że pani nie jest stąd. Skąd pani przyjechała? – Z Mołdawii. – Z Mołdawii? O rany, jestem straszna noga z geografii. Podpowie mi pani, gdzie to dokładnie jest? – Między Rumunią a Ukrainą. – W porządku. A teraz powie mi pani, jak się nazywa? Albo przynajmniej, jak ma pani na imię? – Verena Michel uśmiechała się przyjaźnie. Niemal fizycznie odczuwała strach, który paraliżował młodą nieznajomą. Wiedziała, że nieproszony gość nie będzie chciał podać nazwiska.

W końcu dziewczyna przemogła się i z wahaniem wyszeptała: – Maria. – Maria. Piękne imię. Co pani robi w Niemczech? – zapytała ostrożnie psychoterapeutka. – Nie mogę powiedzieć. – Jeśli mam pani pomóc, musi mi pani trochę zaufać. Nie zrobię niczego przeciwko pani. Nie zadzwonię też na policję. Za to chciałabym usłyszeć, co się stało. Ma pani moje słowo, że wszystko zostanie między nami. Proszę mi uwierzyć, nie zrobię absolutnie nic, czego nie będzie pani chciała. Maria wciąż milczała, po policzkach zaczęły jej ściekać łzy. Widząc to, Verena zmieniła podejście. – W takim razie mam dla pani propozycję. Zabiorę panią do siebie do domu. Tam opowie mi pani swoją historię. Przygotuję pani ciepłą kąpiel i zamówię coś do jedzenia. Co pani na to? Dziewczyna lekko się rozluźniła. Po raz pierwszy, od kiedy weszła do gabinetu. – Tylko żadnej policji, proszę! – Przecież dałam pani słowo, prawda? Nie zrobię niczego wbrew pani woli. Cokolwiek się dzieje, razem na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie. Myślę, że w tej chwili przede wszystkim potrzebuje pani odrobiny spokoju. – A pani mąż? Nie będę przeszkadzała? – Mieszkam sama. Chodźmy już. Na dole mam samochód. Maria podniosła się z fotela, zachwiała się. Upadłaby, gdyby nie przytrzymała się stolika. – Nie dam rady pani zanieść… – powiedziała z niepokojem Verena. – A lekarza też pani nie chce, co? – W oczach Marii znowu dostrzegła strach. – Spokojnie, damy radę. Będziemy iść bardzo powoli, to tylko kilka metrów. Sprawdziła jeszcze, czy wyłączyła komputer, zgasiła światła i zamknęła za sobą drzwi. Maria ostrożnie stawiała stopy, krzywiąc się z bólu. Biegnąc, musiała się pokaleczyć. Wcześniej tego nie czuła. Wspierana przez Verenę usiadła w końcu na fotelu pasażera. – To tylko kawałek, zaraz będziemy na miejscu. Verena Michel uruchomiła silnik i ruszyła. Maria wyglądała przez boczną szybę. Mimo że czuła się nieco pewniej, strach wciąż jej nie opuszczał, jakby biegł za samochodem i krzyczał, że zaraz ją dopadną. Potarła jedną obolałą stopą o drugą. Jej serce biło już normalnym rytmem, a z płuc zniknął palący ogień. Zjechały z głównej, szerokiej trasy i znalazły się w dzielnicy mieszkalnej, zabudowanej uroczymi domkami. Niektóre były nowe, lecz większość pochodziła sprzed lat – tak się jej przynajmniej wydawało, kiedy przyglądała im się w ciemnościach. Verena zatrzymała samochód przed pomalowanym na żółto budynkiem, wysiadła i otworzyła bramę. Wjechała na podjazd, a potem do garażu, którego brama uniosła się automatycznie. – No dobrze, jesteśmy na miejscu. Możemy wysiadać. Maria z wysiłkiem wydostała się z samochodu. Prosto z garażu przeszły do domu. Dziewczyna skakała na jednej nodze, bo prawa stopa bolała już tak mocno, że nie mogła na niej stanąć. – Zaraz się tym zajmę. Miejmy nadzieję, że to nic poważnego, tylko jakaś drzazga. – Verena włączyła światło. Maria się rozejrzała. Stała na początku długiego, wysokiego korytarza. Ten dom trochę przypominał miejsce, w którym była przetrzymywana, lecz tutaj dostrzegła więcej naturalności i ciepła. W porównaniu z tym mieszkaniem jej więzienie urządzone było luksusowo, z kosztownymi obrazami na ścianach, skórzanymi meblami i dobrze zaopatrzonym barem

w głównym salonie – to w nim klienci wybierali sobie dziewczyny, nim przeszli z wybranką do osobnych pokoi. W piwnicy znajdowały się basen, łaźnia turecka, jaccuzi i dodatkowy bar. Nawet pokoje dziewczyn projektował specjalista, tak by bogaci klienci dobrze się w nich czuli. Wstrząsnął nią dreszcz na wspomnienie pomieszczeń, w których mężczyźni mogli żądać od nich wszystkiego, a one nie miały prawa odmówić. Nieposłuszeństwo zawsze było karane. Verena zaprowadziła ją do przytulnego pokoju. – Proszę, niech pani usiądzie, a ja się szybko przebiorę – powiedziała. – Tylko żadnej policji, dobrze? – błagalnym tonem poprosiła Maria raz jeszcze. Obawiała się, że jej przymusowa wybawicielka wyjdzie do innego pomieszczenia, by zadzwonić pod numer alarmowy. Verena stała już na schodach na piętro. Zawróciła, podeszła do dziewczyny i przez chwilę patrzyła jej w oczy. Milczała, lecz jej spojrzenie miało w sobie więcej treści niż tysiąc słów. W końcu odezwała się spokojnym, zdecydowanym tonem. – Proszę mnie uważnie wysłuchać i pomyśleć. Czy w ogóle przywoziłabym panią do siebie do domu, gdybym chciała dzwonić na policję? Przecież wystarczyłoby, żebym zatrzymała się przy komisariacie. Chcę się tylko przebrać w coś wygodniejszego. Może pani pójść ze mną, jeśli to panią uspokoi. – Chętnie obejrzałabym dom… – Ależ proszę bardzo. Niech się pani nie krępuje – odparła z uśmiechem Verena i weszła na schody. Maria, przytrzymując się drewnianej poręczy, mozolnie wdrapywała się za nią na górę. Stopnie delikatnie skrzypiały. – To jest moja sypialnia. Mogę i pani znaleźć coś wygodniejszego. Zdaje się, że nosimy ten sam rozmiar – mówiła psychoterapeutka, otwierając drzwi szafy i wyjmując z niej ubrania. Położyła je na łóżku. – A potem napuszczę wody do wanny, gorąca kąpiel dobrze pani zrobi. – Zaczęła się przebierać. – No i zamówię coś do jedzenia. Opowie mi pani, co się wydarzyło? – Tak. Czy mogę… Mogę zapytać, ile ma pani lat? – Trzydzieści siedem. A pani? – Dwadzieścia. Właściwie to już dwadzieścia jeden. Ma pani świetną figurę. – Dzięki. Od dawna nikt mi tego nie mówił. No cóż, lata mijają, prawda? Dużo ćwiczę i biegam. Raz dotarłam nawet do mety maratonu. – Kim jest człowiek na tym zdjęciu? – zapytała Maria, wskazując na stojącą na komodzie fotografię. – To mój mąż. – Ale powiedziała pani, że mieszka sama? – Zgadza się. Zmarł przed trzema laty. Nowotwór. Od tamtego czasu tylko pracuję. I mieszkam sama w tym domu, stanowczo zbyt wielkim jak na jedną osobę. Kupiłam go, bo myślałam, że to mi pomoże. Mam jeszcze jeden, ale nie mogę tam ani mieszkać, ani go sprzedać. Zbyt wiele wspomnień i przeżyć. Pięknych wspomnień i przeżyć. – Przykro mi. – Znaliśmy się praktycznie od dzieciństwa, a pobraliśmy, kiedy skończyłam osiemnaście lat. Po szesnastu latach wszystko się skończyło. Rak okazał się silniejszy. – Nie myślała pani, żeby powtórnie wyjść za mąż? – Nie. Nie sądzę, żeby istniał ktokolwiek, kto mógłby mi zastąpić Wolfganga. Nauczyłam się

żyć w samotności. – Po chwili milczenia dodała, wskazując rzeczy na łóżku: – Proszę, niech sobie pani coś wybierze. Ta niebieska sukienka na pewno będzie wygodna… A kolor dla pani doskonały. Przy okazji, przedstawiłam się już, ale przypomnę… Jestem Verena. Podała Marii dłoń. Dziewczyna powoli zaczynała jej ufać, jak dziki kot, który musi walczyć z latami przyzwyczajeń, by zbliżyć się do obcego człowieka i dać mu się pogłaskać. Instynktownie czuła, że Verena jest wyjątkową kobietą. I że cieszy ją perspektywa bycia z kimś, choćby i przez kilka godzin czy dni. Pragnęła towarzystwa w tym wielkim, pustym domu. Przez ostatnie lata Maria nauczyła się rozpoznawać ludzkie charaktery. W kilka chwil potrafiła odczytać, czy ktoś w głębi serca był dobrym, czy też złym człowiekiem. Miewała klientów – nie samych mężczyzn, także kobiety, które pragnęły w ten sposób przeżywać swój biseksualizm – szukających delikatności i czułości. Najwyraźniej nigdzie indziej nie mogli tego dostać. Rozmawiali z nią, opowiadali o najbardziej intymnych pragnieniach i o tym, że najchętniej rzuciliby wszystko w diabły i wynieśli się gdzieś daleko, gdzie nikt ich nie znał. Ale częściej trafiała na takich, którzy tylko rozkazywali i nie mieli nic przeciwko temu, że kobiety takie jak Maria są wbrew swojej woli wykorzystywane. Wydawali polecenia i sprawiało im przyjemność, że ona nie może się w żaden sposób przeciwstawić… Na początku zdarzało się, że to ona komuś współczuła, choć przecież nie klientów, a ją przetrzymywano tam niczym niewolnicę. W końcu jednak przestała cokolwiek czuć. Myślała jedynie o dniu, kiedy ta męczarnia się skończy i będzie mogła odejść. Wszyscy klienci, którzy przychodzili po seks czy na zwierzenia, wracali potem do domu i robili to, co tylko chcieli – tego Maria przez ostatnie cztery lata życia ani razu nie zakosztowała. Stała się przez to twardsza. Pozbawiono ją wszelkich złudzeń. Jednej rzeczy jednak jeszcze jej nie odebrano – instynktu przeżycia. To on powstrzymywał ją nie tylko przed samobójstwem, ale też przed bezwolnym poddaniem się losowi, który zmuszał ją do znoszenia najokropniejszych perwersji innych. W pewnej chwili poczuła, że jest już gotowa. Wtedy zaczęła obmyślać plan ucieczki. Nie wtajemniczyła w niego żadnej z towarzyszek niedoli, choć były w tej samej sytuacji. I wreszcie nadszedł dzień, kiedy niespodziewanie mogła zacząć realizować swoje pragnienie. Nie miała pojęcia, jak to się skończy, lecz wiedziała, że musi spróbować. Przecież gorzej już być nie mogło… Maria dorastała w domu o silnych tradycjach religijnych. Do upadku żelaznej kurtyny ukrywali swoje przekonania, ale żyli zgodnie z nimi. Ojciec powiedział kiedyś, że cokolwiek by się stało i jakkolwiek potoczyłoby się czyjeś życie, Bóg miał dla każdego gotowy plan i nie porzucał nawet tych, którzy Go odrzucili. Przez ostatnie dni i tygodnie modliła się jak nigdy wcześniej – prosiła o pomoc i wsparcie. Kiedy znalazła się u Vereny w domu, pomyślała, że jej modły musiały zostać wysłuchane. Najpierw na jej drodze Bóg postawił właścicielkę butiku, która jej przecież nie znała, a mimo to zdecydowała się pomóc. Maria przysięgła sobie, że jeśli kiedykolwiek będzie miała okazję, odwdzięczy się tej kobiecie. Zdawała sobie jednak sprawę, że to jeszcze nie koniec gehenny – będzie musiała pokonać długą i zapewne niebezpieczną drogę, zanim zamknie ten koszmarny rozdział życia i stanie się naprawdę wolna. A wolność oznaczała dla niej możliwość powrotu do rodziców i do rodzeństwa. – Pokażę pani łazienkę i napuszczę wody do wanny – zaproponowała Verena. – Ale najpierw proszę pokazać mi tę bolącą stopę. Niech pani usiądzie na łóżku.

Po krótkich oględzinach uśmiechnęła się z ulgą. – Na szczęście to nic poważnego. Raptem stłuczenie i otarcie. Po kąpieli założę pani opatrunek, jeśli będzie pani chciała. – Nie, dziękuję, to nie będzie konieczne. Kiedy nie chodzę, nie boli. Poszły razem do łazienki po drugiej stronie korytarza. Verena odkręciła oba kurki i ustawiła odpowiednią temperaturę, a do wanny wlała trochę płynu do kąpieli. – Mogę zostawić panią samą? – Och, proszę nie odchodzić! – powiedziała Maria. Obecność kobiety działała na nią kojąco. – Jeśli pani się wciąż boi, to mogę… – Nie, nie o to chodzi. Po prostu nie chcę zostać sama. – Oczywiście, rozumiem. Przynieść butelkę wina? Wypije pani kieliszek? – Z przyjemnością – odparła Maria, zdejmując ubranie. – Mój Boże, ależ pani ma doskonałą figurę! – Verena z uznaniem pokręciła głową. – Większość kobiet zabiłaby za taką. – To dla mnie nic nie znaczy. – Maria spojrzała na nią smutno i weszła do wody. – Czasem nienawidzę swojego ciała, bo przez nie właśnie spotkało mnie nieszczęście. – Cóż… Skoczę szybko po wino i będziemy mogły porozmawiać. Kiedy pani się wymoczy, zamówimy jedzenie. Maria wyłączyła wodę, oparła się wygodnie i zamknęła oczy. Rozkoszowała się ciepłem, które otuliło jej ciało. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu czuła się wolna – jakby opadły ciasne więzy, które pętały nie tylko jej ciało, ale i duszę. Po kilku minutach pojawiła się Verena z butelką wina i kieliszkami. Przysunęła do wanny taboret, który stał przy toaletce, usiadła. Nalała alkohol i podała kieliszek Marii. – Za pani zdrowie. Oby to wszystko dobrze się skończyło – powiedziała. – Dziękuję, że zdecydowała się pani mi pomóc. – Dziewczyna upiła mały łyczek i odstawiła wino na brzeg wanny. – Nie ma za co. Przyniosłam ulotkę z daniami na telefon. Proszę spojrzeć, na co miałaby pani ochotę. – Verena wyjęła z kieszeni bluzy złożoną kartkę i położyła ją obok wanny. – A co pani najbardziej lubi? – zapytała Maria, nie patrząc nawet na menu. – Najczęściej zamawiam spaghetti z sosem czosnkowym. Ale tylko wtedy, kiedy następnego dnia nie muszę iść do pracy. – Kobieta się roześmiała. – I obowiązkowo jakąś sałatkę. – To poproszę to samo. – Tyle że powinnam się jutro pojawić w gabinecie – odparła Verena i zamyśliła się na chwilę. – Co tam, mogę odwołać wszystkie wizyty. Ale to zależy. – Od czego? – zapytała Maria. – Jak nam pójdzie dalsza rozmowa. Proszę mi wierzyć, że zrobię wszystko, żeby pani pomóc. Ma pani moje słowo. – Wierzę pani. Maria umyła włosy, wysuszyła je, a Verena w tym czasie zamówiła posiłek. Kiedy dziewczyna była gotowa, zeszły razem do salonu. Terapeutka włożyła do odtwarzacza płytę CD i wyciszyła dźwięk tak, by muzykę słychać było tylko w tle. Na koniec opuściła rolety. Po jedzeniu Maria usiadła wygodnie, a nogę, która ją bolała, podwinęła pod siebie. Verena przyjrzała się jej uważnie i zapytała:

– Opowie mi pani teraz o sobie? Chciałabym usłyszeć całą historię od początku do końca, żeby mieć pełen obraz sytuacji. – Jestem prostytutką – zaczęła Maria szeptem. Dłonie miała złożone na udach, wzrok wbity w podłogę. – Tak się domyślałam. Gdzie pani pracowała? – Nie mam pojęcia. Gdzieś we Frankfurcie. – Co to znaczy, że nie ma pani pojęcia? Przecież musi pani wiedzieć, gdzie pani przebywała? – To był jakiś dom. Nie mogłyśmy same wychodzić, zawsze miałyśmy ochroniarzy. Dlatego zupełnie nie znam miasta. Rany, nie wiem nawet, gdzie jestem teraz! – W Eschersheim. To jedna z dzielnic Frankfurtu. Jeśli dobrze panią zrozumiałam, była pani przetrzymywana w tym domu wbrew swojej woli, tak? W jaki sposób udało się pani uciec? – Pomogła mi jedna kobieta. Bez niej nie dałabym rady. – A dokładniej? – Byłam w sklepie na zakupach, ale nie mam pojęcia, na jakiej ulicy. Raz w miesiącu jeździliśmy tam po nowe ubrania. – My? – Ja, Carlos i Mischa. Mischa zostawał na dworze i pilnował, żebym nie zwiała, a Carlos wchodził ze mną do środka i udawał mojego chłopaka. – Ale nie był pani chłopakiem, tylko alfonsem, tak? – Nie, nie był alfonsem. Nie on. Carlos, Mischa i jeszcze dwóch innych robiło za naszych opiekunów. Pilnowali, żebyśmy nie wywinęły jakiegoś głupiego numeru. Tak zawsze mówili. Ale oni tylko wykonywali rozkazy. – Kto je wydawał? – Było ich trzech. – Jak się nazywali? – Marco, Rufus i Pietro. Ale to nie są ich prawdziwe imiona. Nikt tam nie używał prawdziwych. Marco był tajpanem. Tak kazał się nazywać. – Tajpan? A co to takiego? – Nie wiem. Powiedział tylko, że to ktoś z ogromną władzą. Niczego więcej się nie dowiedziałam. – Jak trafiła pani do Niemiec? Maria podniosła wzrok i spojrzała na Verenę. W jej oczach niespodziewanie pojawiły się łzy. Psychoterapeutka bez słowa podała jej paczkę chusteczek. Dziewczyna wytarła nos i zacinając się, mówiła dalej: – W Kagul, czyli w mieście, w którym się wychowałam, spotkałam znajomego. Zapytał, czy nie chciałabym pojechać do pracy na Zachód, do Niemiec, Francji albo Szwajcarii. To miała być praca opiekunki… Opieka nad dziećmi bogatych ludzi. Obiecał, że załatwi mi taką robotę. Wie pani, jak wygląda życie w Mołdawii? – Nie, przykro mi. Nie mam pojęcia. Musiała mi pani przecież tłumaczyć nawet, gdzie na mapie szukać pani kraju. – Mało kogo interesuje świat i ci, którym gdzieś daleko jest gorzej… – mruknęła Maria zgorzkniałym głosem. – Większość ludzi u nas jest bardzo, ale to bardzo biedna, bo mamy potworne bezrobocie. Ja też pewnie nigdy nie znalazłabym żadnego normalnego zajęcia, chociaż

nie jestem przecież głupia. Więc pomyślałam wtedy, że tak, chciałabym się stamtąd wyrwać. Nie zastanawiałam się długo. Dopiero co skończyłam siedemnaście lat. Wydawało mi się, że wszystko będzie lepsze niż siedzenie bezczynnie w domu albo wystawanie z koleżankami na ulicy i rozmawianie po raz setny na te same tematy. Tak bardzo chciałam pracować w dobrym miejscu i co miesiąc przesyłać pieniądze rodzicom i rodzeństwu. W końcu mieliby co jeść. Moja rodzina mieszka w małym domku. Zimą jest tam strasznie zimno i… – Przerwała, bo po policzkach znów pociekły jej łzy. Na jej twarzy pojawił się wyraz rozpaczy i bezradności. – Pani rodzice nie mają pieniędzy, żeby ogrzać dom? Maria skinęła głową. – Jak zareagowali na pani decyzję, żeby wyjechać do pracy? – Z początku nie byli zachwyceni, ale udało mi się ich przekonać, że tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Tata pobłogosławił mnie przed wyjazdem i kazał obiecać, że będę na siebie uważała. Dziwne, ale kiedy się z nimi żegnałam, miałam przeczucie, że już się nigdy nie zobaczymy. – Spokojnie, zobaczy pani swoją rodzinę, jestem tego pewna… – Uwierzę dopiero, kiedy tam pojadę – dziewczyna mówiła bez przekonania. – Trzy dni później przyjechał po mnie ten znajomy i przewiózł mnie i jeszcze osiem innych kobiet przez granicę do Jugosławii. Tam dowiedziałam się, co będę naprawdę robić. – Znów przerwała. Verena upiła łyczek wina i nic nie mówiła, bo czuła, że Maria jeszcze nie skończyła. Po chwili milczeniu dziewczyna podjęła temat. – Jakiś wewnętrzny głos ostrzegał mnie, żebym nie słuchała jego gadania i obietnic… Że będzie tak wspaniale, mnóstwo zarobię… Przed samym wyjazdem przyśnił mi się koszmar. A potem… Ledwie wyruszyłam w tę podróż, stał się rzeczywistością. – W Jugosławii powiedziano pani, że będzie pani pracować jako prostytutka. Ile miała pani lat, kiedy przyjechała do Niemiec? – Dopiero skończyłam osiemnaście. Ale przedtem przez cały rok pracowałam w luksusowym burdelu w Jugosławii, gdzie przychodzili tylko bardzo bogaci ludzie. Wie pani, tacy, co jeżdżą drogimi samochodami, noszą złote łańcuchy i złote zegarki… Wielu zachowywało się bardzo brutalnie. – Była tam pani wykorzystywana? Maria odpowiedziała zaskakująco spokojnym głosem. – Człowiek szybko przyzwyczaja się do takich rzeczy. Mam wrażenie, że to wszystko wydarzyło się tak dawno temu! – To zrozumiałe. Czyli była pani wykorzystywana, i, jak rozumiem, również gwałcona? – Byłam bita, i tak, również gwałcona. – Twarz Marii przypominała teraz maskę, jakby ktoś gąbką starł z niej wszelkie uczucia. – Działo się tak za każdym razem, kiedy nie chciałam spełnić życzenia któregoś z klientów albo kiedy powiedziałam coś, co się im nie podobało. Wie pani, to byli po prostu źli ludzie. Chociaż nie, to przecież nie mogli być ludzie – poprawiła się i z odrazą wykrzywiła usta. – To zwierzęta. Psują i niszczą wszystko, co im wpadnie w ręce. – Maria wyjęła kolejną chusteczkę, żeby wytrzeć nos. – Nie chcę być niedyskretna, ale czy wcześniej była pani dziewicą? – Tak. Nigdy przedtem nie byłam z mężczyzną. Rodzice powiedzieli, że powinnam poczekać z tym do zamążpójścia. Ale teraz to już bez znaczenia. – Co stało się potem? Po roku przyjechała pani do Niemiec. Prosto do Frankfurtu? – Tak.

– Jednak nie wie pani, kim byli ludzie, którzy tu panią przywieźli? Czy może jednak coś pani pamięta? – Nie. Wiem tylko, że przypłynęliśmy statkiem, a potem jechałam ciężarówką. Wszystko było tak zorganizowane, że żadna z nas nie mogła niczego zobaczyć. – Hm. To by oznaczało, że niemal od czterech lat była pani zmuszana do prostytuowania się. Ile kobiet pracowało w miejscu, w którym była pani przetrzymywana? – Łącznie było nas piętnaście. Kiedy któraś wypadała, po dwóch, trzech dniach pojawiało się zastępstwo. – Co ma pani na myśli, mówiąc, że któraś wypadała? – Większość po prostu umierała. – Umierała? – powtórzyła Verena z przerażeniem. Choć po tym, co zdążyła już usłyszeć, mogła się domyślić, w jaki sposób umierały dziewczyny zmuszane do prostytucji. – No tak. Jedna z dziewczyn opowiedziała mi trochę. Bo na początku myślałam, że one wyjeżdżają i wracają do domów. Ale ona wyjaśniła mi, że żadna z nas nigdy już nie wróci do rodziny. Ja właściwie to przeczuwałam… Tylko że człowiek zawsze czepia się nadziei… Więc mimo wszystko myślałam, że spotkam jeszcze rodziców i rodzeństwo. Od czterech lat nie miałam o nich żadnych wieści. Oni zresztą też nic o mnie nie wiedzą. Nie mam pojęcia, jak sobie radzą i czy rodzeństwo poukładało sobie życie. Na pewno się o mnie strasznie martwią… – Maria zapomniała o strachu i mówiła coraz swobodniej. – Już w Jugosławii powiedziano mi, że od teraz należę do nich i zawsze, jak nie wypełnię polecenia, to mnie ukarzą. Ale jeśli będę grzeczna, niedługo pozwolą mi wrócić do domu. Łudziłam się… Chciałam, żeby to była prawda. Dali mi pół roku na naukę niemieckiego, żebym mogła rozmawiać z lepszymi klientami. Jak przyszło co do czego, to okazało się, że większość tych lepszych to zwykłe śmieci. Zboczeńcy, którym tylko seks w głowie. Kilka minut rozmowy i znów do łóżka. Straszne świnie, mówię pani. Z początku potwornie się brzydziłam… Nosili najlepsze garnitury i ręcznie szyte buty, ale nie uwierzyłaby pani, ilu z nich się w ogóle nie myje! Z wierzchu tacy eleganccy, ale kiedy staną przed panią nago… Ale widać człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego. W końcu przestaje myśleć o rzeczach, które po prostu są i nie ma sposobu, żeby od nich uciec. Marco mi zagroził, że jeśli spróbuję, każe wymordować moją rodzinę. Ale nie wierzę, że mógłby… mam nadzieję, że tego nie zrobi. – Niech się pani nie obawia. Co by na tym zyskał? – uspokajająco powiedziała Verena. Usiadła obok Marii i przytuliła ją. Dziewczyna nie broniła się, wręcz przeciwnie, ten dotyk się jej spodobał. Od dawna nie czuła się tak bezpiecznie i dobrze. – On chciał panią w ten sposób zastraszyć – tłumaczyła psychoterapeutka. – Pani rodzice i rodzeństwo są bezpieczni, nic im się nie stanie. Czy Marco jest szefem tego gangu, czy tylko pani alfonsem? Maria zaśmiała się gorzko. – Marco! To jeden z najgorszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałam. Marco to diabeł w ludzkiej skórze. Elegancki, na pierwszy rzut oka taki kulturalny… Na pewno wykształcony. Ale całkowicie pozbawiony skrupułów. Wystarczyło spojrzeć mu w oczy, żeby zobaczyć w nich piekło. Jako dziecko czasem próbowałam sobie wyobrazić, jak wygląda diabeł. Od kiedy poznałam Marca, już wiem. – I przez cały czas, kiedy zmuszał panią do tej… pracy, nie wyjawił, jak się naprawdę nazywa? – Nie. Żadnego z tych ludzi nie znam z nazwiska. Wszyscy członkowie klubu używają

pseudonimów. I są bardzo ostrożni. Nawet pijani albo naćpani potrafią trzymać język za zębami. Żaden nigdy nawet słowem nie zdradził, kim naprawdę jest. – Dlaczego? Skoro kobiety nie mają kontaktu ze światem zewnętrznym, to czego się bali? – Dla bezpieczeństwa? Bo coś mogło źle pójść? Ja w końcu uciekłam i teraz z panią o tym rozmawiam… – Wszyscy członkowie tego klubu to bardzo bogaci mężczyźni, dobrze zrozumiałam? – Nie tylko mężczyźni. Bywały tam i kobiety. Ale rzeczywiście, zdecydowanie bogaci… Ważni. Każdy uważał się za kogoś wyjątkowego. Klienci bywali trochę mniej ostrożni przy dziewczynach niż Marco i reszta tych alfonsów. Jeden po pijaku pochwalił się na przykład, że wcześniej tego dnia posłał kogoś do więzienia na całe życie. Nie próbowałam go ciągnąć za język, to mogło się okazać niebezpieczne… Ale jasne jest, że to musiał być sędzia. – Albo prokurator – mruknęła Verena. – Często była pani bita? – Czasem. Kilka razy może. Inne dziewczyny tłukli częściej. Jak nie chciały wykonywać poleceń, były też gwałcone. Właściwie to wystarczyło zrobić coś… wszystko jedno co, nawet niechcący… nie tak, jak sobie klient zażyczył. Wiem na pewno, że jedna z nich, taka Ivana z Ukrainy, popełniła samobójstwo po tym, jak po raz kolejny ją ukarali… Kawałkiem szkła podcięła sobie żyły. Chociaż nasze pokoje były cały czas podłączone do monitoringu, Ivanie udało się zrobić to tak, że nikt nie zauważył. Oni nie pozwoliliby żadnej z nas umrzeć z własnej woli, bo sami chcieli decydować, kto będzie żył, a kto nie. Wciskali nam kit, że Ivana wróciła do domu. – To wszystko jest straszne. Potworne. – Nie potrafi pani sobie nawet wyobrazić, przez co musiałam przejść. Wiem tylko, że gdybym nie uciekła, długo bym już nie pożyła. W końcu też popełniłabym samobójstwo. – Przepraszam, że zmieniam temat, ale z tego, co pani powiedziała, wynika że do Niemiec trafiła pani nielegalnie, prawda? Czy oni pokazywali wam jakieś dokumenty, które wyglądały na autentyczne? – Tak. Na samym początku, jeszcze w Mołdawii. Kiedy się wahałam… Mieli nawet zdjęcie rodziny, dla której miałam niby pracować. A ja, głupia, we wszystko wierzyłam! – Potrafiłaby pani opisać dom, w którym była pani przetrzymywana? – Nie bardzo. Tylko tyle, że to duży budynek i chyba bardzo stary. Z zewnątrz niczym się nie wyróżnia. Wygląda jak inne domy dookoła. Maria opowiadała jeszcze przez chwilę o swoich wspomnieniach z dzieciństwa, o rodzicach i dziadkach, o dwóch siostrach i bracie, a Verena słuchała, nie przerywając. Kiedy dziewczyna mówiła o bliskich, jej twarz się rozpogodziła, spojrzenie pojaśniało. W pewnym momencie zapytała, czy może zapalić. Verena bez słowa wstała, przyniosła popielniczkę i postawiła ją na stole. Maria weszła na piętro, do sypialni, gdzie zostały jej dżinsy, wyjęła z ich kieszeni paczkę papierosów i szybko wróciła. Kiedy zobaczyła, że psychoterapeutka sięgnęła po słuchawkę telefonu i wybiera jakiś numer, zamarła w progu pokoju. Na jej twarzy znów pojawiła się nieufność. – Do kogo pani dzwoni? – Do przyjaciółki. – Verena odłożyła słuchawkę. – Poproszę, żeby do nas wpadła. Może będzie potrafiła doradzić, co dalej. Musimy przecież ustalić jakiś plan. – Kim jest ta przyjaciółka? – Jest adwokatem. Znamy się od wielu lat i gwarantuję, że może jej pani zaufać.

– Nie jest już za późno na telefony? – zapytała trzeźwo Maria. – Zdarza się nam rozmawiać nawet o drugiej albo trzeciej w nocy. Obie jesteśmy samotne. Poza tym ona mieszka całkiem niedaleko. Potrzebuje pani papierosów? Bo jeśli tak, mogłaby po drodze kupić. – Byłoby super, ale nie mam pieniędzy. – Nie szkodzi, nie zbiednieję od tego. Zadzwonię i włączę głośnik, żeby pani słyszała, o czym mówimy. Rozumiem pani nieufność… – odparła Verena i uśmiechnęła się ciepło. Wybrała ponownie numer, a kiedy usłyszała, że ktoś odebrał połączenie, szybko powiedziała: – Cześć, Verena z tej strony. Słuchaj, mam potężny problem. Mogłabyś wpaść i mi pomóc? To naprawdę bardzo ważne. – Akurat teraz? – odpowiedział kobiecy głos. – Rany, jestem dzisiaj całkowicie wypompowana. – Rozumiem, ale to naprawdę bardzo ważne. Raczej nie mogę z tym przyjść do twojej kancelarii. Błagam, o nic już nie pytaj, przez telefon i tak nie mogę ci powiedzieć. Zrób to dla mnie, proszę. I kup po drodze dwie albo najlepiej trzy paczki marlboro. – Niech ci będzie. Daj mi piętnaście minut. Verena rozłączyła się i spojrzała na Marię. – Jeśli ktokolwiek może tu pomóc, to tylko ona. Dziewczynę znowu ogarnął niepokój. Nerwowo zaciągała się dymem, ledwie skończyła palić jednego papierosa, wrzucała niedopałek do popielniczki i natychmiast zapalała kolejnego. – Mario, spokojnie… Potrafię zrozumieć, przez co pani teraz przechodzi, ale… – Nie, nie potrafi pani. Nie ma pani pojęcia, co się ze mną dzieje! Tu chodzi o moje życie! Będą mnie ścigali. Jeśli mnie dopadną, to koniec ze mną. I nie jestem do końca pewna, czy nie dobiorą się do mojej rodziny… – Dlaczego mieliby panią zabić? Nie mówiąc już o pani rodzinie… – Bo jestem własnością Marca. I mogą uważać, że jednak coś wiem o ich interesach. Marco groził, że jeśli kiedykolwiek spróbuję uciec, to mnie wykończy. I że zrobi to bardzo powoli. Głaskał mnie po policzku i mówił: „Słuchaj, mała, jeśli spróbujesz prysnąć, złapię cię. Wydobędę choćby spod ziemi. A gdybyś jeszcze kablowała, nie licz na zmiłowanie. Potnę cię na małe kawałeczki i dam je psom”. Często mi to powtarzał. Więc dobrze zapamiętałam. Marco mówił cicho, ale bardzo, bardzo wyraźnie. To człowiek pozbawiony jakichkolwiek uczuć. Jest jak sopel lodu. Wystarczyło, żeby mnie dotknął, a drżałam z zimna. A kiedy robił ze mną inne rzeczy, starałam się myśleć o wszystkim, tylko nie o nim. Wspominałam rodziców, znajomych, ruiny domów w naszej okolicy, nawet żebraków. Byle tylko nie myśleć o tym, co mi robił. To chory zboczeniec. – Straszył panią śmiercią tylko po to, żeby wykonywała pani jego polecenia. – Nie. Marco nie musi straszyć, żeby ludzie wykonywali jego polecenia. On zawsze robi to, co mówi. Ja to wiem. Przy ostatnich słowach Marii Verena poczuła, jak dreszcz przebiega jej po kręgosłupie. Mimo że pokój był nagrzany, zrobiło jej się chłodno. – Mogłaby go pani opisać? – Nie jest wysoki, ma z metr siedemdziesiąt, czarne włosy i niemal czarne oczy. I ma małego – dodała z nagłym uśmiechem.

Verena zachichotała, choć przede wszystkim dlatego, że dziewczyna znowu się odprężyła i stała się swobodniejsza, mniej spięta. Alkohol też pewnie miał w tym swój udział. – Czy kiedykolwiek robił coś, co sprawiało pani ból? Bił panią? – Nie, on nie. Marco nigdy nie brudził sobie rąk. Od tego miał ludzi. Sam tylko wydawał rozkazy. – O ile dobrze zrozumiałam, Marco jest Niemcem, tak? – Tak sądzę. – Maria zamyśliła się na moment. – Właściwie to wcale nie jestem tego pewna… Nawet tego nie jestem pewna! – A jak to możliwe, że w pół roku tak doskonale opanowała pani niemiecki? To zdumiewające, przecież pani mówi bezbłędnie, i to językiem inteligenckim. Tylko akcent nie jest perfekcyjny… – Marco mi kazał. Kiedy zobaczył mnie w Jugosławii, powiedział, że zabiera mnie ze sobą. Ale najpierw miałam się nauczyć mówić porządnie po niemiecku. Chciał, żeby bez akcentu… Nie zaczynałam od zera. Kilku języków uczyłam się w domu i dobrze mi szło. Mój tata jest nauczycielem, a w dodatku babcia pochodziła właśnie z Niemiec… – W takim razie ile pani zna języków? Mój Boże, przecież pani jest jeszcze taka młoda! Maria uśmiechnęła się jakby trochę zawstydzona. – Mówię po rosyjsku, rumuńsku, angielsku, niemiecku i trochę po francusku. – Niesamowite. Przecież z takimi umiejętnościami mogłaby pani pracować tutaj jako tłumaczka i zarabiać naprawdę przyzwoite pieniądze. Cóż… Przed nami daleka droga, lecz w tej sytuacji przyszłość rysuje się całkiem ciekawie. Ale niepotrzebnie pani przerwałam, proszę, niech pani mówi dalej. – Niewiele już zostało do powiedzenia. Przez te pół roku tylko się uczyłam i w tym czasie nie musiałam pracować. Byłam… To był jedyny dobry czas od chwili, kiedy mnie wywieźli. Inne dziewczyny cały czas zarabiały. Większość z nich znała tylko kilka słów po niemiecku. – Skąd pochodzą pani koleżanki? – Najwięcej z Białorusi i Ukrainy, ale trafiały się też z Estonii, Łotwy i Litwy. Tylko jedna była Mołdawianką jak ja. Nie zdążyłyśmy się lepiej poznać. Nasi… właściciele często wymieniali… asortyment. – Wcześniej powiedziała pani, że większość dziewczyn po prostu znikała. Orientowała się pani, które przenoszono w inne miejsca, a które zabijano? – Czasem jakaś kobieta znikała, a nowa nie pojawiała się przez kilka dni. Wtedy domyślałyśmy się, że tamtą pierwszą zabili. Natomiast kobiety wymieniane na inne wywozili dopiero, kiedy pojawiało się dla nich zastępstwo. Dowiedziałam się kiedyś, że trafiają potem do innych burdeli. Ale czy tak jest naprawdę, to ciężko mi powiedzieć. – Dziewczyna potrząsnęła głową, wypiła łyk wina i zrezygnowanym głosem mówiła dalej. – Jak pani widzi, to tylko domysły. W sumie nic nie wiem. Nie mam pojęcia, kim byli ci mężczyźni, nie wiem, co się działo z kobietami, kiedy znikały… Nic nie wiem! – No, to nieprawda. Sporo rzeczy pani zauważyła i zapamiętała. Pamięta pani dokładnie, co mówił Marco. Może z czasem przypomni pani sobie jakieś słowo czy zdanie, które rzuci więcej światła na tę tajemniczą postać. Czy on nosi jakąś biżuterię? Jak się ubiera? Ma znaki szczególne? Znamiona? Blizny? Tatuaże? Maria zamyśliła się. – Zadaje pani pytania jak policjantka.

– Taki mam zawód. Jako psychoterapeutka wiem, jak szukać w pamięci rzeczy ważnych. – Oczywiście, przepraszam, jeśli panią uraziłam. No więc tak, Marco na palcu lewej dłoni nosi sygnet z czarnym kamieniem. To jedyna biżuteria, jaką u niego widziałam. Blizn nie zauważyłam. Verena chciała coś powiedzieć, jednak w tym momencie rozległ się dzwonek. Pobiegła otworzyć drzwi. Po chwili pojawiła się z powrotem w towarzystwie niewysokiej kobiety w swoim wieku, o ciemnoblond włosach, dużych jasnoniebieskich oczach. Nowo przybyła na pierwszy rzut oka robiła sympatyczne wrażenie. – Pozwól, że przedstawię mojego gościa, Rito – powiedziała Verena. – To jest Maria, nie znam jeszcze jej nazwiska. Mario, to jest Rita Hendriks, moja przyjaciółka. – Dobry wieczór – powiedziała Rita i podała Marii rękę. – No dobrze, to powiesz mi w końcu, o co chodzi? – Położyła na stole cały karton papierosów i usiadła wygodnie w fotelu. Przez następną godzinę Verena opowiadała jej historię dziewczyny. Kiedy skończyła, jej przyjaciółka potrząsnęła z oszołomieniem głową. – Mój Boże, muszę się czegoś napić. Verena, masz koniak? – Oczywiście. Pani też przynieść? – psychoterapeutka zwróciła się do Marii. Dziewczyna skinęła głową. Siedziała jak nieśmiała nastolatka, ze splecionymi dłońmi i podkulonymi nogami. Na jej twarzy znowu malowały się niepewność i strach. Od czasu do czasu spoglądała na Ritę, która w skupieniu analizowała opowieść przyjaciółki. Po chwili pojawiła się Verena z koniakiem i kieliszkami. Rozlała alkohol i podała Marii i Ricie po lampce. Bez słowa wzniosła toast i wszystkie trzy wypiły całość jednym haustem. – Uff, tego było mi trzeba. – Rita zapaliła papierosa i spojrzała na Marię. – Niech mi pani da się z tym przespać. Muszę się zastanowić, co zrobić dalej. Gwarantuję pani, że z nikim nie będę o tym rozmawiała. Nie zwrócę się ani do policji, ani do kogokolwiek innego, nie informując pani o tym wcześniej. – Dziękuję. – Cieszę się, że akceptuje pani moją pomoc. Diabli mnie biorą na myśl o tych draniach! Tyle krzywdy… Teraz muszę to starannie przemyśleć. – Zwróciła się do Vereny. – Powiedziałaś, że Maria może zostać jakiś czas u ciebie. Rozumiesz chyba, że to chwilowe, bo inaczej narazisz się na odpowiedzialność karną, prawda? Musimy jak najszybciej znaleźć jakieś rozwiązanie. – Domyślałam się tego. Czyli na razie nie masz zielonego pojęcia, jak to ugryźć, żeby… – Nie, no aż tak źle nie jest. Mam pewien pomysł. To by jednak oznaczało, że musiałabym z kimś porozmawiać. Gdybym specjalizowała się w prawie imigracyjnym albo karnym, byłoby znacznie łatwiej, ale, niestety, ja zajmuję się prawem rodzinnym. No dobra, powiem wam, co mi chodzi po głowie, choć jeszcze nie całkiem to sobie ułożyłam. Otóż mam bardzo dobrego znajomego. Dziennikarz, wolny strzelec, który robi reportaże dla prasy i telewizji. Nakręcił ostatnio świetny cykl o przestępczości gospodarczej i podpadł przez to kilku ważnym ludziom. Myślę, że powinnyśmy z nim porozmawiać. – Tak czy inaczej nie mam innych możliwości, prawda? – Maria wzruszyła ramionami. – Jak pani słusznie zauważyła, nie mogę do końca życia siedzieć pani Verenie na głowie. – W takim razie jutro z samego rana zadzwonię do niego. Mam nadzieję, że jest na miejscu. Z całą pewnością będzie potrafił mi coś podpowiedzieć. Myśli pani o powrocie do Mołdawii, kiedy to wszystko się skończy? – Oczywiście. Tylko boję się, że Marco może chcieć skrzywdzić mnie albo kogoś z mojej

rodziny. Muszę mieć pewność, że jesteśmy bezpieczni. – Rozumiem pani obawy. Ale dobrze, że pani chce wrócić. To ułatwia sprawę. Niemieckie prawo jest w tym zakresie jednoznaczne i nie przewiduje żadnych odstępstw. Każda osoba przebywająca nielegalnie na terytorium kraju zostanie deportowana. W ostatnich latach te przepisy zostały jeszcze bardziej zaostrzone. – Ale nie zrobią mi nic więcej, prawda? – zapytała Maria, z trudem powstrzymując łzy. W jej oczach pojawiły się strach i rozpacz. – Przecież nie trafiłam tutaj z własnej woli… – To wiem ja, pani też to wie, ale policję i przede wszystkim sąd interesuje to tyle, co zeszłoroczny śnieg. Smutne, ale prawdziwe. No dobrze, idę do domu. I tak niczego nowego na poczekaniu nie wymyślę. Jutro z samego rana porozmawiam ze znajomym. Może jemu coś wpadnie do głowy. – Rita Hendriks zdusiła papierosa w popielniczce i wstała. – Odezwę się, jak coś ustalimy. A pani powinna się wyspać. Czeka panią trudny okres, a nie wykluczałabym nawet całych tygodni. Tutaj jest pani, na szczęście, bezpieczna. I głowa do góry, proszę pamiętać, że ja też nie chcę, żeby te świnie wyszły z tego obronną ręką. – Dziękuję. – Podziękuje mi pani, kiedy wszystko będzie załatwione. A ty, Verena, uważaj na Marię. – Spokojna głowa. I dzięki… Prawdę mówiąc, nie miałam pojęcia, co robić. – Nie ma o czym mówić. Rzygać mi się chce, kiedy słyszę takie historie. Chociaż dotychczas to głównie o nich czytałam. No nic, dobrej nocy. Verena odprowadziła Ritę do drzwi. – Myślisz, że jest szansa, żeby wyszła z tego bez szwanku? – zapytała szeptem. – Daj mi trochę czasu, muszę się zastanowić i wszystko przygotować. Wtedy zobaczymy. – Jutro nie jadę do pracy. Odwołam telefonicznie wszystkie terminy. Jeśli będzie trzeba, zostanę z nią do końca tygodnia. – Bardzo mocno się w to angażujesz. – Wiesz, po raz pierwszy od lat czuję, że mogę komuś naprawdę pomóc. A Maria sama na pewno sobie nie poradzi. Poza tym robi mi się niedobrze, kiedy wyobrażam sobie, przez co musiała przejść. No dobra, uciekaj już. Widać, że jesteś bardzo zmęczona. Ja przynajmniej będę mogła się wyspać. – Na twoim miejscu pracowałabym w gabinecie tak, jakby nic się nie wydarzyło. Nie możesz zawieść swoich pacjentek i pacjentów. Poza tym nagła nieobecność byłaby raczej podejrzana, prawda? A nie powinnaś ściągać na siebie uwagi. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Nic konkretnego. Zrób to po prostu dla mnie. Maria da sobie radę. Tylko nawet w czasie sesji nie wyłączaj telefonu, żebym w każdej chwili mogła się dodzwonić. – Pewnie masz rację. Martwię się jedynie, jak dziewczyna zniesie samotność. Jest przerażona… Verena poczekała, aż przyjaciółka wsiądzie do samochodu, a potem wróciła do salonu. – Chyba już pora, żebyśmy położyły się spać. – Gdzie będę spała? – Ze mną, w sypialni, jeśli to pani nie przeszkadza. Poza tym skończmy może wreszcie z tym idiotycznym pani. Ja jestem Verena, a ty Maria, okej? – Okej.

Poniedziałek, 19.50 – Co?! Skończeni debile! Jak mogliście do tego dopuścić! – Marco wrzeszczał na Carlosa i Mischę. – I to akurat Maria! Wiecie, co wam się za to należy, nie? W ogóle nie miało mnie dziś tu być, ale kiedy do mnie dotarło, coście… Cholera! Cholera jasna! – Przepraszamy, szefie. Przepraszamy, to się nigdy więcej nie powtórzy! – zapewniał Carlos. Głos mu drżał, a czoło spływało potem. Wcześniej przysięgał sobie, że będzie spokojny i opanowany; jednak każdy, kto znał Marca, wiedział, że w takiej sytuacji musi się liczyć z najgorszym. Szef nie wybaczał błędów. Więc teraz ochroniarz dygotał ze strachu. Nie był w stanie zapanować nad nerwami, wiedział, że idzie o jego życie. – Zwinęła się tylnymi drzwiami. Nie mam pojęcia, jak jej się to udało. Może ta baba ze sklepu jej pomogła? – A skąd miałaby wiedzieć, że Maria to nie twoja dziewczyna, co? Skoro sam mówisz, że nie spuszczałeś z tej suki oka i że nigdy nie rozmawiały? To było żałosne i dyletanckie! Zachowaliście się jak pieprzeni amatorzy! Wciąż wam wbijam do zakutych łbów, że te szmaty tylko czekają na właściwy moment, żeby się ulotnić! Niech to szlag! Jeszcze jedna taka wpadka, a pożałujecie, że się urodziliście! Chyba nie muszę tłumaczyć, co to znaczy, prawda? Ani słowa innym dziewczynom, zrozumiano? Maria wyjechała i tyle. Jeśli będą zadawać głupie pytania, wiecie, co zrobić. – A co z Marią? – zapytał ostrożnie Carlos. – A co ma być? Znajdźcie ją, do cholery! Nie ma innej możliwości. Jeśli pojawi się u rodziców, przywieziecie ją z powrotem. Na policję nie pójdzie ani tutaj, ani w Mołdawii. Zresztą i tak nikt jej nie uwierzy. Nawet nie potrafiłaby powiedzieć, gdzie mieszkała. Chyba że któryś nie utrzymał przy niej języka za zębami? – Marco spojrzał podejrzliwie na Carlosa. Ochroniarzowi dreszcz przebiegł po kręgosłupie. Wiele kobiet uważało spojrzenie szefa za tajemnicze i pełne erotyzmu, jednak podwładni, podobnie jak Maria, widzieli w nim przedsionek piekła. – Nie, oczywiście, że nie! Szefie, przecież od lat dla pana pracujemy, a taka wpadka zdarzyła nam się po raz pierwszy… – A nie powinna! Zrozumiano? Bierzcie się do roboty. Zajmijcie się dziewczynami, bo ja muszę spadać. Wracam jutro. Zapamiętajcie, co powiedziałem: jeszcze jeden błąd i będą konsekwencje. Wiecie chyba jakie. Znajdźcie Marię! Ani słowa Pietrowi i Rufusowi. Sam się tym zajmę. Marco wyszedł do garażu, wsiadł do opancerzonego mercedesa 500, gdzie czekał na niego kierowca i zarazem ochroniarz. Mężczyzna rozwiązywał krzyżówkę, lecz widząc szefa, błyskawicznie ją odłożył. Ten zaś gotował się z wściekłości. Zastanawiał się, gdzie Maria mogła znaleźć schronienie. Nie znała nikogo we Frankfurcie. Samego miasta też nie. Chyba że plan ucieczki uknuła z którymś z klientów. Jeśli tak, to on się o tym dowie. I znajdzie ją. A wtedy, pomyślał, nawet Bóg ci nie pomoże! Jesteś moja i nikt nie ma do ciebie prawa. Tylko ja! Wrócił do śródmieścia, na Holzhausenstrasse, gdzie mieszkał w eleganckim penthausie. Jego przyjaciółka i towarzyszka życia, Julie Bernaux, Francuzka, korespondentka zagraniczna jednego z francuskich dzienników, z którą dzielił życie od trzech lat, przygotowała obiad. Gotowanie było jej hobby, któremu poświęcała mnóstwo czasu. Bawiło ją odkrywanie i wypróbowywanie wciąż nowych przepisów. Czekała teraz na Marca z nakrytym świątecznie stołem, choć mieli jeść tylko we dwójkę. Świece były już zapalone, a w tle słychać było spokojną muzykę. Przywitała go delikatnym pocałunkiem i szerokim uśmiechem.

– Kolejny ciężki dzień w pracy? – Same procedure as every day – odparł, zmuszając się do uśmiechu. – Co tak cudnie pachnie? – Niespodzianka! Dziękuję za cudowne kwiaty! Zdziwiłam się, widząc kuriera z taką przesyłką. Codziennie zaskakujesz mnie czymś wyjątkowo miłym – powiedziała doskonałym niemieckim, z niemal niewyczuwalnym obcym akcentem. Dla mniej wyćwiczonego ucha mówiła jak rodowita Niemka. Wskazała na pierścionek na palcu lewej dłoni. – Kwiaty i pierścionek. Czy to jakaś deklaracja? – Wszystko, by ci sprawić odrobinę radości, kochana – odparł i wziął ją w ramiona. – Uwielbiam cię i zrobiłbym dla ciebie wszystko. Ale w tej chwili cieszmy się życiem takim, jakie jest. Potrzebny nam do szczęścia jakiś papierek? – Masz rację. Jak zawsze. Otworzysz wino? – Już, zaraz, tylko skoczę do łazienki. Ten wieczór należy wyłącznie do nas. – I dobrze go wykorzystaj, bo przez najbliższe dwa tygodnie nie będziesz miał szans na kolejny. – Nie wiem, jak to przeżyję – odparł z uśmiechem. – Ale taką masz pracę. I jesteś w niej naprawdę świetna. – Oboje wykonujemy naszą pracę na najwyższym poziomie. Tyle że ty jesteś znacznie bardziej rozpoznawalny. Na szczęście publiczność może cię oglądać tylko raz w miesiącu, bo inaczej bym tego nie wytrzymała! – Oj, daj spokój, to przecież dziecinada. – Och, doprawdy? Dziecinada? A niezliczone artykuły na pierwszych stronach gazet? Czasem mam wrażenie, że nie zdajesz sobie sprawy, jak wielką wagę ludzie przywiązują do twoich słów. Wszyscy widzą, że bierzesz się do tematów, na których inni się posypali, bo nie mieli dość wiedzy ani zdolności. I naprawdę jestem z ciebie niesamowicie dumna. A mnóstwo bab mi zazdrości… Mam faceta, który nie dość, że jest wybitnie uzdolniony, to do tego bardzo skromny. No ale starczy już tego kadzenia, bo inaczej sam zaczniesz wierzyć w swoją doskonałość. Idźże wreszcie do łazienki, żebyśmy mogli zacząć jeść. Przyniosła z kuchni jedzenie. Przygotowała indyjski specjał, którego nigdy wcześniej nie robiła. Piersi z kurczaka w ostrym sosie curry, do tego brązowy ryż i azjatyckie warzywa. Oraz białe wino. Julie Bernaux cieszyła się na wspólny wieczór, bo niewiele czasu mogli tak spędzać. Kochała swojego mężczyznę ogromnie, lecz musiała się przyzwyczaić do częstych rozstań, bo wiele podróżował, gnał ze spotkania na spotkanie. Za to mimo stresującego życia zawsze potrafił spojrzeć jej głęboko w oczy i odczytać ukryte w nich pragnienia. To był królewicz z jej marzeń. I nawet jeśli nie poprosi jej o rękę w ciągu najbliższych tygodni czy miesięcy, wiedziała, że prędzej czy później i tak staną przed ołtarzem. Marco wyszedł z łazienki, otworzył butelkę wina i odstawił ją na chwilę na stół, żeby szlachetny trunek rozwinął swój bukiet. – O której jutro wyjeżdżasz? – zapytał, siadając przy stole. – Samolot startuje o wpół do dziewiątej. To znaczy, że na lotnisku muszę być najpóźniej za kwadrans ósma. – Zrobiła ustami smutny dzióbek i zmieniła ton na płaczliwy. – A potem dwa tygodnie samotności. Nie wiem, jak to wytrzymam! – Całe szczęście, że w dzisiejszych czasach nie ma problemów z komunikacją – pocieszył ją